Andrzej Jóźwiak Continuum TKa&M&l Enter - Prowadzono kliniczne badania podobnych zachowań. Nie słyszał pan o tym, panie Ję- dras? - Przyznam, doktorze Darvian, że nie... czło- wiek nie ma głowy do, przepraszam, bzdur- nych dociekań. Kogo obchodzi, jak zacho- wują się zakochani? - Wiedzę poszerza się dla niej samej. Nie za- wsze od razu widać możliwość praktycznego zastosowania odkryć czy konstatacji. Intere- sował nas behawior osobników poddanych implantacji uczucia. Projekt - w którym, ma- my nadzieję, weźmie pan udział - zakłada wykorzystanie wiedzy o uczuciu, jakiekol- wiek by ono było... 1 1. Faza 0. „Pierwsze wejrzenie“. Charakterystyczne dla niej słowa to: „Boże, ona jest śliczna, któż to taki?!“ Jest to przykucie uwagi na tyle silne, że nie po- zwala o sobie zapomnieć. Pamięta się je długo, choćby brakowało następ- nych kontaktów. Tym różni się od innych, „potocznych“ spostrzeżeń, o których zapomina się następnego dnia lub jeszcze tego samego, wieczorem. Holzer nazywa więc tę fazę mnemofazą, a Schickel, nie wiadomo dlaczego, „erste Kuke“. 2. Faza wątpliwości. „No i cóż w niej takiego?!“ Jest to faza konieczna, spraw- dzająca fazę 0. Nie są to wątpliwości pozorne, wmawiane sobie, choć - dość osobliwe. Są wyrazem podświadomego lęku o własne „ja“, które nie poddaje się jeszcze destrukcji. Ego broni się w ten sposób przed - przeczuwanym już wyraźnie - uzależnieniem. Zwykle (wg Ricarda - 99,999(9) proc. przypad- ków) obrona ta jest nieskuteczna. Smith określa ją mianem „bunt pozorowa- ny“ (przed kim? - pyta Ricardo, jakże słusznie). 3. Faza euforii. Jatzewitsch nazywa ją fazą „Nacht und Nebel“. Jej imperatyw to „wszyscy muszą się dowiedzieć“. Wbrew pozorom jest to faza silnego lęku. Hastings (Austrel II) widzi tu nawet panikę, ale on zawsze przesadzał. „Jeśli nie dziś, to nigdy, jeśli nie ja, to - o Boże! - ktoś inny!“ De Vries zwraca uwa- gę na element mistyczny, pojawiający się niezależnie od formatu umysłowości badanego. Często lęk jest zbyt silny, by badany („stymulowany“, jak chce Burns w swej „Erotomachii“) mógł zwrócić się bezpośrednio do wybranej oso- by („stymulatora“, Burns; ibidem), więc robi on wszystko, by dowiedzieli się inni. „Jeśli ona tego nie widzi, to ktoś jej powie“. Faza najgłupsza. Prowadzi do ostrych konfliktów. Nie opanowana w porę kończy zainicjowany nawet pomyślnie kontakt, choć - niestety - nie wygasza uczucia. Badania Bella- myego dowodzą, że w tej fazie dochodzi do 43,78 proc. przypadków samo- bójstw, w przedziale wieku 16 - 24 (kobiety) i 17 - 26 (mężczyźni). Osobniki mądre i dojrzałe (niezależnie od wieku i płci) fazę tę pomijają i to z dobrymi wynikami. Przetrwanie jej rokuje dobrze. 4. Faza względnego spokoju. Dochodzi do częstych, coraz potrzebniejszych kontaktów i zwierzeń. Brak jeszcze czułych słów (sensywordów), choć wystę- pują one w podtekstach (underwordy). Kruppa nazywa tę fazę (za Fermanem) „fazą ukrytej czułości“. Występuje tylko w sprzyjających warunkach, gdy obie strony przetrwały (lub pominęły, Burns; op.cit.) fazę 3, co jest oczywiście spo- strzeżeniem trywialnym, ale Kruppa zawsze trywializował. W fazie tej właści- wie wszystko wiadomo, przynajmniej o jednej stronie, mimo że nikt niczego nie powiedział. Jedna strona kocha dość otwarcie, choć jeszcze się tego przed sobą wypiera, druga na to pozwala. W podświadomości kiełkuje zaintereso- wanie stroną fizyczną kontaktu (wg de Cardego), choć ciągle duch przesłania materię (jak chce von Josvick). 2 5. Faza desperacji. „Albo, albo“. Sellers nazywa ją też fazą „imperatywu katego- rycznego“. Uczucie gwałtownie domaga się nazwania. Poprzednie fazy też „nazywały“, lecz traktowały nazwę niejako roboczo. Faza 5 jest fazą mądrego uświadomienia sobie rzeczy. Wypowiada się (głośno - na co zwraca uwagę Blum, jako na cechę niezbędną) nazwę rzeczy sobie, przed sobą, do siebie, a gdy nie wyczuwa się w niej fałszu - MUSI się powiadomić o niej i drugą oso- bę. Potrzeba ta wynika z dylematu - „stanie się coś nieodwracalnego, gdy po- wiem, ale i gdy nie powiem - wszystko przepadnie nieodwracalnie“. (Nie bie- rze się pod uwagę, że w tej fazie druga osoba i tak już wszystko wie - Lampe nazywa to zjawisko, nie wiadomo dlaczego, „pseudomonią“). Objawy przypo- minają ostre stadium paranoi, dochodzi do autoanaliz typu: „Co ja właściwie wyprawiam?“ Ja, to znaczy kto? - pyta słusznie Himilsbach. 6. Faza spożywania owoców. McIntosh i Vinogronov nazywają tę fazę „degu- stacyjną“. Radykalny Banach określa ją mianem „konsumpcyjnej“, lecz nie wydaje się to słuszne. Wbrew nazwie nie musi to być faza fizykalna, choć przyznać trzeba (wg badań Lypovsky'ego - 66,09 proc.) - że często bywa. Zbliżenia są nieuniknione, choćby w najprostszych postaciach. De Carde na- zwał ją nawet fazą kubikuliczną, co wydaje się przesadą. Czułość wyrażana jest już słowami, spojrzeniami, pomocą (choćby zbyteczną), także dotykiem. (Cooper dodaje: poklepywanie, poszturchiwanie, kopniaki, szczypanie i kłu- cie; Minde notuje także ciągnięcie za warkocze, jeśli oczywiście stymulator je posiada). Wszystko wokół staje się nieważne, chciałoby się robić tylko to, co akceptuje druga osoba. Trwa poznawanie się i wzajemne dopasowywanie. Stymulator przestaje składać się wyłącznie z sacrum, co nie oznacza jednak jeszcze totalnej desakralizacji. Pojawia się coraz silniejsze przywiązanie - w optymalnych warunkach obustronne. Brak kontaktu odczuwany jest jako dyskomfort, lecz nie prowadzi on już do stanów maniakalnych (nagłe wizyty, rozpaczliwe listy lub telefony, wymuszane rozmowy ostateczne - Pudding wymienia aż 50 typów zachowań desperackich, charakterystycznych dla faz niedojrzałych)... Dr Vallery Darvian, „Organoleptyka sensualna afektu“, tom 1. 3 Federacja: Kontroler - Słucham... - zabrzmiało w kabinie publicznego wideo- fonu. W pierwszej chwili nie bardzo wiedziałem, co odpo- wiedzieć. Głos był męski, a wideo oczywiście nie działało. - Czy mógłbym prosić... małżonkę? - strzeliłem staro- świecko. Okazało się, że celnie. - Oczywiście, zaraz podejdzie. Ale... przepraszam... nie chciałbym, by zabrzmiało to zbyt obcesowo, proszę mnie zrozumieć... czy można wiedzieć, kto mówi? - wypalił głos placząc się w podejrzliwej ciekawości. Mogłem mu oczywiście powiedzieć... - Kontroler Sekcji Uranowców Agencji Informacyjnej Federacji, pilot PJ - rzuciłem wystudiowanie obojętnym tonem, poprawiając uwierający mnie pasek kabury opera- cyjnej. - Ależ oczywiście, już proszę - głos opadł o całą oktawę. Nie często ma się okazję roz- mawiać w tym mieście z kontrolerami Sekcji. Głos, jak widzicie, nie dociekał już nawet, co za interes może mieć "pilot pidżej" - tak to zabrzmiało - do szanownej małżonki. - Paweł? To ty, prawda? - spytał po chwili inny głos, tym razem zupełnie nie męski. - Jak na to wpadłaś? - zyskiwałem na czasie. Domyśliła się, po tylu latach... - Gdzie jesteś? - spytała z nadzieją, którą raczej chciałem słyszeć w owym głosie, bo- wiem jego tembr odświeżał najmilsze wspomnienia. Najtrwalsze są uczucia niespełnio- ne, możecie mi wierzyć. Nie próbowałem jej wmawiać, że dzwonię z Austrela. Potem przyszło mi do głowy, że właśnie taką mogła mieć nadzieję. - Niedaleko... - ciągle się wahałem. Musiała to wyczuć. - Nie wygłupiaj się, Paweł. Wpadnij... - tym razem usłyszałem w słuchawce rezygna- cję. 4 ir> Gdzieś w oddali buczał modulo- wany sygnał pomocy biomedycznej. Dźwięk ten miał w sobie coś niepo- kojącego i wzruszającego zarazem. Zatrzymałem taksówkę. Pojazd ru- szył majestatycznie, powoli nabiera- jąc prędkości. Nie chciałem zbyt szybko znaleźć się uniej. Tak, słyszę to - więc dobrze - uNICH. Wszystko to wzięło się zapewne z chwilowego braku zajęć. Miałem urlop. Pierwszy od wielu lat. Jesteśmy - rzucił po chwili ta- ksówkarz. Nawet nie sprawdził od- czytu, gdy wsunąłem ident w paszczę zliczacza. Nie doliczyłem więc na- piwku. Nie jestem skąpy. Nazywam to oszczędnością. 5 - Cześć, Paweł - jej głos był bardzo po- ważny, niemal namaszczony. Danka nie zmieniła się wcale. Nigdy niczemu się nie dziwiła, nigdy nie dała mi do zrozumienia, że jej przeszkadzam. A jednak to nie ja by- łem teraz z nią. Czy ona mogła kiedykol- wiek być ze mną? Nie wiem tego do dziś. W każdym razie od niej muszę zacząć tę opowieść, bo inaczej niczego nie zrozu- miecie, choćbyście pękli. - Przepraszam za to najście. Nie wiem, czym je tłumaczyć... - bąknąłem. - Cześć. Zażenowanie... każdy by je czuł na mo- im miejscu. Żaden z mieszkańców tego miasta, a było ich dwa czy trzy miliony, nigdy by czegoś podobnego nie zrobił. Nie byłem jednak mieszkańcem tego miasta, jak i wielu innych, podobnych. Po- dałem jej rękę, chyba wtedy po raz pierw- szy się dotknęliśmy, mimo że poznałem ją wiele lat temu. Tak bardzo trzeba było dorosnąć, by jej dotknąć, choćby tylko przy powitaniu. - Nie wygłupiaj się. Co tu tłumaczyć? Daleki byłem od wygłupiania się. Przynajmniej na razie. Konieczność po- wieszenia okrycia pozwoliła mi zebrać myśli, których - szczerze mówiąc - nie ko- łatało się w mej głowie zbyt wiele. - Chcesz herbaty? Wypiłbym nawet deuter zmieszany z trytem i poprosił o dolewkę. - Kawa nam się skończyła - rzuciła mar- kotnie idąc do kuchni. Gdzieś w dole, między mymi nogami, usiłował zachować równowagę jakiś ber- beć. - No i jak żyjesz...? - błysnąłem. Pamiętajcie, że nadal zbierałem myśli, żeby mieć kilka na później. Berbeć zajął się cukrem w cukiernicy. Oblizał wszyst- kie palce. Zrobiłem filuterną minę. Zaczął płakać. - Sam widzisz - zabrzmiało to jak wes- tchnienie. Berbeć nie chciał pić z butelki. - Jedz, bo ci wujek zabierze - nie za- brzmiało to przekonująco. - Hugo wyje- chał... wyszedł, zanim przyszedłeś - poin- formowała mnie Danka. Rzeczywiście. Dopiero wtedy zauważy- łem, że nikogo więcej nie ma w domu. By- łem niezwykle spostrzegawczy jak na kon- trolera Sekcji Informacyjnej Unii, musicie przyznać. Możecie mnie nazywać Bystrzak Pidżej. W telewizji dwóch facetów, z których żaden nie wytknął nosa poza Układ, sprzeczało się na temat pochodze- nia ropy naftowej. Nie interesowało mnie to. Nie wiedziałem co to takiego ta ropa. - Poczęstowałabym cię czymś mocniej- szym... - Danka zawiesiła głos, jakby za- stanawiając się, co właściwie mówi - ...ale wszystko wypili. Hugo miał imieniny. - Nie rób sobie kłopotu. Nie piję co- dziennie - zabrzmiało to nawet dość szcze- rze. Tylko w bajkach dla dzieci kontrole- rzy nie piją. W bajkach dla dorosłych sączą psychotropy o smaku owocowym. - Słu- chaj, jeśli ci przeszkadzam w jakikolwiek sposób... - Paaaweeeł... - zaczęła to słowo dość wysoko, a skończyła nisko, kreśląc w prze- strzeni dźwiękowej zgrabną sinusoidę. - Ciągle cię pamiętam. Chyba będę cię pamiętał do końca życia... - głos zawisł mi na niebezpiecznej wysokości, skąd mo- głem już tylko zjechać w czeluść złego smaku i braku dystansu do wszystkiego, co tego dystansu wymaga. 6 - To już chyba niezbyt długo - zaśmiała się, a ja z ulgą wypuściłem nadmiar powie- trza. - Oboje jesteśmy dorośli, prawda? Zawsze byłeś taki... skryty. Chcesz jeszcze her- baty? Może z cytryną... Było mi dobrze. Po raz pierwszy od dłuższego czasu. Oddychałem powietrzem, którym wypełnione było jej mieszkanie - zapach małego dziecka, obiadu i czegoś je- szcze... ciepła? Nie potrafiłem tego zidentyfikować. Nie były to na pewno dobre perfu- my. Czy byłem skryty? Sądziłem, że prawda bucha ze mnie wszystkimi otworami i że trudno ją przeoczyć, nawet przy braku elementarnego rozgarnięcia. - Pamiętasz Bukowinę? - spróbowałem podstępnie. - Oczywiście. Jeździmy tam co roku z Piotrkiem. Podstęp spalił na panewce. Zagapi- łem się w okno, za którym nie było nic prócz ciemności. Choć wydawało mi się przez chwilę, że dostrzegam tam przelatującego Anioła w okularach. Więc ów berbeć to Pio- trek... - Co ty właściwie teraz robisz? - Danka kulturalnie podtrzymywała rozmowę. To nie był ten etap, by sobie razem pomilczeć. Już nie był, jeszcze nie był... i nigdy nie będzie. Hm... - To co zawsze chciałem - skłamałem. - Jestem kontrolerem. Uranowce mają swoje narowy. Eksplodują od czasu do czasu. Symulacje nie potrafią wyjaśnić tych wypad- ków. Potrzebni są tacy jak ja. Nie wiem, co takiego jest we mnie, że wydaję się kompu- 7 terom niezbędny. Nie wyjaśniłem jeszcze żadnej eksplozji. Dlaczego pozwoliłaś mi tu przyjść? Bo Hugo właśnie wychodził? - strzeliłem obcesowo. Moja bezczelność przeleciała niezauważona mimo jej kształtnych uszu i zniknęła gdzieś za oknem. Delikatny powiew poruszył żółtymi zasłonami, letni wieczór zapach- niał maciejką. - Gdybym nie chciała, byś przyszedł, powiedziałabym od razu... - zrobiła zręczny unik i wytarła buzię Piotrkowi. Dlaczego chciała mnie widzieć, pozostało tajemnicą, której nie próbowałem już wy- jaśniać. Czasem nie jest dobrze wiedzieć zbyt wiele. Ogarnął mnie lęk, że wyjaśnienie tajemnicy pozytywnego stosunku Danki do Bystrzaka Pidżeja mogłoby wpędzić mnie w ślepy zaułek, a nie byłem jeszcze na to gotów. Posiedziałem czas jakiś na ich - Danki i Huga - kanapie, wypowiedziałem kilka zdawkowych uwag i zabrałem swój tyłek z te- go miasta. Właściwie należałoby napisać - w porę uciekłem z tego miasta. Dałem stam- tąd dyla, by wyjaśnić rzecz dokładniej. Jakiż ja byłem wtedy mądry!A jednak oddalając się od kanapy Danki i Huga ciągle myślałem o tej wizycie. Chyba to właśnie wtedy coś we mnie pękło. I nie były to szelki od kabury. W sekcji było spokojnie, jak w każdą sobotę. Nie zna- no tu dni wolnych. Odczuwało się jednak pewne odprę- żenie. - Siadaj - major Ferenc nie rozmawiał ze mną zbyt często. - Co właściwie spowodowało twoją decyzję? - Brak predyspozycji - wydawało mi się, że słowa te zakończą rozmowę. I zakończyłyby w każdym inteli- gentnym towarzystwie. Ale major Ferenc pochodził z oddalonej, madziarskiej prowincji Federacji, jeśli rozu- miecie, o co mi chodzi... Po monitorze wewnętrznej łącz- ności spacerowała mucha. Śledziłem ją z zainteresowa- niem. Pozwoliło mi to lekko się opanować. Poza wszyst- kim nie czułem się zbyt pewnie w żadnym z gabinetów dowództwa sekcji. - Nie trzeba tak poważnie traktować drobnych niepo- wodzeń - major próbował zbagatelizować sprawę. Nie wiedział, że mógłbym mu opowiedzieć większą część mojego życiorysu jako zbiór drobnych niepowo- dzeń. Ale cóż go to mogło obchodzić? 8 - Raportu o dymisję nie pisze się dla żartów - wiedziałem, czego chcę, jeszcze lepiej wiedziałem czego nie chcę, ale major wyraźnie ociągał się z zajęciem zdecydowanego stanowiska. - Co będziesz robił poza sekcją? - spróbował inaczej. - Jeszcze nie wiem - uśmiechnąłem się. Musiałem wyglądać jak kretyn z tym uśmiechem. Mucha wystartowała z monitora wewnętrznej łączności i wylądowała na biurku Ferenca. Ten machnął od niechcenia ręką. - Pójdziesz na badania, Jędras. Tam cię trochę podraża, może sam siebie nie znasz. - Tak jest, panie majorze - odparłem. Ruszyłem do wyjścia. Mucha opuściła gabi- net, zanim automat zdążył zamknąć drzwi. Oboje byliśmy wolni. Unia: Test Kapitan Sekcji Dalekich Ingerencji Królewskiego Instytu- tu Futurystycznego Unii, Javaharlal Jah-Weh, jeden z trzech najbliższych współpracowników koordynatora Elo- hima Bis, rozkoszował się pierwszym od wielu cykli wolnym oktetem. Siedząc wygodnie w rozmiękłym okluzie wyciągnął nogi tak, by oprzeć stopy daleko - aż na trypanie peleasa. Było mu ciepło, wilgotno i dobrze. Ssał wyschłego portreta, usiłując doszukać się w nim resztek wigorodajnej żywicy. Nie sięgał po nowego. Raz, że leżały za daleko, dwa - posta- nowił ograniczyć ssanie, bo przytępiało, jak trąbiły czytnie, zapustność. Miał gdzieś zapustność, jak wszystko inne, o czym trąbiły czytnie, co nie przeszkadzało mu dbać o we- getację. Czytnie są głupie, ale może tkwić jakiś sens w pew- nych twierdzeniach, szczególnie w tych powtarzanych z upo- rem... 9 Rozleniwiający żar Trzeciej otulał członki Java dość szczelnie, nie dopuszczając do ich receptorów żadnych bodź- ców chłodu. Maksymalne nagłośnienie sączyło mu w uszy pi- ski modulatora, pogłębiając stan błogości, graniczącej z nir- waną. - Leżeć ci tak do ostatka - zamruczał - gnuśnieć w ciepeł- ku i wilgoci, zapomnieć o robocie i Bisie... O, bogowie! O eo- ny! Przekręcił się lekko w swym okluzie, poprawił grawicję, sięgnął po ssak o wąskim, apetycznym ryjku, zagulgotał z lu- bością, przymknął oczy. Musnął palcem sensor stereowizji, odpływając powoli ku fantazjom. Wyostrzający się obraz waciastej porosłości przybrał nieo- czekiwanie barwę karmazynu, karmazyn począł żółknąć, by powoli przejść we fiolet. Wizja migotała miarowo, acz drażnią- co. Wkradało się w to migotanie coś niepokojącego, zakłóca- jąc odbiór wrażeń, mających koić i relaksować. - Niech to czanterie! - parsknął Jav. - Mam wolny oktet! Okrzyk niewele pomógł, wizja odpłynęła, jej miejsce zajął obraz wprawdzie barwny i stereo, lecz jakże Javaharlalowi ob- mierzły. Ze stereowizji spoglądała nań bowiem twarz kaprala Higginsa. - Koordynator Elohim wzywa pana, kapitanie - wymlaska- ła twarz i zniknęła z wizji. 10 Ama Fait, pierwsza dama drugiego poziomu, trzymała się świetnie, aczkolwiek z pewnym już wysiłkiem. Zręczne palce pudrowaczek i kremiarzy czyniły cuda nie tyl- ko z twarzą ale i z nastrojem. Jednak ten stuknięty Higgins niczego nie zauważał, zaję- ty sprawami, jakże jej obojętnymi. Zwiady, penetracje, raporty - jakież to wszystko nudne! Drugi poziom, niegdyś elitarny, a dziś nadal na pewno o wiele lepszy od pierwszego, zbyt bliskiego trzewi miasta, nie zaspokajał jej ambicji. Wyżej, dalej, lepiej - kresu dą- żeń nie dostrzegała jeszcze, może go wcale nie było. Skromny tytuł bionika to coś, co osiągnęła sama, tymi rękoma i tą głową. Dalej sama zajść nie mogła. Jako kobieta skaza- na była na stagnację. Co innego, gdyby ten idiota Higgins... choćby taki Higgins. Nie, nigdy nie zwróci na nią uwagi, na nic jej śmiech perlisty, gejzery dowcipu, wulkany energii i rezerwuary zapustności. W stereowizji Długoleżow uzyskał wyraźną przewagę nad Funtakłakowem, lepienie bałwana na czas nie bardzo Amy interesowało, jak zresztą żaden sport w ogóle, cóż oni w tym widzą, ci mężczyźni... Ama wstała, nerwowo sięgnęła po wydruk. Po raz nie wiadomo który wczytała się w tekst, choć znała go już prawie na pamięć. Synteza jadła przy pomocy światła, nazwa- na roboczo fotosyntezą, to mogło być ciekawe. Oczywiście nic wielkiego, trzeciorzędne doświadczenie czwartorzędnej bionik Amy Fait. Właściwie wszystko już było jasne, ale jak sprawdzić efekt? Czy jadło nie zaszkodzi na zapustność, nie wypaczy genotypu, nie zepsuje cery, wigoru? Nigdy za wiele ostrożności z nowymi technologiami. Pracowała nad tym od dawna, właściwie nikt nie liczył na sukces, niech sobie tam dłubie, byle ni- komu nie przeszkadzała. Trzy oktety temu Główny poprosił ją do siebie, pozwolił usiąść, zapytał o wyniki. Myślała, że się po prostu czepia, ale nie, był to raczej rzadki uniego przypływ gorliwości, dość że wczytał się dokładnie, pomruczał, podrapał kołtu- niasty, męski łeb... tak, tak... może pani odejść panno Amo... Nigdy mu tego nie daruje, pomyślała wtedy. Tej panny. A dziś ów wydruk... Nie wiedziała, co o tym myśleć. Nie- długo się dowie, tylko dlaczego właśnie w Okrągłej Sali? Koordynator Elohim Bis, zwany przez bliższych i dalszych współpracowników Gro- mowładnym, miał do zgryzienia problem nie lada. Nie sięgał pamięcią okresu sprzed eonów, gdy jego przodkowie wyruszyli z odległego świata, pozostawiając tam wyłącznie swych nieudanych i przygłupich kuzynów. Jeden z takich musiał się zabrać w tę podróż. Był nim przodek kaprala Higginsa. I oto zarysowała się godna uwagi możliwość wyprawienia tej kreatury w wystarczają- co odległe rejony, by nie snuł się przed oczami. Wszystko zaczęło się od rozmowy 11 z głównym bionikiem. Ten stary zramolały pajac nabił sobie swą inżynierską łepetynę wizją produkcji jadła ze... światła! - Bis, przyjacielu - mówił śliniąc się łakomie - to coś nieprawdopodobnego! I po- myśl: żadnych odpadów, proces o stuprocentowej wydajności! Rozumiesz, co to ozna- cza?! Bis rozumiał, że przede wszystkim kłopoty dla niego. To jedno było pewne. Naj- ważniejsze więc - uniknąć kłopotów. Najlepszym zaś sposobem uniknięcia kłopotów bywa zwykle przerzucenie ich na cudze barki. Jakoś tak od razu przyszła mu na myśl głupia gęba kaprala Higginsa. Pomysł przedni - pozbyć się kłopotów i Higginsa za jednym zamachem! Rozwiąza- nie idealne, to prawda, tyle że główny bionik mógł posądzić jego, Elohima, o złośli- wość. Wystarczyłaby mu jedna rozmowa z Higginsem. Nie, sam Higgins to niestety za mało... Niewysoki facet o podkrążonych oczach, jaki pojawił się w gabinecie Elohima, stał lekko pochylony, z widocznym lękiem spoglądając na szefa. - Wyjmijcie łapy z kieszeni! - wrzasnął Elohim. - I wsadźcie sobie łaskawie tę ko- szulę w spodnie! - Tak jest, ser. - Chlejecie, kapralu, spirytus, benzolinę i cholera wie co jeszcze spływa wam po tej idiotycznej brodzie, a potem bawicie się ogniem. Omal nie spłonęliście żywcem. Jeste- ście idiota, wiecie o tym? - Tak jest, ser. - No właśnie, Higgins. Tym razem was ugaszono, choć nie wiem po co. - Bym mógł dalej służyć waszej wielemożności, ser. - Zjawicie się jutro w Okrągłej Sali razem z kapitanem Jah-Wehem. - Tak jest, ser. - Spocznijcie Higgins. A więc Jah-Weh... Niezły fachowiec, choć trochę leniwy. Lubi się migać. I jak on to mówi o sobie? Nie masz kapitana nad Jah-Weha! Piramidalne. Już on coś wymyśli, trzeba mu wejść na ambicję, wziąć pod włos. Nie, nie jest głupi. A w parze z Higgin- sem... taaak... Nieźle namieszam głównemu bionikowi! Nie po to istnieje bionika, by tworzyć nowe jadalne paskudztwa, tak jak nie po to mamy instytut, by dokonywać fu- turystycznych ingerencji. To są posady, panie główny bionik. Chcesz sprawdzać zało- żenia urojone w łepetynie jakiejś kobiety, w porządku, dam ci ludzi. Ale na nic więcej nie licz. - To jest machina produkująca jadło. Technicy pospieszyli się, miejscami sknocili, są przecieki promieniowania, ale ujdzie. Tu umieszczamy zieloną breję, cokolwiek zie- 12 lonego, byle szybko rosło. Nie, Higgins. Żadne drożdże. Wiem, co ci chodzi po głowie. Potem zaczyna w ciepełku buzo- wać, puszcza dym, paruje, odcedza, zasy- sa i wypluwa. Co wypluwa? Właśnie... ta- kie białe, kaszowate. Powiedzmy mniam- mę. Nie mannę, Higgins! Tak, nazwijmy to mniammą. W Okrągłej Sali zrobiło się cicho. Główny bionik usiadł. Maszyna pomla- skiwała, wyrzucając z ryjka białe jadło. Nawet nieźle pachniało. Jah-Weh po- wiódł wzrokiem po twarzach. Elohim wy- dał mu się najzłośliwszą bestią, jaka kie- dykolwiek wygrzewała się w promie- niach Trzeciej. I po to zabrał mu wolny oktet! Podstarzały główny bionik, jakaś rozradowana baba i ten jedyny w swoim rodzaju Higgins. Niezłe towarzystwo. - W czym więc problem? - rzucił sar- kastycznie. - Koniec kłopotów z aprowi- zacją. Ama wstała, spojrzała poważnie na Ja- wa, poprawiła świecącą różowo fryzurę. - Nie znamy wpływu mniammy na ustrój, kapitanie. Elohim uniósł wysoko brwi. - Na organizm - poprawiła się Ama, patrząc na koordynatora z taką pobłażli- wością, na jaką się odważyła. Co za igno- rant! - Jesteśmy, jak panu zapewne wia- domo, jedynym gatunkiem pod Trzecią. Jedynymi istotami, prócz papu, jakże ubogiego w białko. To ułatwiło decyzję naszym przodkom, którzy właśnie tu za- kończyli swój Wielki Exodus. Tu, gdzie nie było biologicznej konkurencji, gdzie była wolna nisza ekologiczna... - Ale się mądrzy - nie wytrzymał Jah-Weh. - Za pozwoleniem, kapitanie - wtrącił główny bionik - to tylko elementarne wyjaśnienia, konieczne, by... - Dobra, dobra - przerwał Elohim. - To nas tutaj nie obchodzi. Wiemy, skąd wzięliśmy się pod Trzecią, nie wiemy tyl- ko, o co ten hałas z tym sapiącym rupie- ciem. - Nie zapuszczamy się dalej, niż do granic Drogi Mlecznej. Wiesz dlaczego? - spytał bionik. - Żarcie, papu. Łatwo się psują. Dwa, trzy oktety i po nich. Trzydziestokrotna świetlna nie wystarcza, to wie każdy ka- pral. - Maszyna da żywność na pięć okte- tów. - Cholera - mruknął Jah-Weh. Pięć oktetów w spodku, zamiast dwóch, trzech. I on miał do tego przyłożyć rękę! - Musimy przetestować mniammę. Na żywych organizmach - powtórzyła Ama. - Może Higgins... - zaczął Bis z nadzieją. - Nie da rady - odparł główny bionik z wyraźnym smutkiem. - Za głupi? 13 - Za stary. Przebadać trzeba ze dwa pokolenia, by mieć pewność. Mniamma może zniekształcać genotyp. Konwencja wyklucza badania na ludziach. - Ale Higgins... - Bis nie poddawał się tak łatwo. - Nie da rady. To nie może być człowiek. - Mam! - wrzasnął Higgins. Wszyscy obecni - Bis, Ama, główny bionik i Jah-Weh spojrzeli nań z politowaniem. Nawet maszyna przestała sapać, a w każdym razie robiła to o wiele ciszej, jakby chicho- cząc. - Ziemia! Te istoty, tam... - Te przygłupy pozostawione przez naszych przodków? Na pewno dawno się już wymordowały. - Bis nie mógł uwierzyć, że właśnie Higgins wpadł na tak dobry pomysł. To musiał być przypadek, krótkie spięcie w mózgu. Może alkohol. - Żyją tam nadal, koordynatorze - zauważył Jah-Weh. - Miałem niedawno w ręku raport z „Atlantydy“. Synaj - Jak wy właściwie macie na imię, kapralu Hig- gins? - zapytał Jah-Weh, gdy zakończył procedurę startową i skierował tępy nos astrospodka „Synaj“, nazwanego tak na cześć syna komandora Tutenta- mona, ku odległemu układowi słonecznemu, po któym pałętała się Ziemia z kuzynami Unitów na grzbiecie. - Moses, panie kapitanie. - Koszmar - mruknął Jah-Weh. - Kto to wymy- ślił? - Moja matka, ser. - Mieliście matkę, Mojżesz?! - Moses, ser. Miałem. - Nie byliście klonowani?! - Nie. Miałem matkę. I ojca. - Jakież to nieestetyczne. Wybaczcie, Mojżesz, ale ten sposób... wiecie, te kopulacje... Toż to nie- higieniczne. - A jednak, ser. To nie moja wina. Pochodzę z nizin społecznych. - Może dlatego jesteście takim osiłkiem... Ogolcie się, Mojżesz, obmyjcie, nie zbliżajcie się do kobiet... tfu, co ja wygaduję... I zawołajcie do mnie tę Amę. 14 Federacja: Misja Lekko przetarłem rękawem mosiężną tabliczkę z napi- sem „Paweł Jędras. Detekcja Prywatna“. Błyszczała w ni- kłym świetle klatki schodowej ciesząc oko. Odszedłem krok do tyłu - było dobrze. W gabinecie włączyłem wszystkie urządzenia bliskiej łączności. Zdmuchnąłem kurz z pulpitu biurka. Ogarną- łem pokój uważnym spojrzeniem - urządzenia mrugały uspokajającymi zielonymi światełkami, kanapa błyszczała świeżo wyczyszczonym obiciem, doskonale imitującym skórę. Przesiedziałem tak do wieczora. Nikt się nie zgłosił. Żadna zapłakana piękność z długimi nogami, żaden podejrzliwie rozglądający się osobnik. W porządku. Wy- gasiłem urządzenia, włączyłem blokadę wejścia i wycią- gnąłem się na kanapie. Doskonała izolacja gabinetu za- pewniała całkowity spokój. Nie brzęczały nawet muchy, skutecznie zatrzymane przez filtry klimatyzatora. Przele- żałem tak do wieczora, wpatrując się w sufit. Rano zadzwoni lem do Hani... - Czy mogę wpaść do was bez pretekstu? - Hania, podobnie jak Danka, pochodziła stamtąd, skąd pochodziły wszystkie znane mi kobiety. Z dzieciństwa. Kilka razy zagra- liśmy w szachy. Z reguły dawała mi mata. Nie wiem, dlaczego zadzwoniłem do niej właśnie wtedy. Hania mieszkała z siostrą Alą. - Bez pretekstu... - wypowiedziała to wyraźnie i powoli, jakby chciała przeanalizo- wać znaczenie rzeczownika pretekst lub - co gorsza - przyimka BEZ. Analiza musiała wypaść pozytywnie. - Oczywiście, Paweł, słuchaj... Słuchałem pilnie. 15 ...ale jesteśmy strasznie zajęte, mamy taki młyn, nie wiem, czy nas zastaniesz... - Więc podaj jakiś rozsądny termin - teraz ja byłem konkretny. - No, chyba nie dziś, może za tydzień... - Poniedziałek, wtorek? - znałem dość dobrze większość dni tygodnia i pochwali- łem się tą wiedzą. - Nie, nie... - A więc w środę? - środa wypada, jak wiecie, po wtorku. Przynajmniej w Fede- racji. - Ewentualnie w środę. Sięgnąłem po fajkę. Przez chwilę sądzi- łem, że twarz Hani nadal majaczy na ekra- nie. Potem zrozumiałem, że chcę, by tam majaczyła. Zacząłem grzebać w pamięci. Owe szachy, jakaś wspólna dziecięca zaba- wa... Piłka? Była też piłka... Hania była za- wsze dość aktywna. Jeździła konno, kiedyś zauważyłem wiszącą nad jej łóżkiem szpicrutę, jeśli wiecie do czego to służy. Do bicia, tak, tak... Machnąłem ręką. - To wszystko z nieróbstwa... - mruk- nąłem. Zabrzmiał sygnał domofonu. Otworzy- łem drzwi, nawet nie sprawdzając, kto chce mnie odwiedzić. Mężczyzna, który przekroczył mój próg, był dość wysoki i nobliwie siwiał. Uśmiechał się dobrodu- sznie, co od razu sprawiło, że stałem się czujny. - Pan Jędras, jak sądzę? Kontroler Ję- dras? - wyciągnął do mnie rękę. Była su- cha, a uścisk nie zaskakiwał mocą. - Były kontroler. - Proszę? - Były kontroler, panie... - Himilsbach. Inżynier Himilsbach. Je- stem asystentem gubernatora Greenspea- ka. - Miło mi, proszę usiąść. Moja kanapa przydała się po raz pierw- szy. Greenspeak został gubernatorem na- szego północnego okręgu niespełna mie- siąc temu. Czego chciał ode mnie? - Panie Jędras... moja misja jest dość delikatnej natury. Jako kontroler, choćby były - tu skłonił się lekko, z gracją - ma pan niezbędne predyspozycje do wykona- nia pewnej misji. Delikatnej misji, od której... - Zależą losy świata - spróbowałem rozładować atmosferę. - Zdziwi się pan, ale tak. - To zabawne. Właśnie zastanawiałem się nad jakimś sensownym zajęciem. - Uda się pan na Ziemię, tę w Ukła- dzie Słonecznym. - Żaden problem. Tylko spakuję parę drobiazgów. Wie pan, szczoteczka do zę- bów, kilka krawatów na różne okazje... - uśmiechnąłem się pomny, że nie należy drażnić podobnych interesantów. - Co to są krawaty? Ach tak, wiem jak to zabrzmiało - Himilsbach spojrzał na mnie poważnie i, zdawałoby się, całkiem normalnie. - Zostanie pan translokowany przy wykorzystaniu najnowszej metody profesora Lipszyca. - Czy dobrze pana rozumiem? Chodzi o Ziemię? Planetę, z której przed tysiąca- 16 mi lat nasz gatunek wyruszył w Przestrzeń, by znaleźć nową siedzibę? Która znajduje się tak daleko, że... - Ja też kończyłem szkołę elementarną, panie Jędras. - Po co miałbym się tam... hm... translokować? - Włóczył się pan trochę po Przestrzeni... - Oczywiście, taki miałem zawód, ale bez przesady, parę lat świetlnych w te i we- wte... Nikt, o ile wiem, od czasu Drugiego Wielkiego Exodusu, który kosztował nas ży- cie kilku pokoleń, nie próbował odwiedzić Ziemi. Tam pewnie już nikogo nie ma! - Jest, nie ma... Myśli pan kategoriami równoczesności. Otóż mamy pewne podsta- wy, by przypuszczać, że można odnaleźć tam istoty nawet dość do nas podobne. To podobieństwo jest tu bardzo istotne. Owe istoty, pozwoli pan, że pozostanę przy tym określeniu, choć to oczywiście nasi, hm... kuzyni, znakomicie nadają się do pewnego eksperymentu, nazwijmy to - psychospołecznego. - No dobrze. Nawet jeśli to prawda, jakie mam szanse dotrzeć tam w sensownym czasie? Zamrozicie mnie, zgoda. Lecz gdy wrócę, żadnego z was, eksperymentatorów, nie zastanę przy życiu. Odległość, panie Himilsbach, przekracza nasze możliwości. - Otóż nie. Już nie. Jak powiedziałem, zostanie pan translokowany. Ta metoda tro- chę zmienia nasze pojęcie odległości. Translokuje się osobno ducha i materię w for- mach, które są w stanie wykorzystać krzywiznę czasoprzestrzeni. Oczywiście wie pan doskonale, że przy tych odległościach mówienie o jakiejś równoczesności nie ma sensu. Ale w naszym eksperymencie nie ma to żadnego znaczenia. - No cóż, to pan jest inżynierem. - Społecznym. - Nie rozumiem. - Jestem specjalistą inżynierii społecznej. Konstruuję modele, symulakria, docho- dzę do różnych wniosków. Dotychczas jednak nie miałem możliwości sprawdzić żadnej teorii na, że tak to nazwę, żywej tkance. - Inżynieria społeczna. Ciekawe. Nie mówię, że się zgadzam. Wie pan, ta cała trans- lokacja, osobno duch i materia. Nawet nie spytam, co nazywa pan owym „duchem“. Ale jeśli już tyle wiem... na czym ma polegać pański eksperyment? - Ludzie, uważa się powszechnie, jako jedyni zdolni są do generowania uczuć wy- ższych. Miłość, nienawiść... - Generowanie miłości? Wygenerowana miłość to brzmi nęcąco. - To tylko żargon, przecież pan mnie rozumie. Potrzebujemy wyizolowanej grupy istot rozumnych, no - przynajmniej myślących podobnie do nas - którą łatwo byłoby zasugerować. Czytał pan pracę doktora Darviana? Na pewno nie, zajmował się właśnie uczuciami. Proszę pomyśleć - władza nad własnym uczuciem, byłoby to najpotężniej- sze narzędzie w ręku człowieka. - Narzędzie, przepraszam, do czego? - Do konstruowania lepszej wspólnoty, panie Jędras. 17 - Ta, którą mamy, nie wydaje się najgorsza. Ciekawi mnie jedno... Oczywiście jasne jest, że nie mam pracy, mój ident jest niewiele wart... - Ile przeznaczamy na ten etap badań? Nigdy nie wyda pan środków, które możemy panu zaoferować. - Lecę! Zaraz... a co właściwie miałbym tam zrobić? - Pozostawiam to pańskiej intuicji. Najogólniej: spróbuje ich pan pobudzić uczucio- wo, zastymulować. Na przykład: nie czyńmy sobie krzywdy, bo wszyscy jesteśmy brać- mi, mamy wspólnego ojca, któremu zależy na nas, nadstawiajmy drugi policzek, żyjmy w ubóstwie, coś tam pan wymyśli, doktor Darvian panu pomoże. - To może być niebezpieczne, drogi inżynierze! Wykończą mnie, zanim zdążę otworzyć usta, by któregoś z nich pocałować! - Proszę nie żartować. Na orbicie zakotwiczy translokowany z panem nasz najnow- szy krążownik „Lucylla Nebo“, a jego załoga będzie obserwować doświadczenie i na- tychmiast pospieszy z wszelką konieczną pomocą. I jeszcze jedno - doświadczenie za- kodowaliśmy pod nazwą „Misja“, więc najodpowiedniejszy dla pana pseudonim brzmieć musi „Misjarz“. - Zgodziłeś się?! - Hania patrzała na mnie z przerażeniem zmieszanym z politowa- niem. Początkowo łudziłem się, że jest tam też trochę niepokoju. - Himilsbach to miły człowiek, choć chyba zbyt uczciwy. Wszystko mi powiedział, misja nie jest żadną tajemnicą. - Fajnie pykasz tym dymem - Ala zainteresowała się sposobem, w jaki palę fajkę. - Raz z jednej, raz z drugiej strony. - Dla równowagi - wyjaśniłem. - Zaparzę herbatę - Hania zniknęła w kuchni. - Chciałam wyskoczyć na Austrel, mam w końcu trochę czasu by pożeglować po ka- nałach, a tu nic nie wychodzi - Ala była szczerze zmartwiona. - Masz może papierosa? - Nie, nie wiedziałbym, jak go użyć. - Szkoda, znowu zaczynam palić - westchnęła. - Nie rób tego - uśmiechnąłem się do niej. - Zobaczę, co słychać w kuchni. Podniosłem się z fotela. Każdy krok sprawiał mi taką trudność, jakbym wpadł w peł- ne przeciążenie przy uszkodzonym antypolu. Ale musiałem pogadać z Hanią. Zostało mi niewiele czasu. Nie wiedziałem tylko, skąd ta nagła trema. Hania płukała czarki. Kątem oka dostrzegłem pojemnik z jakąś kolorową potrawą w przezroczystej wazie. - Spróbujesz? - Hania uniosła naczynie z sałatką. Spojrzała na mnie, a pytanie, zga- słe już w powietrzu, nadal czaiło się w jej oczach. - Ala to przygotowała. Spróbowałem, co pozwoliło mi odwlec rozmowę, do której się szykowałem. Potrawa smakowała nieźle. Hania podała mi talerz. Otrzymałem też pełną czarkę łagodnego 18 psychotropu. Spory łyk dodał mi sił w samą porę. Wygasłą fajkę wsunąłem do kieszeni. - Nie wiem, co robić - zacząłem niezdarnie. Dzieci rób, idioto! za- dźwięczało mi w uszach, nie wiadomo skąd. - Nie wiesz, co robić - Hania nawet na mnie nie spojrzała. - Chyba nie wszystko jest w po- rządku z tą misją - brnąłem przez za- spy nieśmiałości z trudem wyciągając słowa ze śniegu. - Sam widzisz - tym razem spojrza- ła na mnie, ale tak, jak kiedyś w dzie- ciństwie, gdy szykowała mi mata. - Jednak już się zgodziłeś. Za uchylonym kuchennym oknem buchało ciepłem rozsłonecznione lato. Cóż oni winni, ci nasi cholerni przod- kowie, że zostali tam, skąd lepsza część gatunku dała nogę?! Nie mogli z nami lecieć. Nie rokowali najlepiej już wtedy. Dziś to pewnie tylko zwie- rzęta... - Tylko zwierzęta?! - Hania spoj- rzała na mnie zwyczajnie: z niesma- kiem. Coś mi się musiało wymknąć. - Myślisz, że to ludzie? - Nie wiem. Jeśli nie bracia, to na pewno kuzyni. - Może w czymś im pomogę? Może coś zrozumieją, jeśli w ogóle mówią. Spójrz na to z tej strony. - Każda sprawa ma wiele stron i nie mam zamiaru ich wszystkich oglądać. Jestem w końcu tylko prostym archi- tektem, Paweł. Zwykle kieruję się po- czuciem przyzwoitości i tobie, z całym tym twoim pogubieniem, radzę to sa- mo. Jeśli wiesz, co to przyzwoitość. Po- plamiłeś się - dostrzegła nagle coś na mym łokciu. Musnęła przelotnie moje ramię. Długo jeszcze pamiętałem ten 19 dotyk, mimo że bardzo krótko trwał jako fakt fizyczny. Czasem wydaje mi się, że mi- styfikuję takie wydarzenia... - Kontakt z techniką - wyjaśniłem. Przez chwilę milczeliśmy. Nagle wypali- łem szybciej, niż zdążyłem pomyśleć: - Dziwnie mi jakoś przy tobie... - Nie rozumiem? - Niepokoisz mnie i drażnisz od jakie- goś czasu, co wydaje mi się niebezpieczne dla mego wewnętrznego ładu - wyplo- tłem tę misterną frazę i zamilkłem przera- żony, co też właściwie plotę. - Intrygujesz mnie - stwierdziła ostrożnie i nad wyraz w tej sytuacji tak- townie. - Możesz być pewna, że niczego od ciebie nie chcę - niezbyt subtelnie za- brnąłem w jakąś ślepą uliczkę. Czego, u li- cha, miałbym od niej chcieć? - Powiedz, Paweł, o co ci chodzi? Ale tak konkretnie, dobrze? - Atakujesz mnie, nawet o tym nie wiedząc, samym swoim istnieniem. Je- stem starym samotnikiem, najlepiej czuję się w Przestrzeni Cummingsa. Nie mam głowy do problemów, jakie niesie kontakt z tobą, ale i nie mam siły go zlikwidować. Spróbuj mnie zrozumieć... - poprosiłem o coś, czego sam nie potrafiłem dokonać. - Spróbuj mi pomóc, jeśli nie proszę o zbyt wiele... - Nie muszę niczego rozumieć. Przesa- dzasz, jak zwykle. Nie byłam nigdy w przestrzeni, o której mówisz. Nie wiem nawet, co to takiego. Nie mam też, wy- bacz, zbyt wielu związanych z tobą wspo- mnień. Przykro mi. W niczym ci nie po- mogę, bo jak miałabym to zrobić? Wyo- brażasz sobie jakoś moją pomoc? A TO, o czym próbujesz mi tak nieudolnie po- wiedzieć... - tu zawiesiła głos i spojrzała na mnie z takim niesmakiem, jaki odczu- wa się spostrzegłszy, że w ugryzionym przed chwilą apetycznym jabłku pomie- szkuje mały biały robaczek - ...trzeba po prostu uciąć. Nie widzę innego wyjścia. Zresztą i ja muszę ci coś powiedzieć, skoro doszło już do tego rodzaju, hm... zwie- rzeń... Ułożyłem się w wielki znak zapytania i zawisłem na jej ustach w tej, przyznacie, niezbyt wygodnej i poręcznej pozie. - ...domyślałam się od dawna czegoś TAKIEGO... Byłam więc może trochę szorstka... nie dziw się, po prostu zaczy- nasz budzić we mnie podświadomą agre- sję. - Co to, drzwi się wam zatrzasnęły? - Alinka w samą porę zajrzała do kuchni, za- czynało mnie bowiem jakoś dziwnie szczypać w oczach, które gwałtownie od- wróciłem od Hani, korzystając z okazji. - Głodna jestem do... kroćset. fK$e&t*$™ e««t«tL«9&* 20 Gdy znalazłem się na ulicy, podeszło do mnie dwóch pracowników Biura Bezpie- czeństwa Federacji. Zawsze chodzili we dwóch, dopiero wtedy sobie to uświadomiłem. - Paweł Jędras? - zapytał wyższy. Zawsze jeden był wyższy. Ciekawe. Skinąłem tylko głową. - Pójdzie pan z nami. Jechaliśmy dość szybko uliczkami miasta. Ze ścian domów zwieszały się podarte plakaty wyborcze gubernatora Greenspeaka, którego dobrotliwy uśmiech dziwnie mnie irytował. BBF Pijdzie pan z nami... 21 Ziemia: Moses Ca/q tę pisaninę zlecił mi kapitan Jah-Weh, znacie go pewnie. Zjedziecie, powiada, Higgins, w spodku na Ziemię, zobaczycie co i jak, rozejrzycie się tam, no wie- cie, potem zobaczymy... Zobaczymy! Potem! Aha, i piszcie, powiada, co widzicie, niczego, Higgins, ty łajzo, nie opuszczajcie, bo ja tu nie mam czasu ślęczeć przy odbiornikach, potem się wszystko przeczyta i tyle. Po- tem wtrąciła się Ama, ta Fait, która strasznie pieściła tę smrodliwą maszynę, cośmy ją aż tu przytachali. Mówi ta Fait (straszna baba, ględa taka) a wybierzcie, kapralu, ludzi (lu- dzi, widzicie ją, na Ziemi!) odpowiednich do naszego eksperymentu. Mają być silni, zdrowi, z jednego plemienia i niezbyt rozgarnięci. Niezbyt rozgarnięci, zauważcie! A ni- by jacy tu mogą być?! Tak sobie leciałem i tak sobie przypominałem wszystko, co wiem o tej tu Ziemi. Stare planecisko, zapuszczone, istot, he, he, rozumnych niewiele, parę pożal się koor- dynatorze, miasteczek, z gliny lub kamienia, pasterze, zbieracze, u biegunów - gdzie nikt przytomny mieszkać nie chce - dzikie hordy, technologii żadnej... W sumie zupeł- nie nieciekawie, możecie mi wierzyć. I jak tu znaleźć odpowiednich? Dzikie hordy od- padają, bo niebezpieczne. Mogą się dobrać do pierza, a ta pierdoła (potem się wymaże) Jah-Weh zakazał brać miotacz. Taki mądrala, wiecie, że niby mogę narozrabiać, histo- rię tym istotom zaklinczować czy jakoś tak, strasznie mądrze powiedział, plecie sam nie wie co, no przecież kapitan! Musi się sadzić, bo od razu by poleciał, i to nie na Ziemię ani na Austrel... Nawet się zastanawiałem, dlaczego właśnie on z tą Fait tu leci, ale mi powiedział, jakby w myślach czytając: wy, Higgins, tego swojego perkatego nosa w sprawy wy- ższych szarż nie wtykajcie. Widzicie, go, wyższą szarżę! Co to ja potem... Aha, więc jak 22 mi tak powiedział, to i nie było co dalej się zastanawiać. W końcu on tu szef, jak pod- padł, nie będzie się tłumaczył byle kapra- lowi. Trzasnąłem kopytami, tak jest ser i kropka. Potem jeszcze ta Ama prawi mi o ja- kiejś doniosłej roli, o wadze, znaczeniu, potomności i inne dyrdymały. Ja, kapral Andrew Moses Higgins (niby to o mnie), mam być dumny, bo to zaszczyt. I jeszcze że jestem pionier. Zawsze, uważacie, jak trzeba tyłka nadstawić, to zaszczyt. A pio- nier to moja babka miała, taką skrzynkę gadającą na prąd, często go słuchała, ssąc ssaka lub ciągnąc portreta. A że często spluwała byle gdzie, to zwarcie kiedyś zrobiła. Później, gdy nam się poprawiło, ojciec kupił modulator. Mówił: błogość będzie, nerwuana i gulgot. Owszem, była błogość, krótko. Stary zapomniał wyłą- czyć, nikt nie zauważył i w tej błogości od- jechał. Wciągnęło go. Potem się okazało że bezpieczniki drutem okręcał, bo zapa- sowe się skończyły, a może mocy chciał dodać... Taki to był ten mój stary... ale co to was obchodzi. Przesądny był. A Jah-Weh nawet takiego starego nie miał. Klonowaniec. Leciałem więc ku tej Ziemi i główko- wałem, gdzie by tu przysiąść. Najlepiej wśród pastuchów, bo to niewielu ich, kije tylko mają, spokojni pewnie. Tak też i przycelowałem, trójkąt w środku globusa ziemskiego wybrałem, współrzędne do kompsa wsadziłem i czekam, aż przysia- dzie. Komps dane połknął, świecące kółka trymera trójkąt objęły, w rogu czytam SY- JAM, nawet dobrze nie pamiętam, może tam jakiś błąd wyskoczył, grat stary i prze- ciążony, na Ziemi nigdy nie był, mógł się pomylić. Zresztą Jah-Weh pozwolił lądo- wać, gdzie mi się spodoba, byle nie na bie- gunach i nie w wodzie. W razie czego, mówił, macie Higgins skocznię rakietową, dacie kitę i podskoczycie gdzieś bliżej lu- dzi. Cały czas śmieszyło mnie, że oni z Fa- it tak się tych ludzi uczepili. Co mi to za ludzie? Że przodki nasze czy kuzyny, po- bratymcy jacyś, krew z krwi i kość z kości to przecież tylko głupie gadanie. Wiado- mo, kto tam na Ziemi kiedyś został. Były przygłupy i są przygłupy. Nawet wirolo- tów nie mają. Zwierząt pilnują, żeby przy- tyły, potem sami je wpieprzają, a skórę wciągają na siebie i tak łażą. Ludzie! Też coś. Szykuję się więc lądować, podwozie wypuszczone, sprawdzam skocznię na plecach, a tu jak nie gruchnie. Komps wy- siadł, tylko dym poszedł zielony, koło gło- wy mi się zakręcił i w ssaku zniknął. 23 Myślę sobie, Higgins, źle z tobą. Musisz usiąść ręcznie, na sterach, bez wspomaga- nia. Chwyciłem te dwie wajchy, co to, wiecie, między nogami pilotowi sterczą i dalej ni- mi kręcić. Jakoś przestało rzucać, elektrony wróciły do swoich dziur, działa neuronowe pochowały ryje, niesie mnie, ale coś krzywo, schodzę bokiem, jakimś dzikim uślizgiem, jednym słowem krewa. Ledwo zdążyłem namacać zwalniak i wyrzuciło mnie w ostat- nim momencie. Nie lubię tego jak dziabli. W głowie się kręci, dech zapiera, ale cóż ro- bić. Lepsze to niż dać się rozpłaszczyć w swobodnym spadaniu. O nie, Higgins, nie z to- bą te numery. Potem tylko plusnęło i czuję, że mokro. Ani tchu złapać, ani się ruszyć. Otwieram oczy, bo na wszelki wypadek miałem je zamknięte, a tu zwykłe błoto, trzciny jakieś - wpakowałem się do rzeki. I to tak, że ani ręką, ani nogą ruszyć. Tkwiłem w tym bagnie dość długo, jakieś zielone bestie z wielkimi zębami przepły- wały obok, na szczęście nie były głodne, albo takiego dziwu jak ja nigdy wcześniej nie widziawszy chciały mi się baczniej przed posiłkiem przyjrzeć. Myślałem, że taki będzie koniec mojej wyprawy, misji dziejowej, niech tę Amę pokręci. Pionier skończy w brzu- chu zielonej bestii. Komunikator działał, posłałem więc na SYNAJA sygnał, na co Jah-Weh kazał gębę zamknąć, głupot nie gadać, bo coś tam dalekowidzem dostrzega i pomoc niby blisko. Poza tym byle duperelą, kapralu Higgins, głowy swojemu kapita- nowi nie zawracajcie - gada - bo jak wrócicie, to się z wami policzę ostatecznie. Siedź- cie cicho, możecie najwyżej trochę pokwilić, niczym niemowlę, to ktoś was znajdzie, a jak będziecie buczeć, to się przestraszy i da dyla. I jeszcze dodał, że łączyć to on się będzie ze mną, nie ja z nim, i żeby jego imienia nie wzywać po próżnicy, bo ma ważniej- sze sprawy na głowie, niż taki pierdoła, jak ja. 24 ...i sie, cholera jasna! uomiecha... Ważniejsze sprawy, zauważ- cie. Ważniejsze, niż misja?! Już ja wiedziałem, co to za sprawy. Starał się osłaniać mównicę, ale i tak, aż tu w tej zgniłej wodzie, słyszałem głupie chichoty Amy. Znam takie ważne sprawy, w końcu klonowany nie byłem, nie? Ale co będę z nim dysku- tował. Wyłączyłem komunika- tor, schowałem mównicę i pa- trzę na brzeg. Na brzegu zaś ruch się zro- bił. Jakaś istota ziemska, trochę mniejsza ode mnie, w niebie- skiej szacie pod szyję, z dwoma rzędami złoto połyskujących guzików od pasa po ramiona, idzie i się, cholera jasna! uśmie- cha. Aż zakwiliłem ze złości. Druga istota, co razem z nią szła, poważniejsza jakaś, coś tam tej pierwszej na ucho szep- cząc, palcem mnie wskazała. Pomocy! zakwiliłem znowu, bo strach mnie zdjął, że odejdą, pośmiawszy się między sobą. - Co za dziwadło jakieś - mówi ta pierwsza, z guzikami. Głos ma ładny, dość niski, ale kobiecy. Lubię kobiece głosy o takiej barwie, zasłuchałem się więc, nawet mnie nie zdziwiło, że wszystko rozumiem. - Toż on jak Sargon z Akadu w trzcinach siedzi! - parsknęła ta druga, większa. - Sargon! Zaprawdę, a ja przecież Isztar mam na drugie - zaśpiewała pierwsza. Bo głos miała zaiste niezwykły, to muszę szcze- rze powiedzieć. Aż mnie coś w dołku ścisnęło, ru- szyć się nie mogłem, tylko uszu nadstawiałem, by nic z jej gadania nie uronić. Jakoś tak mi się jej do- brze słuchało, jeślim jeszcze o tym nie pisał. Ale jak długo można słuchać, choćby najpiękniejszego głosu, gdy tkwi się po pachy w cuchnącym szla- mie, wśród wijących się wokół zębatych bestii... - Pomocy! - zakwiliłem więc raz jeszcze, a po- łapawszy się, że wciąż kwilę, dobyłem nieco ducha i jak nie wrzasnę: Wyciągnijcie mnie stąd, do jasnych pioru- nów! Wystraszyły się nieco, zamilkły, to ja już spo- kojniej: - Choć rękę podaj, piękna istoto, bo dychać mi trudno, a i bestie coraz śmielej na mnie spoglądają. - Ktoś ty? - spytała ta, co mówiła, że Isztar ma na drugie. - Jam jest Andrew Moses Higgins, z Unii - wy- jaśniłem, czując że tak trzeba, bo inaczej zrozu- mieć będzie im trudno. 25 - Zuniji? - pokręciła głową ta druga, wyższa i mniej powabna. - Dziwne imię nosi- cie, szlachetny mężu. Dałżebym ja jej za tego męża, gdybym się mógł ruszać! - Nie pora, by prezentację celebrować, szlachetna pani - zauważyłem lekko niecier- pliwie. - Wyciągnijmyż biedaka, bo się przeziębi - uwaga młodszej wydała mi się całkiem roztropna i już czułem, że ją polubię. Podały mi koniec jakiegoś kija, zaparły się obie, pociągnęły mnie na brzeg. Gdy zaś wylazłem, okazało się, że kombinezon mam w strzępach, po włosach skaczą mi iskry ze skoczni, antena powyginana dynda na mych plecach, słowem - nędza i rozpacz. Otrze- pałem się jakoś, otarłem, oczyściłem z wodorostów te partie stroju, których mogłem do- sięgnąć i czekam, co dalej. - Mówisz, Zuniji, żeś Moses... - zamyśliła się Isztar. - Ses to po naszemu syn. Jesteś z Moabitu, Ammonitu, Bellemnitu czyś może Eper? - Na pewnom nie Eper, pani. Z Unii przybywam, nie z tego świata do którego nale- żysz, piękna wybawicielko - skłoniłem się, nie zapominając przytrzymać podartego roz- pora. - A imię me Moses. Kto mnie nie lubi, woła Higgins lub kapral Higgins. - Ładnie się nazywasz - zauważyła Isztar. - Choć trudno spamiętać: Moses Kapral Zuniji Higins... Dla mnie będziesz Moses, kapralu z innego świata, cokolwiek to ozna- czać może. Mnie zwą Isztar, choć to tylko drugie imię. Pierwszego nie lubię, więc go nie poznasz, a to moja powiernica, Hebrajka Mamka Isitija. - To bardzo łatwo zapamiętać - odparłem grzecznie i począłem skakać to na jednej, to na drugiej nodze, by resztka wody wyciekła mi z uszu, co widząc Isztar roześmiała się, tak jakoś pięknie, nie otwierając niemal ust. Zrobiło mi się od tego śmiechu trochę niewyraźnie, bo to, musicie wiedzieć, był śmiech niezwykły, jakiego nie słyszałem nig- dy u żadnej Unitki. Pośmiała się trochę, potem uniósłszy obie ręce do głowy zanurzyła swe palce w swych połyskujących w słońcu włosach, wichrząc swą czuprynkę, co jeszcze przydało jej wdzięku i rzekła: - Idź, Mamko, a wykarm dobrze tego tu Mosesa. A ty, Mosesie, gdy odpoczniesz, opowiesz mi o tej swojej Uniji. Chętnie posłucham. I imię masz ładne - powtórzyła - takie... nie starzejące się. - Imię może mi się i nie starzeje - mruknąłem, na tej uwadze poprzestając. Plotłem coś tam potem jeszcze przez chwilę, by oko dłużej nacieszyć tą niezwykłą postacią, aż wreszcie powlokłem się za powiernicą Hebrajka, która - nie powiem - nie- źle mnie wykarmiła, a i przyodziała lepiej, gdyż kombinezon, jak już chyba pisałem, nieźle w katastrofie oberwał. 26 Ziemia: Misjarz i Miriam - To musi być gdzieś tutaj - powiedziała Ha. Staliśmy na górce, było gorąco. - Jesteś pewna? - spytała A. Odwróciłem się od nich. Coś mi chodziło po głowie. - Coś ci chodzi po głowie - zauważyła Ha. Potrząsnąłem głową. Coś spadło mi z włosów. - Mylisz się, Ha - byłem zły, że to zauważyła. Ha odwróciła się od nas. Mrużąc oczy wpatrywała się w Gu- rę. - A może to nie tutaj...? - mruknęła A. Podszedłem do A i położyłem jej dłoń na ramieniu. - Raczej tutaj, A. Raczej tutaj... - starałem się, by zabrzmia- ło to tak, jak powinno. - Jest za gorąco - spostrzegła Ha. - Tak. Ale to tutaj - upewniłem je. Znowu coś chodziło mi po głowie, jednak nikt już na to nie zwracał uwagi. Gura powo- li chowała się za pożyczonym lasem. Starając się nie nadepnąć żadnego pająka, powoli wchodzi- łem pod górę. Dopiero u szczytu uświadomiłem sobie, jak bar- dzo brakuje mi wiatru. Jakiegokolwiek podmuchu. Tu nigdy nie wiało. Tak jakby w ogóle nie było powietrza. - Idziecie? - rzuciłem przez ramię, lecz Ha i A nie odpowie- działy. - Brakuje mi wiatru - dodałem. 27 - Ja już po prostu nie odnajduję tamtych wzruszeń. Są wy- palone. Niebyłe. Zwer-ba–li–zo-wa-ne. Czego tu właściwie szu- kamy?! - Ha machała rękami na wszystkie strony, jakby próbu- jąc uchwycić niepochwytne. - Najbardziej brakuje mi tu wiatru - upierałem się. - Najlżej- szego podmuchu, dowodu na istnienie powietrza. - Dowodu na istnienie Stwórcy Wszystkiego też potrzebu- jesz? - parsknęła Ha. - Patrzcie, pożyczony las znika... - jęknęła A. - Pięknie. Prócz wiatru nie będzie i lasu - zauważyłem. - Itak był pożyczony - machnęła ręką Ha. - Widocznie nad- szedł czas oddawania długów. Staliśmy na szczycie nagiej góry. Wokół było Nic. - Wokół tylko Nic. Dlaczego tu tak pusto? - spytała A. - Jest tu również Coś. Stwórca Wszystkiego - uśmiechnąłem się. Do Ha. - Bałwan - mruknęła Ha. - Pamiętasz? Las pożyczyliśmy z naszej Pierwszej Podróży - przypomniałem A. - Upraszczasz... - zauważyła Ha. - A dokąd to właściwie je- chaliście? - zainteresowała się nagle. - Do źródeł - uśmiechnąłem się. Do Ha. - Do źródeł? - zdziwiła się A. - Nigdy tak o tym nie myśla- łam... - Nie widzisz, że on sobie kpi? - Ha spojrzała mi w oczy, bym poczuł zmieszanie. - Nie kpię - poczułem zmieszanie. - Dla mnie była to podróż do źródeł, których nie ma. - Mimo wszystko upraszczasz - nie dawała za wygraną Ha. - Gdybyśmy ten las, jak mówisz, pożyczyli z waszej pierwszej podróży... 28 - Naszej Pierwszej Podróży - sprostowałem. - A to zupełnie co innego. To nie jakaś tam podróż P(0), poprzedzająca podróże P(n). - Nawet i w takim wypadku koncept pozostałby płaski - do- kończyła Ha. - Przy okazji, która to już twoja podróż? - zainteresowała się nagle. - Nie liczę, bo, jak zapewne wiesz, każda jest Pierwsza. - Kocha się zawsze tę samą duszę, choć odnajduje się ją w coraz to innych ciałach - wyjaśniła nam to A po swojemu, pa- trząc pod nogi, gdzie pojawił się mały zielony listek na cienkiej łodyżce. - Nie chcą naszego lasu z powrotem - zdziwiła się. - Doskonale wiesz, że to był oszukany las, tak jak oszukana była podróż. Ty cały jesteś oszukany - wygarnęła mi Ha. -Źródła nie były oszukane, choć rzeczywiście powstały do- piero w czasie podróży - wyjaśniłem, przedzierając się przez gąszcz gałęzi zwróconego lasu. Rosły w miarę, jak się do nich zbliżaliśmy, ja i A. Ha, o dziwo, nie miała na nie żadnego wpły- wu. A przecież uważałem, przecież byłem pewien, że to ona właśnie była wtedy Źródłem Źródeł. Tu i teraz budziła we mnie mieszane uczucia. Jej dusza przemieściła się, musiałem przy- znać rację A. 29 W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że krążę nad planetą i wypatruję swojego ciała. Gdzieś tu przecież musiało być, jeśli teoria inżyniera Himilsbacha miała się sprawdzić. Ustępujące majaki wskazywa- ły, iż transfer dobiegł końca, wciąż jednak bezcielesność była jedynym faktem do- stępnym moim resztkowym zmysłom. Właściwie samym ich korzonkom, które - tkwiąc w jaźni - daremnie poszukiwały swych receptorów. Zastanawiałem się, dlaczego mogę krą- żyć nad planetą i na czym to krążenie po- lega, skoro nie mam ciała. Nie wiedziałem też jak to się dzieje, że cokolwiek widzę, pozbawiony będąc oczu. A jednak krąży- łem i widziałem, choć może nie oznaczało to tego samego, o czym myślicie. Właśnie - raczej myślałem, że krążę i widzę. Nie wiem, jak się to działo. Nie wymagajcie ode mnie zbyt wiele. Wreszcie ujrzałem je. Leżało w stercie jakiegoś suszu, zwinięte w kłębek, dziw- nie pokraczne i nieatrakcyjne. Nie przy- puszczałem, że jest aż tak źle. Nie miałem jednak wyboru. Było to moje ciało i cokol- wiek bym o nim myślał, musiałem ponow- nie znaleźć się w środku. Tylko jak? Ruszyłem w kierunku sterty. Jak wleźć w to coś, co się tam kuli? Przez dziurkę w nosie? Himilsbach wspominał o możli- wości uślizgu, nie dał mi jednak żadnych instrukcji na wypadek tak daleko posu- niętego rozszczepienia. W końcu moje do- świadczenie nie miało precedensu. Nie- wiele również czytałem na temat łączenia się z własnym ciałem po jego opuszcze- niu. Lektury takie uważałem za stratę cza- su. Człowiek nigdy nie czyta tego, co mo- że się kiedyś okazać przydatne. Pamiętaj- cie o tym. Sprawa okazała się prosta. Pomyśla- łem, że jestem tam, w środku, i poczułem nagle, że jest mi niewygodnie. To jednak wspaniałe uczucie mieć ciało, możecie mi wierzyć. Nareszcie poczułem coś prócz tę- sknoty. Ta do Hani, tak niebacznie rozbu- dzona, za nic nie chciała mnie opuścić, nie można się bowiem tęsknoty pozbyć tak ła- two - zważcie - jak ciała. Towarzyszyła mi wiernie, jak najgłupszy pies. Powrót fi- zycznej niewygody łagodził ją nieco, może więc byłem zbyt surowy dla mego ciała? Może opuszczenie go nie jest żadnym wyjściem? Nie koi przecież, a wręcz potę- guje dyskomfort... Jakkolwiek więc nigdy przedtem ani potem nie uważałem, by ciało było mi do czegoś szczególnego w kontekście Hani potrzebne, to jednak chwilowy jego brak uleczył mnie z nadmiernej fascynacji sprawami ducha, który okazał się niewiele wart, jako byt samoistny. I było to wyjąt- kowo korzystne dla mej jaźni doświadcze- nie. Uleczony bowiem zostałem z owej wiary w jakieś wspólnoty dusz i podobne bzdury, bo bez ciał moglibyśmy co najwy- żej unosząc się nad planetą umrzeć z nu- dów, jeśli w ogóle jakakolwiek śmierć jest w podobnej sytuacji możliwa. Doktor Darvian nieźle namieszał w mej jaźni, zanim oddzielił ją od ciała i wysłał w Przestrzeń. 30 WokóZywego ducha... Ruszyłem przed siebie okolicą pustą i ponurą. Wokół żywego ducha. Przypomnia- łem sobie, iż miał czuwać nade mną krążownik „Lucylla Nebo“. Ale skoro mój prosty duch miał taki kłopot z synchronizacją, o ileż trudniej było przemieścić krążownik, za- łogę, amunicję i zapasy żywności... Nie spodziewałem się więc opieki „Neba“ w naj- bliższym czasie. Idąc tak przez pustynię zbliżyłem się do sporej rzeki, której mętne wody biły o ka- mienisty brzeg, tocząc się ku sobie tylko wiadomemu przeznaczeniu. W rzece stał osobnik w odzieniu z sierści zwierzęcej, przepasany pasem skórzanym wokół bioder. Osobnika otaczało kilka podobnie odzianych postaci, które ten polewał wodą, coś tam mamrocząc pod nosem o plemionach żmijowych i przyszłym gniewie. Już miałem oddalić się stamtąd, gdy gość w sierści dostrzegł mnie i wrzasnął: - Panie mój, a może mnie by tak ktoś wreszcie ochrzcił?! - Za pozwoleniem - zdziwiłem się, wkładając translator pod język. - O czym mówisz, dobry człowieku? - Padam z nóg, a tu jeszcze tylu chętnych - ten na to. - Zrób sobie przerwę - zaproponowałem. - Mów mi Janie - zaproponował osobnik i dodał - zwą mnie też Chrzciciel... jako że chrzczę to oto plemię żmijowe. Tu powiódł ręką wokół, a zgromadzeni na brzegu rejwach niesamowity podnieśli: - Janie, a ochrzcij mnie... I mnie ochrzcij, bom nie ochrzczon jeszcze... A kiedy ja, Janie? Patrzcie go, pogaduchy sobie urządza, ten wlazł bez kolejki, a my cały dzień czekamy! - Paweł, Paweł Jędras, zwą mnie też misjarz - wyciągnąłem rękę, którą Jan obłapił nagle i całować począł łapczywie, aż się nieco przestraszyłem. Musiało to uruchomić komunikator, przytroczony do mego nadgarstka, bowiem hałas wielki przetoczył się przez horyzont, a gdyśmy głowy podnieśli, oczom naszym ukazał się - nie inaczej! - 31 astrostatek „Lucylla Nebo“, ko- łyszący się na stacjonarnym ciągu, bijący wokół łunami emiterów hamujących i rozsiewający woń spalonej gumy - jak mniemam - nieznaną tubylcom. - Ej, Misjarz, to ty? Szukamy cię od tygodnia, a ty się tu, kurwa, kąpiesz! - dobiegły z komunika- tora słowa niezbyt parlamentarne, jednak skłamałbym twierdząc, że nie dodały mi ducha. - Masz tu ostatnie instrukcje od Himilsba- cha, no i narka... synu człowieczy, he, he... Od „Neba“ oderwała się nie- wielka kuleczka, coś jakby pta- szek biały i sonda z instrukcjami zawisła nad mą głową. Panie, nie jestem godzien sandałów za tobą nosić - załkał Jan i przypadł mnie całować po nogach, co nie było łatwe - zważ- cie iż staliśmy w wodzie - zaś ci na brzegu umilkli nagle, przypa- trując nam się podejrzliwie, acz z ciekawością. Położyłem więc dłoń na ramieniu Jana: - Najle- piej będzie, jeśli skropisz wodą mą głowę, bo ta hołota gotowa mnie jeszcze wziąć za coś złego... - Nie godzi się, panie... - za- łkał Jan ponownie. - Dalej, chrzcij, potem ja ochrzczę ciebie i będziemy kwita - zaproponowałem lekko znie- cierpliwiony, bo rzesze na brzegu rosły, a nie wydawały się przyja- źnie nastawione. - Ojciec mój, stary Zachar, za- niemówił, bo nie uwierzył Anio- ...«^^^ łowi, gdy ten zwiastował mu, iż matka moja poro- dzi. Fakt, ojciec był w podeszlym wieku, a matka też nie pierwszej młodości. Jednak nie należy wątpić, gdy Anioł mówi. Tak więc, niech ci bę- dzie, tylko zdejmij tę gołębicę znad swej głowy, bym mógł cię wodą z Jordanu pokropić. Złapałem więc sondę, otworzyłem zamek błyskawiczny i wyjąłem dyskietkę, na której, jak wspomnieli ci z „Neba“, zakodowano ostatnie dla mnie instrukcje. Jan tymczasem nabrał wody w garście i polał mą głowę, coś tam pod nosem mamrocząc i ja- kieś tajemne znaki dłońmi czyniąc. - Dobrze - mruknąłem, chowając dyskietkę do kieszeni. - Chodźmy w jakieś ustronne i za- cienione miejsce, bo tu za bardzo na widoku sto- imy. Coś mi się wydaje, że mamy sobie wiele do powiedzenia. 32 Następnie sam nabrałem podpatrzonym gestem wody w dłonie, wylałem ją na koł- tuniasty łeb Jana i, powódłszy wokół wzrokiem pewnym a władczym, zagrzmiałem: - Ja ciebie też chrzczę, Janie, jako ty mnie ochrzciłeś. b - Myśleć, zastanawiać się, można wszędzie - zacząłem. Tu uświadomiłem sobie nagle, że za wcześnie jeszcze, by powiedzieć wszystko. Na jakimże to właściwie etapie znajduje się moja jaźń, doktorze Darvian? Waliłem głową o mur niezrozumienia, zaś jak dotąd trzeszczała nie przeszkoda, a moja nieszczęsna cza- szka. Przeszkodę wzniosłem sam. Pojąłem też tam, na Ziemi, iż nie wszystko można każdemu wytłumaczyć, że istnieją tak tajemne pobudki czynów i tak skryte motywy, które uniemożliwiają jakiekolwiek porozumienie, iż czasem lepiej może - o zgrozo - zrezygnować... - Myślenia nie można znormalizować. Ramy każdego dogmatu ograniczają swobodę wędrówki myśli - ciągnąłem, czując, że plączę. Mętlik i niejasność. Promieniowałem informacjami, jak ciało doskonale czarne. Doszedłem wreszcie do takiej wprawy, że mogłem przywoływać obraz Hani, nie przerywając żadnej wykonywanej w tym czasie czynności. Gdy więc usiedliśmy z Ja- nem w cieniu wysokiej skały, snuć mi się poczęły po głowie słowa, ni to filozofią pach- nące, ni majakiem sennym, ni tęsknym skowytem do kogoś, kogo nigdy już zobaczyć nie będzie wolno, a zakaz jest nie do złamania, bo on sam mi oglądać siebie zabronił... Zrobiło się wreszcie chłodniej. Nad Jordanią, jak nazwałem sobie dla poręczności to miejsce, zapadał zmrok. Jan mocniej uchwycił swój kij podróżny i pogrzebał nim w ognisku, nad którym przypiekały się dwie wonne jordańskie ryby. - Niewiele mamy jadła, panie - poinformował mnie. - „Nebo“ posiada niewyczerpane zapasy wszelakiego pożywienia. Czyż wypada nam martwić się takimi duperelami? - mruknąłem bezwiednie, ale obraz mej tęsknoty zbyt mnie zajmował, bym chciał go gasić, powracając do tej tam ziemskiej przaśnej rze- czywistości. Rano, gdy zaszedł Księżyc, a równinę rozświetliła gwiazda zwana Słońcem, ruszyli- śmy w drogę. „Jak mogłem do tego dopuścić...“ - beształem się w myślach, katując jaźń, trzęsącą mym ciałem, znowu czując ich wzajemną obcość i nieprzystawalność. „Czy tęsknota za kiełkującym uczuciem to uczucie właśnie, czy też bierna jedynie ob- serwacja budzącej lęk pustki, jaka pozostaje, gdy obraz Tej Najświętszej blaknie, wspomnienie wygasa, szarość światło przesłania... Kocham czy kochać się wzbraniam, lękam się, czy bezczelnie w oczy przeznaczeniu patrzę, czekając, co przyniesie...“ - Panie, przed nami rzesza stoi, drogę nam zagradza. Musisz przemówić do nich, bo źle będzie. 33 „Ty sobie tak mną głowy nie zaprzą- taj“ - dobiegło mnie nagle, nie wiadomo skąd. „Łatwo ci mówić“ - odparłem jednak, bowiem wydało mi się wszystko jedno, czy do siebie, czy do innej jaźni gadam. - „Siedzi we mnie co najmniej dwóch Paw- łów. Ten co z tobą rozmawia, nie jest tym, który zaprząta sobie głowę twoim obra- zem. Ba, on z nim walczy!“ „Z Pawłem?...“ - obraz, jak zwykle, chwycił mnie za słowo. „Z Pawłem i z obrazem“ - odparłem, by sprawę na wszelki wypadek zagma- twać. Odpowiedź, jak odpowiedź... Nawet gdybym jej rzeczywiście obrazowi udzie- lił, i tak niewiele by zrozumiał. Takie juź one wszystkie - obrazów źródła niepo- skromione. Ale czy godziło się walczyć z pamięcią? - Panie, rzesza... - Jan chwycił mnie za łokieć i potrząsnął. - Ciszej, Janie. Ze swym stwórcą ga- dam - odparłem zły, źe mi konwersację przerwał w tak interesującym momencie. - Wiesz, źe to ona mnie stworzyła? - O mesjaszu! To ON jest... kobietą?! - Misjarzu, jeśli juź, i jaki ON, idioto... Ona jest kobietą, nie mam najmniejszych, niestety, wątpliwości. Choć... no cóż... i tak nie zrozumiesz. Tak, ona mnie stwo- rzyła, ale wiem o tym dopiero od chwili, gdy pokazała mi drzwi. - Wygnał...ła zraju... - Coś w tym rodzaju - wykrzywiłem ryja w krzywym uśmiechu. - Pętałem się to tu, to tam po innych światach, nie bar- dzo wiedziałem w co ręce włożyć, i nagle błysk, światło... Nie macie tu kompute- rów? Na tej dyskietce zmieściłbym nie- jedną opowieść. Może gdzieś tutaj... nie, idiota ze mnie. Janie, przyjacielu, wiesz, że pisać można tylko dla kogoś? - Dla Pan... ni? - Dla Pani, niech ci będzie. Nigdy tak o niej nie myślałem. Ale jest panią, tak po wielekroć panią. Panią mej duszy na pew- no. - Dał... ła ci duszę... - Oczywiście. Nie jesteś taki głupi. Stworzyła mnie - tchnęła w me ciało, ta- kie sobie, szczerze mówiąc, marność nad marnościami, duszę. Dzięki niej zaistnia- łem jako człowiek, istota rozumna. Jakie to proste. - Gotujcie drogę pańską! - wrzasnął Jan, a ja nie bardzo wiedziałem, czy cza- sem ze mnie nie zakpił... Ujrzałem wreszcie wielką rzeszę ludz- ką, która stała naprzeciw nas wpatrując się w nasze postacie i coś tam szemrząc mię- dzy sobą. - Prostujcie ścieżki jego, każdy 34 padół niech będzie wypełniony, a każda góra i pagórek zniesione... a już i siekiera do korzenia jest przyłożona, wszelkie więc drzewo, które nie wydaje owocu dobrego, zo- stanie wycięte i w ogień wrzucone... - Zaraz - przerwałen nagle, olśnieniem jakimś trafiony. To świetna okazja, by - jak to tłumaczył Darvian? - posiew rzucić. - Mówię wam, zaprawdę żaden prorok nie jest uznawany w ojczyźnie swojej - zamil- kłem na chwilę, by myśli zebrać, a i rzesza umilkła, czekając co też dalej powiem. - A ojczyzna moja nie z waszego jest świata... - Królestwo... - szepnął mi Jan do ucha. - Oczywiście, bracia. Królestwo moje nie z tego jest świata, azaliż... Wiele tu panien macie? - spytałem z głupia frant, ale rzesza na szczęście milczała, uznając za retorykę ach, cóf mamy z tob*, mesjaszu niewydarzony... słowa moje. - Milczycie, wiedzcie więc, że „Nebo“ w zamknięciu swoim podróżowało do Ziemi waszej jakieś trzy ziemskie lata i sześć obrotów Księżyca waszego. I kobiety żadnej w załodze, o ile wiem, nie mieli. No tak, ale co to was może obchodzić - tu kon- cept nieco straciłem. - Ach, cóż mamy z tobą, mesjaszu niewydarzony - rzekł nagle jeden z tłumu. - Przy- szedłeś nas zgubić? Wiemy dobrze, kim jesteś. 35 - To głupi Damian. Nie zwracaj na niego uwagi, panie - szepnął Jan. - Zamknij się - warknąłem ostro. - Wyjdź z tłumu, Damianie i nie przekręcaj funk- cji mojej, która brzmi „misjarz“. W tłumie każdy odważny. Stań może naprzeciw mnie, jak mężczyzna. Skąd możesz wiedzieć, kim jestem i skąd przychodzę? Damian wyszedł na środek i spojrzał mi hardo w oczy. - Stoję. I cóż ty na to? - Bracie - rzuciłem w olśnieniu, a podszedłszy doń, w ramiona go wziąłem, ucałowa- łem i poklepałem, zdaje się, po zarośniętym policzku. Ten zaś stał przez chwilę jak oniemiały, aż padł na kolana przede mną i zajęczał: - Kimże jesteś, że mając władzę i moc, nakazałeś mi wyjść, a ja wyszedłem? Oj, ro- zejdzie się wieść o tym, rozejdzie... O, jasno widzę, o jasno, jakem Damian. Wszyscy śmiać się teraz będą ze mnie, nieszczęsnego. - Widzicie więc sami, że moc uczucia jest wielka. Muszę i w innych miejscach mówić o... królestwie moim, by inni także te wspaniałe wieści posłyszeli. Tak więc wy- baczcie, ale na nas pora. Czasu zostało mi niewiele, by się wypełniła misja moja. No to amen. - Amen, amen! - odkrzyknęła rzesza, smakując słowo nowe, którym odtąd zapewne posługiwać się będą z upodobaniem na pamiątkę moją. A jeśli nie, to i tak nic stracone- go. Darvian mówił o konieczności implantowania fonemów. Muszę coś jeszcze wymy- ślić... b Któregoś dnia doszliśmy nad jezioro. Rzesze jak zwykle tłoczyły się wokół mnie, a przy brzegu w dwóch łodziach rybacy co chwilę wyciągali puste sieci. Wszedłem więc na jedną z łodzi, Jana posławszy po coś na przekąskę, i stamtąd nauczałem, nie bardzo nawet pamiętam o czym, zapewne jak zwykle o miłości, bo przecież o tym Wielki Prak- tyk i Bystrzak Pidżej najwięcej ciekawego ma do powiedzenia, jak już wiecie... Gdy jednak głód począł mi doskwierać, a Jan ciągle w pobliskim miasteczku marudził, wpa- dłem na pomysł, by tym biednym prostaczkom nieco w połowach dopomóc. Wyjąłem cichcem wtyczkę z komunikatora, gdzie około 2000 woltów stałego napięcia buzuje, i za plecami w wodzie ją zanurzyłem, by ryb nagłuszyć. Po chwili zaś zaproponowałem sprytnie, by w tym miejscu sieci zarzucili. Tak też i zrobili. Jakie było ich zdumienie, i rzesz na brzegu zgromadzonych, gdy sieć pełna ryb z toni się wynurzyła! Potem się zresztą od owych rybaków odczepić nie mogłem, łazili za mną wszędzie do końca misji, sądząc pewnie, że sposób w jaki ryby im do sieci napędziłem nieszczęśni podpatrzą, by głodu nigdy nie zaznać. 36 - To zwykle zaczyna się niewinnie - zacząłem dla wprawy kolejny wykład przed Chrzcicielem, gdy włóczący się za nami rybacy posnęli, a rzesze, zjawiające się przy mnie nie wiadomo skąd, poszły sobie nie wiadomo gdzie, pewnie zoba- czyć jakieś kamienowanie. - Tak sobie patrzysz i nic nie zatrzy- muje twego wzroku. Myślisz, że masz już spokój. Wiesz, Janie, jak to jest. I nagle to przeklęte lub błogosławione - nikt nie wie na pewno... - wzruszenie. Dokonu- jesz analizy, bo przecież jesteś już dorosły, wiele rozumiesz, znasz swoje reakcje, przewidujesz niebezpieczeństwa. Ale te kilka ulotności - wzruszający szczegół do- strzeżony na rękawie swetra (chitonu, do licha), zadrapanie na palcu, śmiech, jakieś błahe lecz do ciebie wypowiedziane słowa - wszystko zaczyna żyć w twej jaźni wła- snym życiem. I tu zaczyna się podstęp Natury. Tu, jeśli na to pozwolisz - a prze- cież trudno o władzę nad jaźnią - kiełkuje moc, której wkrótce nic nie będziesz mógł przeciwstawić. Ciągnąłem w tym duchu dość długo, tracąc powoli kontrolę nad translatorem, mowa moja musiała wydawać się Janowi coraz mniej zrozumiała, przerwał mi więc nagle, zniecierpliwiony, czego zwykle nie czynił: - Panie mój, widzę, że coś cię dręczy, niczym robak figę zdrową toczący. - Ha... sam nie wiem lub też oszukuję się, że nie wiem co mi się przytrafiło. Wła- sna natura płata mi figle. - Która, panie? Toż wiemy, żeś dwojga natur. Twej boskiej natury zło się przecież nie ima. - Zło? Nie wiem, czy to właściwe określenie. Zresztą dobrze, może to i zło... opowiem wam jak było, a że sprawa jest poważna, obudź drugiego Jana, Mateusza, Łukasza i Marka... Tak, siądźcie tu przy mnie i posłuchajcie wszyscy, a ty, Chrzci- cielu, bacz, by nikt nam nie przeszkadzał. Wiem, że bazgrzecie tam coś we czterech w skrytości przede mną, tego co wam te- raz opowiem nie ważcie się jednak spisy- wać, bo to sprawa nie do publikacji i z mi- sją moją wiele wspólnego nie ma. Muszę się wygadać i tyle, jasne? Ta niewiasta o szarych, poważnie pa- trzących oczach, przysiadła się do mnie, gdy odpoczywałem nad jeziorem Geneza- ret... Od razu wydała mi się jakaś niebez- pieczna, bowiem obrazy inne tak blaknąć poczęły i migotać przy niej, jak kończąca 37 swój żywot żarówka wolframowa, używana w Federacji - ...w moim Królestwie - do roz- świetlania mroków nocy. Nie chciałem pozbywać się obrazów owych, bo zżyłem się z nimi, nie przeszkadzały mi, a smutek, jaki emitowały... wybaczcie - jaki z nich płynął - stał się moją drugą, jeśli nie wręcz trzecią naturą. Czułem, że pozbywając się obrazów owych zmuszony będę konstytuować swą jaźń na nowo, w trudzie i znoju, w niepewno- ści i mozole wielkim, nie jest bowiem łatwo formować magmę, z której ulepiono ludz- kie uczucia. - Odejdź, pani - rzekłem więc szorstko, uśmiechnąłem się jednak przy tym, bo jak inaczej niż z uśmiechem w niebieskawe zwierciadełka duszy takiej spoglądać i gdym konstatacji tej dokonał, już wiedziałem, że jest źle. - Zbyt niebezpieczna jesteś dla mnie i misji mojej tu na Ziemi. Nie wolno mi się rozpraszać, zadanie moje nie z tego jest świata, powiadam ci. - Chętnie nauk twych wysłucham, czyż nie to jest misją twoją, mesjaszu? - Co wy wszyscy z tym mesjaszem... mów mi Paweł... - parsknąłem szorstko, mięk- nąc jednak gwałtownie i niepowstrzymanie, niczym plazma w emiterze ustawionym na ciąg hiperprzestrzenny. - Misja moja zabrania udzielać nauk pojedynczo, występować mi wolno jedynie przed rzeszami i grupami ludzkimi. Nie ma w niej miejsca na żadną, przepraszam za słowo, niewiastę. - Ja Miriam mam na imię. To symptomatyczne, mam przyjaciela w Jeruszalaim o tym samym imieniu, który bardzo cię z charakteru przypomina. „Dobrze, że nie z urody“ - mlasnęło we mnie złośliwie, choć nie wiedziałem, pod czyim adresem. Czasem moja złośliwość przeciw mnie samemu się zwraca. „Przyjacie- la“ powiedziała, a może „znajomego“, w każdym razie jakoś mnie to zapiekło. Ze zdzi- wieniem poczułem, jak drażni mnie, że ktoś ośmiela się funkcjonować w jaźni Miriam NA RÓWNI ze mną. Moje uzurpacje rosły błyskawicznie do monstrualnych rozmia- rów, musicie przyznać. - Symtomatyczne? - nie zrozumiałem. - Tak właśnie uważam. Symptomatyczne - powtórzyła Miriam z uśmiechem. I po- trząsnęła głową. I zamilkła, a ja gwałtownie począłem przekopywać rejestry mych sza- rych komórek w poszkiwaniu ery i świata, odpowiedzialnych za powstanie tego przy- miotnika. Coś mi się tu nie zgadzało. - Nie chcę ci przeszkadzać, Pawle, ale ciekawią mnie twe nauki niezmiernie. 38 - Trudno mi nawet wyobrazić sobie, że mi prze- szkadzasz. Nigdy mi przeszkadzać nie będziesz - wy- padło to ze mnie tak szybko, że nawet nie zdążyłem się zastanowić. - A jednak chyba trochę ci przeszkadzam - odparła i... odeszła. I znów jej przy mnie nie było. Może poszła do owego imiennika mego... bogowie zlitujcie się nad jego kośćmi, gdy go dopadnę... Długo potem rozmyślałem o tym epizodzie, próbo- wałem znaleźć jakieś racje, przemawiające za koniecz- nością udzielenia nauk osobiście i pojedynczo - wbrew oczywistym zaleceniom i ostrzeżeniom dra Darviana - jednak żaden rozsądny pretekst dla takiej niesubordy- nacji nie pojawiał się w mej skołatanej łepetynie. Co więcej - wcale nie byłem pewien, czy to owa Miriam rzeczywiście pragnie mych nauk... czy też to ja tylko tak bardzo pragnę jej ich udzielić... Miriam pojawiała się potem przy mnie co ja- kiś czas, dziwnie się po Judei miotając, i co jakiś czas znikała, w najmniej oczekiwanych momentach, gdy już myślałem, że przytrzymam ją na dłużej w pobliżu, by ducha swego jej obecnością sycić... Jednak wszyst- ko, co z siebie przy Miriam wydobywałem, płaszczało nagle i trywializowało się, jakby moc jej skierowany przeciwnie do mojej posiadała biegun. Niewiasta owa z każdym dniem mniej stawała się zrozumiała, a jej jaźń przedstawiała mi się jako zupełnie nieprzeniknio- ny twór o tajemniczym lub wręcz niepoznawalnym przeznaczeniu. Stała się też Miriam bardzo szybko owym conditio sine qua non misji mojej, że użyję języ- ka okupantów waszych, który rozumiecie, choć zapie- racie się tego na co dzień. 39 R wi ZECZYWIŚCIE, mesjaszu, nie napiszemy nic o tym, co nam tu opowiedziałeś, do niczego bo- wiem nam twa opowieść, wybacz śmiałość, nie pa- suje. Pokolenia przyszłe, które twe nauki poznawać będą z kart naszych pamiętników, mogłyby dojść do zgubnego przekona- nia, że na chwilę wypadłeś z roli, że misja nie Misją ci a misyjką jakąś się stała, bo jak inaczej traktować tak prywatny, tak osobi- sty, tak intymny szczegół, z którym nas w łaskawości swojej za- poznałeś - pokiwali głowami Marek, Mateusz, Jan i Łukasz, a Chrzciciel nadal baczenie dawał, czy nikt nie nadchodzi. - Po- za tym, drogi mesjaszu, już widzimy oczami wyobraźni tych licz- nych prześmiewców, którzy sterty zwojów zapiszą jakimiś alter- natywnymi historyjami twego żywota, jakoby całkowicie wła- snym zauroczeniom podporządkowanego. A LTERNATYWNE historyje mej misji to wręcz konieczność, bracia moi, bowiem praw- da o niej jest tak żenująco nieciekawa, iż szczę- – cie wasze, że jej nie znacie - mruknąłem i począłem przywoły- wać wszystkie te NIELICZNE i ulotne obrazy, związane z Mi- riam, aż się spostrzegłem co wyrabiam, wstałem, otrzepałem zwoje płótna, w których tam się na co dzień chodzi i ruszyłem przed siebie, by myśli czym innym zająć. alternatywne historyje... i " » r 40 Moses Przez kilka dni w ogóle nie chciało mi się gadać z Jah-Wehem, zresztą sam zakazywał łączności, więc nie czułem winy. Za to poznawałem Ziemian, osobliwie zaś Isztar, która za wszystkich innym tubylców po wielekroć mi wystarczała. Nie trzeba mi było poznawać sług i służeb- nic (bo tak ich nazywała), nie ciągnęło mnie do pałaco- wych ogrodów i papiruśnic, natura też niezwykle tam była uboga, powietrze suche, gorące, nieprzyjemne. Choć, przyznam, gdy ciągnęła mnie w różne strony moja piękna księżniczka, rad za nią biegałem, nawet nie sapiąc zanad- to, może ciążenie na Ziemi nieco było mniejsze niż pod Trzecią, w Unii... Wycieczki nasze nie były dalekie, jeno tyle, co za progi pałacu nas wiodło, dziwiłem się atoli, że tak ze mną chodzi, w końcu cóż dla niej był wart przybysz Higgins, nie mogłem dociec przyczyn jej nadmiernej dla mnie łaskawości, wreszcie przestałem sobie tym głowę za- przątać, bo dobrze mi z tym było. 41 KTÓREGOŚ dnia wziąłem kąpiel, natarto mnie wonnościami, przy- brano w chałat i wypuszczono z sypialni, bym siadł za stołem. Siadłszy zaś próżno czekałem pojawienia się mej największej na tej planecie radości. Jeść mi się nie chciało, łyknąłem czegoś z cza- reczki, wytarłem usta, przywołałem naj- bliższego nagusa i pytam: a gdzież to two- ja pani, barbarzyńco? Na co on, gnąc się w ukłonach, przestraszony nie wiedzieć czego, rzecze mi, że chora. I znak jakiś w powietrzu dłonią uczynił, kreśląc coś na kształt elipsy, nie wiem, cóż to w ich iko- nografiji znaczyć miało, pewnie kult ja- kiś... Markotno mi się zrobiło, do sypialni wróciłem, na wyro się gwizdnąłem, aż bal- dachim zafalował, firany zaciągnąłem i le- żę. Gorący dzień był wielce, choć to ich zi- ma podobno, muchy latały (takie małe, czarne, brzęczące), a mnie ani jadło, ani napój, ani inne rozrywki nie ciągną. My- ślę, źle jest, skoro tak silnie rozstanie boli. Co tu gadać - tęskniłem. Wyobraźcie so- bie - oto ja, doświadczony penetrator, ka- pral Higgins z Unii, prawa ręka kapitana Javaharlala Jah-Weha, uczestnik zaszczyt- nej Misji, pionier, chluba Królewskiego Instytutu - TĘSKNIĘ za takim chrabą- szczem! Śmiech pusty was bierze, tarzacie się po swych kobiercach w ciężkich kon- wulsjach, widzę, jak z trudem łapiecie od- dech, łzy ciekną wam po policzkach stru- gami, dawnoście się tak setnie nie ubawi- li. Po pachy macie radości i racja po waszej stronie, moi przyjaciele... Ale mnie nie do śmiechu w owym cza- sie było, nie żarty mi w głowie postawały, gdym tak leżał i rozmyślał, w co też wpa- dłem. Nagle dzwonek widzę, u łoża, zwykle Isztar słyszała, gdym zabrzdąkał, jakaś ich łączność prostawa to była, więc łapię zań, pobrzęknę, myślę, podryndam, może choć odezwie się do mnie, może słów parę za- mieni, głosem swym choć ucho nacieszy... Dzwonię raz, drugi - cisza. Znowu dzwonię, jakieś „halo“ niby słychać, zu- pełnie jak w Unii, gdy wideofon nawala, wizja wysiada, w mównicy chrobocze. Na nic wysiłki, dzwonek odkładam, a chcia- łem opinię pewną usłyszeć... Bo było tak: Kiedyś dopadła mnie, gdym na uczcie przez faraona wydanej siedział i pyta: - Co tam czytasz? A czytałem właśnie swój raport dla Jah-Weha sporządzany, wciągnęło mnie to pisanie, musicie wiedzieć, bardziej o wszystkim nawet dla siebie niż dla kapi- tana skrobałem... - Ee, takie tam, coś nagryzmoliłem, przeglądam. - To ty umiesz pisać? - zdziwiła się szczerze. - Toż unas kapłani tylko pismo znają, tajemnicy zazdrośnie strzegą, nikt ze świeckich prócz mnie tej sztuki nie po- siadł w Eguapie, a i ja nawet listu prostego napisać nie potrafię. Zadziwiłem ją, widzicie, cherubinka jednego, żabę zieloną, która nie wie na- wet, jakie moce stawia przeciw sobie, z krokodyla się naigrawając. - A o czym to jest? - spytała, spod oka tak jakoś na mnie popatrując. 42 „O TOBIE TERAZ BEDZIE... ...Najjaśniejsza Istoto, lekarzu duszy mej skołatanej i budzicielu wen naj- potężniejszych“ - miałem na języku, ale słowa te wielkie natychmiast, nim wybrzmiały, z trudem niczym kulę śniegową połknąłem. - Zobaczysz sama - wydobyło się ze mnie, zanim pojąłem, co mruczę, zwój jej nieszczęsnej podając. Wzięła delikatnie pożółkłe karty w swe pięknie modelowane, księżniczko- we palce, położyła na pulpit, pochyliła się, czyta. I znów ten śmiech posłysza- łem, delikatny, cichy niczym szelest opadających w Unii liści, gdy Trzecia co- raz niżej schodzi wegetację papu przerywając, migotliwy jakiś, daleki, to nara- stający niczym odgłos strużki perełek wysypywanych z atłasowego mieszka na blat marmurowy, to cichnący gdzieś w otchłaniach niebytu, mamiącego snem spokojnym - do dziś mam go w uchu, do licha, nie sposób takiego śmie- chu zapomnieć, mówię wam o tym w głębokiej konfidencji, bo trudno się ta- kiemu prostakowi jak ja do podobnych zauroczeń przyznawać. A oczy jej szare o tęczówkach ostrożnie cieniutkimi okręgami obwiedzio- nych to na mnie, to na papirus pożółkły łypały i... śmiały się razem z nią całą. - Podoba mi się - stwierdziła z przekonaniem i oddała mi zwoje. - Podoba mi się - powtórzyła. - Masz coś jeszcze? Tak oto sprawiła, że przytargałem resztę zwojów z samotni mojej, do rąk jej dałem, a ona z miejsca do czytania się bierze... - Nie tu! - wrzasnę. - Schowaj to, na bogów, bo kto zoczy. W alkowie swej w spokoju przeczytasz - radzę chytrze, a czuję, jak rogi diabelne za uszami mi rosną, kopyta łapcie rozpierają, ogon pode krzyżem kiełkuje. - Tam w cieniu i cichości myśl moją lepiej zrozumiesz - zapewniam. Isztar uśmiecha się, oczy jej błyszczą, mówić NIE biedna nie potrafi. Po- słusznie zwoje do torby przepastnej wkłada i tak oto znowu myśli moich kilka uniej się znalazłszy, krótką łączność między jaźniami naszymi nawiązało. Ho, ho, uważaj Higgins, myślę, durny jesteś, nieraz ci to mówili, dobrze byś o tym pamiętał. Wiesz już chyba, jak łatwo postać z kogoś uczynić, jak na wolność twór taki się natychmiast wyrywa, jak szatę mistyczną na się przyo- bleka i umysł twórcy swego mąci, zniewalając go i motając. Strzeż się, Hig- gins, z Isztar postaci nie czyń, poprzestań na tych paru chwilach przyjemnych, co świecą światłem gwiazd dalekich - gdy zechcesz słońce z nich uczynić - spłoniesz w jego blasku. Patrz: oto imię Isztar bez trudu spod rylca ci wyska- kuje, kiedy zechcesz, a spróbuj je przy niej wypowiedzieć! Język kołkiem ci 43 stanie, oczy mgłą zajdą, jąkać się poczniesz, Higgins, czkawki dostaniesz i tyle. Nie, pisanie za łatwe, zbyt wiele na jaw mo- że wydobyć, uważaj, powiadam ci, kapralu... Więc dobrze, wybrałem co lepsze kawałki, przejrzałem, czy głupot nie ma. Z trudem powstrzymałem rylec, by nic nie dopisał, by nic - co w skry- tości ma pozostać - ujawnione nie zostało, bo już o to tylko mi chodziło, by nie uciekła, z pała- cu nie wypędziła, pisać nie za- kazała. Dałem jej nareszcie na- stępne manuskrypty z drże- niem wielkim, z niepokojem, jakby od reakcji na nie nie wie- dzieć co zależało. Ona zaś pisa- nie moje na bok odłożyła z ha- łasem, podobnym szczękowi zapadającej klamki, co z trza- skiem za skazańcem w celi za śmierci na Otanie zapada. A gdy na drugi dzień znowu ją przy łaźniach spotkałem, słu- żebnice swe odprawiła i mówi: Masz coś jeszcze, Mose- sie? - Musimy kiedyś o dziełach mych podyskutować... - zaczą- łem sprytnie, bacząc, by bez- czelną sugestię w nieporadno- ści komunikatu ukryć. - Bardzo chętnie podysku- tuję - odparła Isztar z uśmie- chem i na tym się skończyło, bo żeby jakąś sytuację do dyskusji sposobną sprokurować, odwagi mi nie starczyło. - Bo to, widzisz, jedynie kuracja taka, autotera- pia, próba kreacji rzeczywistości sztucznej w miej- sce tej, która często nieznośna, ból wieczny du- chowi słabemu sprawia - plotłem tylko, a Isztar grzecznie przytakiwała, lecz pewniem ją nudził, temat dyskusji zmarł jakoś zaraz z przyczyn, zdaje się, naturalnych. - Pracuję nad rzeczą nową... Zechcesz kiedyś przeczytać? - spytałem nieopatrznie, nadmiernej swej bezczelności się dziwiąc. - Wiesz przecież, że chcę... - odparła po prostu. 44 Tyle jeszcze pragnąłem dodać, ale przecież zabrzmiałoby to jak jakieś triviuum ko- miczne, pretensji pełne i do obrzydliwości banalne, choć... prawdziwe. - Zmobilizowałaś mnie... - zdążyłem tylko oznajmić i tylem ją widział, poszła bo- wiem znowu do siebie i tu dyskusja nasza urwała się, nim miała szansę dojrzeć i temat wyczerpać. Nie wiem do dziś, dlaczego tak się działo. Czy to Isztar urywała w najnie- bezpieczniejszych momentach nasze sam na sam, czy też bogowie Unii strzegli mnie jeszcze przed upadkiem w te sidła ostatecznym... ewnego dnia wezwał mnie ów faraon, Ramzes II mu było, do siebie, a gdym z lek- tyki jako tako swe kości wydobył i zgodnie z miejscowym zwyczajem w tysiącu po- kłonów do tronu przyczłapał, rzekł mi: - Posłuchaj, przybyszu ucieszny - tu poprawił się na swym siedzisku i korony trzy co mu się na głowie przekrzywiły wyprostował. - Darmozjadujesz u mnie, dziewki dwor- skie bałamucisz, twoje poglądy cię kompromitują, łajzo jedna, jesteś grafoman, mito- man i plotkarz, nic tylko skrybą nadwornym cię zrobię, bo błaznów mam już dziesięciu, jedenasty nadmiar hałasu by czynił. Skłoniłem się głęboko, zbytek to łaski był dla mnie. Pisać owszem, ale z głowy, z ducha umiałem, lecz z musu? Co innego Jah-Wehowi raport zdawać, co innego, jak każą i co każą, smarować... Trudne mi się to zdało, lecz spróbujcie może kiedyś z farao- nem dyskusji. - Lepiej już pójdę sobie na Syjam - westchnąłem. - Polezę, gdzie oczy poniosą, nic tu po mnie, szanowny królu Eguapu, pociecha ze mnie będzie niewielka. - Milczcie, przybyszu Higgins, powiadam, bo jeszcze chwila, a słudzy moi odzienie z ciebie zedrą, kijami obłożą, aż spać na stojąco do zaćmienia Atona będziesz! Przeraziły mnie słowa tak okrutne, wydało mi się nawet, że to sam Jah-Weh gębę na mnie rozdarł, ale skąd on by tu na owym tronie... nie, to faraon, kapitan nie miał tak dziwnej czapki na czerepie, zaraz by mu się z łysiny zsunęła. Wisi na stacjonarnej i cze- ka meldunku, a co ja mu właściwie zamelduję? Toż łeb mi zaraz na poczekaniu urwie, ze trzy hekabomby samosterowne spuści i kraj ten piękny spustoszy przypadkiem, bo celownik na SYNAJU rozkalibrowany i trudno będzie we mnie trafić, rozrzutu unikając. Zafrasowałem się mocno, za nic nie wolno mi było do tego dopuścić. - Zgoda, faraonie, twoje na wierzchu - odrzekłem i w kancelarii pałacowej niewolni- ków począłem podliczać, by saldum na dzień każdy co do sztuki się zgadzało. Padali jak muchy, to i roboty miałem sporo, com księgi wyprowadził, to goniec przybywa, kwity nowe na pulpit rzuca, rachubę od nowa czynić muszę. W krzyżu łupało, kapota na ręka- wach się wytarła, oczy mgłą zachodziły, że i Isztar na dwa kroki bym nie poznał. A byli wśród owych nieszczęśników Hebrajowie jacyś, lud hardy, bitny, niepokorny i nadzwyczaj urodziwy, chłop w chłopa, baba w babę. Zdawało się, że można ich kijami młócić, niby zboże, a oni wciaż powstają i mnożą się w Eguapie ponad miarę, sporo fra- sunku faraonowi przyczyniając. Hebrajów owych nasz Ramzes dziwnie nie lubił, choć dziad jego, czy pradziad nad Nail wpuścił i głodnych nakarmił. 45 P Gdym któregoś dnia po ciężkiej robocie na pustynię wyszedł, by kości strudzone na- prostować, ujrzałem, jak Eguapianin Hebraja kijem okłada. Amon we mnie wstąpił, bo mało życia w Hebraju zostało, lada moment padnie i znowu saldo, owoc dnia całego, o kant swego zmęczonego tyłka rozbić będę musiał! Rzuciłem się na Eguapianina z an- teną, którą zwykłem przy sobie nosić, gdyby mnie chętka pogwarki z Jah-Wehem na- szła, zdzieliłem go ową po łbie durnym, zakutym, wełniastym, a ten padł nieżywy na piasek, w którym go też zaraz bez ceregieli na wszelki wypadek zakopałem. Hebraj zaś, miast wdzięczność okazać, nogi obie wziął za pas i tylem go widział. Czułem, że moja porywczość nic dobrego nie przyniesie, ze wpadnę wreszcie i tak też się stało. Oto znów, po robocie, dwóch Hebrajów ujrzałem, jak kijami się okładają. Mówię im tedy, jak ludziom, dajcie pokój, albowiem saldo na dziś wyciągnałem, krechę wielką nanio- słem, rylec w piachu osuszyłem i spać się zaraz zabieram. Gdy jeden z was padnie, pra- wię, cała robota na marne pójdzie. Na to oni, żem głupi, głupszy od wielbłądy sierścia- stej, która w swyn łajnie się czochra i że takiej, prawią dalej, pokraki dawno nie widzie- li, skąd się wziąłem i czy może sam mam ochotę ich ukatrupić, jak owego Eguapianina, co to nieborak dwieście kroków stąd pod piachem do góry kołami się za przyczyną mo- ją wyleguje... Po czym dodali, że nikt mnie nad nimi sędzią nie uczynił i, ogólnie rzecz całą ujnując, mają mnie tam, gdzie wchodzi garb wielbłądy, gdy się jej dosiędzie. Zakotłowało się we mnie, bo to zważcie sami: faraon na żartach się nie zna, kroto- chwil nie lubi, gdyby przewąchał postępek mój z owym nieszczęsnym Eguapianinem, skórę by ze mnie ściągnął, na nice wywrócił, dobrze podsuszył i abażur na lampkę oliw- ną w światyni Amona z niej przyszykować nakazał... Jako że przywiązany do mej skóry byłem, wolałem już pałacu nie oglądać, w piaskach pustyni się zaszyć, czekając aż spra- wa, dadzą bogowie, przyschnie. I tu na pustyni żałość mnie ogarnęła. Nachodzić mnie poczęły obrazy niezwykłe, a każdy Isztar w sobie zawierał, choćby tylko z boku, choćby w lewym rogu u dołu po- stać jej wdzięcznie połyskiwała. W żaden sposób do ładu dojść ze sobą nie mogłem, wy- obraźnia motywy najróżniejsze z Isztar w roli głównej mi podsyłała, a ja biłem się z my- ślami rzadko zwycięstwa odnosząc. Gryzłem się na owej pustyni, to łażąc bez celu, to padając, to piasek z zębów wydłubując, to wyjąc do Księżyca (bryła, co po orbicie Zie- mi lata), to usypiając, by choć we śnie ukojenia doznać. W takich to trudnych terminach się przez własną głupotę znalazłem i nie mówcie mi, że to błahe problemy były. Usychając tak z tęsknoty niczym chora figa dotarłem nareszcie do kraju Madian i tu przy studni usiadłem, by nogi namoczyć, czoło schłodzić, pragnienie ugasić. Gdym tak siedział, członki swe rozkoszom kąpieli poddając, nadeszło panien Madianek siedem, zwyczajne wszystkie lecz wesołe i rozfiglowane nad miarę. - A co ten tak tu siedzi? Co za broda, jakie sandały ucieszne! - trajlowały jedna przez drugą. - A od kiedy to niebieski chałat do zielonych portek pasuje?! - A torbę ci jaką ma w garści! Nie mogę, trzymajcie mnie siostry, bo skonam tu na miejscu, do studni wlecę i szkoda będzie wielka! 46 - Szkoda będzie, i owszem - odparłem - bo studnia to jedyna, o siedem wschodów waszej samotnej gwiazdy dziennej od następnej odległa. - Jak śmiesznie prawi, cudak jakiś - pisnęła najstarsza, co dziwnie natrętnie postaci mej się przypatrywała. - Chy- ba ci on nie stąd, nie Madian on chyba... Doceniłem bystrość białogłowią, a i samotność do- skwierać mi już poczęła, bom rzekł frywolnie: - A nie zdałby ci się, niewiasto, chłop jakowyś? Ta, nie spłoniwszy się nawet, od brody jasnej, w tych stronach rzadkiej wśród ludu, po stopy koślawe, drogą zmęczone mnie obejrzała, potem od stóp do brody wróciła, gdzieś tak pośrodku wzrok dłużej zatrzymując, i rzekła: - Hm... Chłop to może nazbyt wielki komplement, uro- dziwy jesteś, cudzoziemcze, niczym koza, co dużą ma trą- bę, a mało ryczy... No, niech tam. Pójdź z nami, śmieszny człowieku. Tak też Madianki owe do ojca swego mnie przywlokły, ten zaś mąż zacny na mój widok gębę bezzębną rozdziawił: - A któż to taki, córki moje wszeteczne?! - To cudzoziemiec, ojcze - odparła ta, która mnie wy- brała, Sefora, zdaje się ją wołali. - Jam jest, którym przybył z daleka, Moses me imię - wyjaśniłem grzecznie. Okiem głodnym powiodłem wokół i pytam: - Nie macie tu placka jakiegoś, dziadu stateczny, a wo- dy lub piwa przynajmniej? - Mam ci ja wszystko, czego zapragniesz, zostań z nami, cudzoziemcze, krzywdy ci żadnej nie będzie, może da Pan, że córy me ustatkujesz. Cóż było robić, zostałem udziada owego, nie powiem - życie wiodłem dostatnie, chleba i wody mi nie brakowało i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie obraz ów, co nawet tu, uMadian, srodze mą jaźń turbował... Teść mój zwał się Jetro, trzody miał liczne, a że za ka- płana uMadian robił, mnie obowiązek pasterski przypadł. Pasterstwo to - musicie wiedzieć - zawód męski, twardy, mocno w poważaniu u ludu tego będący. Kij nosiłem w rę- ku sękaty i łaziłem za trzodą, dniami od much a nocami od wilków ją opędzając. Prawda, że w dni owe szczęśliwe o ce- lu wizyty mej na Ziemi zapomniałem, nie pamiętałem już 47 skąd mój ród i gdzie moje domostwo; Unia wydała mi się krajem mlekiem i miodem płynącym, gdzie szczęśliwość życie Unitom wypełnia, a ci nic, tylko ssaki ciągną, w cie- płych promieniach Trzeciej się wylegują, hymny cudne śpiewają, a modulatory błogość w ich ciała wlewają, niczym w naczynia rozpustne. Coś tam nawet na ten temat Madia- nom prawiłem, ci jednak uśmiechali się, po łbach kołtuniastych brudnymi paluchami stukali i tłumaczyli, jak dziecku, że wszystko musiałem pokręcić, bo jest tu u nich taka góra, zwie się Horeb, że tam mieszka Pan - Wojownik Wielki, zsyłający wichry i burze, by razić ich przeciwników. Sami wprawdzie nie byli świadkami podobnego wydarzenia, ale od dziadów swych wiedzą wszystko dokładnie i dziw ich straszny bierze, że taki mą- dry człowiek (niby ja...) taki ciemny w tej kwestii. Nie spierałem się z nimi, ale z czystej ciekawości postanowiłem kiedyś, z nudów, tę górę odwiedzić. Posępny ów masyw skalny mógł budzić w Madianach przesadną bojaźń. Gdym do góry owej dotarł, ogień jasny wzrok mi poraził, padłem na twarz, by się przed ślepotą uchronić, a tu głos jakiś prawi mi: - Mojżesz, Mojżesz, ty pajacu. Ja nic, leżę, bo gorąc bije, a tu znów: - Kapralu Higgins, szlag cię jeszcze nie trafił? Miło cię widzieć! Gdzieś się włóczył tak długo? Co ty masz na sobie, co to za drąg trzymasz w łapie? Wtedy podniosłem się ostrożnie i widzę, że to sam Jah-Weh ze spodka na skoczni rakietowej wyskoczył, parę krzaków wokół podpaliwszy na jednym z nich usiadł i stam- tąd wrzeszczy dalej: - Higgins, ja cię kiedyś załatwię! Jakoś ogień wygasł, Jah-Weh otrzepał się, aż sadze zawirowały wokół jego łysiny i prawi dalej: 48 - Zapomniałeś o mnie, Higgins? Z dziewkami swawolisz, bydło po pustyni z kąta w kąt przeganiasz, wino chlejesz... a zadanie? Masz już chętnych, żeby ma- szynę przetestować, co? Ilu ich jest, kiedy tu ściągną, coś im naopowiadał? - Tak jest ser - wyprężyłem się odru- chowo. - To jest, nie, ser... Coś mi nie wy- szło, wpadłem w tarapaty, ledwom z ży- ciem uszedł... - Co wy mi tu, Higgins, duby smalone pleciecie! Co to za żargon jakowyś... tfu! weieie mi4ią6ięd... jakiś? Chcecie się przed Elohimem tłu- maczyć, tak? Ale wpierw ja się wam do- biorę do pierza! Zaraz mi tu raport zda- wać! Latam jak głupi po orbicie, aż mi się od tego we łbie kręci, wypatruję sygnału, myślę, że już po was, a wy tu... cholera! - zaklął szpetnie, bo zapomniał na koniec języka w gębie. I tu przyszła mi do głowy ta myśl prze- dnia, która mogła sprawić, że uratuję skórę, a przy okazji policzę się z Hebraja- mi, których, jak wiecie, miałem po dziurki w nosie. - Panie mój... to znaczy... ser... - Tylko krótko, Higgins - Jah-Weh zmarszczył brwi i znowu mu się sadze po- sypały z czoła. - Mam tych ludzi, ser. Zaraz tu będą. Potrzebuję tylko niewielkiej pomocy, by ich jakoś poskromić. - Bajek mi tu nie opowiadajcie, wiecie, kapralu. Ma ich być wielu, najlepiej całe rodziny, bo przebadać trzeba ze dwa po- kolenia. Czasu zostało niewiele, góra czterdzieści lat, a i to trudno będzie potem odwrócić w fałdzie czasoprzestrzennej. Spóźnimy się, Higgins, przylecimy do Unii tydzień później, niż się nas spodzie- wają. To wstyd. Ale wy, jak widzę, wcale się nie wstydzicie?! - Wstydzę się ser. Już ja ich tu przy- wiodę, ser, choćby na plecach. - Coś wam powiem, Higgins. To wasza jedyna szansa, rozumiecie? - Tak jest, ser! - Łączność macie? - Antena, ser... gdzieś mi się, tego, za- podziała... - Durniu jeden! Macie tu komorę, wsadźcie sobie pod ten... - Chałat, ser. - Won mi po tych ludzi, Higgins! - Tak jest, ser. 49 ww S V v t rŁAŚCIWIE było mi to na rękę. Teraz, czując opiekę SYNAJA, jego dział, grawitronów, laserów i dezintegra- torów, przyspieszaczy i zwalniaczy czasu, w końcu zwy- kłych nagłaśniaczy mowy i zadymiaczy, jak również posiadając stałą łączność z Jah-Wehem, mogłem spokojnie, pogwizdując na- wet z cicha, wrócić do Eguapu. Jetro wcale mnie nie zatrzymywał, rzekł tylko „Idź w pokoju“ i tyle. Zżyłem się ze starym, jego cór- kami i stadem. Ale cóż, obowiązek. Poza tym w Eguapie była Isztar. Nie przypuszczałem wprawdzie, że wypłakuje za mną oczy, lub coś w tym rodzaju. Taki naiwny Higgins nie był. Nale- żałem, jak wiecie, do innego świata, którego ani zrozumieć, ani tym bardziej zaakceptować nie mogła. W swej kształtnej, eguap- skiej główce poukładane miała tak, że poprawiać tam nic nie chciałem. To poukładanie, na Eguap oczywiście, wystarczało, a nawet innych Eguapian srodze przerastało. Właściwie przyznać muszę, że była MOMENTAMI mądrzejsza nawet od Higginsa, co zresztą dała mi ze dwa razy odczuć... Gdy już zebrałem się, by odejść, stary Jetro zastąpił mi drogę i bąknął coś o zabraniu Sefory z odrobiną dobytku, a może nawet pozostałych córek także, dokładnie nie zrozumiałem co mówi, ja- ko że dawno już starcił wszystkie zęby, nawet te w głębi. Powie- działem, że bardzo chętnie, lecz niestety, Wielki Wojownik, ten od wichrów i burz, którego spotkałem na górze Horeb, powiedział mi osobiście parę ważnych rzeczy, a kogo jak kogo, ale Jah-Weha (zakpiłem, bo przecież znać go nie mógł) muszę słuchać, bo nie należy on do tych, co to słowa rzucają na wiatr i burzę. Krótko mówiąc wykpiłem się tanim kosztem, przy okazji też, jak się zda- je, nazwałem ich Wielkiego Wojownika, bo nie miał dotąd imie- nia. No dobrze - nie miałem nic przeciw Seforze i szwagierkom, nie chciałem więc narażać ich na doświadczenia tej zwariowanej Amy Fait, jasne? W Eguapie poszedłem wprost do pałacu, faraon nawet się ucieszył, okazało się, że nic nie wiedział o moich wyczynach, wy- szło wiec na to, że zmarnowałem kupę czasu, który mogłem wy- korzystać o wiele lepiej, szykując do drogi Hebrajów. Tak to się czasem dzieje, że człowiek lata w kółko, wokół słu- pa i myśli, że go zamknęli. A już najgorzej, gdy goni wokół tego słupa obraz, na którym pojawia się ktoś taki, jak... sami wiecie, kto. Wtedy może latać nawet do zakichanej śmierci i jest w miarę szczęśliwy, jak każdy latający głupiec, czego i wam życzę. 50 Interludium (a piacere) Zaraz po rozmowie z faraonem pobiegłem do komnat, gdzie spodziewałem się zastać Isztar. Chyba to was nie dziwi. C ZEŚĆ - powiedziała Isztar na mój widok i uniósłszy rękę po- machała mi samymi palcami. Na jednym z nich połyskiwała czerwonawo metalowa ozdoba, cieszy mnie dostrzeganie ta- kich szczegółów, więc musicie wytrzymać ich nadmiar w tej opowieści. - Tęskniłaś za kapralem Higginsem? - zażartowałem. - Zmęczona jestem - odparła poważnie. - Śpiąca. - Za wcześnie wstałaś - domyśliłem się. - Nie, chyba jestem chora. Tu mnie boli - pokazała gdzie. - Serce? - zdziwiłem się. - To wy, niewiasty ziemskie, macie serce? - Nie docinaj mi... - powiedziała jakoś cicho. - Albo dobrze. To przecież JEDYNE, co w tobie ciekawe. - Akcent ci się zmienił, nie ro- zumiem co mówisz, brzmi to jak gulgot tych barbarzyńców z północy. Poprawiłem dyskretnie swój translator, jednak zauważyła, że grze- bię w gębie: - Pokaż, co tam masz? - Przysmak mężów z Unii, taka używka - bąknąłem z niejakim wsty- dem. - Dasz mi spróbować? - Takie brzydactwo, co ty... - nie mogłem przecież dać jej do ust translatora! - Brzydziłbyś się... - stwierdziła z mocą niewieściego przekonania. - Nie chcesz mi dać. Więc dobrze. Fajnie się z nią rozmawiało. Z tą Isztar. Sami widzicie. Ja się jej brzy- dzę. Jej, Isztar. Tak, jestem otańskim brumelem. To oczywiste. Każdy 51 by na to wpadł. Jestem łyżeczką do herbaty, przecież to widać. Jestem ustami z papieru, które się nie chcą otworzyć i plamą po jabłku na ścia- nie jednocześnie. Jestem czterogarowym kutrem patrolowym, a skrę- cam w przestrzeni przy pomocy delikatnych ruchów dużego rybiego ogona. I, oczywiście, brzydzę się wziąć do ust to, co miała w swoich Isztar. Wszystko inne to nieprawda. Sami widzicie. Sami. Nie, dosyć tego. W końcu mam tu jakieś zadanie do wykonania! - Czytałeś Totmesa? - zmieniła temat. - Hę...? - to wypadło nawet dość inteligentnie. Jak na mnie. - To taki nasz dawny eguapski pisarz - zdziwiła się. - A, pisarz! - ucieszyłem się. - Też pisał? - Też...? - coś ją zdziwiło, trochę, jak na mój gust, zanadto. - No bo... - co jej będę tłumaczył. Jak ktoś pisze takie trudne kawał- ki, jak ja, to przecież nie ma czasu czytać, co nagryzmolą inni. Sami wiecie, jak to jest. - Obiło mi się o ucho to imię. - Imię... Prawda, mówiłeś, że nie jesteś stąd. - Bo nie jestem - A jednak słyszałeś o Totmesie? - zdziwiła się. Łatwo było ją zadzi- wiać. - Jest bardziej znany, niż przypuszczałaś - brnąłem. - Skąd ty właściwie jesteś? - spytała niespodziewanie. - Jak by ci to, prawda, wyjaśnić... - kombinowałem, bo czas prze- cież jeszcze nie nadszedł. - I mówisz jakoś inaczej, niż wprzódy... „Ty też“ - zauważyłem w duchu. Byłażby to awaria translatora? - E, zdawa ci się - odparłem, na wszelki wypadek przesadzając. Rzeczywiście, wypadłem z roli, nawet tego nie zauważywszy. To by- ła strasznie niebezpieczna istota, ta Isztar. A przecież tylko Ziemianka, do licha, w końcu! - Isztar, przyjacielu mój największy, jestżeś ty faraonowa córa? - Jestżem, jestżem, Mosesie - zaśmiała się jakoś podejrzanie szcze- rze. Musiałem ją ubawić i to niezle. Lubiłem ją bawić, często spogląda- łem spod oka, czy się śmieje. Lubiłem, gdy się śmiała. Uważajcie, moi drodzy, na to zjawisko. Uciekajcie, gdzie pieprz rośnie, gdy cieszy was, że ktoś się śmieje z waszych dowcipów. Znaczy to, że szukacie jego sympatii. - Wiesz jak bardzo cię lubie, Isztar. Więcej, niż lubie... - Tak...? - spytała zaczepnie. Ale i tak, jakby nie chciała o tym słu- chać. To bardzo skomplikowane wrażenie, nie wiem, czy mnie rozumie- cie. 52 - Szanuję - dokończyłem więc sprytnie. - Jesteś ode mnie mądrzej- sza. - Kokiet. - Tak. Głupi kokiet, dodaj. - Głupi kokiet. Zgodziła się tak szybko, aż mnie to trochę uraziło. - Wiem o tym - burknąłem. - Dlaczego właściwie ze mną rozma- wiasz? Nie odpowiedziała od razu. Odwróciła się, podeszła do dużego okna. Siadła tam na parapecie, wyjrzała na dziedziniec. Wiatr łagodnie czochrał czuby palm, na widocznym w oddali brzegu Nailu wygrzewały się potwory, niebo było histerycznie niebieskie, dziś już tam takiego nie ma. Możecie mi wierzyć. - Bo cię lubię... Pomarzyłem sobie przez chwilę, że to usłyszałem. Taką mam, do diabła, marzycielską naturę. Lubię ciepło w opowieści. Kapral marzy- ciel. Higgins marzyciel. Pierdoła marzyciel. Czasem słyszę to co chcę, a czasem nie słyszę tego, czego nie chcę. Taki mam, proszę was, wy- biórczy aparat słuchu. Przez to nigdy niczego nie wiem na pewno, co może i dobrze dla mnie... - Co mówiłaś? - spytałem, by wrócić z gwiazd. - Tak. Mam taki dziwny głos, że czasem trudno mnie zrozumieć. - Nie, skąd. To ja słabo słyszę. - Naprawdę masz coś ze słuchem? -Żartuję sobie. - To znaczy, że JA niewyraźnie mówię?! - obruszyła się ta kobieta. - Ty mówisz wyraźnie, a ja dobrze słyszę - wyjaśniłem sytuację raz na zawsze. Przecież nie będę robił z siebie kaleki. Wystarczy, że słabo widzę. Jak na pilota, oczywiście, nie ma się z czego śmiać. - Coś musia- ło zaszeleścić, to ten wiatr, zamknij okno. - Jak? - zdziwiła się i uśmiechnęła. Do mnie! Rzeczywiście. Tu nie było okien. Były dziury i wykusze. - Słabo znasz realia, Moses. Najlepiej pisać o tym, co się dobrze zna. - Z autopsji? - podsunąłem. Gdybym się tą radą przejął, nie napisał- bym o Isztar ani słowa. - Nie znamy takich wyrażeń w Eguapie - zaśmiała się. Ze mnie. Ze mnie, do mnie, podobał mi się ten śmiech. - Dobra, dobra - przerwałem jej niegrzecznie. - Przepraszam. - Za co? - potrząsnęła swą grzywką, a wilgotne włosy nastroszyły jej się wokół głowy. Wyglądało to wspaniale, musielibyście ją przy tym zo- baczyć! Tak właśnie odbiera się każde słowo, każdy gest, każdy ruch 53 kogoś, kto zakłócił wasz sen. O, teraz podeszła do czarek z grzanym wi- nem. Ujęła jedną w dłonie, delikatnie uniosła do ust. Ale to nie wszyst- ko. Spójrzcie teraz na jej lewą rękę. Oto zgina ją nieco w łokciu, unosi dłoń, a mały palec odchyla w bok. Ona o tym nie wie, to dzieje się sa- mo. Ale wszystko to jest NIĄ. Jej ruchy, reakcje, spojrzenia, milknięcie wpół słowa, gdy nie dosłyszę... Tyle tego, wszystkiego nigdy nie wyko- rzystam, tego już i tak za wiele, przecież nie o niej chcecie czytać, wąt- pię też, czy sama by chciała. Ja bym nie chciał, na jej miejscu. Ale mam ją tu, na papierze, więc pozwólcie, że jeszcze przez chwilę popatrzę, jak pije... - Dlaczego nic nie mówisz? - zainteresowała się Isztar, córka miej- scowego faraona, zeskakując z parapetu. - Podobno pogadać można z każdym. Ale nie z każdym można po- milczeć- błysnąłem. - Przez 15 minut? - spytała. - WEguapie nie znacie takiej rachuby czasu - zemściłem się okrut- nie za to zamykanie okien, jeśli jeszcze pamiętacie moją gafę. - Łapiesz mnie za słówka, Moses - obruszyła się. - Przepraszam - przeprosiłem ją. Coś się robiłem za grzeczny. - Wiesz, że mam wyprowadzić Hebrajów na pustynię? To nie potrwa dłu- go, góra 40 lat. - Weźmiesz mnie ze sobą? - Bardzo bym chciał... - Jeszcze tylko mała uwaga, Moses - wcisnęła hamulec. - Chodzi mi o twój stosunek do Hebrajów i ich wierzeń. - Ja im te wierzenia stworzę, Isztar! Ja, kapral Moses. - Trochę mi się to nie podoba. Jesteś agnostykiem? - Jasne. W końcu przybyłem stamtąd - wskazałem okno, co mogło oznaczać wszystko. - Znam ograniczenia Rozumu. Jestem jakby wa- szym potomkiem... - O, przepraszam! Moim nie! - zaperzyła się Isztar i opuściła komna- tę, trzasnąwszy drzwiami. W tym miejscu musiała trzasnąć drzwiami i tyle. Nie obchodzi mnie, czy były tam jakieś drzwi do trzaskania. 54 Ziemia: Misjarz. Fiasko Czy może ślepy ślepego prowadzić? Czy mogę cokol- wiek kuzynom moim na Ziemi wyjaśnić, sam tak niewie- le wiedząc? Czy mogę uczucie bezpiecznie w nich za- szczepić, choć sam ze swoim sobie nie radzę? Uzdrowi- łem paru nieuleczalnie, według ich wiedzy, chorych, jed- nego z objęć śmierci zdaje się klinicznej nawet wyrwa- łem, choć już nadpsuty w jaskini leżał... Cóż mogłem więcej? Jak uczucia implantować ludziom, którzy - jak każdy - mają ich tyle, ile trzeba i żaden nadmiar tu się nie przyjmie... - Chodzisz po Judei, mesjaszu, dobro wokół czynisz... - zagadnął mnie któregoś dnia Jan - a może byś nas tak zbawił? - Zabawił? - nie zrozumiałem, co miał na myśli, albo translator użył niewłaściwego przybliżenia, dość, że nie od razu dotarło do mnie znaczenie Janowej propozycji. - Źli jesteśmy wszyscy straszliwie, Panu naszemu nieposłuszni, wokół krzywdy wy- rządzamy jeden drugiemu i sobie samym - zbawić nas trzeba, sami nie damy rady. - Jakże to uczynić? - spytałem, nieco roztargniony. - To TY nie wiesz? - zdziwił się Jan. - Powiedz jak, zrobię co w mojej mocy. - Musisz zginąć za nas. Tak jest napisane w księgach mosesowych... - Chcesz, bym umarł, Janie?! - Nie chcę. Jednak, by Pismo się wypełniło... 55 SIADŁEM kiedyś, by spokojnie parę spraw przemyśleć, nad brzegiem jakie- goś bardzo słonego morza. Nie dawała mi spokoju ta rozmowa. Co też im się ubzdurało? Dlaczego moja śmierć miałaby się na coś przydać? Kto i kiedy na- plótł im tych bzdur? Nie chciałem zostać ofiarą, nie chciałem kogokolwiek zbawiać. I wtedy znów, jak zwykle niespodziewanie, przysiadła się do mnie owa Miriam, o której już wam, o ile dobrze pamiętam, zdążyłem wspomnieć. - Posłuchaj mnie teraz uważnie, mesjaszu. Czy wiesz, że tworzysz tubylcom, mie- szkańcom ziemi judzkiej, strywializowaną i uproszczoną odmianę ich własnej, na razie jeszcze bardzo mądrej religii? - Nie rozumiem... Miłość powszechna i dobro, które próbuję tym biedakom implan- tować, to jakaś religia? O ile znam się na tym, choć na pewno nie jestem fachowcem, to niezbędne w religii byłoby zdefiniowanie Istoty Nadprzyrodzonej. - Postać bóstwa pojawi się później, po latach, w legendach, opowieściach i wspo- mnieniach. Zapewne ty się nim staniesz, mesjaszu... - Nie rozśmieszaj mnie, Miriam. Wystarczy na mnie spojrzeć. Jakiż to bóg mógłby nosić brodę - bóg z brodą, owym atrybutem męskiej próżności - można pęknąć ze śmiechu! I jakiż to bóg mógłby mieć tyle wątpliwości na każdym kroku? A poza tym... skąd uciebie, droga Miriam, ta anachroniczna przenikliwość? Rozumiesz, a przynaj- mniej nie dziwią cię, takie pojęcia jak implant i definicja. Boję się drążyć temat, ale wy- dajesz mi się osobą niezupełnie z tego świata... - Ciepło, ciepło... misjarzu, mesjaszu czy... Pawle? - Wolę, gdy nie nazywasz mnie Pawłem. Imię to od jakiegoś czasu nie najlepiej mi się kojarzy i chyba je zmienię. - Jak to? - Długo by tłumaczyć, Miriam. Odpuść mi winę, choć jej nawet nie znasz. - A ty daruj sobie archaizmy, Jędras, jeśli tak się wolisz nazywać. Translator też ci niepotrzebny. Przynajmniej przy mnie. - Translator... Skąd wiesz o nim?! - No dobra, Jędras - Miriam wstała z piasku, przeciągnęła się i otrzepała szatę - obo- je nie musimy bez końca grać tej komedii. Jestem kapitan Miriam Magdalen z Między- galaktycznego Biura Kontroli Ingerencji. Chlapnęło cię zdziwko? Wiem o tobie wszyst- ko. Muszę przyznać, że sporo zdrowia kosztowało mnie przekopanie się przez wszyst- kie owe pożółkłe dokumenty, które pozostawiłeś za sobą. Sporo wiem o tobie. I o tych wszystkich laskach, o których sądzisz, że wyłażą z każdego kąta, wyłącznie po to, by ci przeszkadzać, nawet nie wiadomo w czym. Twoje obsesje są twoją prywatną sprawą, kontrolerze i lepiej będzie, jeśli pozostawisz je tam gdzie ich miejsce - w swej chorej ja- źni. Możesz mi wytłumaczyć, skąd ta cholerna ckliwość, jakieś wręcz rozmemłanie biją- ce od twojej osoby? Nie obawiasz się śmieszności? - Nie należymy do tego samego gatunku, pani kapitan... - Tak, oczywiście, to najprostsze wytłumaczenie każdej waszej męskiej przywary - kapitan Miriam Magdalen spojrzała na mnie po raz pierwszy poważnie i z odrobiną tro- 56 U ski tymi swoimi cholernymi oczami, których przedziwnej ostrości nie mogłem znieść, więc odwróciłem się od niej i wtedy dopiero rozpoznałem sarkazm w jej słowach. A znalazłszy natchnienie w leniwie bijących o żółty brzeg falach, wypaliłem: - Ja ciągle szukam... - Aha. Może tego? - podała mi wyciągnięty spod zwoju płótna laptop. - Na bogów... czy to... ma zasilanie? - Oczywiście. Wreszcie odczytasz swą instrukcję z „Lucylli Nebo“. Powiedzieć, że o niczym innym tak nie marzyłem, jak o poznaniu dalszych instruk- cji, oznaczałoby lekką przesadę. Jednak uruchomiłem komputer, wsunąłem dyskietkę. W edytorze pojawiło się kilka zdań, pisanych w pośpiechu, widocznie „Lucylla“ miała zaraz startować. f „mac.word- laptop ) instrukcja - badania dra Darviana doty- czyły wyłącznie uczuć romantycznych, sentymentalnych uwaga, powtarzam: uwaga! przerwać mi- sję istnieje niebezpieczeństwo powtarzam niebezpieczeństwo reakcji paradoksalnych testowanych obiektów algorytm implanto- wania uczuć romantycznych zastoswany do populacji (nie do poszczególnych osobni- ków) implikuje agresję całych grup spo- łecznych dr Darvian aresztowany, kontroler Paweł V____________.___________) Głęboko zaciągnąłem się nieskażonym powietrzem Ziemi. Potrzymałem je chwilę w płucach, wypuściłem. Zaciągnąłem się ponownie. Taaak... Więc to tak. Budzę agre- sję nawet wśród swoich przyjaciół. Stąd pomysł Jana. Stąd ten atrakcyjny niewątpliwie dla tubylców pomysł poświęcenia mego życia na ołtarzu ich chorej potrzeby odkupienia wyimaginowaych win. Dobro oznacza słabość - słabość wywołuje agresję. Natura pre- feruje silnych, słabych eliminuje, gdyż nie rokują dobrze. Nie gwarantują genom bez- pieczeństwa. To reakcja rozsądna, nie paradoksalna, wy federacyjni hochsztaplerzy! Do kroćset! Jak chcieli mnie zabić? - Kim jesteś naprawdę, Miriam? - zapytałem jednak. Wydało mi się to ważniejsze, sam nie wiem dlaczego. - Albo lepiej mi nie mów... - wystraszyłem się nagle czegoś, co jeszcze wyraźnie nie ukształtowało się w moich myślach. 57 - Tylko agresja, ambicja i brutalność - jako cechy przywódcze - wywołują ule- głość. Tylko one pozwalają sterować po- pulacją. Wasz Darvian to stary dureń, ale Paweł Jędras - to dureń do kwadratu! - wyjaśniła mi kapitan Miriam, puszczając mimo uszu moje pytanie, lecz po chwili potrzebnej jej widać na przeanalizowanie wszystkich za i przeciw oświadczyła: - Możesz mnie nazywać swoim dobrym du- chem. - Uważasz więc, dobry duszku... - Bez poufałości, Jędras, jeśli wolno... - Uważasz więc, Dobry Duchu, że uczucie pozytywne nie pozwala sterować, jak to nazywasz - populacją? - Uczucia pozytywne są nietrwałe, de- strukcyjne i służą wyłącznie prokreacji. Obserwowaliśmy, co należy do naszych obowiązków, misję niejakiego Mosesa Higginsa, kolejnego peregrynatora, niech was pokręci, kaprala Sekcji Dalekich Inge- rencji Unii. Misja dotyczyła wprawdzie tyl- ko testu nowej technologii wytwarzania żywności - Unici mają problemy z aprowi- zacją międzygalaktycznych wypraw, jako że żywią się wyłącznie pewnym gatunkiem stworzeń zwanych papu, a stworzenia te są nietrwałe. Otóż rozbudzone na Ziemi w ka- pralu Mosesie uczucie - Unici klonują się, tak więc nie doświadczali dotychczas potę- gi uczuć romantycznych - położyło misję. Zaczął zachowywać się emocjonalnie i nie- racjonalnie. Kompletne fiasko... - Moses... gdzieś to słyszałem. Jan wspomniał niedawno o „mosesowych księgach“. - Możliwe. Moses - relatywnie wy- przedza nas tutaj o jakieś trzy tysiące lat - prowadził dziennik. Pisanie to groźny symptom utraty kontroli nad jaźnią. Wola- łabym się mylić, Jędras, możesz być pe- wien, że wolałabym. Też chciałabym uwa- żać uczucie pozytywne i jego najdzikszą odmianę - uczucie romantyczne - za wiel- ki i trwały dar Natury. Niestety - jest ono darem Istoty, którą tu na Ziemi zwą Szata- nem. - Skąd pochodzisz, Miriam? Posiadasz wiedzę, która mnie zadziwia. A może to nie wiedza lecz przekonanie tylko lub wiara? - Słyszałeś o Trzecim Exodusie? - Znam dwa tylko. Dały początek Unii i Federacji... - Był i trzeci. Jesteśmy najbardziej zaa- wansowanym szczepem ludzkości, który świetnie radzi sobie bez hm... nadmier- nych emocji. Obserwujemy wasze niepo- radne poczynania, wasze miotanie się między dobrem a złem, i gdy trzeba - in- gerujemy. Tak jak teraz. Dobro i zło, to ludzki wymysł. Wszechświat zaś, Natura, nie są ani DOBRE ani ZŁE. Są, jakie są. Zmierzają tam, gdzie zmierzają, a więc do- nikąd. Jesteście słabi i przerażająco, tak - rozpaczliwie głupi, kontrolerze Jędras. Oba wasze exodusy trafiły w ślepe uliczki, wasza ewolucja zatrzymała się. Wy obser- wujecie wyłącznie cienie pląsające po ścianach. Nasza generacja postrzega już owych cieni przyczynę. _____sr E3 58 ¦ - O pełen skrajnego pesymizmu kapitanie Dobry Duchu... Dlaczego mi o tym mówisz? - Bo grozi ci poważne niebezpieczeństwo. Uwierz mi, mam niezbędną wiedzę i do- świadczenie. - Uważasz, że mógłbym się tu... zainfekować uczuciem romantycznym?! - JUŻ to ZRoBIŁEŚ. To nie było przypuszczenie. To była stalowa pewność. Do stu najjaśniejszych błyskawic, nie doceniłem więc przenikliwości kapitana MM! Ale oczywiście głośno od- parłem tylko: - Ciekawe, KTÓŻ to mnie zainfekował. Wyprzedzacie nas o eony świetlne w swej znajomości natury i wszech- świata. Myślę, że i o mnie wiesz więcej, niż ja sam, o co nietrudno... - Wiedza o tobie to nic ciekawego i wyzwanie niewielkie. - Ale możesz mnie chyba uświadomić, przez kogo poło- żę misję, kapitanie? - No cóż. Skoro nie wiesz... - Miriam popatrzała mi w oczy, a jej zazwyczaj przenikliwe spojrzenie na chwilę złagodniało, co pozwoliło mi wytrzymać ten wzrok. - Może więc jeszcze nie wszystko stracone i uratujesz swą niewie- le wartą skórę. NOWU było ich dwóch - o ile dobrze pamiętam - z Dziesiątego Manipułu Szóstej Kohorty, stacjonują- cej w Sebaste. Gdy podchodzili do mnie, cicho skrzypiały rzemyki ich sandałów. - Tyś jest Jezus zwany mesjaszem? - Jestem Jędras, zwany misjarzem, jeśli łaska - sprecyzo- wałem, pełen nadziei, że jednak chodzi im o kogoś innego. - A więc pójdziesz z nami do procuratora Judei - było im wyraźnie wszystko jedno, kogo ze sobą zabiorą do tego procuratora. - Jest parę spraw, które powinieneś wyjaśnić naszemu hegemonowi, Joszuo z Gamala. Sami widzicie. Kręcili jak potłuczeni. Takiego bałaga- nu nie było nawet w papierach Federacji. Ale czy po tej rozmowie z Miriam miałem jeszcze coś lepszego do roboty, niż zabawić nieszczęsnych rybaków? p dtjS^Jtz namicuUć 59 Ziemia: Moses. Cud Jak może zauważyliście już w swej bystrości, z wolna przeistaczać się począłem. Higgins, mówię sobie kiedyś, toś ty zupełnie na manowce polazł. Jah-Weh na stacjo- narnej tkwi jak kołek, znaku od ciebie wypatruje, do działania gotów, a ty się tu przeistaczasz. Szlachetnie- jesz jakoś, durniu Higgins, dobro cię rozpiera niczym ba- lon, jeszcze chwila, a ulecisz na skrzydłach ułudy ku kra- inie wiecznej szczęśliwości, by tam miód i wino spijać, dobro czynić, zło tępić a morały banialuczne wszem i wobec prawić. Źle jest, Higgins, myślę sobie, otrząśnij się, chałat wypierz, sandały zapnij, brodę przystrzyż i do roboty! Sekcja Dalekich Ingerencji nie będzie opłacać wodzących maślanymi oczami za księżniczkami darmo- zjadów, co byś nie myślał o Elohimie i jego rozumie. Ta- ki głupi nie jest. Na Ziemi z Isztar takoż zostać nie mo- żesz, nie wolno ci, sam wiesz, otrząśnij się - tak sobie powtarzałem w rzadkich chwilach trzeźwości - boś już prawie przepadł. 60 RESZCIE na spacer wyszedłem. I cóż widzę? Oto Hebrajowie moi srodze uciskani są, krzywda im się okrutna dzieje, bo a to cegłę każą im wyrabiać, a to miasta budować, jako że głupie myśli z bezczynności najłatwiej się rodzą. Tak właśnie faraon kombinował, gdyż, jakom wspomniał - Hebrajów coś dziwnie nie lubił. Bym w skrybowaniu całkiem z sił nie opadł, dał mi pan mój ziemski pomocnika, którego Aaron zwali. Arek go nazwałem, dla krótkości i poręczności, bo jakże tu wołać: Aaronie, rylec naostrz, Aaronie papirusa przynieś, Aaronie kubeł wynieś, Aaronie to, Aaronie tamto - język można sobie wykrzywić na tych hebrajskich imionach. Arek zaś srodze krzywdami swego ludu się zamartwiał, po chałupach latał, płaczów wszelakich wysłuchiwał, skargi ich do mnie przynosił. Myślę, dobra nasza, faraon wiatr sieje, ja zaś burzę wykorzystam. Mówię więc kiedyś do Arka: - Pan wasz, a mój wielki przyjaciel, Jah-Weh go zwę, nie masz kapitana nad Jah-Weha, nakazał mi pomoc wam przynieść. To w konfidencji wielkiej jeno ci mówię, byś nadziei nie tracił. Arek ostrząc rylec palca omal sobie nie uciął, wzrok swój na mnie obrócił i rzecze: - Nie może to być! Toż zapomniał on o nas... - Nieprawda, Arusiu, plotkom złych ludzi ucha nie dawaj - powiadam. - On czeka, aż lud twój do Niego przybędzie. Tylko patrzeć, jak znak od Niego nad Ramses ujrzymy. A z faraonem inaczej gadałem. To lenie, prawiłem, pożytek w Eguapie z nich żaden, dziwaki jakieś, innego niż wasza wielmożność pana mają, a choć w niebie on, to nie Aton przecież jego imię. Waszej wielmożności też coś jakby troszeczkę nie lubią... po kątach pyskują, że strach powtórzyć, lepiej by ich - ciągnę chytrze - na pustynię gdzieś wysłać, niech tam szczęścia szukają. - Higgins, bracie mój, z ustżeś mi to wyjął! - bardzo się faraon ucieszył. - Powoli, królu, nie nagle - miarkuję jego wysokość. - Za łatwo by poszło, na pusty- ni pusto i głodno, połapią się, wyjść nie zechcą, coś przewąchać gotowi, trzeba ich tro- chę... hm... przydusić. I przydusił faraon Hebrajów. Oj, nielekko im było w Eguapie, nielekko! Jeszcze więcej cegieł wyrabiać musieli, a nawet - o zgrozo - w ziemi się grzebać, by zboże uro- sło i chleb było z czego zrobić. Tak więc prawię Arkowi, że trudno, faraon puścić nie chce i już, pan zatwardził ser- ce jego czy co, sprawa niejasna, trzeba by cudu chyba jakiego. Tu sobie Jah-Weha przy- pomniałem, łączność z nim nawiązałem koło północy, ostrożnie, by szumu nie robić. Ten wiele nie myślał, węża picyną odurzył, że sztywny się niczym laska zrobił i rzecze: - Macie tu, Higgins, he, he, znak taki, że fanfaron ten twój natychmiast zrobi, co mu każesz. - Faraon - mruknąłem, węża pod łóżkiem chowając. - Nie mądrujcie się, Higgins - słyszę jeszcze. - Czasu zostało niewiele. Rankiem, gdy Arek się zjawił, węża mu pokazałem. Ta laska - mówię - króla prze- kona. Arek spojrzał na mnie posępnie, czuprynę swą czarniawą poczochrał, oczami przewrócił i jak nie westchnie: 61 W - Nie masz, nie masz nadziei dla ludu mojego. Moses rozum postradał, faraona laską po głowie tłuc będzie. - Spójrz tylko, gdy zechcę, laskę w wę- ża przemienię... - Cóż z tego? - posępny był nadal mój przyjaciel. - Faraon dziesięciu magów z laskami zawezwie, dziesięć lasek wnet mu w węże zamienią. Zastanowiło mnie to, w końcu nie sztu- ka węża uśpić, spojrzałem na swego - ogromny był, tłusty, Jah-Weh byle czego nie podniósł, bardziej pastorał niż laskę przypominał. - Nic to - odrzekłem więc. - Spróbuje- my się z królem. A że akurat w Eguapie rok nowy nasta- wał, hulanki wielkie się odbywały, faraon zaś w swawolach wszelkich srodze się lu- bował, to i okazja do cudu wyśmienita po- wstała. W sali największej lud się zebrał, fara- on na swym fotelu usiadł, obok Isztar miejsce zajęła, niżej zaś maszkaron ów Isi- tija, która w ręce klasnąwszy nagusów orszak przed tron sprowadziła. A każdy z laską... Niedobrze jest, myślę. Mój pa- storał im wszystkim nie poradzi... Isztar coś markotnie wokół spoglądała i choć oczy jej zwykłym blaskiem płonęły, to iskierek wesołych wokół nie rozrzucały, zachowując je widać na inne czasy. W ogóle sposępniała coś dziwnie, za serce co i rusz się chwytała, listy jakieś do przy- jaciół rozsyłała. Coś niedobrego się działo. Furda, myślę, owe węże, furda i Jah-Weh z misją moją, ważne, by Isztar posępna nie była, by gadać chciała, choćby i złośliwie... Tak więc prawym okiem do Isztar mrugnąłem, ta uśmiechnęła się do mnie, pierś swą wypiąłem, laskę mocniej ścisną- łem i hardo w oczy papie faraonowi spoj- rzałem. - Panie! Oto znak w dłoni trzymam, któren od Jah-Weha dany, wnet o mocy jego dwór cały przekona! I jak nie cisnę laski pod fotel, gdzie fa- raon siedział, jak nie wrzasnę, jak nogą nie tupnę, by węża obudzić! Ten, gdy tylko do przytomności wrócił, rozglądać się po- czął, kogo by tu najpierw połknąć. Głodny był, picyna apetyt zaostrza. Laski w rę- kach magów żadnych rozkazów nie czeka- jąc szalonymi zygzakami uciekać się pu- ściły, gdzie która miała najbliżej. A mój za nimi! Tylko mlasnął i po faraonowych kij- kach ślad nawet na posadzce nie pozostał. Wziął mnie więc faraon na stronę, kapą szczelniej swe członki opatulił, rozejrzał się, czy kto nie słucha i rzecze: 62 - Tych znaków wystarczy, więcej ich skrybo nie czyń, bo mi dwór cały wygu- bisz, ale by nie było żem słaby, kija mar- nego się przeląkłem, to w księgi wstawić musisz plag z... dziesięć, którymi hebrajo- wy Jah-Weh lud mój biedny niby to do- świadczył. Wiesz, skrybo, dziś mogę wszy- stko, lecz jutro... któż wie, jak mnie osą- dzą? A cóż to za pa- mięć o słabym farao- nie? Dość, że kapłani dziwnie na mnie za owego Atona cięci, Hebrajów wypuścić za darmo to zbyt duże ry- zyko. Na to ja po głowie się drapię, krokami wielkimi komnatę przemierzam, dumam, aż pod czerepem skwierczy, dziw że dym uszami się nie puszcza. Co by tu strasznego wymyślić, by potom- ność faraonowi miękką rękę wybaczyła? - Gdyby tak wodę w Nailu w krew przemienić? - pytam ostrożnie. - Do kroćset! To dobre! - wykrzyknie mój władca. - Ale Nail mało. Wszystkie rzeki, kanały i zalewy, wszystkie zbiorni- ki, nawet woda w naczyniach glinianych w krew ma się przemienić! Tak napisać musisz. Lekka to przesada, myślę, starczyłoby sam Nail krwią wypełnić, ale jak wszystko to wszystko. I tak też zapisane zostało. Ledwom kropkę postawił, ten znów: - A spuść na ziemię naszą plagę żab! To straszniejsze jeszcze, niż krew w Nailu - podpowiada mi dziwnie podniecony fa- raon. - Może komarów? - pytam nieśmiało. - Nie! Żaby być mają! - z błyskiem w oku wrzaśnie. - I łazić po mnie, a po sługach moich muszą. - Po Isztar też? - pytam przytomnie. - Na cóż Isztar wspominać... - zreflek- tował się leciwy władca. - Niech się po księgach nie po- niewiera. - Słusznie - przyznałem. - Na Isztar żaby nie wle- zą. Ale za to komary na Eguap ześlę! - spróbowałem targu. - Dobra - przy- bił piątkę faraon. - Niech już ci będą te komary. I tak oto komary zapisałem do księgi. Potem muchy. Dalej wygubiłem wszystkie bydło, co zaś nie zginęło z głodu i pragnienia, wrzo- dami pokryłem, co zaś uchowało się na polach - gradem wytłukłem, potem nad pobojowiskiem szarańczę dla pewności przepuściłem, wreszcie słońcu kazałem zgasnąć, by kto szczęśliwie pragnienia, głodu i chorób uniknął, łeb sobie w ciem- nościach eguapskich rozwalił. Taki by- łem. Isztar w księgi wstawiać nie kazano, więc po ziemi eguapskiej do woli hasać mogłem. Faraon plagi obejrzał, tu coś poprawił, tam dodał i rzecze: - Wszystko, cholera, mało. 63 Sadysta był i tyle, powiadam wam. Albo tak się tych swych potomnych bał, że go z piramidy wyrzucą, co bliższe prawdy chyba, bo oto co umyślił: - Wygubcie mi tu, skrybo, jeszcze dla pewności wszystkich pierworodnych. To lud mój przekona, że bóg Hebrajów potraktował mnie poważnie. I wygubiłem mu pierworodnych, nawet wśród bydła i kur, choć dziw, skąd się wzię- li, jako że wcześniej cały Eguap parę razy w perzynę obróciłem, stratowałem i przykle- pałem po wierzchu, żeby nic żywego nie wystawało... Ale jak faraon prosi - wygub, to znaczy wygub i tyle. Paru pierworodnych, co plagom wcześniejszym szczęśliwie uszli, odnalazłem i śmierć im szybką zadałem. Myślę, odetchnę sobie, a tu nie... Faraon przeczytał wszystko od początku, po głowie się swej podługowatej podrapał, pomruczał że „mało, wszystko mało“ i poszedł sobie, powłócząc ciężko nogami. Spróbujcie takiego zadowolić! Po doświadczeniach podobnych sam szybko bym He- brajów z Eguapu przegonił, srodze jeszcze kijami popędził, by żaden się w jakiejś cha- łupie nie zawieruszył, paru ocalałych Eguapian na wszelki wypadek dorzucił, a temu MAŁO! Co czynić? Zamknąłem się w swej komnacie, z nikim gadać nie chciałem, wodę z winem pocią- gałem, w sufit na łożu leżąc patrzałem i nic. Ciemno się zrobiło. Aż tu, słyszę, krok jakiś niewieści się przybliża, za chwilę Isztar uwezgłowia mego stanęła, z góry na mnie popa- truje i nic nie mówi. - Siądź, Isztar, bo wstyd mi, gdy z góry patrzysz - prawię, a ta nic, stoi i patrzy. - Coś zaszło? - pytam. - Pan serce faraona rozmiękczył? Może Hebraje w Eguapie chcą zostać? - Obiecałeś... - mówi wreszcie Isztar. - Miałeś mnie zabrać ze sobą. - A gdzież ja cię, księżniczko, wlec będę! Tam trudy i znoje, doświad... - o mało się nie wygadałem. - Doścignie nas faraon, skórę wygarbuje, bo nie wypada mu Hebrajów puszczać, a gdy ciebie jeszcze ze mną zastanie?! - Pan twój nie dopuści, Mosesie - ona na to. - Cóż ty wiesz o Jah-Wehu... - westchnąłem. Coś wzdychać poczynałem, gdy się tylko pojawiała. Choć rad bym ją nawet zaraz na pustynię wywieść, o Unii naopowiadać, nic takiego uczynić nie mogłem. Nic nie mogłem, przyjaciele. A znów na pustynię iść, 40 lat w te i nazad z kupą Hebrajów się włóczyć, maszyny doglądać i wszystko bez Isztar? W cięż- kie termina popadłem, sami widzicie. Marnie z tobą, Higgins, myślę, w żaden sposób tego rozplatać nie mogąc. Isztar zaś, nakrycie z brzega odrzuciwszy, na łożu mym przysiadła i dalej oczyma swymi mnie przewiercać. Nic to, myślę, kapral Higgins na plewy nie pójdzie, rozumu resztek nie utraci. A ta wstaje, daremność zabiegów swych widząc, skraj łoża ponownie równo nakrywa i stoi. - Stać tak będę, aż na pustynię weźmiesz! - prawi, stanowczość u niewiast rzadka z głosu jej bije. A ja milczę, spod oka popatruję, może się znudzi. 64 Na nic. Nogę jedną w kolanie zgięła, z tyłu za stopę się ucapiła i dalej, jak marabut, na jednej kończynie się kiwać... Drugą podniesie, upaść gotowa, krzywdę sobie zrobić. Nie mogłem przecie dopuścić... - Isztar ma śliczna - mówię - toż światy odmienne nas kształtowały, jaźnie nasze gdzie indziej świadomość nabyły, eony świetlne nas dzielą. Tyś cywilizacja stara, ni- czym grzyb kapciowaty, w trudach okrzepła, lecz jam starsza jeszcze, techniką naszpi- kowana, teoryjami nieposiężnymi dla umysłu twojego napełniona, gdzież ci ze mną po drodze? Tak mówię, choć rad bym do piersi przycisnąć, główkę kształtną gładzić... - A ja i tak stać będę, aż weźmiesz - odrzecze Isztar i tylko jedną nogę na drugą za- mienia. - Technikę lubię, choć nie wiem co to takiego. I stara taka, jak mówisz, nie je- stem. - Toż widzisz sama jak język wspólny trudno nam odnaleźć, na falę wejść jedną, mo- dulację porównać, fazę zgodną odszukać. Czym mówił, żeś stara? - Docinasz mi, Moses, złośliwyś niczym ropucha, wiem o czym prawisz, choć racji żadnej dopatrzeć się w twym gadaniu nie mogę. - Wezmę już, wezmę - pękam nagle, niby to po ciężkiej z sobą walce, z łoża wstaję. - Tylko tę drugą nogę na posadzce postaw, bo łacno upadniesz, ucapić nie zdążę. Nie można było poważnie z Isztar rozmawiać. Przynajmniej nie zawsze. - Nie martw się, wszystko będzie dobrze - rzecze mi nagle, a we mnie jakby trzy ła- dunki z piorunnicy SYNAJA trafiły. Ległem na łożu znowu. Zważcie, jak kunsztowne Natura w Isztar dzieło wykonała, piękno z rozumem łą- cząc. I to może mnie do niej przyciągnęło - jako że przeciwieństwa lgną podobno do siebie nadzwyczaj uparcie. Bo i ze mną Natura podobną sztukę uczyniła, durnotę z po- kracznością spajając. Ale dość może o tym. Tak sobie myślałem, na Isztar spoglądając, a ona tymczasem ku ścianie podeszła, tam kucnęła i oznajmia, że taką właśnie być pragnie. Taką małą. Co spojrzę pod ścianę, to lekko mi jakoś, przyjemnie, katecholamin w mózgowiu przybywa, a co zastanawiać się pocznę, to ciężko się robi, mózgowie smutnieje, Eguap barwy traci. Patrzeć pod 65 ścianę źle, bo mami i myśleć niedobrze - bo smuci. Tak to wiszę między owym sa- crum pod ścianą a profanum na łożu, nie wiedząc co też czynić, nic więc nie czynię. Iść z Hebrajami na pustynię, maszynę te- stować - nieważne się zdaje, cudaczne ja- kieś, powagi wyzbyte. A skąd zamieszanie całe? Stąd, że się ma Isztar z księżniczki w symfonię zmieniła, a modulacje takie bardzo źle na Higginsa wpływają. Tymczasem Symfonia Isztar spod ścia- ny wstała, ku łożu memu, Higginsowemu podeszła, na brzeżku, kapę odsunąwszy, siadła, figę z misy wyjętą w palcach obróciła, niby mnie ją pokazując... - Masz ochotę? - spytała niewinnie. Nie, toż nie z Unii Isztar, co figa zna- czy, wiedzieć nie może, durny Mosesie, mózgowie twe całkiem zwoje wygładziło! Bierz figę i zjadaj, a nie mlaskaj zanadto, bo tu w Eguapie bacznie form przestrze- gają. - Wiesz, Isztar, kto to Jah-Weh? - py- tam, słodki owoc przełknąwszy. - Wiem, pan twój, co w niebie siedzi. - Tak, właśnie... On misję mi zlecił... nakazał empirii pewnej dokonać, test taki, pojmujesz? - Nic a nic - śmieje się Isztar. - Potęż- ny pan, ów Jah-Weh? Większy od Amona? Atonowi poradzi, co go ojciec nad Amona stawia? - Potężny i groźny - kombinuję, sko- rom już zaczął, by zrozumiała, Symfonia jedna. - Groźniejszy niż Amon i Aton ra- zem wzięci. Więcej: nie ma ich dla niego. - Czcić musisz wielce owego Jah-We- ha, skoro tak o nim mówisz. O, szatany! Więc tędy myśl jej biegła. - To człowiek, jak ja i... ty, Isztar. Chcę, byś wiedziała... - Bóg-człowiek? Nie pojmuję, Mose- sie. Jak człowiek władcą na niebie być może, od Amona i Atona większym? - Daleko wybiegasz, Isztar. Amon twój i Aton to twory umysłów waszych. Jah-Weh to człowiek. - A tyś synem jego? - Ee... Jah-Weha...? - na chwilę mnie zatkało i gębę rozdziawiwszy niemo sie- działem. - Tak sobie pomyślałam, boś dziwny. „Dziwny, Symfonio niezwykła, to prawda, ale przy tobie“ - zamruczało we mnie. - Jah-Weh ojca nie miał, ni matki. Klo- nowany był, dzieci mieć nie może. To trudne, pojąć nie zdołasz. - I bóg twój dziwny, Mosesie. Nie bóg, a człowiek, mówisz, z nieba władzę spra- 66 wuje, matki ni ojca nie miał... Zadania ci stawia, niepojęte to dziwy... Ty mi kłamiesz! - zawoła nagle. - Śmiejesz się ze mnie, Mosesie! Tak, inaczej być nie może! Dlaczego to robisz? „Żeby to krotochwile mi w głowie były, jak wcześniej, to i szczęście wielkie Higgin- sem by władało“ - myślę. - Prawdę mówię. Prawdę, której nikt tu pojąć nie jest w stanie. Wiesz, co to Unia? - Kraj, z którego przybyłeś. Za Kaananem leży... - Dalej... księżniczko Eguapu. Dalej... - Dalej Babulon tylko. - Nie na Ziemi Unia, księżniczko. - Nie na Ziemi, mówisz? To gdzie? - Wysoko, wyżej niż myślisz. Widzisz gwiazdy, które kapłani wasi obserwują? - Widzę - mówi i bliżej mnie siada. - Wieczorami długo w niebo patrzę, światełka migotliwe na nim widzę, zdają się mówić do mnie, baśnie jakieś, nie-baśnie, znaki da- ją. Podobno to dusze przodków naszych na Eguap patrzą... - Unia dalej, niż gwiazdy, które widzisz... - markotno mi się nagle zrobiło, że do do- mu mam tak daleko. - A każde z tych światełek innemu światu świeci. Inne pod nim ziemie, do waszej podobne i całkiem odmienne. I końca tym światom nie masz... O tym kapłani wasi nie wiedzą jeszcze. Tam, w gwiazdach, pięknie i strasznie, księżniczko, na jednych ziemiach lepiej, na innych gorzej, niż tu, w Eguapie. Wszędzie inaczej, a naj- piękniej w Unii. Najpiękniej, księżniczko, bo tam... wszystko można. Tam człek wol- ny, nawet taki dureń jak Higgins co chce robi. Chcesz, księżniczko, znak ujrzeć, że z gwiazd przybywam? - Straszno mi jakoś - Isztar o ramię me się wsparła, ręką czoła mego dotknęła. - Tyś chory, Mosesie, gorąc z twarzy twojej bije, majaczysz... - Podejdź więc do okna, księżniczko - proszę, choć rad bym ją dłużej u boku przy- trzymać. - Wyjrzyj, a ostrożnie, bo znak ci dam, który o prawdzie zaświadczy. Isztar wstała, bacznie mi się przypatrując, czym zdrów, czy żartów z niej nie robię, lecz powaga musiała się na mym obliczu malować, bo posłusznie do okna podeszła. Gdy wzrok swój na niebo skierowała, szybkom sensory trzy na piersi, pod chałatem ukryte, w kolejności umówionej na krzyż musnął i szepczę: - Tu Higgins, ser. Musisz przelecieć nad Ramses, kierując się ku Sukkot. Wykręć, ser, jakiś numer, bo wszyscy muszą zobaczyć TWOJĄ MOC, kłopoty mam z Hebraja- mi. Aha, nad Sukkot się zatrzymaj, zobaczę, co dalej. - No, Higgins, wiedziałem, że ci się uda. Zaczynasz mi się podobać - słyszę spod chałata, urim i tumim kręcę, bo coś chrobocze. -Ćwiartką mocy, ser. Szkoda miasta i Eguapian. - Coście tak sflaczeli, Higgins? - dobiega spod chałata. - Żal się wam przygłupów nagle zrobiło? - To ludzie, ser. Jak my. - Brednie. No dobra, lecę. 67 jufja im pokafrł... Grzmot olbrzymi się rozległ, gdy SYNAJ emitery uruchomił, przyświetlną z miejsca osiągając. Grzmot ogromny przez Ramses się przetoczył, od krańca po kraniec miasta, lud budząc, grzmot od piorunów stokroć potężniejszy w drżenie mury pałacu wprawił. „Byle nie przesadził“ - myślę, wiedząc, że dopiero się rozpędza. - Ćwiartka mocy, ser - pod chałat rzucam. - Dobra, dobra, Higgins - chichot się stamtąd rozlega. - Już ja im pokażę! Patrzę, a Isztar przy oknie stoi, ruszyć się nie śmie, w niebo patrzy, oczu oderwać nie może. A tam, na niebie, jasność wielka rozbłysła, z nocy dzień czyniąc, nigdy dotąd astrostatek transgalaktyczny nad Ziemią nie przeleciał, zjawisk podobnych ludzie nie widzieli. Jasność zaś rosła, choć zdawało się, że jaśniej być już nie może, rosła i potęż- niała z chwili na chwilę. Słońce, gdyby świeciło, marną lampką oliwną przy jasności tej by się wydało, a ona rosła i jaśniała... Zwyczajna to rzecz dla was, przyjaciele, którzy emitery w działaniu co dzień nad Trzecią oglądacie, gdy astrostatki z przyświetlną w Pustkę ulatują. Zważcie jednak, że na Ziemi nic jaśniejszego od gwiazdy dziennej dotychczas nie widziano... Isztar od okna odeszła, oczy zamknięte dłońmi przesłania. - Patrz, księżniczko, patrz! To Unia na twój rozkaz nad Eguapem moc swą pokazu- je! - krzyczę, by głos mój poprzez grzmot emiterów się przedarł. Jah-Weh emitery przygasił, na słupie ognia nad Ramses stanął, obłym cielskiem SY- NAJA II zakołysał. Potężny to był statek, kochani, lubię te machiny oglądać, gdy ku gwiazdom ruszają, wdzięczne są i lekkie w swej potędze, zwrotne i zwinne, z gracją ja- kąś ręce pewnej pilota się poddają, sami przyznacie, gdy im się kiedyś przyjrzycie. 68 A Isztar znów do okna podeszła, zachwycona w niebo się wpa- truje, nic nie mówi, tylko patrzy, patrzy na cząstkę Unii mojej, na twór rozumu ludzkiego, który eony świetlne z szybkością myśli przemierza. I wcale zachwytowi jej się nie dziwiłem. SYNAJ pokołysał się chwilę, dyszami kierunku prychnął, słup dymu ku niebu wyrzucając (coś w dopalaczu szwankować musiało) i nad Sukkot pomknął, by tam, na obłoku kondensacyjnym, różowo emisją zabarwionym, niczym kwoka na jajach przysiąść. - To Jah-Weh, księżniczko, to korab z Unii, mój rydwan niebie- ski, którym tu przybyłem. Pojmujesz? Patrz, Isztar, bo dla ciebiem go sprowadził. Widzisz jaki piękny? Symfonia moja nic nie rzekłszy od okna się odwróciła, ku łożu memu podeszła, przy nogach jego przycupnęła, a oczy jej, pełne światła, pełne zadziwienia na kaprala Higginsa spojrzały. I nic dalej nie mówi, patrzy. Zerwać się wreszcie z łoża chciałem, kości mnie już wszystkie od tego leżenia rozbolały, do piersi Isztar przycisnąć, po raz wtóry wie- czora owego chęć taką miałem, nic z tego nie wyszło... - Ładnie siadł, szelma - mruknąłem tylko, na Isztar popatrując. - Stery go słuchają, przyznać trzeba... Tu do komnaty cień jakiś wleciał, do okna doskoczył, w obłok nad Sukkot popatrzał, potem do mnie, do łoża przypadł, na kolana runął i rzecze: - Mosesie, panie nasz i władco, lud mój gotowy, gdzie każesz pójdziemy - i nuż głową o posadzkę walić, jęki jakieś z siebie wydo- bywać. - A, to ty, Aaronie - powiadam. - Wstań, brodę przygładź, bacz byś księżniczki nie przeraził swymi gwałtownymi ruchy. Dość się już cudów napatrzyła. Wstań, mówię, otrzep chałat, ludzi zbierz i ku Sukkot za obłokiem ruszajcie, tam do was i ja dołączę. A weźcie ze sobą bydło i dobytek, bo droga daleka nas czeka. Wynieście też cia- sta z Eguapu, placków napieczcie, bacząc by nie skwaśniały. Wielu was będzie? - Około sześciuset tysięcy mężów pieszych, nie licząc bab i dzie- ciarni, Mosesie - odpowiada ten całkiem przytomnie. - Sam widzisz, żywność wziąć trzeba, póki w Eguapie zamiesza- nie i chaos. A gdyby kto odejść wam wzbraniał, nie wiem z jakiego powodu, ale gdyby, to zwróćcie się do mnie. Wiecie, Aaron, co mam na myśli. Gdyby ktoś tam łbem eguapskim kręcił, sądząc że jeste- ście mu do czegoś potrzebni, to do mnie z nim, a ja już panu memu Aaron 69 powiem co trzeba. No, idźże teraz Arek, a spraw się do- brze. Tum go po plecach ku pokrzepieniu poklepał, aż po- szedł nareszcie. - A ja, Mosesie? - Isztar pyta, nieśmiało jakoś, cicho. Każdy by się przestraszył czarodzieja Higginsa, nie dziw- cie się jej. - Wciąż jeszcze chcesz iść ze mną? - pytam, z nadzie- ją w twarz jej patrząc. - Pars pro toto. Jam tylko durny ka- pral, wszystkiego sam nie wiem, choć szukam i szukać będę, bo po to pytania istnieją, by odpowiedzi szukać. Jam człowiek, jak i ty, księżniczko. - Chcę iść - powtórzyła z mocą. - Nawet do Unii two- jej. Pięknie tam być musi. Choć... trochę głośno. - Jest pięknie, księżniczko. Zobaczysz. Gdzieś musi być pięknie. Taaak... sami wiecie, jak jest w Unii, co was będę cza- rował, ale to nie był dobry moment, by prawdę o tym naj- piękniejszym ze światów ogłaszać. a w Unii jest, jak jest... 70 Ziemia: Mistrz i Magorzata - Jesteś słabym człowiekiem, Ha-Nocri - zaczął pro- curator Judei, gdy mnie przywiedziono przed jego obli- cze. A któż to znowu ten Ha-Nocri?! Ile to już imion mi nadano, ile ich jeszcze otrzy- mam, zanim się szczęśliwie z tych tarapatów wykaraskam... - No cóż... - zacząłem grzecznie. - Silny faktycznie nie jestem. - Wiesz, że słabi ludzie najwięcej zła czynią? Daleko więcej, niż silni? - Nic nie wiem, procuratorze. Prócz tego, że niezwykle gorący mamy dziś dzień. - W końcu to nissan, Joszuo. U nas zresztą zawsze gorąco i sucho. Przeklęta ziemia judzka, nie wiem, na cóż Romie wiekuistej potrzebna... ale skoro już się tu wlazło... wstyd byłoby odpuścić. Do rzeczy jednak. Skargi mnie na ciebie doszły, podobno ludzi buntujesz. - Jeśli nawet, to przeciw nim samym. Chcę ich nieco, jak to nazywasz... osłabić. - To i w naszym, Romy wiekuistej, interesie by było... Krestosie z miasta Gamala. - Nawet nie wiem, gdzie to jest, procuratorze... - Mów mi Piłat, gdy nikt nie słyszy. - Nawet nie wiem, gdzie ta Gamala, Piłacie. Musiało tu zajść jakieś kosmiczne nie- porozumienie. Przybyłem z Federacji, eskortowany przez „Nebo“. Owszem, opowia- dam ludowi tutejszemu różne historie, mniej i bardziej ucieszne, w końcu nie zawsze ma się natchnienie, ale jak bunt miałby z tego wyniknąć? Prawda, miałem pewną misję do wykonania, ale już ją odwołano, jak to zwykle w Federacji, nie widzę więc powodu, by wam dalej głowę zawracać. - Już się stało, Ha-Nocri. Już namieszałeś, Judejczycy to lud niezwykle pobudliwy, straszliwie cię znienawidzili za twe nauki. Skąd ci do głowy przyszło, że wszyscy MU- SZĄ się kochać? Na samą myśl odczuwam mdłości i głowa mnie boli... 71 Tu Piłat, procurator, szczelniej owinął się szatą, a jej czerwone podbicie zalśniło w słońcu, którego palące promienie znalazły sobie drogę do pałacu. - Poza tym, może o tym nie wiesz, ale cech rybaków żąda ujawnienia tajemnicy ob- fitych połowów, cyrulicy i duchołapy chcą poznać sposób odpędzania chorób, a głodni chętnie usłyszeliby zaklęcie mnożące chleb i ryby. Że nie wspomnę o pijakach, wiesz - to wino w Ghanie... - To było w Kanie, mój panie. Miałem liofilizowane wino, w proszku... z żelaznej ra- cji żywnościowej. - Ty sobie ze mnie nie żartuj, mesjaszu. Jak widzisz, wiem wszystko o twoich wy- czynach i wcale mi się to nie podoba, co wyrabiasz na ziemi, którą z łaski wiekuistej Ro- my mam pod opieką. Wiesz, że Sanhedryn żąda twej głowy, nieszczęśniku? - Sam Hedryn? Pierwsze słyszę... Któż to taki? - To organ czuwający nad bezpieczeństwem Judei i jej praw. Nie lekceważ tej orga- nizacji. Wprawdzie jako procurator mogę tu wszystko, w końcu to tylko nasza kolonia, jednak zadrzeć z Sanhedrynem nie bardzo się Romie opłaca. Stworzyliśmy tu pewien system, który się sprawdza. By zachować pokój na tych ziemiach pobudowaliśmy wodo- ciągi, bite drogi, szlaki podróżne stały się bezpieczne, wprowadziliśmy też kilka nie- zbędnych praw, by rozkwitał handel i usługi. Hodujemy oliwki, tłoczymy oliwę, wyra- biamy wino i pieczemy przaśne placki. Jesteśmy ważnym punktem na aprowizacyjnej mapie cesarstwa. Wszystko działa w miarę sprawnie, nie chcemy więc żadnego zamie- 72 szania, Joszuo z Gamala... a propos, skąd pochodził twój ojciec? Nie był czasem Aramej- czykiem? Dziwnie jasną masz karnację... - Po prostu nie znoszę waszego słońca. A ojciec mój nie z tego jest świata, długo by tłumaczyć... - NASZEGO słońca, TEGO świata? Co ty pleciesz? - Posłuchaj, procuratorze. Istnieje wiele światów i każdy jakieś życie zawiera. Życia te o sobie nic nie wiedzą, bo dzieli je odległość i czas. Przy czym czas w odległość prze- chodzi, a odległość w czas - pojęcia te względne są, wie to każde dziecko w Federacji. Podróżując po Wszechświecie nie tylko odległość pokonujesz, ale i z czasem się mie- rzysz, co nieuniknione. Pewne sztuczki techniczne pozwalają owych podróży dokonać, jednak niewielu z tej możliwości korzysta, bo i po co... U was też nie wszyscy Romę opuszczają, by Judeę zobaczyć. Męczące to i najczęściej niepotrzebne. - Tu chętnie rację ci przyznam, Ha-Nocri... Gdybyś jednak Romę zobaczył... - A gdybyś ty, procuratorze, wpadł kiedyś do Federacji... - Tak, podróżować, to jedyne, co ma sens w tym życiu, mój drogi Joszuo. - Mów mi po prostu Mistrzu, mój drogi Piłacie. Jeszcze chwila, a zupełnie zagubię się w swych imionach. - Jesteś bezczelnym łotrem, ale mimo wszystko cię lubię. Rzadko można sobie po- gadać w tych stronach z kimś inteligentnym, na poziomie, w świecie obytym. - Też jestem zaskoczony... różne rzeczy opowiadali o tobie, Piłacie. A okazało się, że masz klasę. Trudno tu na Ziemi o kogoś z klasą, procuratorze Judei. - Wiesz, mistrzu, po prostu pochodzę z Rzymu. Byłeś kiedyś na Forum? - Jeszcze nie. - Koniecznie musisz zobaczyć Forum, zanim je zburzą barbarzyńcy. Bo tak to się musi skończyć. - Skąd o tym wiesz, procuratorze? - Cóż, pojawiłeś się, mesjaszu, a więc koniec Romy bliski. Dobro, które nieopatrz- nie zacząłeś rozsiewać, rozsadzi nasz piękny świat. Tak jest napisane w księgach. - Może nie wszystko jeszcze stracone, procuratorze. Właściwie moja misja została odwołana, wrócę na „Nebo“ i odlecę w pokoju... - To nie takie proste, mistrzu. Rozmawiałem wczoraj z Małgorzatą. Powiedziała, że nie puszczą ci tego płazem. - Kto, czego, co ty bre... , co też powiadasz, procuratorze? - Sanhedryn to małe piwo, mistrzu. Lud Judei pragnie twojej śmierci. Coś tam mu- si się, według nich, wypełnić, to ludzie pełni przesądów, jak to na prowincji. Małgorza- ta twierdzi, że nic na to nie poradzimy. Zresztą... sama ci to powie. Tu procurator Judei Poncjusz Piłat klasnął w dłonie: - Poproście do mnie panią Małgorzatę, a duchem! 73 - Polubiłem cię, mistrzu, ale wątpię, czy cokolwiek da się zrobić. Powołano mnie na to stanowisko, bym czuwał nad pokojem w Judei. Jak mógłbym zapewnić ten pokój, sprzeciwiając się Judejczykom? - procurator wyglądał na szczerze zmartwionego, zanu- rzył ręce w misie z wodą, obmył je, następnie wytarł do sucha w podbitą czerwienią to- gę. - Krew twoja na nich i na syny ich spadnie, co nie bardzo mnie pociesza. Ale nie roz- paczajmy, mamy jeszcze trochę czasu. Lubisz czeskie filmy? - Nie wiem... co to takiego - trudno mi było zebrać myśli, trochę mnie ta krew za- niepokoiła, zawsze niepokoiło mnie przelewanie krwi niewinnej, jednak zwykle nie była to moja krew, do licha... - Och, nie udawaj. Widziałem niedawno „Samotnych“. Mocna rzecz. Wiesz, ci bar- barzyńcy z północy są niesamowici - nie sadzą się, nie udają nas, Rzymian, nie wstydzą się swej nacji. To najlepsza tradycja kinematografii europejskiej, mistrzu, musisz kie- dyś zobaczyć. Tu procurator Judei przeszedł zamaszystymi krokami od swego siedziska do ściany, tam odwrócił się gwałtownie i rzecze: - Tak sobie myślę, że może dałoby się... - Uratować mą głowę? - spojrzałem nań z nadzieją. - Nie, to nie wchodzi w rachubę, mistrzu. Myślałem o małym, tajemnym seansiku, dla naszej trójki, co ty na to? Wprawdzie mamy tylko włoskie filmy, ale zawsze to lep- sze, niż te banialuki zza wielkiej wody, gdzie podobno znajduje się koniec świata, róż- ne potwory, nawet nie wiesz, co ci Grecy powymyślali. Za Słupami Herculesa rozciągać się ma jakowaś Atlantyda, gdzie płodzą niesamowite kicze, choć, przyznać trzeba, pierwszorzędnie opanowali rzemiosło. Ale nie sprowadzam ich produkcji, szkoda mi na to czasu. No, chociaż taki Woody Allen... wiesz, jak odnajduję mądre kobiety? One wo- lą Woody Allena od Hugh Granta... Tak, to świetny test. - Mężczyzn on nie dotyczy? - wtrąciłem nieśmiało. - A na co mi mądrzy mężczyźni?! Procuratorowi wystarczą dobrzy żołnierze. Czasem pozwalam im pooglądać Schwarzeneggera, bo Rutger Hauer to dla nich zbyt subtelne... A za karę... - tu procurator trząść się począł ze śmiechu - za karę, zamiast do paki, wsa- dzam ich na seans Zanussiego. O! okrutnym jestem dowódcą, przyznasz, mistrzu. To największy nudziarz wśród barbarzyńców i dziwnie w ciebie zapatrzony. Ciekawe, skąd ten pomysł, że dobro, piękno i prawda w tobie, mistrzu, najdoskonalsze znalazły uciele- śnienie. Chyba się nie znacie? - Nie znamy się, zaręczam ci, procuratorze, ale jeśli dasz mi dojść do słowa, to wyra- żę nadzieję, że nikt nigdy nie nakręci „Ostatniego kuszenia“, choć nie miałbym nic przeciw „Żywotowi Bryana“... - Ach! Monty Pyton? Świetnie nas, Rzymian, sportretowali! Piramidalne, konałem ze śmiechu. Jak to szło...? „Chodźmy lepiej na kamienowanie“... ha, ha, ha, he, he. A propos: co wolisz - krzyż czy kamienowanie? Nim zdążyłem wyrazić swą opinię w tej kwestii, pojawił się przed procuratorem uro- dziwy, jasnobrody młodzieniec. W grzebieniu hełmu miał orle pióra, na jego piersi po- 74 łyskiwały złote pyski lwów, pochwa jego miecza okuta była złotymi blaszkami... zresztą wątpię, czy tak naprawdę obcho- dzi was jego strój - był to legat, dowódca legionu. - Pani Małgorzata, hegemonie - oznajmił i wpuścił do komnaty nie- wiastę o szarych oczach z tym opisa- nym już przeze mnie wielokrotnie niezwykle ostrym spojrzeniem. - Miriam... Miriam Magdalen?! - wy- dukałem na jej widok. - W samej rzeczy. Drogi Ponczuś zna mnie pod prawdziwym imieniem, Miriam to mój pseudonim operacyjny i imię, pod którym dostanę się do ksiąg. Chcesz, czy nie chcesz, mesjaszu, w księgach wszyst- ko zawsze wygląda trochę inaczej, a więc lepiej nie figurować tam pod prawdziwym imieniem. - Drogi Poncjusz, Małgorzato, jeśli ła- ska. Mamy niewielki problem z tym pa- nem, który w swej skromności kazał zwać się mistrzem - zachichotał procurator. - A ty, mistrzu, siądź przy pani Małgorzacie, nie bój się, to nic, że jest mądrzejsza od nas obu. Na Wenus mieszkają bardzo mą- dre i błyskotliwe kobiety o ciętym języku. Nie to, co na Marsie... - Wprawdzie nie chwyciłem twego dowcipu, hegemonie, lecz z największą przyjemnością zajmę miejsce obok pani Małgorzaty - oświadczyłem. - O ile nam wszystkim wiadomo, ani Mars, ani tym bardziej Wenus, nie grzeszą życiem w żad- nej postaci. - Procurator czyni delikatny przytyk do pewnej wypowiedzi, którą zamknęłam mu kiedyś gębę, gdy gadał głupstwa - wy- jaśniła mi Małgorzata uprzejmie. - Jeśli zaś chodzi o księgi, nie wiem, czy uda mi się uniknąć poniewierania się po nich pod prawdziwym imieniem, ale pozwólcie, że poprawię sobie szkło kontaktowe, bo coś mi się wydaje, że straciłeś swą dotychcza- sową ostrość, Jędras... - Nazywaj go mistrzem, pani, nale- gam... - uśmiechnął się procurator. - Tego właśnie chciałabym uniknąć, ze względu na księgę, której zapewne obaj nie znacie. Nie została bowiem je- szcze napisana i mam nadzieję, że nie zo- stanie. Trochę to zależy ode mnie, a tro- chę od tego tu... mesjasza. - A więc dochodzimy do sedna - ucie- szył się Piłat. - Jestem zmuszony zgładzić obecnego tu Joszuę, zwanego mesjaszem. - I cóż z tego, Ponczusiu? - zdziwiła się Małgorzata. - Sam się o to prosił. - Poncjuszu, nalegam, pani... jeszcze kto usłyszy, albo - nie dajcie bogowie Pentagonu! - znajdzie się w księgach. Mistrz bardzo by nie chciał ginąć z tak błahego powodu, jak zbawienie świata - wyjaśnił procurator. - Mistrz zupełnie nie rozumie, co to jest zbawienie i dlaczego wymaga krwi. Taki, widzisz, boży prosta- czek z mistrza. - Tłumaczyłam mu, jak dziecku wła- śnie, ze dobro budzi agresję. Że ludzi mdli na widok dobra, prawdy i piękna. Że trzę- sie ich gorączka na widok ciągłego obcało- wywania stóp, wyznawania win, przeba- czania, uśmiechów, pocałunków i całego tego zakłamanego sztafażu, pod którym człowiek ukrywa swą prawdziwą drapież- ną naturę. - A przecież uratowałaś dwa chore go- łąbki... - wtrąciłem nieśmiało. 75 - Skąd o tym wiesz? - Małgorzata odwróciła się do mnie gwałtownie i przez chwilę jej oczy patrzały prosto w moje. Była to piękna i miła chwila. Do dziś nie jestem pewien, co wtedy dojrzałem w tych oczach. Dobro, prawdę, piękno? A może lęk... W każdym razie nie było tam zwykłej przenikliwości, była raczej słabość i bezradność. Zaniepokoiło mnie to, bowiem dostrzeżenie cudzej słabości li- kwiduje tę ostatnią barierę, a nie każdy sobie tego życzy. Nigdy nie uświadamiajcie ni- komu, że przejrzeliście go na wylot. Najczęściej zresztą tak wam się tylko wydaje... - Po prostu wiem o tym, Małgosiu. - No dobra, Jędras. Wcale nie były chore, tylko młode - nie umiały jeszcze latać. Po prostu się pomyliłam. - Małgorzata szybko zapobiegła próbie ucieczki do krainy łagod- ności. - Jest z tobą gorzej, niż myślałam. Ale trudno się dziwić, w końcu masz powód do stresu. I zapewniam cię, że twoja sytuacja wcale nie jest wesoła. Choć... chyba wiem, jak uratować twoje niewiele warte życie... - „Lucylla Nebo“ jest uzbrojona... - podsunąłem nieśmiało. - Nie pozwolimy na żadną demonstrację siły w Judei - rzucił ostro procurator Po- ncjusz. - Wszystko ma wyglądać naturalnie, o ile to jeszcze możliwe, przy całym tym ureligijnieniu i zmistyfikowaniu, jakim uległa judejska ludność. - Niewiele poradziłbyś na protonowe działa „Lucylli Nebo“, Ponczusiu. Ale myśla- łam o innym wybiegu. Czy to prawda, że masz prawo ułaskawić jednego ze skazanych? - spytała Małgorzata. - Mistrz odpada. Masy tego nie kupią. Chcą tego tu mistrza jako ofiary. Muszę uła- skawić Barnabę Bar Rawana. - Musisz ułaskawić jednego z czterech łotrów, Ponczusiu. Nasza w tym głowa, by uratować mesjasza. Jeśli wydamy ich żołnierzom, ci spuszczą całej czwórce takie manto, że nikt już nie będzie w stanie rozpoznać naszego przyjaciela. Lepiej oberwać batem, 76 rózgą i kamieniem, niż udusić się na tej waszej rozkosznej odmia- nie szubienicy, prawda? - A co potem, droga Małgo- rzato? - zaciekawił się Piłat. - Co będzie, jeśli ktoś pozna mesja- sza, załóżmy, w trzy dni po egze- kucji? - Zwalimy wszystko na jego boską naturę - uśmiechnęła się Małgorzata, a jej oczy znów spoj- rzały na mnie ze zwykłą ostro- ścią, choć teraz i z odrobiną cie- pła, jak chciałem wierzyć... - Wspaniały pomysł! - ucie- szył się Poncjusz Piłat, procura- tor Judei i począł przechadzać się wielkimi krokami po posadzce komnaty, a podbita czerwienią szata furczała wokół jego nóg tkwiących w zasznurowanych sandałach na podwójnej pode- szwie. - Po tym wszystkim wyślę was oboje najbliższą galerą do Rzymu, Aten, a może i do Ibe- rii... niech mnie kosztuje! Musi się tu trochę uspokoić. A wy zobaczycie kawał naszego świata, kochani. Gdybym miał więcej czasu, sam bym z wami pojechał. - Wylądujemy w Helladzie. A ja, już jako Pa- weł, nauczać tam będę, że Dobro, Prawda i Piękno... - I co z takim zrobić? - spojrzała na mnie Małgorzata i uśmiechnęła się. Słowo honoru! 77 Moses. Eksperyment - Przyznaj się Mosesie, tyś tego cudu dokonał, by mnie poderwać? - spytała mnie Isztar, gdyśmy na czele rzesz Hebrajowych z Sukkot ruszali. Minęło czasu sporo, nim pojąłem, o czym mówi. Wiedziałem już, że zwyczaj taki na Ziemi istnieje, by chłop babę porywał, lecz podrywanie... Nigdy czegoś takiego nie próbowałem, bom i nie wiedział jak. Uczucia w nikim nie stworzysz, o tym wie w Unii każ- de dziecko. A ta pyta, czy ja... - Cóż rzeczesz? - mruczę więc roztargniony. - Zaciekawić mnie swą osobą chciałeś - wykłada mi więc rzecz dokładniej. - Umyślnie tu, sądzisz, z gwiazd przyleciałem, by cię zaciekawić? - dziwię się. - Toż parseki nas dzielą, do Unii nigdy nie trafisz. Po cóż więc bym to robił? - No, żeby... nie wiem... - zacisnęła usta i trudno odgadnąć było: martwi się, że za- ciekawić nie chciałem, czy cieszy, czy może ma za nic... Ale powoli świtać mi poczęło, w czym rzecz cała. - Cieszę się tobą - prawię, głowiąc się, jak sprawę wyłożyć. - Ja tobą. Relacja w jed- ną stronę biegnie. Gdy ktoś w Unii cieszy się kimś, to radość pragnie mu przynieść, ni- czego nie oczekując. Nie o sobie myśli, choć prawda, sam radosć czuje... To trudno wam pojąć tu, w Eguapie, gdzie chłop, jak mówisz, niewiastę... podrywa. Bez ciebie, księżniczko, robiłbym to samo, Hebrajów bym wiódł, bez tej radości przecież. - Kręcisz, Mosesie - głową Isztar obraca. - Wstyd ci się przyznać i tyle. - To wstyd u was podrywać?! Czemu więc rzecz tę mi przypisujesz? Czym zasłuży- łem... Tu mówić mi się odechciało. Krotochwile opuściły mą głowę, osioł, na którym je- chałem, nadmiernie kołysał, skupić się nie mogłem. Cóż więc podrywać tu znaczy? Ba- 78 wić się człowiekiem, próżność swą zaspokajać? Wolałbym sobie ten durny Higginsowy łeb odrąbać i bestiom w Nailu na pożarcie rzucić, niż ciebie, Isztar, zasmucić. - Ty świecisz, księżniczko, niczym znak pelengacyjny na mej trajektorii. Dzięki to- bie wszystko to opisuję, bo chcę cię nieśmiertelną uczynić. - Który to znak z kolei? - pyta znowu zaczepnie, rzeczowo. - Nie pierwszy, księżniczko, za późno cię Higgins ujrzał, byś pierwszym znakiem się stała dla niego. Zbyt długą już drogę przebył. To prawda... - Nie chcę być KOLEJNYM znakiem dla ciebie. - Nie chcesz, a jesteś. Cóż na to poradzić? Każdy znak jest pierwszy i każdy potrzeb- ny, bo to względność wszystko, bo bez znaków pilot po Pustce błądzi, celu nie dosięga. - A gdzież cel twój, Mosesie? - pyta chytrze ma Symfonia. - Nie wiem, księżniczko. Choć każdy znak drogę do celu wskazuje, nie wiadomo, który z nich ostatni - kręcę, bo tak naprawdę sam wiem niewiele, właściwie coraz mniej, jeszcze trochę, a w ogóle pisać przestanę... - Nie każdy znak, księżniczko, astrostatkowi którym lecisz przeznaczony. Trafiasz na różne, lecz niektóre tylko cel twój pokazują. Niewprawny pilot często błądzi wśród znaków, często drogę myli. To sztuka wielka właściwy znak odnaleźć. Choć za każdym razem pewność wielka człekiem włada, że znak właściwy dostrzegł. Tak, to dziwne wszystko. Sam tego dobrze nie pojmuję... - I ja, mówisz, znakiem jestem dla ciebie? Ciemna byłam, Mosesie... „Oj, ciemna, ciemna!“ - zakrzyczy coś we mnie, zadziwi się, zaskowyczy radośnie... „Cała czarna, jak Pustka, po której żegluję. Może dlatego tak trudno cię było odnaleźć? I patrz, jak zmieniłaś kaprala Higginsa, jak myśleć począł sprawnie, język wyprosto- wał... Możeś ty znakiem właściwym wreszcie? Cóż jest w tobie takiego, że tak mą wyo- braźnię sycisz...“ - Ale ty mądry jesteś, Mosesie - dodała po chwili Isztar. - Widzisz, księżniczko, miło mi słów takich słuchać, choć to nieprawda, co rzeczesz, bo głupi kapral Higgins jak przepalony procesor. Czy i ty mnie w tej chwili PODRY- WASZ? Czy fakt tylko stwierdzasz, w twym mniemaniu, prawdziwy? - Tak myślę... - Widzisz więc. Gdy Higgins prawi, żeś piękna i mądra, nie podrywa cię przecie, lecz tak myśli. Gdy mówi, żeś znakiem dla niego, fakt tylko stwierdza. Rozumu wiel- kiego, by to pojąć, zaiste nie trzeba, a ty go masz, księżniczko, więc używaj. Intencji wszetecznych w moich słowach nie ma, bo za poważne to sprawy, by jako instrumen- tum słów swych używać. A poza tym... czy podrywa się kogoś, przed kim wolałoby się uciec, tyle że sił nie starcza? Ciepło mi się robi gdzieś w jaźni, gdy o tobie myślę. Umiesz to nazwać? - Nie umiem, Mosesie. - Bo tego nazywać nie trzeba. To sobie jest i niech będzie, gdzie jest. Taka jest na- sza, zaświatowa filozofia. 79 Interludium (triste) Dotarliśmy tak nad brzeg morza, gdzie stanąw- szy, odpoczynek zarządziłem. Arek dwoił się i troił, lud swój pocieszał, baśnie o krajach, ku którym zmierzaliśmy, prawił... Isztar na piasku przysiadła i w dziwnie gładką taflę wody się zapatrzyła. A fale leniwie brzeg gładziły, pianą burą go pokrywając, morze szumiało i pomlaskiwało z cicha, łagodne, ni to wzywając, ni ostrzegając przed czymś. Ostrzeżeń tak cichych nikt przecież nie słucha... Czasem ptak jakiś przeleciał, woń światów odległych na skrzy- dłach przynosząc. Tu, nad brzegiem morza przyszedł czas bym sam przed sobą z prawd swoich zdał sprawę, bym skończył z Higginsem głupim i nie- dołężnym, który rolę swoją odegrał. Czas przyszedł, bym inkarnacji dokonał w osobę, której na Ziemi długo nie zapomną. O, tak, nie za- pomną, choć zapomną bogów i boginie, zapomną wodzów i królów, zapomną wszystko, bo wszystko zapomnieć można, jakżeby mógł ist- nieć człowiek, gdyby nie zapominał... Ale mnie, Mosesa z Unii nie zapomną. I wiedziałem już, jak to będzie, bom tu, wśród tych pia- sków uświadomił sobie wielkość istnienia, wielkość życia, wielkość uczucia wreszcie, które od wieków na Ziemi w ludziach się pojawia. Tak, moi drodzy. Na brzegu owym uświadomiłem sobie - na Isztar w morze wpatrzoną bezpiecznie z tyłu spoglądając - co czło- wieka do czynu popycha, choćby czynem tym tylko skrobanie po pa- pirusach było, co porywa go i unosi, co pozwala wyrwać się ku gwia- zdom i obcym światom, co myśl wyzwala z okowów rutyny, szablo- nów i schematów, co każe wyzwania samemu bogu - kim by nie był - pod nogi rzucać, wrzeszcząc: patrz, panie, to ja po twą władzę się- gam, to ja, człowiek, któremuś podobno równy i któremuś podobny... 80 Odwróciłem wzrok od pięknie na tle nieba głowy Isztar zarysowa- nej i w niebo to groźnie chmurzące się nad gładzią wód morskich po wschodniej stronie popatrzałem. I wiedziałem już wszystko. Zdało mi się też, że rozumiem już wszystko. Jasno wokół mnie się zrobiło, to słońce na chwilę spoza chmur wyszło, lecz dla mnie znak to był po- twierdzający, jaki Natura sama mi objawiła. Oto obserwowałem w so- bie cud rodzenia się uczucia. Doświadczeniem bogaty mogłem cud ten, wcale tu przecież nie rzadki, obserwować w sobie in statu nascen- di - wnikliwie i bacznie, a jednocześnie świadomie... Uczucie in statu nascendi uchwycone zachwyciło mnie, uderzyło swą mocą i powagą, bezcelowością najpiękniejszą i tajemnicą jednocześnie... A teraz, gdy skórę Higginsa zdjąłem i na palu rozwiesiłem, by przewietrzała, wyja- wić wam mogę, że nikt tylu bzdur na temat uczucia nie wypowie- dział, co nasi uniccy uczeni. Śmiałem się tu, na tym piasku siedząc, z ich wymyślnych teorii o katecholaminach, śmiałem się z biologicz- nych konieczności, z żenujących uproszczeń, wierzgałem nogami z uciechy, jakieś podtrzymanie gatunku wspominając. O, wy twórcy teorii przewrotnych, błazny psychologii, klowni seksuologii, dowcip- nisie zoologiczni, humaniści z siedmiu boleści zrodzeni! Cóż wiecie o uczuciu. Cóż wy wiecie... Czy który z was go napraw- dę spróbował? Czy poczuł smak jego, nie do określenia, czy uchwycił je, jak ja, in statu nascendi? Nie! Na bogów, każdy z was zaskoczony był, nim się spostrzegł - ono już w nim gorzało. Cóż więc potem ba- dać? Skutki, efekty, konsekwencje? Cóz badać, pytam, gdy JUŻ SIĘ STAŁO?! Nic nie wiecie, błazny, na nic wasze aparaty, intelekt, wie- dza. Na nic one... A ja, com mocy uczucia na sobie doświadczył w tamtej właśnie chwili, czy coś wiem o nim, czy coś więcej o nim powiedzieć wam mogę...? Może opis jakiś dogłębny stanu swego, może prawdy innym nie znane lub nie uświadamiane przedstawię? I tu właśnie, spostrzegłem, należałoby rzecz całą, tak świetnie za- czętą, zakończyć. Niestety, przyjaciele: Wielki Uczony Higgins, nie- zwykle biegły w łapaniu uczucia za ogon i badaniu jego postępów, NIC O NIM POWIEDZIEĆ WAM NIE POTRAFI, prócz tego mo- że, że jest. W nim. Bo jego istnienie w sobie, tam na tym piasku sie- dząc, po prostu ODCZUŁ. Słońce, jakby zawiedzione konkluzją, za chmurę zaszło, ostatnim promieniem temu siedzącemu na palu bluźniercy grożąc: „Uchwyciłeś może na gorącym uczynku, ale i poparzyłeś się przy tym nielicho. Tyle twego, że teraz boli, prawda? Ty sam jeszcze nie pojmujesz, co się stało, nie oszukuj się. Jeszcze się pocieszasz, że tak 81 tylko samoświadomie uczucie w sobie hodować będziesz, przygląda- jąc mu się z lubością... a ONA? Cóż jej zaoferować możesz? Tak, wy- buchło w tobie uczucie, patrzysz na tę postać na piasku siedzącą i ni- czego tak pewny nie jesteś, jak tego właśnie. Myślałeś, że oswoisz je, gdy przyjdzie, że okiełznasz i służyć sobie każesz, a tu masz - BOLI... Myślałeś, że popatrzysz sobie czasem, że CZASEM porozmawiasz, tak? A przecież tego CZASEM coraz mniej ci było, mnożyłeś to CZA- SEM, rozciągałeś je niczym gumę, by ZAWSZE przez CIĄGLE ob- jęło. Nie wiedziałeś może, co się dzieje? Natura mądra jest i nieprze- kupna, twoje zaklęcia są dla niej niczym - gdyby było inaczej, nie ist- nielibyście wy i twory waszej myśli. Więc masz je, powtarzam. I co te- raz? Myślałeś, że tajemnicę odkryjesz, moce bogom wydrzesz, jak no- wy Prometeusz ludziom w darze zaniesiesz, mówiąc: bierzcie i jedz- cie, to są uczucia wasze, od dziś na wieki nimi władać będziecie? To ci dopiero mocarz! A swoim może władasz? Drzyj teraz przed sobą sa- mym, Mosesie, drzyj powiadam, bo mocy uczucia TEGO nie znasz jeszcze. Nic więcej ludziom o nim nie powiesz, prócz tego, że jest. Męczyć się z nim teraz sam będziesz, boś sam z nim pozostał, wiesz, że ona go od ciebie nie przyjmie, nie jest jej potrzebne, a pozbyć się go nie masz mocy. Człowiek uczuciem swoim nie włada. Ani go stwo- rzyć, ani zabić w sobie nie może. Nikt tego we Wszechświecie całym nie dokonał. To ona - bogini Isztar - uczucia rozdaje, komu chce, często nie do pary, i nie uprosisz jej o nic. Stworzyć w sobie tylko po- zór lub grę możesz. Uczucie dane ci jest lub nie, twej woli się wymy- ka. A pozbawia go czas tylko... Musisz przejść teraz od początku dro- gę tę całą, metr po metrze, żadnego kamienia, żadnej rozpadliny nie omijając, nawet kresu nie znając. Nikt ci tu w niczym nie pomoże, boś nie uciekł od razu, gdyś JĄ ujrzał, nikt ci już teraz nie pomoże... nie pomoże... nie pomo... nie...“ I słońce zaszło. A ja, siedząc ciągle, spoglądałem na Isztar, jak muszelki w palce swoje bierze, jak przygląda się im z uwagą, coś tam to błahego, to mą- drego mówiąc i nic nie wie, nie wie, nie wie... oby tak zostało... bo wiedza ta zbyt nagły koniec mogłaby przynieść. Każdy jest sam, moi drodzy, sam ze swoimi myślami, sam ze swo- im światem, sam ze swoim uczuciem wreszcie. Sam, zawsze sam, je- dyny Wszechświat, do którego może wołać to on i nic więcej. - Isztar, Isztar, Isztar - szeptałem bezgłośnie, chcąc, by myśl moja do jej jaźni przeniknęła. Lecz nikt takiej mocy nie ma, przyjaciele. - Isztar, sam jestem ze swoim uczuciem, znowu sam. I ani trochę nie mądrzejszy. 82 Lecz ona nie odwróciła się. - Isztar... ty jesteś dobra, bo nie może być złą istota, którą ktoś po- kochał... Isztar... Rankiem następnego dnia wiedziałem już, że wszystko powie- dzieć jej muszę. To tak, jak ze ćmą, co w ogień leci. Wie, że spłonie, a lecieć musi... Czyż może być przykład lepszy? Dziwne to wszystko, myślałem, placek poranny gryząc. Dziwne i niepojęte. Oto na początku zdawało się, że tylko siedzieć z dala mi wystarczy, spoglądać na Isztar, cieszyć ducha i oko. Że czasem spoj- rzę, obraz jej pod powiekami zachowam, w samotności potem rado- wać się nim będę. Ale komu to wystarczy tak ostrożnie pięknem się delektować?! Chciałoby się mieć je obok, bliżej i bliżej, częściej i czę- ściej - bo myśl ciągle biegnie ku pięknu owemu, żadnych przeszkód nie uznając. Bo oko widzieć pragnie, wyobraźnię samą za nic mając. Bo umysł wreszcie nie tylko w sobie chce myśli domniemane wymie- niać, lecz i te słyszeć, których nie wymyślił. Tak to jest, moi drodzy. Nie uda się nikomu cieszyć ducha z boku i po cichu. Na nic takie plany. Źródło waszej radości dowiedzieć się musi, co czujecie, nic na tej drodze nie stanie, nic trybów machiny nie powstrzyma, dotoczy się ona do kresu, na wasze wysiłki nie bacząc. I tam, w końcu, prawda na was czeka, którą właściwie znacie, lecz której musicie dotknąć, by uwierzyć. Lot więc swój ćmi rozpocząłem, widząc jak Isztar wstaje, oblicze swe księżniczkowe ku słońcu zwraca, potem na mnie spogląda, oczy 83 mrużąc w uśmiechu - ni to powitania, ni to jakiejś radości swojej, dla mnie nieposiężnej i pyta: - Kiedyż ja znowu tęczę na niebie zobaczę? Wiesz, że dawno tu tęczy nie widziano? Chwilę tę by na wieki zatrzymać... Nic tu zaklę- cia nie pomogą. - Na tęczę trzeba zasłużyć - prawię odruchowo, nic prosto powiedzieć nie umiem przy niej, wszyst- ko się plącze i komplikuje... czym zasłużyć, co za bzdura... - Najpiękniejsze tęcze po burzy powsta- ją... - dodaję, lecz któż by sobie akurat teraz burzy życzył... Ku płomieniowi Isztar ruszam, bo nieważne już, że koniec mój w nim błyszczy, nieważne już, że skórę Higginsa znów nałożyć przyjdzie, nic nie jest ważne w tej chwili, tylko kroki ciężkie ku płomie- niowi temu stawiać, powoli, w piachu grzęznąc, z trudem nogi podnosząc, bo jak się tu do śmierci w płomieniu spieszyć... choć ujść jej niepodobna... a Isztar uśmiech nagle gubi, poważnieje, wzrok jej przygasa, by stalą zabłysnąć i patrzy tak, spod po- wiek przymrużonych, patrzy dziwnie, ni to z wy- rzutem jakimś, ni to zawodem, z przewagą jakąś Meduzy, co wnet swymi włosami mnie pochwyci i koniec rychły moim marzeniom zada. - Kocham cię, Isztar - szepczę, lecz ona jeszcze nie słyszy, choć wie, co mówię, a i ja wiem już, co czuję, bo jedyna próba twych uczuć, człowiecze, to głośno przed sobą samym ich nazwę wypowie- dzieć. Rozmyła mi się w tej chwili postać Isztar przed oczami, rozpłynęła się Isztar, nie pamiętam już, co rzekła, pewnie to, co zawsze w chwilach takich się słyszy - nie rozczulaj się tak nad sobą, to ci przej- dzie, Higgins, zdarza się, Higgins, gdzie twa skóra, Higgins - o, patrz! - tam się w piachu wala, jak ty wyglądasz bez skóry, wręcz nieprzyzwoicie, przy- wdziej ją zaraz, durniu jeden i hochsztaplerze, wra- caj do swojej Unii, tam twe miejsce, co ludzie po- myślą, co ludzie pomyślą... co ludzie... Nie pamiętam, co mi rzekła. Pewnie nic. topmtfZ*, mi