11740
Szczegóły |
Tytuł |
11740 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11740 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11740 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11740 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Jóźwiak
Continuum
TKa&M&l
Enter
- Prowadzono kliniczne badania podobnych
zachowań. Nie słyszał pan o tym, panie Ję-
dras?
- Przyznam, doktorze Darvian, że nie... czło-
wiek nie ma głowy do, przepraszam, bzdur-
nych dociekań. Kogo obchodzi, jak zacho-
wują się zakochani?
- Wiedzę poszerza się dla niej samej. Nie za-
wsze od razu widać możliwość praktycznego
zastosowania odkryć czy konstatacji. Intere-
sował nas behawior osobników poddanych
implantacji uczucia. Projekt - w którym, ma-
my nadzieję, weźmie pan udział - zakłada
wykorzystanie wiedzy o uczuciu, jakiekol-
wiek by ono było...
1
1. Faza 0. „Pierwsze wejrzenie“. Charakterystyczne dla niej słowa to: „Boże,
ona jest śliczna, któż to taki?!“ Jest to przykucie uwagi na tyle silne, że nie po-
zwala o sobie zapomnieć. Pamięta się je długo, choćby brakowało następ-
nych kontaktów. Tym różni się od innych, „potocznych“ spostrzeżeń,
o których zapomina się następnego dnia lub jeszcze tego samego, wieczorem.
Holzer nazywa więc tę fazę mnemofazą, a Schickel, nie wiadomo dlaczego,
„erste Kuke“.
2. Faza wątpliwości. „No i cóż w niej takiego?!“ Jest to faza konieczna, spraw-
dzająca fazę 0. Nie są to wątpliwości pozorne, wmawiane sobie, choć - dość
osobliwe. Są wyrazem podświadomego lęku o własne „ja“, które nie poddaje
się jeszcze destrukcji. Ego broni się w ten sposób przed - przeczuwanym już
wyraźnie - uzależnieniem. Zwykle (wg Ricarda - 99,999(9) proc. przypad-
ków) obrona ta jest nieskuteczna. Smith określa ją mianem „bunt pozorowa-
ny“ (przed kim? - pyta Ricardo, jakże słusznie).
3. Faza euforii. Jatzewitsch nazywa ją fazą „Nacht und Nebel“. Jej imperatyw to
„wszyscy muszą się dowiedzieć“. Wbrew pozorom jest to faza silnego lęku.
Hastings (Austrel II) widzi tu nawet panikę, ale on zawsze przesadzał. „Jeśli
nie dziś, to nigdy, jeśli nie ja, to - o Boże! - ktoś inny!“ De Vries zwraca uwa-
gę na element mistyczny, pojawiający się niezależnie od formatu umysłowości
badanego. Często lęk jest zbyt silny, by badany („stymulowany“, jak chce
Burns w swej „Erotomachii“) mógł zwrócić się bezpośrednio do wybranej oso-
by („stymulatora“, Burns; ibidem), więc robi on wszystko, by dowiedzieli się
inni. „Jeśli ona tego nie widzi, to ktoś jej powie“. Faza najgłupsza. Prowadzi
do ostrych konfliktów. Nie opanowana w porę kończy zainicjowany nawet
pomyślnie kontakt, choć - niestety - nie wygasza uczucia. Badania Bella-
myego dowodzą, że w tej fazie dochodzi do 43,78 proc. przypadków samo-
bójstw, w przedziale wieku 16 - 24 (kobiety) i 17 - 26 (mężczyźni). Osobniki
mądre i dojrzałe (niezależnie od wieku i płci) fazę tę pomijają i to z dobrymi
wynikami. Przetrwanie jej rokuje dobrze.
4. Faza względnego spokoju. Dochodzi do częstych, coraz potrzebniejszych
kontaktów i zwierzeń. Brak jeszcze czułych słów (sensywordów), choć wystę-
pują one w podtekstach (underwordy). Kruppa nazywa tę fazę (za Fermanem)
„fazą ukrytej czułości“. Występuje tylko w sprzyjających warunkach, gdy obie
strony przetrwały (lub pominęły, Burns; op.cit.) fazę 3, co jest oczywiście spo-
strzeżeniem trywialnym, ale Kruppa zawsze trywializował. W fazie tej właści-
wie wszystko wiadomo, przynajmniej o jednej stronie, mimo że nikt niczego
nie powiedział. Jedna strona kocha dość otwarcie, choć jeszcze się tego przed
sobą wypiera, druga na to pozwala. W podświadomości kiełkuje zaintereso-
wanie stroną fizyczną kontaktu (wg de Cardego), choć ciągle duch przesłania
materię (jak chce von Josvick).
2
5. Faza desperacji. „Albo, albo“. Sellers nazywa ją też fazą „imperatywu katego-
rycznego“. Uczucie gwałtownie domaga się nazwania. Poprzednie fazy też
„nazywały“, lecz traktowały nazwę niejako roboczo. Faza 5 jest fazą mądrego
uświadomienia sobie rzeczy. Wypowiada się (głośno - na co zwraca uwagę
Blum, jako na cechę niezbędną) nazwę rzeczy sobie, przed sobą, do siebie,
a gdy nie wyczuwa się w niej fałszu - MUSI się powiadomić o niej i drugą oso-
bę. Potrzeba ta wynika z dylematu - „stanie się coś nieodwracalnego, gdy po-
wiem, ale i gdy nie powiem - wszystko przepadnie nieodwracalnie“. (Nie bie-
rze się pod uwagę, że w tej fazie druga osoba i tak już wszystko wie - Lampe
nazywa to zjawisko, nie wiadomo dlaczego, „pseudomonią“). Objawy przypo-
minają ostre stadium paranoi, dochodzi do autoanaliz typu: „Co ja właściwie
wyprawiam?“ Ja, to znaczy kto? - pyta słusznie Himilsbach.
6. Faza spożywania owoców. McIntosh i Vinogronov nazywają tę fazę „degu-
stacyjną“. Radykalny Banach określa ją mianem „konsumpcyjnej“, lecz nie
wydaje się to słuszne. Wbrew nazwie nie musi to być faza fizykalna, choć
przyznać trzeba (wg badań Lypovsky'ego - 66,09 proc.) - że często bywa.
Zbliżenia są nieuniknione, choćby w najprostszych postaciach. De Carde na-
zwał ją nawet fazą kubikuliczną, co wydaje się przesadą. Czułość wyrażana
jest już słowami, spojrzeniami, pomocą (choćby zbyteczną), także dotykiem.
(Cooper dodaje: poklepywanie, poszturchiwanie, kopniaki, szczypanie i kłu-
cie; Minde notuje także ciągnięcie za warkocze, jeśli oczywiście stymulator je
posiada). Wszystko wokół staje się nieważne, chciałoby się robić tylko to, co
akceptuje druga osoba. Trwa poznawanie się i wzajemne dopasowywanie.
Stymulator przestaje składać się wyłącznie z sacrum, co nie oznacza jednak
jeszcze totalnej desakralizacji. Pojawia się coraz silniejsze przywiązanie -
w optymalnych warunkach obustronne. Brak kontaktu odczuwany jest jako
dyskomfort, lecz nie prowadzi on już do stanów maniakalnych (nagłe wizyty,
rozpaczliwe listy lub telefony, wymuszane rozmowy ostateczne - Pudding
wymienia aż 50 typów zachowań desperackich, charakterystycznych dla faz
niedojrzałych)...
Dr Vallery Darvian, „Organoleptyka sensualna afektu“, tom 1.
3
Federacja:
Kontroler
- Słucham... - zabrzmiało w kabinie publicznego wideo-
fonu. W pierwszej chwili nie bardzo wiedziałem, co odpo-
wiedzieć. Głos był męski, a wideo oczywiście nie działało.
- Czy mógłbym prosić... małżonkę? - strzeliłem staro-
świecko. Okazało się, że celnie.
- Oczywiście, zaraz podejdzie. Ale... przepraszam... nie
chciałbym, by zabrzmiało to zbyt obcesowo, proszę mnie
zrozumieć... czy można wiedzieć, kto mówi? - wypalił głos
placząc się w podejrzliwej ciekawości.
Mogłem mu oczywiście powiedzieć...
- Kontroler Sekcji Uranowców Agencji Informacyjnej Federacji, pilot PJ - rzuciłem
wystudiowanie obojętnym tonem, poprawiając uwierający mnie pasek kabury opera-
cyjnej.
- Ależ oczywiście, już proszę - głos opadł o całą oktawę. Nie często ma się okazję roz-
mawiać w tym mieście z kontrolerami Sekcji. Głos, jak widzicie, nie dociekał już nawet,
co za interes może mieć "pilot pidżej" - tak to zabrzmiało - do szanownej małżonki.
- Paweł? To ty, prawda? - spytał po chwili inny głos, tym razem zupełnie nie męski.
- Jak na to wpadłaś? - zyskiwałem na czasie. Domyśliła się, po tylu latach...
- Gdzie jesteś? - spytała z nadzieją, którą raczej chciałem słyszeć w owym głosie, bo-
wiem jego tembr odświeżał najmilsze wspomnienia. Najtrwalsze są uczucia niespełnio-
ne, możecie mi wierzyć. Nie próbowałem jej wmawiać, że dzwonię z Austrela. Potem
przyszło mi do głowy, że właśnie taką mogła mieć nadzieję.
- Niedaleko... - ciągle się wahałem. Musiała to wyczuć.
- Nie wygłupiaj się, Paweł. Wpadnij... - tym razem usłyszałem w słuchawce rezygna-
cję.
4
ir>
Gdzieś w oddali buczał modulo-
wany sygnał pomocy biomedycznej.
Dźwięk ten miał w sobie coś niepo-
kojącego i wzruszającego zarazem.
Zatrzymałem taksówkę. Pojazd ru-
szył majestatycznie, powoli nabiera-
jąc prędkości. Nie chciałem zbyt
szybko znaleźć się uniej. Tak, słyszę
to - więc dobrze - uNICH. Wszystko
to wzięło się zapewne z chwilowego
braku zajęć. Miałem urlop. Pierwszy
od wielu lat.
Jesteśmy - rzucił po chwili ta-
ksówkarz. Nawet nie sprawdził od-
czytu, gdy wsunąłem ident w paszczę
zliczacza. Nie doliczyłem więc na-
piwku. Nie jestem skąpy. Nazywam
to oszczędnością.
5
- Cześć, Paweł - jej głos był bardzo po-
ważny, niemal namaszczony. Danka nie
zmieniła się wcale. Nigdy niczemu się nie
dziwiła, nigdy nie dała mi do zrozumienia,
że jej przeszkadzam. A jednak to nie ja by-
łem teraz z nią. Czy ona mogła kiedykol-
wiek być ze mną? Nie wiem tego do dziś.
W każdym razie od niej muszę zacząć tę
opowieść, bo inaczej niczego nie zrozu-
miecie, choćbyście pękli.
- Przepraszam za to najście. Nie wiem,
czym je tłumaczyć... - bąknąłem. - Cześć.
Zażenowanie... każdy by je czuł na mo-
im miejscu. Żaden z mieszkańców tego
miasta, a było ich dwa czy trzy miliony,
nigdy by czegoś podobnego nie zrobił.
Nie byłem jednak mieszkańcem tego
miasta, jak i wielu innych, podobnych. Po-
dałem jej rękę, chyba wtedy po raz pierw-
szy się dotknęliśmy, mimo że poznałem ją
wiele lat temu. Tak bardzo trzeba było
dorosnąć, by jej dotknąć, choćby tylko
przy powitaniu.
- Nie wygłupiaj się. Co tu tłumaczyć?
Daleki byłem od wygłupiania się.
Przynajmniej na razie. Konieczność po-
wieszenia okrycia pozwoliła mi zebrać
myśli, których - szczerze mówiąc - nie ko-
łatało się w mej głowie zbyt wiele.
- Chcesz herbaty?
Wypiłbym nawet deuter zmieszany
z trytem i poprosił o dolewkę.
- Kawa nam się skończyła - rzuciła mar-
kotnie idąc do kuchni.
Gdzieś w dole, między mymi nogami,
usiłował zachować równowagę jakiś ber-
beć.
- No i jak żyjesz...? - błysnąłem.
Pamiętajcie, że nadal zbierałem myśli,
żeby mieć kilka na później. Berbeć zajął
się cukrem w cukiernicy. Oblizał wszyst-
kie palce. Zrobiłem filuterną minę. Zaczął
płakać.
- Sam widzisz - zabrzmiało to jak wes-
tchnienie.
Berbeć nie chciał pić z butelki.
- Jedz, bo ci wujek zabierze - nie za-
brzmiało to przekonująco. - Hugo wyje-
chał... wyszedł, zanim przyszedłeś - poin-
formowała mnie Danka.
Rzeczywiście. Dopiero wtedy zauważy-
łem, że nikogo więcej nie ma w domu. By-
łem niezwykle spostrzegawczy jak na kon-
trolera Sekcji Informacyjnej Unii, musicie
przyznać. Możecie mnie nazywać Bystrzak
Pidżej. W telewizji dwóch facetów,
z których żaden nie wytknął nosa poza
Układ, sprzeczało się na temat pochodze-
nia ropy naftowej. Nie interesowało mnie
to. Nie wiedziałem co to takiego ta ropa.
- Poczęstowałabym cię czymś mocniej-
szym... - Danka zawiesiła głos, jakby za-
stanawiając się, co właściwie mówi - ...ale
wszystko wypili. Hugo miał imieniny.
- Nie rób sobie kłopotu. Nie piję co-
dziennie - zabrzmiało to nawet dość szcze-
rze. Tylko w bajkach dla dzieci kontrole-
rzy nie piją. W bajkach dla dorosłych sączą
psychotropy o smaku owocowym. - Słu-
chaj, jeśli ci przeszkadzam w jakikolwiek
sposób...
- Paaaweeeł... - zaczęła to słowo dość
wysoko, a skończyła nisko, kreśląc w prze-
strzeni dźwiękowej zgrabną sinusoidę.
- Ciągle cię pamiętam. Chyba będę cię
pamiętał do końca życia... - głos zawisł mi
na niebezpiecznej wysokości, skąd mo-
głem już tylko zjechać w czeluść złego
smaku i braku dystansu do wszystkiego,
co tego dystansu wymaga.
6
- To już chyba niezbyt długo - zaśmiała się, a ja z ulgą wypuściłem nadmiar powie-
trza. - Oboje jesteśmy dorośli, prawda? Zawsze byłeś taki... skryty. Chcesz jeszcze her-
baty? Może z cytryną...
Było mi dobrze. Po raz pierwszy od dłuższego czasu. Oddychałem powietrzem,
którym wypełnione było jej mieszkanie - zapach małego dziecka, obiadu i czegoś je-
szcze... ciepła? Nie potrafiłem tego zidentyfikować. Nie były to na pewno dobre perfu-
my. Czy byłem skryty? Sądziłem, że prawda bucha ze mnie wszystkimi otworami i że
trudno ją przeoczyć, nawet przy braku elementarnego rozgarnięcia.
- Pamiętasz Bukowinę? - spróbowałem podstępnie.
- Oczywiście. Jeździmy tam co roku z Piotrkiem. Podstęp spalił na panewce. Zagapi-
łem się w okno, za którym nie było nic prócz ciemności. Choć wydawało mi się przez
chwilę, że dostrzegam tam przelatującego Anioła w okularach. Więc ów berbeć to Pio-
trek...
- Co ty właściwie teraz robisz? - Danka kulturalnie podtrzymywała rozmowę. To nie
był ten etap, by sobie razem pomilczeć. Już nie był, jeszcze nie był... i nigdy nie będzie.
Hm...
- To co zawsze chciałem - skłamałem. - Jestem kontrolerem. Uranowce mają swoje
narowy. Eksplodują od czasu do czasu. Symulacje nie potrafią wyjaśnić tych wypad-
ków. Potrzebni są tacy jak ja. Nie wiem, co takiego jest we mnie, że wydaję się kompu-
7
terom niezbędny. Nie wyjaśniłem jeszcze żadnej eksplozji. Dlaczego pozwoliłaś mi tu
przyjść? Bo Hugo właśnie wychodził? - strzeliłem obcesowo.
Moja bezczelność przeleciała niezauważona mimo jej kształtnych uszu i zniknęła
gdzieś za oknem. Delikatny powiew poruszył żółtymi zasłonami, letni wieczór zapach-
niał maciejką.
- Gdybym nie chciała, byś przyszedł, powiedziałabym od razu... - zrobiła zręczny
unik i wytarła buzię Piotrkowi.
Dlaczego chciała mnie widzieć, pozostało tajemnicą, której nie próbowałem już wy-
jaśniać. Czasem nie jest dobrze wiedzieć zbyt wiele. Ogarnął mnie lęk, że wyjaśnienie
tajemnicy pozytywnego stosunku Danki do Bystrzaka Pidżeja mogłoby wpędzić mnie
w ślepy zaułek, a nie byłem jeszcze na to gotów. Posiedziałem czas jakiś na ich - Danki
i Huga - kanapie, wypowiedziałem kilka zdawkowych uwag i zabrałem swój tyłek z te-
go miasta. Właściwie należałoby napisać - w porę uciekłem z tego miasta. Dałem stam-
tąd dyla, by wyjaśnić rzecz dokładniej. Jakiż ja byłem wtedy mądry!A jednak oddalając
się od kanapy Danki i Huga ciągle myślałem o tej wizycie. Chyba to właśnie wtedy coś
we mnie pękło. I nie były to szelki od kabury.
W sekcji było spokojnie, jak w każdą sobotę. Nie zna-
no tu dni wolnych. Odczuwało się jednak pewne odprę-
żenie.
- Siadaj - major Ferenc nie rozmawiał ze mną zbyt
często. - Co właściwie spowodowało twoją decyzję?
- Brak predyspozycji - wydawało mi się, że słowa te
zakończą rozmowę. I zakończyłyby w każdym inteli-
gentnym towarzystwie. Ale major Ferenc pochodził
z oddalonej, madziarskiej prowincji Federacji, jeśli rozu-
miecie, o co mi chodzi... Po monitorze wewnętrznej łącz-
ności spacerowała mucha. Śledziłem ją z zainteresowa-
niem. Pozwoliło mi to lekko się opanować. Poza wszyst-
kim nie czułem się zbyt pewnie w żadnym z gabinetów
dowództwa sekcji.
- Nie trzeba tak poważnie traktować drobnych niepo-
wodzeń - major próbował zbagatelizować sprawę.
Nie wiedział, że mógłbym mu opowiedzieć większą
część mojego życiorysu jako zbiór drobnych niepowo-
dzeń. Ale cóż go to mogło obchodzić?
8
- Raportu o dymisję nie pisze się dla żartów - wiedziałem, czego chcę, jeszcze lepiej
wiedziałem czego nie chcę, ale major wyraźnie ociągał się z zajęciem zdecydowanego
stanowiska.
- Co będziesz robił poza sekcją? - spróbował inaczej.
- Jeszcze nie wiem - uśmiechnąłem się. Musiałem wyglądać jak kretyn z tym
uśmiechem. Mucha wystartowała z monitora wewnętrznej łączności i wylądowała na
biurku Ferenca. Ten machnął od niechcenia ręką.
- Pójdziesz na badania, Jędras. Tam cię trochę podraża, może sam siebie nie znasz.
- Tak jest, panie majorze - odparłem. Ruszyłem do wyjścia. Mucha opuściła gabi-
net, zanim automat zdążył zamknąć drzwi. Oboje byliśmy wolni.
Unia:
Test
Kapitan Sekcji Dalekich Ingerencji Królewskiego Instytu-
tu Futurystycznego Unii, Javaharlal Jah-Weh, jeden
z trzech najbliższych współpracowników koordynatora Elo-
hima Bis, rozkoszował się pierwszym od wielu cykli wolnym
oktetem. Siedząc wygodnie w rozmiękłym okluzie wyciągnął
nogi tak, by oprzeć stopy daleko - aż na trypanie peleasa.
Było mu ciepło, wilgotno i dobrze. Ssał wyschłego portreta,
usiłując doszukać się w nim resztek wigorodajnej żywicy.
Nie sięgał po nowego. Raz, że leżały za daleko, dwa - posta-
nowił ograniczyć ssanie, bo przytępiało, jak trąbiły czytnie,
zapustność. Miał gdzieś zapustność, jak wszystko inne,
o czym trąbiły czytnie, co nie przeszkadzało mu dbać o we-
getację. Czytnie są głupie, ale może tkwić jakiś sens w pew-
nych twierdzeniach, szczególnie w tych powtarzanych z upo-
rem...
9
Rozleniwiający żar Trzeciej otulał członki Java dość
szczelnie, nie dopuszczając do ich receptorów żadnych bodź-
ców chłodu. Maksymalne nagłośnienie sączyło mu w uszy pi-
ski modulatora, pogłębiając stan błogości, graniczącej z nir-
waną.
- Leżeć ci tak do ostatka - zamruczał - gnuśnieć w ciepeł-
ku i wilgoci, zapomnieć o robocie i Bisie... O, bogowie! O eo-
ny!
Przekręcił się lekko w swym okluzie, poprawił grawicję,
sięgnął po ssak o wąskim, apetycznym ryjku, zagulgotał z lu-
bością, przymknął oczy. Musnął palcem sensor stereowizji,
odpływając powoli ku fantazjom.
Wyostrzający się obraz waciastej porosłości przybrał nieo-
czekiwanie barwę karmazynu, karmazyn począł żółknąć, by
powoli przejść we fiolet. Wizja migotała miarowo, acz drażnią-
co. Wkradało się w to migotanie coś niepokojącego, zakłóca-
jąc odbiór wrażeń, mających koić i relaksować.
- Niech to czanterie! - parsknął Jav. - Mam wolny oktet!
Okrzyk niewele pomógł, wizja odpłynęła, jej miejsce zajął
obraz wprawdzie barwny i stereo, lecz jakże Javaharlalowi ob-
mierzły. Ze stereowizji spoglądała nań bowiem twarz kaprala
Higginsa.
- Koordynator Elohim wzywa pana, kapitanie - wymlaska-
ła twarz i zniknęła z wizji.
10
Ama Fait, pierwsza dama drugiego poziomu, trzymała się świetnie, aczkolwiek
z pewnym już wysiłkiem. Zręczne palce pudrowaczek i kremiarzy czyniły cuda nie tyl-
ko z twarzą ale i z nastrojem. Jednak ten stuknięty Higgins niczego nie zauważał, zaję-
ty sprawami, jakże jej obojętnymi. Zwiady, penetracje, raporty - jakież to wszystko
nudne!
Drugi poziom, niegdyś elitarny, a dziś nadal na pewno o wiele lepszy od pierwszego,
zbyt bliskiego trzewi miasta, nie zaspokajał jej ambicji. Wyżej, dalej, lepiej - kresu dą-
żeń nie dostrzegała jeszcze, może go wcale nie było. Skromny tytuł bionika to coś, co
osiągnęła sama, tymi rękoma i tą głową. Dalej sama zajść nie mogła. Jako kobieta skaza-
na była na stagnację. Co innego, gdyby ten idiota Higgins... choćby taki Higgins. Nie,
nigdy nie zwróci na nią uwagi, na nic jej śmiech perlisty, gejzery dowcipu, wulkany
energii i rezerwuary zapustności.
W stereowizji Długoleżow uzyskał wyraźną przewagę nad Funtakłakowem, lepienie
bałwana na czas nie bardzo Amy interesowało, jak zresztą żaden sport w ogóle, cóż oni
w tym widzą, ci mężczyźni...
Ama wstała, nerwowo sięgnęła po wydruk. Po raz nie wiadomo który wczytała się
w tekst, choć znała go już prawie na pamięć. Synteza jadła przy pomocy światła, nazwa-
na roboczo fotosyntezą, to mogło być ciekawe. Oczywiście nic wielkiego, trzeciorzędne
doświadczenie czwartorzędnej bionik Amy Fait. Właściwie wszystko już było jasne, ale
jak sprawdzić efekt? Czy jadło nie zaszkodzi na zapustność, nie wypaczy genotypu, nie
zepsuje cery, wigoru? Nigdy za wiele ostrożności z nowymi technologiami. Pracowała
nad tym od dawna, właściwie nikt nie liczył na sukces, niech sobie tam dłubie, byle ni-
komu nie przeszkadzała. Trzy oktety temu Główny poprosił ją do siebie, pozwolił
usiąść, zapytał o wyniki. Myślała, że się po prostu czepia, ale nie, był to raczej rzadki
uniego przypływ gorliwości, dość że wczytał się dokładnie, pomruczał, podrapał kołtu-
niasty, męski łeb... tak, tak... może pani odejść panno Amo... Nigdy mu tego nie daruje,
pomyślała wtedy. Tej panny. A dziś ów wydruk... Nie wiedziała, co o tym myśleć. Nie-
długo się dowie, tylko dlaczego właśnie w Okrągłej Sali?
Koordynator Elohim Bis, zwany przez bliższych i dalszych współpracowników Gro-
mowładnym, miał do zgryzienia problem nie lada. Nie sięgał pamięcią okresu sprzed
eonów, gdy jego przodkowie wyruszyli z odległego świata, pozostawiając tam wyłącznie
swych nieudanych i przygłupich kuzynów. Jeden z takich musiał się zabrać w tę
podróż. Był nim przodek kaprala Higginsa.
I oto zarysowała się godna uwagi możliwość wyprawienia tej kreatury w wystarczają-
co odległe rejony, by nie snuł się przed oczami. Wszystko zaczęło się od rozmowy
11
z głównym bionikiem. Ten stary zramolały pajac nabił sobie swą inżynierską łepetynę
wizją produkcji jadła ze... światła!
- Bis, przyjacielu - mówił śliniąc się łakomie - to coś nieprawdopodobnego! I po-
myśl: żadnych odpadów, proces o stuprocentowej wydajności! Rozumiesz, co to ozna-
cza?!
Bis rozumiał, że przede wszystkim kłopoty dla niego. To jedno było pewne. Naj-
ważniejsze więc - uniknąć kłopotów. Najlepszym zaś sposobem uniknięcia kłopotów
bywa zwykle przerzucenie ich na cudze barki. Jakoś tak od razu przyszła mu na myśl
głupia gęba kaprala Higginsa.
Pomysł przedni - pozbyć się kłopotów i Higginsa za jednym zamachem! Rozwiąza-
nie idealne, to prawda, tyle że główny bionik mógł posądzić jego, Elohima, o złośli-
wość. Wystarczyłaby mu jedna rozmowa z Higginsem. Nie, sam Higgins to niestety za
mało...
Niewysoki facet o podkrążonych oczach, jaki pojawił się w gabinecie Elohima, stał
lekko pochylony, z widocznym lękiem spoglądając na szefa.
- Wyjmijcie łapy z kieszeni! - wrzasnął Elohim. - I wsadźcie sobie łaskawie tę ko-
szulę w spodnie!
- Tak jest, ser.
- Chlejecie, kapralu, spirytus, benzolinę i cholera wie co jeszcze spływa wam po tej
idiotycznej brodzie, a potem bawicie się ogniem. Omal nie spłonęliście żywcem. Jeste-
ście idiota, wiecie o tym?
- Tak jest, ser.
- No właśnie, Higgins. Tym razem was ugaszono, choć nie wiem po co.
- Bym mógł dalej służyć waszej wielemożności, ser.
- Zjawicie się jutro w Okrągłej Sali razem z kapitanem Jah-Wehem.
- Tak jest, ser.
- Spocznijcie Higgins.
A więc Jah-Weh... Niezły fachowiec, choć trochę leniwy. Lubi się migać. I jak on to
mówi o sobie? Nie masz kapitana nad Jah-Weha! Piramidalne. Już on coś wymyśli,
trzeba mu wejść na ambicję, wziąć pod włos. Nie, nie jest głupi. A w parze z Higgin-
sem... taaak... Nieźle namieszam głównemu bionikowi! Nie po to istnieje bionika, by
tworzyć nowe jadalne paskudztwa, tak jak nie po to mamy instytut, by dokonywać fu-
turystycznych ingerencji. To są posady, panie główny bionik. Chcesz sprawdzać zało-
żenia urojone w łepetynie jakiejś kobiety, w porządku, dam ci ludzi. Ale na nic więcej
nie licz.
- To jest machina produkująca jadło. Technicy pospieszyli się, miejscami sknocili,
są przecieki promieniowania, ale ujdzie. Tu umieszczamy zieloną breję, cokolwiek zie-
12
lonego, byle szybko rosło. Nie, Higgins.
Żadne drożdże. Wiem, co ci chodzi po
głowie. Potem zaczyna w ciepełku buzo-
wać, puszcza dym, paruje, odcedza, zasy-
sa i wypluwa. Co wypluwa? Właśnie... ta-
kie białe, kaszowate. Powiedzmy mniam-
mę. Nie mannę, Higgins! Tak, nazwijmy
to mniammą.
W Okrągłej Sali zrobiło się cicho.
Główny bionik usiadł. Maszyna pomla-
skiwała, wyrzucając z ryjka białe jadło.
Nawet nieźle pachniało. Jah-Weh po-
wiódł wzrokiem po twarzach. Elohim wy-
dał mu się najzłośliwszą bestią, jaka kie-
dykolwiek wygrzewała się w promie-
niach Trzeciej. I po to zabrał mu wolny
oktet! Podstarzały główny bionik, jakaś
rozradowana baba i ten jedyny w swoim
rodzaju Higgins. Niezłe towarzystwo.
- W czym więc problem? - rzucił sar-
kastycznie. - Koniec kłopotów z aprowi-
zacją.
Ama wstała, spojrzała poważnie na Ja-
wa, poprawiła świecącą różowo fryzurę.
- Nie znamy wpływu mniammy na
ustrój, kapitanie.
Elohim uniósł wysoko brwi.
- Na organizm - poprawiła się Ama,
patrząc na koordynatora z taką pobłażli-
wością, na jaką się odważyła. Co za igno-
rant! - Jesteśmy, jak panu zapewne wia-
domo, jedynym gatunkiem pod Trzecią.
Jedynymi istotami, prócz papu, jakże
ubogiego w białko. To ułatwiło decyzję
naszym przodkom, którzy właśnie tu za-
kończyli swój Wielki Exodus. Tu, gdzie
nie było biologicznej konkurencji, gdzie
była wolna nisza ekologiczna...
- Ale się mądrzy - nie wytrzymał
Jah-Weh.
- Za pozwoleniem, kapitanie - wtrącił
główny bionik - to tylko elementarne
wyjaśnienia, konieczne, by...
- Dobra, dobra - przerwał Elohim. -
To nas tutaj nie obchodzi. Wiemy, skąd
wzięliśmy się pod Trzecią, nie wiemy tyl-
ko, o co ten hałas z tym sapiącym rupie-
ciem.
- Nie zapuszczamy się dalej, niż do
granic Drogi Mlecznej. Wiesz dlaczego? -
spytał bionik.
- Żarcie, papu. Łatwo się psują. Dwa,
trzy oktety i po nich. Trzydziestokrotna
świetlna nie wystarcza, to wie każdy ka-
pral.
- Maszyna da żywność na pięć okte-
tów.
- Cholera - mruknął Jah-Weh. Pięć
oktetów w spodku, zamiast dwóch,
trzech. I on miał do tego przyłożyć rękę!
- Musimy przetestować mniammę.
Na żywych organizmach - powtórzyła
Ama.
- Może Higgins... - zaczął Bis
z nadzieją.
- Nie da rady - odparł główny bionik
z wyraźnym smutkiem.
- Za głupi?
13
- Za stary. Przebadać trzeba ze dwa pokolenia, by mieć pewność. Mniamma może
zniekształcać genotyp. Konwencja wyklucza badania na ludziach.
- Ale Higgins... - Bis nie poddawał się tak łatwo.
- Nie da rady. To nie może być człowiek.
- Mam! - wrzasnął Higgins.
Wszyscy obecni - Bis, Ama, główny bionik i Jah-Weh spojrzeli nań z politowaniem.
Nawet maszyna przestała sapać, a w każdym razie robiła to o wiele ciszej, jakby chicho-
cząc.
- Ziemia! Te istoty, tam...
- Te przygłupy pozostawione przez naszych przodków? Na pewno dawno się już
wymordowały. - Bis nie mógł uwierzyć, że właśnie Higgins wpadł na tak dobry pomysł.
To musiał być przypadek, krótkie spięcie w mózgu. Może alkohol.
- Żyją tam nadal, koordynatorze - zauważył Jah-Weh. - Miałem niedawno w ręku
raport z „Atlantydy“.
Synaj
- Jak wy właściwie macie na imię, kapralu Hig-
gins? - zapytał Jah-Weh, gdy zakończył procedurę
startową i skierował tępy nos astrospodka „Synaj“,
nazwanego tak na cześć syna komandora Tutenta-
mona, ku odległemu układowi słonecznemu, po
któym pałętała się Ziemia z kuzynami Unitów na
grzbiecie.
- Moses, panie kapitanie.
- Koszmar - mruknął Jah-Weh. - Kto to wymy-
ślił?
- Moja matka, ser.
- Mieliście matkę, Mojżesz?!
- Moses, ser. Miałem.
- Nie byliście klonowani?!
- Nie. Miałem matkę. I ojca.
- Jakież to nieestetyczne. Wybaczcie, Mojżesz,
ale ten sposób... wiecie, te kopulacje... Toż to nie-
higieniczne.
- A jednak, ser. To nie moja wina. Pochodzę
z nizin społecznych.
- Może dlatego jesteście takim osiłkiem...
Ogolcie się, Mojżesz, obmyjcie, nie zbliżajcie się
do kobiet... tfu, co ja wygaduję... I zawołajcie do
mnie tę Amę.
14
Federacja:
Misja
Lekko przetarłem rękawem mosiężną tabliczkę z napi-
sem „Paweł Jędras. Detekcja Prywatna“. Błyszczała w ni-
kłym świetle klatki schodowej ciesząc oko. Odszedłem
krok do tyłu - było dobrze.
W gabinecie włączyłem wszystkie urządzenia bliskiej
łączności. Zdmuchnąłem kurz z pulpitu biurka. Ogarną-
łem pokój uważnym spojrzeniem - urządzenia mrugały
uspokajającymi zielonymi światełkami, kanapa błyszczała
świeżo wyczyszczonym obiciem, doskonale imitującym
skórę.
Przesiedziałem tak do wieczora. Nikt się nie zgłosił.
Żadna zapłakana piękność z długimi nogami, żaden
podejrzliwie rozglądający się osobnik. W porządku. Wy-
gasiłem urządzenia, włączyłem blokadę wejścia i wycią-
gnąłem się na kanapie. Doskonała izolacja gabinetu za-
pewniała całkowity spokój. Nie brzęczały nawet muchy,
skutecznie zatrzymane przez filtry klimatyzatora. Przele-
żałem tak do wieczora, wpatrując się w sufit.
Rano zadzwoni lem do Hani...
- Czy mogę wpaść do was bez pretekstu? - Hania, podobnie jak Danka, pochodziła
stamtąd, skąd pochodziły wszystkie znane mi kobiety. Z dzieciństwa. Kilka razy zagra-
liśmy w szachy. Z reguły dawała mi mata. Nie wiem, dlaczego zadzwoniłem do niej
właśnie wtedy. Hania mieszkała z siostrą Alą.
- Bez pretekstu... - wypowiedziała to wyraźnie i powoli, jakby chciała przeanalizo-
wać znaczenie rzeczownika pretekst lub - co gorsza - przyimka BEZ. Analiza musiała
wypaść pozytywnie. - Oczywiście, Paweł, słuchaj...
Słuchałem pilnie.
15
...ale jesteśmy strasznie zajęte, mamy
taki młyn, nie wiem, czy nas zastaniesz...
- Więc podaj jakiś rozsądny termin -
teraz ja byłem konkretny.
- No, chyba nie dziś, może za tydzień...
- Poniedziałek, wtorek? - znałem dość
dobrze większość dni tygodnia i pochwali-
łem się tą wiedzą.
- Nie, nie...
- A więc w środę? - środa wypada, jak
wiecie, po wtorku. Przynajmniej w Fede-
racji.
- Ewentualnie w środę.
Sięgnąłem po fajkę. Przez chwilę sądzi-
łem, że twarz Hani nadal majaczy na ekra-
nie. Potem zrozumiałem, że chcę, by tam
majaczyła. Zacząłem grzebać w pamięci.
Owe szachy, jakaś wspólna dziecięca zaba-
wa... Piłka? Była też piłka... Hania była za-
wsze dość aktywna. Jeździła konno, kiedyś
zauważyłem wiszącą nad jej łóżkiem
szpicrutę, jeśli wiecie do czego to służy.
Do bicia, tak, tak... Machnąłem ręką.
- To wszystko z nieróbstwa... - mruk-
nąłem.
Zabrzmiał sygnał domofonu. Otworzy-
łem drzwi, nawet nie sprawdzając, kto
chce mnie odwiedzić. Mężczyzna, który
przekroczył mój próg, był dość wysoki
i nobliwie siwiał. Uśmiechał się dobrodu-
sznie, co od razu sprawiło, że stałem się
czujny.
- Pan Jędras, jak sądzę? Kontroler Ję-
dras? - wyciągnął do mnie rękę. Była su-
cha, a uścisk nie zaskakiwał mocą.
- Były kontroler.
- Proszę?
- Były kontroler, panie...
- Himilsbach. Inżynier Himilsbach. Je-
stem asystentem gubernatora Greenspea-
ka.
- Miło mi, proszę usiąść.
Moja kanapa przydała się po raz pierw-
szy. Greenspeak został gubernatorem na-
szego północnego okręgu niespełna mie-
siąc temu. Czego chciał ode mnie?
- Panie Jędras... moja misja jest dość
delikatnej natury. Jako kontroler, choćby
były - tu skłonił się lekko, z gracją - ma
pan niezbędne predyspozycje do wykona-
nia pewnej misji. Delikatnej misji, od
której...
- Zależą losy świata - spróbowałem
rozładować atmosferę.
- Zdziwi się pan, ale tak.
- To zabawne. Właśnie zastanawiałem
się nad jakimś sensownym zajęciem.
- Uda się pan na Ziemię, tę w Ukła-
dzie Słonecznym.
- Żaden problem. Tylko spakuję parę
drobiazgów. Wie pan, szczoteczka do zę-
bów, kilka krawatów na różne okazje... -
uśmiechnąłem się pomny, że nie należy
drażnić podobnych interesantów.
- Co to są krawaty? Ach tak, wiem jak
to zabrzmiało - Himilsbach spojrzał na
mnie poważnie i, zdawałoby się, całkiem
normalnie. - Zostanie pan translokowany
przy wykorzystaniu najnowszej metody
profesora Lipszyca.
- Czy dobrze pana rozumiem? Chodzi
o Ziemię? Planetę, z której przed tysiąca-
16
mi lat nasz gatunek wyruszył w Przestrzeń, by znaleźć nową siedzibę? Która znajduje
się tak daleko, że...
- Ja też kończyłem szkołę elementarną, panie Jędras.
- Po co miałbym się tam... hm... translokować?
- Włóczył się pan trochę po Przestrzeni...
- Oczywiście, taki miałem zawód, ale bez przesady, parę lat świetlnych w te i we-
wte... Nikt, o ile wiem, od czasu Drugiego Wielkiego Exodusu, który kosztował nas ży-
cie kilku pokoleń, nie próbował odwiedzić Ziemi. Tam pewnie już nikogo nie ma!
- Jest, nie ma... Myśli pan kategoriami równoczesności. Otóż mamy pewne podsta-
wy, by przypuszczać, że można odnaleźć tam istoty nawet dość do nas podobne. To
podobieństwo jest tu bardzo istotne. Owe istoty, pozwoli pan, że pozostanę przy tym
określeniu, choć to oczywiście nasi, hm... kuzyni, znakomicie nadają się do pewnego
eksperymentu, nazwijmy to - psychospołecznego.
- No dobrze. Nawet jeśli to prawda, jakie mam szanse dotrzeć tam w sensownym
czasie? Zamrozicie mnie, zgoda. Lecz gdy wrócę, żadnego z was, eksperymentatorów,
nie zastanę przy życiu. Odległość, panie Himilsbach, przekracza nasze możliwości.
- Otóż nie. Już nie. Jak powiedziałem, zostanie pan translokowany. Ta metoda tro-
chę zmienia nasze pojęcie odległości. Translokuje się osobno ducha i materię w for-
mach, które są w stanie wykorzystać krzywiznę czasoprzestrzeni. Oczywiście wie pan
doskonale, że przy tych odległościach mówienie o jakiejś równoczesności nie ma sensu.
Ale w naszym eksperymencie nie ma to żadnego znaczenia.
- No cóż, to pan jest inżynierem.
- Społecznym.
- Nie rozumiem.
- Jestem specjalistą inżynierii społecznej. Konstruuję modele, symulakria, docho-
dzę do różnych wniosków. Dotychczas jednak nie miałem możliwości sprawdzić żadnej
teorii na, że tak to nazwę, żywej tkance.
- Inżynieria społeczna. Ciekawe. Nie mówię, że się zgadzam. Wie pan, ta cała trans-
lokacja, osobno duch i materia. Nawet nie spytam, co nazywa pan owym „duchem“.
Ale jeśli już tyle wiem... na czym ma polegać pański eksperyment?
- Ludzie, uważa się powszechnie, jako jedyni zdolni są do generowania uczuć wy-
ższych. Miłość, nienawiść...
- Generowanie miłości? Wygenerowana miłość to brzmi nęcąco.
- To tylko żargon, przecież pan mnie rozumie. Potrzebujemy wyizolowanej grupy
istot rozumnych, no - przynajmniej myślących podobnie do nas - którą łatwo byłoby
zasugerować. Czytał pan pracę doktora Darviana? Na pewno nie, zajmował się właśnie
uczuciami. Proszę pomyśleć - władza nad własnym uczuciem, byłoby to najpotężniej-
sze narzędzie w ręku człowieka.
- Narzędzie, przepraszam, do czego?
- Do konstruowania lepszej wspólnoty, panie Jędras.
17
- Ta, którą mamy, nie wydaje się najgorsza. Ciekawi mnie jedno... Oczywiście jasne
jest, że nie mam pracy, mój ident jest niewiele wart...
- Ile przeznaczamy na ten etap badań? Nigdy nie wyda pan środków, które możemy
panu zaoferować.
- Lecę! Zaraz... a co właściwie miałbym tam zrobić?
- Pozostawiam to pańskiej intuicji. Najogólniej: spróbuje ich pan pobudzić uczucio-
wo, zastymulować. Na przykład: nie czyńmy sobie krzywdy, bo wszyscy jesteśmy brać-
mi, mamy wspólnego ojca, któremu zależy na nas, nadstawiajmy drugi policzek, żyjmy
w ubóstwie, coś tam pan wymyśli, doktor Darvian panu pomoże.
- To może być niebezpieczne, drogi inżynierze! Wykończą mnie, zanim zdążę
otworzyć usta, by któregoś z nich pocałować!
- Proszę nie żartować. Na orbicie zakotwiczy translokowany z panem nasz najnow-
szy krążownik „Lucylla Nebo“, a jego załoga będzie obserwować doświadczenie i na-
tychmiast pospieszy z wszelką konieczną pomocą. I jeszcze jedno - doświadczenie za-
kodowaliśmy pod nazwą „Misja“, więc najodpowiedniejszy dla pana pseudonim
brzmieć musi „Misjarz“.
- Zgodziłeś się?! - Hania patrzała na mnie z przerażeniem zmieszanym z politowa-
niem. Początkowo łudziłem się, że jest tam też trochę niepokoju.
- Himilsbach to miły człowiek, choć chyba zbyt uczciwy. Wszystko mi powiedział,
misja nie jest żadną tajemnicą.
- Fajnie pykasz tym dymem - Ala zainteresowała się sposobem, w jaki palę fajkę. -
Raz z jednej, raz z drugiej strony.
- Dla równowagi - wyjaśniłem.
- Zaparzę herbatę - Hania zniknęła w kuchni.
- Chciałam wyskoczyć na Austrel, mam w końcu trochę czasu by pożeglować po ka-
nałach, a tu nic nie wychodzi - Ala była szczerze zmartwiona. - Masz może papierosa?
- Nie, nie wiedziałbym, jak go użyć.
- Szkoda, znowu zaczynam palić - westchnęła.
- Nie rób tego - uśmiechnąłem się do niej. - Zobaczę, co słychać w kuchni.
Podniosłem się z fotela. Każdy krok sprawiał mi taką trudność, jakbym wpadł w peł-
ne przeciążenie przy uszkodzonym antypolu. Ale musiałem pogadać z Hanią. Zostało
mi niewiele czasu. Nie wiedziałem tylko, skąd ta nagła trema.
Hania płukała czarki. Kątem oka dostrzegłem pojemnik z jakąś kolorową potrawą
w przezroczystej wazie.
- Spróbujesz? - Hania uniosła naczynie z sałatką. Spojrzała na mnie, a pytanie, zga-
słe już w powietrzu, nadal czaiło się w jej oczach. - Ala to przygotowała.
Spróbowałem, co pozwoliło mi odwlec rozmowę, do której się szykowałem. Potrawa
smakowała nieźle. Hania podała mi talerz. Otrzymałem też pełną czarkę łagodnego
18
psychotropu. Spory łyk dodał mi sił w
samą porę. Wygasłą fajkę wsunąłem
do kieszeni.
- Nie wiem, co robić - zacząłem
niezdarnie. Dzieci rób, idioto! za-
dźwięczało mi w uszach, nie wiadomo
skąd.
- Nie wiesz, co robić - Hania nawet
na mnie nie spojrzała.
- Chyba nie wszystko jest w po-
rządku z tą misją - brnąłem przez za-
spy nieśmiałości z trudem wyciągając
słowa ze śniegu.
- Sam widzisz - tym razem spojrza-
ła na mnie, ale tak, jak kiedyś w dzie-
ciństwie, gdy szykowała mi mata. -
Jednak już się zgodziłeś.
Za uchylonym kuchennym oknem
buchało ciepłem rozsłonecznione lato.
Cóż oni winni, ci nasi cholerni przod-
kowie, że zostali tam, skąd lepsza
część gatunku dała nogę?! Nie mogli
z nami lecieć. Nie rokowali najlepiej
już wtedy. Dziś to pewnie tylko zwie-
rzęta...
- Tylko zwierzęta?! - Hania spoj-
rzała na mnie zwyczajnie: z niesma-
kiem. Coś mi się musiało wymknąć.
- Myślisz, że to ludzie?
- Nie wiem. Jeśli nie bracia, to na
pewno kuzyni.
- Może w czymś im pomogę? Może
coś zrozumieją, jeśli w ogóle mówią.
Spójrz na to z tej strony.
- Każda sprawa ma wiele stron i nie
mam zamiaru ich wszystkich oglądać.
Jestem w końcu tylko prostym archi-
tektem, Paweł. Zwykle kieruję się po-
czuciem przyzwoitości i tobie, z całym
tym twoim pogubieniem, radzę to sa-
mo. Jeśli wiesz, co to przyzwoitość. Po-
plamiłeś się - dostrzegła nagle coś na
mym łokciu. Musnęła przelotnie moje
ramię. Długo jeszcze pamiętałem ten
19
dotyk, mimo że bardzo krótko trwał jako
fakt fizyczny. Czasem wydaje mi się, że mi-
styfikuję takie wydarzenia...
- Kontakt z techniką - wyjaśniłem.
Przez chwilę milczeliśmy. Nagle wypali-
łem szybciej, niż zdążyłem pomyśleć:
- Dziwnie mi jakoś przy tobie...
- Nie rozumiem?
- Niepokoisz mnie i drażnisz od jakie-
goś czasu, co wydaje mi się niebezpieczne
dla mego wewnętrznego ładu - wyplo-
tłem tę misterną frazę i zamilkłem przera-
żony, co też właściwie plotę.
- Intrygujesz mnie - stwierdziła
ostrożnie i nad wyraz w tej sytuacji tak-
townie.
- Możesz być pewna, że niczego od
ciebie nie chcę - niezbyt subtelnie za-
brnąłem w jakąś ślepą uliczkę. Czego, u li-
cha, miałbym od niej chcieć?
- Powiedz, Paweł, o co ci chodzi? Ale
tak konkretnie, dobrze?
- Atakujesz mnie, nawet o tym nie
wiedząc, samym swoim istnieniem. Je-
stem starym samotnikiem, najlepiej czuję
się w Przestrzeni Cummingsa. Nie mam
głowy do problemów, jakie niesie kontakt
z tobą, ale i nie mam siły go zlikwidować.
Spróbuj mnie zrozumieć... - poprosiłem
o coś, czego sam nie potrafiłem dokonać. -
Spróbuj mi pomóc, jeśli nie proszę o zbyt
wiele...
- Nie muszę niczego rozumieć. Przesa-
dzasz, jak zwykle. Nie byłam nigdy
w przestrzeni, o której mówisz. Nie wiem
nawet, co to takiego. Nie mam też, wy-
bacz, zbyt wielu związanych z tobą wspo-
mnień. Przykro mi. W niczym ci nie po-
mogę, bo jak miałabym to zrobić? Wyo-
brażasz sobie jakoś moją pomoc? A TO,
o czym próbujesz mi tak nieudolnie po-
wiedzieć... - tu zawiesiła głos i spojrzała
na mnie z takim niesmakiem, jaki odczu-
wa się spostrzegłszy, że w ugryzionym
przed chwilą apetycznym jabłku pomie-
szkuje mały biały robaczek - ...trzeba po
prostu uciąć. Nie widzę innego wyjścia.
Zresztą i ja muszę ci coś powiedzieć, skoro
doszło już do tego rodzaju, hm... zwie-
rzeń...
Ułożyłem się w wielki znak zapytania
i zawisłem na jej ustach w tej, przyznacie,
niezbyt wygodnej i poręcznej pozie.
- ...domyślałam się od dawna czegoś
TAKIEGO... Byłam więc może trochę
szorstka... nie dziw się, po prostu zaczy-
nasz budzić we mnie podświadomą agre-
sję.
- Co to, drzwi się wam zatrzasnęły? -
Alinka w samą porę zajrzała do kuchni, za-
czynało mnie bowiem jakoś dziwnie
szczypać w oczach, które gwałtownie od-
wróciłem od Hani, korzystając z okazji. -
Głodna jestem do... kroćset.
fK$e&t*$™ e««t«tL«9&*
20
Gdy znalazłem się na ulicy, podeszło do mnie dwóch pracowników Biura Bezpie-
czeństwa Federacji. Zawsze chodzili we dwóch, dopiero wtedy sobie to uświadomiłem.
- Paweł Jędras? - zapytał wyższy. Zawsze jeden był wyższy. Ciekawe.
Skinąłem tylko głową.
- Pójdzie pan z nami.
Jechaliśmy dość szybko uliczkami miasta. Ze ścian domów zwieszały się podarte
plakaty wyborcze gubernatora Greenspeaka, którego dobrotliwy uśmiech dziwnie
mnie irytował.
BBF
Pijdzie pan z nami...
21
Ziemia:
Moses
Ca/q tę pisaninę zlecił mi kapitan Jah-Weh, znacie
go pewnie. Zjedziecie, powiada, Higgins, w spodku na
Ziemię, zobaczycie co i jak, rozejrzycie się tam, no wie-
cie, potem zobaczymy... Zobaczymy! Potem!
Aha, i piszcie, powiada, co widzicie, niczego, Higgins, ty łajzo, nie opuszczajcie, bo
ja tu nie mam czasu ślęczeć przy odbiornikach, potem się wszystko przeczyta i tyle. Po-
tem wtrąciła się Ama, ta Fait, która strasznie pieściła tę smrodliwą maszynę, cośmy ją aż
tu przytachali. Mówi ta Fait (straszna baba, ględa taka) a wybierzcie, kapralu, ludzi (lu-
dzi, widzicie ją, na Ziemi!) odpowiednich do naszego eksperymentu. Mają być silni,
zdrowi, z jednego plemienia i niezbyt rozgarnięci. Niezbyt rozgarnięci, zauważcie! A ni-
by jacy tu mogą być?!
Tak sobie leciałem i tak sobie przypominałem wszystko, co wiem o tej tu Ziemi.
Stare planecisko, zapuszczone, istot, he, he, rozumnych niewiele, parę pożal się koor-
dynatorze, miasteczek, z gliny lub kamienia, pasterze, zbieracze, u biegunów - gdzie
nikt przytomny mieszkać nie chce - dzikie hordy, technologii żadnej... W sumie zupeł-
nie nieciekawie, możecie mi wierzyć. I jak tu znaleźć odpowiednich? Dzikie hordy od-
padają, bo niebezpieczne. Mogą się dobrać do pierza, a ta pierdoła (potem się wymaże)
Jah-Weh zakazał brać miotacz. Taki mądrala, wiecie, że niby mogę narozrabiać, histo-
rię tym istotom zaklinczować czy jakoś tak, strasznie mądrze powiedział, plecie sam nie
wie co, no przecież kapitan! Musi się sadzić, bo od razu by poleciał, i to nie na Ziemię
ani na Austrel...
Nawet się zastanawiałem, dlaczego właśnie on z tą Fait tu leci, ale mi powiedział,
jakby w myślach czytając: wy, Higgins, tego swojego perkatego nosa w sprawy wy-
ższych szarż nie wtykajcie. Widzicie, go, wyższą szarżę! Co to ja potem... Aha, więc jak
22
mi tak powiedział, to i nie było co dalej się
zastanawiać. W końcu on tu szef, jak pod-
padł, nie będzie się tłumaczył byle kapra-
lowi. Trzasnąłem kopytami, tak jest ser
i kropka.
Potem jeszcze ta Ama prawi mi o ja-
kiejś doniosłej roli, o wadze, znaczeniu,
potomności i inne dyrdymały. Ja, kapral
Andrew Moses Higgins (niby to o mnie),
mam być dumny, bo to zaszczyt. I jeszcze
że jestem pionier. Zawsze, uważacie, jak
trzeba tyłka nadstawić, to zaszczyt. A pio-
nier to moja babka miała, taką skrzynkę
gadającą na prąd, często go słuchała, ssąc
ssaka lub ciągnąc portreta. A że często
spluwała byle gdzie, to zwarcie kiedyś
zrobiła. Później, gdy nam się poprawiło,
ojciec kupił modulator. Mówił: błogość
będzie, nerwuana i gulgot. Owszem, była
błogość, krótko. Stary zapomniał wyłą-
czyć, nikt nie zauważył i w tej błogości od-
jechał. Wciągnęło go. Potem się okazało
że bezpieczniki drutem okręcał, bo zapa-
sowe się skończyły, a może mocy chciał
dodać... Taki to był ten mój stary... ale co
to was obchodzi. Przesądny był.
A Jah-Weh nawet takiego starego nie
miał. Klonowaniec.
Leciałem więc ku tej Ziemi i główko-
wałem, gdzie by tu przysiąść. Najlepiej
wśród pastuchów, bo to niewielu ich, kije
tylko mają, spokojni pewnie. Tak też
i przycelowałem, trójkąt w środku globusa
ziemskiego wybrałem, współrzędne do
kompsa wsadziłem i czekam, aż przysia-
dzie. Komps dane połknął, świecące kółka
trymera trójkąt objęły, w rogu czytam SY-
JAM, nawet dobrze nie pamiętam, może
tam jakiś błąd wyskoczył, grat stary i prze-
ciążony, na Ziemi nigdy nie był, mógł się
pomylić. Zresztą Jah-Weh pozwolił lądo-
wać, gdzie mi się spodoba, byle nie na bie-
gunach i nie w wodzie. W razie czego,
mówił, macie Higgins skocznię rakietową,
dacie kitę i podskoczycie gdzieś bliżej lu-
dzi. Cały czas śmieszyło mnie, że oni z Fa-
it tak się tych ludzi uczepili. Co mi to za
ludzie? Że przodki nasze czy kuzyny, po-
bratymcy jacyś, krew z krwi i kość z kości
to przecież tylko głupie gadanie. Wiado-
mo, kto tam na Ziemi kiedyś został. Były
przygłupy i są przygłupy. Nawet wirolo-
tów nie mają. Zwierząt pilnują, żeby przy-
tyły, potem sami je wpieprzają, a skórę
wciągają na siebie i tak łażą. Ludzie! Też
coś.
Szykuję się więc lądować, podwozie
wypuszczone, sprawdzam skocznię na
plecach, a tu jak nie gruchnie. Komps wy-
siadł, tylko dym poszedł zielony, koło gło-
wy mi się zakręcił i w ssaku zniknął.
23
Myślę sobie, Higgins, źle z tobą. Musisz usiąść ręcznie, na sterach, bez wspomaga-
nia. Chwyciłem te dwie wajchy, co to, wiecie, między nogami pilotowi sterczą i dalej ni-
mi kręcić. Jakoś przestało rzucać, elektrony wróciły do swoich dziur, działa neuronowe
pochowały ryje, niesie mnie, ale coś krzywo, schodzę bokiem, jakimś dzikim uślizgiem,
jednym słowem krewa. Ledwo zdążyłem namacać zwalniak i wyrzuciło mnie w ostat-
nim momencie. Nie lubię tego jak dziabli. W głowie się kręci, dech zapiera, ale cóż ro-
bić. Lepsze to niż dać się rozpłaszczyć w swobodnym spadaniu. O nie, Higgins, nie z to-
bą te numery.
Potem tylko plusnęło i czuję, że mokro. Ani tchu złapać, ani się ruszyć. Otwieram
oczy, bo na wszelki wypadek miałem je zamknięte, a tu zwykłe błoto, trzciny jakieś -
wpakowałem się do rzeki. I to tak, że ani ręką, ani nogą ruszyć.
Tkwiłem w tym bagnie dość długo, jakieś zielone bestie z wielkimi zębami przepły-
wały obok, na szczęście nie były głodne, albo takiego dziwu jak ja nigdy wcześniej nie
widziawszy chciały mi się baczniej przed posiłkiem przyjrzeć. Myślałem, że taki będzie
koniec mojej wyprawy, misji dziejowej, niech tę Amę pokręci. Pionier skończy w brzu-
chu zielonej bestii. Komunikator działał, posłałem więc na SYNAJA sygnał, na co
Jah-Weh kazał gębę zamknąć, głupot nie gadać, bo coś tam dalekowidzem dostrzega
i pomoc niby blisko. Poza tym byle duperelą, kapralu Higgins, głowy swojemu kapita-
nowi nie zawracajcie - gada - bo jak wrócicie, to się z wami policzę ostatecznie. Siedź-
cie cicho, możecie najwyżej trochę pokwilić, niczym niemowlę, to ktoś was znajdzie,
a jak będziecie buczeć, to się przestraszy i da dyla. I jeszcze dodał, że łączyć to on się
będzie ze mną, nie ja z nim, i żeby jego imienia nie wzywać po próżnicy, bo ma ważniej-
sze sprawy na głowie, niż taki pierdoła, jak ja.
24
...i sie, cholera jasna!
uomiecha...
Ważniejsze sprawy, zauważ-
cie. Ważniejsze, niż misja?! Już
ja wiedziałem, co to za sprawy.
Starał się osłaniać mównicę, ale
i tak, aż tu w tej zgniłej wodzie,
słyszałem głupie chichoty Amy.
Znam takie ważne sprawy,
w końcu klonowany nie byłem,
nie? Ale co będę z nim dysku-
tował. Wyłączyłem komunika-
tor, schowałem mównicę i pa-
trzę na brzeg.
Na brzegu zaś ruch się zro-
bił. Jakaś istota ziemska, trochę
mniejsza ode mnie, w niebie-
skiej szacie pod szyję, z dwoma
rzędami złoto połyskujących
guzików od pasa po ramiona,
idzie i się, cholera jasna! uśmie-
cha. Aż zakwiliłem ze złości.
Druga istota, co razem z nią
szła, poważniejsza jakaś, coś
tam tej pierwszej na ucho szep-
cząc, palcem mnie wskazała.
Pomocy!
zakwiliłem
znowu, bo strach mnie zdjął, że
odejdą, pośmiawszy się między
sobą.
- Co za dziwadło jakieś -
mówi ta pierwsza, z guzikami.
Głos ma ładny, dość niski, ale
kobiecy.