11609
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 11609 |
Rozszerzenie: |
11609 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 11609 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 11609 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
11609 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
František B?hounek
ŚLADY WSRÓD LODÓW
Z języka czeskiego
przełożyła
Jadwiga Bułakowska
Wydawnictwo „Śląsk”
Tytuł oryginału „Ledovou stopou”
Ilustracja na okładce Andrzej Kacperek
Ilustracje w tekście Andrzej Czeczot
Terminologia techniczna: kpt. Marian Dziliński
(?) Copyright by Frantiśek Behounek 1967
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Śląsk” Katowice 1972
Redaktor Barbara Kloryga
Redaktor techniczny Zbigniew Laszek
Korektor Jadwiga Radwańska
Ostatnia podróż
Statek przedsiębiorstwa cyrkowego, „Dronning Maud”1, wpłynął do portu w Narviku z flagą opuszczoną do połowy masztu na znak żałoby. Powoli zawrócił do nabrzeża. Dwaj marynarze rzucili na brzeg cumy, które robotnicy portowi uwiązali do wielkich, żelaznych obręczy. Statek przywarł burtą do kamiennego nabrzeża, po wysuniętym trapie wszedł na pokład inspektor portowy.
— Co tam, Knut, nie będzie dziś przedstawienia? — zwrócił się do siwego sternika, który ze smutkiem kiwał głową.
— Nie, proszę pana, nie będzie. Przyjechaliśmy na pogrzeb, mamy na pokładzie zwłoki zmarłego!
— A kto to taki? Czy ja go znałem? Ktoś z załogi? — pytał ze współczuciem inspektor.
— Czy go pan znał nie wiem, ale słyszał pan na pewno nieraz. Nasz pierwszy skrzypek, Benda. To obcokrajowiec z daleka, aż z Czech, ale grać umiał pięknie i porządny był z niego człowiek. Szkoda go! O, tam jest jego rodzina — wskazał małą, stojącą na rufie grupkę osób, tuż obok mocnych klatek z niedźwiedziami polarnymi.
Inspektor ze współczuciem spojrzał na kobietę w żałobie. Przy niej zaledwie sześcioletnia, jasnowłosa dziewczynka i barczysty chłopak o ciemnych włosach w wieku może lat piętnastu.
— Słuchajcie Knut, a co to się stało? Jakiś wypadek?
Marynarz poprawił trzymaną w zębach fajkę i niechętnie zaczął opowiadać:
— Ach, to taka fatalna historia. Na Lofotach przy pierwszej wyspie utknęliśmy na mieliźnie, no i musieliśmy wszyscy zejść do wody, by można było statek zepchnąć. Przepływa tam bardzo zimny prąd morski, Benda przebywał w nim dłużej niżby należało przy jego zdrowiu. Jak tylko wyszedł z wody musiał się położyć, ale to niewiele pomogło. Dostał dużej gorączki i w dwa dni zmarł na zapalenie płuc. Do tego wszystkiego jeszcze nam się motor zepsuł i nie mogliśmy dobić gdzieś do brzegu, do lekarza. Szliśmy tylko na żaglach, dopłynęliśmy, gdy już nie żył.
— Doktor chyba też by nie pomógł — pocieszał go inspektor. — Przy zapaleniu płuc sam człowiek musi zwalczyć chorobę, albo będzie z nim koniec. Wiem, bo i mnie także brat umarł.
Podszedł do grupki na rufie i w paru słowach wyraził współczucie kobiecie, na której twarzy malował się głęboki ból. Podobał mu się stojący obok niej chłopak: oczy miał zaczerwienione od płaczu, ale był spokojny i dosyć śmiało patrzył przed siebie.
— A ty co będziesz robił, przyjacielu? — zapytał go z zainteresowaniem.
Chłopcu rozjaśniły się oczy.
— Ja od razu poszedłbym na morze, proszę pana, polować na wieloryby pod biegunem południowym — rzekł z zapałem. Inspektor się uśmiechnął. — Tylko mamusia słyszeć o tym nie chce — dodał chłopak ze smutkiem i nieśmiało spojrzał na matkę, która zajęta była rozmową z właścicielką cyrku.
— Może później się zgodzi — pocieszał go inspektor. — Teraz, kiedy ojciec zmarł, zbyt jest zbolała. Tęskniłaby za tobą bardzo.
Chłopak westchnął, najwyraźniej nie podzielał jego nadziei. Matka nie lubiła morza, podróżowała statkiem tylko z konieczności, mąż jej bowiem dostał pracę skrzypka w orkiestrze cyrkowej. To przecież nie była wcale podróż morska — jak z lekceważeniem myślał chłopak. Statek płynął wzdłuż zachodnich brzegów Norwegii, zawijając do poszczególnych fiordów, gdzie znajdowały się większe osady ludzkie, i tam cyrk dawał przedstawienia. W Norwegii nie ma linii kolejowych z północy na południe — nie pozwalają na to liczne łańcuchy górskie. Cały transport w jednym i drugim kierunku odbywa się drogą morską wzdłuż brzegów długości tysiąca pięciuset kilometrów.
Kiedy stale widać ląd, to cóż to za podróż morska? W każdym razie nie taka, jaką oczyma wyobraźni widział syn skrzypka, Jan Benda, patrząc z tajoną zazdrością na osmagane wichrami twarze marynarzy, wracających z dalekich wypraw morskich na północ czy południe, a trwających nieraz wiele miesięcy. Morze polarne z wiecznymi lodami i tajemniczą ciszą wabiło go niepowstrzymanie. Widział przed kilku laty, jak Amundsen2 odlatywał z Tromso. I chociaż miał wtedy zaledwie dziesięć lat, zapamiętał doskonale wysokiego Norwega z orlim nosem, który z wnętrza hydroplanu pozdrawiał wiwatujące tłumy. Leciał wówczas na ratunek rozbitkom włoskiej wyprawy generała Nobilego, lecz nie powrócił już nigdy. Pochłonęło go morze, a wraz z nim pięciu towarzyszy jego wyprawy.
Tym jednak Jenik nie przejmował się wcale. Młodzi czują, że ich droga do śmierci jest daleka, więc się jej nie boją. A kiedy czasami nad fiordami rozpościerały się kolorowe łuki baśniowych blasków zorzy polarnej, migocącej niespokojnie nad zaśnieżoną krainą, chłopiec czuł, że serce mocniej mu bije, a w uszach dźwięczy tajemniczy zew północy, kuszący, natarczywy, nieodparty.
Śmierć ojca myśli te odsunęła na plan dalszy, nie na długo jednak. Gdy matka rozpaczała nad ich losem po stracie żywiciela, ośmielił się wystąpić z propozycją:
— Mamusiu, pójdę na któryś statek wielorybniczy. Jest koniec maja, na Morzu Północnym zacznie się sezon myśliwski. Dużo pieniędzy na początek mi nie dadzą, ale będę miał na statku bezpłatne mieszkanie i utrzymanie, a wszystkie pieniądze tobie przywiozę...
Patrzył na nią błagalnie, a w oczach jego malowało się odbicie dalekich horyzontów. Matka zauważyła to natychmiast i nowa fala niepokoju ścisnęła jej udręczone serce.
— Nie, dziecko, nic z tego! — rzekła. — Jeżeli mnie choć trochę kochasz, nie zrobisz tego. Mógłbyś mnie zostawić tu samą z Lidką teraz, kiedy tatuś odszedł na zawsze? — wybuchnęła płaczem.
Nie miał odwagi raz jeszcze powtórzyć swej prośby. Dlatego też na słowa starającego się pocieszyć go inspektora westchnął tylko.
Matka rozmawiała z właścicielką przedsiębiorstwa, która serdecznie jej współczuła.
— Na pani miejscu nie wracałabym teraz do kraju, zwłaszcza, że jak pani mówi, nie macie tam nikogo z rodziny. W Europie panuje kryzys gospodarczy, wszędzie są setki tysięcy bezrobotnych. Porozmawiam z panią Jenssen, właścicielką tutejszego Grand Hotelu. Tak świetną kucharkę jak pani na pewno chętnie przyjmie. Zatrzymałabym panią na statku, ale tyle, ile dostanie pani u Jenssenów, dać pani nie mogę, czasy są ciężkie.
— Serdecznie jestem pani wdzięczna — dziękowała jej Bendowa — Bardzo będę rada, jeżeli mnie pani Jenssen przyjmie. Zawsze czułam się dobrze na statku, dopóki żył mój mąż, ale teraz byłoby mi tu zbyt smutno. Niepokoję się także o Jenika, pociąga go wielka przygoda, marzy tylko o morzu. Gdyby pozostał nadal na statku, na pewno by mi któregoś dnia zniknął. Właścicielka spojrzała ze współczuciem i uśmiechnęła się do chłopca, który przy ostatnich słowach matki ze smutkiem spuścił głowę. Nie mogła zupełnie zrozumieć tych obaw czeskiej matki przed morzem, ona sama przywykła bowiem do niego od najwcześniejszej młodości, podobnie jak większość jej rodaków, dla których morze to przyjaciel i żywiciel.
— A co pani chce z nim zrobić? — spytała.
— Skończy jakąś szkołę handlową i pójdzie do biura — zdecydowała Bendowa.
Jej słowa zabrzmiały w uszach Jenika jak nieubłagany wyrok, od którego nie ma odwołania.
Później nieco wokół prostej, jodłowej trumny uformował się skromny kondukt pogrzebowy i ruszył powoli na górski cmentarz, położony na stromym zboczu wysoko nad fiordem. Zmarłemu koledze muzycy z cyrku zagrali nad grobem rozrzewniający hymn państwowy jego ojczyzny. Grób szybko zasypano, a uczestnicy pogrzebu cicho się rozeszli.
Jenik odchodzi
Nie widząc przez łzy drogi Jenik potykał się idąc za matką między szeregami grobów. Nie słyszał nawet, że ktoś go dwukrotnie cicho wołał, przystanął dopiero wtedy, gdy czyjaś ręka pociągnęła go za rękaw. Otarłszy oczy ujrzał przed sobą Finna Nielsena, swego dawnego kolegę, którego znał już od kilku lat. Odwiedzał go zawsze przy każdym postoju w Narviku, jeżeli Finn przebywał wtedy w domu. Finn był od niego trochę młodszy, ale już parokrotnie wyruszał na morze z ojcem, kapitanem statku spółki wielorybniczej Larsena. Obaj chłopcy lubili się bardzo, chociaż charakterami znacznie się od siebie różnili. Jasnowłosy Finn, z ciemnoniebieskimi oczyma po matce Irlandce, był od Jenika drobniejszy i szczuplejszy, ale mięśnie miał solidne i „żelazne” zdrowie. W tej chwili na opalonej twarzy rysował się wyraz współczucia; ten zazwyczaj żywy i beztroski chłopak był niezwykle cichy i poważny.
— Wołałem cię już dwa razy, ale nie słyszałeś — rzekł ściskając ze współczuciem rękę kolegi. — Tak mi przykro, Jeniku. I tatusiowi także... Mówił, że gdybyś chciał, zabrałby cię ze sobą na morze... — Mówiąc to Finn nie przeczuwał, że jego słowa rozpalą w sercu kolegi nowe zarzewie tęsknoty.
— Poszedłbym natychmiast, ale mamusia nie pozwala — przyznał się Jenik uczciwie.
— Szkoda — westchnął z żalem przyjaciel. — Dziś w nocy odpływamy. Jakież to wszystko będzie ciekawe!
— A dokąd płyniecie? — spytał zaintrygowany Jenik.
Finn obejrzał się uważnie: byli na cmentarzu sami. Ludzie biorący udział w pogrzebie już się rozeszli. Zgnębiona i zrozpaczona matka Jenika nie zauważyła, że syn pozostał w tyle, poszła do hotelu Jenssenów dowiedzieć się o pracę. Finn z tajemniczą miną nachylił się do przyjaciela i szepnął:
— Powiem ci, ale musisz mi obiecać, że nikomu nie powiesz!
— Daję ci słowo honoru, nie powiem nikomu na świecie! — zaklinał się Jenik w podnieceniu czekając na ową wiadomość.
— Tatuś dowiedział się od jednego marynarza, który brał udział w poszukiwaniach ludzi Nobilego, że w jednym miejscu przy archipelagu Franciszka Józefa3 jest z początkiem czerwca wolne morze! — szeptał tajemniczo Finn.
Jenik czuł się zawiedziony. Fantazja już malowała mu w duchu jakąś tajemniczą wyspę, na której są zakopane skarby piratów Morgana4, jakąś pożółkłą mapę znalezioną przypadkiem przez ojca Finna w starej biblii...
— Wielkie rzeczy! — rzucił lekceważąco na rewelacje przyjaciela.
Finn dał mu takiego kuksańca, że tamten aż jęknął.
— Głupi jesteś jak pingwin! — beształ go. — A właśnie, że wielkie rzeczy! Wyobraź sobie, że w tamtych stronach archipelagu nigdy nikt jeszcze nie urządzał łowów. To może być prawdziwy raj morsów i fok. Tatuś spodziewa się, że się tam natknie nawet na wieloryby. Zaproponował panu Larsenowi, że chętnie by tam zajrzał tego roku, a tamten ostatecznie dał się namówić!
Na wzmiankę o polowaniu oczy Jenika rozbłysły.
— Ach, to będzie wspaniałe! — zgodził się z entuzjazmem. Przerwał nagle rozmowę i zamyślił się: chociaż nigdy nie chodził do szkoły, to jednak dobrze znał geografię, która była jego ulubioną lekturą.
— Słuchaj — w głosie jego było wyraźne wahanie — mnie się zdaje, że Ziemia Franciszka Józefa nie do was należy. Jak chcecie polować na morsy i foki, nie możecie przecież trzymać się trzy mile od brzegów, co obowiązuje obce statki.
— To i my wiemy, głuptasie — odparł tonem wyższości Finn. — Archipelag ten jest rosyjski, ale Rosjanie wcale go nie strzegą, nie podejrzewają nawet, że ktoś tam może polować. Nie każdy przecież chce ryzykować stratę statku. Nawet jeden z ich lodołamaczy ugrzązł tam niedawno, cały rok przesiedział w lodach. A my wiemy, gdzie tam jest wolne morze, o czym oni nie mają pojęcia — zakończył z dumą.
— To wszystko na nic .— westchnął Jenik — mama się nie zgodzi.
Jego młody przyjaciel ożywił się nagle.
— Słuchaj, a gdybyś tak... — przytknął usta do ucha kolegi i coś mu szeptał. Potem cofnąwszy się o krok popatrzył nań z tryumfem. — I co ty na to? — nalegał podniecony.
Zmieszany Jenik próbował protestować, ale dość miękko. Myśl kolegi trafiła na podatny grunt i utkwiła w nim głęboko.
— Jak ty to sobie wyobrażasz? Przecież tak nie można... To byłoby nieuczciwie — oponował, chociaż budzący się w jego sercu głos podszeptywał co innego.
— Dlaczego: nieuczciwie? — zdziwił się Finn. — Dałeś matce słowo honoru, że jej nie opuścisz?
— Nie, tego co prawda nie zrobiłem — przyznał po chwili wahania Benda. — Ale zawsze...
— No widzisz! — przerwał mu śmiało Finn. — Tatuś mój powiada, że dla prawdziwego mężczyzny, największym grzechem jest złamanie słowa!
Lecz Jenik czuł, że to nie wszystko. Pamiętał matczyne oczy, zawsze tak pełne smutku, gdy musiała go skarcić. A to robiło na nim dużo większe wrażenie niż nawet bardzo surowe czasem napomnienia i kary ojca. Próbował to jakoś tłumaczyć przyjacielowi, ale ten nie mógł go zrozumieć. Chłopak stracił matkę mając cztery lata, wychowywał się u ciotek, sióstr kapitana. Były dla niego pobłażliwe, rozpieszczały go, czasem znów zbyt surowe, więc ich nie lubił. Nie umiały zastąpić mu matki, ani obudzić w nim głębokiego, szczerego przywiązania, jakim dzieci darzą swe matki.
— Wiesz co — rzekł wreszcie Finn — pomyśl jeszcze nad tym, wypływamy dopiero po północy, podczas przypływu. A tymczasem chodź obejrzeć „Isbjőrna”5.
Temu zaproszeniu Jenik nie umiał się oprzeć. W chwilę później stanęli obaj na pokładzie statku wielorybniczego.6
„Isbjőrn” był jednym ze statków, jakich w Norwegii jest bardzo wiele. Zbudowany do połowów w okolicach polarnych, miał obłe, mocno zaokrąglone burty, wyślizgujące się łatwo z groźnego uścisku potężnych pól lodowych. Długość pokładu od dziobu do rufy wynosiła czterdzieści metrów, szerokość w miejscu najszerszym siedem metrów. Mimo iż główną jego siłą napędową był silnik o mocy stu pięćdziesięciu koni, był także wyposażony i w żagle, żaden bowiem wytrawny marynarz nie gardzi bezpłatną siłą napędową, jaką jest sprzyjający wiatr. Dla odpowiedniego wykorzystania wiatru „Isbjőrn” posiadał ożaglowanie typowego dwumasztowego szkunera. Statek miał trzysta ton wyporności i sto pięćdziesiąt ton nośności. Mała nadbudówka pokładowa osłaniała wiodącą pod pokład schodnię, za nią jeszcze druga, mniejsza, a w niej urządzenia sterowe, kabina nawigacyjna i mała, szczelna radiokabina z aparaturą radiotelegrafu, nadajnikiem i odbiornikiem radiowym oraz goniometrem.7
Duży ruch na szkunerze mówił o ostatnich przygotowaniach do długotrwałej podróży. Ledwie chłopcy przeszli po wąskim trapie, łączącym statek z nabrzeżem, gdy nadbiegł wielki, czarno—szary pies: wspiął się na Finna tak gwałtownie, że omal go nie przewrócił.
— Ach, Dag,8 zachowuj się przyzwoicie — gniewał się chłopak cofając głowę przed psim jęzorem, który koniecznie chciał go polizać po twarzy. — No, przywitaj się z Jenikiem! — polecił.
Pies przysiadł i wyciągnął przednią łapę do chłopca.
— To i Dag jedzie z tobą? — dziwił się Benda ściskając psią łapę. — Będzie wam wesoło — dodał z tajoną zazdrością.
Dag, pies eskimoski, przywieziony był jako paromiesięczny szczeniak przez kapitana w prezencie dla syna. Wyrósł wśród ludzi, co znacznie wpłynęło na zmianę jego charakteru, normalnie bowiem eskimoskie psy pociągowe są złośliwe, gryzą się między sobą, atakują ludzi. Miał już dwa lata, wyrósł na dużego, silnego zwierzaka, który nie zawahałby się rzucić nawet na niedźwiedzia polarnego. Finn próbował nieraz zrobić sobie z niego wierzchowca, ale bez powodzenia. Teraz psisko z zainteresowaniem przyglądało się obu chłopcom. Jego ciemna, szaro nakrapiana mordka miała tak figlarny wyraz, podkreślony jeszcze przymrużeniem oczu, iż Jenik miał wrażenie, że pies wie, o czym z Finnem rozmawiali, więc zawstydzony spuścił oczy.
— No co, Jeniku, pojedziesz z nami? — odezwał się tuż za nimi niski, dźwięczny głos.
Jenik przywitał barczystego kapitana, ojca Finna. Kapitan Nielsen nie miał jeszcze czterdziestki, ale stałe przebywanie na morzu zaznaczyło się zmarszczkami na jego twarzy, a przedwczesna śmierć kochanej żony przyprószyła włosy siwizną. Miał miłą, pociągłą twarz z prostym nosem i mocno zarysowaną brodą; jasne, szare oczy ze współczuciem spojrzały na kolegę syna w chwili, gdy podawał mu rękę na przywitanie.
— Nie, nie pojedzie — zamiast Jenika odezwał się Finn — matka nie chce go puścić! — w głosie chłopca można było wyczuć odcień lekceważenia.
Kapitan karcąco zmarszczył brwi.
— Dobrze robi słuchając matki, ona przecież pragnie tylko jego dobra. A ty go nie namawiaj! — dodał surowo pod adresem syna, który z grymasem na ustach przekornie potrząsał głową.
Ktoś z załogi odwołał kapitana, chłopcy zostali sami. Nie na długo jednak. Z nadbudówki wyszedł mężczyzna, który zwrócił się do nich przyjaźnie:
— No, chłopcy, nie gapcież się, tylko chodźcie pomagać! Taka to dzisiejsza młodzież: tylko się bawić, a roboty ani palcem tknąć. Kiedy ja byłem w waszym wieku... — Pod siwymi wąsami igrał lekki uśmieszek, ale Jenik go nie dostrzegł.
— Muszę już iść do domu, panie Leif, matka czeka na mnie — zaczął się tłumaczyć.
Mężczyzna przystanął przed nim i z upodobaniem patrzył na muskularną sylwetkę chłopca. Był to bosman, a zarazem harpunnik szkunera, stary wilk morski, który w spółce Larsena pracował już pięćdziesiąt lat. Nazwiska jego nikt nawet nie pamiętał, wszyscy nazywali go po imieniu. Był krępy, niskiego wzrostu, a postaci jego nie zdołała przygarbić nawet zbliżająca się siedemdziesiątka. Chwalił się, że od Oslo po Hammerfest nie znajdzie się nikt, kto rzuciłby harpunem dalej od niego. Szczupła twarz poorana była zmarszczkami, ale spod siwych, szczeciniastych brwi wesoło patrzyły na świat jasnoniebieskie oczy, w których nieraz zapalały się młodzieńcze błyski. Kochał morze i polowanie. Jenik bardzo go lubił, bo kiedy był w dobrym humorze, opowiadał chłopcom przeróżne historie i przygody z tych jeszcze czasów, gdy nie było radia, a na mapach wielkie, białe plamy oznaczały nieznane połacie polarnego morza.
— Eh tam, mama czeka! A morze to nie czeka? Spójrz, jak nas zaprasza na nową wyprawę! — wskazał ręką szaroniebieską, ciągnącą się bez końca powierzchnię wody: marszczyła się długą, rozkołysaną falą, uciekającą nieustannie przed uderzeniami wiatru.
Tajemniczy głos w sercu Jenika, który pod wpływem karcących słów kapitana umilkł na chwilę, odezwał się znów z całą mocą.
*
Regularny oddech dwóch osób mącił ciszę pokoju przeznaczonego przez właścicielkę hotelu dla pani Bendowej i jej dzieci. Na dworze było jeszcze szarawo, w tych okolicach bowiem w maju słońce zachodzi tylko na krótko, ale w pokoju panowały nieprzeniknione ciemności. Czarna zasłona na oknie nie wpuszczała do wnętrza ani źdźbła światła. Gdzieś w mieście zegar wybił godzinę jedenastą.
Jenik cichutko usiadł na łóżku, przez chwilę nasłuchiwał regularnych oddechów matki i siostry, potem ostrożnie spuścił z łóżka nogi. Gdy stanął — zaskrzypiała deska, zamarł w bezruchu czekając, czy hałas nie obudził śpiących. Matka poruszyła się na łóżku niespokojnie — chłopak wstrzymał oddech w piersi w obawie, że rozbudzi się na dobre. Stwierdził po chwili z zadowoleniem, że znów oddycha głęboko, ruszył więc ku drzwiom. Wieczorem, nim jeszcze matka wróciła z miasteczka, gdzie coś załatwiała, położył się do łóżka w ubraniu i naciągnął kołdrę pod brodę. Nikt tego nie zauważył: siostra szybko usnęła, matka zaś zajęta wielu kłopotami, powiedziała mu tylko dobranoc i poszła się położyć.
Podszedłszy cicho do drzwi Jenik wziął swoje buciki, ostrożnie uchylił drzwi, w progu jednak się zawahał. Jakiś żal ścisnął mu serce: odchodził ukradkiem, bez słowa pożegnania... Już chciał zawrócić, kiedy naraz pod oknem na ulicy posłyszał ciężkie kroki idących do portu marynarzy. W ciemnym pokoju słychać było przytłumione dźwięki piosenki... Śpiew nasilał się przez chwilę, potem znów milknął gdzieś w oddali:
....Płyniemy pośród słonych fal,
dmij w żagle, wichrze, w dal nas nieś,
już dłoń harpuna ściska stal,
statek nam śpiewa morską pieśń...
Pieśń rybaków północy, tak dobrze mu znana, obudziła w sercu Jenika nową tęsknotę, przekreśliła wszystkie dobre postanowienia. Szybko znalazł się za drzwiami zapominając nawet zostawić krótki list do matki, wyjaśniający ucieczkę. W bramie hotelu pośpiesznie włożył buciki. Brama nie była zamknięta, ponieważ na północy kradzieże w domach są rzeczą nieznaną. W minutę później Jenik biegł już stromą uliczką w dół do portu.
Wokoło panował głęboki półmrok, zastępujący o tej porze roku za kołem polarnym noc, lecz mieszkańcy miasteczka spali. Ulice były puste, Jenik po drodze nie spotkał nikogo. Na nabrzeżu skręcił w bok, pomiędzy skrzynie i beczki, których tu wszędzie było pełno. Naraz od dużej skrzyni oderwała się szczupła sylwetka — to Finn wyszedł na spotkanie kolegi.
— Całe szczęście, żeś przyszedł! — rzucił półgłosem chuchając w dłonie. — Już myślałem, że tu zamarznę!
Noc istotnie była dosyć chłodna, ale Jenik w gorączkowym podnieceniu nawet tego nie zauważył, chociaż był tylko w sportowym ubraniu i bez płaszcza.
— No, chodź prędzej — naglił Finn chwytając go za rękę. — Ojciec chce wypłynąć dokładnie o północy, a teraz moment jest w sam raz odpowiedni. Właśnie ładują na statek wielką łódź do polowania na wieloryby, nie zwrócą na nas uwagi.
Obaj chłopcy szybko przebiegli wiodący na statek trap. Jenik zauważył, że cała załoga znajduje się na drugiej stronie pokładu, gdzie żurawiem wciągano na pokład łódź. Chętnie by przystanął i popatrzył choć chwilkę, ale Finn pociągnął go za sobą. Nikt ich nie zauważył, gdy znikali w tylnym wejściu nadbudówki.
— Porządnie się namęczyłem, zanim udało mi się pozbyć Daga — szeptał Finn, gdy schodzili pod pokład w dziobowej części statku. — Na pewno byłby nas zdradził.
— I co z nim zrobiłeś? — spytał zaciekawiony Jenik.
— Zamknąłem go w kabinie ojca — odpowiedział Finn ze śmiechem. — Pewnie rano za to oberwę, ale mniejsza z tym! — dodał lekkomyślny chłopak.
Szli wąskim korytarzem, oświetlonym słabo jedną tylko żarówką. Zatrzymali się na samym końcu.
— Gdzież ty mnie prowadzisz? — pytał Jenik, gdy Finn odsunąwszy zasuwkę otworzył małe, ciemne drzwiczki.
— To kabina szpitalna — tłumaczył — zawsze jest pusta, bo u nas nikt nie choruje! Tutaj na pewno nikt cię nie będzie szukał!
Kabina była długa, lecz wąska, przy wszystkich ścianach umocowane były piętrowe koje.
— Możesz wybierać, gdzie chcesz spać! — śmiał się Finn. — Jutro w południe przyniosę ci coś do jedzenia, ale na razie nie ruszaj się stąd! Obok jest mała umywalka, masz więc wszelkie wygody. No, a teraz muszę już iść, bo tatuś na pewno będzie mnie szukał przed odpłynięciem. Dobranoc! To dopiero będzie jutro heca, kiedy cię znajdą na statku i nie będą wiedzieli, skąd się tu wziąłeś! — I znów wybuchnął śmiechem.
— Dobranoc! — odpowiedział Jenik machinalnie.
Drzwi się zamknęły. Finn z zewnątrz zasunął rygiel.
Na morzu
Po zamknięciu drzwi w kabinie zrobiło się ciemno. Po chwili dopiero oczy chłopca przywykły na tyle do mroku, że przy bladej poświacie, docierającej tu spod sufitu nad górnymi kojami przez dwa bulaje9, mógł rozpoznać otaczające go przedmioty. Z sercem pełnym niepokoju położył się i próbował usnąć. Lecz sen nie przychodził, zaczął więc wsłuchiwać się w docierające do kabiny odgłosy.
Najpierw tuż nad głową rozległy się ciężkie kroki — to pewnie marynarze idą na dziób rzucić cumy, łączące statek z nabrzeżem. Potem odezwał się łoskot silnika, ściany kabiny wibrowały rytmicznie w takt pracującej śruby. Po chwili usłyszał głuchy plusk fal, bijących raz po raz, pracowicie i nieustannie, o burty statku — zrozumiał, że szkuner wypłynął z portu. Długo przewracał się na koi, usnął dopiero nad ranem.
Obudziwszy się nie miał pojęcia, jak długo spał. Do kabiny wpadało bure światło pochmurnego dnia. W żołądku czuł jakieś niemiłe, coraz mocniejsze skurcze. Dziób statku zapadał się głęboko w wodę, to znów wdrapywał się wysoko na fale. To nieustanne kołysanie spowodowało u Jenika ciężką chorobę morską. Jęczał z bólu, nastrój jego pogarszał się z każdą chwilą. Teraz nawet gorzko zaczynał żałować swej ucieczki!
Kiedy przed południem Finn wsunął się do kabiny, widok przyjaciela obudził w nim lęk. Chłopak obezwładniony chorobą leżał bez ruchu: twarz mizerna, wprost zielona, oczy wpadły gdzieś w głąb głowy. Na słowa przywitania odpowiedział cichym jękiem. Ale przestrach Finna nie trwał długo: poznawszy objawy i przyczyny choroby przyjaciela, wybuchnął śmiechem:
— Ależ z ciebie szczur lądowy, Jeniku! No wiesz, nie przypuszczałem, że nie wytrzymasz nawet tak lekkiego kołysania. Przecież to jeszcze nic nie jest, ledwie trochę wiatru zachodniego, wcale tak bardzo nie rzuca. A ja ci przyniosłem taki wspaniały kotlet! Gwizdnąłem go kucharzowi, kiedy wyszedł po wodę! — i wypakował z gazety duży kawałek pięknie przyrumienionego wieprzowego mięsa.
Ale Jenik na widok jedzenia odwrócił się ze wstrętem.
— Daj to Dagowi! — wyszeptał z trudem.
— O nie! — zaśmiał się Finn. — Zostawię tutaj, jak ci trochę przejdzie, będziesz głodny jak wilk! Wodę do picia masz w umywalce. No, muszę już lecieć, za chwilę będzie obiad!
— Gdzie my jesteśmy? — spytał cicho Jenik.
— Minęliśmy Lofoty, jesteśmy już na pełnym morzu. Pan Horgen mówił tatusiowi przed chwilą, że po południu przepłyniemy przez punkt przecięcia siedemdziesiątego pierwszego równoleżnika z dwudziestym południkiem. Przyjdę po ciebie po południu, kiedy będziemy już tak daleko, że nikomu nie przyjdzie na myśl, by zawrócić i odstawić cię do domu. Ej, to ci będzie zabawa! Ale teraz już naprawdę muszę uciekać! No, sprawuj się tu dobrze i możliwie szybko zabierz się do jedzenia. Cześć!
Po południu wiatr się zmienił: dmuchnął teraz od wschodu. Kapitan Nielsen korzystając z tego kazał postawić żagle. Statkiem przestało rzucać, pozostało tylko normalne kołysanie w górę i w dół, wywołane przez wspinanie się na fale. Ale to już nie było takie przykre — Jenik poczuł się lepiej. Gdy ustąpiły mdłości, zjawił się nienasycony głód: chłopak w sekundę uporał się z przyniesionym przez kolegę kawałkiem mięsa. Od razu poczuł się zdrowy i humor bardzo mu się poprawił. Próbował wyjrzeć przez iluminator, ale dostrzegł tylko ciągnącą się bez końca szaro—niebieską toń morza pobrużdżonego łagodną falą, na której grzbietach od czasu do czasu połyskiwał promyk słońca.
Jenik patrzył i czuł się bardzo szczęśliwy. Nawet fakt, że namacał w kieszeni list do matki, który zapomniał zostawić w domu, nie zdołał mu na dłużej popsuć radości.
„Tak czy tak mama się dowie” — próbował zlekceważyć całą sprawę i coraz niecierpliwiej czekał na moment, gdy kolega przyjdzie po niego.
Kiedy ostatecznie nadeszła ta chwila i Finn lekko uchylił drzwi kabiny, natychmiast wcisnął się przez nie Dag i z radosnym szczekaniem starał się wskoczyć na górną koję, gdzie siedział skulony Jenik.
— No chodź już wreszcie! — wołał Finn od drzwi. — Tatuś akurat w świetnym humorze. Raz, dwa i cała historia będzie załatwiona!
Jenik szybko zeskoczył i ruszył za przyjacielem. Jednakże przed drzwiami kabiny kapitana dobry nastrój prysnął, w sercu chłopca obudził się niepokój: jak go kapitan przywita?
Finn wepchnął go przed sobą — Jenik znalazł się w sporej, kwadratowej kabinie, z dwiema kanapkami po bokach i skrzyniami pod spodem oraz ze stołem pośrodku. Przy stole siedzieli dwaj pochyleni nad mapą mężczyźni. Jednym z nich był kapitan Nielsen, drugiego Jenik nie znał. Był to szczupły, bardzo jeszcze młody człowiek, świetnie się prezentujący w granatowym mundurze ze złotymi naszywkami. Patrzył na chłopców zdumiony.
Kapitan Nielsen surowo zmarszczył brwi:
— Co to znaczy, Bendo? Skąd się tu wziąłeś? — spytał surowo.
Jenik przeraził się nie na żarty. Natomiast lekkomyślny Finn ani na chwilę nie stracił dobrego humoru:
— Przyprowadziłem ci, tatusiu, nowego marynarza! Sam przecież wczoraj mówiłeś, że bardzo chętnie zabrałbyś Jenika na morze, no więc jesteśmy!
Młody oficer bez wątpienia zorientował się w sytuacji, bo na twarzy jego pojawił się przelotny uśmiech. Natomiast zmarszczki na czole kapitana pogłębiły się jeszcze, więc Finn zrozumiał, że ojciec naprawdę się gniewa. Patrząc na niego z niepokojem kuksnął Jenika pod żebro.
— Nie stój jak słup! Odezwij się także! — szepnął mu.
Jenik nieśmiało zaczął coś bąkać pod nosem.
Kapitan słuchał go w milczeniu, ale kiedy chłopak jąkając się zaczął mówić, jak bardzo tęsknił do morza, zmarszczki na jego czole wygładziły się nieco.
— A czy matka twoja wie o tym, czy masz na to jej zgodę? — zapytał, gdy Jenik skończył.
Zawstydzony chłopak spuścił głowę. — Nie — wyszeptał. A potem wygarnął całą prawdę: — Nie wie nawet, że tu jestem...
— To bardzo niedobrze, Bendo! — rzekł kapitan poważnie. — nie lubię ludzi tego rodzaju! Masz na sumieniu od razu dwa wykroczenia: postąpiłeś wbrew zakazowi matki i ukradkiem przedostałeś się na cudzy statek! Zapamiętaj sobie, że człowiek, który nie umie słuchać i robi coś ukradkiem za plecami drugich, nigdy do niczego nie dojdzie i źle skończy! Czy ty wiesz, jakie jest nasze narodowe hasło?
— Wiem — szepnął zgnębiony Jenik. — Uczciwie i wiernie!
— No właśnie! — potwierdził kapitan, któremu już żal się robiło chłopca. — Kto nie kieruje się w życiu tym hasłem, nigdy nie będzie prawdziwym mężczyzną!
Żywe usposobienie Finna nie pozwalało mu godzić się na to, by kogo innego karcono za jego własne przewinienie.
— Tatusiu, Jenik co prawda uciekł matce — oświadczył z całą odwagą — ale na statek nie zakradł się ukradkiem. To ja go tu przyprowadziłem i ukryłem w kabinie szpitalnej.
— No to ty zrobiłeś coś za moimi plecami! — rzekł surowo Nielsen, ale gniew jego stopniał już znacznie. Fakt, że syn sam przyznał się do winy, ułagodził go bardzo. — Nie bój się, kara za to cię nie minie! A ciebie, chłopcze — ciągnął zwracając się do Jenika — karać nie będę, jako nowicjusz na statku i tak dostaniesz dobrą szkołę, zrozumiesz, jak ciężkie jest życie marynarza. Przyjdą takie chwile, że gorzko będziesz żałował swej ucieczki. I to właśnie będzie twoja kara!
Kapitan nie przypuszczał, że wypowiada prorocze słowa i że przepowiednia jego zrealizuje się w znacznie gorszej formie, niż mógł to sobie wyobrazić.
— Pójdziesz teraz na pokład, a ty, Finn, jeszcze chwilę tu zostań!
Jenik ukłonił się i wyszedł, a Finn z mocno niepewną miną pozostał w kabinie. Widocznie kapitan nie chciał karcić go w obecności kolegi. Na pokładzie Jenik zaraz zaczął zapoznawać się z marynarzami, którzy witali go żartując wesoło. Po chwili zjawił się wśród nich także Finn. Twarz miał poważną i ręce wsunięte w kieszenie; pogwizdywał wprawdzie, ale wyraźnie nie było mu do śmiechu. Na pytanie Jenika, jak się sprawa skończyła, oczywiście nadrabiał miną:
— Jakże mogła się skończyć? Jasne, że dobrze! — rzucił lekceważąco. — Tatuś wyznaczył mi dwie godziny wachty dziennie w bocianim gnieździe10 przez cały tydzień a ja się tym nie przejmuję: wezmę sobie książkę i będzie dobrze!
— Będę pełnił tę wachtę razem z tobą! — zapewniał go stanowczo Jenik.
Słuchający ich rozmowy stary Leif roześmiał się wesoło.
— No tak, naturalnie, chłopcy, to będzie wspaniale! Jak będziemy mieli dwóch takich doświadczonych obserwatorów, to na pewno nie grozi nam wpakowanie się na krę! No cóż, starajcie się, jak możecie, a jak trochę przemarzniecie na maszcie, z pewnością wam będzie lepiej obiad smakował!
Epilog całej sprawy miał miejsce w kabinie kapitana.
— I co ja mam zrobić? — bezradny kapitan zwrócił się z pytaniem do porucznika Horgena, który z trudem hamował śmiech.
— A co pan może zrobić, kapitanie? — padła odpowiedź. — Od portu dzieli nas już trzysta mil, wracać pan nie może! Niech pan zostawi chłopaka na pokładzie, jest zdrów i silny, taka twarda szkoła wcale mu nie zaszkodzi. Mnie on się nawet podoba! Co prawda zrobił matce brzydki kawał, ale wyślę zaraz radiogram do Narviku, żeby ją uspokojono. Niech pan mówi, co chce, ale to wspaniały chłopak! Z takich właśnie wyrastają wielcy ludzie, jak Franklin, Nansen czy Amundsen!
Twarz kapitana rozchmurzyła się od razu.
— Chyba ma pan rację — zgodził się. — Naturalnie, wracać nie możemy, a pod tą szerokością geograficzną nie spotkamy statku, który płynąc do Norwegii zabrałby go do domu. I cóż z takim począć? Niech zostanie z nami!
Sprawa Jenika została przesądzona. Horgen, który od pierwszego spojrzenia polubił chłopca, przeszedł do radiokabiny nadać telegram do pani Bendowej, że Jenik jest na pokładzie „Isbjőrna”, a jesienią zdrowy i cały wróci wraz z nim do domu.
Nauka
— Takie ubranie to nie na długo, chłopcze, buty także do niczego — mówił zatroskany kapitan Nielsen lustrując uważnie lekką kurtkę, krótkie spodenki i cienkie półbuciki Jenika. — Leif, niech no mu pan tam coś znajdzie w magazynie, jak nie będzie na jego miarę, sam musi sobie dopasować. Dacie mu igłę, nici, pokażecie, jak się to robi!
Stary harpunnik z uśmiechem wziął chłopca za rękę.
— No, chodź, Jeniku, poszukamy — prowadził go pod pokład. Do idących przyłączył się Finn, a za nim Dag, który tylko czekał na okazję. Zeszli schodami w dziobowej części statku. Leif otworzył niskie drzwi na prawo od kabiny, w której się Jenik ukrywał. W długiej, wąskiej kabinie półki wzdłuż lewej ściany zastawione były różnymi konserwami, na prawej ścianie wisiały na kołkach wszelkiego rodzaju części ubrań: od impregnowanych płaszczy od deszczu aż po kudłate eskimoskie kaftany, czyli długie, wciągane przez głowę kurty z kapturami, szyte ze skór reniferów włosem na wierzch.
— Buty dla ciebie znajdziemy — mruczał bosman — ale z ubraniem będzie gorzej. No, pokaż nogę! — Obejrzał dokładnie wymiary trzewików Jenika, potem chwilę grzebał w wielkiej, stojącej naprzeciw wejścia skrzyni. — Myślę, że te będą dobre — rzekł podając mu parę butów z cholewami. Zrobione były ze skóry morsa, a wysmarowane tak solidnie, że Jenik ubrudził sobie ręce.
— Trochę za luźne — zauważył włożywszy je.
— To nie szkodzi — wtrącił Finn obserwujący z uwagą przebierającego się kolegę. — Dostaniesz do nich długie pończochy z grubej wełny, a prócz tego parę pończoch z wilczego futra na wielkie mrozy, gdyby nam zaczęły dokuczać. A wtedy buty będą dla ciebie w sam raz.
Kiedy Leif znalazł po dwie pary pończoch każdego rodzaju, Jenik przekonał się, że Finn miał rację. Już przy wełnianych pończochach buty okazały się dobre, a kiedy wciągnął na próbę pończochy z wilczego futra, zrobiło mu się w nich nawet trochę ciasno. Leif bez trudności znalazł dla niego także dwa komplety wełnianej bielizny, ale ze spodniami i kurtką sprawa okazała się dużo trudniejsza. Mimo, że stary nie szczędził fatygi wybierając możliwie najmniejsze sztuki, ciężki wełniany materiał wisiał na chłopcu żałośnie, zmieniając go na coś w rodzaju stracha na wróble. Finn oglądając go pokładał się ze śmiechu.
— Ależ to wspaniałe, Jeniku! Do spodni musisz sobie znaleźć sublokatora, a kurtką owiniesz się dwa razy! — przygadywał krzywiącemu się smętnie koledze.
— Nie przejmuj się tym, chłopcze — pocieszał go Leif z trudem hamując śmiech — przykroję ci to wszystko porządnie i pokażę, jak masz szyć. Jakoś to do spółki dopasujemy, będziesz taki elegancki, że Finn pęknie z zazdrości!
Zdjął z kołka futrzany kaftan, który na oko wydawał się odpowiedni, z kąta wyciągnął solidny worek z rzemieniami.
— Wszystko tu sobie porządnie poskładasz i wymalujesz na wierzchu swoje nazwisko. Każdy marynarz powinien mieć swe rzeczy osobiste zebrane w jednym miejscu i przechowywane w porządku. Ach, poczekaj — zatrzymał odchodzącego z naręczem odzieży chłopaka — byłbym zapomniał! Jeszcze płaszcz sztormowy, rzecz dla każdego marynarza niezbędna. — Zdjął z wieszaka lśniący, impregnowany płaszcz z kapturem. — Masz, ten będzie leżał na tobie, jak ulał — kończył zadowolony wyprawiając obu chłopców za drzwi.
Gdy znaleźli się na pokładzie, Leif kucnął na zawietrznej stronie pod masztem, na którym rozpięty był duży, szary żagiel. Z wielką wprawą zdjął sznurkiem miarę z Jenika, potem śmiało pociął nożycami przyniesione z magazynu spodnie i kurtkę.
— Marynarz wszystko musi umieć — dogadywał — od zrobienia pary butów po ustawienie dobrego pieca, który nawet przy najsilniejszym wietrze nie będzie dymił. — Spojrzał z ukosa na oficera, który przystanąwszy obok z uśmiechem podziwiał jego krawiectwo. — Bo ta dzisiejsza młodzież wie masę różnych rzeczy — ciągnął — zna nawet alfabet Morse'a, sygnały radiowe wszystkich stacji, jakie tylko istnieją na świecie, ale uprać chusteczki do nosa nie potrafi — argumentował stary surowo.
Na to pan Horgen zaśmiał się głośno.
— Bardzo słusznie, panie Leif — przytakiwał mu — od młodych trzeba wiele wymagać! No, Jeniku, a teraz z ochotą do roboty. I przyjdź nam się pokazać, jak to wypadło!
Odszedł na mostek, a Jenik nawlókłszy nitkę zaczął zszywać złożone przez harpunnika dwie części kurtki.
— Musisz robić drobne ściegi, ściśle jeden za drugim, żeby było mocno — doradzał mu stary. — Nasze hasło brzmi: solidność przed elegancją.
Jenik zszywał kurtkę, a Leif tymczasem odważnie zabrał się do przykrawania spodni. Finn przyglądał się chwilę, ale wnet mu się znudziło, więc oświadczył, że idzie do kuchni zapytać, co będzie dziś na kolację.
— Idź, idź — mruknął stary Leif — i zabierz ze sobą tego swego czworonoga, bo nam tu tylko przeszkadza.
Tak było istotnie: Dag nudził się, więc zaczął się zabawiać na rozmaite sposoby. To porwał kłębek nici, a Jenik raz po raz musiał go szukać, to znów parę razy zerwał mu nitkę w robocie, wreszcie odpędzony zniknął gdzieś ukradkiem razem z kawałkiem spodni, którego później Leif daremnie szukał przez cały kwadrans.
— No, pokaż, jakże to wygląda — odezwał się Leif po dłuższej chwili pracowitego milczenia.
Wyjął kurtkę z rąk Jenika i przyglądał się jej uważnie. Chwilę z powątpiewaniem kręcił głową, wreszcie rzekł:
— Z początku jeszcze jako tako, ściegi były dosyć małe, ale potem już zacząłeś cyganić. Spójrz, te ściegi tutaj są niemal pięciocentymetrowe. A to co takiego? — zawołał zdumiony. Schwycił koniec wystającej nitki i bez trudu wyciągnął cały kawałek, potem drugi i trzeci. — Jakże to ty szyjesz? A gdzież się podziały węzełki?
Jenik poczerwieniał.
— To wtedy, gdy Dag przerwał mi nitkę... potem szyłem dalej... i zapomniałem o węzełku — usprawiedliwiał się zawstydzony.
Leif z uśmiechem pokiwał głową, zręcznie nawlókł nitkę, odgryzł ją zdrowymi zębami i zrobił solidny węzełek. Zaczął szyć drobnym, równym, gęstym ściegiem — igła tylko migała w jego ręku. Jenik nie spuszczał z niego oka.
— Masz tutaj na wzór — rzekł po chwili stary — tak musi cały szew wyglądać! — zakończył niby surowo, choć pod wąsem igrał mu uśmieszek. I teraz sięgnąwszy po drugą igłę zabrał się sam do szycia spodni.
Jenik nie był przyzwyczajony do siedzenia w kucki, szybko więc zdrętwiały mu nogi, niewiele brakowało, by się przewrócił.
Wypatrzywszy jednak na pokładzie jakąś pustą beczułkę, przytoczył ją pod maszt.
Leif spojrzał nań spod oka i mruknął:
— Porządny marynarz musi umieć siedzieć w kucki. Co ty sobie myślisz, że wszędzie, gdzie pójdziesz, od razu znajdzie się stołek?
— Przyzwyczaję się — zapewniał go Jenik zorientowawszy się, że ta wielka surowość Leifa to tylko pozory. — Z początku to nie takie łatwe.
— A umiesz ty wejść na maszt po drabince linowej? — egzaminował go stary harpunnik.
— Umiem — chwalił się Jenik. — Często robiłem to na naszym statku.
— Tak, ale pływaliście tylko po spokojnych wodach, przy brzegach — gasił jego pewność siebie stary. — Poczekaj, jak ci przyjdzie wejść na górną reję umocować żagiel przy ostrym wietrze, kiedy to „Isbjőrn” kładzie się burtą na fale! Będziesz miał wtedy duszę na ramieniu!
— O, i to także potrafię! — stawiał się Jenik mimo niedowierzania Leifa.
Skończoną robotę Jenika bosman obejrzał bardzo uważnie.
— No, jeszcze ujdzie — mruknął. — Ściegi nawet dosyć drobne, tylko cały szew w zygzaki, jak kroki marynarza po wypiciu dziesięciu kieliszków grogu. Patrz, o, tu zacząłeś dobrze, od brzegu, a potem zjechałeś do środka i szew znalazł się na trzy palce w głąb — wykazywał błędy czerwieniącemu się chłopakowi. — Ale zszyte jest porządnie — pocieszał go pod koniec. — To nic nie szkodzi, że ci się tu będzie robiła fałda, jesteśmy na morzu polarnym, a nie na głównej ulicy w Oslo. No, możesz to włożyć na siebie, spodnie już także gotowe!
Jenik szybko nałożył ubranie, Leif obracając go kontrolował całość dokładnie.
— Jak na ciebie robione — zachwycał się. — Chciałbym ja widzieć, jak by to taki pan Horgen uszył — dodał lekceważąco.
Nogawki spodni chłopca wsunął w cholewy sięgających za kolana butów i na udach ściągnął je miękkim rzemykiem.
— Tak, możesz teraz zanurzyć się w wodę aż po szyję, a do butów nie dostanie się ani kropelka — zapewniał.
— Tu jeszcze nawet mógłby skoczyć w wodę — odezwał się za nimi głos pana Horgena idącego od rufy z jakimiś metalowymi rurkami w ręku. — Woda jest ciepła, wciąż jeszcze płyniemy w Golfsztromie.
— Jak ma nie być ciepła — mruczał pod nosem Leif — skoro jest dwanaście stopni powyżej zera — wskazał umocowany na maszcie termometr.
— To nie ma wielkiego znaczenia, miły zrzędo — zaśmiał się oficer. — Poczekajcie, pokażę wam jutro termometr wodny, kiedy będziemy już za zasięgiem Golfsztromu, zobaczycie wtedy, jaką wykaże temperaturę, mimo że ten na maszcie w dalszym ciągu będzie wskazywał dwanaście stopni!
— O, jakie to dziś ludzie mają wymagania — gderał stary. — Marynarz teraz powinien znać się na fizyce jak jaki profesor i zajmować się stale jakimiś rurkami z rtęcią, tarczami z podziałką czy zegarami... Dawniej tylko tym się martwił, czy morze jest wolne, czy zamarznięte, a to mógł dostrzec z bocianiego gniazda na odległość dziesięciu mil, więc żadne rurki nie były mu potrzebne. I nieraz w ciągu dnia złowił więcej wielorybów i fok, niż teraz podczas całej trzymiesięcznej kampanii! — Wyraźnie zniechęcony poskładał przybory do szycia i odszedł nie chcąc nawet słuchać podziękowań chłopca.
— Proszę pana, a jaki to jest ten Golfsztrom?... Co pan tu ma w tych rurkach?
— To ty nigdy nie słyszałeś o Golfsztromie? — zdziwił się oficer.
— Ja do szkoły nie chodziłem — tłumaczył się zmieszany Jenik. — Nasz statek nigdzie nie zatrzymywał się dłużej jak tydzień. Dopiero kiedy frekwencja w cyrku spadała, jechaliśmy dalej. Coś o Golfsztromie czytałem w starym podręczniku do geografii, ale było tam tego niewiele. Pamiętam tylko, że jest jakiś taki ciepły prąd morski, ale więcej nic!
— Musimy teraz iść na kolację, bo już kucharz wołał — powiedział Horgen, któremu żal się zrobiło chłopca zdradzającego taką żądzę wiedzy. — Coś niecoś powiem ci o tym przy kolacji, ale na razie zobacz ten termometr!
Odśrubował pokrywkę rurki z nierdzewnej stali, umocowanej na cienkiej stalowej lince, i pokazał mu szklany termometr. Cienki słupek rtęci kończył się przy czterech stopniach Celsjusza powyżej zera.
— Termometr ten jest tak skonstruowany, że rtęć zatrzymuje się zawsze na najniższym stopniu mierzonej temperatury. Ukryty jest w stalowej rurce ochronnej, żeby nie uległ rozbiciu. Opuszcza się go na czas dłuższy do wody za rufą statku, gdzie woda skutkiem działania śruby jest dostatecznie wymieszana. I wówczas termometr dokładnie wykazuje najniższą temperaturę wody. Widzisz, że może on wykazać tylko cztery stopnie powyżej zera. Jutro, kiedy znajdziemy się dalej na Morzu Barentsa, gdzie Golfsztrom już nie dociera, zobaczymy, jaką temperaturę wykaże. No, a teraz na kolację, żeby się kapitan nie gniewał!
Nielsen zdecydował, że Finn będzie jadł z nim i Horgenem, ale syn tak długo prosił i nalegał, że kapitan po pewnych sprzeciwach zgodził się, by siadał z nimi do stołu i Jenik.
— Nigdzie na świecie żaden chłopak pokładowy nie jada w messie oficerskiej — starał się perswadować Finnowi. Ale kiedy do próśb przyłączył się także Horgen, ustąpił.
Jadali w sporej kabinie, przylegającej do kabiny kapitana. Urządzona była raczej jak salonik, niż jak jadalnia. Przy obu przeciwległych ścianach, na prawo i lewo od wejścia, stały miękkie kanapki, przy jednej z nich z lewej strony spory stół, z pozostałych trzech stron obracające się fotele, przymocowane podobnie jak stół do podłogi. Kabina ta zajmowała całą szerokość statku, z niej dopiero było wejście do kabiny kapitana.
Na jednym z foteli siedział niecierpliwiący się już Finn.
— Jak to dobrze, że już przyszliście, głodny jestem jak wilk! — przywitał Horgena i Jenika.
— A co, zmarzłeś w tym bocianim gnieździe? — odparł ze śmiechem oficer. — Tak czy tak, nie będziemy zaczynali, póki nie przyjdzie kapitan! — i skinął na Jenika, by usiadł obok przyjaciela, sam zaś zajął miejsce w fotelu naprzeciw kanapki, zarezerwowanej dla kapitana.
W chwilę później wszedł kapitan; obecni w messie wstali na przywitanie.
— Pokaż no się, jakże cię ten Leif wystroił? — zwrócił się Nielsen do Bendy i zaczął go dokładnie oglądać. — Wcale dobrze wypadło! — pochwalił.
— I prawie wszystko Jenik sam sobie uszył — Finn z pośpiechem informował kapitana.
— No, widzisz — odpowiedział mu ojciec z powagą. — A czy ty umiałbyś to także zrobić?
— Ja... a po co? Mnie to niepotrzebne — odparł z zadowoloną miną chłopak. — Ja mam przecież wszystko uszyte.
— Ale umiejętność szycia nigdy nikomu nie zaszkodzi, każdy maryna