M.John Harrison - Droga serca
Szczegóły |
Tytuł |
M.John Harrison - Droga serca |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
M.John Harrison - Droga serca PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie M.John Harrison - Droga serca PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
M.John Harrison - Droga serca - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
M. John Harrison
DROGA SERCA
PRZEŁ OŻYŁ ROBERT WALIŚ
Strona 3
PROLOG
PLEROMA
Kiedy był em chłopczykiem, często przesiadywał em nier uchomo w ogrodzie, skąpany w blasku słoń-
ca, z dłońmi rozpłaszczonymi na szorstkiej ceg lanej dróżce, czekając z przedłużającym się, niemal
bolesnym zniecierpliwieniem na to, co się wydar zy, na wszystko, co skrywa dana chwila, i na drze-
miące w niej objawienia. Nur zał em się w sur owym, mętnym aromacie liści szczawiu i aksamitek. W
kącie ciepłeg o muru, pod odwróconą cynkowaną balią, któr ą przeżarł a rdza, bielił się rabarbar. Czu-
łem go aż tam.
Jednymi z pierwszych słów, któr e usłyszał em z ust matki, były: „Ależ z niej dor odna kobieta!”.
Plotkował a wtedy o kimś z naszej rodziny. Nie pamiętam, o kim – może o któr ejś ze swoich młod-
szych sióstr. Wtedy po raz pierwszy usłyszał em określenie „dor odna kobieta”. Wyo braził em sobie
kobietę, któr a pięknie wyr osła w ogródku, jak pomidor albo ziemniak. Nic z tego nie rozumiał em.
Czy moją matkę też ktoś zasadził? Ta wizja rozwijał a się i nabier ał a rozmachu w moim umyśle jesz-
cze dług o po tym, jak zrozumiał em, co naprawdę oznacza to określenie.
***
Matka uwielbiał a filmy. Ubóstwiał a aktorki Vanessę Redg rave i Glendę Jackson, tak samo jak grane
przez nie bohaterki. Sama była dosyć wysoka i szczupła, ale niczym innym ich nie przypominał a. Ich
grobowemu i kościstemu spokojowi, któr y zawsze ustępował miejsca wściekłości albo zachwytowi,
mog ła przeciwstawić tylko sztywną prowincjonalną urodę typową dla pielęg niar ek i przedszkolanek.
Miał a na imię Barbar a, ale naleg ał a, żeby znajomi mówili na nią „Bobbie”. Kiedy trochę podr osłem,
uznał em, że to równie żał osne, jak jej eleg ancko uszyte kostiumy ze spodniami i ciemna opalenizna.
Obawiał a się, że słońce zrujnuje jej twarz, ale i tak wystawiał a się na jego dział anie, w ogrodzie lub
na plaży, unosząc twarz w panicznym odr uchu wywoł anym próżnością i rozpaczą.
Lubił a, kiedy Redg rave i Jackson wcielał y się w role królowych, tancer ek, kurtyzan, romantycz-
nych intelektualistek, któr e były skazane na śmierć przez dążenie do doskonał ości, niczym olbrzy-
mie, kościste ćmy zamknięte w japońskich lampionach własnych nerwic. Wydawał o się, że ich naj-
istotniejszą cechą jest seksualność, ale w kluczowej chwili niespodziewanie przekuwał y seksualny
wydźwięk filmu w metafor ę, przez któr ą wyr ażał y siebie – w scenie tańca lub bieg u – wymykając się
zar ówno filmowemu kochankowi, jak i widzom. Znacznie ważniejsze było pozostawanie w centrum
uwag i, a o to rywalizował y nawet same ze sobą. Stanąwszy na środku sceny, były gotowe natychmiast
ją opuścić tanecznym krokiem, domag ając się łapczywie:
„Nie. Nie ona. Ja”.
***
Tamteg o roku miał em dwanaście lat, a matka trzydzieści. Pamiętam, jak krążył a po trawniku przed
domem, bezustannie pokrzykując: „Ty cholerny papier ze, ty cholerny papier ze” na list, któr y trzyma-
ła w prawej dłoni. Podejr zewam, że przysłał go mój ojciec. Jednak najwyr aźniej chodził o o coś jesz-
cze. „Ty cholerny papier ze!”. Potem zaczęł a zmieniać intonację, na chwilę podkreślając każde ze
słów. Zupełnie, jakby star ał a się znaleźć ostateczny i niepodważalny sposób artykulacji.
Strona 4
Jej teatralność i przejr zystość emocji wyprowadzał y mnie z równowag i. Zaczął em bieg ać po
ogrodzie i zrywać kwiaty, chcąc ofiar ować jej coś w zamian za to, co najwyr aźniej stracił a.
– Możesz zabrać moje urodziny! – zawoł ał em. – Nie chcę ich!
Popatrzył a zaskoczona na poł amane stokrotki w mojej dłoni.
– Musimy je wstawić do wazonu – odr zekła.
Grał em główną rolę męską z filmów Vanessy, rolę jej widza. Miał em podążać śladem matki, gdy
wycofywał a się przez cor az mniejsze skor upy własneg o ja. Odr ywane łupiny cebuli ukazywał y jedy-
nie kolejne warstwy.
– Urodziny to ostatnie, czeg o prag nę, kochanie.
List przez całe popoł udnie leżał na trawniku, gdzie deszcz mógł go zmienić w papkę. Kiedy ojciec
wyniósł się na dobre, zaczęł a ratować swoją skór ę, każdeg o ranka ostrożnie nakładając warstwę ma-
kijażu w miodowym kolor ze, by wieczor em jeszcze skrupulatniej go usunąć. Wyzwolona, być może
za późno, przez feministyczne bestseller y, nosił a szer okie amer ykańskie okular y z przyciemnianymi
szkłami, któr e chronił y jej oczy i podkreślał y delikatną budowę chudych policzków oraz szczęki.
„Jestem smutniejszą, ale mądrzejszą kobietą”, napisał a do mnie z letniej willi w Santa Ponsa, być
może przeceniając dojr zał ość siedemnastolatka. „Poznajemy ludzi dopier o wtedy, gdy jest już za
późno, czyż nie?”.
Pochlebiał y mi jej dor osłe zwier zenia, któr ych niedokończona forma sug er ował a prawdziwy te-
mat, ale zawsze go unikał a. Chociaż wcześnie zrezyg nował em z prób zrozumienia, co miał a na my-
śli, czuł em, że mi ufał a.
„Ale tak to już jest. Zapewne sam to odkryjesz, gdy dor ośniesz”.
***
W tamtych czasach popoł udniami chodził em na wag ar y, dwa albo trzy razy w tyg odniu. Sam nie
wiem dlaczeg o. Zawsze tylko spacer ował em albo siedział em zahipnotyzowany przez rzekę Avon
przecinającą pola, patrząc, jak gor ący blask słońca spływa i pieni się na jazie, aż w końcu ogarniał o
mnie zmęczenie podszyte podnieceniem i nie potrafił em oddzielić widoku wody od jej dźwięku i cię-
żar u oraz dziwneg o, silneg o, niemal drożdżoweg o zapachu. Z jakieg oś powodu kojar zył mi się on z
„dor odną kobietą”, któr a dor astał a razem ze mną. Drożdżowa woń i ciężar należał y do niej. Nie tyle
mnie dręczył a, ile kroczył a w ślad za mną podczas każdeg o nastoletnieg o lata wypełnioneg o desz-
czem i słońcem oraz zaskakującymi zmianami światła.
Matka, któr a nie zdawał a sobie z tego sprawy, mówił a ludziom, że jestem niedojr zał y jak na swój
wiek. Rzeczywiście, podczas pierwszeg o semestru nauki w Cambridg e większość weekendów spędza-
łem w domu, a w każdy piątkowy wieczór i poniedziałkowy por anek podróżował em koleją. Pociąg
często przystawał na kilka minut niedaleko Derby. Nie pamiętam nazwy stacji. Dwa star e drewniane
per ony otoczone modrzewiami, sosnami i różnymi odmianami ostrokrzewu nadawał y jej zar azem
wytworny i tajemniczy klimat: to była stacyjka rodem z opowiadań, któr e średnio zamożne dzieci
czytywał y przed czterdziestu laty. Kiedy siedział eś w pociąg u, nie miał eś pojęcia, jaki krajobraz kry-
je się za drzewami. Wiatr por uszał gał ęziami, więc mog łeś sobie wyo brażać, że znajdujesz się na
piaszczystym wzniesieniu, któr e otaczają pofałdowane sady i alejki albo rozleg łe wrzosowiska sięg a-
jące kolejnych wzgórz. Popoł udniowe światło szklił o liście ostrokrzewu. Wszystko było możliwe w
krainie – albo ogrodzie – za drzewami. Lisy, sowy i skradzione kucyki. Kolcolist i cyg ańskie tabor y
na sur owych polach. Tajemnica sterty dźwig ar ów leżących obok tor ów, lśniących od deszczu w zielo-
nym świetle na skraju lasu!
Koniecznie chciał em ją poznać.
Potem światło się rozproszył o, wiatr ustał i pociąg ruszył. Drzewa były zakur zone i pokryte le-
Strona 5
pem na ptaki. Skrywał y tylko osiedle mieszkaniowe, ogródki działkowe, fabrykę. Kobieta z nadpobu-
dliwym dzieckiem wsiadła do wag onu i zajęł a miejsce naprzeciwko.
– Po prostu siedź – ostrzeg ła dziecko.
Przez chwilę prowokacyjnie patrzył o jej w oczy, po czym poszło hał asować automatycznymi
drzwiami.
***
Na początku drug ieg o semestru kupił em wieżę ster eo. Szybko nauczył em się zakładać słuchawki,
podkręcać głośność i raz za razem słuchać tego sameg o utwor u, a każde powtór zenie jakiejś istotnej
frazy wywoł ywał o delikatne biał e wybuchy wewnątrz mojej czaszki.
Niezależnie, czy chodził o o początek piątej symfonii Bruckner a, czy jedynie o „The Bewlay Bro-
thers”, skutek był taki sam. Te bezbolesne objawienia czyścił y i wyg ładzał y moją pog matwaną korę
mózgową. Po cichu liczył em, że jeśli będę słuchał wystarczająco dług o lub głośno, stanie się ona
gładka jak kamień, dzięki czemu już nig dy nie będę mógł myśleć. Wtedy mar zył em o tym, żeby po-
zostać świadomym świata – odbier ać bodźce i na nie reagować – ale utracić samoświadomość. Nig dy
nie udał o mi się tego osiąg nąć. Muzyka w końcu zawsze przestawał a dział ać. Wybuchy tracił y nisz-
czycielską moc. Mój mózg zaczynał odr astać. Budził em się i patrzył em przez okno na pofalowane
zielone światło między gał ęziami drzew.
Osiemnastoletnie i dziewiętnastoletnie dziewczęta spływał y ku mnie przez ten blask, leniwie i bez-
myślnie por uszając kończynami. Gdy o nich myślał em, były rudowłose, uśmiechnięte i zaspane jak u
Gustava Klimta. Rok później leżał em z jedną z nich na podł odze.
***
Był początek czerwca, jasny, ale wilg otny. Od kilku dni powietrze przypominał o młot, któr y ogłu-
szył i oszoł omił ulice, zmuszając je do milczenia. Ona z kimś mieszkał a, ale dom przez cały tydzień
świecił pustkami. W jej pokoju, któr y znajdował się od frontu i krył w cieniu rozleg łej kor ony kasz-
tanowca, przez większość dnia było ciemno i chłodno. Rankiem przez godzinę cienie drewnianych
żaluzji przesuwał y się po sofie z hinduskimi poduszkami i brązowo-pomar ańczowym dywanie z
frędzlami, by następnie dotrzeć do jej rozwartych nóg i rozr zuconej bielizny. Nieco po czternastej
cienki, rozżar zony pasek słoneczneg o blasku wsunął się do górnej części pokoju, natrafił na zaku-
rzone papier owe ptaki na taniej kar uzelce i na chwilę zmienił je w cer amikę i złoto. To było wszyst-
ko.
– W tym pokoju cuchnie seksem.
– Cuchnie nami – odparł em.
Znał em ją od tyg odnia i dwóch dni. Nocami, na wpół rozbudzony we własnym łóżku, czuł em jej
zapach i w chwili oszał amiająceg o zachwytu przypominał em sobie, jak szeptał a: „Rżnij mnie! Rżnij
mnie!”. Gdziekolwiek był em, mog łem zamknąć oczy i dokładnie ujr zeć krąg łości u podstawy jej
kręg osłupa, któr y w tym miejscu jakby wstrzymywał oddech, nim zszedł łukiem między gładkie i
silne mięśnie pośladków. Uwielbiał em jej szkła kontaktowe. Uwielbiał em, gdy zatrzymywał a się na
środku ulicy, wyjmował a jedno z nich na dłoń, a następnie językiem wciąg ał a do ust, jak kotka, żeby
je wyczyścić.
– Może powinniśmy się wykąpać.
O piętnastej ktoś wtaszczył rower po schodach przed domem i wszedł do środka. Usłyszeliśmy
kroki na chłodnych kafelkach w kor ytar zu. Byliśmy już wtedy niecierpliwi, nieco zmęczeni i lepcy w
dotyku. Przybysz zapukał do drzwi pokoju, najpierw z wahaniem, a potem zdecydowanie. Znajomy
Strona 6
głos wywoł ał moje imię.
„Nie odpowiadaj” – poprosił a bezg łośnie.
– Yaxley jest gotowy, żeby spróbować – odezwał się głos za drzwiami, po czym zapadła cisza. –
Jesteś tam? Halo? Yaxley mówi, że jest gotowy. W ten weekend.
– Nie odpowiadaj! – powiedział a dosyć głośno.
Usiadłem i na nią popatrzył em. Znał em ją od tyg odnia i dwóch dni i wszystko mnie w niej za-
chwycał o.
– Ciii! – odr zekłem.
Pociąg nęł a mnie na łóżko.
– Idź sobie! – zawoł ał a.
– Jesteś tam? – spytał głos. – To ja, Lucas!
– Zaczekaj, Lucasie… – odpowiedział em.
Czy coś by się zmienił o, gdybym tego nie zrobił, gdybym po kryjomu został w pokoju z dłonią
pomiędzy jej nog ami, star ając się nie roześmiać?
– …zar az skończę.
Strona 7
CZĘŚĆ PIERWSZA
ŚLADAMI BOGINI
Strona 8
JEDEN
NIEDOCENIANIE SNÓW
Pam Stuyvesant zażywał a lekarstwa, żeby radzić sobie z padaczką. Często była po nich przyg nębiona
i trudna w obyciu, a Lucas, któr y sam był nerwowy, nig dy nie wiedział, co robić. Po ich rozwodzie
cor az częściej poleg ał na mnie jako na pośredniku.
– Nie lubię brzmienia jej głosu – tłumaczył. – Ty spróbuj.
Pod wpływem leków śmiał a się bez końca w krzykliwy, fałszywy sposób. Chociaż Lucas przez
lata star ał się ją traktować ze współczuciem, ten śmiech zawsze go żenował i irytował. Myślę, że się
go bał.
– Spróbuj wydobyć z niej coś sensowneg o.
Sądzę, że to poczucie winy podpowiadał o mu, że mam na nią łag odzący wpływ, jednakże nie cho-
dził o o jego własne wyr zuty sumienia, tylko o poczucie winy, któr e w jego opinii łączył o całą naszą
trójkę.
– Sprawdź, co powie.
***
Oto, co tym razem powiedział a:
– Posłuchaj, jeśli wywoł asz u mnie atak, Lucas Medlar gorzko tego pożał uje. Zresztą, co go ob-
chodzi, jak się czuję?
– Chodzi o to, że nie chcesz z nim rozmawiać. Martwi się, że coś się dzieje. Wszystko w por ządku,
Pam? – Nie odpowiedział a, ale wcale się tego nie spodziewał em. – Jeśli nie chcesz mnie widzieć, to
może od razu mi to powiedz? – zasug er ował em delikatnie.
Myślał em, że odłoży słuchawkę, ale ostatecznie skończył o się na par oksyzmie ciszy. Dzwonił em
do niej z budki telefonicznej na środku Huddersfield. Dzielnica handlowa wokół mnie była pełna bla-
deg o słoneczneg o blasku, ale wietrzna i zimna. Na później zapowiedziano deszcz ze śnieg iem. Minę-
ła mnie dwójka albo trójka roześmianych i rozg adanych nastolatków. (Jeden z nich powiedział: „Nie
wiem, co kwaśny deszcz ma wspólneg o z moją kar ier ą. Właśnie o to mnie spytali. »Co pan wie o
kwaśnym deszczu?«”). Kiedy się oddalili, usłyszał em urywany oddech Pam.
– Halo? – odezwał em się.
– Oszalał eś?! – krzyknęł a. – Nie mam zamiar u rozmawiać o tym przez telefon. Zanim się obej-
rzysz, wszyscy się dowiedzą! – Czasami bardziej niż zwykle potrzebował a lekarstw; można się było
zor ientować kiedy, gdyż w takich chwilach wciąż powtar zał a zwrot: „Zanim się obejr zysz…”.
Jedne z pierwszych słów, jakie usłyszał em z jej ust, brzmiał y: „To się wydaje takie proste, praw-
da? Ale zanim się obejr zysz, cholerstwo wymyka ci się z rąk”. Po czym schylił a się nerwowo, żeby
pozbier ać kawałki stłuczoneg o szkła. Ile wtedy mieliśmy lat? Dwadzieścia? Lucas uważał, że za po-
mocą języka odzwierciedlał a jakieś doświadczenia dotyczące lekarstw albo samej chor oby, ale chyba
nie miał racji. Kolejny zwrot, jakieg o często używał a, brzmiał: „W końcu trzeba na siebie uważać, co
nie?”. Przeciąg ał a słowa „uważać” i „nie” w sposób, któr y jednoznacznie wskazywał na nastoletnią
manier ę.
– Chyba oszalał eś, jeśli myślisz, że powiem cokolwiek przez telefon.
– Więc przyjdę wieczor em.
– Nie!
– Pam… – zaczął em, ale szybko się poddał a.
Strona 9
– Przyjdź ter az i miejmy to już za sobą. Nie czuję się najlepiej.
Ataki padaczki od dwunasteg o albo trzynasteg o roku życia, reg ularnie jak w zeg arku; a potem kla-
syczna mig rena, żeby wypełnić luki: komplikacja, któr ą, słusznie albo niesłusznie, zawsze łączył a z
tym, co Yaxley pomógł naszej trójce zrobić, gdy byliśmy studentami. Nie wolno jej się było dener-
wować ani ekscytować. „Oszczędzam adr enalinę”, tłumaczył a. To był problem natur y fizycznej, a nie
psycholog icznej: kwestia gruczoł ów. „Wtedy nie mogę jej uwolnić”. Potem jednak ściany zbiornika
pękał y i wszystko wypływał o jednocześnie pod wpływem jakieg oś drobneg o impulsu – zgubienia
buta, spóźnienia się na autobus, deszczu – wywoł ując halucynacje, wymioty i utratę kontroli nad jeli-
tami. „A potem następuje eufor ia. To cudownie odprężające. Zupełnie jak seks”, mawiał a z gor yczą.
– W por ządku, Pam. Niedług o przyjadę. Nie martw się.
– Odchrzań się. – Potrzebował a słów wsparcia, ale ją denerwował y. – Wszystko się wali. Już wi-
dzę unoszące się światełka.
Kiedy tylko odłożył a słuchawkę, zatelefonował em do Lucasa.
– Więcej tego nie zrobię – stwierdził em.
Cisza.
– Lucasie? Z nią nie jest dobrze. Bał em się, że dostanie ataku podczas naszej rozmowy.
– Ale się z tobą spotka? Chodzi o to, że rzucał a słuchawką, kiedy do niej dzwonił em. Nie masz po-
jęcia, jakie to może być męczące. Zobaczy się z tobą dzisiaj?
– Przecież wiedział eś, że się zgodzi.
– To dobrze.
Rozł ączył em się.
– Lucasie, drań z ciebie – oznajmił em dzielnicy handlowej.
***
Luty. Dzień Święteg o Walenteg o. Śnieg i śnieg z deszczem w cał ym kraju. Przez okoł o pół godziny
autobus z Huddersfield przemier zał zmęczone wioski robotnicze, któr e zajęł y się fryzjerstwem, ho-
dowlą psów i niedofinansowaną tur ystyką. Wysiadłem o piętnastej, ale miał em wrażenie, że jest
znacznie później. Tarcza kościelneg o zeg ar a była oświetlona, a tajemniczy żółty blask wpadał uko-
śnie przez okno w nawie, jakby ktoś przyświecał sobie czterdziestowatową żar ówką. Sznur samocho-
dów nie miał końca, gdy czekał em, żeby przejść na drug ą stronę ulicy, a ich spaliny par ował y w
mrocznym powietrzu. Jak na wioskę panował tutaj spor y hał as: opony syczał y na mokrej nawierzch-
ni, rozleg ał o się pobrzękiwanie butelek z gazowanymi napojami, któr e rozł adowywano z ciężar ówki
przed pocztą, jakieś dzieci, któr ych nie widział em, nieprzer wanie wykrzykiwał y to samo słowo. Nie-
spodziewanie ponad te wszystkie odg łosy wybił a się czysta nuta trelu drozda, a ja wyszedłem na uli-
cę.
– Jesteś pewien, że nikt nie wysiadł z autobusu za tobą?
Pam trzymał a mnie na prog u, nerwowo rozg lądając się po ulicy, ale kiedy już wszedłem, sprawia-
ła wrażenie zadowolonej, że może z kimś por ozmawiać.
– Lepiej zdejmij płaszcz. Siadaj. Zapar zę ci kawy. Nie, tutaj, po prostu zepchnij kota z krzesła.
Wie, że nie powinien tu leżeć.
To był star y kocur o matowym, suchym czarno-biał ym futrze, a kiedy go podniosłem, okazał o
się, że składał się niemal wył ącznie z rozg rzanych kości. Postawił em go ostrożnie na dywanie, ale
natychmiast wskoczył mi na kolano i zaczął się ślinić na mój pulower. Kolejny, młodszy zwier zak,
przycupnął na par apecie, gdzie niezręcznie przestępował z łapy na łapę pomiędzy kunsztownymi ko-
szykami pełnymi papier owych kwiatów, wyg lądając na deszcz ze śnieg iem i pusty ogród.
– Złaź stamtąd! – zawoł ał a Pam, wieszając mój płaszcz w malutkim przedpokoju.
Strona 10
Oba koty ją zig nor ował y. Wzruszył a ramionami.
– Zachowują się, jakby mieszkanie do nich należał o. – Tak można było wnioskować po zapachu. –
To znajdy. Sama nie wiem, po co je przyg arnęł am. – Następnie dodał a, jakby wciąż mówił a o kotach:
– Jak się miewa Lucas?
– Zaskakująco dobrze. Nie powinnaś zrywać z nim kontaktu.
– Wiem. – Na jej ustach mig nął uśmiech. – A co u ciebie? Prawie wcale się nie widujemy.
– Nieźle, chociaż czuję się star o.
– Jeszcze niewiele wiesz – odparł a. Stał a w prog u kuchni ze ścier eczką w jednej dłoni i filiżanką
w drug iej. – Jak my wszyscy.
To była znajoma skarg a. Kiedy zobaczył a, że jestem zbyt zaafer owany, żeby jej wysłuchać, wróci-
ła do kuchni i zaczęł a stukać naczyniami w zlewie. Usłyszał em odg łos wody nalewanej do czajnika.
Gdy go napełniał a, powiedział a coś, czeg o nie dosłyszał em. Następnie, zakręcając kran, dodał a:
– Coś się dzieje w Pler omie. Coś noweg o. Czuję to.
– Pam, to wszystko skończył o się dwadzieścia lat temu.
***
Prawdę mówiąc, nawet wtedy nie był em pewien, co zrobiliśmy. Pewnie wyda się wam to dziwne, ale
dziś pamiętam tylko pewien czerwcowy wieczór skąpany w słodko-zgnił ej woni kwiatów głog u, tak
gęstej, że niemal w niej pływaliśmy, jak również w gor ącym wieczornym świetle, któr e przelewał o
się pomiędzy żywopłotami jak przejr zyste złoto. Pamiętam Yaxleya, ponieważ nieł atwo go zapo-
mnieć. Ale umyka mi to, co zrobiliśmy pod jego kier ownictwem, oraz znaczenie tych czynów. Nie-
wątpliwie coś straciliśmy: jeżeli chcecie, możecie to nazwać „niewinnością”, ja jednak uważał em, że
takie postawienie sprawy rodzi zbyt wiele pytań.
Lucas i Pam od początku znacznie bardziej się tym przejęli. Wzięli to sobie do serca.
A potem – może dwa albo trzy miesiące później, gdy już nie mieliśmy wątpliwości, że coś poszło
nie tak, gdy sprawy po raz pierwszy przybrał y niewłaściwy obr ót – to Pam i Lucas przekonali mnie,
żebym por ozmawiał z Yaxleyem, chociaż obiecaliśmy mu, że nig dy więcej się z nim nie skontaktuje-
my. Chcieli się dowiedzieć, czy można jakoś odwrócić lub unieważnić to, co zrobiliśmy, i odzyskać
to, co utraciliśmy.
– To chyba tak nie dział a – ostrzeg łem ich, ale widział em, że mnie nie słuchają.
– Będzie musiał nam pomóc – stwierdził Lucas.
– Po co w ogóle to zrobiliśmy? – spytał a mnie Pam.
***
Pojechał em następneg o dnia. Pociąg był zatłoczony. Po drug iej stronie stolika, na przeciwleg łym
miejscu przy oknie, siedział wysoki czarnoskór y mężczyzna i rozg lądał się z uśmiechem, strzelając
knykciami. Miał na sobie drog i brązowy jedwabny garnitur. Siedzenia obok nas zajmował y dwie ko-
biety w średnim wieku, któr e jechał y na tyg odniowe wakacje do Londynu. Bezustannie trajkotał y o
swojej poprzedniej wizycie: przeszły Tower Bridg e podczas wichur y, a potem jadły pieczone ziem-
niaki na północnym brzeg u, podziwiając posąg delfina i dziewczyny, oraz odwiedził y Greenwich.
Ostatnieg o dnia wybrał y się do zoo w Reg ent’s Park, gdzie, nieśmiał o zag lądając do niewielkich
ogrzewanych pomieszczeń w pawilonie z gadami, z zaskoczeniem dostrzeg ły tajskieg o wodneg o
jaszczur a o skór ze, któr a według jednej z nich wyg lądał a „jak płócienna torba”.
Kobieta rozkoszował a się tym por ównaniem.
– Zupełnie jak star a zielona płócienna torba – powtór zył a. – Nie zrobił o ci się nieswojo? – naci-
Strona 11
skał a, ale jej przyjaciółka sprawiał a wrażenie znudzonej.
– Dlaczeg o?
– Przez tę skór ę!
Wtedy czarnoskór y mężczyzna nachylił się i rzekł:
– Mnie robi się tylko smutno.
Miał niski i przyjemny głos. Kobiety go zig nor ował y, więc skupił się na mnie.
– Sam nie wiem dlaczeg o. Po prostu skór a jaszczur ów wydaje mi się nędzna i niedopasowana.
– Chyba nig dy nie widział em takieg o zwier zęcia – odparł em.
– A co, gdyby ewolucja kier ował a się ideo log ią? – spytał. – Przywiązywał a wagę do estetyki?
Kobiety przyjęł y jego słowa z taką obojętnością, że musiał wyjr zeć przez okno; a chociaż potem
raz czy dwa uśmiechał się do mnie zachęcająco, jakby chciał powrócić do rozmowy, ostatecznie tego
nie zrobił.
Później poszedłem do toalety, a następnie do bufetu. Kiedy tam był em, pociąg zatrzymał się w Ste-
venag e; gdy wrócił em na swoje miejsce, okazał o się, że kobiety przesiadły się pod okno, a na miej-
scu czarnoskór eg o siedział grubas o czerwonej twar zy, któr y wyg lądał jak starsza wersja H.G. Well-
sa, i większość drog i do Londynu przespał ze zbolał ą miną i dłońmi złożonymi na brzuchu. Zaśmie-
cił stolik papier ami po kanapkach, plastikowymi kubeczkami, pustą miniaturką butelki po whisky
oraz kartkami z gazety. Tuż przed odjazdem pociąg u obudził się, posłał mi podejrzliwe spojr zenie
ponad tym bał ag anem i pchnął coś w moją stronę.
– Gość, któr y tutaj siedział, coś dla ciebie zostawił – odezwał się z silnym północnym akcentem.
To była złożona w kwadrat kartka z notatnika, na któr ej napisano wyr aźnymi, zachwycająco rów-
nymi liter ami: „Nie mog łem nie zauważyć, jak bardzo podziwiał eś brzozy. Brzozowe lasy bardziej
niż jakiekolwiek inne należy oglądać w jesiennym świetle! Wtedy zaskakujemy je podczas tańca,
świętowania czeg oś, co u drzew stanowi odpowiednik zwier zęcej natur y. Tańczą nawet w zimne bez-
wietrzne dni: konar y jak oświetlone kości uchwycone w ruchu – albo dopier o co znier uchomiał e – w
kłębach bladofioletoweg o dymu gał ązek”.
List nie był podpisany. Odwrócił em kartkę, ale niczeg o nie znalazłem na odwrocie.
Roześmiał em się.
– Był czarnoskór y? – spytał em.
– Tak jest, chłopcze – odr zekł grubas. – Był. – Dźwig nął się na nogi i, ciężko dysząc, zaczął ścią-
gać bag aż z półki. – Czarny w chuj.
Kiedy pociąg powoli pokonywał ostatnią milę dzielącą nas od Londynu, zobaczył em trzy arkusze
z gazety, któr e wir ował y przy górnych piętrach biur owca, jak motyle zalecające się do kwiatu. Pler o-
ma domag a się od nas namiętności wobec świata, ten zaś ją odzwierciedla, chociaż robi to w znie-
kształcony sposób.
Wciąż pamiętam intelig entną gorliwość w uśmiechu czarnoskór eg o – cechującą go nieustającą
potrzebę mówienia o świecie – i jego eleg anckie ostre kości policzkowe, któr e były jak plemienne
blizny albo jedwabny garnitur: zaprojektowane, a nie natur alne.
***
Chociaż Yaxley nienawidził Muzeum Brytyjskieg o, tak się złożył o, że zawsze żył w jego cieniu.
Spotkał em się z nim w kawiarni Tivoli, gdzie bywał w każde popoł udnie. Tamteg o dnia na dwor ze
było wilg otno. Yaxley miał na sobie gruby, star oświecki czarny płaszcz; widząc jednak jego nad-
garstki, sterczące z rękawów, dług ie, delikatne i brudne, pokryte otarciami, jakby walczył z jakimś
niewielkim zwier zęciem, podejr zewał em, że pod spodem nie nosił mar ynarki ani koszuli. Wyg lądał
na starszeg o niż był w istocie, garbił się, a jego szczękę por astał a siwa szczecina. Czasami zastana-
Strona 12
wiam się, czy to również była poza – chociaż inneg o rodzaju – podobnie jak egzemplarz „Church Ti-
mes”, któr y zawsze nosił przy sobie, star annie złożony w taki sposób, żeby pokazywać fragment na-
główka, ale któr eg o nig dy przy nas nie otwier ał.
W tamtych czasach w Tivoli zawsze grał o radio. Podawali rozwodnioną kawę, zbyt gor ącą, jak za-
zwyczaj bywa z espresso, żeby miał a jakikolwiek smak. Usiedliśmy na stołkach przy oknie, opier ając
się łokciami o kontuar zasypany brudnymi kubeczkami i niedojedzonymi kanapkami, obserwując
przechodniów na Museum Street. Po dziesięciu minutach za naszymi plecami rozległ się wyr aźny ko-
biecy głos:
– Tak naprawdę dzieci nawet nie chcą spróbować.
Yaxley aż podskoczył i obejr zał się ze spłoszoną miną, jakby czuł, że musi odpowiedzieć.
– To tylko radio – zapewnił em.
Popatrzył na mnie jak na szaleńca i dopier o po jakimś czasie na nowo podjął wątek:
– Wiedzieliście, co robicie. Dostaliście to, czeg o chcieliście, i nikt was w żaden sposób nie oszu-
kał.
– Zgadza się – przyznał em.
Rozbolał y mnie oczy: Yaxley szybko stawał się męczący.
– Wszystko rozumiem – dodał em. – Nie w tym problem. Po prostu chciałbym móc ich jakoś uspo-
koić…
Yaxley mnie nie słuchał.
Mocno się rozpadał o, przez co tur yści – głównie Niemcy i Amer ykanie, któr zy przyjechali do
Bloo msbur y, żeby zwiedzić Muzeum Brytyjskie – uciekli z ulic. Wydawał o się, że wszyscy mają na
sobie nowe ubrania. Kawiarnia Tivoli szybko się wypełnił a, a w powietrzu unosił a się woń mokrych
płaszczy. Ludzie szukający miejsc stale ocier ali się o nasze plecy.
– Przepraszam, przepraszam – mruczeli, a Yaxley niemal natychmiast wpadł w rozdrażnienie.
– Psie gówna – oznajmił głośno rzeczowym tonem. Mam wrażenie, że ich grzeczność podział ał a
na nieg o znacznie bardziej niż sama niedog odność. – Trzy pokolenia królików – zakpił, gdy cała ro-
dzina przepchnęł a się obok nieg o, żeby dotrzeć do stolika w kącie. Najwyr aźniej nikt się nie obr aził,
chociaż z pewnością go słyszeli. Przemoczona kobieta w fioletowym płaszczu weszła do kawiarni,
zaczęł a się nerwowo rozg lądać za wolnym miejscem, a kiedy żadneg o nie znalazła, szybko wyszła.
– Zwar iowana suko! – Yaxley zawoł ał w ślad za nią. – Idź się walić. – Popatrzył wyzywająco na
pozostał ych klientów.
– Chyba będzie lepiej, jeśli por ozmawiamy na osobności – stwierdził em. – Może w twoim miesz-
kaniu?
Od dwudziestu lat mieszkał w tym samym pokoju nad księg arnią Atlantis. Widział em, że nie ma
ochoty mnie tam zabrać, chociaż to było tuż za rog iem i już wcześniej go odwiedzał em. Początkowo
próbował udawać, że będziemy mieli problemy z dostaniem się do środka.
– Sklep jest zamknięty – odr zekł. – Musielibyśmy skor zystać z tylneg o wejścia. – W końcu przy-
znał: – Nie mogę tam wrócić przez najbliższą godzinę albo dwie. Wczor aj w nocy zrobił em coś,
przez co ter az może tam nie być bezpiecznie. – Uśmiechnął się szer oko. – Wiesz, co mam na myśli –
dodał.
Nie mog łem go skłonić do dalszych wyjaśnień. Skaleczenia na jego nadg arstkach przypomniał y
mi, jak spanikowani byli Pam i Lucas, kiedy ostatnio z nimi rozmawiał em. Nag le zaprag nął em ko-
niecznie odwiedzić jego pokój.
– Zawsze możemy por ozmawiać w muzeum – zaproponował em. Pewneg o popoł udnia przed ro-
kiem podczas przeg lądania zbior u rękopisów na jednej ze stron „Chroniques d’Ang leterr e” autorstwa
Jean de Wavrin – niejasnej histor ii, któr ej pełnej wersji nikt nie zna – Yaxley natrafił na miniatur ę,
któr a w dziwnych, nier zeczywistych odcieniach zieleni i błękitu przedstawiał a kor onację Ryszarda
Strona 13
Lwie Serce.
Część miniatur y się por uszył a; nig dy nie zdradził, któr a to była część.
„Podobno to kor onacja, ale czy ci czter ej mężczyźni niosą trumnę?”, napisał wtedy do mnie nie-
mal żał ośnie. „No i kto idzie pod płóciennym dachem – razem z biskupami, chociaż sam nie jest bi-
skupem?”.
Od tamtej pory w miar ę możliwości unikał wizyt w tym budynku, chociaż stale widział jego wyso-
kie żelazne ogrodzenie na końcu ulicy. Zwier zył mi się, że zaczął wątpić w autentyczność niektór ych
eksponatów ze średniowiecznych zbior ów. Ale tak naprawdę się ich obawiał.
– Tam był oby spokojniej – naleg ał em.
Siedział zgarbiony nad egzemplar zem „Church Times”, patrząc na ulicę i trzymając przed sobą
mocno zaciśnięte dłonie. Widział em, że się namyśla.
– Pierdolona kupa gówna! – rzekł w końcu. Wstał z krzesła.
– Więc chodźmy. Zresztą, już się pewnie przejaśnił o. – Deszcz skapywał z błękitno-złoteg o frontu
księg arni Atlantis. Na drzwiach wisiał o wyblakłe powiadomienie: „Zamknięte na czas remontu”. Usu-
nięto wystawę okienną, choć wyg lądał o na to, że na półce został o kilka książek. Przez szybę z walco-
waneg o szkła widział em „Drżenie zasłony” W.B. Yeatsa – zawier ające lir yczne wezwanie do intuicyj-
neg o rytuału „Hodos Chameliontos” – oparte na „Pamiętnikach Malte-Laur idsa Brigg e” Rilkeg o.
Kiedy zwrócił em uwag ę Yaxleya na to przypadkowe zestawienie, tylko popatrzył na mnie z pog ardą.
W księg arni unosił się zapach pocięteg o drewna i świeżeg o gipsu, ale na schodach ustępował on
woni gotowaneg o jedzenia. Yaxley zaczął szukać klucza. Na przeciwleg łych ścianach jego wynajęte-
go pokoju, któr y był dosyć duży i mieścił się na górnym piętrze, znajdował y się pozbawione zasłon
podwójne okna. Mimo wszystko pomieszczenie nie było dobrze oświetlone. Przez jedno okno widać
było mokre fasady budynków przy Museum Street, jaskrawozielony osad na par apetach, stiukowe
woluty i girlandy szar e od guana; po drug iej stronie ukazywał a się część poczerniał ej wieży zeg ar o-
wej kościoł a Święteg o Jer zeg o w Bloo msbur y, reprodukcja grobowca Mauzolosa widoczna na tle
pędzących obł oków.
– Kiedyś słyszał em, jak ten zeg ar bił dwadzieścia jeden razy – zag adnął Yaxley.
– Nie wątpię – odparł em nieszczer ze. – Poczęstujesz mnie herbatą?
Yaxley przez chwilę milczał. Potem się roześmiał.
– Nie zamier zam im pomóc – rzekł. – Dobrze o tym wiesz. Nie pozwolono by mi tego zrobić. Na-
sze czyny w Pler omie są nieo dwracalne.
***
– Pam, to wszystko skończył o się dwadzieścia lat temu.
– Wiem. Wiem o tym. Ale… – Nag le urwał a, po czym dodał a zduszonym głosem: – Możesz tutaj
podejść? Tylko na chwilę?
Dom, jak wiele budynków w Gór ach Pennińskich, wzniesiono na zboczu doliny. Niemal pionową
skarpę, na któr ej stał, podtrzymywał prawie dziesięciometrowy mur opor owy zbudowany bez zapra-
wy mur arskiej, czarny od wilg oci nawet w środku lipca, pokryty por ostami i kępami paproci jak
ściana urwiska. W zimowych miesiącach woda dzień w dzień spływał a po mur ze, skapując do ka-
miennej niecki z odg łosem, któr y przypominał kapanie kranu w nocy. Na tył ach domu znajdował o
się przejście o szer okości zaledwie pół metra, wypełnione popękanymi dachówkami i innymi śmie-
ciami.
– Wszystko w por ządku – zapewnił em Pam, któr a wpatrywał a się z zaskoczeniem w gęstniejący
mrok, przekrzywiając głowę i unosząc ścierkę do ust, jakby zrobił o jej się niedobrze.
– Wie, kim jesteśmy – wyszeptał a. – Pomimo środków ostrożności, zawsze nas zapamiętuje.
Strona 14
Zadrżał a, odsunęł a się od okna i zaczęł a nalewać wodę do filtra ekspresu do kawy, tak niezdarnie,
że musiał em objąć ją ramieniem i powstrzymać.
– Lepiej usiądź, zanim się popar zysz. Ja dokończę, a ty opowiedz, co się stał o.
Zawahał a się.
– No dalej – zachęcił em ją. – Dobrze?
– Dobrze.
Przeszła do salonu i usiadła. Jeden z kotów wbiegł do kuchni i popatrzył na mnie z wyczekiwa-
niem.
– Nie dawaj im mleka! – zawoł ał a. – Wypił y trochę rano, zresztą zawsze mają po nim bieg unkę.
– Jak się czujesz? – spytał em. – Chodzi mi o twoje zdrowie.
– Tak, jak się można spodziewać.
Powiedział a, że zażył a trochę propranololu na mig renę, ale ten nig dy jej nie pomag ał. Co prawda
skracał napady bólu głowy, ale jako skutek uboczny powodował silne zmęczenie. „Spowalnia pracę
serca. Czuję, jak ono zwalnia”. Patrzył a na par ującą kawę w filiżance. Para początkowo powoli się
unosił a, a potem gwałtownie zawir ował a, jakby pod wpływem słabeg o podmuchu. Wiry twor zą się i
znikają na powierzchni głębokiej, gładkiej rzeki. Powolny ruch po spir ali, nag łe zawir owanie. To, co
wydawał o się spokojne, okazuje się złożone, a jedynym wyjściem jest ruch.
Przypomniał em sobie nasze pierwsze spotkanie:
Miał a wtedy dwadzieścia lat. Była drobną, pobudliwą, atrakcyjną dziewczyną, któr a nosił a dżerse-
jowe sukienki w kolor ze mchu, żeby chwalić się swoimi biodrami i talią. Później strach odebrał jej
delikatność. Po rozwodzie, w jej oszał amiających rudych włosach pojawił o się kilka siwych pase-
mek, więc nier ówno się ostrzyg ła i przefarbował a na czarno. Spotężniał a. Jej ciał o się rozszer zył o i
nabrał o muskularneg o ciężar u. Nawet jej dłonie i stopy jakby urosły.
„Zanim się obejr zysz, stajesz się star y”, mawiał a. „Zanim się obejr zysz”.
Po rozstaniu z Lucasem nie potrafił a dług o wytrzymać w jednym miejscu; przeprowadzał a się co
okoł o pół roku, chociaż nig dy daleko, zawsze do podobnych rozsypujących się, ponur o urządzonych
domków, co pozwalał o podejr zewać, że szukał a właśnie tego, co czynił o ją nerwową i chor ą; a także
star ał a się ograniczyć do pięćdziesięciu papier osów dziennie.
– Dlaczeg o Yaxley nig dy nam nie pomógł? – spytał a. – Na pewno wiesz.
***
Yaxley wył owił dwie filiżanki z plastikowej miski do mycia naczyń i włożył do nich tor ebki z herba-
tą.
– Nie mów, że ty też się boisz! – rzekł. – Więcej się po tobie spodziewał em.
Pokręcił em głową. Nie był em pewien, czy się boję. Dzisiaj też tego nie wiem. Herbata, gdy wresz-
cie się pojawił a, miał a wyr aźnie tłusty posmak, jakby ją usmażył. Zmuszał em się do picia, podczas
gdy Yaxley obserwował mnie cynicznie.
– Lepiej usiądź – zasug er ował. – Jesteś wyczerpany.
Kiedy odmówił em, wzruszył ramionami i wrócił do naszej rozmowy, jakbyśmy nadal byli w Ti-
voli:
– Nikt ich nie oszukał ani nie udawał, że będzie łatwo. Z takieg o eksper ymentu można wynieść coś
dla siebie tylko wtedy, gdy zachowa się chłodną głowę i podejmie ryzyko. Jeśli będziesz dział ał
ostrożnie, możliwe, że w ogóle nie pozwolą ci się ruszyć. – Wyg lądał na zamyśloneg o. – Widział em,
co spotyka ludzi, któr zy tracą zimną krew.
– Nie wątpię – odparł em.
– Niektór ych z nich trudno było rozpoznać.
Strona 15
Odstawił em filiżankę.
– Nie chcę wiedzieć – odr zekłem.
– Na pewno nie.
Uśmiechnął się.
– Nadal żyli – dodał cicho – jeśli to cię martwi.
– Namówił eś nas – przypomniał em.
– Sami się namówiliście.
Brudnozielona tapeta oraz lepka żółta okleina mebli od razu pochłaniał y większość światła, któr e
wpadał o do pokoju od strony Museum Street. Reszta stopniowo wsączał a się w przedmioty zaleg ają-
ce na podł odze, zmięte i nadpalone kartki maszynopisu, ścinki włosów, poł amane kawałki kredy, któ-
rą poprzedniej nocy nar ysowano coś na łuszczącym się linoleum: pośród tych śmieci blask dog or y-
wał. Chociaż wiedział em, że Yaxley prowadzi ze mną jakąś grę, nie rozumiał em jej zasad. Nie potra-
fił em się zdobyć na wysił ek, więc ostatecznie musiał mnie wyr ęczyć. Zaczekał, aż zbior ę się do wyj-
ścia.
– Pewneg o dnia będziesz miał tego dosyć – rzucił em od prog u.
Wyszczer zył się i pokiwał głową, a następnie udzielił mi rady:
– Czy kiedyś widział eś, jak Joanna d’Arc klęka do modlitwy przy kasach biletowych na dworcu St
Pancras? A potem mały chłopiec przyprowadza coś, co przypomina kozła, a ten na nią wskakuje i
rżnie ją w promieniach słońca? Wróć, kiedy będziesz wiedział, czeg o chcesz. Pozbądź się Lucasa
Medlar a, to amator. Przyprowadź dziewczynę, jeśli musisz.
– Odpierdol się, Yaxley.
Nie odprowadził mnie na ulicę.
Tamteg o wieczor u musiał em to powiedzieć Lucasowi.
– Yaxley już więcej nie będzie z nami rozmawiał.
– Chryste – odr zekł i przez chwilę myślał em, że się rozpłacze. – Pam tak źle się czuje – wyszeptał.
– Co powiedział?
– Zapomnij o nim. Nie potrafiłby nam pomóc.
– Pobier amy się z Pam – oznajmił pośpiesznie Lucas.
Strona 16
DWA
N’AIMEZ QUE MOI
Cóż mog łem powiedzieć? Wiedział em równie dobrze jak oni, że robili to wył ącznie dla wyg ody. Nic
bym nie zyskał, gdybym ich zmusił, żeby to przyznali. Poza tym był em tak zmęczony, że ledwie sta-
łem. Yaxley mnie wyczerpał. W moim lewym oku pojawiał o się jakieś zabur zenie, lśniący zygzak
przypominający rozświetlone schodki. Dlateg o pog ratulował em Lucasowi i jak najszybciej skupił em
myśli na czymś innym.
– Yaxleya przer aża Muzeum Brytyjskie – rzekłem. – W pewnym sensie go rozumiem.
Jako dziecko też nienawidził em tego miejsca.
Wszystkie rozmowy, echa głosów, kroków oraz szelestów ubrań gromadził y się pod jego wysoki-
mi sufitami w formie jednoliteg o szmer u – niewyr aźnych i zmieszanych resztek znaczenia – któr y
sprawiał, że czuł em się jak dziecko por zucone przez rodziców na opuszczonej pływalni. Później,
jako nastolatek, bał em się ogromnych bezkształtnych głów w sali numer 25 i ich niejasnych opisów.
Wyr aźnie widział em, co się tam znajduje – „Głowa króla wyr zeźbiona z czerwoneg o piaskowca…”,
„Głowa gig antyczneg o posąg u króla wyr zeźbioneg o z czerwoneg o granitu…” – ale na co patrzy-
łem? Opis to nie wyjaśnienie. Pozbawiona twar zy drewniana rzeźba Ramzesa wynur zał a się z niszy
niedaleko drzwi toalety; to był Ramzes, któr y musiał się podpier ać kijem: pęknięty, drążony syfili-
sem, nadjedzony przez robaki podczas podróży przez świat, ale skazany na nieustanne beznadziejne
zmag ania.
– Chcemy wyjechać na północ – dodał Lucas. – Z dala od tego wszystkieg o.
***
Wraz z upływem popoł udnia Pam stawał a się cor az bardziej niespokojna.
– Słuchaj, czy ktoś jest w przejściu? – spytał a. – Możesz mi powiedzieć prawdę.
Kiedy kilkakrotnie zapewnił a, że nie może mnie wypuścić bez czeg oś do zjedzenia, i obiecał a, że
coś nam ugotuje, jeśli zapar zę kawę, zrozumiał em, że boi się sama wrócić do kuchni. Po każdym ta-
kim stwierdzeniu natychmiast zmieniał a temat.
– Niezależnie od tego, ile kawy piję, zawsze mam sucho w gardle. To przez papier osy – mówił a.
Albo stwierdzał a:
– Nie znoszę ciemnych popoł udni.
Często wracał a do kwestii wieku. Zawsze nienawidził a czuć się star o.
– Czeszesz włosy rano i nag le mija kolejne dziesięć lat, a wyr wane włosy i okruchy łupieżu są jak
star e zdjęcia, któr e sypią się na ziemię. Tak często się przeprowadzaliśmy po studiach – ciąg nęł a, jak-
by związek między tymi dwiema sprawami był dla mnie oczywisty. – Nie dlateg o, że nie potrafił am
usiedzieć w jednym miejscu, ale raczej musiał am co jakiś czas z czeg oś rezyg nować, jakbym składa-
ła ofiar ę. Jeśli podobał a mi się praca, któr ą wykonywał am, zawsze ją rzucał am. Biedny Lucas! – Ro-
ześmiał a się. – Czy czasami też się tak czujesz? – Skrzywił a się. – Pewnie nie – dodał a. – Pamiętam
pierwszy dom, w któr ym zamieszkaliśmy, obok Dunford Bridg e. Był olbrzymi i rozpadał się w środ-
ku! Nikt nie chciał go kupić, dopóki nie pojawiliśmy się z Lucasem. Każdy z poprzednich właścicieli
próbował jakoś go podzielić, żeby dało się w nim mieszkać. Ludzie wstawiali nowe schody albo łą-
czyli dwa pokoje. Odcinali część pomieszczeń, ponieważ nie stać ich było na ogrzewanie cał ości. Po-
tem wycofywali się przed zakończeniem robót i pozostawiali dom kolejnym lokator om…
Nag le urwał a.
Strona 17
– Nig dy nie potrafił am tam utrzymać por ządku – stwierdził a.
– Lucas zawsze go uwielbiał.
– Tak ci powiedział? Nie zwracaj na nieg o uwag i – ostrzeg ła. – Robotnicy zostawili tyle śmieci w
ogrodzie, że nie dało się tam niczeg o zasadzić. No i te zimy! – Zadrżał a. – Sam wiesz, jak tam jest. W
pokojach cuchnie propanem i butanem. W ciąg u tyg odnia Lucas ściąg nął tam wszystkie możliwe
przenośne grzejniki. Nienawidził am zimna, ale nie tak bardzo jak on. Ech, Lucasie, Lucasie, Lucasie
– skarcił a go z czuł ością, jakby był z nami w pokoju. – Ależ go nie znosił eś i jakiż był eś niepor ząd-
ny!
Zrobił o się ciemno, ale młodszy z kotów wciąż wpatrywał się w szar awą, deszczową studnię
ogrodu, za któr ym majaczył – jako powiększająca się linia cienia, nad któr ą nisko pędził y chmur y –
skraj wrzosowiska. Pam wciąż pytał a kota, co tam widzi.
– Tylko dawne zbrodnie – stwierdził a. – Dzieci pog rzebane na wrzosowiskach. – W końcu wstał a
z westchnieniem i zepchnęł a zwier zaka na ziemię. – Tam jest miejsce kotów. Powinny być na podł o-
dze.
Spadło kilka papier owych kwiatów, a Pam się po nie schylił a.
– Jeżeli istnieje Bóg, taki prawdziwy, to już dawno dał sobie spokój. Nie jest zgorzkniał y, ale apa-
tyczny. – Skrzywił a się i uniosła dłonie do oczu. – Nie będzie ci przeszkadzał o, jeśli zgaszę górne
światło? – spytał a. – On wniknął we wszystko, tak że stał się nieskończenie cienką, rozciąg niętą isto-
tą, obecną w każdym atomie, ale tak zmęczoną, że już nie potrafi dalej dział ać, tak wymizer owaną, że
można mu tylko współczuć popełnionych błędów. Oto prawdziwy Bóg. My widzieliśmy coś, co zaję-
ło jego miejsce.
– Co widzieliśmy, Pam?
Wbił a we mnie wzrok.
– Wiesz, nig dy nie był am pewna, czeg o Lucas ode mnie oczekuje – odparł a.
Słaby żółty blask stoł owej lampki oświetlał bok jej twar zy. Niemal bezustannie przypalał a nowe
papier osy, po czym zgniatał a je, na wpół wypalone, w gnieździe z niedopałków na spodku swojej fi-
liżanki.
– Wyo brażasz sobie? Przez te wszystkie lata nig dy nie wiedział am, czeg o chce.
Wydawał o się, że przez chwilę się nad tym zastanawia. W końcu odezwał a się z namysłem:
– Mam wrażenie, że nig dy mnie nie kochał. – Ukrył a twarz w dłoniach.
Wstał em, zamier zając ją pocieszyć. Wtedy bez ostrzeżenia zer wał a się z krzesła i zbliżył a do mnie
o kilka kroków, rozpaczliwie i chao tycznie. Na środku pokoju zder zył a się z niskim stolikiem ozdo-
bionym mozaiką, któr y ktoś dwadzieścia lat wcześniej przywiózł z wyprawy do Kaszmir u. Kilka
książek w miękkiej oprawie oraz wazon z zawilcami poleciał y w powietrze. Kwiaty najlepsze dni
miał y już za sobą. Pam opuścił a wzrok na egzemplar ze „Love for Lydia” i „The Death of the Heart”,
przykryte dużymi niebieskimi i czerwonymi płatkami niczym brudnymi chusteczkami; z namysłem
dotknęł a ich stopą. Zakrztusił a się pod wpływem smrodu brudnej wody po kwiatach.
– Ojej, co my poczniemy, Lucasie – wyszeptał a.
– Nie jestem Lucasem – odr zekłem łag odnie.
Kiedy podnosił em książki i wycier ał em ich okładki, najwyr aźniej przezwyciężył a strach przed
kuchnią – później doszedłem do wniosku, że może po prostu o nim zapomniał a – gdyż usłyszał em,
że szuka szufelki i szczotki, któr e trzymał a pod zlewem. Podejr zewał em, że mig rena już prawie ode-
brał a jej wzrok.
– Ja to zrobię, Pam! – zawoł ał em zniecierpliwionym głosem. – Usiądź sobie.
Nag le głośno westchnęł a, a potem rozległ się jakiś łoskot i dwukrotnie powtór zył a moje imię.
***
Strona 18
– Pam, nic ci się nie stał o?
Nikt nie odpowiedział.
– Halo? Pam?
Znalazłem ją obok zlewu. Rzucił a szufelkę i szczotkę i zaciskał a dłonie na mokrej szmacie do
podł og i, tak mocno, że mięśnie na jej krótkich przedr amionach napinał y się jak u stolar za. Woda
ściekał a jej po spódnicy.
– Pam?
Wyg lądał a przez okno na wąskie przejście, gdzie w świetle dług iej kuchennej jar zeniówki wyr aź-
nie było widać coś dużeg o i biał eg o, co wisiał o w powietrzu i obr acał o się jak poczwarka pośród li-
gustrów.
– Chryste! – zawoł ał em.
Obiekt por uszył się, a następnie znier uchomiał, jakby to, co znajdował o się w środku, zmęczył o
się próbami wydostania się na zewnątrz. Po chwili zwinął się od zwężonej podstawy i jakby się roz-
dzielił, a potem ponownie złączył. W jednej chwili zrozumiał em, że patrzę na ruchy dwóch org ani-
zmów, dwóch nag ich ludzkich postaci zawieszonych w powietrzu, któr e na zmianę wiły się, obejmo-
wał y i rozł ączał y, stale ukazując się od innej strony, tak że najpierw widział em plecy mężczyzny, po-
tem plecy kobiety, a następnie obie postacie z boku. Kiedy ujr zał em ich po raz pierwszy, byli złączeni
ustami. Kobieta miał a zamknięte oczy; później oparł a głowę na ramieniu partner a. Po jakimś czasie
zwrócili uwag ę na Pam. Mieli bardzo bladą skór ę, matową jak biał a czekolada, ale to mógł być efekt
światła. Pomiędzy nami wir ował deszcz ze śnieg iem, ale nie przesłaniał nam widoku.
– Czym oni są, Pam?
– To cierpienie nig dy się nie skończy – odparł a niewyr aźnym, zachrypniętym głosem. – Podążają
za mną wszędzie, dokąd się udam.
Nie potrafił em oder wać od nich wzroku.
– Czym oni są?
Łączył o ich coś, co – gdyby skupiali uwag ę na sobie nawzajem – można by nazwać mił ością. Ko-
łysali się i powoli obr acali na tle czarnej mokrej ściany, jak ryby w akwar ium. Chwycił em Pam za ra-
miona.
– Zabierz ich – powiedział a niewyr aźnie. – Dlaczeg o zawsze na mnie patrzą? – Zakaszlał a, otarł a
usta i odkręcił a zimną wodę. Zaczęł a drżeć; targ ał y nią silne pojedyncze spazmy. – Zabierz ich.
Chociaż dobrze wiedział em, że oni tam są, popełnił em błąd i nig dy nie uwier zył em, że są praw-
dziwi. Pomyślał em, że Pam się uspokoi, jeśli nie będzie ich widział a. Ale nie pozwalał a mi zgasić
światła ani zasunąć zasłon, a kiedy próbował em ją zachęcić, żeby oder wał a się od krawędzi zlewu i
przeszła ze mną do salonu, tylko żał ośnie pokręcił a głową i ogarnęł y ją torsje.
– Nie, zostaw mnie – poprosił a. – Nie chcę, żebyś ter az ze mną był. – Jej ciał o zesztywniał o. Była
niezdarna jak dziecko, ale miał a w sobie mnóstwo siły.
– Spróbuj stąd odejść, Pam, proszę.
Popatrzył a na mnie bezr adnie.
– Nie mam czym wytrzeć nosa. – Pociąg nął em ją wściekle i upadliśmy. Wylądował em ramieniem
na szufelce, w ustach miał em pełno jej włosów, któr e śmierdział y popioł em z papier osów. Czuł em,
jak jej dłonie por uszają się po moim ciele.
– Pam! Pam! – woł ał em.
Wydostał em się spod niej – znów zaczęł a stękać i wymiotować – i oglądając się przez ramię na
uśmiechnięte istoty w przejściu, wybieg łem z kuchni, a następnie z domu. Słyszał em własny paniczny
szloch. – „Dzwonię po Lucasa, nie wytrzymam tego, dzwonię po Lucasa” – zupełnie, jakbym wciąż
do niej mówił. Szedłem na oślep przez wioskę, aż w końcu znalazłem budkę telefoniczną naprzeciw-
ko kościoł a.
Strona 19
***
Pamiętam, że ktoś – może Yaxley, chociaż prawdę mówiąc, to zbyt zgrabna myśl jak na nieg o – kie-
dyś powiedział: „To żadne zwycięstwo poczuć, że wymknął eś się życiu”. Rozmawialiśmy o Lucasie
Medlar ze.
– Żyć intensywnie można tylko kosztem własneg o ja. Niechęć Lucasa do całkowiteg o poświęcenia
ostatecznie sprawi, że stanie się wynędzniał y i nier zeczywisty. Będzie wał ęsał się ulicami nocą i wpa-
trywał w rozświetlone witryny sklepowe. Uratuje się, ale zawsze będzie się zastanawiał, czy było
warto.
Wtedy uznał em to za ostre słowa. Nadal tak uważam. W przypadku Lucasa chodził o o energ ię, a
nie motywację, o depresję i niepewne strefy związane z jego cykliczną osobowością, a nie o świado-
me oszczędzanie sił.
– Wydar zył o się tutaj coś bardzo niedobreg o – stwierdził em, a on zamilkł. Po kilku chwilach za-
chęcił em go do odpowiedzi: – Lucasie?
Miał em wrażenie, że odparł:
– Na mił ość boską, odłóż słuchawkę i zostaw mnie w spokoju.
– To pewnie problemy na łączach – odparł em. – Twój głos brzmi, jakbyś był gdzieś daleko. Ktoś
jest z tobą?
Znów zamilkł.
– Lucasie? Słyszysz mnie?
– Jak się czuje Pam? – spytał w końcu. – Chodzi mi o jej zdrowie.
– Niezbyt dobrze – odr zekłem. – Ma jakiś atak. Nawet nie wiesz, jaka to ulga, że mogę z kimś po-
rozmawiać. Lucasie, w przejściu za oknem kuchni są dwie całkowicie nier zeczywiste postacie. Robią
ze sobą coś… Posłuchaj, są trupio blade i cały czas się do niej uśmiechają. To najo hydniejsza rzecz,
jaką…
– Zaczekaj – przer wał mi. – Chcesz powiedzieć, że ty też je widzisz?
– Właśnie to chcę powiedzieć. Problem w tym, że nie wiem, jak jej pomóc. Lucasie?
Poł ączenie został o przer wane.
Odłożył em słuchawkę i ponownie wybrał em jego numer. Syg nał zajętej linii trwał bez końca. Po-
tem powiedział em Pam: „Na pewno ktoś inny do nieg o zadzwonił”, ale wiedział em, że po prostu
zdjął słuchawkę z wideł ek. Stał em przez chwilę, drżąc pod wpływem wiatru, któr y wiał od wrzoso-
wisk, i mając nadzieję, że Lucas zmieni zdanie. W końcu tak zmarzł em, że musiał em się poddać i
wrócić. Kiedy szedłem przez wioskę, zacinający deszcz ze śnieg iem cały czas padał mi na twarz. Ko-
ścielny zeg ar oznajmił godzinę wpół do siódmej, ale ulice były ciemne i wyludnione. Słyszał em tyl-
ko wiatr szeleszczący czarnymi foliowymi workami pełnymi śmieci, któr e piętrzył y się wokół ku-
błów.
Cywilizacja – jeśli można ją tak nazwać – naznaczył a wrzosowiska w Penninach kanał ami i tor ami
kolejowymi, wielkimi projektami dziewiętnastowiecznej inżynier ii cywilnej. Od tamtej pory okolica
podupadła. W Longdendale i dolinie Chew wciąż trwają tamy i łańcuchy zbiorników, ale ich architek-
tur a jest monolityczna i nieproporcjonalna. Ślady ludzkiej obecności w tych miejscach obsesji –
garstka domów, kamienioł omy, cmentarz – są rozr zucone po cał ej okolicy. Nie pozostał o nic dla lu-
dzi. Wciąż mieszka tutaj kilku rolników. Myra Hindley i Ian Brady, „mordercy z wrzosowisk”, w la-
tach sześćdziesiątych grzebali swoje ofiar y niedaleko domku Pam. Poza tym, sterty odpadów górni-
czych i strzaskanych skrzyń strzeg ą tylko pustki. Mimo to czuł em się prześladowany.
– Pierdol się, Lucasie – szepnął em. – No to się pierdol.
***
Strona 20
Dom Pam był równie cichy jak cała reszta.
Wszedłem do ogródka od frontu i przycisnął em twarz do szyby, licząc, że uda mi się zajr zeć do
kuchni przez otwarte drzwi salonu. Z tego kąta widział em jednak tylko ścienny kalendarz z kolor o-
wym zdjęciem perskieg o kota: październik.
Nig dzie nie było Pam.
Stał em na rabatce. Deszcz ze śnieg iem zmienił się w śnieg. W końcu wszedłem do domu.
W kuchni poczuł em nie tyle smród wymiocin, ile cierpkość, jaka powstaje gdzieś w głębi gardła.
Przejście za domem było puste, skąpane w jasnej fluo rescencyjnej poświacie. Trudno było sobie wy-
obrazić, że cokolwiek tam się wydar zył o. Jednocześnie nic nie wyg lądał o przyjaźnie, ani star e da-
chówki, ani kępy paproci wyr astające z muru opor oweg o, ani nawet śnieg zbier ający się w szpar ach
pomiędzy kamieniami. Zauważył em, że nie mam ochoty odwracać się plecami do okna. Gdy zamyka-
łem oczy i próbował em przywoł ać obr az biał ej pary, widział em tylko ich uśmiech. Lodowate powie-
trze powoli sączył o się ponad zlewem, a koty przyszły, żeby się o mnie ocier ać i plątać mi się pod
nog ami; kran wciąż był odkręcony.
Zag ubiona Pam poo twier ał a wszystkie kuchenne szafki i rozł ożył a ich zawartość na podł odze.
Rondle, sztućce i opakowania z suszonym jedzeniem leżał y razem z polietylenowym wiadrem i żół-
tymi ścier eczkami. Przewrócona butelka z deterg entem zaleg ła pośród kilku puszek kocieg o jedze-
nia. Niektór e z nich Pam otwor zył a, inne tylko przedziur awił a, a następnie por zucił a albo zapomnia-
ła, gdzie trzyma otwier acz. Trudno było się zor ientować, co zamier zał a zrobić. Pozbier ał em wszyst-
ko i schował em na miejsce. Nakarmił em koty, żeby zostawił y mnie w spokoju. Kilka razy słyszał em,
że Pam hał asuje na piętrze.
Była w łazience; siedział a na star oświeckim różowym linoleum i usił ował a się ubrać.
– Na litość boską, idź sobie – powiedział a. – Sama sobie por adzę.
– Och, Pam.
– W takim razie wlej trochę środka odkażająceg o do niebieskieg o wiaderka.
***
– Kim oni są, Pam? – spytał em.
To było później, kiedy już ją ułożył em w łóżku.
– Kiedy to się zacznie, nie można się uwolnić – odr zekła.
Jej odpowiedź mnie rozdrażnił a.
– Uwolnić od czeg o, Pam?
– Przecież wiesz – odparł a. – Lucas powiedział, że jeszcze przez wiele tyg odni miał eś halucyna-
cje.
– Nie miał prawa tak mówić!
Moje słowa zabrzmiał y absurdalnie, więc zar az dodał em, najpog odniej jak był em w stanie:
– To było dawno temu. Już nie jestem tego taki pewien.
Mig rena ją wyczerpał a, ale jednocześnie wyr aźnie uspokoiła. Pam umył a włosy i razem znaleźli-
śmy dla niej czystą nocną koszulę. Gdy tak siedział a w pog odnej niewielkiej sypialni z tanimi zdobie-
niami i nowoczesną tapetą, wyg lądał a na zag ubioną i młodą, wolną od bólu. Wciąż przepraszał a za
odważny wzór na swojej biał ej kołdrze, czarno-czerwone kwiaty o splecionych łodyg ach, po któr ych
wodził a palcem wskazującym prawej ręki.
– Podoba ci się? Sama nie wiem, po co ją kupił am. W sklepie rzeczy wyg lądają na takie jasne i
pełne życia – stwierdził a smętnie – ale gdy tylko przyniesie się je do domu, zar az stają się prymityw-
ne. – Starszy z kotów wskoczył na łóżko; mruczał za każdym razem, gdy Pam się odzywał a. – Nie
powinien tutaj być i dobrze o tym wie.