M.John Harrison - Droga serca

Szczegóły
Tytuł M.John Harrison - Droga serca
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

M.John Harrison - Droga serca PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie M.John Harrison - Droga serca PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

M.John Harrison - Droga serca - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 M. John Har​ri​son DRO​GA SER​CA PRZE​Ł O​ŻYŁ RO​BERT WA​LIŚ Strona 3 PROLOG PLEROMA Kie​dy by​ł em chłop​czy​kiem, czę​sto prze​sia​dy​wa​ł em nie​r u​cho​mo w ogro​dzie, ską​pa​ny w bla​sku słoń​- ca, z dłoń​mi roz​płasz​czo​ny​mi na szorst​kiej ce​g la​nej dróż​ce, cze​ka​jąc z prze​dłu​ża​ją​cym się, nie​mal bo​le​snym znie​cier​pli​wie​niem na to, co się wy​da​r zy, na wszyst​ko, co skry​wa dana chwi​la, i na drze​- mią​ce w niej ob​ja​wie​nia. Nu​r za​ł em się w su​r o​wym, męt​nym aro​ma​cie li​ści szcza​wiu i ak​sa​mi​tek. W ką​cie cie​płe​g o muru, pod od​wró​co​ną cyn​ko​wa​ną ba​lią, któ​r ą prze​żar​ł a rdza, bie​lił się ra​bar​bar. Czu​- łem go aż tam. Jed​ny​mi z pierw​szych słów, któ​r e usły​sza​ł em z ust mat​ki, były: „Ależ z niej do​r od​na ko​bie​ta!”. Plot​ko​wa​ł a wte​dy o kimś z na​szej ro​dzi​ny. Nie pa​mię​tam, o kim – może o któ​r ejś ze swo​ich młod​- szych sióstr. Wte​dy po raz pierw​szy usły​sza​ł em okre​śle​nie „do​r od​na ko​bie​ta”. Wy​o bra​zi​ł em so​bie ko​bie​tę, któ​r a pięk​nie wy​r o​sła w ogród​ku, jak po​mi​dor albo ziem​niak. Nic z tego nie ro​zu​mia​ł em. Czy moją mat​kę też ktoś za​sa​dził? Ta wi​zja roz​wi​ja​ł a się i na​bie​r a​ł a roz​ma​chu w moim umy​śle jesz​- cze dłu​g o po tym, jak zro​zu​mia​ł em, co na​praw​dę ozna​cza to okre​śle​nie. *** Mat​ka uwiel​bia​ł a fil​my. Ubó​stwia​ł a ak​tor​ki Va​nes​sę Red​g ra​ve i Glen​dę Jack​son, tak samo jak gra​ne przez nie bo​ha​ter​ki. Sama była do​syć wy​so​ka i szczu​pła, ale ni​czym in​nym ich nie przy​po​mi​na​ł a. Ich gro​bo​we​mu i ko​ści​ste​mu spo​ko​jo​wi, któ​r y za​wsze ustę​po​wał miej​sca wście​kło​ści albo za​chwy​to​wi, mo​g ła prze​ciw​sta​wić tyl​ko sztyw​ną pro​win​cjo​nal​ną uro​dę ty​po​wą dla pie​lę​g nia​r ek i przed​szko​la​nek. Mia​ł a na imię Bar​ba​r a, ale na​le​g a​ł a, żeby zna​jo​mi mó​wi​li na nią „Bob​bie”. Kie​dy tro​chę pod​r o​słem, uzna​ł em, że to rów​nie ża​ł o​sne, jak jej ele​g anc​ko uszy​te ko​stiu​my ze spodnia​mi i ciem​na opa​le​ni​zna. Oba​wia​ł a się, że słoń​ce zruj​nu​je jej twarz, ale i tak wy​sta​wia​ł a się na jego dzia​ł a​nie, w ogro​dzie lub na pla​ży, uno​sząc twarz w pa​nicz​nym od​r u​chu wy​wo​ł a​nym próż​no​ścią i roz​pa​czą. Lu​bi​ł a, kie​dy Red​g ra​ve i Jack​son wcie​la​ł y się w role kró​lo​wych, tan​ce​r ek, kur​ty​zan, ro​man​tycz​- nych in​te​lek​tu​ali​stek, któ​r e były ska​za​ne na śmierć przez dą​że​nie do do​sko​na​ł o​ści, ni​czym ol​brzy​- mie, ko​ści​ste ćmy za​mknię​te w ja​poń​skich lam​pio​nach wła​snych ner​wic. Wy​da​wa​ł o się, że ich naj​- istot​niej​szą ce​chą jest sek​su​al​ność, ale w klu​czo​wej chwi​li nie​spo​dzie​wa​nie prze​ku​wa​ł y sek​su​al​ny wy​dźwięk fil​mu w me​ta​fo​r ę, przez któ​r ą wy​r a​ża​ł y sie​bie – w sce​nie tań​ca lub bie​g u – wy​my​ka​jąc się za​r ów​no fil​mo​we​mu ko​chan​ko​wi, jak i wi​dzom. Znacz​nie waż​niej​sze było po​zo​sta​wa​nie w cen​trum uwa​g i, a o to ry​wa​li​zo​wa​ł y na​wet same ze sobą. Sta​nąw​szy na środ​ku sce​ny, były go​to​we na​tych​miast ją opu​ścić ta​necz​nym kro​kiem, do​ma​g a​jąc się łap​czy​wie: „Nie. Nie ona. Ja”. *** Tam​te​g o roku mia​ł em dwa​na​ście lat, a mat​ka trzy​dzie​ści. Pa​mię​tam, jak krą​ży​ł a po traw​ni​ku przed do​mem, bez​u​stan​nie po​krzy​ku​jąc: „Ty cho​ler​ny pa​pie​r ze, ty cho​ler​ny pa​pie​r ze” na list, któ​r y trzy​ma​- ła w pra​wej dło​ni. Po​dej​r ze​wam, że przy​słał go mój oj​ciec. Jed​nak naj​wy​r aź​niej cho​dzi​ł o o coś jesz​- cze. „Ty cho​ler​ny pa​pie​r ze!”. Po​tem za​czę​ł a zmie​niać in​to​na​cję, na chwi​lę pod​kre​śla​jąc każ​de ze słów. Zu​peł​nie, jak​by sta​r a​ł a się zna​leźć osta​tecz​ny i nie​pod​wa​żal​ny spo​sób ar​ty​ku​la​cji. Strona 4 Jej te​atral​ność i przej​r zy​stość emo​cji wy​pro​wa​dza​ł y mnie z rów​no​wa​g i. Za​czą​ł em bie​g ać po ogro​dzie i zry​wać kwia​ty, chcąc ofia​r o​wać jej coś w za​mian za to, co naj​wy​r aź​niej stra​ci​ł a. – Mo​żesz za​brać moje uro​dzi​ny! – za​wo​ł a​ł em. – Nie chcę ich! Po​pa​trzy​ł a za​sko​czo​na na po​ł a​ma​ne sto​krot​ki w mo​jej dło​ni. – Mu​si​my je wsta​wić do wa​zo​nu – od​r ze​kła. Gra​ł em głów​ną rolę mę​ską z fil​mów Va​nes​sy, rolę jej wi​dza. Mia​ł em po​dą​żać śla​dem mat​ki, gdy wy​co​fy​wa​ł a się przez co​r az mniej​sze sko​r u​py wła​sne​g o ja. Od​r y​wa​ne łu​pi​ny ce​bu​li uka​zy​wa​ł y je​dy​- nie ko​lej​ne war​stwy. – Uro​dzi​ny to ostat​nie, cze​g o pra​g nę, ko​cha​nie. List przez całe po​po​ł u​dnie le​żał na traw​ni​ku, gdzie deszcz mógł go zmie​nić w pap​kę. Kie​dy oj​ciec wy​niósł się na do​bre, za​czę​ł a ra​to​wać swo​ją skó​r ę, każ​de​g o ran​ka ostroż​nie na​kła​da​jąc war​stwę ma​- ki​ja​żu w mio​do​wym ko​lo​r ze, by wie​czo​r em jesz​cze skru​pu​lat​niej go usu​nąć. Wy​zwo​lo​na, być może za póź​no, przez fe​mi​ni​stycz​ne be​st​sel​le​r y, no​si​ł a sze​r o​kie ame​r y​kań​skie oku​la​r y z przy​ciem​nia​ny​mi szkła​mi, któ​r e chro​ni​ł y jej oczy i pod​kre​śla​ł y de​li​kat​ną bu​do​wę chu​dych po​licz​ków oraz szczę​ki. „Je​stem smut​niej​szą, ale mą​drzej​szą ko​bie​tą”, na​pi​sa​ł a do mnie z let​niej wil​li w San​ta Pon​sa, być może prze​ce​nia​jąc doj​r za​ł ość sie​dem​na​sto​lat​ka. „Po​zna​je​my lu​dzi do​pie​r o wte​dy, gdy jest już za póź​no, czyż nie?”. Po​chle​bia​ł y mi jej do​r o​słe zwie​r ze​nia, któ​r ych nie​do​koń​czo​na for​ma su​g e​r o​wa​ł a praw​dzi​wy te​- mat, ale za​wsze go uni​ka​ł a. Cho​ciaż wcze​śnie zre​zy​g no​wa​ł em z prób zro​zu​mie​nia, co mia​ł a na my​- śli, czu​ł em, że mi ufa​ł a. „Ale tak to już jest. Za​pew​ne sam to od​kry​jesz, gdy do​r o​śniesz”. *** W tam​tych cza​sach po​po​ł u​dnia​mi cho​dzi​ł em na wa​g a​r y, dwa albo trzy razy w ty​g o​dniu. Sam nie wiem dla​cze​g o. Za​wsze tyl​ko spa​ce​r o​wa​ł em albo sie​dzia​ł em za​hip​no​ty​zo​wa​ny przez rze​kę Avon prze​ci​na​ją​cą pola, pa​trząc, jak go​r ą​cy blask słoń​ca spły​wa i pie​ni się na ja​zie, aż w koń​cu ogar​nia​ł o mnie zmę​cze​nie pod​szy​te pod​nie​ce​niem i nie po​tra​fi​ł em od​dzie​lić wi​do​ku wody od jej dźwię​ku i cię​- ża​r u oraz dziw​ne​g o, sil​ne​g o, nie​mal droż​dżo​we​g o za​pa​chu. Z ja​kie​g oś po​wo​du ko​ja​r zył mi się on z „do​r od​ną ko​bie​tą”, któ​r a do​r a​sta​ł a ra​zem ze mną. Droż​dżo​wa woń i cię​żar na​le​ża​ł y do niej. Nie tyle mnie drę​czy​ł a, ile kro​czy​ł a w ślad za mną pod​czas każ​de​g o na​sto​let​nie​g o lata wy​peł​nio​ne​g o desz​- czem i słoń​cem oraz za​ska​ku​ją​cy​mi zmia​na​mi świa​tła. Mat​ka, któ​r a nie zda​wa​ł a so​bie z tego spra​wy, mó​wi​ł a lu​dziom, że je​stem nie​doj​r za​ł y jak na swój wiek. Rze​czy​wi​ście, pod​czas pierw​sze​g o se​me​stru na​uki w Cam​brid​g e więk​szość week​en​dów spę​dza​- łem w domu, a w każ​dy piąt​ko​wy wie​czór i po​nie​dział​ko​wy po​r a​nek po​dró​żo​wa​ł em ko​le​ją. Po​ciąg czę​sto przy​sta​wał na kil​ka mi​nut nie​da​le​ko Der​by. Nie pa​mię​tam na​zwy sta​cji. Dwa sta​r e drew​nia​ne pe​r o​ny oto​czo​ne mo​drze​wia​mi, so​sna​mi i róż​ny​mi od​mia​na​mi ostro​krze​wu nada​wa​ł y jej za​r a​zem wy​twor​ny i ta​jem​ni​czy kli​mat: to była sta​cyj​ka ro​dem z opo​wia​dań, któ​r e śred​nio za​moż​ne dzie​ci czy​ty​wa​ł y przed czter​dzie​stu laty. Kie​dy sie​dzia​ł eś w po​cią​g u, nie mia​ł eś po​ję​cia, jaki kra​jo​braz kry​- je się za drze​wa​mi. Wiatr po​r u​szał ga​ł ę​zia​mi, więc mo​g łeś so​bie wy​o bra​żać, że znaj​du​jesz się na piasz​czy​stym wznie​sie​niu, któ​r e ota​cza​ją po​fał​do​wa​ne sady i alej​ki albo roz​le​g łe wrzo​so​wi​ska się​g a​- ją​ce ko​lej​nych wzgórz. Po​po​ł u​dnio​we świa​tło szkli​ł o li​ście ostro​krze​wu. Wszyst​ko było moż​li​we w kra​inie – albo ogro​dzie – za drze​wa​mi. Lisy, sowy i skra​dzio​ne ku​cy​ki. Kol​co​list i cy​g ań​skie ta​bo​r y na su​r o​wych po​lach. Ta​jem​ni​ca ster​ty dźwi​g a​r ów le​żą​cych obok to​r ów, lśnią​cych od desz​czu w zie​lo​- nym świe​tle na skra​ju lasu! Ko​niecz​nie chcia​ł em ją po​znać. Po​tem świa​tło się roz​pro​szy​ł o, wiatr ustał i po​ciąg ru​szył. Drze​wa były za​ku​r zo​ne i po​kry​te le​- Strona 5 pem na pta​ki. Skry​wa​ł y tyl​ko osie​dle miesz​ka​nio​we, ogród​ki dział​ko​we, fa​bry​kę. Ko​bie​ta z nad​po​bu​- dli​wym dziec​kiem wsia​dła do wa​g o​nu i za​ję​ł a miej​sce na​prze​ciw​ko. – Po pro​stu siedź – ostrze​g ła dziec​ko. Przez chwi​lę pro​wo​ka​cyj​nie pa​trzy​ł o jej w oczy, po czym po​szło ha​ł a​so​wać au​to​ma​tycz​ny​mi drzwia​mi. *** Na po​cząt​ku dru​g ie​g o se​me​stru ku​pi​ł em wie​żę ste​r eo. Szyb​ko na​uczy​ł em się za​kła​dać słu​chaw​ki, pod​krę​cać gło​śność i raz za ra​zem słu​chać tego sa​me​g o utwo​r u, a każ​de po​wtó​r ze​nie ja​kiejś istot​nej fra​zy wy​wo​ł y​wa​ł o de​li​kat​ne bia​ł e wy​bu​chy we​wnątrz mo​jej czasz​ki. Nie​za​leż​nie, czy cho​dzi​ł o o po​czą​tek pią​tej sym​fo​nii Bruck​ne​r a, czy je​dy​nie o „The Bew​lay Bro​- thers”, sku​tek był taki sam. Te bez​bo​le​sne ob​ja​wie​nia czy​ści​ł y i wy​g ła​dza​ł y moją po​g ma​twa​ną korę mó​zgo​wą. Po ci​chu li​czy​ł em, że je​śli będę słu​chał wy​star​cza​ją​co dłu​g o lub gło​śno, sta​nie się ona gład​ka jak ka​mień, dzię​ki cze​mu już ni​g ​dy nie będę mógł my​śleć. Wte​dy ma​r zy​ł em o tym, żeby po​- zo​stać świa​do​mym świa​ta – od​bie​r ać bodź​ce i na nie re​ago​wać – ale utra​cić sa​mo​świa​do​mość. Ni​g ​dy nie uda​ł o mi się tego osią​g nąć. Mu​zy​ka w koń​cu za​wsze prze​sta​wa​ł a dzia​ł ać. Wy​bu​chy tra​ci​ł y nisz​- czy​ciel​ską moc. Mój mózg za​czy​nał od​r a​stać. Bu​dzi​ł em się i pa​trzy​ł em przez okno na po​fa​lo​wa​ne zie​lo​ne świa​tło mię​dzy ga​ł ę​zia​mi drzew. Osiem​na​sto​let​nie i dzie​więt​na​sto​let​nie dziew​czę​ta spły​wa​ł y ku mnie przez ten blask, le​ni​wie i bez​- myśl​nie po​r u​sza​jąc koń​czy​na​mi. Gdy o nich my​śla​ł em, były ru​do​wło​se, uśmiech​nię​te i za​spa​ne jak u Gu​sta​va Klim​ta. Rok póź​niej le​ża​ł em z jed​ną z nich na pod​ł o​dze. *** Był po​czą​tek czerw​ca, ja​sny, ale wil​g ot​ny. Od kil​ku dni po​wie​trze przy​po​mi​na​ł o młot, któ​r y ogłu​- szył i oszo​ł o​mił uli​ce, zmu​sza​jąc je do mil​cze​nia. Ona z kimś miesz​ka​ł a, ale dom przez cały ty​dzień świe​cił pust​ka​mi. W jej po​ko​ju, któ​r y znaj​do​wał się od fron​tu i krył w cie​niu roz​le​g łej ko​r o​ny kasz​- ta​now​ca, przez więk​szość dnia było ciem​no i chłod​no. Ran​kiem przez go​dzi​nę cie​nie drew​nia​nych ża​lu​zji prze​su​wa​ł y się po so​fie z hin​du​ski​mi po​dusz​ka​mi i brą​zo​wo-po​ma​r ań​czo​wym dy​wa​nie z frędz​la​mi, by na​stęp​nie do​trzeć do jej roz​war​tych nóg i roz​r zu​co​nej bie​li​zny. Nie​co po czter​na​stej cien​ki, roz​ża​r zo​ny pa​sek sło​necz​ne​g o bla​sku wsu​nął się do gór​nej czę​ści po​ko​ju, na​tra​fił na za​ku​- rzo​ne pa​pie​r o​we pta​ki na ta​niej ka​r u​zel​ce i na chwi​lę zmie​nił je w ce​r a​mi​kę i zło​to. To było wszyst​- ko. – W tym po​ko​ju cuch​nie sek​sem. – Cuch​nie nami – od​par​ł em. Zna​ł em ją od ty​g o​dnia i dwóch dni. No​ca​mi, na wpół roz​bu​dzo​ny we wła​snym łóż​ku, czu​ł em jej za​pach i w chwi​li osza​ł a​mia​ją​ce​g o za​chwy​tu przy​po​mi​na​ł em so​bie, jak szep​ta​ł a: „Rżnij mnie! Rżnij mnie!”. Gdzie​kol​wiek by​ł em, mo​g łem za​mknąć oczy i do​kład​nie uj​r zeć krą​g ło​ści u pod​sta​wy jej krę​g o​słu​pa, któ​r y w tym miej​scu jak​by wstrzy​my​wał od​dech, nim zszedł łu​kiem mię​dzy gład​kie i sil​ne mię​śnie po​ślad​ków. Uwiel​bia​ł em jej szkła kon​tak​to​we. Uwiel​bia​ł em, gdy za​trzy​my​wa​ł a się na środ​ku uli​cy, wyj​mo​wa​ł a jed​no z nich na dłoń, a na​stęp​nie ję​zy​kiem wcią​g a​ł a do ust, jak kot​ka, żeby je wy​czy​ścić. – Może po​win​ni​śmy się wy​ką​pać. O pięt​na​stej ktoś wtasz​czył ro​wer po scho​dach przed do​mem i wszedł do środ​ka. Usły​sze​li​śmy kro​ki na chłod​nych ka​fel​kach w ko​r y​ta​r zu. By​li​śmy już wte​dy nie​cier​pli​wi, nie​co zmę​cze​ni i lep​cy w do​ty​ku. Przy​bysz za​pu​kał do drzwi po​ko​ju, naj​pierw z wa​ha​niem, a po​tem zde​cy​do​wa​nie. Zna​jo​my Strona 6 głos wy​wo​ł ał moje imię. „Nie od​po​wia​daj” – po​pro​si​ł a bez​g ło​śnie. – Yaxley jest go​to​wy, żeby spró​bo​wać – ode​zwał się głos za drzwia​mi, po czym za​pa​dła ci​sza. – Je​steś tam? Halo? Yaxley mówi, że jest go​to​wy. W ten week​end. – Nie od​po​wia​daj! – po​wie​dzia​ł a do​syć gło​śno. Usia​dłem i na nią po​pa​trzy​ł em. Zna​ł em ją od ty​g o​dnia i dwóch dni i wszyst​ko mnie w niej za​- chwy​ca​ł o. – Ciii! – od​r ze​kłem. Po​cią​g nę​ł a mnie na łóż​ko. – Idź so​bie! – za​wo​ł a​ł a. – Je​steś tam? – spy​tał głos. – To ja, Lu​cas! – Za​cze​kaj, Lu​ca​sie… – od​po​wie​dzia​ł em. Czy coś by się zmie​ni​ł o, gdy​bym tego nie zro​bił, gdy​bym po kry​jo​mu zo​stał w po​ko​ju z dło​nią po​mię​dzy jej no​g a​mi, sta​r a​jąc się nie ro​ze​śmiać? – …za​r az skoń​czę. Strona 7 CZĘŚĆ PIERWSZA ŚLADAMI BOGINI Strona 8 JEDEN NIEDOCENIANIE SNÓW Pam Stuy​ve​sant za​ży​wa​ł a le​kar​stwa, żeby ra​dzić so​bie z pa​dacz​ką. Czę​sto była po nich przy​g nę​bio​na i trud​na w oby​ciu, a Lu​cas, któ​r y sam był ner​wo​wy, ni​g ​dy nie wie​dział, co ro​bić. Po ich roz​wo​dzie co​r az czę​ściej po​le​g ał na mnie jako na po​śred​ni​ku. – Nie lu​bię brzmie​nia jej gło​su – tłu​ma​czył. – Ty spró​buj. Pod wpły​wem le​ków śmia​ł a się bez koń​ca w krzy​kli​wy, fał​szy​wy spo​sób. Cho​ciaż Lu​cas przez lata sta​r ał się ją trak​to​wać ze współ​czu​ciem, ten śmiech za​wsze go że​no​wał i iry​to​wał. My​ślę, że się go bał. – Spró​buj wy​do​być z niej coś sen​sow​ne​g o. Są​dzę, że to po​czu​cie winy pod​po​wia​da​ł o mu, że mam na nią ła​g o​dzą​cy wpływ, jed​nak​że nie cho​- dzi​ł o o jego wła​sne wy​r zu​ty su​mie​nia, tyl​ko o po​czu​cie winy, któ​r e w jego opi​nii łą​czy​ł o całą na​szą trój​kę. – Sprawdź, co po​wie. *** Oto, co tym ra​zem po​wie​dzia​ł a: – Po​słu​chaj, je​śli wy​wo​ł asz u mnie atak, Lu​cas Me​dlar gorz​ko tego po​ża​ł u​je. Zresz​tą, co go ob​- cho​dzi, jak się czu​ję? – Cho​dzi o to, że nie chcesz z nim roz​ma​wiać. Mar​twi się, że coś się dzie​je. Wszyst​ko w po​r ząd​ku, Pam? – Nie od​po​wie​dzia​ł a, ale wca​le się tego nie spo​dzie​wa​ł em. – Je​śli nie chcesz mnie wi​dzieć, to może od razu mi to po​wiedz? – za​su​g e​r o​wa​ł em de​li​kat​nie. My​śla​ł em, że odło​ży słu​chaw​kę, ale osta​tecz​nie skoń​czy​ł o się na pa​r ok​sy​zmie ci​szy. Dzwo​ni​ł em do niej z bud​ki te​le​fo​nicz​nej na środ​ku Hud​ders​field. Dziel​ni​ca han​dlo​wa wo​kół mnie była peł​na bla​- de​g o sło​necz​ne​g o bla​sku, ale wietrz​na i zim​na. Na póź​niej za​po​wie​dzia​no deszcz ze śnie​g iem. Mi​nę​- ła mnie dwój​ka albo trój​ka ro​ze​śmia​nych i roz​g a​da​nych na​sto​lat​ków. (Je​den z nich po​wie​dział: „Nie wiem, co kwa​śny deszcz ma wspól​ne​g o z moją ka​r ie​r ą. Wła​śnie o to mnie spy​ta​li. »Co pan wie o kwa​śnym desz​czu?«”). Kie​dy się od​da​li​li, usły​sza​ł em ury​wa​ny od​dech Pam. – Halo? – ode​zwa​ł em się. – Osza​la​ł eś?! – krzyk​nę​ł a. – Nie mam za​mia​r u roz​ma​wiać o tym przez te​le​fon. Za​nim się obej​- rzysz, wszy​scy się do​wie​dzą! – Cza​sa​mi bar​dziej niż zwy​kle po​trze​bo​wa​ł a le​karstw; moż​na się było zo​r ien​to​wać kie​dy, gdyż w ta​kich chwi​lach wciąż po​wta​r za​ł a zwrot: „Za​nim się obej​r zysz…”. Jed​ne z pierw​szych słów, ja​kie usły​sza​ł em z jej ust, brzmia​ł y: „To się wy​da​je ta​kie pro​ste, praw​- da? Ale za​nim się obej​r zysz, cho​ler​stwo wy​my​ka ci się z rąk”. Po czym schy​li​ł a się ner​wo​wo, żeby po​zbie​r ać ka​wał​ki stłu​czo​ne​g o szkła. Ile wte​dy mie​li​śmy lat? Dwa​dzie​ścia? Lu​cas uwa​żał, że za po​- mo​cą ję​zy​ka od​zwier​cie​dla​ł a ja​kieś do​świad​cze​nia do​ty​czą​ce le​karstw albo sa​mej cho​r o​by, ale chy​ba nie miał ra​cji. Ko​lej​ny zwrot, ja​kie​g o czę​sto uży​wa​ł a, brzmiał: „W koń​cu trze​ba na sie​bie uwa​żać, co nie?”. Prze​cią​g a​ł a sło​wa „uwa​żać” i „nie” w spo​sób, któ​r y jed​no​znacz​nie wska​zy​wał na na​sto​let​nią ma​nie​r ę. – Chy​ba osza​la​ł eś, je​śli my​ślisz, że po​wiem co​kol​wiek przez te​le​fon. – Więc przyj​dę wie​czo​r em. – Nie! – Pam… – za​czą​ł em, ale szyb​ko się pod​da​ł a. Strona 9 – Przyjdź te​r az i miej​my to już za sobą. Nie czu​ję się naj​le​piej. Ata​ki pa​dacz​ki od dwu​na​ste​g o albo trzy​na​ste​g o roku ży​cia, re​g u​lar​nie jak w ze​g ar​ku; a po​tem kla​- sycz​na mi​g re​na, żeby wy​peł​nić luki: kom​pli​ka​cja, któ​r ą, słusz​nie albo nie​słusz​nie, za​wsze łą​czy​ł a z tym, co Yaxley po​mógł na​szej trój​ce zro​bić, gdy by​li​śmy stu​den​ta​mi. Nie wol​no jej się było de​ner​- wo​wać ani eks​cy​to​wać. „Oszczę​dzam ad​r e​na​li​nę”, tłu​ma​czy​ł a. To był pro​blem na​tu​r y fi​zycz​nej, a nie psy​cho​lo​g icz​nej: kwe​stia gru​czo​ł ów. „Wte​dy nie mogę jej uwol​nić”. Po​tem jed​nak ścia​ny zbior​ni​ka pę​ka​ł y i wszyst​ko wy​pły​wa​ł o jed​no​cze​śnie pod wpły​wem ja​kie​g oś drob​ne​g o im​pul​su – zgu​bie​nia buta, spóź​nie​nia się na au​to​bus, desz​czu – wy​wo​ł u​jąc ha​lu​cy​na​cje, wy​mio​ty i utra​tę kon​tro​li nad je​li​- ta​mi. „A po​tem na​stę​pu​je eu​fo​r ia. To cu​dow​nie od​prę​ża​ją​ce. Zu​peł​nie jak seks”, ma​wia​ł a z go​r y​czą. – W po​r ząd​ku, Pam. Nie​dłu​g o przy​ja​dę. Nie martw się. – Od​chrzań się. – Po​trze​bo​wa​ł a słów wspar​cia, ale ją de​ner​wo​wa​ł y. – Wszyst​ko się wali. Już wi​- dzę uno​szą​ce się świa​teł​ka. Kie​dy tyl​ko odło​ży​ł a słu​chaw​kę, za​te​le​fo​no​wa​ł em do Lu​ca​sa. – Wię​cej tego nie zro​bię – stwier​dzi​ł em. Ci​sza. – Lu​ca​sie? Z nią nie jest do​brze. Ba​ł em się, że do​sta​nie ata​ku pod​czas na​szej roz​mo​wy. – Ale się z tobą spo​tka? Cho​dzi o to, że rzu​ca​ł a słu​chaw​ką, kie​dy do niej dzwo​ni​ł em. Nie masz po​- ję​cia, ja​kie to może być mę​czą​ce. Zo​ba​czy się z tobą dzi​siaj? – Prze​cież wie​dzia​ł eś, że się zgo​dzi. – To do​brze. Roz​ł ą​czy​ł em się. – Lu​ca​sie, drań z cie​bie – oznaj​mi​ł em dziel​ni​cy han​dlo​wej. *** Luty. Dzień Świę​te​g o Wa​len​te​g o. Śnieg i śnieg z desz​czem w ca​ł ym kra​ju. Przez oko​ł o pół go​dzi​ny au​to​bus z Hud​ders​field prze​mie​r zał zmę​czo​ne wio​ski ro​bot​ni​cze, któ​r e za​ję​ł y się fry​zjer​stwem, ho​- dow​lą psów i nie​do​fi​nan​so​wa​ną tu​r y​sty​ką. Wy​sia​dłem o pięt​na​stej, ale mia​ł em wra​że​nie, że jest znacz​nie póź​niej. Tar​cza ko​ściel​ne​g o ze​g a​r a była oświe​tlo​na, a ta​jem​ni​czy żół​ty blask wpa​dał uko​- śnie przez okno w na​wie, jak​by ktoś przy​świe​cał so​bie czter​dzie​sto​wa​to​wą ża​r ów​ką. Sznur sa​mo​cho​- dów nie miał koń​ca, gdy cze​ka​ł em, żeby przejść na dru​g ą stro​nę uli​cy, a ich spa​li​ny pa​r o​wa​ł y w mrocz​nym po​wie​trzu. Jak na wio​skę pa​no​wał tu​taj spo​r y ha​ł as: opo​ny sy​cza​ł y na mo​krej na​wierzch​- ni, roz​le​g a​ł o się po​brzę​ki​wa​nie bu​te​lek z ga​zo​wa​ny​mi na​po​ja​mi, któ​r e roz​ł a​do​wy​wa​no z cię​ża​r ów​ki przed pocz​tą, ja​kieś dzie​ci, któ​r ych nie wi​dzia​ł em, nie​prze​r wa​nie wy​krzy​ki​wa​ł y to samo sło​wo. Nie​- spo​dzie​wa​nie po​nad te wszyst​kie od​g ło​sy wy​bi​ł a się czy​sta nuta tre​lu droz​da, a ja wy​sze​dłem na uli​- cę. – Je​steś pe​wien, że nikt nie wy​siadł z au​to​bu​su za tobą? Pam trzy​ma​ł a mnie na pro​g u, ner​wo​wo roz​g lą​da​jąc się po uli​cy, ale kie​dy już wsze​dłem, spra​wia​- ła wra​że​nie za​do​wo​lo​nej, że może z kimś po​r oz​ma​wiać. – Le​piej zdej​mij płaszcz. Sia​daj. Za​pa​r zę ci kawy. Nie, tu​taj, po pro​stu ze​pchnij kota z krze​sła. Wie, że nie po​wi​nien tu le​żeć. To był sta​r y ko​cur o ma​to​wym, su​chym czar​no-bia​ł ym fu​trze, a kie​dy go pod​nio​słem, oka​za​ł o się, że skła​dał się nie​mal wy​ł ącz​nie z roz​g rza​nych ko​ści. Po​sta​wi​ł em go ostroż​nie na dy​wa​nie, ale na​tych​miast wsko​czył mi na ko​la​no i za​czął się śli​nić na mój pu​lo​wer. Ko​lej​ny, młod​szy zwie​r zak, przy​cup​nął na pa​r a​pe​cie, gdzie nie​zręcz​nie prze​stę​po​wał z łapy na łapę po​mię​dzy kunsz​tow​ny​mi ko​- szy​ka​mi peł​ny​mi pa​pie​r o​wych kwia​tów, wy​g lą​da​jąc na deszcz ze śnie​g iem i pu​sty ogród. – Złaź stam​tąd! – za​wo​ł a​ł a Pam, wie​sza​jąc mój płaszcz w ma​lut​kim przed​po​ko​ju. Strona 10 Oba koty ją zi​g no​r o​wa​ł y. Wzru​szy​ł a ra​mio​na​mi. – Za​cho​wu​ją się, jak​by miesz​ka​nie do nich na​le​ża​ł o. – Tak moż​na było wnio​sko​wać po za​pa​chu. – To znaj​dy. Sama nie wiem, po co je przy​g ar​nę​ł am. – Na​stęp​nie do​da​ł a, jak​by wciąż mó​wi​ł a o ko​tach: – Jak się mie​wa Lu​cas? – Za​ska​ku​ją​co do​brze. Nie po​win​naś zry​wać z nim kon​tak​tu. – Wiem. – Na jej ustach mi​g nął uśmiech. – A co u cie​bie? Pra​wie wca​le się nie wi​du​je​my. – Nie​źle, cho​ciaż czu​ję się sta​r o. – Jesz​cze nie​wie​le wiesz – od​par​ł a. Sta​ł a w pro​g u kuch​ni ze ście​r ecz​ką w jed​nej dło​ni i fi​li​żan​ką w dru​g iej. – Jak my wszy​scy. To była zna​jo​ma skar​g a. Kie​dy zo​ba​czy​ł a, że je​stem zbyt za​afe​r o​wa​ny, żeby jej wy​słu​chać, wró​ci​- ła do kuch​ni i za​czę​ł a stu​kać na​czy​nia​mi w zle​wie. Usły​sza​ł em od​g łos wody na​le​wa​nej do czaj​ni​ka. Gdy go na​peł​nia​ł a, po​wie​dzia​ł a coś, cze​g o nie do​sły​sza​ł em. Na​stęp​nie, za​krę​ca​jąc kran, do​da​ł a: – Coś się dzie​je w Ple​r o​mie. Coś no​we​g o. Czu​ję to. – Pam, to wszyst​ko skoń​czy​ł o się dwa​dzie​ścia lat temu. *** Praw​dę mó​wiąc, na​wet wte​dy nie by​ł em pe​wien, co zro​bi​li​śmy. Pew​nie wyda się wam to dziw​ne, ale dziś pa​mię​tam tyl​ko pe​wien czerw​co​wy wie​czór ską​pa​ny w słod​ko-zgni​ł ej woni kwia​tów gło​g u, tak gę​stej, że nie​mal w niej pły​wa​li​śmy, jak rów​nież w go​r ą​cym wie​czor​nym świe​tle, któ​r e prze​le​wa​ł o się po​mię​dzy ży​wo​pło​ta​mi jak przej​r zy​ste zło​to. Pa​mię​tam Yaxleya, po​nie​waż nie​ł a​two go za​po​- mnieć. Ale umy​ka mi to, co zro​bi​li​śmy pod jego kie​r ow​nic​twem, oraz zna​cze​nie tych czy​nów. Nie​- wąt​pli​wie coś stra​ci​li​śmy: je​że​li chce​cie, mo​że​cie to na​zwać „nie​win​no​ścią”, ja jed​nak uwa​ża​ł em, że ta​kie po​sta​wie​nie spra​wy ro​dzi zbyt wie​le py​tań. Lu​cas i Pam od po​cząt​ku znacz​nie bar​dziej się tym prze​ję​li. Wzię​li to so​bie do ser​ca. A po​tem – może dwa albo trzy mie​sią​ce póź​niej, gdy już nie mie​li​śmy wąt​pli​wo​ści, że coś po​szło nie tak, gdy spra​wy po raz pierw​szy przy​bra​ł y nie​wła​ści​wy ob​r ót – to Pam i Lu​cas prze​ko​na​li mnie, że​bym po​r oz​ma​wiał z Yaxley​em, cho​ciaż obie​ca​li​śmy mu, że ni​g ​dy wię​cej się z nim nie skon​tak​tu​je​- my. Chcie​li się do​wie​dzieć, czy moż​na ja​koś od​wró​cić lub unie​waż​nić to, co zro​bi​li​śmy, i od​zy​skać to, co utra​ci​li​śmy. – To chy​ba tak nie dzia​ł a – ostrze​g łem ich, ale wi​dzia​ł em, że mnie nie słu​cha​ją. – Bę​dzie mu​siał nam po​móc – stwier​dził Lu​cas. – Po co w ogó​le to zro​bi​li​śmy? – spy​ta​ł a mnie Pam. *** Po​je​cha​ł em na​stęp​ne​g o dnia. Po​ciąg był za​tło​czo​ny. Po dru​g iej stro​nie sto​li​ka, na prze​ciw​le​g łym miej​scu przy oknie, sie​dział wy​so​ki czar​no​skó​r y męż​czy​zna i roz​g lą​dał się z uśmie​chem, strze​la​jąc knyk​cia​mi. Miał na so​bie dro​g i brą​zo​wy je​dwab​ny gar​ni​tur. Sie​dze​nia obok nas zaj​mo​wa​ł y dwie ko​- bie​ty w śred​nim wie​ku, któ​r e je​cha​ł y na ty​g o​dnio​we wa​ka​cje do Lon​dy​nu. Bez​u​stan​nie traj​ko​ta​ł y o swo​jej po​przed​niej wi​zy​cie: prze​szły To​wer Brid​g e pod​czas wi​chu​r y, a po​tem ja​dły pie​czo​ne ziem​- nia​ki na pół​noc​nym brze​g u, po​dzi​wia​jąc po​sąg del​fi​na i dziew​czy​ny, oraz od​wie​dzi​ł y Gre​en​wich. Ostat​nie​g o dnia wy​bra​ł y się do zoo w Re​g ent’s Park, gdzie, nie​śmia​ł o za​g lą​da​jąc do nie​wiel​kich ogrze​wa​nych po​miesz​czeń w pa​wi​lo​nie z ga​da​mi, z za​sko​cze​niem do​strze​g ły taj​skie​g o wod​ne​g o jasz​czu​r a o skó​r ze, któ​r a we​dług jed​nej z nich wy​g lą​da​ł a „jak płó​cien​na tor​ba”. Ko​bie​ta roz​ko​szo​wa​ł a się tym po​r ów​na​niem. – Zu​peł​nie jak sta​r a zie​lo​na płó​cien​na tor​ba – po​wtó​r zy​ł a. – Nie zro​bi​ł o ci się nie​swo​jo? – na​ci​- Strona 11 ska​ł a, ale jej przy​ja​ciół​ka spra​wia​ł a wra​że​nie znu​dzo​nej. – Dla​cze​g o? – Przez tę skó​r ę! Wte​dy czar​no​skó​r y męż​czy​zna na​chy​lił się i rzekł: – Mnie robi się tyl​ko smut​no. Miał ni​ski i przy​jem​ny głos. Ko​bie​ty go zi​g no​r o​wa​ł y, więc sku​pił się na mnie. – Sam nie wiem dla​cze​g o. Po pro​stu skó​r a jasz​czu​r ów wy​da​je mi się nędz​na i nie​do​pa​so​wa​na. – Chy​ba ni​g ​dy nie wi​dzia​ł em ta​kie​g o zwie​r zę​cia – od​par​ł em. – A co, gdy​by ewo​lu​cja kie​r o​wa​ł a się ide​o lo​g ią? – spy​tał. – Przy​wią​zy​wa​ł a wagę do es​te​ty​ki? Ko​bie​ty przy​ję​ł y jego sło​wa z taką obo​jęt​no​ścią, że mu​siał wyj​r zeć przez okno; a cho​ciaż po​tem raz czy dwa uśmie​chał się do mnie za​chę​ca​ją​co, jak​by chciał po​wró​cić do roz​mo​wy, osta​tecz​nie tego nie zro​bił. Póź​niej po​sze​dłem do to​a​le​ty, a na​stęp​nie do bu​fe​tu. Kie​dy tam by​ł em, po​ciąg za​trzy​mał się w Ste​- ve​na​g e; gdy wró​ci​ł em na swo​je miej​sce, oka​za​ł o się, że ko​bie​ty prze​sia​dły się pod okno, a na miej​- scu czar​no​skó​r e​g o sie​dział gru​bas o czer​wo​nej twa​r zy, któ​r y wy​g lą​dał jak star​sza wer​sja H.G. Wel​l​- sa, i więk​szość dro​g i do Lon​dy​nu prze​spał ze zbo​la​ł ą miną i dłoń​mi zło​żo​ny​mi na brzu​chu. Za​śmie​- cił sto​lik pa​pie​r a​mi po ka​nap​kach, pla​sti​ko​wy​mi ku​becz​ka​mi, pu​stą mi​nia​tur​ką bu​tel​ki po whi​sky oraz kart​ka​mi z ga​ze​ty. Tuż przed od​jaz​dem po​cią​g u obu​dził się, po​słał mi po​dejrz​li​we spoj​r ze​nie po​nad tym ba​ł a​g a​nem i pchnął coś w moją stro​nę. – Gość, któ​r y tu​taj sie​dział, coś dla cie​bie zo​sta​wił – ode​zwał się z sil​nym pół​noc​nym ak​cen​tem. To była zło​żo​na w kwa​drat kart​ka z no​tat​ni​ka, na któ​r ej na​pi​sa​no wy​r aź​ny​mi, za​chwy​ca​ją​co rów​- ny​mi li​te​r a​mi: „Nie mo​g łem nie za​uwa​żyć, jak bar​dzo po​dzi​wia​ł eś brzo​zy. Brzo​zo​we lasy bar​dziej niż ja​kie​kol​wiek inne na​le​ży oglą​dać w je​sien​nym świe​tle! Wte​dy za​ska​ku​je​my je pod​czas tań​ca, świę​to​wa​nia cze​g oś, co u drzew sta​no​wi od​po​wied​nik zwie​r zę​cej na​tu​r y. Tań​czą na​wet w zim​ne bez​- wietrz​ne dni: ko​na​r y jak oświe​tlo​ne ko​ści uchwy​co​ne w ru​chu – albo do​pie​r o co znie​r u​cho​mia​ł e – w kłę​bach bla​do​fio​le​to​we​g o dymu ga​ł ą​zek”. List nie był pod​pi​sa​ny. Od​wró​ci​ł em kart​kę, ale ni​cze​g o nie zna​la​złem na od​wro​cie. Ro​ze​śmia​ł em się. – Był czar​no​skó​r y? – spy​ta​ł em. – Tak jest, chłop​cze – od​r zekł gru​bas. – Był. – Dźwi​g nął się na nogi i, cięż​ko dy​sząc, za​czął ścią​- gać ba​g aż z pół​ki. – Czar​ny w chuj. Kie​dy po​ciąg po​wo​li po​ko​ny​wał ostat​nią milę dzie​lą​cą nas od Lon​dy​nu, zo​ba​czy​ł em trzy ar​ku​sze z ga​ze​ty, któ​r e wi​r o​wa​ł y przy gór​nych pię​trach biu​r ow​ca, jak mo​ty​le za​le​ca​ją​ce się do kwia​tu. Ple​r o​- ma do​ma​g a się od nas na​mięt​no​ści wo​bec świa​ta, ten zaś ją od​zwier​cie​dla, cho​ciaż robi to w znie​- kształ​co​ny spo​sób. Wciąż pa​mię​tam in​te​li​g ent​ną gor​li​wość w uśmie​chu czar​no​skó​r e​g o – ce​chu​ją​cą go nie​usta​ją​cą po​trze​bę mó​wie​nia o świe​cie – i jego ele​g anc​kie ostre ko​ści po​licz​ko​we, któ​r e były jak ple​mien​ne bli​zny albo je​dwab​ny gar​ni​tur: za​pro​jek​to​wa​ne, a nie na​tu​r al​ne. *** Cho​ciaż Yaxley nie​na​wi​dził Mu​zeum Bry​tyj​skie​g o, tak się zło​ży​ł o, że za​wsze żył w jego cie​niu. Spo​tka​ł em się z nim w ka​wiar​ni Ti​vo​li, gdzie by​wał w każ​de po​po​ł u​dnie. Tam​te​g o dnia na dwo​r ze było wil​g ot​no. Yaxley miał na so​bie gru​by, sta​r o​świec​ki czar​ny płaszcz; wi​dząc jed​nak jego nad​- garst​ki, ster​czą​ce z rę​ka​wów, dłu​g ie, de​li​kat​ne i brud​ne, po​kry​te otar​cia​mi, jak​by wal​czył z ja​kimś nie​wiel​kim zwie​r zę​ciem, po​dej​r ze​wa​ł em, że pod spodem nie no​sił ma​r y​nar​ki ani ko​szu​li. Wy​g lą​dał na star​sze​g o niż był w isto​cie, gar​bił się, a jego szczę​kę po​r a​sta​ł a siwa szcze​ci​na. Cza​sa​mi za​sta​na​- Strona 12 wiam się, czy to rów​nież była poza – cho​ciaż in​ne​g o ro​dza​ju – po​dob​nie jak eg​zem​plarz „Church Ti​- mes”, któ​r y za​wsze no​sił przy so​bie, sta​r an​nie zło​żo​ny w taki spo​sób, żeby po​ka​zy​wać frag​ment na​- głów​ka, ale któ​r e​g o ni​g ​dy przy nas nie otwie​r ał. W tam​tych cza​sach w Ti​vo​li za​wsze gra​ł o ra​dio. Po​da​wa​li roz​wod​nio​ną kawę, zbyt go​r ą​cą, jak za​- zwy​czaj bywa z espres​so, żeby mia​ł a ja​ki​kol​wiek smak. Usie​dli​śmy na stoł​kach przy oknie, opie​r a​jąc się łok​cia​mi o kon​tu​ar za​sy​pa​ny brud​ny​mi ku​becz​ka​mi i nie​do​je​dzo​ny​mi ka​nap​ka​mi, ob​ser​wu​jąc prze​chod​niów na Mu​seum Stre​et. Po dzie​się​ciu mi​nu​tach za na​szy​mi ple​ca​mi roz​legł się wy​r aź​ny ko​- bie​cy głos: – Tak na​praw​dę dzie​ci na​wet nie chcą spró​bo​wać. Yaxley aż pod​sko​czył i obej​r zał się ze spło​szo​ną miną, jak​by czuł, że musi od​po​wie​dzieć. – To tyl​ko ra​dio – za​pew​ni​ł em. Po​pa​trzył na mnie jak na sza​leń​ca i do​pie​r o po ja​kimś cza​sie na nowo pod​jął wą​tek: – Wie​dzie​li​ście, co ro​bi​cie. Do​sta​li​ście to, cze​g o chcie​li​ście, i nikt was w ża​den spo​sób nie oszu​- kał. – Zga​dza się – przy​zna​ł em. Roz​bo​la​ł y mnie oczy: Yaxley szyb​ko sta​wał się mę​czą​cy. – Wszyst​ko ro​zu​miem – do​da​ł em. – Nie w tym pro​blem. Po pro​stu chciał​bym móc ich ja​koś uspo​- ko​ić… Yaxley mnie nie słu​chał. Moc​no się roz​pa​da​ł o, przez co tu​r y​ści – głów​nie Niem​cy i Ame​r y​ka​nie, któ​r zy przy​je​cha​li do Blo​o ms​bu​r y, żeby zwie​dzić Mu​zeum Bry​tyj​skie – ucie​kli z ulic. Wy​da​wa​ł o się, że wszy​scy mają na so​bie nowe ubra​nia. Ka​wiar​nia Ti​vo​li szyb​ko się wy​peł​ni​ł a, a w po​wie​trzu uno​si​ł a się woń mo​krych płasz​czy. Lu​dzie szu​ka​ją​cy miejsc sta​le ocie​r a​li się o na​sze ple​cy. – Prze​pra​szam, prze​pra​szam – mru​cze​li, a Yaxley nie​mal na​tych​miast wpadł w roz​draż​nie​nie. – Psie gów​na – oznaj​mił gło​śno rze​czo​wym to​nem. Mam wra​że​nie, że ich grzecz​ność po​dzia​ł a​ł a na nie​g o znacz​nie bar​dziej niż sama nie​do​g od​ność. – Trzy po​ko​le​nia kró​li​ków – za​kpił, gdy cała ro​- dzi​na prze​pchnę​ł a się obok nie​g o, żeby do​trzeć do sto​li​ka w ką​cie. Naj​wy​r aź​niej nikt się nie ob​r a​ził, cho​ciaż z pew​no​ścią go sły​sze​li. Prze​mo​czo​na ko​bie​ta w fio​le​to​wym płasz​czu we​szła do ka​wiar​ni, za​czę​ł a się ner​wo​wo roz​g lą​dać za wol​nym miej​scem, a kie​dy żad​ne​g o nie zna​la​zła, szyb​ko wy​szła. – Zwa​r io​wa​na suko! – Yaxley za​wo​ł ał w ślad za nią. – Idź się wa​lić. – Po​pa​trzył wy​zy​wa​ją​co na po​zo​sta​ł ych klien​tów. – Chy​ba bę​dzie le​piej, je​śli po​r oz​ma​wia​my na osob​no​ści – stwier​dzi​ł em. – Może w two​im miesz​- ka​niu? Od dwu​dzie​stu lat miesz​kał w tym sa​mym po​ko​ju nad księ​g ar​nią Atlan​tis. Wi​dzia​ł em, że nie ma ocho​ty mnie tam za​brać, cho​ciaż to było tuż za ro​g iem i już wcze​śniej go od​wie​dza​ł em. Po​cząt​ko​wo pró​bo​wał uda​wać, że bę​dzie​my mie​li pro​ble​my z do​sta​niem się do środ​ka. – Sklep jest za​mknię​ty – od​r zekł. – Mu​sie​li​by​śmy sko​r zy​stać z tyl​ne​g o wej​ścia. – W koń​cu przy​- znał: – Nie mogę tam wró​cić przez naj​bliż​szą go​dzi​nę albo dwie. Wczo​r aj w nocy zro​bi​ł em coś, przez co te​r az może tam nie być bez​piecz​nie. – Uśmiech​nął się sze​r o​ko. – Wiesz, co mam na my​śli – do​dał. Nie mo​g łem go skło​nić do dal​szych wy​ja​śnień. Ska​le​cze​nia na jego nad​g arst​kach przy​po​mnia​ł y mi, jak spa​ni​ko​wa​ni byli Pam i Lu​cas, kie​dy ostat​nio z nimi roz​ma​wia​ł em. Na​g le za​pra​g ną​ł em ko​- niecz​nie od​wie​dzić jego po​kój. – Za​wsze mo​że​my po​r oz​ma​wiać w mu​zeum – za​pro​po​no​wa​ł em. Pew​ne​g o po​po​ł u​dnia przed ro​- kiem pod​czas prze​g lą​da​nia zbio​r u rę​ko​pi​sów na jed​nej ze stron „Chro​ni​qu​es d’An​g le​ter​r e” au​tor​stwa Jean de Wa​vrin – nie​ja​snej hi​sto​r ii, któ​r ej peł​nej wer​sji nikt nie zna – Yaxley na​tra​fił na mi​nia​tu​r ę, któ​r a w dziw​nych, nie​r ze​czy​wi​stych od​cie​niach zie​le​ni i błę​ki​tu przed​sta​wia​ł a ko​r o​na​cję Ry​szar​da Strona 13 Lwie Ser​ce. Część mi​nia​tu​r y się po​r u​szy​ł a; ni​g ​dy nie zdra​dził, któ​r a to była część. „Po​dob​no to ko​r o​na​cja, ale czy ci czte​r ej męż​czyź​ni nio​są trum​nę?”, na​pi​sał wte​dy do mnie nie​- mal ża​ł o​śnie. „No i kto idzie pod płó​cien​nym da​chem – ra​zem z bi​sku​pa​mi, cho​ciaż sam nie jest bi​- sku​pem?”. Od tam​tej pory w mia​r ę moż​li​wo​ści uni​kał wi​zyt w tym bu​dyn​ku, cho​ciaż sta​le wi​dział jego wy​so​- kie że​la​zne ogro​dze​nie na koń​cu uli​cy. Zwie​r zył mi się, że za​czął wąt​pić w au​ten​tycz​ność nie​któ​r ych eks​po​na​tów ze śre​dnio​wiecz​nych zbio​r ów. Ale tak na​praw​dę się ich oba​wiał. – Tam by​ł o​by spo​koj​niej – na​le​g a​ł em. Sie​dział zgar​bio​ny nad eg​zem​pla​r zem „Church Ti​mes”, pa​trząc na uli​cę i trzy​ma​jąc przed sobą moc​no za​ci​śnię​te dło​nie. Wi​dzia​ł em, że się na​my​śla. – Pier​do​lo​na kupa gów​na! – rzekł w koń​cu. Wstał z krze​sła. – Więc chodź​my. Zresz​tą, już się pew​nie prze​ja​śni​ł o. – Deszcz ska​py​wał z błę​kit​no-zło​te​g o fron​tu księ​g ar​ni Atlan​tis. Na drzwiach wi​sia​ł o wy​bla​kłe po​wia​do​mie​nie: „Za​mknię​te na czas re​mon​tu”. Usu​- nię​to wy​sta​wę okien​ną, choć wy​g lą​da​ł o na to, że na pół​ce zo​sta​ł o kil​ka ksią​żek. Przez szy​bę z wal​co​- wa​ne​g o szkła wi​dzia​ł em „Drże​nie za​sło​ny” W.B. Yeat​sa – za​wie​r a​ją​ce li​r ycz​ne we​zwa​nie do in​tu​icyj​- ne​g o ry​tu​ału „Ho​dos Cha​me​lion​tos” – opar​te na „Pa​mięt​ni​kach Mal​te-Lau​r id​sa Brig​g e” Ril​ke​g o. Kie​dy zwró​ci​ł em uwa​g ę Yaxleya na to przy​pad​ko​we ze​sta​wie​nie, tyl​ko po​pa​trzył na mnie z po​g ar​dą. W księ​g ar​ni uno​sił się za​pach po​cię​te​g o drew​na i świe​że​g o gip​su, ale na scho​dach ustę​po​wał on woni go​to​wa​ne​g o je​dze​nia. Yaxley za​czął szu​kać klu​cza. Na prze​ciw​le​g łych ścia​nach jego wy​na​ję​te​- go po​ko​ju, któ​r y był do​syć duży i mie​ścił się na gór​nym pię​trze, znaj​do​wa​ł y się po​zba​wio​ne za​słon po​dwój​ne okna. Mimo wszyst​ko po​miesz​cze​nie nie było do​brze oświe​tlo​ne. Przez jed​no okno wi​dać było mo​kre fa​sa​dy bu​dyn​ków przy Mu​seum Stre​et, ja​skra​wo​zie​lo​ny osad na pa​r a​pe​tach, stiu​ko​we wo​lu​ty i gir​lan​dy sza​r e od gu​ana; po dru​g iej stro​nie uka​zy​wa​ł a się część po​czer​nia​ł ej wie​ży ze​g a​r o​- wej ko​ścio​ł a Świę​te​g o Je​r ze​g o w Blo​o ms​bu​r y, re​pro​duk​cja gro​bow​ca Mau​zo​lo​sa wi​docz​na na tle pę​dzą​cych ob​ł o​ków. – Kie​dyś sły​sza​ł em, jak ten ze​g ar bił dwa​dzie​ścia je​den razy – za​g ad​nął Yaxley. – Nie wąt​pię – od​par​ł em nie​szcze​r ze. – Po​czę​stu​jesz mnie her​ba​tą? Yaxley przez chwi​lę mil​czał. Po​tem się ro​ze​śmiał. – Nie za​mie​r zam im po​móc – rzekł. – Do​brze o tym wiesz. Nie po​zwo​lo​no by mi tego zro​bić. Na​- sze czy​ny w Ple​r o​mie są nie​o d​wra​cal​ne. *** – Pam, to wszyst​ko skoń​czy​ł o się dwa​dzie​ścia lat temu. – Wiem. Wiem o tym. Ale… – Na​g le urwa​ł a, po czym do​da​ł a zdu​szo​nym gło​sem: – Mo​żesz tu​taj po​dejść? Tyl​ko na chwi​lę? Dom, jak wie​le bu​dyn​ków w Gó​r ach Pen​niń​skich, wznie​sio​no na zbo​czu do​li​ny. Nie​mal pio​no​wą skar​pę, na któ​r ej stał, pod​trzy​my​wał pra​wie dzie​się​cio​me​tro​wy mur opo​r o​wy zbu​do​wa​ny bez za​pra​- wy mu​r ar​skiej, czar​ny od wil​g o​ci na​wet w środ​ku lip​ca, po​kry​ty po​r o​sta​mi i kę​pa​mi pa​pro​ci jak ścia​na urwi​ska. W zi​mo​wych mie​sią​cach woda dzień w dzień spły​wa​ł a po mu​r ze, ska​pu​jąc do ka​- mien​nej niec​ki z od​g ło​sem, któ​r y przy​po​mi​nał ka​pa​nie kra​nu w nocy. Na ty​ł ach domu znaj​do​wa​ł o się przej​ście o sze​r o​ko​ści za​le​d​wie pół me​tra, wy​peł​nio​ne po​pę​ka​ny​mi da​chów​ka​mi i in​ny​mi śmie​- cia​mi. – Wszyst​ko w po​r ząd​ku – za​pew​ni​ł em Pam, któ​r a wpa​try​wa​ł a się z za​sko​cze​niem w gęst​nie​ją​cy mrok, prze​krzy​wia​jąc gło​wę i uno​sząc ścier​kę do ust, jak​by zro​bi​ł o jej się nie​do​brze. – Wie, kim je​ste​śmy – wy​szep​ta​ł a. – Po​mi​mo środ​ków ostroż​no​ści, za​wsze nas za​pa​mię​tu​je. Strona 14 Za​drża​ł a, od​su​nę​ł a się od okna i za​czę​ł a na​le​wać wodę do fil​tra eks​pre​su do kawy, tak nie​zdar​nie, że mu​sia​ł em ob​jąć ją ra​mie​niem i po​wstrzy​mać. – Le​piej usiądź, za​nim się po​pa​r zysz. Ja do​koń​czę, a ty opo​wiedz, co się sta​ł o. Za​wa​ha​ł a się. – No da​lej – za​chę​ci​ł em ją. – Do​brze? – Do​brze. Prze​szła do sa​lo​nu i usia​dła. Je​den z ko​tów wbiegł do kuch​ni i po​pa​trzył na mnie z wy​cze​ki​wa​- niem. – Nie da​waj im mle​ka! – za​wo​ł a​ł a. – Wy​pi​ł y tro​chę rano, zresz​tą za​wsze mają po nim bie​g un​kę. – Jak się czu​jesz? – spy​ta​ł em. – Cho​dzi mi o two​je zdro​wie. – Tak, jak się moż​na spo​dzie​wać. Po​wie​dzia​ł a, że za​ży​ł a tro​chę pro​pra​no​lo​lu na mi​g re​nę, ale ten ni​g ​dy jej nie po​ma​g ał. Co praw​da skra​cał na​pa​dy bólu gło​wy, ale jako sku​tek ubocz​ny po​wo​do​wał sil​ne zmę​cze​nie. „Spo​wal​nia pra​cę ser​ca. Czu​ję, jak ono zwal​nia”. Pa​trzy​ł a na pa​r u​ją​cą kawę w fi​li​żan​ce. Para po​cząt​ko​wo po​wo​li się uno​si​ł a, a po​tem gwał​tow​nie za​wi​r o​wa​ł a, jak​by pod wpły​wem sła​be​g o po​dmu​chu. Wiry two​r zą się i zni​ka​ją na po​wierzch​ni głę​bo​kiej, gład​kiej rze​ki. Po​wol​ny ruch po spi​r a​li, na​g łe za​wi​r o​wa​nie. To, co wy​da​wa​ł o się spo​koj​ne, oka​zu​je się zło​żo​ne, a je​dy​nym wyj​ściem jest ruch. Przy​po​mnia​ł em so​bie na​sze pierw​sze spo​tka​nie: Mia​ł a wte​dy dwa​dzie​ścia lat. Była drob​ną, po​bu​dli​wą, atrak​cyj​ną dziew​czy​ną, któ​r a no​si​ł a dżer​se​- jo​we su​kien​ki w ko​lo​r ze mchu, żeby chwa​lić się swo​imi bio​dra​mi i ta​lią. Póź​niej strach ode​brał jej de​li​kat​ność. Po roz​wo​dzie, w jej osza​ł a​mia​ją​cych ru​dych wło​sach po​ja​wi​ł o się kil​ka si​wych pa​se​- mek, więc nie​r ów​no się ostrzy​g ła i prze​far​bo​wa​ł a na czar​no. Spo​tęż​nia​ł a. Jej cia​ł o się roz​sze​r zy​ł o i na​bra​ł o mu​sku​lar​ne​g o cię​ża​r u. Na​wet jej dło​nie i sto​py jak​by uro​sły. „Za​nim się obej​r zysz, sta​jesz się sta​r y”, ma​wia​ł a. „Za​nim się obej​r zysz”. Po roz​sta​niu z Lu​ca​sem nie po​tra​fi​ł a dłu​g o wy​trzy​mać w jed​nym miej​scu; prze​pro​wa​dza​ł a się co oko​ł o pół roku, cho​ciaż ni​g ​dy da​le​ko, za​wsze do po​dob​nych roz​sy​pu​ją​cych się, po​nu​r o urzą​dzo​nych dom​ków, co po​zwa​la​ł o po​dej​r ze​wać, że szu​ka​ł a wła​śnie tego, co czy​ni​ł o ją ner​wo​wą i cho​r ą; a tak​że sta​r a​ł a się ogra​ni​czyć do pięć​dzie​się​ciu pa​pie​r o​sów dzien​nie. – Dla​cze​g o Yaxley ni​g ​dy nam nie po​mógł? – spy​ta​ł a. – Na pew​no wiesz. *** Yaxley wy​ł o​wił dwie fi​li​żan​ki z pla​sti​ko​wej mi​ski do my​cia na​czyń i wło​żył do nich to​r eb​ki z her​ba​- tą. – Nie mów, że ty też się bo​isz! – rzekł. – Wię​cej się po to​bie spo​dzie​wa​ł em. Po​krę​ci​ł em gło​wą. Nie by​ł em pe​wien, czy się boję. Dzi​siaj też tego nie wiem. Her​ba​ta, gdy wresz​- cie się po​ja​wi​ł a, mia​ł a wy​r aź​nie tłu​sty po​smak, jak​by ją usma​żył. Zmu​sza​ł em się do pi​cia, pod​czas gdy Yaxley ob​ser​wo​wał mnie cy​nicz​nie. – Le​piej usiądź – za​su​g e​r o​wał. – Je​steś wy​czer​pa​ny. Kie​dy od​mó​wi​ł em, wzru​szył ra​mio​na​mi i wró​cił do na​szej roz​mo​wy, jak​by​śmy na​dal byli w Ti​- vo​li: – Nikt ich nie oszu​kał ani nie uda​wał, że bę​dzie ła​two. Z ta​kie​g o eks​pe​r y​men​tu moż​na wy​nieść coś dla sie​bie tyl​ko wte​dy, gdy za​cho​wa się chłod​ną gło​wę i po​dej​mie ry​zy​ko. Je​śli bę​dziesz dzia​ł ał ostroż​nie, moż​li​we, że w ogó​le nie po​zwo​lą ci się ru​szyć. – Wy​g lą​dał na za​my​ślo​ne​g o. – Wi​dzia​ł em, co spo​ty​ka lu​dzi, któ​r zy tra​cą zim​ną krew. – Nie wąt​pię – od​par​ł em. – Nie​któ​r ych z nich trud​no było roz​po​znać. Strona 15 Od​sta​wi​ł em fi​li​żan​kę. – Nie chcę wie​dzieć – od​r ze​kłem. – Na pew​no nie. Uśmiech​nął się. – Na​dal żyli – do​dał ci​cho – je​śli to cię mar​twi. – Na​mó​wi​ł eś nas – przy​po​mnia​ł em. – Sami się na​mó​wi​li​ście. Brud​no​zie​lo​na ta​pe​ta oraz lep​ka żół​ta okle​ina me​bli od razu po​chła​nia​ł y więk​szość świa​tła, któ​r e wpa​da​ł o do po​ko​ju od stro​ny Mu​seum Stre​et. Resz​ta stop​nio​wo wsą​cza​ł a się w przed​mio​ty za​le​g a​ją​- ce na pod​ł o​dze, zmię​te i nad​pa​lo​ne kart​ki ma​szy​no​pi​su, ścin​ki wło​sów, po​ł a​ma​ne ka​wał​ki kre​dy, któ​- rą po​przed​niej nocy na​r y​so​wa​no coś na łusz​czą​cym się li​no​leum: po​śród tych śmie​ci blask do​g o​r y​- wał. Cho​ciaż wie​dzia​ł em, że Yaxley pro​wa​dzi ze mną ja​kąś grę, nie ro​zu​mia​ł em jej za​sad. Nie po​tra​- fi​ł em się zdo​być na wy​si​ł ek, więc osta​tecz​nie mu​siał mnie wy​r ę​czyć. Za​cze​kał, aż zbio​r ę się do wyj​- ścia. – Pew​ne​g o dnia bę​dziesz miał tego do​syć – rzu​ci​ł em od pro​g u. Wy​szcze​r zył się i po​ki​wał gło​wą, a na​stęp​nie udzie​lił mi rady: – Czy kie​dyś wi​dzia​ł eś, jak Jo​an​na d’Arc klę​ka do mo​dli​twy przy ka​sach bi​le​to​wych na dwor​cu St Pan​cras? A po​tem mały chło​piec przy​pro​wa​dza coś, co przy​po​mi​na ko​zła, a ten na nią wska​ku​je i rżnie ją w pro​mie​niach słoń​ca? Wróć, kie​dy bę​dziesz wie​dział, cze​g o chcesz. Po​zbądź się Lu​ca​sa Me​dla​r a, to ama​tor. Przy​pro​wadź dziew​czy​nę, je​śli mu​sisz. – Od​pier​dol się, Yaxley. Nie od​pro​wa​dził mnie na uli​cę. Tam​te​g o wie​czo​r u mu​sia​ł em to po​wie​dzieć Lu​ca​so​wi. – Yaxley już wię​cej nie bę​dzie z nami roz​ma​wiał. – Chry​ste – od​r zekł i przez chwi​lę my​śla​ł em, że się roz​pła​cze. – Pam tak źle się czu​je – wy​szep​tał. – Co po​wie​dział? – Za​po​mnij o nim. Nie po​tra​fił​by nam po​móc. – Po​bie​r a​my się z Pam – oznaj​mił po​śpiesz​nie Lu​cas. Strona 16 DWA N’AIMEZ QUE MOI Cóż mo​g łem po​wie​dzieć? Wie​dzia​ł em rów​nie do​brze jak oni, że ro​bi​li to wy​ł ącz​nie dla wy​g o​dy. Nic bym nie zy​skał, gdy​bym ich zmu​sił, żeby to przy​zna​li. Poza tym by​ł em tak zmę​czo​ny, że le​d​wie sta​- łem. Yaxley mnie wy​czer​pał. W moim le​wym oku po​ja​wia​ł o się ja​kieś za​bu​r ze​nie, lśnią​cy zyg​zak przy​po​mi​na​ją​cy roz​świe​tlo​ne schod​ki. Dla​te​g o po​g ra​tu​lo​wa​ł em Lu​ca​so​wi i jak naj​szyb​ciej sku​pi​ł em my​śli na czymś in​nym. – Yaxleya prze​r a​ża Mu​zeum Bry​tyj​skie – rze​kłem. – W pew​nym sen​sie go ro​zu​miem. Jako dziec​ko też nie​na​wi​dzi​ł em tego miej​sca. Wszyst​kie roz​mo​wy, echa gło​sów, kro​ków oraz sze​le​stów ubrań gro​ma​dzi​ł y się pod jego wy​so​ki​- mi su​fi​ta​mi w for​mie jed​no​li​te​g o szme​r u – nie​wy​r aź​nych i zmie​sza​nych resz​tek zna​cze​nia – któ​r y spra​wiał, że czu​ł em się jak dziec​ko po​r zu​co​ne przez ro​dzi​ców na opusz​czo​nej pły​wal​ni. Póź​niej, jako na​sto​la​tek, ba​ł em się ogrom​nych bez​kształt​nych głów w sali nu​mer 25 i ich nie​ja​snych opi​sów. Wy​r aź​nie wi​dzia​ł em, co się tam znaj​du​je – „Gło​wa kró​la wy​r zeź​bio​na z czer​wo​ne​g o pia​skow​ca…”, „Gło​wa gi​g an​tycz​ne​g o po​są​g u kró​la wy​r zeź​bio​ne​g o z czer​wo​ne​g o gra​ni​tu…” – ale na co pa​trzy​- łem? Opis to nie wy​ja​śnie​nie. Po​zba​wio​na twa​r zy drew​nia​na rzeź​ba Ram​ze​sa wy​nu​r za​ł a się z ni​szy nie​da​le​ko drzwi to​a​le​ty; to był Ram​zes, któ​r y mu​siał się pod​pie​r ać ki​jem: pęk​nię​ty, drą​żo​ny sy​fi​li​- sem, nad​je​dzo​ny przez ro​ba​ki pod​czas po​dró​ży przez świat, ale ska​za​ny na nie​ustan​ne bez​na​dziej​ne zma​g a​nia. – Chce​my wy​je​chać na pół​noc – do​dał Lu​cas. – Z dala od tego wszyst​kie​g o. *** Wraz z upły​wem po​po​ł u​dnia Pam sta​wa​ł a się co​r az bar​dziej nie​spo​koj​na. – Słu​chaj, czy ktoś jest w przej​ściu? – spy​ta​ł a. – Mo​żesz mi po​wie​dzieć praw​dę. Kie​dy kil​ka​krot​nie za​pew​ni​ł a, że nie może mnie wy​pu​ścić bez cze​g oś do zje​dze​nia, i obie​ca​ł a, że coś nam ugo​tu​je, je​śli za​pa​r zę kawę, zro​zu​mia​ł em, że boi się sama wró​cić do kuch​ni. Po każ​dym ta​- kim stwier​dze​niu na​tych​miast zmie​nia​ł a te​mat. – Nie​za​leż​nie od tego, ile kawy piję, za​wsze mam su​cho w gar​dle. To przez pa​pie​r o​sy – mó​wi​ł a. Albo stwier​dza​ł a: – Nie zno​szę ciem​nych po​po​ł u​dni. Czę​sto wra​ca​ł a do kwe​stii wie​ku. Za​wsze nie​na​wi​dzi​ł a czuć się sta​r o. – Cze​szesz wło​sy rano i na​g le mija ko​lej​ne dzie​sięć lat, a wy​r wa​ne wło​sy i okru​chy łu​pie​żu są jak sta​r e zdję​cia, któ​r e sy​pią się na zie​mię. Tak czę​sto się prze​pro​wa​dza​li​śmy po stu​diach – cią​g nę​ł a, jak​- by zwią​zek mię​dzy tymi dwie​ma spra​wa​mi był dla mnie oczy​wi​sty. – Nie dla​te​g o, że nie po​tra​fi​ł am usie​dzieć w jed​nym miej​scu, ale ra​czej mu​sia​ł am co ja​kiś czas z cze​g oś re​zy​g no​wać, jak​bym skła​da​- ła ofia​r ę. Je​śli po​do​ba​ł a mi się pra​ca, któ​r ą wy​ko​ny​wa​ł am, za​wsze ją rzu​ca​ł am. Bied​ny Lu​cas! – Ro​- ze​śmia​ł a się. – Czy cza​sa​mi też się tak czu​jesz? – Skrzy​wi​ł a się. – Pew​nie nie – do​da​ł a. – Pa​mię​tam pierw​szy dom, w któ​r ym za​miesz​ka​li​śmy, obok Dun​ford Brid​g e. Był ol​brzy​mi i roz​pa​dał się w środ​- ku! Nikt nie chciał go ku​pić, do​pó​ki nie po​ja​wi​li​śmy się z Lu​ca​sem. Każ​dy z po​przed​nich wła​ści​cie​li pró​bo​wał ja​koś go po​dzie​lić, żeby dało się w nim miesz​kać. Lu​dzie wsta​wia​li nowe scho​dy albo łą​- czy​li dwa po​ko​je. Od​ci​na​li część po​miesz​czeń, po​nie​waż nie stać ich było na ogrze​wa​nie ca​ł o​ści. Po​- tem wy​co​fy​wa​li się przed za​koń​cze​niem ro​bót i po​zo​sta​wia​li dom ko​lej​nym lo​ka​to​r om… Na​g le urwa​ł a. Strona 17 – Ni​g ​dy nie po​tra​fi​ł am tam utrzy​mać po​r ząd​ku – stwier​dzi​ł a. – Lu​cas za​wsze go uwiel​biał. – Tak ci po​wie​dział? Nie zwra​caj na nie​g o uwa​g i – ostrze​g ła. – Ro​bot​ni​cy zo​sta​wi​li tyle śmie​ci w ogro​dzie, że nie dało się tam ni​cze​g o za​sa​dzić. No i te zimy! – Za​drża​ł a. – Sam wiesz, jak tam jest. W po​ko​jach cuch​nie pro​pa​nem i bu​ta​nem. W cią​g u ty​g o​dnia Lu​cas ścią​g nął tam wszyst​kie moż​li​we prze​no​śne grzej​ni​ki. Nie​na​wi​dzi​ł am zim​na, ale nie tak bar​dzo jak on. Ech, Lu​ca​sie, Lu​ca​sie, Lu​ca​sie – skar​ci​ł a go z czu​ł o​ścią, jak​by był z nami w po​ko​ju. – Ależ go nie zno​si​ł eś i ja​kiż by​ł eś nie​po​r ząd​- ny! Zro​bi​ł o się ciem​no, ale młod​szy z ko​tów wciąż wpa​try​wał się w sza​r a​wą, desz​czo​wą stud​nię ogro​du, za któ​r ym ma​ja​czył – jako po​więk​sza​ją​ca się li​nia cie​nia, nad któ​r ą ni​sko pę​dzi​ł y chmu​r y – skraj wrzo​so​wi​ska. Pam wciąż py​ta​ł a kota, co tam wi​dzi. – Tyl​ko daw​ne zbrod​nie – stwier​dzi​ł a. – Dzie​ci po​g rze​ba​ne na wrzo​so​wi​skach. – W koń​cu wsta​ł a z wes​tchnie​niem i ze​pchnę​ł a zwie​r za​ka na zie​mię. – Tam jest miej​sce ko​tów. Po​win​ny być na pod​ł o​- dze. Spa​dło kil​ka pa​pie​r o​wych kwia​tów, a Pam się po nie schy​li​ł a. – Je​że​li ist​nie​je Bóg, taki praw​dzi​wy, to już daw​no dał so​bie spo​kój. Nie jest zgorzk​nia​ł y, ale apa​- tycz​ny. – Skrzy​wi​ł a się i unio​sła dło​nie do oczu. – Nie bę​dzie ci prze​szka​dza​ł o, je​śli zga​szę gór​ne świa​tło? – spy​ta​ł a. – On wnik​nął we wszyst​ko, tak że stał się nie​skoń​cze​nie cien​ką, roz​cią​g nię​tą isto​- tą, obec​ną w każ​dym ato​mie, ale tak zmę​czo​ną, że już nie po​tra​fi da​lej dzia​ł ać, tak wy​mi​ze​r o​wa​ną, że moż​na mu tyl​ko współ​czuć po​peł​nio​nych błę​dów. Oto praw​dzi​wy Bóg. My wi​dzie​li​śmy coś, co za​ję​- ło jego miej​sce. – Co wi​dzie​li​śmy, Pam? Wbi​ł a we mnie wzrok. – Wiesz, ni​g ​dy nie by​ł am pew​na, cze​g o Lu​cas ode mnie ocze​ku​je – od​par​ł a. Sła​by żół​ty blask sto​ł o​wej lamp​ki oświe​tlał bok jej twa​r zy. Nie​mal bez​u​stan​nie przy​pa​la​ł a nowe pa​pie​r o​sy, po czym zgnia​ta​ł a je, na wpół wy​pa​lo​ne, w gnieź​dzie z nie​do​pał​ków na spodku swo​jej fi​- li​żan​ki. – Wy​o bra​żasz so​bie? Przez te wszyst​kie lata ni​g ​dy nie wie​dzia​ł am, cze​g o chce. Wy​da​wa​ł o się, że przez chwi​lę się nad tym za​sta​na​wia. W koń​cu ode​zwa​ł a się z na​my​słem: – Mam wra​że​nie, że ni​g ​dy mnie nie ko​chał. – Ukry​ł a twarz w dło​niach. Wsta​ł em, za​mie​r za​jąc ją po​cie​szyć. Wte​dy bez ostrze​że​nia ze​r wa​ł a się z krze​sła i zbli​ży​ł a do mnie o kil​ka kro​ków, roz​pacz​li​wie i cha​o tycz​nie. Na środ​ku po​ko​ju zde​r zy​ł a się z ni​skim sto​li​kiem ozdo​- bio​nym mo​zai​ką, któ​r y ktoś dwa​dzie​ścia lat wcze​śniej przy​wiózł z wy​pra​wy do Kasz​mi​r u. Kil​ka ksią​żek w mięk​kiej opra​wie oraz wa​zon z za​wil​ca​mi po​le​cia​ł y w po​wie​trze. Kwia​ty naj​lep​sze dni mia​ł y już za sobą. Pam opu​ści​ł a wzrok na eg​zem​pla​r ze „Love for Ly​dia” i „The De​ath of the He​art”, przy​kry​te du​ży​mi nie​bie​ski​mi i czer​wo​ny​mi płat​ka​mi ni​czym brud​ny​mi chu​s​tecz​ka​mi; z na​my​słem do​tknę​ł a ich sto​pą. Za​krztu​si​ł a się pod wpły​wem smro​du brud​nej wody po kwia​tach. – Ojej, co my po​cznie​my, Lu​ca​sie – wy​szep​ta​ł a. – Nie je​stem Lu​ca​sem – od​r ze​kłem ła​g od​nie. Kie​dy pod​no​si​ł em książ​ki i wy​cie​r a​ł em ich okład​ki, naj​wy​r aź​niej prze​zwy​cię​ży​ł a strach przed kuch​nią – póź​niej do​sze​dłem do wnio​sku, że może po pro​stu o nim za​po​mnia​ł a – gdyż usły​sza​ł em, że szu​ka szu​fel​ki i szczot​ki, któ​r e trzy​ma​ł a pod zle​wem. Po​dej​r ze​wa​ł em, że mi​g re​na już pra​wie ode​- bra​ł a jej wzrok. – Ja to zro​bię, Pam! – za​wo​ł a​ł em znie​cier​pli​wio​nym gło​sem. – Usiądź so​bie. Na​g le gło​śno wes​tchnę​ł a, a po​tem roz​legł się ja​kiś ło​skot i dwu​krot​nie po​wtó​r zy​ł a moje imię. *** Strona 18 – Pam, nic ci się nie sta​ł o? Nikt nie od​po​wie​dział. – Halo? Pam? Zna​la​złem ją obok zle​wu. Rzu​ci​ł a szu​fel​kę i szczot​kę i za​ci​ska​ł a dło​nie na mo​krej szma​cie do pod​ł o​g i, tak moc​no, że mię​śnie na jej krót​kich przed​r a​mio​nach na​pi​na​ł y się jak u sto​la​r za. Woda ście​ka​ł a jej po spód​ni​cy. – Pam? Wy​g lą​da​ł a przez okno na wą​skie przej​ście, gdzie w świe​tle dłu​g iej ku​chen​nej ja​r ze​niów​ki wy​r aź​- nie było wi​dać coś du​że​g o i bia​ł e​g o, co wi​sia​ł o w po​wie​trzu i ob​r a​ca​ł o się jak po​czwar​ka po​śród li​- gu​strów. – Chry​ste! – za​wo​ł a​ł em. Obiekt po​r u​szył się, a na​stęp​nie znie​r u​cho​miał, jak​by to, co znaj​do​wa​ł o się w środ​ku, zmę​czy​ł o się pró​ba​mi wy​do​sta​nia się na ze​wnątrz. Po chwi​li zwi​nął się od zwę​żo​nej pod​sta​wy i jak​by się roz​- dzie​lił, a po​tem po​now​nie złą​czył. W jed​nej chwi​li zro​zu​mia​ł em, że pa​trzę na ru​chy dwóch or​g a​ni​- zmów, dwóch na​g ich ludz​kich po​sta​ci za​wie​szo​nych w po​wie​trzu, któ​r e na zmia​nę wiły się, obej​mo​- wa​ł y i roz​ł ą​cza​ł y, sta​le uka​zu​jąc się od in​nej stro​ny, tak że naj​pierw wi​dzia​ł em ple​cy męż​czy​zny, po​- tem ple​cy ko​bie​ty, a na​stęp​nie obie po​sta​cie z boku. Kie​dy uj​r za​ł em ich po raz pierw​szy, byli złą​cze​ni usta​mi. Ko​bie​ta mia​ł a za​mknię​te oczy; póź​niej opar​ł a gło​wę na ra​mie​niu part​ne​r a. Po ja​kimś cza​sie zwró​ci​li uwa​g ę na Pam. Mie​li bar​dzo bla​dą skó​r ę, ma​to​wą jak bia​ł a cze​ko​la​da, ale to mógł być efekt świa​tła. Po​mię​dzy nami wi​r o​wał deszcz ze śnie​g iem, ale nie prze​sła​niał nam wi​do​ku. – Czym oni są, Pam? – To cier​pie​nie ni​g ​dy się nie skoń​czy – od​par​ł a nie​wy​r aź​nym, za​chryp​nię​tym gło​sem. – Po​dą​ża​ją za mną wszę​dzie, do​kąd się udam. Nie po​tra​fi​ł em ode​r wać od nich wzro​ku. – Czym oni są? Łą​czy​ł o ich coś, co – gdy​by sku​pia​li uwa​g ę na so​bie na​wza​jem – moż​na by na​zwać mi​ł o​ścią. Ko​- ły​sa​li się i po​wo​li ob​r a​ca​li na tle czar​nej mo​krej ścia​ny, jak ryby w akwa​r ium. Chwy​ci​ł em Pam za ra​- mio​na. – Za​bierz ich – po​wie​dzia​ł a nie​wy​r aź​nie. – Dla​cze​g o za​wsze na mnie pa​trzą? – Za​kasz​la​ł a, otar​ł a usta i od​krę​ci​ł a zim​ną wodę. Za​czę​ł a drżeć; tar​g a​ł y nią sil​ne po​je​dyn​cze spa​zmy. – Za​bierz ich. Cho​ciaż do​brze wie​dzia​ł em, że oni tam są, po​peł​ni​ł em błąd i ni​g ​dy nie uwie​r zy​ł em, że są praw​- dzi​wi. Po​my​śla​ł em, że Pam się uspo​koi, je​śli nie bę​dzie ich wi​dzia​ł a. Ale nie po​zwa​la​ł a mi zga​sić świa​tła ani za​su​nąć za​słon, a kie​dy pró​bo​wa​ł em ją za​chę​cić, żeby ode​r wa​ł a się od kra​wę​dzi zle​wu i prze​szła ze mną do sa​lo​nu, tyl​ko ża​ł o​śnie po​krę​ci​ł a gło​wą i ogar​nę​ł y ją tor​sje. – Nie, zo​staw mnie – po​pro​si​ł a. – Nie chcę, że​byś te​r az ze mną był. – Jej cia​ł o ze​sztyw​nia​ł o. Była nie​zdar​na jak dziec​ko, ale mia​ł a w so​bie mnó​stwo siły. – Spró​buj stąd odejść, Pam, pro​szę. Po​pa​trzy​ł a na mnie bez​r ad​nie. – Nie mam czym wy​trzeć nosa. – Po​cią​g ną​ł em ją wście​kle i upa​dli​śmy. Wy​lą​do​wa​ł em ra​mie​niem na szu​fel​ce, w ustach mia​ł em peł​no jej wło​sów, któ​r e śmier​dzia​ł y po​pio​ł em z pa​pie​r o​sów. Czu​ł em, jak jej dło​nie po​r u​sza​ją się po moim cie​le. – Pam! Pam! – wo​ł a​ł em. Wy​do​sta​ł em się spod niej – znów za​czę​ł a stę​kać i wy​mio​to​wać – i oglą​da​jąc się przez ra​mię na uśmiech​nię​te isto​ty w przej​ściu, wy​bie​g łem z kuch​ni, a na​stęp​nie z domu. Sły​sza​ł em wła​sny pa​nicz​ny szloch. – „Dzwo​nię po Lu​ca​sa, nie wy​trzy​mam tego, dzwo​nię po Lu​ca​sa” – zu​peł​nie, jak​bym wciąż do niej mó​wił. Sze​dłem na oślep przez wio​skę, aż w koń​cu zna​la​złem bud​kę te​le​fo​nicz​ną na​prze​ciw​- ko ko​ścio​ł a. Strona 19 *** Pa​mię​tam, że ktoś – może Yaxley, cho​ciaż praw​dę mó​wiąc, to zbyt zgrab​na myśl jak na nie​g o – kie​- dyś po​wie​dział: „To żad​ne zwy​cię​stwo po​czuć, że wy​mkną​ł eś się ży​ciu”. Roz​ma​wia​li​śmy o Lu​ca​sie Me​dla​r ze. – Żyć in​ten​syw​nie moż​na tyl​ko kosz​tem wła​sne​g o ja. Nie​chęć Lu​ca​sa do cał​ko​wi​te​g o po​świę​ce​nia osta​tecz​nie spra​wi, że sta​nie się wy​nędz​nia​ł y i nie​r ze​czy​wi​sty. Bę​dzie wa​ł ę​sał się uli​ca​mi nocą i wpa​- try​wał w roz​świe​tlo​ne wi​try​ny skle​po​we. Ura​tu​je się, ale za​wsze bę​dzie się za​sta​na​wiał, czy było war​to. Wte​dy uzna​ł em to za ostre sło​wa. Na​dal tak uwa​żam. W przy​pad​ku Lu​ca​sa cho​dzi​ł o o ener​g ię, a nie mo​ty​wa​cję, o de​pre​sję i nie​pew​ne stre​fy zwią​za​ne z jego cy​klicz​ną oso​bo​wo​ścią, a nie o świa​do​- me oszczę​dza​nie sił. – Wy​da​r zy​ł o się tu​taj coś bar​dzo nie​do​bre​g o – stwier​dzi​ł em, a on za​milkł. Po kil​ku chwi​lach za​- chę​ci​ł em go do od​po​wie​dzi: – Lu​ca​sie? Mia​ł em wra​że​nie, że od​parł: – Na mi​ł ość bo​ską, odłóż słu​chaw​kę i zo​staw mnie w spo​ko​ju. – To pew​nie pro​ble​my na łą​czach – od​par​ł em. – Twój głos brzmi, jak​byś był gdzieś da​le​ko. Ktoś jest z tobą? Znów za​milkł. – Lu​ca​sie? Sły​szysz mnie? – Jak się czu​je Pam? – spy​tał w koń​cu. – Cho​dzi mi o jej zdro​wie. – Nie​zbyt do​brze – od​r ze​kłem. – Ma ja​kiś atak. Na​wet nie wiesz, jaka to ulga, że mogę z kimś po​- roz​ma​wiać. Lu​ca​sie, w przej​ściu za oknem kuch​ni są dwie cał​ko​wi​cie nie​r ze​czy​wi​ste po​sta​cie. Ro​bią ze sobą coś… Po​słu​chaj, są tru​pio bla​de i cały czas się do niej uśmie​cha​ją. To naj​o hyd​niej​sza rzecz, jaką… – Za​cze​kaj – prze​r wał mi. – Chcesz po​wie​dzieć, że ty też je wi​dzisz? – Wła​śnie to chcę po​wie​dzieć. Pro​blem w tym, że nie wiem, jak jej po​móc. Lu​ca​sie? Po​ł ą​cze​nie zo​sta​ł o prze​r wa​ne. Odło​ży​ł em słu​chaw​kę i po​now​nie wy​bra​ł em jego nu​mer. Sy​g nał za​ję​tej li​nii trwał bez koń​ca. Po​- tem po​wie​dzia​ł em Pam: „Na pew​no ktoś inny do nie​g o za​dzwo​nił”, ale wie​dzia​ł em, że po pro​stu zdjął słu​chaw​kę z wi​de​ł ek. Sta​ł em przez chwi​lę, drżąc pod wpły​wem wia​tru, któ​r y wiał od wrzo​so​- wisk, i ma​jąc na​dzie​ję, że Lu​cas zmie​ni zda​nie. W koń​cu tak zmar​z​ł em, że mu​sia​ł em się pod​dać i wró​cić. Kie​dy sze​dłem przez wio​skę, za​ci​na​ją​cy deszcz ze śnie​g iem cały czas pa​dał mi na twarz. Ko​- ściel​ny ze​g ar oznaj​mił go​dzi​nę wpół do siód​mej, ale uli​ce były ciem​ne i wy​lud​nio​ne. Sły​sza​ł em tyl​- ko wiatr sze​lesz​czą​cy czar​ny​mi fo​lio​wy​mi wor​ka​mi peł​ny​mi śmie​ci, któ​r e pię​trzy​ł y się wo​kół ku​- błów. Cy​wi​li​za​cja – je​śli moż​na ją tak na​zwać – na​zna​czy​ł a wrzo​so​wi​ska w Pen​ni​nach ka​na​ł a​mi i to​r a​mi ko​le​jo​wy​mi, wiel​ki​mi pro​jek​ta​mi dzie​więt​na​sto​wiecz​nej in​ży​nie​r ii cy​wil​nej. Od tam​tej pory oko​li​ca pod​upa​dła. W Long​den​da​le i do​li​nie Chew wciąż trwa​ją tamy i łań​cu​chy zbior​ni​ków, ale ich ar​chi​tek​- tu​r a jest mo​no​li​tycz​na i nie​pro​por​cjo​nal​na. Śla​dy ludz​kiej obec​no​ści w tych miej​scach ob​se​sji – garst​ka do​mów, ka​mie​nio​ł o​my, cmen​tarz – są roz​r zu​co​ne po ca​ł ej oko​li​cy. Nie po​zo​sta​ł o nic dla lu​- dzi. Wciąż miesz​ka tu​taj kil​ku rol​ni​ków. Myra Hin​dley i Ian Bra​dy, „mor​der​cy z wrzo​so​wisk”, w la​- tach sześć​dzie​sią​tych grze​ba​li swo​je ofia​r y nie​da​le​ko dom​ku Pam. Poza tym, ster​ty od​pa​dów gór​ni​- czych i strza​ska​nych skrzyń strze​g ą tyl​ko pust​ki. Mimo to czu​ł em się prze​śla​do​wa​ny. – Pier​dol się, Lu​ca​sie – szep​ną​ł em. – No to się pier​dol. *** Strona 20 Dom Pam był rów​nie ci​chy jak cała resz​ta. Wsze​dłem do ogród​ka od fron​tu i przy​ci​sną​ł em twarz do szy​by, li​cząc, że uda mi się zaj​r zeć do kuch​ni przez otwar​te drzwi sa​lo​nu. Z tego kąta wi​dzia​ł em jed​nak tyl​ko ścien​ny ka​len​darz z ko​lo​r o​- wym zdję​ciem per​skie​g o kota: paź​dzier​nik. Ni​g ​dzie nie było Pam. Sta​ł em na ra​bat​ce. Deszcz ze śnie​g iem zmie​nił się w śnieg. W koń​cu wsze​dłem do domu. W kuch​ni po​czu​ł em nie tyle smród wy​mio​cin, ile cierp​kość, jaka po​wsta​je gdzieś w głę​bi gar​dła. Przej​ście za do​mem było pu​ste, ską​pa​ne w ja​snej flu​o re​scen​cyj​nej po​świa​cie. Trud​no było so​bie wy​- obra​zić, że co​kol​wiek tam się wy​da​r zy​ł o. Jed​no​cze​śnie nic nie wy​g lą​da​ł o przy​jaź​nie, ani sta​r e da​- chów​ki, ani kępy pa​pro​ci wy​r a​sta​ją​ce z muru opo​r o​we​g o, ani na​wet śnieg zbie​r a​ją​cy się w szpa​r ach po​mię​dzy ka​mie​nia​mi. Za​uwa​ży​ł em, że nie mam ocho​ty od​wra​cać się ple​ca​mi do okna. Gdy za​my​ka​- łem oczy i pró​bo​wa​ł em przy​wo​ł ać ob​r az bia​ł ej pary, wi​dzia​ł em tyl​ko ich uśmiech. Lo​do​wa​te po​wie​- trze po​wo​li są​czy​ł o się po​nad zle​wem, a koty przy​szły, żeby się o mnie ocie​r ać i plą​tać mi się pod no​g a​mi; kran wciąż był od​krę​co​ny. Za​g u​bio​na Pam po​o twie​r a​ł a wszyst​kie ku​chen​ne szaf​ki i roz​ł o​ży​ł a ich za​war​tość na pod​ł o​dze. Ron​dle, sztuć​ce i opa​ko​wa​nia z su​szo​nym je​dze​niem le​ża​ł y ra​zem z po​li​ety​le​no​wym wia​drem i żół​- ty​mi ście​r ecz​ka​mi. Prze​wró​co​na bu​tel​ka z de​ter​g en​tem za​le​g ła po​śród kil​ku pu​szek ko​cie​g o je​dze​- nia. Nie​któ​r e z nich Pam otwo​r zy​ł a, inne tyl​ko prze​dziu​r a​wi​ł a, a na​stęp​nie po​r zu​ci​ł a albo za​po​mnia​- ła, gdzie trzy​ma otwie​r acz. Trud​no było się zo​r ien​to​wać, co za​mie​r za​ł a zro​bić. Po​zbie​r a​ł em wszyst​- ko i scho​wa​ł em na miej​sce. Na​kar​mi​ł em koty, żeby zo​sta​wi​ł y mnie w spo​ko​ju. Kil​ka razy sły​sza​ł em, że Pam ha​ł a​su​je na pię​trze. Była w ła​zien​ce; sie​dzia​ł a na sta​r o​świec​kim ró​żo​wym li​no​leum i usi​ł o​wa​ł a się ubrać. – Na li​tość bo​ską, idź so​bie – po​wie​dzia​ł a. – Sama so​bie po​r a​dzę. – Och, Pam. – W ta​kim ra​zie wlej tro​chę środ​ka od​ka​ża​ją​ce​g o do nie​bie​skie​g o wia​der​ka. *** – Kim oni są, Pam? – spy​ta​ł em. To było póź​niej, kie​dy już ją uło​ży​ł em w łóż​ku. – Kie​dy to się za​cznie, nie moż​na się uwol​nić – od​r ze​kła. Jej od​po​wiedź mnie roz​draż​ni​ł a. – Uwol​nić od cze​g o, Pam? – Prze​cież wiesz – od​par​ł a. – Lu​cas po​wie​dział, że jesz​cze przez wie​le ty​g o​dni mia​ł eś ha​lu​cy​na​- cje. – Nie miał pra​wa tak mó​wić! Moje sło​wa za​brzmia​ł y ab​sur​dal​nie, więc za​r az do​da​ł em, naj​po​g od​niej jak by​ł em w sta​nie: – To było daw​no temu. Już nie je​stem tego taki pe​wien. Mi​g re​na ją wy​czer​pa​ł a, ale jed​no​cze​śnie wy​r aź​nie uspo​ko​iła. Pam umy​ł a wło​sy i ra​zem zna​leź​li​- śmy dla niej czy​stą noc​ną ko​szu​lę. Gdy tak sie​dzia​ł a w po​g od​nej nie​wiel​kiej sy​pial​ni z ta​ni​mi zdo​bie​- nia​mi i no​wo​cze​sną ta​pe​tą, wy​g lą​da​ł a na za​g u​bio​ną i mło​dą, wol​ną od bólu. Wciąż prze​pra​sza​ł a za od​waż​ny wzór na swo​jej bia​ł ej koł​drze, czar​no-czer​wo​ne kwia​ty o sple​cio​nych ło​dy​g ach, po któ​r ych wo​dzi​ł a pal​cem wska​zu​ją​cym pra​wej ręki. – Po​do​ba ci się? Sama nie wiem, po co ją ku​pi​ł am. W skle​pie rze​czy wy​g lą​da​ją na ta​kie ja​sne i peł​ne ży​cia – stwier​dzi​ł a smęt​nie – ale gdy tyl​ko przy​nie​sie się je do domu, za​r az sta​ją się pry​mi​tyw​- ne. – Star​szy z ko​tów wsko​czył na łóż​ko; mru​czał za każ​dym ra​zem, gdy Pam się od​zy​wa​ł a. – Nie po​wi​nien tu​taj być i do​brze o tym wie.