Tove Jansson Córka rzeźbiarza Przełożyła Teresa Chłapowska Złoty cielec Mój dziadek ze strony matki był pastorem i kaznodzieją królewskim. Pewnego razu, nim ziemię zaludniły jego dzieci, wnuki i prawnuki, dziadek natrafił na długą, zieloną łąkę, otoczoną lasami i górami. Przypominała wręcz rajską dolinę. Jednym swym końcem docho- dziła do zatoki morskiej, w której mogłyby się kąpać następne pokolenia. Więc dziadek pomyślał, że tu chciałby zamieszkać i tu się rozmnażać, bo to z pewno- ścią jest Kanaan, Ziemia Obiecana. Wybudowali razem z babką duży dom o łamanym dachu, z mnóstwem pokoi, scho- dów i tarasów, i z ogromną werandą. Wewnątrz i na zewnątrz poustawiali białe wiklinowe meble, a kiedy dom był gotowy, dziadek zaczął sadzić. Wszystko, co zasadził, zapuszczało korzenie i rozrastało się, i kwiaty, i drzewa, aż w końcu łąka stała się Edenem, a dziadek, któ- ry nosił dużą, czarną brodę, zwykł był się po nim przechadzać. Wystarczyło, by wskazał laską na jakąś roślinę, a ta, doznając błogosławieństwa, rosła jak szalona. Cały dom pokrywały kapryfolium i dzikie wino, a weranda była schowana za ścianami z pnących różyczek. Na werandzie siedziała babka w jasnopopielatej jedwabnej sukni i wy- chowywała swoje dzieci. Wkoło niej latało tyle pszczół i trzmieli, że słyszało się jakby bardzo cichą muzykę organową. W dzień świeciło słońce, w nocy padał deszcz, a w ogrodzie skal- nym mieszkał anioł, któremu nie należało przeszkadzać. Kiedy myśmy z mamą przyjechały, babka jeszcze żyła. Zamieszkałyśmy w pokoju od zachodniej strony, w którym też były białe meble i spokojne obrazy, nie stała jednak żadna rzeźba. Ja byłam wnuczką, Karin drugą wnuczką. Ale jej włosy kręciły się w naturalny sposób i miała bardzo duże oczy. Bawiłyśmy się na łące w izraelskie dzieci. Bóg mieszkał na górze nad skalnym ogrodem, tam gdzie znajdowało się zakazane mokradło. O zachodzie słońca rozsnuwał się nad domem i łąką niczym mgła. Umiał robić się mały i wszędzie wpełznąć, żeby zobaczyć, kto się czym zajmuje. Czasem był tylko wielkim okiem. A w ogóle to bardzo przypominał dziadka. Myśmy udawały głosy wołające na puszczy i byłyśmy ciągle nieposłuszne, bo Bóg ogromnie lubi przebaczać grzesznikom. Zabronił nam zbierać mannę pod złotokapem, ale my i tak zbierałyśmy. Wtedy wysłał spod ziemi robaki, które zjadły mannę. A my dalej byłyśmy nieposłuszne i wołałyśmy, wciąż czekając, aż wpadnie w taką złość, że się pokaże. Ta myśl była fascynująca. Nie mogłyśmy myśleć o niczym innym jak tylko o Bogu. Składałyśmy mu ofiary, przynosiłyśmy czarne jagody i rajskie jabłuszka, kwiaty i mleko, niekiedy dostawał nawet małą ofiarę całopalną. Śpiewałyśmy mu i cały czas prosiłyśmy, żeby nam dał znak, że interesuje się tym, co robimy. Pewnego ranka Karin powiedziała, że dostała znak. Bóg przysłał do jej pokoju trzna- dla, który usiadł na obrazie przedstawiającym Jezusa idącego po wodzie i trzy razy kiwnął głową. – Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci – rzekła Karin. –Wielu jest wezwanych, ale mało wybranych. Włożyła białą sukienkę i cały dzień chodziła z różami wpiętymi we włosy, sławiła Boga i zachowywała się nienaturalnie. Wyglądała ładniej niż kiedykolwiek, a ja jej nienawi- dziłam. Moje okno też było otwarte. Na ścianie miałam obraz z Aniołem Stróżem nad przepa- ścią. Spaliłam tyle samo ofiar i uzbierałam znacznie więcej czarnych jagód. A co do mojego głosu wołającego na puszczy, to byłam równie nieposłuszna jak ona, wystarczająco, żeby otrzymać przebaczenie z nieba. Podczas porannej modlitwy na werandzie Karin wyglądała tak, jakby dziadek mówił kazanie tylko do niej. Zamyślona, kiwała wolno głową, ręce złożyła na długo przed Ojcze nasz. Śpiewała z zarozumiałą miną, patrząc w sufit. Po zdarzeniu z trznadlem Bóg należał już tylko do niej. Nie rozmawiałyśmy ze sobą, a ja przestałam wołać na puszczy i składać ofiary, i tak jej zazdrościłam, że aż mi było niedobrze. Któregoś dnia Karin ustawiła rządkiem na łące wszystkich kuzynów i kuzynki, nawet tych, co jeszcze nie umieli mówić, i zaczęła im objaśniać Biblię. Wtedy właśnie zrobiłam złotego cielca. Kiedy dziadek był młody i sadził w najlepsze, zasadził też na końcu łąki krąg jodeł, bo chciał mieć altanę, żeby móc w niej pić kawę. Jodły rosły i rosły, aż stały się wielkimi, czar- nymi drzewami o splecionych ze sobą gałęziach. W altanie było całkiem ciemno. Igły odpa- dały i leżały na ziemi, bo nigdy nie docierało do nich słońce. Nikt już nie chciał pić kawy w jodłowej altanie, woleli siedzieć pod złotokapem albo na werandzie. Zrobiłam mojego złotego cielca w tej właśnie altanie. To było miejsce pogańskie i ko- liście obrzeżone, co zawsze jest korzystne dla rzeźby. Trudno mi było coś wymyślić, żeby nogi cielca chciały stać, ale w końcu dałam sobie radę, a dla pewności mocno je przybiłam gwoździami do cokołu. Co jakiś czas, nie ruszając się, nadsłuchiwałam, czy może dotrze do mnie pierwszy pomruk Bożego gniewu. Ale Bóg na razie się nie odzywał. Tylko jego wielkie oko patrzyło przez dziurę między wierzchołkami jodeł, prosto w dół na jodłową altanę. Nareszcie udało mi się przyciągnąć jego uwagę. Głowa cielca bardzo się udała. Użyłam blaszanych puszek, szmat i resztek mufki i wszystko razem związałam sznurkiem. Jeżeli się odeszło kawałek i zmrużyło oczy, cielec miał w ciemności naprawdę lekko złotawy połysk, zwłaszcza koło pyska. Bardzo mnie ciekawił i zaczęłam myśleć coraz więcej o nim, a coraz mniej o Bogu. To był bardzo udany złoty cielec. Na koniec otoczyłam go kręgiem z kamieni i uzbierałam suchych gałązek na ofiarę całopalną. Lecz gdy ofiara była gotowa do podpalenia, znów po- czułam strach i znieruchomiałam, nadsłuchując. Bóg się nie odzywał. Może czekał, aż wyciągnę zapałki. Pewnie chciał zobaczyć, czy naprawdę odważę się zrobić rzecz niewiarygodną, to znaczy złożyć ofiarę cielcowi i w dodat- ku zatańczyć przed nim. Wtedy zszedłby ze swojej góry w obłoku z błyskawic i gniewu, po- kazując, że zauważył moje istnienie. Potem Karin mogła sobie iść spać ze swoim głupim trznadlem, swoją świętością i czarnymi jagodami! Stałam, wsłuchując się w ciszę. A ta wciąż rosła, aż w końcu zrobiła się kolosalna. Wszystko słuchało. Było późne popołudnie i trochę światła wpadało przez jodłowy żywopłot, barwiąc gałęzie na czerwono. Złoty cielec spojrzał na mnie. Czekał. Poczułam mrowienie w nogach. Nie spuszczając go z oczu, zaczęłam się cofać w stronę prześwitu między jodłami. Gdy zrobiło się jaśniej i cieplej, pomyślałam, że trzeba było podpisać się na cokole. Przed altaną zobaczyłam babkę, miała piękną suknię z popielatego jedwabiu i rozdzia- łek na środku głowy, prosty jak u anioła. – W co się bawiłaś? – zapytała, przechodząc. Przystanęła przed złotym cielcem, spoj- rzała i uśmiechnęła się. Potem z roztargnieniem przyciągnęła mnie do siebie i przycisnęła do chłodnego jedwabiu. – Ach, co też takiego zrobiłaś! Jagniątko. Boże jagniątko! Po czym puściła mnie i wolnym krokiem poszła dalej łąką. Ja zostałam. Czułam gorąco w oczach i wszystko straciło sens. Bóg wrócił na swoją górę i uspokoił się. Babka wcale nie zauważyła, że to jest cielę! Jagnię, o zgrozo! Cielec ani trochę nie przypominał jagnięcia, w każdym razie nie od tej strony! Patrzyłam na niego i patrzyłam. Krytyka babki pozbawiła go całego złota, nogi były złe, głowa zła, wszystko było złe, a jeżeli w ogóle do czegoś był podobny, to może właśnie do jagnięcia! Nie udał się. Nie miał nic wspólnego z rzeźbą. Weszłam do schowka na różne różności i długo w nim siedziałam, rozmyślając. Zna- lazłam tam worek. Wciągnęłam go na siebie, wyszłam na łąkę i na oczach Karin zaczęłam kusztykać na zgiętych kolanach, z włosami spadającymi na oczy. – Co to takiego? – spytała Karin. Wtedy odpowiedziałam: – Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci, jestem wielkim grzesznikiem. – Ach tak? – zdziwiła się Karin. Zobaczyłam, że to jej zaimponowało. Potem zachowywałyśmy się jak zwykle, leżałyśmy pod złotokapem i rozmawiałyśmy szeptem o Bogu. Dziadek przechadzał się i wszystko dzięki niemu rosło, a anioł dalej miesz- kał w ogródku skalnym, tak jakby nic się nie było zdarzyło. Ciemność Za rosyjskim kościołem jest przepaść. Mech i śmiecie są tam śliskie, na dnie świecą strzępiaste puszki po konserwach. Przez setki lat rósł z nich stos, coraz wyżej i wyżej, tuż przy długim, ciemnoczerwonym domu bez okien. Ten czerwony dom pełznie dookoła skały i to, że nie ma w ogóle okien, jest bardzo ważną sprawą. Za domem jest port, cichy i bez stat- ków. Małe, drewniane drzwi w skale pod kościołem są zawsze zamknięte. – Nie oddychaj, jak koło nich przebiegasz – ostrzegłam Pojego. – Bo może wyjść z nich trup i cię porwać. Poju ma zawsze katar, umie grać na fortepianie i trzyma ręce przed sobą, jakby chciał przepraszać albo się bał, że go ktoś napadnie. Zawsze go straszę, a on zawsze za mną chodzi, bo chce być straszony. Gdy tylko się ściemni, nad portem zaczyna pełznąć duży, szary stwór. Nie ma żadnej twarzy, ale bardzo wyraźne dłonie, które w miarę jak pełznie, przykrywają jedną po drugiej wszystkie wyspy. Kiedy nie ma już wysp, wyciąga rękę nad wodę, bardzo długą rękę, lekko drżącą, i zaczyna szukać dojścia do Skatudden. Palce sięgają aż do rosyjskiego kościoła i do- tykają skały – ojej! Wielka, szara dłoń! Wiem, co ze wszystkiego jest najgorsze. Lodowisko. Mam sześcioboczny znaczek łyżwiarski, mocno przyszyty do swetra. Klucz do łyżew noszę na szyi na sznurowadle. Kiedy się schodzi na lód, tor wydaje się małą bransoletką ze świateł, daleko w ciemności. Port jest morzem niebieskiego śniegu, samotności i nieznośnego świeżego powietrza. Poju nie jeździ na łyżwach, bo mu się nogi uginają, ale ja muszę. Za torem czyha ten pełzający stwór, a dookoła toru leży obręcz czarnej wody. Woda oddycha przy krawędziach lodu, porusza się leniwie, czasem wznosi się, wzdychając, i zalewa lód. Jak już raz szczęśli- wie dotrzesz na lodowisko, przestaje być niebezpiecznie, ale ogarnia cię melancholia. Setki ciemnych postaci jeżdżą w kółko i w kółko, wszyscy w tym samym kierunku, z determinacją i bezsensownie, a w środku siedzi pod brezentem dwóch zmarzniętych facetów i gra Ramonę i inne stare szlagiery. Jest zimno. Kapie ci z nosa, a gdy go obetrzesz, na ręka- wiczkach zostają sopelki lodu. Łyżwy trzeba mocno przytwierdzać do obcasów. W każdym jest metalowa dziurka, zawsze pełna kamyczków. Wydłubuje się je kluczem do łyżew. Potem trzeba przecisnąć sztywne rzemyki przez właściwe otwory. A potem jeździć w kółko z inny- mi, żeby być na świeżym powietrzu, no i dlatego, że znaczek łyżwiarski jest bardzo drogi. Nie ma tu nikogo do straszenia, wszyscy jeżdżą szybciej niż ja, obce cienie zgrzytają i skrzypią, mijając mnie. Lampy huśtają się na wietrze. Gdyby zgasły, my dalej jeździlibyśmy w kółko i w kół- ko, muzyka dalej by grała, pomału lodowa fosa dookoła nas robiłaby się coraz szersza, roz- wierałaby się i oddychała gwałtowniej, i cały port stałby się czarną wodą z samotną lodową wyspą, na której my jeździlibyśmy na wieki wieków, amen. Ramona jest skończenie piękna i blada jak panna młoda trafiona piorunem. I jest nie- dozwolona dla dzieci. Ale tę pannę młodą widziałam w gabinecie figur woskowych. Oboje z tatą uwielbiamy ów gabinet. Ją trafił piorun akurat, kiedy miała wyjść za mąż. Uderzył w wianuszek z mirtu i wyleciał przez jej stopy. Dlatego jest bosa, a na podeszwach, przez które wyszedł piorun, wyraźnie widać mnóstwo niebieskich, pokrzywionych linii. W gabinecie figur woskowych można stwierdzić, jak łatwo się niszczy ludzi. Mogą być zmiażdżeni, rozerwani na pół, nawet pocięci na kawałki. Nikt nie ma zagwarantowanego bezpieczeństwa i dlatego to takie ważne, żeby sobie w porę znaleźć kryjówkę. Nieraz śpiewałam Pojowi pieśń pogrzebową. Zasłaniał uszy dłońmi, ale jednak słu- chał. Życie jest żałobną wyspą i choćby się jak najlepiej żyło, i tak trzeba umrzeć i znowu obrócić się w proch! Żałobną wyspą było też lodowisko. Narysowaliśmy je pod stołem w ja- dalni. Poju rysował z linijką, wszystkie deski w ogrodzeniu i wszystkie lampy były w rów- nych odstępach, i zawsze miał za twardy ołówek. Ja rysowałam, używając 4B, więc tylko na czarno: ciemność na lodzie albo fosę, albo tysiąc czarnych ludzi na zgrzytających łyżwach, sunących w kółko. Poju nie rozumiał, co rysuję, więc wzięłam czerwoną kredkę i szepnęłam: – Ślady krwi! Ślady krwi na całym lodzie! Wtedy Poju krzyknął, a ja utrwaliłam tę okropność na papierze, tak żeby nie mogła mnie dopaść. Którejś niedzieli nauczyłam go, jak ma uciekać przed wężami, które są w ich pluszo- wym dywanie. Wystarczy chodzić tylko po jasnych brzegach, po wszystkich jasnych kolo- rach. Jeżeli się nadepnie obok, na to, co brązowe, jest się zgubionym. Pod spodem roi się od węży, tego się nie da opisać, to trzeba sobie wyobrazić. Każdy musi wyobrazić sobie swojego własnego węża, bo cudzy nigdy nie będzie tak okropny. Poju posuwał się po dywanie malutkimi, chwiejnymi kroczkami, z dłońmi wyciągnię- tymi do przodu; w jednej powiewała lękliwie wielka, mokra chustka do nosa. – Teraz będzie zwężenie – powiedziałam. – Uważaj i próbuj przeskoczyć na ten jasny kwiat w środku! Kwiat był z boku, a wzór zwężał się we wstęgę. Poju rozpaczliwie starał się utrzymać równowagę, machał chustką, zaczął krzyczeć, no i upadł na brązowy kolor. Krzyczał i krzy- czał, tarzając się po dywanie, stoczył się na podłogę i dalej, aż pod szafę. Ja, też krzycząc, poczołgałam się za nim, objęłam go i trzymałam, dopóki się nie uspokoił. Nie należy mieć pluszowych dywanów, są niebezpieczne. Znacznie lepiej mieszkać w pracowni z cementową podłogą. Dlatego Poju zawsze chce do nas przychodzić. Jesteśmy teraz zajęci wykuwaniem w ścianie tajemnego przejścia. Posunęłam się już spory kawałek, choć pracuję tylko, jak jestem sama. Boazeria poszła całkiem dobrze, ale po- tem musiałam użyć młotka do marmuru. Dziura Pojego jest znacznie mniejsza, bo jego tata ma tak złe narzędzia, że aż wstyd. Gdy tylko jestem sama, podnoszę makatę, która wisi na ścianie, i kuję dalej. Nikt nie zauważył, co robię. To jest makata mamy, namalowała ją na jucie za czasów młodości. Przed- stawia wieczór. Są tam proste pnie, wyrastające z mchu, a za nimi jest czerwone niebo, bo słońce właśnie zachodzi. Wszystko, prócz nieba, ściemniało na nieokreślony szarobrązowy kolor, ale wąskie, czerwone smugi lśnią jak ogień. Kocham to jej malowidło. Wchodzi głębo- ko w ścianę, głębiej niż moja dziura, głębiej niż salon Pojego, idzie w nieskończoność i nigdy nie można dotrzeć do miejsca, gdzie słońce zachodzi, mimo że czerwień jest coraz mocniej- sza. Wydaje się, że tam się pali! Że rozgorzał wielki, okropny pożar, taki, na który tatuś zaw- sze czeka. Kiedy tatuś po raz pierwszy pokazał mi swój pożar, była zima. Szedł przodem po lo- dzie, mama za nim, ciągnie mnie na sankach. Niebo tak samo czerwieniało, biegli tacy sami ciemni ludzie i stało się coś potwornego. Na lodzie leżały czarne, połamane przedmioty, tatuś zebrał je i włożył mi w objęcia, były bardzo ciężkie i ugniatały mnie w brzuch. Eksplozja to ładne słowo, i wielkie. Później nauczyłam się innych, takich do szeptania tylko w samotności. Abstrakcja. Ornamentyka. Profil. Katastrofalny. Elektryczny. Kolonial- ny. Robią się jeszcze większe, jak się je powtórzy kilka razy. Szepcze się i szepcze, i po- zwala słowu rosnąć, aż nic już innego nie ma, tylko to słowo. Zastanawia mnie, dlaczego pożar zawsze wybucha w nocy. Może tatusia nie interesuje pożar za dnia, bo wtedy niebo nie jest czerwone. Za każdym razem budził nas, słyszeliśmy wycie wozów strażackich, musieliśmy się bardzo śpieszyć, biegliśmy całkiem pustymi ulica- mi. Do pożaru było zawsze strasznie daleko. Wszystkie domy spały, ich kominy sterczały wysoko na czerwonym niebie, a niebo coraz to się zbliżało, aż w końcu byliśmy na miejscu i tatuś podnosił mnie, i pokazywał ogień. Ale zdarzał się też nieudany, mały pożar, już dawno zagaszony, wtedy tatuś był rozczarowany i przygnębiony i musiałyśmy go pocieszać. Mama lubi tylko małe pożary, które sama robi ukradkiem w popielniczce. No i ogień w kominku. Rozpala go co wieczór w pracowni i na korytarzu, wtedy, kiedy tatuś wychodzi szukać znajomych. Gdy ogień w kominku plonie na całego, przyciągamy wielki fotel, gasimy światło w pracowni i siedzimy, patrząc w płomienie, a mama mówi: „Była sobie kiedyś prześliczna ma- ła dziewczynka, a jej mama tak strasznie ją lubiła...” Każda historia musi się zaczynać w ten sam sposób, dalszy ciąg nie jest już taki ważny. Łagodny, cichy głos w ciepłej ciemności i wpatrywanie się w ogień, i nic nie jest groźne. Wszystko inne jest na zewnątrz i nie może wejść. Ani teraz, ani kiedykolwiek. Moja mama ma wspaniałe ciemne włosy, opadają na ciebie jak chmura, ładnie pachną, są jak włosy tych smutnych królowych w książce. Najładniejszy obrazek zajmuje całą stronę. Przedstawia krajobraz o zmierzchu, z równiną, na której rośnie dużo lilii. Po tej równinie chodzą blade królowe z konewkami i podlewają. Ta najbliżej jest cudownie piękna. Jej dłu- gie, ciemne włosy są miękkie jak chmura; ilustrator, kiedy już wszystko inne było gotowe, ozdobił je pajetkami, zapewne używając kryjącej farby. Królowa ma łagodny, poważny profil. Całe życie wciąż tylko chodzi po tej równinie i podlewa, i nikt nie wie, jaka jest piękna i smutna. Konewki są namalowane prawdziwą srebrną farbą i ani mama, ani ja nie pojmujemy, jak wydawcę było na to stać. Mama często opowiada o Mojżeszu w sitowiu i dalszych jego losach, o Izaaku i lu- dziach, którzy tęsknią za swoim krajem albo gubią drogę i ją odnajdują, o Ewie i wężu w raju, o wielkich sztormach, które się w końcu uspokajają. Ludzie w większości zawsze tęsknią za domem i są trochę samotni, zamykają się w sobie i zostają zamienieni w kwiaty. Czasem są zamienieni w żaby, a Bóg nieustannie ma ich na oku i przebacza im, chyba że jest zagniewa- ny albo urażony i burzy całe miasta za to, że wierzą w innych bogów. Mojżesz też bywał nieopanowany. Ale kobiety tylko czekały i tęskniły za domem. A ja cię zaprowadzę do twojego własnego kraju albo do jakiegokolwiek kraju na świecie, do którego sobie zażyczysz, i namaluję pajetki na twoich włosach, i zbuduję dla ciebie zamek, w którym będziemy mieszkać aż do śmierci i nigdy, nigdy się nie rozstaniemy. A w ciemnym lesie bez końca i w czarnych chmurach bez słońca szło małe dziecko noc całą i w samotności płakało, bo ciemny był las i wąska droga, więc ogarniała je trwoga i było w rozpaczy, że ma- my już nie zobaczy, że w tym zimnie i w biedzie zły los na śmierć je wiedzie. Bardzo zado- walające. Tak było, gdy nie wpuszczaliśmy do domu niebezpieczeństwa. Rzeźby tatusia, oświetlone ogniem z kominka, poruszały się wolno dookoła nas, te je- go smutne, białe kobiety, stawiające ostrożny krok i wszystkie gotowe do ucieczki. Wiedziały o niebezpieczeństwie, które jest wszędzie, ale nic nie mogło ich uratować, dopóki nie zostały wykute w marmurze i umieszczone w muzeum. Tam jest się bezpiecznym. W muzeum albo w czyichś objęciach, albo na drzewie. Może też pod kołdrą. Ale najlepiej jest chyba siedzieć na wysokim drzewie, o ile nie jest się jeszcze w brzuchu swojej mamy. Kamień Leżał między stosem węgla a wagonami towarowymi, pod kilkoma kawałkami desek, i to cud boski, że nikt go nie znalazł przede mną. Cała jedna strona lśniła od srebra, a jak się starło węglowy pył, srebro ukazywało się też w środku. To był olbrzymi kamień z czystego srebra i nikt go nie znalazł. Nie miałam odwagi go schować, ktoś mógłby to zobaczyć i wziąć go sobie, podczas gdy biegłabym do domu. Musiałam go stąd wytoczyć. Gdyby ktokolwiek przyszedł i prze- szkodził mi, usiadłabym na kamieniu i wrzeszczała na całe gardło. Mogłabym gryźć, gdyby próbował go podnieść. Mogłabym robić cokolwiek. Więc zaczęłam toczyć. Szło bardzo pomału. Kamień wciąż kładł się na plecy i leżał bez ruchu, a kiedy udawało mi się znów go odwrócić, kładł się na brzuchu i się bujał. Srebro odpadało małymi, cienkimi płatkami, które przywierały do ziemi i łamały się, gdy próbowa- łam je wydłubywać. Zaczęłam pchać na klęczkach, szło lepiej. Ale przetaczał się tylko pół obrotu i to trwało okropnie długo. Póki turlałam go w porcie, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Potem, kiedy wepchnęłam go na chodnik, zrobiło się trudniej. Ludzie przystawali, stukali parasolami i mówili różne rzeczy. Ja się w ogóle nie odzywałam i tylko patrzyłam na ich bu- ty. Naciągnęłam czapkę na oczy i dalej pchałam, i turlałam. Ale potem trzeba było się przedostać na drugą stronę ulicy. Miałam już za sobą wiele godzin toczenia, ani razu przez cały ten czas nie podniosłam wzroku, nie słyszałam, co do mnie mówiono. Patrzyłam wciąż na srebro pod pyłem węglowym i innym brudem i robiłam sobie bardzo małe miejsce, gdzie nie istniało nic prócz kamienia i mnie. Teraz jednak musie- liśmy się znaleźć po drugiej stronie ulicy. Samochody mijały nas jeden po drugim, czasem przejeżdżał tramwaj, a im dłużej cze- kałam, tym trudniej było wtoczyć kamień na jezdnię. W końcu nogi zaczęły mi się trząść i zdałam sobie sprawę, że jest za późno, za kilka sekund będzie za późno, więc zepchnęłam go do rynsztoka i dalej toczyłam, bardzo szybko, nie podnosząc wzroku i trzymając nos tuż nad nim, tak żeby miejsce, w którym nas oboje schowałam, zrobić możliwie najmniejsze. Było bardzo dobrze słychać, jak samochody za- trzymywały się i złościły, ale narysowałam kreskę między nimi a sobą i nic, tylko pchałam i turlałam. Można wyłączyć pewne sprawy, jeżeli są naprawdę ważne. To się bardzo dobrze udaje. Trzeba się skulić, zamknąć oczy i cały czas powtarzać jakieś wielkie słowo, aż się po- czuje, że jest bezpiecznie. Gdy dotarłam do szyn tramwajowych, ogarnęło mnie zmęczenie i położyłam się na kamieniu, mocno go trzymając. Ale tramwaje dzwoniły i dzwoniły, nie było więc innej rady, jak pchać dalej; teraz przestałam się już bać i tylko ogarniała mnie złość, co dawało lepsze samopoczucie. Zresztą on i ja zrobiliśmy sobie tak malutkie miejsce, że nie miało żadnego znaczenia, kto i co krzyczał. Byliśmy strasznie silni. Dostaliśmy się znów na chodnik, jak gdyby nigdy nic, i posuwaliśmy się Lotsgatan pod górę. Za nami ciągnął się wąski, srebrzysty ślad. Co jakiś czas odpoczywaliśmy razem i znów ruszaliśmy. Weszliśmy do bramy i otworzyliśmy drzwi, a potem były schody. Jakoś szło, jeżeli się uklękło, mocno chwyciło kamień obiema dłońmi i poczekało na odzyskanie równowagi. Po- tem trzeba było napiąć brzuch, wstrzymać oddech i przycisnąć przeguby dłoni do kolan. Po- tem pchnąć go szybko do góry i przez kant, wtedy brzuch puszczał i słuchało się, i czekało. Na klatce schodowej było całkiem pusto. Więc dalej to samo. Kiedy schody skręciły i zwęziły się, musieliśmy przesunąć się pod ścianę. Wdrapywa- liśmy się pomału coraz wyżej i nikt nie przychodził. Znowu położyłam się na nim i zasapana, patrzyłam na srebro, srebro za wiele milionów. Jeszcze tylko cztery piętra, a będziemy na miejscu. To stało się na czwartym piętrze. Dłoń wyśliznęła mi się z rękawiczki, upadłam na nos i leżałam bez ruchu, słysząc potworny łoskot spadającego kamienia. Hałas był coraz większy, stukot i łomot, i strach, aż w końcu, jak w sądny dzień, głuche uderzenie, gdy doleciał pod drzwi Nieminenów. To był koniec świata, więc zasłoniłam oczy rękawiczkami. Nic jednak nie nastąpiło. Potężne echo poniosło się schodami do góry i w dół, ale wciąż nic się nie działo. Żadni wściekli ludzie nie pokazali się w drzwiach. Może czatowali w środku. Zeszłam na dół na czworakach. Każdy stopień był półkoliście nadgryziony, ale tylko trochę. Na dole duże kawałki półkoli leżały porozrzucane i gapiły się na mnie. Wypchałam kamień spod drzwi Nieminenów i zaczęłam od nowa. Znów wdrapywaliśmy się pod górę, wytrwale, nie patrząc na nadgryzione stopnie. Minęliśmy miejsce, gdzie nam źle poszło, i odpoczęliśmy sobie przed drzwiami na balkon. Te drzwi są ciemnobrązowe i mają małe, czworokątne szybki. I wtedy usłyszałam, że ktoś otwiera drzwi od ulicy i zaczyna wchodzić po schodach. Szedł i szedł, bardzo wolnym krokiem. Podsunęłam się do poręczy i spojrzałam w dół. Wi- działam aż do parteru, taki długi, wąski prostokąt, cały owinięty poręczą aż do samego dołu, a po poręczy posuwała się duża dłoń, wkoło, wkoło, bliżej i bliżej. Miała znak na środku, więc wiedziałam od razu, że to wytatuowana dłoń dozorcy, który prawdopodobnie idzie aż na strych. Otworzyłam drzwi balkonowe jak mogłam najciszej i zaczęłam przetaczać kamień przez próg. Próg był wysoki. Pchałam, nie zastanawiając się, bardzo się bałam i w pewnym momencie, kiedy obsunęła mi się ręka, kamień dostał się w szparę w drzwiach i tam utknął. Drzwi były dwuskrzydłowe, miały u góry żelazne sprężyny, które dozorca założył, bo panie zawsze zapominały zamykać je za sobą. Słyszałam, jak sprężyny kurczą się i bardzo cicho śpiewając, zaciskają na nas. Podciągnęłam nogi, rzuciłam się na mój kamień, mocno go obję- łam i próbowałam ruszyć, ale robiło się coraz ciaśniej, a dłoń dozorcy wciąż sunęła po porę- czy w górę. Widziałam srebro tuż przy mojej twarzy i pchałam, pchałam, zapierałam się nogami, i nagle kamień przewalił się, poturlał kilka obrotów aż pod żelazną balustradę, wyleciał i znikł. Teraz widziałam tylko fruwające lekkie kłębuszki kurzu, delikatne jak puch, gdzie- niegdzie z małymi, barwnymi nitkami. Leżałam płasko na brzuchu, drzwi cisnęły mnie w szyję i było całkiem cicho aż do chwili, kiedy kamień spadł na podwórze. Tam rozpękł się jak meteor i pokrył srebrem zbiorniki na śmiecie, pranie i wszystkie schody, i okna! Otwierając swoje serce, posrebrzył całą Lotsgatan cztery, wszystkie panie rzuciły się do okien, myśląc, że wybuchła wojna albo nastał sądny dzień! Pootwierały się wszystkie drzwi, wszyscy, z dozor- cą na czele, biegali po schodach w górę i w dół i zobaczyli, że jakiś potwór ponadgryzał każ- dy stopień i że z nieba spadł meteor. A ja leżałam ściśnięta w drzwiach i milczałam. Potem też nic nie powiedziałam. I nikt się nie dowiedział, jak mało brakowało, a stalibyśmy się bogaci. Uczta Czasem budziła mnie w nocy najpiękniejsza muzyka, to były bałałajka i gitara. Tatuś grał na bałałajce, Cawan na gitarze. Grali razem bardzo cicho, niemal szeptem, obaj gdzieś bardzo daleko, a potem zbliżali się i jeden drugiemu ustępował miejsca, tak że raz grała bała- łajka, raz gitara. Były to łagodne, melancholijne pieśni o rzeczach, które się zdarzają i na które nie ma rady. Potem robiły się dzikie, chaotyczne, i wtedy Markus tłukł kieliszek. Ale zawsze tylko swój, dlatego tatuś pilnował, żeby mu dać któryś z najtańszych. Wysoko pod sufitem, nad moim łóżkiem na antresoli, zalegał jak szara mgła dym z papierosów i wszystko stawało się jeszcze bardziej nierzeczywiste. Byliśmy jakby na morzu albo w wysokich górach, słyszałam, jak krzyczą do siebie przez mgłę, słyszałam spadające przedmioty, a za tymi gwałtownymi odgłosami dolatywały do mnie to słabsze, to głośniejsze dźwięki bałałajki czy gitary. Uwielbiam uczty tatusia. Bywa, że trwają wiele nocy, a ja się budzę i znów zasypiam, i czuję, jak mnie kołysze dym i muzyka, a potem nagle słyszę wycia, które przenikają ziąbem aż do stóp. Nie warto patrzeć, bo wtedy znika to, co sobie wyobrażasz. Zawsze tak jest. Widzę ich z góry, siedzą na kanapie i w fotelach albo chodzą wolno po salonie. Cawan skulił się nad gitarą, jakby się w niej chciał skryć, jego łysa głowa pływa we mgle niczym biała plama, a on zapada się coraz głębiej i głębiej. Tatuś siedzi wyprostowany, patrzy prosto przed siebie. Tamci czasem śpią, bo ucztowanie bardzo męczy. Ale nie idą do domu, bo każdy stara się wyjść ostatni, to bardzo ważne. Zwykle wygrywa tatuś, on jest ostatni. Kiedy wszyscy inni śpią, tatuś dalej siedzi, patrzy i rozmyśla aż do rana. Mama nie bierze udziału w ucztach, pilnuje, żeby lampa naftowa nie kopciła w sypial- ni. Prócz kuchni sypialnia jest naszym jedynym normalnym pokojem, to znaczy ma drzwi. Ale nie ma w niej pieca kaflowego, dlatego lampa musi się palić całą noc. Jeżeli otworzy się drzwi, dym wchodzi do sypialni i Per Olov dostaje ataku astmy. Od czasu urodzin mojego brata urządzanie uczt zrobiło się znacznie trudniejsze, ale mimo to tatuś i mama starają się, żeby udawały się jak najlepiej. Najładniejszy jest stół. Czasem wstaję i przyglądam mu się znad balustrady, mrużąc oczy, bo wtedy widzę blask szkła i świec, a wszystko leży w nieładzie, tworząc całość jak na obrazie. Całość jest ważną sprawą. Niektórzy tylko odtwarzają to czy tamto, zapominając o całości. Ja dobrze wiem. Wiem dużo, ale nie mówię o tym. Wszyscy mężczyźni ucztują i są kolegami, którzy się nigdy nie opuszczą w niebezpie- czeństwie. Kolega może ci powiedzieć okropne rzeczy, ale na drugi dzień już o nich nie pa- miętasz. Kolega nie przebacza, a tylko zapomina – kobieta wszystko przebacza, ale nigdy nie zapomina. Tak to jest. Dlatego kobiety nie mogą ucztować. Otrzymywanie przebaczenia jest bardzo nieprzyjemne. Kolega nigdy nie mówi czegoś mądrego, co warto by powtórzyć na drugi dzień. On po prostu wyczuwa, że w danej chwili nic nie jest takie ważne. Pewnego razu tatuś i Cawan bawili się procą, z której można wystrzelić samolot. Zda- je się, że Cawan nie znał konstrukcji procy, bo wystrzelił w złym kierunku. Samolot wpadł mu do dłoni i haczyk przebił ją na wylot. To było okropne. Krew lała się po całym stole, a Cawan nawet nie mógł włożyć płaszcza, bo samolot nie wchodził do rękawa. Tatuś pocieszał go i zawiózł do szpitala, gdzie odcięli haczyk obcęgami, a samolot umieścili w swoim mu- zeum. Podczas uczty wszystko może się zdarzyć, jeżeli się jest nieostrożnym. Nigdy nie ucztujemy w pracowni, tylko w salonie. Są tam dwa wysokie okna zwień- czone ponurymi łukami, całe umeblowanie po obu babciach jest z drewna brzozowego z krę- tymi ornamentami. Przypomina mamie wieś, gdzie wszystko jest tak, jak być powinno. Z początku bardzo się bała o te meble, martwiła dziurami wypalonymi przez papierosy i kółkami po kieliszkach, ale teraz wie, że dzięki temu meble nabierają patyny. Mama świetnie umie urządzać uczty. Nie ustawia wszystkiego od razu na stole i nigdy nie zaprasza gości. Wie, że nastrój może stworzyć tylko improwizacja. To ładne słowo. Tatuś musi iść na miasto szukać znajomych. Mogą się znaleźć gdziekolwiek i kiedykolwiek. Cza- sem nie ma żadnego. Ale często są i wtedy nabiera się ochoty, żeby gdzieś razem pójść. Więc gdzieś się trafia. To jest ważne. Potem mówi się: zobaczmy teraz, co też może się znajdować w spiżarni. I wchodzi się cichutko, i szuka, a tam jest mnóstwo rzeczy! Są drogie kiełbasy i butelki, i bułki, i masło, i ser, a nawet woda sodowa, i wnosi się to wszystko, i robi improwizację. Mama ma wszystko naszykowane. Ale woda sodowa jest niebezpieczna. Dostaje się od niej baniek w brzuchu, a to może wywołać silną melancholię. No i nigdy nie należy niczego mieszać ze sobą. Po trochu gasną wszystkie świece na balustradzie, stearyna kapie na kanapę w salonie. Po muzyce przychodzi czas na wspomnienia wojenne. Wtedy czekam chwilę pod kołdrą, ale zawsze spod niej wyłażę, kiedy rzucają się na fotel wiklinowy. Tatuś chwyta za swój bagnet, który wisi w pracowni nad workami z gipsem, wszyscy zrywają się, wrzeszcząc, i tatuś napa- da na fotel. On jest na dzień przykryty dywanikiem, więc nie widać, jak wygląda. Po ataku na fotel tatuś już nie chce grać na bałałajce. A ja potem już tylko śpię. Następnego dnia wszyscy jeszcze są i starają się mówić mi piękne rzeczy. Śliczne dzień dobry, miła gołąbeczko, wesołe Cypru ranne słoneczko... Mama dostaje prezenty. Ru- okokoski dał jej ćwierć kilo masła, a kiedyś dostała od Sallinena całe dwadzieścia jaj. Bardzo jest ważne, żeby rano nie zacząć sprzątać za wcześnie. Jeżeli wpuści się pa- skudne świeże powietrze, każdy może się przeziębić albo dostać depresji. Koniecznie trzeba wejść w nowy dzień bardzo pomału i łagodnie. W dziennym świetle rzeczy wyglądają inaczej i jeżeli różnica jest zbyt gwałtowna, wszystko może się popsuć. Trzeba przechadzać się w ciszy i spokoju i badać swoje samopoczucie, i zastanawiać się, za czym się właściwie tęskni. Następnego dnia zawsze się za czymś tęskni, nie bardzo wiedząc za czym. W końcu przychodzi na myśl, że może za śledziem. Więc znów zagląda się do spiżarni, i rzeczywiście – są tam śledzie. Potem dzień przebiega całkiem spokojnie i znów jest wieczór, może z nowymi świe- cami. Wszyscy zachowują się wobec siebie strasznie ostrożnie, bo wiedzą, jak mało potrzeba, by zakłócić równowagę. Kładę się i słucham, jak tatuś stroi bałałajkę. Mama zapala lampę naftową. W naszej sypialni jest całkiem okrągłe okno. Nikt inny nie ma okrągłego okna. Można patrzeć na wszystkie dachy i na port, i stopniowo wszystkie okna robią się czarne, prócz jednego. To okno pod wielką, pustą ścianą przeciwpożarową Viktora Eka, świeci się w nim całą noc. My- ślę, że tam ucztują. Albo może robią ilustracje do książek. Anna Bardzo było przyjemnie patrzeć na Annę! Jej włosy rosły jak gęsta, soczysta trawa, zwisały przystrzyżone byle jak i były tak żywe, że aż się iskrzyły. Brwi miała czarne i gęste, zrośnięte pośrodku, nos płaski, policzki bardzo czerwone. Jej ramiona tkwiły w pomyjach jak słupy. Była piękna. Anna śpiewa podczas zmywania, a ja siedzę pod stołem kuchennym i próbuję nauczyć się słów. Doszłam do trzynastego wiersza Hjalmara i Huldy i właściwie dopiero wtedy za- czyna się coś dziać. Hjalmar wkłada wojownika strój i harfy cichną nagle, a on nie idzie na bój, lecz do niewiernej panny i ślubną koronę z jej głowy zdziera, a Hulda blada prawie już umiera, ze śmiertelną trwogą w struchlałym łonie widzi kochanka mściwe z gniewu dłonie. Wzdrygam się, takie to piękne. A Anna mówi: – Wyjdź na chwilę, muszę popłakać, takie to śliczne. Kochanek Anny często wdziewał strój bojownika. Najbardziej lubiłam dragona w czerwonych spodniach z szamerunkiem na płaszczu, fajnie w nim wyglądał. Odpinał szablę. Czasem spadała na podłogę, słyszałam hałas aż na górze, na antresoli, i przypominały mi się jego drżące, mściwe dłonie. Potem znikł, a Anna znalazła sobie nowego kochanka, który był Myślącym Człowiekiem. Dlatego chodziła na odczyty o Platonie i gardziła tatusiem, który czytał gazety, i mamą, która czytała powieści. Wytłumaczyłam jej, że mama nie nadąża czytać innych książek prócz tych, do których musi rysować okładki, żeby było wiadomo, o czym ta książka jest i jak wygląda bohaterka. Niektórzy po prostu rysują jak im się podoba i nic ich nie obchodzi pisarz. Tak nie należy robić. Ilustrator musi myśleć zarówno o pisarzu, jak i o czytelniku, a czasem nawet o wydaw- nictwie. – Ha! – powiedziała Anna. – Nic nie warte takie wydawnictwo, co nie wydaje Platona. Zresztą pani dostaje za darmo wszystko, co narysuje, a w ostatniej książce bohaterka nie mia- ła złotych włosów, chociaż były złote. – Farba jest droga! – odparłam ze złością. – A poza tym za niektóre książki mama mu- si płacić pięćdziesiąt procent! W żaden sposób nie dało się wytłumaczyć Annie, że wydawnictwa nie lubią druku w kilku kolorach i mówią bez sensu o druku dwukolorowym, wiedząc przecież, że jeden kolor zawsze musi być czarny i że można bez złotej farby namalować włosy w taki sposób, że jed- nak będą wyglądały na złote. – Ach tak! – powiedziała Anna. – A co to ma wspólnego z Platonem, jeśli wolno spy- tać? Wtedy zapominałam, co miałam przedtem na myśli. Anna zawsze myli sprawy i wy- chodzi na to, że ma rację. Ale czasem ja ją gnębiłam. Pozwalałam jej opowiadać o własnym dzieciństwie, a gdy zaczynała płakać, stawałam w oknie, kiwając się na piętach, i wyglądałam na podwórze. Albo o nic nie pytałam, mimo że ona, z zapuchniętą twarzą, właśnie rzuciła zmiotką w drugi kąt kuchni. Mogłam też dręczyć Annę, będąc grzeczną dla jej kochanka i siedząc z nimi, bez końca wypytywać o rzeczy dla nich ciekawe i wcale się nie wynosić. Innym bardzo dobrym sposobem było przybrać wyniosły ton i pomału powiedzieć: „Pani chce mieć w niedzielę pie- czeń cielęcą”. I natychmiast wyjść, tak jakbyśmy nie miały z Anną nic więcej do omówienia. Anna długo mściła się Platonem. Kiedyś, kiedy miała kochanka, który był Człowie- kiem z Ludu, mściła się, mówiąc, że wszystkie stare baby roznoszące prasę wstają o czwartej rano, a tymczasem pan leży i przeciąga się, i czeka na „Hufvudstadsbladet”. Odparłam, że żadna na świecie baba od gazet nie pracuje całą noc, robiąc odlew gipsowy na konkurs, i że mama każdej nocy pracuje do drugiej, podczas gdy Anna leży i przeciąga się, i wtedy Anna mówiła, żebym jej w to nie mieszała, a zresztą pan nie dostał poprzednim razem żadnej na- grody! Wtedy ja krzyczałam, że to dlatego, że jury było niesprawiedliwe, a ona krzyczała, że łatwo tak mówić, a ja, że ona nic nie rozumie, bo nie jest artystką, a ona, że nietrudno być górą, jak ten ktoś drugi nigdy się nawet nie uczył rysunku, a potem nie rozmawiałyśmy ze sobą przez parę godzin. Gdyśmy się już obie wypłakały, wracałam do kuchni i jeżeli Anna narzuciła koc na stół kuchenny, wiedziałam, że wolno mi budować dom pod stołem, o ile to nie będzie prze- szkadzało ani jej, ani drzwiom do spiżarni. Budowałam z krzeseł, krótkich polan i zydla. Prawdę mówiąc, robiłam to przez uprzejmość, bo dom udawał się znacznie lepiej pod dużym kawaletem. Kiedy był gotowy, Anna dawała mi trochę porcelany. Brałam ją też wyłącznie przez uprzejmość. Nie lubię udawać, że gotuję. Nie cierpię jedzenia. Pewnego razu na pierwszego czerwca nie było na targu czeremchy. Mama musi mieć czeremchę na swoje urodziny, bo inaczej umrze. Powiedział to jeden Cygan, kiedy mama miała piętnaście lat i od tej pory wszyscy okropnie się tą czeremchą przejmują. Czasem za- kwita za wcześnie, czasem za późno. Jeżeli się ją przyniesie do domu w połowie maja, liście brązowieją po brzegach i kwiaty nigdy się nie rozwijają. Ale Anna powiedziała: – Wiem, że w parku jest biała czeremcha. Pójdziemy jej nazrywać, jak się ściemni. Ściemniło się bardzo późno, ale mimo to pozwoliła mi ze sobą pójść. Nie powiedzia- łyśmy ani słowa o tym, co zamierzamy robić. Anna wzięła mnie za rękę, jej dłonie były zaw- sze ciepłe i wilgotne, a kiedy się ruszała, unosił się gorący i trochę przerażający zapach. Po- szłyśmy Lotsgatan i dalej, do parku. Ja, całkiem zesztywniała ze strachu, myślałam o stróżu pilnującym parku, o zarządzie miasta i o Bogu. – Tata nigdy by tego nie zrobił – odezwałam się. – Nie, bo pan jest bardzo mieszczański – odparła Anna. – Bierze się to, co jest po- trzebne, i już. Dopiero kiedy przelazłyśmy przez płot, zrozumiałam tę niesłychaną rzecz, którą Anna powiedziała, że tatuś jest mieszczański. Byłam tak zdziwiona, że nie zdążyłam się obrazić. Anna podeszła do białego krzaka na samym środku trawnika i zaczęła zrywać. – Źle zrywasz! – syknęłam. – Rób to porządnie! Spojrzała na mnie, stojąc wyprostowana, na rozkraczonych nogach. Otworzyła szero- ko duże usta i wybuchnęła takim śmiechem, że zobaczyłam wszystkie jej wielkie, piękne zę- by. Wzięła mnie za rękę, przycupnęła i obie pobiegłyśmy pod krzaki, i zaczęłyśmy się prze- mykać. Chciałyśmy dotrzeć do następnego białego krzewu. Anna wciąż oglądała się przez ramię i co jakiś czas przystawała za drzewem. – Tak lepiej? – zapytała. Skinęłam głową i ścisnęłam jej rękę. Potem zaczęła zrywać. Wyciągała potężne ra- miona, aż suknia się na niej opinała, śmiała się, odłamywała gałązki, kwiaty sypały się jak deszcz na jej twarz, a ja szeptałam: – Skończ już, skończ, wystarczy! Czułam taki strach i zachwyt, że o mało nie zrobiłam w majtki. – Jak kraść, to na całego – powiedziała Anna spokojnie. Trzymała w objęciach ogromną naręcz czeremchy, miała ją na szyi i ramionach, ści- skała mocno swą wielką, czerwoną dłonią. Znów przelazłyśmy przez płot i wróciłyśmy do domu. Żaden stróż ani policjant się nie pojawił. Potem nam powiedziano, że krzak, z którego zrywałyśmy, to wcale nie była czerem- cha. Tyle że był biały. Ale mama jakoś to wytrzymała i nie umarła. Czasem Annę ogarniał szał i krzyczała: – Nie mogę na ciebie patrzeć! Wyjdź! Wtedy wychodziłam na podwórze, siadałam na pojemniku na śmieci i podpalałam ta- śmy filmowe szkłem powiększającym. Uwielbiam zapachy. Zapach palących się filmów i gorąca, Anny i skrzyni z gliną, i włosów mamy, zapach uczty i czeremchy. Sama nie mam jeszcze żadnego zapachu, tak mi się przynajmniej wydaje. W lecie Anna inaczej pachniała, wtedy pachniała trawą i jeszcze większym ciepłem. Częściej się śmiała i więcej było widać jej dużych ramion i nóg. Anna naprawdę umiała wiosłować. Uderzała wiosłami tylko raz, a potem, oparta na nich, triumfalnie odpoczywała, podczas gdy łódź sunęła po cieśninie, tworząc pianę na wie- czornej, lśniącej wodzie. Po chwili Anna znów uderzała wiosłami i znów spieniała wodę, po- kazując, jaka jest silna. Potem głośno się śmiała i zanurzała w wodzie tylko jedno wiosło, więc łódź kręciła się w kółko, a ona dawała do zrozumienia, że nie zamierza nigdzie dopłynąć i tylko się bawi. W końcu pozwalała łodzi dryfować, kładła się na dnie, śpiewała i wszyscy w Viken i na Rodholmen słyszeli, jak śpiewa o zachodzie słońca, i wiedzieli, że tam leży Anna, wielka, zadowolona i ciepła, i wszystko ma w nosie. Właśnie o to jej chodziło. Potem wracała po zboczu, kołysząc wolno całym ciałem, czasem zrywając jakiś kwiat. Anna śpiewała też, gdy piekła. Wyrabiała ciasto, ubijała je, głaskała i formowała z niego buł- ki, które wrzucała do pieca, trafiając na blachę akurat tam, gdzie trzeba. Potem zatrzaskiwała drzwiczki, przeciągała się i wołała: – Uf! Ale gorąco! Uwielbiam Annę w lecie i wtedy nigdy jej nie dokuczam. Chodziłyśmy czasem do doliny diamentów. To jest taka plaża, gdzie wszystkie ka- myczki są okrągłe i cenne i mają bardzo piękne kolory. Są ładniejsze, póki leżą pod wodą, ale jak je natrzeć margaryną, zawsze są ładne. Poszłyśmy tam któregoś dnia, kiedy mama i tatuś pracowali w mieście, a jak już uzbierałyśmy wystarczająco diamentów, siadłyśmy nad poto- kiem, który wypływa ze skał. Płynie tylko wczesnym latem i jesienią. Budowałyśmy w nim wodospady i tamy. – W potoku jest złoto – powiedziała Anna. – Poszukaj. Ale ja nie widziałam żadnego złota. – Trzeba je tam samemu włożyć – wyjaśniła Anna. – Złoto w brązowej wodzie jest cudowne. I rozmnaża się. Coraz więcej i więcej złota. Poszłam więc do domu i przyniosłam wszystko, co mieliśmy złotego, i perły też. Wło- żyłam to do wody i wyglądało przepięknie. Leżałyśmy z Anną i przysłuchiwałyśmy się płynącemu potokowi. Anna śpiewała Na- rzeczone lwa. Weszła do wody, palcami u nóg wyciągnęła złotą bransoletkę mamy i śmiejąc się, upuściła ją. Potem powiedziała: – Zawsze tęskniłam za prawdziwym złotem. Następnego dnia nie było śladu złotych przedmiotów ani pereł. Wydało mi się to dziwne. – Z potokami nigdy nic nie wiadomo – powiedziała Anna. – Złoto czasem rośnie i ro- śnie, a czasem znika pod ziemią. Ale może znów się pokazać, jeżeli się nic o nim nie mówi. Wróciłyśmy więc do domu i nasmażyłyśmy naleśników. Wieczorem Anna poszła spotkać się na huśtawkach we wsi ze swoim nowym narze- czonym. On był Człowiekiem Czynu i potrafił tak rozhuśtać huśtawkę, że robiła pełne obroty. Jedyną osobą, która odważała się siedzieć na niej przez cztery obroty, była Anna. Góra lodowa Lato zaczęło się tak wcześnie, że można je było prawie nazwać wiosną, przyszło jak dar i wszystko, do czego się człowiek zabierał, należało inaczej oceniać. Było mgliście i bar- dzo spokojnie. My i nasze bagaże wyglądaliśmy jak zwykle, tak samo Kallebisin i jego łódź, ale brzegi były nagie i smutne, morze groźne. Kiedy dowiosłowaliśmy do Nyttisholmen, podeszła do nas góra lodowa. Lśniąca, biała i zielona, przyszła na moje spotkanie. Nigdy przedtem nie widziałam góry lodowej. Teraz wszystko zależało od tego, czy oni się odezwą. Wystarczyłoby jedno ich słowo o górze, a przestałaby być moja. Podpływaliśmy coraz bliżej. Tatuś odpoczywał na wiosłach, ale Kallebisin wciąż wio- słował. – Wcześnie w tym roku – odezwał się. Tatuś odparł: – Tak. Chyba niedawno ruszyła. – I znów zaczął wiosłować. Mama nic nie powiedziała. Trudno uznać te parę słów za mówienie o górze lodowej, a więc była moja. Przepłynęliśmy koło niej, ale nie odwróciłam się, żeby popatrzeć, bo wtedy mogliby znów coś powiedzieć. Przez całą drogę wzdłuż Baklandet myślałam tylko o niej. Moja góra wyglądała jak dziurawa korona. Z jednej strony miała owalną grotę, bardzo zieloną, którą zamykała krata z lodu. Poniżej, pod wodą, lód miał inny zielony kolor, zstępujący głęboko w dół i przechodzący niemal w czerń tam, gdzie zaczynało się niebezpieczeństwo. Wiedziałam, że góra będzie gonić za mną, ale nic się nie bałam. Cały dzień siedziałam nad zatoką i czekałam. Zrobił się wieczór, a góry lodowej wciąż nie było. Nic nie mówiłam i nikt mnie o nic nie pytał. Rozpakowywali bagaże. Gdy już byłam w łóżku, zerwał się wiatr. Leżałam pod kołdrą, wyobrażałam sobie, że jestem lodową rusałką, i słuchałam, jak wiatr się wzmaga. Pilnowałam, żeby nie zasnąć, ale jednak zasnęłam, a kiedy się obudziłam, w domku panowała zupełna cisza. Wstałam, ubrałam się, wzięłam latarkę kieszonkową tatusia i wyszłam na schody. Noc była jasna, jednak pierwszy raz miałam się z nią zetknąć sam na sam, więc żeby się nie bać, cały czas myślałam o górze lodowej. Nie zapaliłam latarki. Krajobraz był równie odstręczający jak przedtem, przypominał ilustrację, na której wyjątkowo dobrze udało się wydrukować odcienie szarości. Na morzu kaczki śpiewały pieśni weselne, wzniecając okrop- ny harmider. Nie zdążyłam jeszcze zejść na łąkę nad brzegiem morza, kiedy ukazała mi się moja góra. Czekała na mnie, błyszczała równie pięknie, ale bardzo słabo. Leżała na wodzie, ude- rzając o skałę przy cyplu, a tam było głęboko, oddzielała nas od siebie głęboka, czarna woda i zupełnie nieodpowiednia odległość. Gdyby góra była trochę bliżej, można by wodę przesko- czyć, gdyby była dalej, można by pomyśleć: wielka szkoda – ale tego nikt by nie potrafił. Musiałam teraz coś postanowić. I to było okropne. Owalna grota z lodową kratą otwierała się od strony lądu i pasowała akurat do mojego wzrostu. Jakby zrobiona dla małej dziewczynki, która podkurczy nogi i obejmie je ramiona- mi. Latarka też by się zmieściła. Położyłam się plackiem na skale, wyciągnęłam rękę i odłamałam jeden z sopli w kra- cie. Był tak zimny, że aż gorący. Trzymałam lodową kratę obiema dłońmi i czułam, jak top- nieje. Góra poruszała się wolno, jakby oddychając. Próbowała zbliżyć się do mnie. Zaczęły mi marznąć ręce i brzuch, więc usiadłam. Grota była dokładnie tej samej wielkości co ja, ale nie miałam odwagi skoczyć. A jak się nie odważysz od razu, to nie odwa- żysz się już nigdy. Zapaliłam latarkę i wrzuciłam do groty. Spadła na plecy i całą ją oświetliła, a grota okazała się równie piękna, jak się spodziewałam. Wyglądała jak lśniące w nocy akwarium albo żłobek betlejemski, albo największy szmaragd świata! Zrobiła się tak nieznośnie piękna, że musiałam się jak najszybciej uwolnić od tego wszystkiego, odesłać ją, coś zrobić! Usia- dłam więc tak, żeby nie stracić równowagi, oparłam o górę lodową obie stopy i zaczęłam z całej siły pchać. Ale się nie ruszyła. – Idź sobie! – wrzasnęłam. – Wynoś się! I wtedy bardzo wolno odpłynęła ode mnie, i dostała się w podmuch wiatru od lądu. A ja, zmarznięta aż do bólu, zobaczyłam, jak popychana wiatrem zmierza ku cieśninie; za chwi- lę pożegluje prosto w morze, z latarką tatusia na pokładzie, a kaczki zachrypną od śpiewania, widząc nadpływającą oświetloną paradną łódź weselną. Tak więc uratowałam swój honor. Na schodach odwróciłam się i spojrzałam. Moja góra równo świeciła w oddali, ni- czym zielona latarnia morska. Baterie będą się paliły aż do wschodu słońca, bo zawsze są nowe, kiedy wyprowadzamy się z miasta. Może wystarczą na jeszcze jedną noc, może latarka będzie świeciła dla siebie samej głęboko na dnie morza, gdy góra lodowa stopnieje i stanie się wodą. Położyłam się, naciągnęłam kołdrę na głowę i czekałam, żeby mi się zrobiło ciepło. I zrobiło się, pomału aż do stóp. Ale jednak zachowałam się jak tchórz, stchórzyłam tak mniej więcej na pięć centyme- trów. Czułam to w brzuchu. Wydaje mi się czasem, że wszystkie silne uczucia zaczynają się w brzuchu. W każdym razie w moim wypadku. Zatoki Domek jest szary, niebo i morze są szare i łąka jest szara od rosy. Jest czwarta rano, a ja uratowałam trzy ważne godziny, które można uznać za dodatkowe. Albo może trzy i pół. Nauczyłam się odczytywać godziny na zegarze, ale minut jeszcze nie. Ja też jestem jasnoszara, tyle że w środku, bo brak mi zupełnie zdecydowania i pły- wam jak meduza, nie myśląc, a tylko wyczuwając. Gdyby żeglować sto mil po morzu albo chodzić sto mil po lesie we wszystkie strony, i tak nie znalazłoby się żadnej małej dziew- czynki. Nie ma ich, dowiadywałam się. Można na nie czekać tysiąc lat, a one po prostu nie istnieją. Najbliższa im jest Fanny, która ma siedemdziesiąt lat, zbiera kamienie, ślimaki i mar- twe zwierzęta i śpiewa, kiedy zanosi się na deszcz. Jest żółtoszara, tego samego koloru co trawa na zboczu, ma wszystko szare i pomarszczone, i twarz, i suknię, i dłonie, a jej włosy są siwe, oczy białoniebieskie. I patrzy poza ciebie. Tylko jedna Fanny nie boi się koni, krzyczy na nie, pokazuje im tyłek, robi, co jej się podoba. Jeżeli ktoś ją poprosi, ale niewłaściwym tonem, żeby zmyła naczynia, wynosi się i nie ma jej przez wiele dni i nocy, siedzi w lesie i śpiewaniem przywołuje deszcz. Nigdy nie jest samotna. W pięciu zatokach nikt nie mieszka. Jeżeli się obejdzie dookoła pierwszą, trzeba zro- bić to samo z następnymi. Pierwsza jest szeroka i pełno w niej białego piasku. Ma grotę z piaszczystą podłogą. Ściany są tam zawsze mokre, w suficie widać szczelinę. Mieszczę się w niej, leżąc na plecach. Dziś jest tu zimno jak w lodowni. Całkiem w głębi ma wąską, czarną dziurę. Wtedy właśnie z tej dziury wypełzł mój tajemniczy przyjaciel. – Jaki ładny, przyjemny ranek – odezwałam się. – To nie żaden zwyczajny ranek – odparł. – Słyszałem pomruki za horyzontem! Usiadł za mną, a ja wiedziałam, że zmienił skórę i nie chce, żebym na niego patrzyła. Więc powiedziałam tylko, całkiem obojętnie: – W piątek też mruczało. Widziałeś Fanny? – Tuż przed zmierzchem siedziała na jarzębinie – odparł. Ja jednak wiedziałam, że Fanny niechętnie włazi na drzewa i że on tylko próbuje zrobić na mnie wrażenie. Więc nie odezwałam się i dałam mu spokój. Przyjemnie było mieć towarzystwo. Kiedy zauważył, że nie mam ochoty rozmawiać, przygrywał mi przez krótką chwilę. W grocie było lodowato i postanowiłam pójść sobie, gdy tylko skończy grać. Po ostatnim akordzie powiedziałam: – To była miła wizyta. Ale teraz niestety będę musiała się pożegnać. Co słychać w domu? – Wszystko dobrze – rzekł. – Moja żona urodziła pięcioraczki. Same dziewczynki. Pogratulowałam mu i odeszłam. O wschodzie słońca woda w pierwszej zatoce leży w cieniu pod lasem, ale przy wej- ściu do zatoki skaliste wysepki są czerwone. Wodorosty świecą tylko wieczorami. Idziesz, i idziesz, i idziesz, i zaczyna wiać poranny wiatr. Druga zatoka jest pełna sitowia, które przy wietrze szeleści, szumi, szemrze i szepce, i cicho zawodzi, miękko i delikatnie, i wchodzisz prosto w nie, a ono cię głaszcze ze wszystkich stron, i idziesz, idziesz, w ogóle o niczym nie myśląc. Sitowie jest dżunglą, która ciągnie się do końca świata. Na całej kuli ziemskiej nie ma nic innego jak tylko szepczące sitowie, wszyscy ludzie pomarli i zostałam tylko ja jedna, i nic, tylko idę i idę w sitowiu. Idę tak długo, że robię się wysoka i cienka jak źdźbło sitowia, moje włosy stają się miękką kitą, aż wreszcie zapuszczam korzenie i zaczynam szeleścić i szumieć, i szemrać jak wszystkie moje siostry, a czas nigdy się nie kończy. Ale w zatoce siedział duży pilot, który powiedział: – Hoho, hoho! Zdaje się, że będzie wiatr z zachodu. – Miał rude wąsy Kiellgrena, nie- bieskie oczy Sjobloma i mundur pilota. Wreszcie mnie zauważył! Drżąc z radości, odpowiedziałam: – Według mnie dziewięć Beauforta, o ile nie więcej. Mogę cię poczęstować małym drinkiem? – Jasne. Dlaczego marnować dobry towar? – odparł, podając mi swój kieliszek. Napełniałam go pięć razy. – No, a co sądzisz o siei? – ciągnął. – Pokaże się – rzekłam. – Jeżeli ten wiatr się utrzyma... Zamyślony, kiwnął głową z uznaniem: – Tak, tak. Chyba tak. Wypiliśmy sześć litrów bimbru i dwa kubły mocnej kawy. Potem powiedziałam: – Zdaje się, że teraz brak pilotów. – Może i tak, może i tak – odparł. Potem nie mogłam go już dłużej zatrzymać. To smutne, kiedy robią się mgliści i znikają. Mówi się wszystko, co trzeba, a oni i tak znikają. Wtedy nie warto ciągnąć dalej, bo to się robi głupie. Więc ogarnia cię samotność. Teraz będzie trzecia zatoka. Właśnie tu tatuś i ja znaleźliśmy nasze pierwsze kanistry. To był wielki dzień i nikt z nas nie zapomni go do końca życia. Tatuś natychmiast zorientował się, co to jest. Cały zesztywniał, szyja mu się wydłuży- ła. Wszedł na kamienie i zaczął coś holować. Był to stary, zbutwiały worek, ale w środku podzwaniały kanistry. Tatuś powiedział: – Słyszysz? Słyszysz ten dźwięk? W worku były cztery kanistry, a w każdym dziesięć litrów alkoholu dziewięćdziesięciosześcioprocentowego, och, tatusiu, tatusiu! W tym samym momencie przy- płynęli zza cypla Horbergowie. Położyliśmy się plackiem za kamieniami, tuż przy sobie. Trzymałam tatusia za rękę. Horbergowie wyciągnęli swoją sieć, niczego nie zauważając. Ta- tuś i ja obserwowaliśmy ich, dopóki niebezpieczeństwo nie minęło, i wtedy schowaliśmy ka- nistry w sitowiu. Zawsze siedzę długo i nieruchomo nad tą trzecią zatoką, żeby uczcić moje spotkanie z tatusiem i naszą wielką tajemnicę. Słońce już jest wyżej i wszystko zaczyna wyglądać jak zwykle. Teraz trudniej będzie znaleźć towarzystwo, piloci pojawiają się tylko wcześnie rano albo o zmroku. Ale to nie ma znaczenia. W braku towarzystwa mogę przecież zamknąć oczy i myśleć o przeszłości. Myślę o tym, jak tatuś i ja szliśmy przez las ze sztormówką, żeby przynieść do domu kosze z grzybami. Cała rodzina nazbierała je w ciągu dnia. Tatuś zawiózł nas do właściwych dolinek, do jego miejsc, gdzie rosły całe kolonie grzybów. Sam nie zbierał, zapalał fajkę i robił gest ozna- czający: „Rodzino, proszę bardzo. Żywność”. Myśmy zbierali i zbierali. Ale nie byle jak. Grzyby są ważne, kilkaset obiadów przez całą zimę. Prawie równie ważne jak ryby. Każdy grzyb ma pod sobą tajemniczą grzybnię, więc miejsce, na którym rośnie, musi być zachowane na wieczne czasy, dla przyszłych pokoleń. Gromadzenie latem żywności dla rodziny, bez niszczenia przyrody, jest czynem obywatelskim. W nocy jest inaczej. Wtedy tatuś i ja przynosimy do domu te kosze, których nie dali- śmy rady zabrać w dzień. Musi być ciemno. Nafty mieliśmy pod dostatkiem, więc nie żałowaliśmy sobie. Tatuś zawsze trafiał, gdzie trzeba. Czasem wiał wiatr i gałęzie ocierały się o siebie, okropnie skrzypiąc. Tatuś zna- lazł właściwe miejsce. Stały tam nasze kosze z grzybami, więc powiedział: – A to ci dopiero! Widzisz, stoją. Najładniejsze grzyby leżały na wierzchu. Układał je podług kolorów i kształtów, to były jego bukiety. Tak samo robił z rybami. Pewnego razu postawił kosz z grzybami na stoku i wszedł do domu zawołać rodzinę. Przez ten czas Rosa wszystko zjadła. Wiedziała, że może liczyć na tatusia i że w koszu nie ma ani jednego trującego grzyba. Teraz wiatr wieje bez przerwy. Czwarta zatoka jest bardzo daleko. Idę lasem naryso- wanym przez Johna Bauera. Ten umiał rysować las. Od kiedy się utopił, nikt się na to nie odważył. A tych, co się odważą, spotka pogarda mamy i moja. Żeby las był naprawdę duży, obraz nie może obejmować ani czubków drzew, ani nie- ba. Tylko bardzo grube pnie, rosnące prosto w górę. Ziemia to łagodne pagórki coraz to dal- sze, coraz mniejsze i mniejsze, aż las staje się bezkresny. Kamienie są, ale się ich nie widzi. Od tysiącleci porasta je mech przez nikogo nie zniszczony. Jeżeli się choć raz na niego na- depnie, powstaje głęboka dziura, która się przez tydzień nie wyrówna. Jeżeli się nadepnie jeszcze raz, dziura zostanie na wieczne czasy. A po trzecim razie mech umiera. W dobrze namalowanym lesie wszystko ma mniej więcej ten sam kolor, mech, pnie i gałęzie jodeł, wszystko jest miękkie i poważne, mieszają się szarość, brąz i zieleń, ale zieleni musi być bardzo mało. Można, jeśli się chce, umieścić w lesie na przykład księżniczkę. Jest zawsze biała, bardzo mała i ma długie, żółte włosy. Znajduje się w środku obrazu albo w jego złotej partii. Po śmierci Johna Bauera księżniczki stały się nowoczesne i malowano je w naj- różniejszych kolorach. Były zwykłymi dziećmi, tylko przebranymi. Czwarta zatoka jest wielka, trafia się w niej padlina i kiedyś wypłynęła na brzeg świ- nia. Ogromna i straszliwie śmierdząca. Czasem mi się wydaje, że miała okropny niebiesko- czerwonawy kolor i że jej oczy ruszały się, gdy uderzała o kamienie, ale nie jestem pewna i nie mam odwagi o tym myśleć. W tej wielkiej zatoce z padliną nie spotyka się nikogo i nie ma tam nic do zapamięta- nia. To miejsce dla strasznych obrazów wyłaniających się z morza. Pierwsze zjawiają się ptaki, widać je na horyzoncie, jakby wał chmur. Wał rośnie. To ogromne, szare ptaki, mają o dziesięć metrów i fruną niesamowicie wolno. Ich skrzydła wy- glądają jak postrzępione liście palmowe, są zniszczone, porozrywane wiatrem. Tysiąc ogrom- nych ptaków nadciąga po niebie, rzucając cień na ziemię. Żaden się nie odzywa. A teraz... Gdyby któregoś ranka nie wzeszło słońce. Gdyby było tak, że obudzilibyśmy się jak zwykle i tatuś spojrzałby na zegarek, i powiedział: – Znowu się popsuł. Zegarki to wymysł diabła. Próbowaliśmy zasnąć, ale się nie dało. Tatuś chciał nastawić radio, ale tylko wyło. Wyszliśmy więc zobaczyć, czy może coś się stało z anteną przyziemną, jednak była w po- rządku. Druga antena trzymała się jak należy na brzozie. Dochodziła ósma, a mimo to było zupełnie ciemno. Ponieważ czuliśmy się bardzo rozbudzeni, napiliśmy się herbaty. Fanny siedziała na płocie i śpiewała wielką pieśń deszczową. Zrobiła się dziewiąta, i dziesiąta, i jedenasta, i dwunasta, a słońce nie wschodziło, wciąż było ciemno. Wtedy tatuś powiedział, że coś, u licha, jest nie tak, i poszedł porozma- wiać z Kallebisinem. Ten wyciągał właśnie swoje sieci. Powiedział, że z pewnością będzie zmiana pogody. Bo nic podobnego się tu za ludzkiej pamięci nie zdarzyło. Było tak cicho jak przy zaćmieniu słońca. I zimno. Mama przyniosła polan i rozpaliła pod kuchnią. Zrobiła się pierwsza, i druga, i trzecia, i czwarta. I siedemdziesiąt pięć minut po szóstej. Wtedy mama powiedziała: – Mamy dwie paczki świec i trzy litry nafty. Potem nie wiem, co z nami będzie. W tym właśnie momencie zaczęło się mruczenie za horyzontem. To była dobra historia. Opowiem jeszcze jedną. Któregoś wieczoru, tuż przed zmierzchem, usłyszeliśmy słaby bulgoczący odgłos. Wyszliśmy zobaczyć, a tu morze skurczyło się i opadło o pięć centymetrów. Całe wybrzeże było zielone i lepkie. Łodzie dusiły się na cumach. Okonie skakały w sadzu jak szalone. Wszystkie puste butelki i puszki wyłoniły się z wody, zawstydzone. Morze wciąż opadało. Kiedy podkradło się do ławicy dorszy, usłyszeliśmy bulgotanie koło Hallsten. Pełzło coraz dalej i dalej, zapadało się coraz niżej, odkrywając setki starych szkieletów, martwych świń i niewyobrażalnych rzeczy. Niewyobrażalne rzeczy. Gorzej być nie może. Nagle poczułam, że mam tego wszyst- kiego dość. Można skakać z jednego kamienia na drugi. Ale trzeba skakać bardzo szybko, dotyka- jąc każdego kamienia tylko przez sekundę. Nigdy nie stąpać po piasku czy wodorostach, tylko po kamieniach, coraz szybciej, coraz szybciej. W końcu stajesz się wiatrem, wiatrem samym w sobie, gwiżdże ci w uszach i wszystko inne jest wykreślone, nie istnieje, został tylko wiatr i skakanie, i skakanie, i skakanie. Moje skoki są zawsze udane, jestem pewna siebie i silna i nie przestaję skakać aż do ostatniej zatoki, która jest mała i śliczna, i moja własna. Rośnie tu drzewo do włażenia, z gałęziami od samego dołu, jak drabina Jakubowa, a na czubku cała sosna się huśta, bo wiatr wieje teraz z południowego zachodu. Słońce wzeszło akurat w porę na poranną kawę. Gdyby tysiąc małych dziewczynek przeszło pod tym drzewem, żadna by się nie do- myśliła, że tam siedzę na górze. Szyszki sosny są zielone i bardzo twarde. Moje stopy są brą- zowe. A wiatr przewiewa mi włosy. Prawo morskie Jeżeli woda się podnosi, będzie sztorm. Jeżeli opada szybko i gwałtownie, też może być sztorm. Obręcz dookoła słońca może oznaczać niebezpieczeństwo. A zachód słońca w kolorze zadymionej, ciemnej czerwieni nie wróży niczego dobrego. Takich rzeczy jest znacz- nie więcej, ale akurat teraz nie będę sobie nimi głowy zawracać. Bo jak nie jedno, to drugie. W końcu tatuś nie wytrzymał już niepokojenia się pogodą i wyruszył na morze. Wcią- gnął żagiel rozprzowy i powiedział: – Pamiętajcie, że nie wolno mieć w łodzi ani jednej niepotrzebnej rzeczy. Siedzieliśmy bez ruchu. Nie mogliśmy czytać, bo to oznacza pogardę dla łodzi. Ni- czego nie było wolno za nią ciągnąć, żadnych cum ani łódeczek z kory, bo piloci mogliby je zauważyć. Opłynęliśmy skały podwodne dość szerokim zakolem, nie za wąskim, żeby unik- nąć kłopotów, i nie za szerokim, żeby piloci nie zwrócili na nas uwagi. Potem byliśmy już w drodze. W łodzi trzeba pilnować wielu rzeczy. Cuma może się zaplątać wkoło nóg i wyrzucić cię za burtę. Możesz, wysiadając na ląd, pośliznąć się, uderzyć w głowę i utonąć. Albo płynąc za blisko brzegu, dostać się w fale przyboju. Jeśli trzymasz się za daleko brzegu, możesz we mgle dopłynąć do Estonii. A wreszcie, gdybyś osiadł na mieliźnie, to mogłoby się to żałośnie skończyć, ha, ha. Tatuś, choć cały czas myśli o wszystkim, co może się zdarzyć złego, uwiel- bia duże fale, zwłaszcza jeżeli idą z południowego zachodu i są coraz dłuższe. Dzieje się dokładnie tak, jak przewidział, wiatr przybiera na sile. Więc już nie musi się niepokoić, dopóki wiatr wieje, może być spokojny i zadowolony. O dniu nieszczęsny! Już chyba nigdy nie wrócimy. Mieszkamy pod żaglem na Tunn- holmen, a wiatr coraz to się wzmaga. Hermansonowie i Sjobergowie przypłynęli trochę później. Oni nie mają dzieci. Roz- pięli na noc swój żagiel obok naszego. No i nadszedł sztorm. Panie krzątały się, usiłując zaprowadzić porządek, panowie toczyli wielkie kamienie, krzyczeli do siebie, wciągali łodzie wyżej na brzeg. Wieczorem mama owinęła mnie kocem. Spod żagla widać było trójkąt wrzosu, wodę rozbijającą się na skałach i kawałek nieba, który rósł albo malał, w miarę jak żagiel trzepotał na wietrze. Przez całą noc panowie chodzili po wybrzeżu i kontrolowali, czy wszystko jest tak, jak powinno być. Wciągali łodzie, mierzyli poziom wody, oceniali siłę wiatru na cyplu. Co jakiś czas tatuś przychodził zobaczyć, czy jeszcze jesteśmy i napychał sobie kieszenie chrupkim chlebem. Patrzył na mnie, bo wiedział, że ja tak samo lubię sztormy jak on. Następnego ranka w dalekiej części wyspy odkryliśmy motorówkę. Stała opuszczona, uderzając o kamienie, dwa wręgi były pęknięte, do połowy napełniała ją woda. Ten, kto nią płynął, nie miał wioseł. I w obawie o własne życie nawet nie próbował jej ratować. Zawsze mówiłam, że na morzu nie można liczyć na motor, bo potrafi się psuć. Ludzie, którzy wybierają się na morze, powinni najpierw choć czegoś się o nim nauczyć. Nigdy w życiu nie widzieli rozprzowego żagla, kupują łodzie z wybrzuszoną okrężnicą i pozwalają, by, nie smołowane, rozsychały się, leżąc na wybrzeżu i przynosząc wstyd całej społeczności. Patrzyliśmy przez chwilę na tę motorówkę, po czym weszliśmy pod górę w głąb lądu i zajrzeliśmy w wiklinowe chaszcze za nadbrzeżnymi skałami. A tam było wszystko: dziesię- ciolitrowe kanistry leżały pod krzakami jak okiem sięgnąć, niczym srebrny dywan, a trochę wyżej, pod kilkoma jodłami, ktoś musiał popijać koniak. – Coś podobnego! – odezwał się tatuś. – To niemożliwe! Wszyscy panowie rzucili się biegiem, panie za nimi, a mama i ja biegłyśmy ostatnie, jak tylko mogłyśmy najszybciej. Na końcu wyspy, od strony morza, tatuś z Hermansonem rozmawiali z trzema prze- moczonymi facetami, którzy jedli nasze kanapki. Panie i Sjoberg stali kawałek dalej. Potem tatuś podszedł do nas i powiedział: – Teraz zrobimy tak, że ja i Hermanson zawieziemy ich do domu, bo dryfowali trzy dni bez jedzenia i ledwo stoją na nogach. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, każda rodzina do- stanie cztery butelki i trzy kanistry. Sjoberg nie popłynie z nami ze względów zasadniczych, bo jest celnikiem. Siedzieliśmy rządkiem, patrząc, jak odpływają. Czasem widać było tylko zarys łodzi, czasem w ogóle nic. Pani Sjoberg spojrzała na pana Sjoberga i powiedziała: – Dobrze przemyśl, co teraz zrobisz. – Myślę i myślę – odparł. – Sądzisz, że to dla mnie łatwa sprawa? Ale już się zdecy- dowałem. Nie będę się ich czepiał, natomiast sam nie wezmę ani kanistra, ani żadnej butelki. Zresztą jestem na urlopie. I nie ja ich odwiozłem do domu. A w dodatku zjedli moje kanapki. Jansson zrozumiałby, o co mi chodzi. Tatuś i Hermanson wrócili przemoknięci, ale zadowoleni, i od razu zeszli na ląd, żeby zabrać kanistry. Wzięli po jednym, a Sjoberg nie wziął żadnego, żeby być lojalnym wobec straży przybrzeżnej. – Przecież obiecali nam cztery – odezwała się pani Hermanson. – I trzy koniaki. – Bo wtedy się bali – odpowiedział tatuś. – Ale z chwilą, gdy znaleźliśmy się na lą- dzie, zmienili zdanie i powiedzieli, że jeden kanister na rodzinę. – Czyli trzy – odparła pani Hermanson. – A tym Sjóberga możemy się podzielić. – To nie byłoby w porządku – rzekł tatuś. – Tu chodzi o zasady. Dwa kanistry i ko- niec. A poza tym sama jazda była coś warta. Kobiety nie rozumieją takich rzeczy. Schowaliśmy kanistry w wodorostach. Pod wieczór wiatr ucichł i popłynęliśmy do domu, każdy w swoją stronę. Potem włożyliśmy kanistry do sadzu. I w ogóle nie rozmawiali- śmy już na ten temat. Są ludzie, którzy sprzedają znalezione przez siebie kanistry po wygó- rowanej cenie. To brak klasy. Niektórzy odwożą je do straży przybrzeżnej. To się raz zdarzy- ło w Perna. Kupując kanister, oszukuje się państwo, a poza tym to za drogo kosztuje, tego się nie robi. Jedynie właściwym sposobem jest znaleźć kanister, najlepiej uratować go z narażeniem życia. Taki kanister daje zadowolenie i nie narusza żadnych zasad. Ale łódź wyrzucona na brzeg, albo dryfująca, to coś zupełnie innego. Łodzie są po- ważną sprawą. Trzeba wtedy szukać i szukać właściciela, aż się go znajdzie, nawet gdyby to miało trwać lata. To samo dotyczy sieci rybackich, które urwały się i odpłynęły. Muszą wró- cić do właścicieli. Wszystko inne można sobie brać, kloce i deski, i okrąglaki, pływaki sie- ciowe i boje. Ale najgorsze, co można zrobić, to wziąć towar już wyciągnięty z morza przez kogoś innego. To jest niewybaczalne. Jeżeli jest oparty o kamień albo uskładany w wyraźny stos, a na wierzchu leżą dwa kamienie, to znaczy, że jest czyjś. Można go sobie zastrzec dwoma ka- mieniami a najlepiej trzema. Jeden kamień nie daje gwarancji, bo mógł się tam znaleźć przy- padkiem. Są ludzie, którzy zabierają cudze stosy albo, jeszcze gorzej, wybierają z każdego stosu to, co najlepsze. Ja dobrze wiem! Jeżeli się wyratowało deskę, to się ją poznaje. A czę- sto wie się dokładnie, kto był tam, gdzie leżała. Ale nic się potem nie mówi, bo to nieładnie, a poza tym, kto cię prosił, żebyś rezerwował sobie rzeczy, kładąc na nie kamienie, zamiast od- wieźć wszystko do domu za dwoma nawrotami? To bardzo delikatna sprawa, co uważa się za właściwe, a co nie. Można by dużo o tym mówić. Jeżeli, na przykład, trafisz na płynącą łódź bez nikogo, a w niej jest skrzynka pełna kanistrów, to oczywiście szukasz właściciela łodzi, a skrzynkę bierzesz sobie, jeżeli jest ład- na. Ale ile kanistrów wolno ci zatrzymać? Jest duża różnica między kanistrem w łodzi, w za- roślach czy w wodzie a kanistrem w skrzynce na łodzi. Znalazłam kiedyś łódkę z kory o nazwie „Darling”. Była bardzo ładnie zrobiona, z ła- downią, wiosłami, sterówką i żaglem z materiału. Ale tatuś powiedział, że nie muszę odszu- kiwać właściciela. Może nic nie jest takie ważne, jeżeli jest dostatecznie małe. Tak mi się wydaje. Albert Albert jest rok starszy ode mnie, jeżeli odliczyć sześć dni. Za sześć dni będziemy w tym samym wieku. Siedział nad zatoką, gdzie cumują łodzie, i nadziewał na haczyk ukleje dla swojego ta- tusia. – Zabij je wpierw – powiedziałam. – To okropne wbijać w nie haczyk, jak jeszcze ży- ją. Wzruszył lekko jednym ramieniem, a ja wiedziałam, że to oznacza rodzaj przeprosin i wyjaśnienia, że ryba lepiej bierze, gdy przynęta żyje. Miał na sobie wypłowiały kombinezon i czarną czapkę z daszkiem, która mu odginała uszy. – Nie lubiłbyś chyba, żeby ci ktoś wbijał hak w plecy – powiedziałam. – Wisiałbyś, krzycząc, i próbował się uwolnić, i tylko czekał, aż zostaniesz zjedzony. No nie? – One nie krzyczą – odparł Albert. – Zawsze tak się robi. – Jesteś okrutny! – wrzasnęłam. – Robisz straszne rzeczy! Nie chcę z tobą więcej rozmawiać! Z pewnym smutkiem spojrzał na mnie spod daszka i powiedział: – Dobrze już, dobrze. – I dalej nadziewał ukleje na haczyki. Odeszłam. Ale koło szopy na sieci odwróciłam się i krzyknęłam: – Mam tyle lat co ty! Mamtylelatcoty! – Chyba masz, owszem – odparł. Poszłam sobie i zabrałam się do wbijania gwoździ w tratwę, ale to nie było takie pro- ste. Trzy gwoździe skrzywiły się i nie mogłam ich wyciągnąć. Wróciłam nad zatokę i powiedziałam: – Ryby cierpią tak samo jak ludzie. – Chyba nie – rzekł Albert. – One są bardziej prymitywne. Ja na to: – Tego się nie wie! A drzewa? Pewnie też cierpią. Piłuje się je, a one krzyczą, tylko że tego nie słychać! I kwiaty trochę krzyczą, jak się je zrywa. – Może i tak – odparł Albert. Powiedział to uprzejmie, ale jednak trochę protekcjonal- nie i znów mnie tym rozzłościł. To był zły dzień. Było mglisto i gorąco w taki lepki sposób. Żeby się rozweselić, wdrapałam się na dach i długo tam siedziałam. Widziałam jak Albert i Kallebisin odpłynęli z siecią z haczykami. Na horyzoncie wisiał wał chmur o brudnym wyglądzie, ciągnął się od Tunnholmen aż do Bisaball. Morze było zupełnie gładkie. Potem wrócili i wyciągnęli łódź. Po chwili usłyszałam, że Albert wbija gwoździe w tratwę. Zeszłam po drabinie i pobiegłam zobaczyć. – Dobrze to robisz – odezwałam się. Wtedy zaczął wbijać jeszcze energiczniej i każdy gwóźdź wchodził po piątym uderze- niu. Poczułam się lepiej. Usiadłam na trawie i przypatrywałam się, licząc głośno uderzenia młotka. Jeden gwóźdź wszedł już po czwartym. Wtedy roześmialiśmy się oboje. – Spuśćmy ją teraz, zaraz – powiedziałam. – Znajdziemy płozy i zaraz ją spuścimy! Przywlekliśmy dwie deski, na nich położyliśmy w poprzek okrąglaka i wciągnęliśmy na to tratwę. Była ciężka, trzeszczała i trochę się wyginała, ale daliśmy radę. Potem pozostało już tylko ją toczyć. Zepchnięta na wodę, pięknie na niej leżała. Wypłynęła na zatokę. Albert przyniósł wiosła, podeszliśmy, brodząc, pchnęliśmy tratwę i wskoczyliśmy. Dostało się na nią trochę wody, ale niedużo. Spojrzeliśmy na siebie i wybuchnęliśmy śmiechem. Wiosłowanie szło wolno, ale szło. Wypłynęliśmy na głęboką wodę, to nie miało jed- nak znaczenia, bo oboje już prawie umieliśmy pływać. Po chwili weszliśmy do cieśniny koło Hallsten. – Popłyniemy do Sandskar – powiedziałam. – No, nie wiem – odparł Albert. – Będzie mgła. Ale ja dalej wiosłowałam i bardzo powoli dotarliśmy do Sandskar. Odbijaliśmy się o dno wzdłuż brzegu i koło cypla. Morze było nadal równie gładkie i błyszczące, wał chmur wzniósł się i sięgał aż do Aggskar. Albert pokazał palcem i powiedział: – To mgła. Wracamy do domu. – Nie boisz się chyba odrobiny mgły – odparłam. – Popłyniemy jeszcze kawałek, a potem wrócimy. – Tego nie jestem pewien – odparł. – A jednak się boisz – powiedziałam. Albert zaczął wiosłować i tratwa znów wypły- nęła na morze. Zdawało się, że jedziemy po czarnym lustrze, że stoimy na morzu, czuliśmy w całym ciele słaby rozkołys i ulegaliśmy mu. Martwa fala szła z południowego wschodu, w kierunku Aggskar. – Zawracamy – powiedział Albert stanowczo. – Zbliża się mgła. W jednej chwili zrobiło się zimno i już byliśmy w gęstej mgle, ogarnęła nas i zamknę- ła ze wszystkich stron. Gładka, martwa fala wytoczyła się z niej, wpełzła pod tratwę niczym przełknięcie i wypłynęła w mgłę po drugiej stronie. Marzłam i czekałam, że Albert powie: „A nie mówiłem” albo „Powiedziałem ci, że...”, ale on milczał i tylko wiosłował z zatroskaną miną. Odwracał głowę raz w jedną stronę, raz w drugą, nadsłuchiwał, patrzył na martwą falę i kierował się ku brzegom. Ale po chwili płynął znów bardziej w stronę morza. Teraz w rozko- łys dostały się ze wszystkich stron równocześnie krzyżujące się fale. Albert przestał wiosło- wać i powiedział: – Lepiej zaczekajmy, aż mgła zrzednie. Ja się trochę bałam i nie odpowiedziałam. – Gdyby Rosa chciała zaryczeć – rzekł Albert – wiedzielibyśmy, w którą stronę pły- nąć. Nadsłuchiwaliśmy we mgle, ale Rosa nie zaryczała, było cicho i pusto niby na końcu świata, i okropnie zimno. – Coś płynie – odezwał się Albert. To coś było szarobiałe, jakby poczochrane, kręciło się bardzo powoli w kółko i pod- pływało do nas na martwej fali. – To mewa srebrzysta – powiedział Albert. Trącił ją wiosłem i wciągnął na tratwę. Wydała się na niej bardzo duża i dalej obracała się w kółko. – Ona jest chora, coś ją boli – powiedziałam. Albert podniósł ją za szyję, żeby się jej przyjrzeć, i wtedy zaczęła piszczeć i bić jed- nym skrzydłem. – Puść ją! – krzyknęłam. Wszystko wyglądało tak przerażająco, i mgła, i czarna woda, i ptak drepczący wkoło i wrzeszczący, że tracąc opanowanie, powiedziałam: – Daj, wezmę ją na ręce, musimy ją wyleczyć! Usiadłam na tratwie, ale Albert, kładąc mi mewę na kolanach, stwierdził: – Ona już nie wyzdrowieje. Musimy ją zabić. – Ty tylko zabijasz i zabijasz – odparłam. – Zobacz, jak się do mnie przytula, jest sa- motna i nieszczęśliwa! Ale Albert odrzekł: – Ma robaki. – Podniósł jedno skrzydło, pokazując mi, jak się tam mrowi od robactwa. Krzyknęłam i odrzuciłam ptaka. Zaczęłam płakać i siedząc w wodzie, której dostało się trochę na tratwę, patrzyłam, jak Albert, wziąwszy mewę bardzo ostrożnie, bada jej skrzydło. – Tu nic się nie da zrobić – wyjaśnił. – Ono zgniło. Trzeba ją zabić. – A gdybyś jej dał odfrunąć – szepnęłam. – Może jednak wyzdrowieje. – Po co ma cierpieć – powiedział Albert. Wyciągnął swoją finkę, wziął ptaka za głowę i przycisnął go do tratwy. Przestałam płakać i przyglądałam się, po prostu nie mogłam patrzeć w inną stronę. Albert przesunął się, tak żeby być między mewą a mną. Potem przeciął jej szyję i pozwolił głowie i ciału zsunąć się do wody. Odwrócił się, strasznie blady. – Tu jest krew – szepnęłam, cała drżąc. Wtedy ją zmył. – Nie przejmuj się – powiedział. – Tak było dla niej najlepiej. Był taki miły, że znowu zaczęłam płakać, ale teraz płacz sprawiał mi przyjemność. Wszystko minęło i wszystko było dobrze. Albert zawsze umiał wszystkiemu zaradzić. Cokolwiek się działo i jakkolwiek czło- wiek się zachowywał, on zawsze potrafił doprowadzić wszystko do porządku. Stał, patrząc na mnie, zatroskany i nierozumiejący. – Nie gniewaj się już – powiedział. – Zobacz, mgła ustępuje i wiatr zmienił kierunek. Wysoka woda Któregoś lata szopa na łodzie stała pusta, bo Kallebisin wciąż łowił. Mama siedziała na werandzie i codziennie robiła ilustracje, które posyłała do Borga łodzią dowożącą śledzie. Co jakiś czas wskakiwała do morza, a potem znów rysowała. Tatuś patrzył na nią, potem zaglądał do szopy, aż wreszcie pojechał do miasta i przy- wiózł kawalet, skrzynię z gliną, stelaże i komplet narzędzi do modelowania. Urządził sobie w szopie pracownię. Wszyscy się nią interesowali i próbowali pomóc. Chcieli pousuwać narzę- dzia Kallebisina i zamieść podłogę, ale nie dostali na to zgody. Tatuś rozgniewał się i wtedy zrozumieli, że szopa jest teraz święta i nie wolno abso- lutnie niczego w niej ruszać. Nikt już nie schodził na przybrzeżną łąkę, łodzie musiały cumo- wać przy pomoście dla dostawców śledzi. Lato było bardzo gorące i zupełnie bez wiatru. Mama rysowała i rysowała, a po wyczyszczeniu gumką każdej ilustracji pozwalała sobie na kąpiel w morzu. Ja stałam przy stole na werandzie i czekałam, aż mama zacznie ma- chać rysunkiem, żeby tusz szybciej wysechł. Obie śmiałyśmy się, wspominając, jak to jest w mieście, kiedy trzeba czasem rysować w nocy i aż się robi słabo ze zmęczenia. Potem zbiega- łyśmy na plażę i wskakiwałyśmy do morza. Jeżeli u Kallebisina byli letnicy, musiałam mieć na sobie kąpielówki. Tatuś był w swojej nowej pracowni i pracował. Szedł tam po łowieniu ryb i porannej kawie. Tatuś uwielbia łowić ryby. Wstaje o czwartej, bierze wędki i idzie do sadzu z ukleja- mi. W zatoce było tak gorąco, że ukleje dusiły się i każdego wieczoru musieliśmy zacią- gać sieci koło Sandskar. Rano na werandzie stała zawsze paczka chrupkiego chleba dla tatu- sia. Napychał nim kieszenie i wypływał przez cieśninę. Kamienny ciężarek u sieci jest bardzo ważną rzeczą. Można godzinami szukać i nie znaleźć odpowiedniego kamienia, podłużnego, z wyżłobieniem pośrodku. Rano tatuś łowi sam. Nikt mu nie przeszkadza i nikt się temu nie sprzeciwia. Jest wtedy cudowne światło, a skały wyglądają równie pięknie jak na obrazach Cawana. Siedzi się i patrzy na pływak, i wia- domo, gdzie ryba będzie brała i kiedy. Jedną płyciznę nazwano na cześć tatusia „Kamieniem Janssona” i tak się będzie nazywać po wszystkie czasy. Potem wraca się powoli do domu, patrząc, czy z komina idzie dym. Nikt prócz tatusia nie lubi łowić ryb. Ale mama czasem trzyma podrywkę i wiosłując, ciągnie wędę. Nie ma wyczucia co do właściwych miejsc, z tym się jednak trzeba urodzić i ta cecha jest bardzo rzadka u kobiet. Po porannej kawie tatuś szedł do swojej nowej pracowni. Każdego dnia było równie gorąco i nigdy nie wiał wiatr. Tatusia ogarniało coraz większe przygnębienie. Zaczął mówić o polityce. Nikt już nie zbliżał się do szopy i nie kąpaliśmy się w pobliżu, tylko w pierwszej zatoce. Najgorsi byli goście Kallebisina. Gdy tylko zobaczyli idącego tatusia, zbaczali z drogi, żeby go spotkać, zwracali się do niego, nazywając go rzeźbiarzem, i pytali, czy ma natchnie- nie, czy nie. W życiu nie słyszałam czegoś równie nietaktownego. Przemykali się ostentacyj- nie koło szopy, przytykali palec do ust, szeptali, kiwali do siebie głowami i chichotali, a tatuś oczywiście widział to wszystko przez okno. A już najgorsze było to, że podsuwali mu tematy. Podpowiadali, co ma wyrzeźbić! Mama i ja wstydziłyśmy się okropnie za nich, ale cóż mogłyśmy zrobić? Tatuś stawał się coraz bardziej ponury, aż w końcu w ogóle przestał rozmawiać. Któ- regoś ranka wcale nie pojechał łowić, tylko został w łóżku i patrzył w sufit, zaciskając wargi. Tymczasem robiło się coraz goręcej. A potem, całkiem nagle, woda przybrała. Zauważyliśmy to dopiero, gdy w nocy ze- rwał się wiatr. Wszystko to stało się w pół godziny. Mnóstwo suchych gałązek i śmieci ude- rzyło w szyby, las zaczął szumieć, a noc była tak upalna, że nawet pod prześcieradłem trudno było wytrzymać. Drzwi same się otworzyły i zaczęły trzaskać, myśmy wyskoczyli na schody i zobaczy- liśmy, że za Hallstenem powstaje na falach biała piana. Potem połyskliwa woda pokazała się aż koło studni i wtedy tatuś poweselał, i krzyknął: „a niech mnie diabli, co za pogoda!”, wcią- gnął spodnie i w jednej chwili był na dworze. Gości Kallebisina wiatr wydmuchał w koszu- lach nocnych na zbocze, stali przytuleni do siebie i nie wiedzieli, co robić. Mama i tatuś zbie- gli na plażę, a tam pomost odpływał i był już w połowie drogi do Rodholmen, z wszystkimi łodziami, obijającymi się i popychającymi jak żywe. Sadz urwał się i mnóstwo okrąglaków wypływało przez cieśninę. To było cudowne! Tratwę zalała wciąż przybierająca woda, cały krajobraz odmienił się, wszędzie pano- wały sztorm i noc. Kallebisin pobiegł po sznur do bielizny, Fanny krzyczała i uderzała w blaszaną pusz- kę, jej siwe włosy rozwiewał podmuch. Tatuś powiosłował ze sznurem, żeby dogonić pomost, mama stała na brzegu i trzymała za drugi koniec sznura. Wszystko, co się znajdowało na stoku przed domem, wypłynęło na morze i gnało z wiatrem od lądu w stronę cieśniny. Wicher coraz to się wzmagał, woda wciąż przybierała. Ja krzyczałam z radości i brodziłam po łące, czując, jak trawa pływa w wodzie i głaszcze mnie po nogach. Ratowałam deski, tatuś przybiegał co jakiś czas, holując kłody i krzycząc: – I co ty na to? Wiatr coraz silniejszy! Rzucił koniec sznura letnikom i krzyknął: – Trzymajcie, do diabła, jeśli ma coś z tego być! Będziemy wciągać pomost na łąkę! Róbcie coś! Letnicy w nocnych koszulach, przemoknięci do nitki, ciągnęli i holowali, w ogóle nie rozumiejąc, jakie to zabawne, i dobrze im tak. W końcu uratowaliśmy wszystko, co jeszcze było do uratowania. Mama wróciła do domu, żeby zaparzyć kawę. Zdjęłam z siebie ubranie, zostałam owinięta kocem i siedziałam, patrząc, jak mama zapala pod kuchnią. Szyby w oknach klekotały i były ciemne. Zaczął padać deszcz. Wtem tatuś pchnął drzwi i wpadł do kuchni, wołając: – Niech to diabli! Wyobraź sobie! Przybrało pół metra w szopie! Z gliny zrobił się sos. I nie ma na to rady. – To wszystko było okropne – powiedziała mama z miną równie zadowoloną jak ta- tuś. – I wiesz co? Byłem przy pierwszej zatoce, tam najgorzej wieje i akurat wpływa cały ładunek desek. Nie zdążę wypić kawy. Wrócę później. – Dobrze – odparła mama. – Będę ją trzymać na kuchni. I tatuś znów wybiegł na dwór. Mama nalała kawy do filiżanek. To był najlepszy sztorm, jaki kiedykolwiek mieliśmy. Jeremiasz Któregoś roku na początku jesieni w domku pilotów zamieszkał pewien geolog. Nie mówił ani po szwedzku, ani po fińsku, uśmiechał się tylko i błyskał czarnymi oczami. Kiedy patrzył na ludzi, ci czuli, jaki jest zaskoczony i szczęśliwy, że ich nareszcie spotyka, ale zaraz potem szedł dalej ze swoim młotkiem i tu, i ówdzie stukał w skały. Nazywał się Jeremiasz. Pożyczył łódź, żeby dopłynąć do wysp, a Kallebisin stał na brzegu i uśmiechał się szyderczo, bo Jeremiasz strasznie źle wiosłował. Aż wstyd ogarniał, gdy się na niego patrzy- ło; tatuś zastanawiał się, co myślą piloci, widząc go przy wiosłach. Spędzałam z Jeremiaszem każdy dzień. Obchodziliśmy dookoła zatoki, niosłam jego skrzynkę, a on uderzał młotkiem w skały. Czasem pozwalał mi pilnować łodzi. To było chyba bardzo mądre z mojej strony, że zajmowałam się Jeremiaszem. Bo on nawet nie potrafił zawiązać porządnie półwęzła, wychodził mu raczej jakiś rodzaj pętli. Albo na przykład zapominał cumować. A to wszystko dlatego, że nie obchodziło go nic na świecie poza kamieniami. Nie musiały być ładne ani okrągłe, ani dziwne. Miał o nich swoje własne zdanie, niepodobne do niczyjego. Nigdy mu nie przeszkadzałam i tylko raz pokazałam mu moje kamienie. Wpadł wtedy w tak przesadny zachwyt, że poczułam się zażenowana. Przesadzał w złym stylu. Później na- uczył się lepiej to robić. Chodziliśmy po wybrzeżu, on przodem, ja za nim. Kiedy stawał, ja też stawałam i pa- trzyłam, jak uderza młotkiem w skały, ale nigdy się do niego nie zbliżałam. Mało miał dla mnie czasu. Zdarzało się jednak, że gdy odwróciwszy się, dostrzegał mnie, udawał niesłycha- ne zdumienie. Pochylał się do przodu, wytrzeszczał oczy, usiłował zobaczyć mnie przez swo- je szkło powiększające i kiwał głową, tak jakby nie wierząc, że ktoś może być taki maleńki jak ja. Potem odkrywał mnie mimo wszystko, cofał się ze zdziwienia, na niby trzymał w dło- niach coś bardzo małego i śmialiśmy się oboje. Czasem rysował nas na piasku, siebie okropnie wysokiego, mnie okropnie małą. A raz, kiedy zerwał się wiatr, pożyczył mi swój sweter. Ale przeważnie tylko stukał w skały i o mnie zapominał. Mnie to nie przeszkadzało. Chodziłam za nim, a rano czekałam przed dom- kiem pilotów, aż się zbudzi. Mieliśmy taką naszą grę. Ja kładłam prezent na jego schodkach i chowałam się, a on, wychodząc, znajdował prezent i był zachwycony. Dziwił się, drapał się w głowę i wymachi- wał rękami, by po chwili zacząć mnie szukać. Szukał dość głupio, ale to należało do gry. Zna- lezienie mnie i odkrycie, jak strasznie jestem malutka, musiało trwać długo. Usiłowałam robić się coraz mniejsza, żeby go zadowolić. Przez wiele dni stukaliśmy razem w skały. Potem za- czął wiać wiatr, zachmurzyło się i zrobiło dość zimno. A potem pojawiła się ona. Miała taki sam młotek jak Jeremiasz i uderzała nim dokładnie tak jak on. I też nie zna- ła ani szwedzkiego, ani fińskiego. Mieszkała w saunie Kallebisina. Wiem, że Jeremiasz chciał stukać sam. Nie chciał, żeby mu towarzyszyła, ale ona zjawiała się, i już. Kiedy się zbiera kamienie, trzeba chodzić samemu. Ona mogła to robić na własną rękę, ale nie robiła. Zawsze przychodziła z jakiejś innej strony i udawała zdziwienie, że spotyka Jeremiasza. Jednak jej gra w udawanie była fałszywa i nie miała nic wspólnego z nami. Chodziłam za Jeremiaszem, nosząc jego skrzyneczkę, i czekałam, podczas gdy on stu- kał. Pilnowałam, żeby łódź była dobrze przycumowana. Gdy ona była z nami, nie mogliśmy, rzecz jasna, bawić się w to, że ja jestem taka mała. Z początku uśmiechała się do mnie, ale w rzeczywistości tylko szczerzyła zęby. Wpa- trywałam się w nią, dopóki nie umknęła wzrokiem i nie zabrała się znów do stukania. Szłam za nimi i czekałam, i za każdym razem, gdy się odwracała, ja byłam i patrzyłam na nią. Marz- liśmy, bo wiatr wiał prosto na nas i nigdy nie świeciło słońce. Widziałam, że jej zimno i że boi się morza. Ale mimo to chciała z nim płynąć, nigdy nie pozwalała mu wybrać się na wy- spy samemu. Siadała na rufie, chwytała się oburącz ławeczki, a ja widziałam po jej dłoniach, jak się boi. Ściskała mocno kolana, wyciągała szyję, przełykała ślinę. Nie patrzyła na fale, tylko cały czas na Jeremiasza. On wiosłował jak tylko umiał, zygzakami pod wiatr, i oddalali się oboje, coraz mniejsi i mniejsi. Mnie już nie zabierali. Twierdzili, że łódka jest za mała. A to była mocna łódź i do- skonale mogłam siedzieć na dziobie. Jeremiasz wiedział o tym. Ale bał się jej. Czekałam, aż będą wracać z wysp nad zatokę. Chowałam się od wiatru za skałą i obserwowałam ich, i gdziekolwiek by przybili, byłam tam, witałam ich i cumowałam łódź. Wiedziałam, że nic już nie jest przyjemne i nie może być, ale mimo to chodziłam za nimi. Nie mogłam się powstrzymać, by za nimi nie iść, robiłam to dzień w dzień, od rana do wieczora, zabierałam ze sobą jedzenie. Jednak nie dzieliliśmy się już kanapkami, każdy jadł swoje, siedząc w równej odległości od siebie. Nikt się nie odzywał. Potem wstawaliśmy i szliśmy dalej wzdłuż brzegu. Któregoś razu ona zatrzymała się i czekała na mnie, nie odwracając się. Ja też się zatrzymałam, bo jej plecy przybrały niebez- pieczny kształt. I wtedy odwróciła się bardzo szybko i coś do mnie powiedziała. To był pierwszy raz, kiedy w ogóle coś powiedziała. Wpierw nie zrozumiałam. Wtedy zaczęła po- wtarzać po wiele razy, bardzo głośno i krzykliwie: „do domu!”. – Do domu, do domu! – mówiła. Ktoś nauczył ją mówić „do domu”, ale brzmiało to dziwacznie. Patrzyłam na swoje stopy i czekałam, aż ona zacznie iść dalej. Wtedy znowu ruszyłam za nimi. Ale rano jej nie było. Położyłam więc mój prezent na schodkach do domku pilotów i schowałam się. Mogłam siedzieć schowana bez końca i czekać bez końca. Jeremiasz wyszedł na schodki, znalazł prezent i był zdumiony. Zaczął mnie szukać, a ja byłam strasznie malutka, tak mała, że mogłam się zmieścić w jego kieszeni. Jednak po jakimś czasie zrobiło się inaczej. Urosłam i znajdował mnie zdecydowanie za szybko. Przestał się dziwić. Aż w końcu stało się coś okropnego: graliśmy w tę grę tylko dlatego, że kiedyś zaczęliśmy i byłoby niezręcznie z nią skończyć. Pewnego ranka Jeremiasz wyszedł na schody i jak zwykle znalazł prezent, zamachał rękami i złapał się za głowę. Ale nie odjął od niej dłoni i trzymał się za nią o wiele za długo. Potem ruszył prosto do sosny, za którą byłam schowana, stanął, wpatrując się we mnie, śmiał się, a ja zobaczyłam, że pokazuje zęby zupełnie jak ona i że wcale nie jest miły. To było tak okropne, że uciekłam. Wstydziłam się za nas przez cały dzień. Po południu zaświeciło słońce i wróciłam nad zatoki. Byli przy trzeciej. On siedział, tłukąc kamienie, ona stała kawałek dalej i przyglądała się. Już nie było jej zimno, zdjęła czapkę i rozpuściła mnóstwo włosów, potrząsała nimi, pa- trząc równocześnie na niego. Potem podeszła bliżej, ze śmiechem nachyliła się, żeby zoba- czyć, co on robi, jej włosy przykryły go i to go wystraszyło, wstał i zderzył się z jej nosem. To chyba był nos. O mało nie upadła na kamienie, Jeremiasz mocno ją chwycił i przez mo- ment wyglądali jak papierowe lalki. Wtedy ona zaczęła bardzo szybko mówić, Jeremiasz trzymał ją i słuchał. Był tak daleko, że musiałam krzyczeć, żeby mnie usłyszał, i krzyczałam z całych sił. Ale on poszedł sobie, a ona dalej stała, patrząc na mnie. Ja patrzyłam na nią. Wpatrywałam się tak długo, że w końcu zobaczyłam ją rozłupaną na drobne kawałki i pomyślałam: „jesteś duża i chuda jak koń, i nikt cię nie odszuka w trawie, i nie możesz się nigdzie schować, bo cały czas będzie cię widać, i nikogo nie ucieszysz, i nie zdziwisz! Całkiem niepotrzebnie po- psułaś naszą grę, bo sama i tak nie znasz się na grach. Oj, biada ci, biada! Nikt nie chce two- ich prezentów. On ich nie chce. Nie jesteś dla nikogo niespodzianką i nic nie rozumiesz, bo nie jesteś artystką!”. Podeszłam bliżej i zdruzgotałam ją, wykrzykując to, co najokropniejsze: – Amatorka! Jesteś amatorką! Nie jesteś prawdziwą artystką! Zaczęła się cofać, twarz jej się skurczyła. Nie śmiałam dłużej na nią patrzeć, bo to straszny wstyd widzieć, jak dorosła osoba płacze. Patrzyłam więc w ziemię i długo czekałam. Słyszałam, jak odeszła. Kiedy podniosłam oczy już jej nie było. Jeremiasz siedział na cyplu i tłukł kamienie. Poszłam więc do domku pilotów i zabra- łam mój prezent. To był bardzo piękny szkielet ptaka, całkiem biały. Mieścił się akurat w pudełku, które dostałam od mamy, i wzięłam go ze sobą, gdyśmy wrócili do miasta. Rzadko kiedy udaje się znaleźć szkielet ptaka o właściwym, kredowobiałym kolorze. Teatr Tylko Fanny wolno było rozpalać w saunie w soboty. Było to jedyne zajęcie, które naprawdę lubiła. Przez cały dzień chodziła tam i z powrotem po zboczu na swoich cienkich nogach, równie białych jak jej włosy, i znosiła drewno na opał, bardzo powoli i tylko kilka polan na raz. W soboty Fanny była najważniejszą osobą nad zatokami i dlatego śpiewała sama sobie, jednostajnym, przenikliwym głosem. Potem saunę rozebrano. Zostały tylko moknące na deszczu palenisko, ława i futryna drzwi. Lato skończyło się i mama pojechała do miasta. Tatuś łowił ryby, ja przechadzałam się w deszczu. Wciąż padało. Łąka zrobiła się brązowa i mokra, pachnąca zgnilizną, okrąglaki z rozebranych ścian sauny leżały porozrzucane po całym obejściu, bo mrówki wyjadły je od wewnątrz i nie warto było ich zachowywać. W którąś sobotę Fanny naznosiła drewna do sauny i włożyła je do pieca. Stała, patrząc na ławę i na puste drzwi, i mruczała do siebie. Jej pomarszczona twarz była zupełnie bez wy- razu, i oczy też. Widziałam, jak deszcz spływa małymi strużkami po jej zmarszczkach. Zbie- rała z ławy zeschłe liście i cały czas mamrotała. Potem czekała, aż kolejny liść zleci, wirując, i też go zbierała. W końcu usiadła na ławie obok kota. Wyglądali jak widzowie w teatrze. Wdrapałam się na kubeł i zarzuciłam obrus na futrynę drzwi, tak że zwisał aż do zie- mi. Poza domem był jeszcze czerwieńszy. – To kurtyna – powiedziałam. Fanny zagdakała, ale nie odezwała się. Poszłam do domu po gong i zawiesiłam go na gwoździu koło futryny. Potem przynio- słam wszystkie latarnie, lampy i świeczniki i ustawiłam je dookoła sceny. Fanny bardzo do- kładnie obserwowała każdy mój ruch. Zewsząd kapało, ale deszcz nie padał. Chmury były tak ciemne, że zapanował zmrok. Gdy wszystko było gotowe, przebrałam się za księżniczkę Florinnę. Włożyłam różo- wą halkę mamy, przypięłam sobie niedzielną kokardę kota i przepasałam się na brzuchu zie- lonym jedwabnym szalikiem. Zanim wróciłam, Fanny zdążyła nazbierać dużo jabłek i ułożyła z nich krąg dookoła teatru. Były tak żółte, że ziemia wydawała się prawie czarna. Nadciągnęła jeszcze ciemniejsza chmura, więc zapaliłam światła. Najtrudniej było z lampami, ale w końcu jakoś poszło. Latar- nie w ogóle nie chciały się palić. Kot usadowił się obok Fanny, każdemu z nich dałam program przedstawienia, jeden położyłam na miejscu dla tatusia. Stanęłam za kurtyną i uderzyłam w gong. Potem odciągnęłam kurtynę i wyszłam na scenę. Najpierw dygnęłam przed Fanny, następnie przed kotem. Przypatrywali mi się z wielką uwagą. Zawołałam: „Ach, przyleć do mnie mój ptaszku z nieba, niech moje serce znowu za- śpiewa!”. Załamywałam ręce i biegałam tam i z powrotem, bo byłam zamknięta w wieży i czekałam na księcia Amundusa. Potem byłam Holofernesem, wypinałam brzuch i pomrukiwałam: „Ona to mówi, ta złośliwa osa? Ja ją, do kroćset, nauczę...” Znowu zaczęło padać. Daleko, koło Hallsten, ukazał się tatuś płynący do domu! Za Sandskar ciągnęła się wąska, żółta smuga. Świece, co do jed- nej, pogasły na deszczu, ale lampy się paliły. Szybko przemieniłam się w niedobrą królową i zawołałam: „Ty bezwstydna! Jak śmiesz przybywać na mój bal w takim stroju!”. I na stronie: „Kipię z wściekłości. Wszystka moja krew zawrzała”. Teraz byłam Florinną i odpowiedziałam łagodnie: „Posłusznie zrobiłam, jakeś pani kazała”. Padało coraz gorzej. Kot zaczął się myć. Więc natychmiast przeszłam do sceny, kiedy Amundus zostaje zaczarowany. Czarna i groźna Kirke wypełzła zza pieca i powiedziała: „Arigida rigida igida, gida! Miraho Iraho! Aho! Amundus! Mundus! Undus! Dus! Us! S!”. I sycząc, otworzyła drzwiczki w piecu. Wtedy Fanny wstała, zaczęła tupać nogami i krzyczeć: „Aj! Aj! Aj!”. Amundus powiedział: „Zwolnij mnie, zwolnij, kobieto okrutna!”. A królowa na to: „Chcesz porzucić Florinnę? Zobacz, jaka smutna!”. – Aj! Aj! Aj! – wrzasnęła Fanny. „Sowy fruwają i duchy drepczą po scenie”. Byłam znowu Florinną. Ale zanim zdąży- łam odezwać się słowem, Fanny zerwała się z ławy, weszła na scenę i zaczęła tupać, klaskać i wykrzykiwać swoje aj, aj, aj. – Zjeżdżaj stąd! – rzuciłam jej gniewnie. – Jeszcze nie koniec. Nie teraz masz bić brawa. Ale Fanny w ogóle nie zwracała na mnie uwagi. Przykucnęła pod piecem i podpaliła korę brzozową. Cały dym wyszedł wierzchem pieca, bo przecież nie było komina, a piec był mokry. Fanny dalej tupała, chodząc w kółko, i zaczęła śpiewać swą wielką pieśń deszczową. – Idiotko! – wrzasnęłam. – Jesteś przecież publicznością! Tatuś szedł łąką w naszą stronę. Zatrzymał się i powiedział: – Co, u diaska, wyprawiacie? – Był bardzo zdziwiony. – Gram w teatrze! – krzyknęłam. – To było też dla ciebie! A teraz Fanny wszystko popsuła! Deszcz lał już jak z cebra i wszystkie lampy zgasły. Zaczęłam strasznie płakać. – No, no – rzekł tatuś. – Uspokój się. Nie wiedział, co mówić. Po chwili powiedział: – Złowiłem dwukilowego... – Aj! Aj! Aj! – wrzasnęła Fanny. Poszliśmy do domu, ja przodem, cały czas płacząc, ale teraz to było głównie po to, że- by zrobić wrażenie. Tatuś wszedł za mną i zapalił świecę, bo wszystkie lampy były w teatrze. Pokazał mi szczupaka. – Piękny – powiedziałam. Zawsze trzeba coś powiedzieć, jak ktoś złowi rybę. A po- tem było już za późno, żeby dalej płakać. Włożyłam zwyczajną sukienkę i wypiliśmy razem herbatę. Cały czas słyszeliśmy, jak Fanny uderza w gong i śpiewa pieśń deszczową. Nad łąką snuł się gęsty dym. Wkrótce kot zaczął mieć tego wszystkiego dosyć i też wrócił do domu. – To Kirke – odezwałam się mimochodem. – Została zamieniona w kota. – Co powiedziałaś? – spytał tatuś. – Ach, nic takiego – odparłam, bo to już przestało mieć znaczenie. Na drugi dzień Fanny była w doskonałym humorze. Drzwi do sauny przewróciły się i kurtyna leżała w trawie. Rozłożyłyśmy ją na stole na werandzie i zostawiłyśmy tam do następnego dnia, żeby wyschła. Zwierzęta domowe i paniusie Tatuś kocha wszystkie zwierzęta, bo mu się nie sprzeciwiają. Najbardziej lubi te wło- chate. One też go kochają, bo wiedzą, że mogą robić dokładnie, co chcą. Zupełnie inne są paniusie. Jeżeli się je rzeźbi, stają się kobietami, ale póki są paniusiami, sprawa jest ciężka. Nie potrafią nawet porządnie pozować i znacznie za dużo mówią. Mama oczywiście nie jest pa- niusią i nigdy nią nie była. Pewnego razu o zmierzchu, kiedy tatuś stał przed domem, przyleciał nietoperz i wpadł prosto w jego objęcia. Tatuś stał bez ruchu i wtedy nietoperz wpełzł mu pod kurtkę, zawiesił się do góry nogami i zasnął. Tatuś się nie ruszał. Wynieśliśmy mu kolację na dwór, jadł bar- dzo ostrożnie. Nikomu nie było wolno się odezwać. Potem zabraliśmy jego talerz, a tatuś da- lej stał, aż zrobiło się ciemno. Wtedy nietoperz wyfrunął na krótko i znów do niego wrócił. Ale tym razem tylko na chwilę, z taką grzecznościową wizytą. Tego lata, jeżeli któregoś dnia nie udało nam się nałapać ryb do sieci, mama gotowała dla Pellury kaszę albo spagetti. Tatuś wychodził na zbocze i wołał: „Pellura, Pellura!”, i me- wa przyfruwała, czasem razem ze swoimi dziećmi. Pewna paniusia twierdziła, że Pellura nie jest zwykłą mewą, tylko mewą srebrzystą, która zjada małe kaczuszki edredonki, i tatuś nienawidził tej paniusi, dopóki nie wyjechała. Pellura miała żółte nogi, była mewą srebrzystą i zjadała kaczątka edredonek, ale po wyjeździe tej paniusi myśmy nadal wierzyli, że jest zwykłą mewą. Przylatywała na zawołanie tatusia. Zwierzę domowe nigdy cię nie oszuka, ale też to- bie nigdy nie wolno go nabrać. W mieście jest trudniej, robimy jednak, co możemy. Zeszłej wiosny mieliśmy dziewiętnaście kanarków. I muszę was uprzedzić raz na zawsze, że kanarki mają paskudny charakter. Zaczyna się od matki i ojca. Mają małe. I zanim tym małym wyrośnie choćby jedno pióro, muszą wynosić się z domu, ojciec znów śpiewa, a matka znosi nowe jaja. Tak to jest z kanarkami! Tatuś miał z nimi mnóstwo kłopotów. Siedziały na antenie pokojowej, śpiewały, trze- potały skrzydełkami i chlapały wodą, i wszystko było cudownie, aż nagle zaczynały skakać sobie do oczu i awanturować się, rzucały się na tego, który był najbrzydszy i najmniejszy, i obskubywały go do gołego. Wtedy tatuś uderzał je po głowie narządkiem do modelowania, mówiąc: „diabły jed- ne”, i one uspokajały się, i już tylko śpiewały. Tatuś podchodził do kawaletu, narzucał glinę i cofał się. Wtedy króliki, po jednym z każdej jego strony, kicały do przodu i potem do tyłu. Nigdy nie zmieniały stron. Kochały go. Ale czasem było im już tego za wiele i biły się za jego plecami z zazdrości. Wtedy tatuś stu- kał je po głowie narządkiem. Nieraz trafiało się i mnie. Nigdy jednak nie bije Poppolina. Po mnie tatuś najbardziej na świecie kocha Poppoli- na. Wolno mu nawet przeglądać gazetę z danego dnia, bo jest tatusia przyjacielem. Mieszka na pięterku w dużej klatce przy łóżku tatusia, ale gdy tylko powiesi się na ogonie i zacznie krzyczeć, wolno mu wyjść. Siedzą razem przed radiem, Poppolino słucha przez jedną słuchawkę i kręci pokrę- tłem, wyszukując zakłócenia. Albo też idą do sklepu i kupują śledzie. Kiedy tatuś jest w sklepie, często musi stukać po głowie paniusie, bo te nigdy nie mo- gą się zdecydować, obmacują żywność i głupio mówią o polityce. I to samo musi robić, ile razy idziemy do kina, bo one nie zdejmują kapeluszy. Nieła- two jest z paniusiami. Na ogół są aspołeczne i nawet w czasie wojny nie słuchały rozkazów. Ale boją się do- stać od tatusia po głowie i to już jest dobra rzecz. Mama nie jest paniusią i zawsze zdejmuje kapelusz. Mama patrzy na tatusia i mówi: „tak, może masz rację”, a gdy jest sama, robi po swo- jemu. Pewnego razu tatuś chciał pokazać Poppolinowi film o dżungli, ale ich nie wpuszczo- no. Tatuś ma zawsze kłopoty z Poppolinem. Jak nie z paniusiami, to z Poppolinem. Kiedyś poszli razem do restauracji „Gambrini”, żeby spędzić miły wieczór, a tymcza- sem już przed jedenastą odesłano ich do domu. Nie żeby Poppolino tak naprawdę źle się za- chował, wykazał tylko trochę za dużo zainteresowania pewnym kapeluszem, który zresztą był w nieodpowiednim kolorze. Niełatwo jest ze zwierzętami domowymi. Zdarzało się wielokrotnie, że Poppolino zjadał któregoś kanarka i tatuś za każdym ra- zem był równie zmartwiony. Jednak po zastanowieniu się dochodził do wniosku, że dobrze się stało, bo kanarków było znacznie za dużo. W ten sposób wszystko się w naturze wyrów- nuje. A poza tym robiły kupki na rysunki mamy i, co gorsza, na jej włosy! Wiem, że tatuś uwielbia śliczne włosy mamy, tak samo jak James Oliver Curwood uwielbiał włosy Jeannette na Alasce. Wkładał w nie nos, siedząc przed ogniskiem, i cichutko śpiewał razem ze swymi wiernymi psami. Albo może skamlał. Mam na myśli Jamesa Olivera Curwooda, nie tatusia. Tatuś zawsze mówi w czasie uczt o cudownych włosach mamy, a potem o innych włosach, których nie lubi. Niektóre paniusie dopuszczają do tego, że gdy idą ulicą, ich włosy wiszą na wszystkie strony, a nawet spadają im na oczy. I nigdy ich nie myją. Takie paniusie nie mają wrodzonej godności i nie wiedzą, jaka jest ich rola w społeczeństwie. Najsmutniejsze, co się może zdarzyć mężczyźnie, to gdy włosy zaczynają mu rzednąć na czubku głowy. To oznacza, że ma za mały kapelusz i że jest mieszczański, i prawdopo- dobnie trzymany pod pantoflem. Zupełnie czym innym jest być łysym, jeżeli ma się czaszkę rzeźbiarską, a najlepiej do- lichocefaliczną jak Cawan. Ale tatuś najwięcej kłopotów ma z paniusiami, zwłaszcza jeżeli mu pozują. Często mają brzydkie kolana, choć torso jest w porządku, i prawie zawsze mają nieciekawe palce u nóg. Tatuś nie lubi modelować palców u nóg i chce, żeby mama to robiła za niego. Ale mamy też one nie interesują. Poppolino ma bardzo ładne palce u nóg i równie ładne u rąk. Zarzuca tatusiowi ramio- na na szyję i krzyczy z czułości. Pociesza każdego, kto płacze. Jeżeli Poppolino znajdzie się luzem na ulicy i wdrapie na jakiś dom, jest tylko jeden sposób, żeby zechciał z niego zejść: trzeba usiąść na ulicy i płakać. Głupie dzieci podchodzą do tatusia i pytają, czy płacze dlatego, że małpa go ugryzła. Co za pomysł! Poppolino zawsze gryzie tatusia, ale tatuś nigdy nie płacze i nigdy się na niego nie gniewa, bo są w wielkiej przyjaźni. Mimo że kanarki bywały zjadane, ciągle ich przybywało, aż wreszcie było ich dwa- dzieścia cztery. Wtedy mama i tatuś dali ogłoszenie w gazecie, że każdy może dostać kanarka za darmo, jeżeli przyjdzie do nas do domu. Paniusie zaczęły się zjawiać o wpół do ósmej rano i przychodziły aż do zapadnięcia zmroku. Jedna przyjechała własnym samochodem, druga przyprowadziła służącego, który niósł klatkę, i wszystkie mówiły, że schody są okropne, i opowiadały o kanarkach, które kie- dyś miały i które zdechły albo uciekły. Niektóre płakały. Tatuś biegał, łapiąc dla nich kanarki, a gdy już takowych zabrakło, paniusie dostawały do zabrania do domu jajko owinięte w watę, a jak jajka też się skończyły, paniusie już tylko przychodziły i wybuchały płaczem. Poppolino trząsł klatką i wcale mu nie było żal paniuś, bo wiedział, że płaczą dla wła- snej przyjemności. Tego dnia żadna robota nie została zrobiona, w domu zapanowała głucha cisza, a nam brak było kanarków i żałowaliśmy tego, co się stało. Natomiast szczurek dalej siedział w swojej skrzynce. Przyjaźnił się z tatusiem w spo- sób cichy i prawie tajemniczy. Skrzynka była pełna torfu i miała szklaną ścianę. Przez nią widziało się wykopane przez szczurka podziemne przejście, ale on sam prawie nigdy się nie pokazywał. Tatuś stał przed skrzynką i czekał, stukał narządkiem rzeźbiarskim i mówił: „Przyjdź do wujaszka, kochaneczku”. Po jakimś czasie w przejściu ukazywała się drżąca mordka, jed- nak nigdy nic poza nią. Wtedy tatuś był zadowolony i zabierał się do pracy. Jak się pracuje, dobrze jest czasem zainteresować się czymś, co jest przyjazne, ale nie mówi. Nie powinniśmy byli wpuścić do pracowni sprzątaczki i nigdy już tego nie zrobimy. Wzięła garść waty, wytarła nią do czysta szybę i wrzuciła watę do skrzynki. Szczurkowi nie spodobało się, że szyba jest czysta, i nigdy więcej nie pokazał mordki. Spodobała mu się na- tomiast wata, zrobił sobie w niej gniazdo, którego nikt z nas nigdy nie zobaczył. Bardzo to tatusia przygnębiło. Żeby się pocieszyć, przez jakiś czas wyrzucał przez okno w sypialni śledzie dla mew, ale to nie było równie przyjemne jak rzucanie Pellurze i nigdy już nie mogło być tym samym. Potem przyszła policja z awanturą. Nigdy nie zrozumie- liśmy, dlaczego. Tatuś całe życie miał kłopoty ze zwierzętami domowymi. Na przykład Pyret, który zdechł od zatrucia pokarmowego. Mama tatusia znalazła go w czasie wojny wyzwoleń- czej w pojemniku na śmieci. Miał odcięty ogon, parchy i wyglądał strasznie. Był taki malutki i okropny, że każdy, kto go widział, wzruszał się i chciał jak najprędzej się go pozbyć. Dlatego babka, gdy poka- zywała go przy kuchennych drzwiach knajp, dostawała dla niego mielone mięso i w ten spo- sób rodzina codziennie miała co jeść. Tatuś i mama zawsze opowiadają historię Pyreta, czasem kilka razy tej samej osobie. Raz mówią, że Pyret dostawał część tego mięsa, a raz, że nic nie dostawał. Ja nigdy nie opo- wiadam tej samej historii parę razy tej samej osobie. Wszystkie psy są wierne. Bardzo przypominają ludzi, z wyjątkiem może mopsów. Jest coś nie w porządku w posiadaniu mopsa. Jeżeli jakaś paniusia ma mopsa, od razu wiadomo, że została na koszu. To się zdarzało zwłaszcza, kiedy tatuś był młody. Ale też wcale nie jest dobrze wyjść za mąż i porzucić mopsa. Wiele kobiet tak robiło i tatuś twierdzi, że dostawały się z deszczu pod rynnę. Trzeba być wiernym również wtedy, kiedy się ma mopsa. To jest strasznie trudne. Na dobrą sprawę mnie też nie jest łatwo. Niezbyt dużo myślę o paniusiach, bo one, je- żeli jesteś rzeźbiarzem, doprowadzają cię wręcz do rozpaczy. Myślę natomiast cały czas o zwierzętach tatusia. Tyle ich było, że trudno mi się wszystkich doliczyć i zawsze jest z nimi ten sam krzyż pański, obojętne, czy są włochate, czy nie. Okropnie mnie męczy myślenie o nich. Poppolino stał się teraz raz na zawsze takim samym przyjacielem tatusia jak Cawan. Tak już jest i ani mama, ani ja nic na to nie możemy poradzić. A on będzie żył sto lat. A cała reszta! Na przykład owca. Weszła na werandę, nie wycierając nóg, tupała, roz- pychała się i dostała wszystko, co chciała. Potem wyniosła się na tych swoich sztywnych ku- lasach, ze swoim idiotycznym beczeniem, zeszła po schodach, kręcąc brudnym, idiotycznym tyłkiem, nie mając najmniejszego pojęcia o całej miłości, którą ją obdarzono! Koty! One też nie rozumiały. Takie tłuste budynie, które tylko spały, albo były piękne i dzikie, i miały tatusia w nosie. No i wiewiórka! Tatuś nigdy nie mógł jej pogłaskać. Była zła, szybka i niezależna. Chciała tylko mieć, i mieć, i mieć, a potem odskoczyć i ładnie wyglądać wyłącznie dla samej siebie, w ciszy i spokoju. A już najgorsza, możecie mi wierzyć, była wrona. Och, jaka ona była mądra. Wiedzia- ła wszystko o tatusiu i chciała, żeby ją głaskał. Była znacznie bardziej niebezpieczna od Po- ppolina. Poppolino żyje uczuciami i nie potrafi odróżnić tego, co właściwe, od tego, co nie- właściwe. Ale wrona znała się na tym. Zastanawiała się i kalkulowała. Patrzyła na tatusia, potem na mnie. Widziało się, że coś rozważa. Zaczynała krakać bardzo cicho, żałosnym to- nem pełnym czułości, spuszczała głowę i podchodziła do nóg tatusia. Ocierała się o niego delikatnie i bezradnie, bo wiedziała, że on to lubi. Ale gdy była sama ze mną, zaczynała swoje „kra kra” z nagła i z wyraźną bezczelno- ścią, jak to wrona, i patrzyłyśmy na siebie bez szans na pojednanie, a ja wiedziałam, że ona ma pchły! Tatuś ich nie zauważał, bo nie chciał. Pozwalał jej krakać i gruchać w przymilny spo- sób i mówił: – Słuchaj, wiesz, że jest trzecia w nocy? Myślisz, że mam tu coś dla ciebie? Naprawdę myślisz, że mam czas zawracać sobie głowę byle małą wroną? „Masz, masz, masz” myślałam, leżąc w łóżku, gryząc prześcieradło i nienawidząc wrony, jasne, że masz czas, to ty obmyśliłeś wczoraj wieczorem, co jej dasz do jedzenia! A tatuś wychodził z łóżka i mówił: – No, to może pójdziemy jednak zobaczyć, czy coś by się znalazło? – Kra kra kra – odpowiadała tak miękko i łagodnie, jak tylko potrafi fałszywa wrona. I szli zobaczyć. Któregoś dnia siedziała na metalowej wycieraczce przed schodami, skubiąc i gładząc sobie pióra. – Kra kra – wabił ją tatuś z werandy, ale wrona dalej się iskała. – Nie słyszysz, że cię woła? – spytałam, szturchając ją, i wtedy jej noga wpadła mię- dzy pręty i złamała się. Kości wrony są cienkie. Żaden człowiek nie wie, jak bardzo są cien- kie. Biła skrzydłami i skrzeczała, tym razem w naturalny sposób, a nie, żeby zrobić wrażenie na tatusiu. Potem umarła i została pochowana. Tatuś nic nie powiedział. A ja poszłam za piwnicę i ułożyłam wiersz pogrzebowy. Brzmiał tak: Ach, mała wrono, krótkie było życie twoje, opuściłaś na zawsze świata swary i boje, w twą pierś uderzył śmiertelny strzał i ziemski twój los zakończyć się miał. Może siedzisz teraz na gwieździe dalekiej, biała jak łabędź, co byłoby lepiej. Słońce zachodzi w złocie i czerwieni, promieniami oświetla stworzenia na ziemi, kaczki i jaskółki, drozdy, i nawet gawrony, orły i zięby, ale nigdy wrony! Ty już nie kraczesz, bo leżysz w grobie, a księżyc spokojnie w dół spogląda sobie! Słyszałam, jak tatuś powiedział do mamy, że ten wiersz zdradza talent. Może dzięki niemu tatuś mniej opłakuje wronę. Może pomaga też mnie. Bo inaczej duch wrony prześla- dowałby mnie do końca życia. Ale gwiżdżę na to, i tak ja wygrałam. Nawiasem mówiąc, tatuś nie kocha much. Czy jest taka duża różnica między wronami a muchami? Jedne i drugie fruwają, są czarnoszare i robią dzieci, muchy całkiem wyraźnie. Siedzą jedna na drugiej i dziwnie się zachowują, zupełnie jak kanarki, i cały czas robią masę nowych dzieci. Ale tatuś ich nie lubi i chce je zabijać. Łapie wszystkie do siatki, a jak już w niej jest mniej więcej sześć milionów niewinnych much, łażących po sobie i wzywających pomocy, związuje siatkę i wrzuca wszystko razem do wrzątku. Jak on może! Ja idę trzy kilometry, aż do wsi, i dopiero tam wolno mi wypuścić muchy. Bo jak nie, to będą zatopione we wrzącej wodzie. Ciekawa jestem, czy we wsi lubią muchy. Nikomu prócz mnie nie jest ich żal i nikt nie chce mi pomagać w ich ratowaniu. Zapytałam o to Alla- na, który jest dzieckiem chwilowo wziętym na lato. – Nie bądź głupia – odparł. – Wiesz przecież, że mnie interesują tylko martwe zwie- rzęta. Grzebię je. – No, a martwe muchy? – pytałam dalej. – Wkładasz każdą do osobnego grobu czy wszystkie do jednego? Ale on wytrzeszczył na mnie oczy i powtórzył: – Głupia jesteś. Allan ma pięć cmentarzy, na których stoi pełno krzyży, a on całymi dniami zbiera tru- py i wszyscy mają go dość. Prócz mnie tylko jedna Fanny mu pomaga. Świetnie umie znajdować trupy i każdego rana układa je w rządki na schodach. Jeden rządek ładnych kamieni, jeden muszli i jeden tru- pów. Allan nie ma odwagi uczyć się pływać i nie umie się bawić. Całe szczęście, że niedłu- go wyjedzie. Pogrzeb może być ciekawy od czasu do czasu, ale nie wciąż. W każdym razie będę czasem odwiedzać wieczorami te jego cmentarze i śpiewać jakiś psalm albo odczytywać mój wiersz pogrzebowy, bo – jak mówi tatuś – trzeba dbać o tradycję. Ciotka, która miała pomysł Tydzień po tygodniu ciotka cementowała schody z kamieni przed domkiem Kallebisi- na. Schody rosły bardzo powoli. Miały być przepiękne i niepodobne do żadnych innych na świecie. To był prezent ciotki dla nas za to, że mogła mieszkać w pokoju na poddaszu. Budziła się coraz wcześniej. Słyszeliśmy, jak schody strasznie długo trzeszczą, gdy po nich schodzi bardzo pomału, bo tak się boi nas obudzić. Potem równie ostrożnie przenosiła swoje wiadra i kamienie przed werandę, a do nas dochodziło co jakiś czas bardzo ciche stu- kanie, coś troszkę drapało, spadało z łoskotem, chlapało, aż w końcu byliśmy całkiem prze- budzeni i leżeliśmy, czekając na następny ostrożny ruch. Czasem skrzypiały deski werandy, bo ciotka chodziła, szukając czegoś, o czym zapo- mniała. Potrafiła otworzyć drzwi, robiąc tylko szparkę, i kładąc palec na usta, szeptać: – Śpijcie sobie! Szszsz! Nie zajmujcie się mną! – A potem uśmiechała się tajemniczo i smętnie. Była wysoka i chuda, miała niespokojne oczy, blisko siebie osadzone, i przechodziła trudny wiek. Nikt nie umiał mi powiedzieć, na czym to polega, w każdym razie było z nią bardzo źle i obchodziły ją tylko te schody. Dlatego podziwialiśmy je ogromnie. Raz, kiedy wyszliśmy na werandę, ciotka zawołała: – Nie! Nie! Nie! Zaczekajcie chwilę, zaczekajcie! – Zerwała się, przyciągnęła dużą deskę i położyła ją jednym końcem na progu, drugim na skrzynce. Kiedy balansowaliśmy po desce, wyglądała na przerażoną i wołała błagalnie: – To jest świeżo zacementowane! Jeszcze mokre! Bądźcie tacy mili i nie stąpnijcie obok deski! Potem tatuś odstawił deskę, żeby ciotka mogła dalej cementować, a ona podziękowała mu za pomoc z przesadną wylewnością. Dzień po dniu, na kolanach, dopasowywała kamień do kamienia i wciskała je w ce- ment. Otaczały ją wiadra z wodą, worki z cementem, piasek, szmaty i kielnie, małe kijki i łopatki. Kamienie musiały być płaskie, gładkie i ładnego koloru. Leżały w stosach ułożonych według bardzo przemyślanego konceptu i w żadnym razie nie mogły zostać pomieszane. Najmniejsze były czerwone albo białe i leżały osobno, w pudełku. Ciotka cementowała i namyślała się, dłubała przy czymś i znów myślała, czasem tylko siedziała i przypatrywała się temu wszystkiemu. Zaczęliśmy więc wchodzić i wychodzić przez okno w pokoju, ale robiliśmy to ukrad- kiem. Raz mama, wynosząc wiadra po desce, chlupnęła trochę wodą i bardzo ważna część cementowania została zniszczona. Potem wiadra też wnosiliśmy przez okno. Wiedziałam, że ciotce nie wolno pomagać, chciała bawić się sama. Więc tylko stałam i przyglądałam się. Zaczęła od małych, rudych i białych kamieni, które wciskała w cement, układając je w długi rządek. To miała być sentencja. Biadoliła, ile razy jakiś mały kamyk znalazł się w nie- właściwym miejscu. – Nie lubisz się bawić? – zapytałam. Nie zrozumiała, o co mi chodzi. – To jest trudne – odparła. – Nie patrz. Więc odeszłam. Ciotka obmyśliła sobie, że napis na schodach będzie brzmiał: „Niech pokój zagości pod progiem moich schodów”, ale zapomniała go wymierzyć i gdy wreszcie doszła do końca, zabrakło miejsca dla „progiem”. Zmieściło się tylko „pro”. – Powinnaś była najpierw zmierzyć – powiedział tatuś. – I użyć sznurka, żeby wyszło prosto. Mogłem ci pokazać, jak to się robi. – Łatwo mówić poniewczasie! – krzyknęła ciotka. – Was może te całe schody nie ob- chodzą! Dobrze wiem, że dostajecie się przez okno, żeby mi pokazać, że przeszkadzam! – A którędy, do diabła, mamy chodzić, jak tu pełno twoich kubłów i garów! – odparł tatuś. Wtedy rozpłakała się i pobiegła na poddasze. Tatuś dalej stał z nieszczęśliwą miną, powtarzając: – A niech to licho! Niech to licho! Schody ciotki nigdy nie zostały naprawdę skończone. Odechciało się jej tej roboty i zniosła wszystkie swoje rzeczy do przybrzeżnych skał, żeby cementować kamienie w dużym bajorze. Deska została usunięta. Ale dziura w cemencie, tam gdzie ciotka zaczęła płakać, zo- stała i patrzyła na nas. Przez cały następny dzień wypróżniała bajoro wiadrem. Kiedy już prawie doszła do dna, pożyczyła czerpak. Potem posługiwała się filiżanką do kawy i gąbką. Na samym dnie mieszkały w mule paskudne pełzające żyjątka, których ciotka się bała i których było jej żal. Wyciągnięcie ich było czymś tak strasznym, że prawie krzyczała, ale to musiało być zrobio- ne, więc przenosiła je przez cały dzień do innego bajora, co jakiś czas piła kawę, zanurzała ręce w morzu i machała nimi, a jej łzy kapały do wody. Kiedy bajoro było już całkiem puste, ułożyła na dnie kamienie i zacementowała je. Wpierw obracała każdy kamień i kręciła nim, żeby go wpasować, co się jednak nie udawało. Przymierzała po kolei różne, ale żaden się nie nadawał. Wtem zobaczyła mnie za stosem drzewa. – Nie patrz! – wrzasnęła. Więc poszłam sobie. Ciotka szukała nowych kamieni w zatokach, miały jednak albo zły kształt, albo zły kolor. A już najtrudniej było je oczyścić, gdy nareszcie siedziały na właściwym miejscu. My- ła je i suszyła, i pocierała, i co rusz płukała szmatę, ale kamień, gdy tylko wysechł, i tak miał szarą, cementową powłokę, więc ciotka zaczynała wszystko od początku. Tymczasem w zi- mie całe bajoro zamarzło aż do dna i wszystko popękało. Ciężko jest być ciotką. Kiedy wróciła następnego lata, strasznie się bałam, że znów nic się jej nie uda. Dziurę w schodach wypełniliśmy piaskiem, a do bajora nalaliśmy trochę mleka, żeby nie zobaczyła, jak wygląda dno. Jednak ciotki nie interesowało już cementowanie. Przywiozła walizkę pełną starych albumów z zakładkami do książek i namoczyła je w balii do prania. Potem odlepiła wszystkie obrazki i ułożyła je na stoku, żeby wyschły. Była piękna, spokojna niedziela, stok został upstrzony tysiącami róż i aniołów, ale ciotka znowu była szczęśliwa, bo miała nowy pomysł. Potem wyprasowała je w kuchni i wszystko zaniosła do swojego pokoju na poddaszu. Jakaż to była ulga, widzieć ją zadowoloną! – Tym razem to wygląda lepiej – powiedziała mama. – Uważasz? – odparł tatuś. – Ja, jak zwykle, nic nie będę mówił. Ciotka zaczęła sklejać pudełka. Siedziała na poddaszu i robiła pudełeczka z mnó- stwem przegródek, które wyklejała zakładkami i w środku, i z zewnątrz. Od razu się przykle- jały, nie traciły barw i nie musiały być dopasowane, bo przyklejała jedne na drugich. W całym pokoju na poddaszu pełno było papieru, puszek z klejem, pudełek i wielkich stosów zakładek, których nie wolno było ruszać. Ciotka siedziała w środku tego wszystkiego i kleiła, kleiła, aż w końcu skrawki papieru sięgały jej do kolan. Niczego jednak do tych pude- łek nie wkładała i nie rozdawała ich. – Zawsze będą puste? – zapytałam. Spojrzała na pudełko, które właśnie wyklejała, ale nie odpowiedziała. Na jej długiej twarzy malował się niepokój i smutek, jedna zakładka wisiała przyklejona do grzywki. Miałam dosyć ciotki, bo nigdy nie była wesoła. Nie lubię, jak ludziom jest ciężko. Mam wtedy wyrzuty sumienia, a potem wpadam w złość i chcę, żeby się gdzieś wynieśli. Babka natomiast lubiła ciotkę, bo była kiedyś jej dobrą klientką w sklepie z guzikami, a poza tym całą zimę czytywały razem „Żurnal Rodzinny Allersa”. Babka też miała pudełka z masą przegródek, ale ona przynajmniej trzymała w nich guziki. Póki sklepik babki prosperował, każdy rodzaj guzików leżał osobno, później interes upadł, guziki pomieszały się w nie swoich przegródkach i to, prawdę mówiąc, ładniej wyglą- dało. Zanim przyszła policja, babka zdążyła uratować dużo pudełek z guzikami, chowając je pod spódnicę, tak jak chowała broń podczas wojny wyzwoleńczej. Uratowała także kilkaset kilo „Żurnali Rodzinnych”, porcelanowych piesków, aksamitnych poduszeczek na szpilki i sporo nocnych czepków, i jedwabnych wstążek, a potem westchnęła i powiedziała: – Ach, jak to się nadzwyczajnie udało! – Po czym zaniosła wszystko razem do pra- cowni tatusia i mamy. Mama schowała „Żurnale Allersa”, ale myśmy z babką je odszukały, zwłaszcza te, w których na całej stronie były smutne wiadomości. Młoda czarownica wiedziona na stos. Śmierć bohaterki. Każdy numer „Żurnalu” odkładało się dla ciotki. Obie z babką czytały go ukradkiem w sypialni. Pewnego razu ciotka przyszła czytać „Żurnal Rodzinny” w najgorszy dzień, jaki mo- gła wybrać, bo tatuś właśnie robił odlew gipsowy. To była ogromna i trudna praca, którą trze- ba było wykonywać partiami. Gips już stał rozrobiony i teraz chodziło o sekundy, bo jak wiecie, nie wolno go wtedy poruszyć i ledwo wolno oddychać. W najśmielszych marzeniach nie odważyłabym się wejść do pracowni w takiej właśnie chwili. Mama i tatuś stali gotowi, w ubraniach używanych przy odlewaniu, całą podłogę przykrywał szary papier. W tym akurat momencie wkroczyła ciotka i powiedziała: – Halo, halo! Coś się tu będzie działo, jak widzę. Bylebym tylko wam nie przeszko- dziła! Stałam za zasłoną i patrzyłam. Ciotka podeszła prosto do miski z gipsem, włożyła do niej palec i powiedziała: – Gips! Czy to nie zabawne, właśnie teraz, kiedy jestem szczególnie zainteresowana gipsem! Mama rzekła: – My pracujemy. Tatuś miał taką minę, jakby chciał kogoś zamordować. Ja się tak wystraszyłam i zaże- nowałam, że uciekłam na moje pięterko. Byłam pewna, że tatuś zacznie rzucać w nią gliną, bo tak robi, jak jest zły. Ale dochodził mnie tylko odgłos miękkiego chlapania mokrym gipsem, co oznaczało, że zaczęli jednak odlewać. Ciotka cały czas mówiła, nie rozumiejąc, że prze- szkadza w niemal świętej ceremonii. Babka wyszła na chwilę z sypialni, wystraszyła się i prędko wróciła. Po pewnym czasie odważyłam się zejść na dół. Zobaczyłam, że ciotka ma na sobie fartuch i stoi przy oknie z obiema dłońmi w małej misce z gipsem. – Wiąże! – zawołała. – Co mam teraz robić? Tatuś zamiast stuknąć ją po głowie, podszedł i pokazał, jak ma postąpić. Spojrzałam na mamę. Uśmiechała się szyderczo i wzruszała ramionami. Ciotka miała obrazek wycięty z „Żurnalu Rodzinnego Allersa” i położyła go licem do dołu na spodku. – Wysmarowałaś porządnie spodek masłem? – spytał ostro tatuś. – Oczywiście – odparła. – Dokładnie tak, jak kazałeś. – No, to nalej teraz – powiedział tatuś. – Ale nie grzeb w tym. Ciotka nalała gipsu na spodek, tatuś wziął szpachelkę i dokładnie go wygładził. Potem spytał: – Chcesz też haczyk? – Tak, tak – szepnęła. – To ma wisieć na ścianie. – Mówiąc, wdychała ze szczęścia powietrze. Tatuś prychnął, podszedł do zwoju stalowego drutu i odciął kawałek. Zrobił uszko i wcisnął je do gipsu przy krawędzi. – Nie ruszaj tego. Zostaw, aż wyschnie. – Jaki jesteś miły – odpowiedziała na wdechu, ze łzami w oczach. – Jutro przyjdę z zakładkami. Będzie jeszcze ładniej. I przyszła! Przez cały czas trwania odlewu ciotka stała przy stole warsztatowym, kładła zakładki na spodki, zalewała je gipsem i wciskała uszko dokładnie tak, jak ją tatuś nauczył. Na stole leżały w długim rzędzie okrągłe, gipsowe plakietki, jedna przy drugiej, każda z dużą, błysz- czącą zakładką pośrodku. Zakładki pięknie się układały na wypukłym, kredowobiałym gipsie i nie miały najmniejszej plamki, bo ciotka nabierała coraz większej wprawy. Była uszczęśliwiona. Babka przyszła do pracowni i podziwiała jej dzieło. Ciotka dała każdemu z nas po gipsowym obrazku, a ten dla tatusia zawiesiła na ścianie w pracowni. Nie wiedziałam, co myśleć. Obrazki wyglądały rzeczywiście przepięknie, nigdy nie widziałam im równych, ale nie były sztuką. Nie czuło się dla nich szacunku. Na dobrą sprawę należało nimi gardzić. To straszna rzecz robić coś takiego w pracowni tatusia i w dodatku podczas odlewania. Najgorsze ze wszystkiego było to, że ciotka nawet nie spojrzała na rzeźbę gotową do retuszu i patynowania, tylko wciąż paplała o swoich obrazkach. Cały stół był nimi zasłany i wyglądał jak lada w ciastkarni. W końcu ciotka dostała dużą torbę gipsu, obrazki zostały zapakowane do pudełek, za- brała to wszystko do domu i zniknęła. – Ach, co za ulga. Teraz możesz go zdjąć – powiedziała mama i wzięła się do szoro- wania podłogi. Tatuś zdjął ze ściany gipsową plakietkę, przyjrzał się jej i prychnął. Patrząc na niego, pomyślałam: „Teraz muszę zdjąć też moją”. Czekałam, żeby zobaczyć, co on zrobi. Przez chwilę trzymał ją nad kubłem na śmieci. A potem podszedł do regału z książkami i wepchnął ją za swoje własne wczesne statuetki, stojące na najwyższej półce. Widać było tylko kawałe- czek zakładki. Wdrapałam się na moje łóżko i zdjęłam plakietkę z gwoździa. Ustawiłam ją za świecznikiem na regale i cofnęłam się, żeby zobaczyć, jak to wygląda. Wyglądało źle. Więc wyciągnęłam ją trochę do przodu, ale tylko tyle, żeby świecznik zasłaniał kilka niezapomina- jek. Trudno – obrazek zrobiony z zakładki był naprawdę bardzo ładny, i jak dla mnie, prawdę mówiąc, niczego nie profanował. Tiulowa spódnica Przekręciłam klucz i czekałam. Po chwili drzwi same się otworzyły, bardzo pomału, tak jakby ktoś je pchnął od środka szafy. A potem wysunęła się czarna tiulowa spódnica i drzwi stanęły. Powtórzyłam to kilka razy. Za każdym razem drzwi otwierała tiulowa spódnica mamy, tak jakby była żywa. Jest to wieczorowa spódnica ze sklepu z czarnymi rzeczami na Mikaelsgatan, której mama nigdy nie włoży. Albo raczej dziesięć czy sto wieczorowych przezroczystych spódnic, jedna na drugiej, taka czarna góra z tiulu, wielka chmura deszczowa albo może pogrzeb. Wpełzłam do szafy pod spódnicę i spojrzałam z jej wnętrza w górę, wydała mi się szybem windy znikającym w ciemnościach. Pociągnęłam ostrożnie za obrębek i spódnica osunęła się na mnie z lekkim szelestem. Usłyszałam, jak wieszak zakołysał się i stuknął w sufit. Długo siedziałam bez ruchu, byłam schowana. Potem wyczołgałam się z szafy, a spód- nica ze mną. Posuwałam się dalej korytarzem, spowita w deszczową chmurę, szeleszczącą i szem- rzącą wokół mnie, czułam na twarzy jej szorstki dotyk. W domu nie było nikogo. Gdy weszłam do pracowni, chmura trochę się rozproszyła, widziałam nogi rzeźb i ka- waletów, ale wszystko zrobiło się szaroczarne jak podczas zaćmienia słońca. Każdy kolor był przyciemniony i przysłonięty czarną krepą. Pracownia stała się nową pracownią, w której nigdy przedtem nie byłam. Czołgałam się dalej. W środku spódnicy było gorąco i czasem w ogóle nic nie widzia- łam. Wtedy kierowałam się w inną stronę i znowu otwierały się tunele czarnego światła, i cały czas szemrał deszcz. Podpełzłam do dużego lustra tatusia, które służyło mu przy modelowaniu; stało na ziemi, oparte o worek z gipsem. Ku mnie czołgało się wielkie, czarne, miękkie zwierzę. Przystanęłam przez ostrożność. Zwierzę nie miało kształtu. Było jednym z tych, co to potrafią rozpostrzeć się i pełzać pod meblami albo przemienić się w czarną mgłę, która coraz bardziej gęstnieje, aż staje się lepka, ogarnia cię z wszystkich stron i mocno się przykleja. Pozwoliłam zwierzęciu trochę się zbliżyć i wysunąć dłoń. Dłoń przeczołgała się po podłodze i szybko została cofnięta. Zwierzę podeszło jeszcze bliżej. Nagle przestraszyło się, pobiegło szybko na ukos i stanęło. Teraz ja się wystraszyłam. Ani na chwilę nie spuszczałam z niego oczu. Poruszało się tak wolno, że nie widziałam, czy idzie w moją stronę, czy nie. Czasem tylko zmieniał się trochę jego kształt, a czarny brzuch sunął po cementowej podłodze. Trudno mi było oddychać. Wiedziałam, że powinnam uciec i schować się, ale nie mogłam. Teraz znów posunęło się ukośnie w stronę ściany i przestało być widoczne. Siedziało wśród rupieci za kawaletami, gdzieś między workami z gipsem, i w każdej chwili mogło stamtąd wyjść. W pracowni zaczął zapadać zmrok. Zdawałam sobie sprawę, że to ja wypuściłam to zwierzę i że już nie potrafię go zamknąć z powrotem. Zaczęłam czołgać się bardzo powoli w stronę ściany i potem wzdłuż regału. Doszłam do kotary i spróbowałam wejść pod stół warsztatowy. Było ciasno. Coraz więcej tiulu zasła- niało mi twarz, dostawało mi się do oczu i ust, i im dalej się posuwałam, tym było gorzej. W końcu nie mogłam się już ruszyć. Omotał mnie jakby kokon z czarnego tiulu, pachnący pudrem i kurzem, i znalazłam się w absolutnie bezpiecznym miejscu. Wyjdę stąd dopiero za rok i wtedy rozejrzę się i zdecyduję, czy opłaciło się wychodzić. Gdyby to się oka- zało złym pomysłem, wpełznę z powrotem do kokonu i na razie w nim zostanę. Na zewnątrz, w pracowni, wielkie zwierzę zaczęło polować. Rozmnożyło się i teraz zrobiło się z niego dużo zwierząt. Niuchały i węszyły, i rzucały długie cienie na podłogę. Ile razy na siebie zawołały, robiło się ich więcej, aż w końcu pracownia była pełna. Ocierały się o nogi rzeźb. Potem pobiegły cicho do sypialni i zaczęły skakać po łóżkach, zostawiając głę- bokie odciski stóp. W końcu usiadły wszystkie razem w oknie w pracowni i patrzyły na port, wyjąc bez- głośnie. Wtedy zorientowałam się, że nie są niebezpieczne. Usłyszały po prostu inne zwierzęta wyjące na Hogholmen. Widziały ogród zoologiczny po drugiej stronie lodu, jakby cień, i to doprowadzało je do rozpaczy. Taki widok bezkresnego smutku; ciemna wyspa pełna śniegu i zimnych klatek, i zwierzęta, które chodzą tam i z powrotem, tam i z powrotem, i nic, tylko wyją. Wycofałam się na czworakach spod stołu i zauważyłam, że mam na głowie wieczoro- wą spódnicę mamy i że jest bardzo zakurzona, więc zrzuciłam ją i pobiegłam zapalić wszyst- kie światła. Zapaliłam w pracowni, w salonie i w sypialni, i otworzyłam kilka okien, miałam strasznie dużo do zrobienia, otworzyłam drzwi na przedpokój, odsunęłam kotarę, wdrapując się na krzesła, pootwierałam kolejno szyby w piecach kaflowych, a sto czarnych zwierząt cały czas przebiegało koło mnie w różne strony. Zrobił się silny przeciąg, wiatr dmuchał prosto z portu przez wszystkie pokoje i aż na schody, i coraz więcej i więcej zwierząt wybiegało z mieszkania, aż nie zostało ani jedno. Śmiały się, uciekając. W końcu zrobiło się zupełnie cicho, a ja pomyślałam: „No tak, tak, o wszystko trzeba zadbać. Ale teraz tę sprawę mam z głowy”. Włożyłam wieczorową spódnicę mamy z powrotem do szafy i zamknęłam drzwi. Po- tem poszłam do salonu i przyjrzałam się zaspie śnieżnej. Leżała bardzo ładnie długim łukiem na podłodze i pomału rosła. Śnieg szeptał, wpadając przez okno. Wszystkie zwierzęta na Hogholmen uspokoiły się i przestały wyć, miały teraz towarzystwo. Zasłony trzepotały i nie- które rysunki na ścianie trochę się ruszały. Pokój był wyziębiony i wyglądał inaczej niż przedtem, a mnie ogarnął spokój i uznałam, że z mojej strony wszystko zostało całkiem do- brze załatwione. Prawdę mówiąc, zrobiłam tylko to, co każdy dobry obywatel powinien zro- bić. Chodzi mi o to, że przegnać niebezpieczeństwo potrafi byle kto, ale sztuką jest gdzieś je potem ulokować. Śnieg Kiedy dojechałyśmy do tego nieznanego domu, śnieg zaczął padać w nowy sposób. Otworzyła się nad nami cała masa starych, zmęczonych chmur, które wyrzuciły go za jednym zamachem i byle jak. To nie były zwykłe płatki śniegu, spadały prosto w dół w dużych, lep- kich pecynach, sklejały się ze sobą i szybko znikały, i nie były białe, tylko szare. Świat zrobił się ciężki jak ołów. Mama wnosiła walizki, tupała na wycieraczce i cały czas mówiła, bo wszystko wyda- wało się jej bardzo zabawne, dlatego że takie inne. Ale ja się nie odzywałam, obcy dom mi się nie podobał. Stałam przy oknie, patrząc na padający śnieg, nie był taki, jaki powinien. W mieście był inny. Tam zacinał nad dachem na biało i czarno albo padał z niebiańskim spokojem, tworząc piękne łuki na oknie w salonie. Tutaj krajobraz był groźny. Nagi i otwarty połykał śnieg, drzewa stały w czarnych szeregach kończących się niczym. Na krawędzi świata widniał wąski skraj lasu. Wszystko było źle. Zi- ma ma być w mieście, a na wsi jest lato. Wszystko poodwracało się do góry nogami. Dom, wielki i pusty, miał za dużo pokoi. Wszędzie było bardzo czysto i nigdy się nie słyszało własnych kroków, bo tłumiły je dywany, duże i miękkie jak futra. Gdy stało się w najdalszym pokoju, było widać na przestrzał wszystkie pozostałe i ro- biło się smutno; tak jak wtedy, gdy pociąg ma odjechać i jego światło rozjaśnia peron. Ostatni pokój był ciemny jak wnętrze tunelu, lekko tylko błyszczały złocone ramy i lustro, które wi- siało za wysoko. Wszystkie lampy, przyćmione, rzucały bardzo mały krąg słabego światła. A gdy się biegło, nie było nic słychać. Na dworze było tak samo. Miękko i niewyraźnie, i tylko śnieg padał i padał. Spytałam, dlaczego zamieszkałyśmy w tym dziwnym domu, ale nie dostałam zadowa- lającej odpowiedzi. Osoba, która gotowała posiłki, prawie nigdy się nie pokazywała i nie rozmawiała. Zjawiała się i znikała tak cicho, że się jej nie zauważało. Drzwi zamykały się same, bezgłośnie, i długo chodziły w zawiasach, nim stanęły. Ja się w ogóle nie odzywałam, pokazując w ten sposób, że ten dom mi się nie podoba. Nie mówiłam nic. Po południu śnieg jeszcze bardziej zszarzał, spadał kupkami, przywierał do szyb i potem spływał, a z mroku wyłaniały się nowe kupki i robiły to samo, co poprzednie. Wyglądały jak szare dłonie o stu palcach. Próbowałam przypatrywać się jednej z nich przez cały czas spadania, rozczapierzyła palce i spadała, coraz szybciej i szybciej, patrzyłam na następną i następną, aż w końcu oczy mnie rozbolały i zaczęłam się bać. We wszystkich pokojach było gorąco i mogło się w nich zmieścić mnóstwo ludzi, a my byłyśmy tylko dwie. Nie mówiłam nic. Mama biegała zadowolona po całym domu i wołała: – Ach, co za spokój! I jak tu ciepło! Potem zasiadła przy dużym, lśniącym stole i zaczęła rysować. Odsunęła koronkowy obrus, rozłożyła wszystkie swoje ilustracje i otworzyła buteleczkę z tuszem. Wtedy ja poszłam na górę. Schody trzeszczały i skrzypiały, i wydawały masę odgło- sów, tak jak to robią schody, po których jakaś rodzina bardzo długo chodziła. To dobrze, schody powinny tak robić. Wie się dokładnie, który stopień skrzypi, a który nie, i gdzie trzeba stąpnąć, jeżeli się chce, żeby nie było nic słychać. Ale co z tego, kiedy te schody nie były nasze. Chodziła po nich jakaś zupełnie inna rodzina. Dlatego uważałam, że są upiorne. Na piętrze wszystkie lampy paliły się słabym światłem, tak samo jak na dole, we wszystkich pokojach było sprzątnięte i napalone, wszystkie drzwi stały otworem. Prócz jed- nych. Za nimi był zimny, ciemny strych. Tam leżały w kartonach i skrzyniach rzeczy tej innej rodziny, w długich rzędach wisiały worki przeciwmolowe, trochę zaśnieżone u góry. Teraz słyszałam śnieg. Padał cały czas, miękko i groźnie, szepcząc i szeleszcząc sam sobie, a w jednym rogu wpełzł pod podłogę. Tamta rodzina wszędzie na górze była obecna, więc zamknęłam drzwi na strych, ze- szłam na dół i powiedziałam, że chcę spać. Co prawda wcale mi się spać nie chciało, ale uwa- żałam, że tak będzie lepiej. Bo wtedy nie będę musiała nic mówić. Łóżko było równie szero- kie i nieprzyjazne jak krajobraz na zewnątrz. Kołdra przypominała dłoń. Zapadałam się i za- padałam pod tą dużą, miękką dłonią, aż na dno świata. Nic nie było tak jak w domu ani jak gdziekolwiek indziej. Rano śnieg padał tak samo. Mama rozkręciła już swoją robotę i była zadowolona. Nie musiała palić w piecu ani gotować, ani o nikogo się niepokoić. Ja nic nie mówiłam. Poszłam do pokoju, który był najdalej, i obserwowałam śnieg. Ciążyła na mnie duża odpowiedzialność, musiałam pilnować, co on robi. Przybyło go od wczoraj. Tysiąc ton mo- krego śniegu zjechało po szybach, musiałam wejść na krzesło, żeby zobaczyć daleki, szary krajobraz. Na dworze też śniegu przybyło. Drzewa zrobiły się chudsze i bardziej wystraszone, widnokrąg przesunął się dalej. Przyglądałam się temu wszystkiemu, aż zdałam sobie sprawę, że niedługo będziemy zgubione. Ten śnieg postanowił padać, dopóki wszystko nie stanie się jedną wielką, mokrą zaspą i nikt nie będzie pamiętał, co było pod nią. Wszystkie drzewa mia- ły zapaść się pod ziemię, i domy też. Żadnych dróg ani śladów, tylko śnieg, który pada i pada, i pada. Poszłam na strych i przysłuchiwałam się, słyszałam, jak pada, przykleja się, osiada i rośnie. Nie mogłam myśleć o niczym innym jak tylko o nim. Mama rysowała. Zaczęłam wznosić na kanapie budowlę z poduszek i co jakiś czas patrzyłam na mamę przez szparkę między nimi. Wyczuła mój wzrok i spytała, nie przestając rysować: – Dobrze ci? – Owszem – odpowiedziałam. Potem poszłam na czworakach do ostatniego pokoju, wdrapałam się na krzesło i pa- trzyłam, jak śnieg, opadając, zbliża się do mnie. Teraz cały horyzont wpełzł pod krawędź świata. Nie było już widać skraju lasu, ześliznął się i znikł. Świat wywrócił się i przekręcał powoli, mały kawałek każdego dnia. Sama myśl o tym przyprawiała mnie o zawrót głowy. Wolno, wolno obracał się ciężki od śniegu świat. Drzewa i domy nie stały już pionowo. Chyliły się. Niedługo trudno będzie chodzić prosto. Mieszkańcy ziemi będą musieli się czołgać. Okna, jeżeli zapomnieli je zabez- pieczyć na haczyki, otworzą się. Tak samo drzwi. Beczki na wodę przewrócą się, potoczą po bezkresnym polu i znikną za krawędzią świata. Cały świat jest pełen toczących się, przewra- cających i spadających rzeczy. Duże lecą z hukiem, słychać je z daleka, trzeba obliczać, do- kąd dolecą, i usuwać im się z drogi – właśnie się zbliżają, dudniąc, skaczą w śniegu i w końcu spadają w przestrzeń kosmiczną. Małe domy bez piwnic odrywają się od ziemi i odlatują, wirując. Śnieg przestał padać, frunie teraz horyzontalnie. Leci do góry i znika. Wszystko, co nie trzyma się mocno, wytacza się w przestrzeń i pomału niebo ciemnieje, i robi się czarne. W domu podłoga stała się ścianą, a dywany zwinęły się w miękki wał pod rzędem okien. Czołgałyśmy się pod meblami między oknami, uważając, by nie nadepnąć na szkło. Bo czasem odrywał się jakiś obraz albo kinkiet i tłukł szybę. Dom jęczał, odpadał tynk. A na dworze przelatywały z hukiem wielkie, ciężkie przedmioty, przetaczające się przez całą Fin- landię, aż z Rovaniemi, jeszcze cięższe, gdy się toczyły, bo oblepiał się na nich mokry śnieg, i czasem ludzie przewracali się koło nich, i cały czas krzyczeli. Śnieg leżący na ziemi zaczął się ześlizgiwać. Sunął ogromną lawiną, która rosła i rosła nad krawędzią świata... och, nie! och, nie! Turlałam się tam i z powrotem po dywanie, żeby jeszcze wzmóc moje przerażenie, aż w końcu zobaczyłam, że ściana zafalowała nade mną, a obrazy na stalowych drutach zawisły prostopadle. – Co robisz? – spytała mama. Przestałam się turlać i leżałam nieruchomo, nic nie mówiąc. – Może opowiemy sobie jakąś historię ? – zapytała mama i dalej rysowała. Ale ja nie chciałam żadnej innej historii niż moja własna. Tylko że takich rzeczy się nie mówi. Więc powiedziałam: – Chodź, pokażę ci coś na strychu. Mama wytarła piórko z tuszu i poszła ze mną. Stałyśmy tam przez chwilę, marznąc. Mama odezwała się: – Jaka tu samotnia! Wróciłyśmy więc do ciepła i mama zapomniała opowiedzieć mi historię. A ja poszłam spać. Następnego rana światło było zielone, cały pokój tonął w podwodnym świetle. Mama spała. Wstałam, otworzyłam drzwi i zobaczyłam, że we wszystkich pokojach palą się lampy, mimo że jest rano; zielone światło przenikało przez śnieg zasłaniający wszystkie okna aż do samej góry. Stało się. Dom był jedną wielką zaspą, a powierzchnia ziemi znajdowała się gdzieś wysoko nad dachem. Niedługo drzewa też zaczną wpełzać pod śnieg, tylko wierzchoł- ki będą jeszcze sterczały, a potem i one znikną, i wszystko się wyrówna, i będzie płaskie. Wiedziałam, wiedziałam, że tak się stanie. Nawet modlitwy by tego nie powstrzymały. Poczułam się bardzo uroczyście i, całkiem spokojna, usiadłam na dywanie przed ko- minkiem. Mama obudziła się, przyszła i powiedziała: – Zobacz, jak to zabawnie wygląda! – Nie rozumiała, jaka to poważna sprawa. Gdy jej opowiedziałam, co się naprawdę stało, głęboko się zamyśliła. – W gruncie rzeczy – odezwała się po chwili – zapadłyśmy w sen zimowy. Nikt już tu nie może wejść ani stąd wyjść! Popatrzyłam na nią uważnie i zrozumiałam, że jesteśmy uratowane. Nareszcie były- śmy całkowicie bezpieczne w osłonie śniegu. Groźny śnieg schował nas w ciepłym miejscu na zawsze i nie musiałyśmy się w ogóle martwić tym, co się dzieje na zewnątrz. Poczułam niesamowitą ulgę i zaczęłam wołać: „kocham cię, kocham cię”, łapałam po kolei wszystkie poduszki i rzucałam nimi w mamę, śmiałam się i krzyczałam, a mama odrzucała mi poduszki i w końcu leżałyśmy na dywanie, już tylko się śmiejąc. Potem zaczęłyśmy nasze podziemne życie. Spacerowałyśmy sobie w koszulach noc- nych i nie robiłyśmy nic. Mama nie rysowała. Byłyśmy niedźwiedziami z igliwiem w brzuchu i rozszarpywałyśmy każdego, kto zbliżał się do naszego legowiska. Nie oszczędzałyśmy drzewa opałowego, wrzucałyśmy polana jedno po drugim, a ogień buzował na całego. Co jakiś czas pomrukiwałyśmy. Niech niebezpieczny świat sam się sobą zajmie, nie nasza sprawa, on umarł, wypadł w przestrzeń kosmiczną. Zostałyśmy tylko mama i ja. To się zaczęło w najdalej położonym pokoju. Najpierw był wstrętny odgłos szurają- cych wielkich szufli. Potem śnieg zjechał po szybie okiennej i wszędzie dostało się szare światło. Na zewnątrz ktoś, ciężko stąpając, podszedł do kolejnego okna i wpuścił więcej świa- tła. To było okropne. Szuranie posuwało się od okna do okna, aż w końcu lampy ledwo świe- ciły, niczym na pogrzebie. Na dworze padał śnieg. Drzewa stały w rzędach, czarne jak przed- tem, przyjmując na siebie śnieg. Skraj lasu na horyzoncie wciąż był. Poszłyśmy się ubrać. Mama zasiadła do rysowania. Jakiś mężczyzna, jak ciemne widmo, odgarniał teraz śnieg przed drzwiami, a ja nagle zaczęłam płakać i wrzasnęłam: – Ugryzę go! Wyjdę i ugryzę! – Nie trzeba – powiedziała mama. – Nie zrozumiałby. Zakręciła buteleczkę z tuszem i rzekła: – Może byśmy pojechały do domu? – Tak – odparłam. I pojechałyśmy. Różyczka Dostałam różyczki. Leżałam w łóżku i próbowałam szydełkować łapkę do garnków. Na kocu powstał krajobraz górski z małymi gipsowymi zwierzętami, które wędrowały w górę i w dół i nigdy donikąd nie dochodziły. W końcu urządziłam im trzęsienie ziemi i wtedy po- łożyły się na płask, i nie musiały się już nigdzie wspinać. Poppolino siedział na antresoli w klatce przy łóżku tatusia i wertował resztki gazet. Podnosił jedną po drugiej, upuszczał, jakby go brzydziły, wlepiał wzrok w sufit i z roztargnieniem drapał się po plecach. W zimowym świetle miał bardzo żółte oczy. Nagle wystraszył się własnego ogona, wystającego spod gazet, bo wydał mu się wę- żem! Wrzasnął, wskoczył na swoje drzewo, rzucił się na pręty i tak gwałtownie zatrząsł klat- ką, że z sufitu odpadło sporo tynku. Potem znowu siedział spokojnie, podobny do smutnego szczura, bardzo szczupły w plecach. Opuścił długą górną wargę, patrzył nieruchomo przed siebie, ręce zwisały mu tak, jakby nic nie było warte jakiegokolwiek wysiłku. I zasnął. To był nudny dzień. Obróciłam się do tekturowej ściany i przez moją ukrytą dziurkę do podglądania zajrzałam w dół, do pracowni. Mama była w mennicy i tam rysowała. Tatuś stał przed kawaletem, z mokrymi szma- tami w dłoniach. Wrzucił je do skrzyni z gliną i pchnął blat obrotowy kawaletu tak silnie, że ten aż zgrzytnął. Potem cofnął się i patrzył. I znów obrócił blatem i długą chwilę się przyglądał. Wreszcie podszedł do okna, wyj- rzał na ulicę. Przesunął jakąś puszkę, wszedł do salonu i tam też wyjrzał przez okno. Potem przyniósł wody i podlał bluszcz. Przewróciłam się na drugi bok. Usiłowałam zasnąć, ale nie mogłam. Po chwili znowu zgrzytnął kawalet. Potem usłyszałam, że tatuś wszedł do salonu i pobrzękuje monetami i gwoździami, które miał w kieszeniach fartucha. Włączył radio, założył słuchawki. Potem wy- łączył radio i zdjął słuchawki. Poppolino obudził się i zaczął krzyczeć. Trząsł klatką, wciskał głowę między pręty i krzyczał, patrząc w dół, na tatusia w salonie. Wtedy tatuś wdrapał się na antresolę, usiadł przed klatką i coś mówił bardzo łagodnym głosem, ale tak cicho, że nie słyszałam co. Otwo- rzył drzwi, bo chciał założyć Poppolinowi obrożę, ale ten wymknął się, zeskoczył długim susem na kanapę w salonie i pobiegł do pracowni. Potem zapanowała cisza. Tatuś zszedł po schodkach, wołając go. Wołał miłym, przesłodzonym głosem, który mnie bardzo złościł. Obaj byli teraz w pracowni. Poppolino siedział na gipsowym popiersiu, wysoko pod sufitem, i wybałuszał oczy, tatuś stał na dole i wabił go. I potem to się stało. Poppolino rozhuśtał popiersie i skoczył. Było to duże popiersie zasłużonego działacza z zarządu miasta. Gdy się rozbiło i kawałki rozsypały się po podłodze, powstał okropny hałas. Poppolino uczepił się kotary, wrzeszcząc z przestrachu. Tatuś nic nie powiedział. Po chwili coś równie wielkiego poleciało na ziemię, ale ja to tylko słyszałam, bo już nie miałam odwagi patrzeć. Gdy zapadła cisza, domyśliłam się, że Poppolino schronił się w objęciach tatusia i że ten go pociesza. Za chwilę wyjdą na spacer do parku. Przysłuchiwałam się uważnie. Tatuś włożył Poppolinowi aksamitny żakiet i kapelusz i cały czas mówił, zapinając mu guziki i wią- żąc tasiemki kapelusza, a Poppolino użalał się na swój marny los. Byli już w przedpokoju. Drzwi lekko trzasnęły za nimi. Wyszłam z łóżka, zgarnęłam wszystkie moje gipsowe zwierzęta i wyrzuciłam je przez balustradę do salonu. Zeszłam po schodkach, wzięłam młot do kucia w kamieniu, rozkruszy- łam je na miazgę i nogami wgniotłam gips w dywan. Potem wróciłam na górę, wczołgałam się do klatki Poppolina, usiadłam na jego gazetach i z całej siły chuchałam na wszystko ró- życzką. Kiedy wrócili do domu, stwierdziłam, że byli w sklepiku i kupili śledzie i dropsy lu- krecjowe. Leżąc pod kołdrą, słyszałam, jak tatuś wsadza Poppolina do klatki. Mówił wesołym głosem i od razu wiedziałam, że dał mu dropsa. Potem podszedł do mojego łóżka i mnie też chciał poczęstować. – Żarcie dla małp – żachnęłam się. – Nie jem tego samego co ktoś, kto tłucze rzeźby. – Ale one nie były udane – odparł tatuś. – Dobrze się stało, że Poppolino je zniszczył. Jak się czujesz? – Pewnie niedługo umrę – odpowiedziałam, chowając się głębiej pod kołdrę. – Nie pleć głupstw – rzekł tatuś, a ponieważ nie odpowiedziałam, zszedł do pracowni i zabrał się do roboty. Pogwizdywał sobie. Słyszałam, jak chodzi tam i z powrotem przed kawaletem, gwiż- dże i pracuje. Poczułam wyrzuty sumienia gdzieś w stopach, więc zanim mogłyby podpełznąć wy- żej, szybko usiadłam i zaczęłam szydełkować. To już nie miała być łapka do garnków, ale sweter dla Poppolina. Nigdy nie wiadomo, dlaczego ludzie stają się weseli i nabierają ochoty do pracy. Trudno też powiedzieć coś pewnego o bakteriach. Najlepiej za dużo o tym nie myśleć i tylko jak najszybciej jakimś dobrym uczynkiem doprowadzić wszystko do porządku. Fruwanie Śniło mi się, że ulicą biegnie tłum ludzi. Nie wołali, słyszałam tylko stuk ich butów na chodniku, wielu tysięcy butów, a pracownię ogarniała czerwonawa poświata. Po chwili biegło ich już mniej i w końcu dochodziły mnie tylko kroki ostatniego z nich, który biegł, przewracał się, wstawał i znowu biegł. Potem wszystko zaczęło się kurczyć. Każdy mebel wydłużał się, zwężał i znikał pod sufitem. Na korytarzu coś pełzło pod chodnikiem. To coś też było wąskie i posuwało się środkiem, raz bardzo szybko, raz bardzo powoli. Chciałam wejść do pracowni, gdzie mama zapaliła lampę naftową, ale drzwi były za- mknięte. Wbiegłam więc po schodkach na moje pięterko. Drzwi w klatce Poppolina były otwarte. Słyszałam go drepczącego w kółko w ciemności i skarżącego się, co ma w zwyczaju, gdy jest mu bardzo zimno i czuje się osamotniony. I wtedy coś zaczęło wchodzić po schodach, było szare i utykało. Nie miało jednej no- gi. To był duch nieżyjącej wrony. Sfrunęłam do salonu i latałam pod sufitem, uderzając weń niczym mucha. Widziałam pod sobą salon i pracownię, która jakby się zapadała coraz głębiej i głębiej w przepastną studnię. Później wróciłam myślami do tego snu, zwłaszcza do fruwania, i postanowiłam fru- wać tak często, jak tylko to będzie możliwe. Ale snu nie potrafiłam już powtórzyć, śniły mi się całkiem inne rzeczy. W końcu za- częłam sama sobie układać sny, albo przed zaśnięciem, albo zaraz po przebudzeniu. Najpierw wymyślałam, co tylko mogłam najokropniejszego, i to nie było szczególnie trudne. Kiedy miałam już przygotowane najgorsze potworności, brałam rozbieg, odbijałam się od podłogi i odfruwałam od wszystkiego. Zostawało to pode mną w głębokiej studni. Tam w dole paliło się całe miasto. Tam w ciemności Poppolino dreptał w kółko po pracowni, krzycząc ze smut- ku, że jest sam. Tam siedziała wrona i mówiła: „To twoja wina, że umarłam”. A to coś bez nazwy pełzało pod chodnikiem. Ja fruwałam. Z początku uderzałam o sufit jak mucha, ale potem odważyłam się wy- frunąć przez okno. Nie potrafiłam dolecieć dalej niż na drugą stronę ulicy. Jeśli jednak opusz- czałam się lotem ślizgowym, mogłam lecieć bez końca, aż do dna studni. Tam odbijałam się i frunęłam z powrotem w górę, w stronę ulicy. Wkrótce spostrzegli mnie. Najpierw tylko przystawali i gapili się, potem zaczęli wo- łać, pokazywać palcami i zlatywać się ze wszystkich stron. Ale zanim zdążyli do mnie dobiec, ja rozpędzałam się i znowu byłam wysoko w powietrzu, śmiałam się i machałam do nich. Starali się doskoczyć do mnie. Pobiegli po drabiny i wędki, ale nic to nie pomogło. Więc stali w dole i marzyli, żeby móc fruwać. Potem wracali bardzo wolno do swoich domów i do pra- cy. Czasem mieli tej pracy za dużo, a czasem wcale im nie szła, co było dla nich okropne. Było mi ich żal, więc zrobiłam tak, żeby każdy mógł fruwać. Następnego ranka zbudzili się wszyscy, nie mając pojęcia, co zaszło. Usiedli w łóż- kach i powiedzieli: „Znowu zaczynamy ciężki dzień!”. Powychodzili z łóżek, napili się cie- płego mleka z kożuchem, który musieli zjeść. Potem powkładali płaszcze i czapki, zeszli po schodach i udali się do pracy, powłócząc nogami i rozmyślając, czy by nie wsiąść do tramwa- ju. W końcu decydowali się jednak iść pieszo, bo ma się prawo jechać tramwajem siedem przystanków, ale raczej nie pięć, a poza tym zimne powietrze dobrze robi. Jedna z tych osób schodziła Lotsgatan, a do jej butów przylepiło się dużo mokrego śniegu. Więc tupała chwilkę, żeby się go pozbyć i – nagle pofrunęła w górę! Zaledwie kilka metrów, bo zaraz opadła i stojąc na ziemi, zastanawiała się, co się jej takiego przydarzyło. W tym momencie zobaczyła jakiegoś pana biegnącego do tramwaju. Tymczasem tramwaj za- dzwonił i ruszył, więc ten pan zaczął biec jeszcze szybciej i po sekundzie – pofrunął! Oderwał się od ziemi, przeleciał łukiem aż na dach tramwaju i usiadł na nim. Wtedy mama wybuchnęła śmiechem i od razu zrozumiała, co się wydarzyło, zawołała: „Ha! ha! ha!” i jednym długim, pięknym łukiem pofrunęła na dach domu Viktora Eka. Stam- tąd zobaczyła tatusia, który stał w oknie pracowni i dzwonił monetami i gwoździami w kie- szeniach fartucha. Więc mama zawołała: – Hej! Wyskocz! Chodź pofruwać ze mną! Ale tatuś nie odważył się, dopóki mama nie przyfrunęła na parapet. Wtedy otworzył okno, wziął ją za rękę i wyfrunął, mówiąc: „a to ci licho!”. W tym czasie w całych Helsinkach pełno było zdziwionych, fruwających ludzi. Nikt nie pracował. Wszędzie pootwierano okna, na ulicach stały puste tramwaje i samochody, śnieg przestał padać i wyjrzało słońce. Fruwały wszystkie noworodki i wszyscy staruszkowie, i ich koty, i psy, i świnki mor- skie, i małpy – po prostu wszyscy! Prezydent też wyszedł na dwór i fruwał! Na dachach siedziało mnóstwo wycieczkowiczów, którzy rozpakowywali kanapki, otwierali butelki, wykrzykiwali „na zdrowie” jedni do drugich przez ulicę i każdy robił do- kładnie to, na co miał ochotę, obojętne, czy to był on, czy ona. Stałam w oknie sypialni i z rozbawieniem patrzyłam na ten widok, zastanawiając się, jak długo mam im pozwalać na fruwanie. Potem przyszło mi na myśl, że gdybym teraz przy- wróciła wszystko do normalności, to mogłoby to być niebezpieczne. Bo co by się stało, gdyby tak następnego dnia ludzie otworzyli okna i z nich wyskoczyli! Dlatego zdecydowałam, że będą mogli fruwać, aż w Helsinkach nastąpi koniec świata! Potem otworzyłam okno w sypialni i weszłam na parapet razem z wroną i Poppoli- nem. – Nie bójcie się! – powiedziałam. I pofrunęliśmy. Boże Narodzenie Im się jest mniejszym, tym Boże Narodzenie jest większe. Pod gałęziami choinki jest ogromne, jest zieloną dżunglą z czerwonymi jabłkami i smutnymi, cichymi aniołami, które wirują na nitkach, strzegąc wejścia do dziewiczego lasu, a w szklanych bombkach dziewiczy las nie ma końca. Dzięki choince Boże Narodzenie jest absolutnym bezpieczeństwem. Dookoła jest bardzo duża i bardzo zimna pracownia. Tylko przy piecu kaflowym jest ciepło. Trzaska ogień i cienie kładą się na podłodze i na nogach rzeźb, jakby na kolumnach. W pracowni stoi bardzo dużo rzeźb, te wielkie, białe kobiety zawsze tam były. Stoją wszędzie, ruchy ich ramion są niezdecydowane i nieśmiałe, patrzą gdzieś poza ciebie, bo są zobojętniałe i smutne w całkiem inny sposób niż moje anioły. Niektóre mają na głowie szma- ty do gliny, a największa ma brzuch przewiązany sznurem do bielizny. Bielizna jest mokra i gdy przechodzisz, muska cię w ciemności po twarzy niczym zimne, białe ptaki. Wieczorem zawsze jest ciemno. Okna w pracowni nie wolno nigdy myć, bo daje bardzo piękne światło, ma sto małych szybek, niektóre są ciemniejsze od innych, a latarnie na dworze bujają się i rysują na ścianie własne okno. Stoją tam mocne regały, a na każdym białe kobiety, ale malutkie. Zwracają się ku sobie albo odwracają od siebie, ich ruchy są równie nieokreślone i nieśmiałe jak tych wiel- kich kobiet. Wszystkie są odkurzane przed Bożym Narodzeniem i tylko mamie wolno ich dotykać, natomiast granatów z wojny wyzwoleńczej nigdy się nie odkurza. Kobiety tatusia są święte. On przestaje o nie dbać z chwilą, gdy są odlane w gipsie, ale dla wszystkich innych są święte. Prócz kobiet, okna i pieca kaflowego reszta jest w cieniu. Pod ścianami leży groźna góra rzeczy, których nie wolno penetrować, są to żelazne stelaże, skrzynie z gliną i gipsem, formy składane, drewno, szmaty i kawalety, a pod nimi i za nimi pełza to coś tajemniczego o czarnych jak noc oczach. Ale w środku pracowni jest pusto. Stoi tylko jeden kawalet z kobietą owiniętą mo- krymi szmatami i ona jest najświętszą ze wszystkiego. Kawalet ma trzy nogi, które rzucają sztywne cienie na pusty skrawek cementowej podłogi i dalej, w górę, w stronę sufitu, a ten jest tak daleko, że nikt nie może się do niego dostać, dopóki nie znajdzie się w domu choinka. My mamy zawsze największą i najpiękniejszą choinkę w mieście, wartą pewnie majątek, bo musi sięgać sufitu i być gęsta. U wszystkich innych rzeźbiarzy są małe i mizerne, nie mówiąc już o pewnych malarzach, u których to, co mają, z trudem można by nazwać choinką. Ludzie mieszkający w zwyczajnych mieszkaniach stawiają je na stole przykrytym serwetą, biedacy! I kupują choinki mimochodem. My, to znaczy tatuś i ja, wstajemy w umówiony dzień o szóstej, bo choinki trzeba ku- pować, póki jest ciemno. Idziemy ze Skatudden aż na drugi koniec miasta, bo tam jest duży port, który stwarza konieczne tło do kupowania. Przeważnie wybieramy przez wiele godzin i podejrzliwie oglądamy każdą gałąź, bo zdarza się, że są doczepione. Zawsze jest zimno. Któ- regoś razu wierzchołek jakiegoś drzewka uderzył tatusia w oko. W porannych ciemnościach kręci się pełno czarnych, marznących tłumoków wyszukujących choinki, a śnieg usiany jest jodłowym igliwiem. Nad całym portem i placem targowym panuje nastrój zagrożenia i cza- rów. Potem pracownia zostaje przemieniona w puszczę dziewiczą, gdzie można się scho- wać głęboko pod choinką i stać się niedostępnym. Pod choinką trzeba być przepełnionym miłością. Są miejsca, w których można smucić się albo nienawidzić, na przykład między po- dwójnymi drzwiami, tam gdzie wpada poczta. Drzwi od strony przedpokoju mają małe, zielo- ne i czerwone szybki, a w przedpokoju jest pełno ubrań, nart i kufrów. Właśnie między tymi podwójnymi drzwiami jest akurat wystarczająco miejsca, żeby stać i nienawidzić. Jeżeli się nienawidzi w dużym pokoju, od razu się umiera. Ale jeżeli jest ciasno, nienawiść wchodzi z powrotem do wewnątrz i krąży po ciele, nie docierając nigdy do Boga. Z choinkami jest całkiem inaczej, zwłaszcza gdy już wiszą bombki. One gromadzą w sobie miłość i dlatego upuszczenie ich jest tak strasznie niebezpieczne. Gdy tylko choinka zostaje wniesiona do pracowni, wszystko nabiera nowego znacze- nia, jest przepełnione świętością nie mającą nic wspólnego ze sztuką. Wtedy Boże Narodze- nie zaczyna się na serio. Szłyśmy z mamą do oblodzonych skał za rosyjskim kościołem i wydrapywałyśmy mech. Wylepiałyśmy z gliny święty krajobraz, z pustynią i Betlejem, zawsze z nowymi uli- cami i domami, zajmował całe okno w pracowni. Robiłyśmy jeziora z lusterek, ustawiałyśmy pasterzy na całym terenie, dając im nowe owce i nowe nogi, bo stare rozmiękły w zeszłorocz- nym mchu, piasek nasypywałyśmy bardzo ostrożnie, żeby glina mogła być później użyta. Kiedy wyciągnęłyśmy żłobek ze strzechą, który pochodził z Paryża z roku tysiąc dziewięćset dziesiątego, tatuś bardzo się wzruszył i musiał zrobić sobie drinka. Maria siedziała zawsze na samym przodzie, ale Józefa trzeba było postawić wśród krów, bo został kiedyś uszkodzony przez wodę, a poza tym jest mniejszy, więc perspekty- wicznie lepiej wygląda w tyle. Na końcu umieszczałyśmy Dzieciątko Jezus, które jest z wo- sku i ma prawdziwe kręcone włosy, tak jak to robiono w Paryżu, nim ja się urodziłam. Kiedy już było na swoim miejscu, musieliśmy milczeć przez długą chwilę. Zdarzyło się raz, że Poppolino wyszedł z klatki i zjadł Dzieciątko Jezus. Wdrapał się na Statuę Wolności tatusia, usiadł na rękojeści miecza i zjadł Dzieciątko. Nie mogliśmy nic zrobić, nie mieliśmy nawet odwagi spojrzeć na siebie. Mama ulepi- ła nowe z gliny i pomalowała je. Uznaliśmy, że wyszło zbyt czerwone i za grube w pasie, ale nikt nic nie powiedział. Boże Narodzenie zawsze szeleści. Szeleści za każdym razem, tajemniczo, srebrnym papierem i złotym papierem, i bibułką, a wszystko osłania, ozdabia i kryje przebogata obfi- tość błyszczącego papieru, świadcząca o niczym nie skrępowanej rozrzutności. Wszędzie były gwiazdy i kokardki, nawet na półmisku z zapiekanką z brukwi i na drogich, kupnych kiełbasach, które pojawiały się na świątecznym stole, zanim zaczęliśmy jadać szynkę. Można było obudzić się w nocy i usłyszeć dający poczucie bezpieczeństwa szelest zawijanych przez mamę prezentów. Którejś nocy mama namalowała na każdym kaflu pieca, aż do samej góry, małe niebieskie krajobrazy i bukiety kwiatów. Mama wycinała foremką piernikowe koziołki, szafranowym ciasteczkom w kształcie kotków robiła kręcone nogi i wciskała rodzynek na środku brzucha. Kiedy przysyłano je nam ze Szwecji, kotki miały tylko cztery nogi, ale co roku tych nóg im przybywało i w końcu całe ciasteczka ozdabiała poskręcana, wariacka ornamentyka. Mama odważała cukierki i orzechy na wadze do listów, tak żeby każdy dostał tyle sa- mo. W ciągu roku wszystko mierzy się z grubsza, nikt nie ma czasu na taką dokładność, ale Boże Narodzenie jest okresem bezwzględnej sprawiedliwości, dlatego wymaga tyle wysiłku. W Szwecji robi się domowe kiełbasy, leje się w domu świece i przez kilka miesięcy zanosi się biednym koszyczki z darami. Wszystkie mamy szyją nocami prezenty, a w wigilij- ny wieczór stają się Łucjami, z dużym wieńcem i mnóstwem świec na głowie. Tatuś mocno się przeraził, widząc po raz pierwszy Łucję, lecz gdy spostrzegł, że to tylko mama, zaczął się śmiać. Potem chciał, żeby przy każdej wigilii powtarzała tę swoją za- bawę. Leżałam w łóżku na moim pięterku i słyszałam, jak Łucja z trudem wchodzi po scho- dach. Wszystko razem było tak piękne jak w niebie, a mama, szwedzkim zwyczajem, ulepiła świnkę z marcepanu. Potem znowu troszkę pośpiewała i weszła na pięterko tatusia. Mama śpiewa tylko raz w roku, bo jej struny głosowe są popsute. Na balustradzie dookoła naszej antresoli stały setki świec czekających na zapalenie tuż przed ewangelią o Bożym Narodzeniu. Wówczas po pracowni zaczynają wędrować wzdłuż i wszerz jakby migoczące sznury pereł, i jest ich może nawet tysiąc. Bardzo ciekawie wygląda dogasanie, bo wtedy łatwo może się zająć tekturowa ściana. Około południa tatusia ogarniało podniecenie, traktował święta bardzo poważnie i le- dwo wytrzymywał te wszystkie przygotowania. Był całkiem wykończony. Poprawiał każdą świecę, żeby stała prosto, i ostrzegał nas przed niebezpieczeństwem pożaru. Wybiegał do miasta po malutką gałązkę jemioły, która jest droższa od róż i orchidei, ale musi wisieć pod sufitem. Wciąż się dopytywał, czy na pewno wszystko jest w porządku, i nagle dochodził do wniosku, że całe Betlejem jest źle zakomponowne. Potem robił sobie drinka, żeby się uspoko- ić. Mama wyskubywała lak ze złotych wstążek i papieru z zeszłorocznego Bożego Narodze- nia. Gdy zapadał zmierzch, tatuś szedł na cmentarz, zanieść orzechy wiewiórkom i popa- trzeć na groby. Nigdy go zbytnio nie obchodzili krewni, którzy tam leżą, i oni też nigdy go specjalnie nie lubili, byli bowiem dalekimi krewnymi i dość mieszczańskimi. Po powrocie do domu tatuś był smutny i dwa razy bardziej podniecony, dlatego że cmentarz z tyloma palący- mi się świecami przedstawiał cudowny widok. W każdym razie wiewiórki zakopywały masę orzechów u krewnych, choć to było zabronione. To jednak jest pocieszającą myślą. Po kolacji robiliśmy długą przerwę, żeby przygotować miejsce Bożemu Narodzeniu. Leżeliśmy po ciemku na naszej antresoli, słuchając jak w pracowni mama szeleści przy piecu; za oknami, na ulicach, było zupełnie cicho. Potem zaczynało się zapalanie po kolei długich rzędów świec, a tatuś zrywał się z łóż- ka, żeby sprawdzić, czy na choince trzymają się idealnie prosto i czy ta za Józefem nie podpa- li strzechy. Potem następowało czytanie ewangelii o Bożym Narodzeniu. Najbardziej uroczyście brzmiało to, że Maria chowa słowa w swoim sercu, i prawie równie pięknie, że wybrali inną drogę powrotną do swojego kraju. Reszta nie robiła takiego wrażenia. Kiedyśmy już trochę z tego ochłonęli, tatuś nalewał sobie drinka. I wtedy stwierdza- łam triumfalnie, że Boże Narodzenie należy do mnie. Wpełzałam do zielonej dziewiczej puszczy i wyciągałam paczki. Tam, głęboko pod gałęziami, uczucie pełnej miłości było prawie nie do wytrzymania, taka skondensowana świę- tość, na którą składały się Marie i anioły, i mamy, i Łucje, i rzeźby, wszyscy razem błogosła- wili mnie i przebaczali cały miniony rok, ten przedpokój też, i w ogóle wszystko na całym świecie, byle tylko mogli mieć pewność, że wszyscy się wzajemnie kochają. W tym właśnie momencie upuściłam na cementową podłogę największą bombkę – i zrobiły się z niej najmniejsze i najsmutniejsze na świecie okruchy szkła. Powstała nieprawdopodobna cisza. Bombka miała w szyjce małe kółko z dwoma me- talowymi pręcikami. Mama powiedziała: – Właściwie to ona zawsze była w złym kolorze. No i zapadła noc, wszystkie świece się wypaliły, wszystkie pożary zostały zagaszone, wstążki i papiery pozwijane do następnych świąt. Swoje prezenty wzięłam ze sobą do łóżka. Co jakiś czas pantofle nocne tatusia człapały po schodach w dół do pracowni, tatuś brał sobie kawałek śledzia, nalewał drinka i próbował wydobyć jakiś dźwięk z radia, które sam skonstruował. Panował zupełny spokój. Raz coś się stało z radiem, bo zdążyło odegrać całą piosenkę, zanim powróciły zakłó- cenia. Ale one też są czymś w rodzaju cudu, takie niezrozumiałe, oderwane sygnały z dale- kiego kosmosu. Tatuś długo siedział w ciemnej pracowni, jadł śledzie i próbował złapać odpowiednie melodie. Gdy mu się to nie udało, wrócił na górę na swoje pięterko i szeleścił gazetami. Świece mamy dawno już powygasały, pachniało choinką, troszkę spalenizną i wszechogarnia- jącym błogosławieństwem. Nigdy spokój nie jest tak błogi jak po świętach, kiedy otrzymawszy przebaczenie za wszelkie przewinienia, można znowu być normalnym. Pomalutku zapakowaliśmy święte rzeczy i włożyliśmy je do szafy w przedpokoju; jo- dłowe gałązki paliły się w kaflowym piecu, trzaskając krótko i gwałtownie. Ale pień choinki spaliliśmy dopiero podczas następnych świąt. Stał przez cały rok koło skrzyni z gipsem i przypominał nam o Bożym Narodzeniu i absolutnym bezpieczeństwie wszystkiego.