František B?hounek ŚLADY WSRÓD LODÓW Z języka czeskiego przełożyła Jadwiga Bułakowska Wydawnictwo „Śląsk” Tytuł oryginału „Ledovou stopou” Ilustracja na okładce Andrzej Kacperek Ilustracje w tekście Andrzej Czeczot Terminologia techniczna: kpt. Marian Dziliński (?) Copyright by Frantiśek Behounek 1967 © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Śląsk” Katowice 1972 Redaktor Barbara Kloryga Redaktor techniczny Zbigniew Laszek Korektor Jadwiga Radwańska Ostatnia podróż Statek przedsiębiorstwa cyrkowego, „Dronning Maud”1, wpłynął do portu w Narviku z flagą opuszczoną do połowy masztu na znak żałoby. Powoli zawrócił do nabrzeża. Dwaj marynarze rzucili na brzeg cumy, które robotnicy portowi uwiązali do wielkich, żelaznych obręczy. Statek przywarł burtą do kamiennego nabrzeża, po wysuniętym trapie wszedł na pokład inspektor portowy. — Co tam, Knut, nie będzie dziś przedstawienia? — zwrócił się do siwego sternika, który ze smutkiem kiwał głową. — Nie, proszę pana, nie będzie. Przyjechaliśmy na pogrzeb, mamy na pokładzie zwłoki zmarłego! — A kto to taki? Czy ja go znałem? Ktoś z załogi? — pytał ze współczuciem inspektor. — Czy go pan znał nie wiem, ale słyszał pan na pewno nieraz. Nasz pierwszy skrzypek, Benda. To obcokrajowiec z daleka, aż z Czech, ale grać umiał pięknie i porządny był z niego człowiek. Szkoda go! O, tam jest jego rodzina — wskazał małą, stojącą na rufie grupkę osób, tuż obok mocnych klatek z niedźwiedziami polarnymi. Inspektor ze współczuciem spojrzał na kobietę w żałobie. Przy niej zaledwie sześcioletnia, jasnowłosa dziewczynka i barczysty chłopak o ciemnych włosach w wieku może lat piętnastu. — Słuchajcie Knut, a co to się stało? Jakiś wypadek? Marynarz poprawił trzymaną w zębach fajkę i niechętnie zaczął opowiadać: — Ach, to taka fatalna historia. Na Lofotach przy pierwszej wyspie utknęliśmy na mieliźnie, no i musieliśmy wszyscy zejść do wody, by można było statek zepchnąć. Przepływa tam bardzo zimny prąd morski, Benda przebywał w nim dłużej niżby należało przy jego zdrowiu. Jak tylko wyszedł z wody musiał się położyć, ale to niewiele pomogło. Dostał dużej gorączki i w dwa dni zmarł na zapalenie płuc. Do tego wszystkiego jeszcze nam się motor zepsuł i nie mogliśmy dobić gdzieś do brzegu, do lekarza. Szliśmy tylko na żaglach, dopłynęliśmy, gdy już nie żył. — Doktor chyba też by nie pomógł — pocieszał go inspektor. — Przy zapaleniu płuc sam człowiek musi zwalczyć chorobę, albo będzie z nim koniec. Wiem, bo i mnie także brat umarł. Podszedł do grupki na rufie i w paru słowach wyraził współczucie kobiecie, na której twarzy malował się głęboki ból. Podobał mu się stojący obok niej chłopak: oczy miał zaczerwienione od płaczu, ale był spokojny i dosyć śmiało patrzył przed siebie. — A ty co będziesz robił, przyjacielu? — zapytał go z zainteresowaniem. Chłopcu rozjaśniły się oczy. — Ja od razu poszedłbym na morze, proszę pana, polować na wieloryby pod biegunem południowym — rzekł z zapałem. Inspektor się uśmiechnął. — Tylko mamusia słyszeć o tym nie chce — dodał chłopak ze smutkiem i nieśmiało spojrzał na matkę, która zajęta była rozmową z właścicielką cyrku. — Może później się zgodzi — pocieszał go inspektor. — Teraz, kiedy ojciec zmarł, zbyt jest zbolała. Tęskniłaby za tobą bardzo. Chłopak westchnął, najwyraźniej nie podzielał jego nadziei. Matka nie lubiła morza, podróżowała statkiem tylko z konieczności, mąż jej bowiem dostał pracę skrzypka w orkiestrze cyrkowej. To przecież nie była wcale podróż morska — jak z lekceważeniem myślał chłopak. Statek płynął wzdłuż zachodnich brzegów Norwegii, zawijając do poszczególnych fiordów, gdzie znajdowały się większe osady ludzkie, i tam cyrk dawał przedstawienia. W Norwegii nie ma linii kolejowych z północy na południe — nie pozwalają na to liczne łańcuchy górskie. Cały transport w jednym i drugim kierunku odbywa się drogą morską wzdłuż brzegów długości tysiąca pięciuset kilometrów. Kiedy stale widać ląd, to cóż to za podróż morska? W każdym razie nie taka, jaką oczyma wyobraźni widział syn skrzypka, Jan Benda, patrząc z tajoną zazdrością na osmagane wichrami twarze marynarzy, wracających z dalekich wypraw morskich na północ czy południe, a trwających nieraz wiele miesięcy. Morze polarne z wiecznymi lodami i tajemniczą ciszą wabiło go niepowstrzymanie. Widział przed kilku laty, jak Amundsen2 odlatywał z Tromso. I chociaż miał wtedy zaledwie dziesięć lat, zapamiętał doskonale wysokiego Norwega z orlim nosem, który z wnętrza hydroplanu pozdrawiał wiwatujące tłumy. Leciał wówczas na ratunek rozbitkom włoskiej wyprawy generała Nobilego, lecz nie powrócił już nigdy. Pochłonęło go morze, a wraz z nim pięciu towarzyszy jego wyprawy. Tym jednak Jenik nie przejmował się wcale. Młodzi czują, że ich droga do śmierci jest daleka, więc się jej nie boją. A kiedy czasami nad fiordami rozpościerały się kolorowe łuki baśniowych blasków zorzy polarnej, migocącej niespokojnie nad zaśnieżoną krainą, chłopiec czuł, że serce mocniej mu bije, a w uszach dźwięczy tajemniczy zew północy, kuszący, natarczywy, nieodparty. Śmierć ojca myśli te odsunęła na plan dalszy, nie na długo jednak. Gdy matka rozpaczała nad ich losem po stracie żywiciela, ośmielił się wystąpić z propozycją: — Mamusiu, pójdę na któryś statek wielorybniczy. Jest koniec maja, na Morzu Północnym zacznie się sezon myśliwski. Dużo pieniędzy na początek mi nie dadzą, ale będę miał na statku bezpłatne mieszkanie i utrzymanie, a wszystkie pieniądze tobie przywiozę... Patrzył na nią błagalnie, a w oczach jego malowało się odbicie dalekich horyzontów. Matka zauważyła to natychmiast i nowa fala niepokoju ścisnęła jej udręczone serce. — Nie, dziecko, nic z tego! — rzekła. — Jeżeli mnie choć trochę kochasz, nie zrobisz tego. Mógłbyś mnie zostawić tu samą z Lidką teraz, kiedy tatuś odszedł na zawsze? — wybuchnęła płaczem. Nie miał odwagi raz jeszcze powtórzyć swej prośby. Dlatego też na słowa starającego się pocieszyć go inspektora westchnął tylko. Matka rozmawiała z właścicielką przedsiębiorstwa, która serdecznie jej współczuła. — Na pani miejscu nie wracałabym teraz do kraju, zwłaszcza, że jak pani mówi, nie macie tam nikogo z rodziny. W Europie panuje kryzys gospodarczy, wszędzie są setki tysięcy bezrobotnych. Porozmawiam z panią Jenssen, właścicielką tutejszego Grand Hotelu. Tak świetną kucharkę jak pani na pewno chętnie przyjmie. Zatrzymałabym panią na statku, ale tyle, ile dostanie pani u Jenssenów, dać pani nie mogę, czasy są ciężkie. — Serdecznie jestem pani wdzięczna — dziękowała jej Bendowa — Bardzo będę rada, jeżeli mnie pani Jenssen przyjmie. Zawsze czułam się dobrze na statku, dopóki żył mój mąż, ale teraz byłoby mi tu zbyt smutno. Niepokoję się także o Jenika, pociąga go wielka przygoda, marzy tylko o morzu. Gdyby pozostał nadal na statku, na pewno by mi któregoś dnia zniknął. Właścicielka spojrzała ze współczuciem i uśmiechnęła się do chłopca, który przy ostatnich słowach matki ze smutkiem spuścił głowę. Nie mogła zupełnie zrozumieć tych obaw czeskiej matki przed morzem, ona sama przywykła bowiem do niego od najwcześniejszej młodości, podobnie jak większość jej rodaków, dla których morze to przyjaciel i żywiciel. — A co pani chce z nim zrobić? — spytała. — Skończy jakąś szkołę handlową i pójdzie do biura — zdecydowała Bendowa. Jej słowa zabrzmiały w uszach Jenika jak nieubłagany wyrok, od którego nie ma odwołania. Później nieco wokół prostej, jodłowej trumny uformował się skromny kondukt pogrzebowy i ruszył powoli na górski cmentarz, położony na stromym zboczu wysoko nad fiordem. Zmarłemu koledze muzycy z cyrku zagrali nad grobem rozrzewniający hymn państwowy jego ojczyzny. Grób szybko zasypano, a uczestnicy pogrzebu cicho się rozeszli. Jenik odchodzi Nie widząc przez łzy drogi Jenik potykał się idąc za matką między szeregami grobów. Nie słyszał nawet, że ktoś go dwukrotnie cicho wołał, przystanął dopiero wtedy, gdy czyjaś ręka pociągnęła go za rękaw. Otarłszy oczy ujrzał przed sobą Finna Nielsena, swego dawnego kolegę, którego znał już od kilku lat. Odwiedzał go zawsze przy każdym postoju w Narviku, jeżeli Finn przebywał wtedy w domu. Finn był od niego trochę młodszy, ale już parokrotnie wyruszał na morze z ojcem, kapitanem statku spółki wielorybniczej Larsena. Obaj chłopcy lubili się bardzo, chociaż charakterami znacznie się od siebie różnili. Jasnowłosy Finn, z ciemnoniebieskimi oczyma po matce Irlandce, był od Jenika drobniejszy i szczuplejszy, ale mięśnie miał solidne i „żelazne” zdrowie. W tej chwili na opalonej twarzy rysował się wyraz współczucia; ten zazwyczaj żywy i beztroski chłopak był niezwykle cichy i poważny. — Wołałem cię już dwa razy, ale nie słyszałeś — rzekł ściskając ze współczuciem rękę kolegi. — Tak mi przykro, Jeniku. I tatusiowi także... Mówił, że gdybyś chciał, zabrałby cię ze sobą na morze... — Mówiąc to Finn nie przeczuwał, że jego słowa rozpalą w sercu kolegi nowe zarzewie tęsknoty. — Poszedłbym natychmiast, ale mamusia nie pozwala — przyznał się Jenik uczciwie. — Szkoda — westchnął z żalem przyjaciel. — Dziś w nocy odpływamy. Jakież to wszystko będzie ciekawe! — A dokąd płyniecie? — spytał zaintrygowany Jenik. Finn obejrzał się uważnie: byli na cmentarzu sami. Ludzie biorący udział w pogrzebie już się rozeszli. Zgnębiona i zrozpaczona matka Jenika nie zauważyła, że syn pozostał w tyle, poszła do hotelu Jenssenów dowiedzieć się o pracę. Finn z tajemniczą miną nachylił się do przyjaciela i szepnął: — Powiem ci, ale musisz mi obiecać, że nikomu nie powiesz! — Daję ci słowo honoru, nie powiem nikomu na świecie! — zaklinał się Jenik w podnieceniu czekając na ową wiadomość. — Tatuś dowiedział się od jednego marynarza, który brał udział w poszukiwaniach ludzi Nobilego, że w jednym miejscu przy archipelagu Franciszka Józefa3 jest z początkiem czerwca wolne morze! — szeptał tajemniczo Finn. Jenik czuł się zawiedziony. Fantazja już malowała mu w duchu jakąś tajemniczą wyspę, na której są zakopane skarby piratów Morgana4, jakąś pożółkłą mapę znalezioną przypadkiem przez ojca Finna w starej biblii... — Wielkie rzeczy! — rzucił lekceważąco na rewelacje przyjaciela. Finn dał mu takiego kuksańca, że tamten aż jęknął. — Głupi jesteś jak pingwin! — beształ go. — A właśnie, że wielkie rzeczy! Wyobraź sobie, że w tamtych stronach archipelagu nigdy nikt jeszcze nie urządzał łowów. To może być prawdziwy raj morsów i fok. Tatuś spodziewa się, że się tam natknie nawet na wieloryby. Zaproponował panu Larsenowi, że chętnie by tam zajrzał tego roku, a tamten ostatecznie dał się namówić! Na wzmiankę o polowaniu oczy Jenika rozbłysły. — Ach, to będzie wspaniałe! — zgodził się z entuzjazmem. Przerwał nagle rozmowę i zamyślił się: chociaż nigdy nie chodził do szkoły, to jednak dobrze znał geografię, która była jego ulubioną lekturą. — Słuchaj — w głosie jego było wyraźne wahanie — mnie się zdaje, że Ziemia Franciszka Józefa nie do was należy. Jak chcecie polować na morsy i foki, nie możecie przecież trzymać się trzy mile od brzegów, co obowiązuje obce statki. — To i my wiemy, głuptasie — odparł tonem wyższości Finn. — Archipelag ten jest rosyjski, ale Rosjanie wcale go nie strzegą, nie podejrzewają nawet, że ktoś tam może polować. Nie każdy przecież chce ryzykować stratę statku. Nawet jeden z ich lodołamaczy ugrzązł tam niedawno, cały rok przesiedział w lodach. A my wiemy, gdzie tam jest wolne morze, o czym oni nie mają pojęcia — zakończył z dumą. — To wszystko na nic .— westchnął Jenik — mama się nie zgodzi. Jego młody przyjaciel ożywił się nagle. — Słuchaj, a gdybyś tak... — przytknął usta do ucha kolegi i coś mu szeptał. Potem cofnąwszy się o krok popatrzył nań z tryumfem. — I co ty na to? — nalegał podniecony. Zmieszany Jenik próbował protestować, ale dość miękko. Myśl kolegi trafiła na podatny grunt i utkwiła w nim głęboko. — Jak ty to sobie wyobrażasz? Przecież tak nie można... To byłoby nieuczciwie — oponował, chociaż budzący się w jego sercu głos podszeptywał co innego. — Dlaczego: nieuczciwie? — zdziwił się Finn. — Dałeś matce słowo honoru, że jej nie opuścisz? — Nie, tego co prawda nie zrobiłem — przyznał po chwili wahania Benda. — Ale zawsze... — No widzisz! — przerwał mu śmiało Finn. — Tatuś mój powiada, że dla prawdziwego mężczyzny, największym grzechem jest złamanie słowa! Lecz Jenik czuł, że to nie wszystko. Pamiętał matczyne oczy, zawsze tak pełne smutku, gdy musiała go skarcić. A to robiło na nim dużo większe wrażenie niż nawet bardzo surowe czasem napomnienia i kary ojca. Próbował to jakoś tłumaczyć przyjacielowi, ale ten nie mógł go zrozumieć. Chłopak stracił matkę mając cztery lata, wychowywał się u ciotek, sióstr kapitana. Były dla niego pobłażliwe, rozpieszczały go, czasem znów zbyt surowe, więc ich nie lubił. Nie umiały zastąpić mu matki, ani obudzić w nim głębokiego, szczerego przywiązania, jakim dzieci darzą swe matki. — Wiesz co — rzekł wreszcie Finn — pomyśl jeszcze nad tym, wypływamy dopiero po północy, podczas przypływu. A tymczasem chodź obejrzeć „Isbjőrna”5. Temu zaproszeniu Jenik nie umiał się oprzeć. W chwilę później stanęli obaj na pokładzie statku wielorybniczego.6 „Isbjőrn” był jednym ze statków, jakich w Norwegii jest bardzo wiele. Zbudowany do połowów w okolicach polarnych, miał obłe, mocno zaokrąglone burty, wyślizgujące się łatwo z groźnego uścisku potężnych pól lodowych. Długość pokładu od dziobu do rufy wynosiła czterdzieści metrów, szerokość w miejscu najszerszym siedem metrów. Mimo iż główną jego siłą napędową był silnik o mocy stu pięćdziesięciu koni, był także wyposażony i w żagle, żaden bowiem wytrawny marynarz nie gardzi bezpłatną siłą napędową, jaką jest sprzyjający wiatr. Dla odpowiedniego wykorzystania wiatru „Isbjőrn” posiadał ożaglowanie typowego dwumasztowego szkunera. Statek miał trzysta ton wyporności i sto pięćdziesiąt ton nośności. Mała nadbudówka pokładowa osłaniała wiodącą pod pokład schodnię, za nią jeszcze druga, mniejsza, a w niej urządzenia sterowe, kabina nawigacyjna i mała, szczelna radiokabina z aparaturą radiotelegrafu, nadajnikiem i odbiornikiem radiowym oraz goniometrem.7 Duży ruch na szkunerze mówił o ostatnich przygotowaniach do długotrwałej podróży. Ledwie chłopcy przeszli po wąskim trapie, łączącym statek z nabrzeżem, gdy nadbiegł wielki, czarno—szary pies: wspiął się na Finna tak gwałtownie, że omal go nie przewrócił. — Ach, Dag,8 zachowuj się przyzwoicie — gniewał się chłopak cofając głowę przed psim jęzorem, który koniecznie chciał go polizać po twarzy. — No, przywitaj się z Jenikiem! — polecił. Pies przysiadł i wyciągnął przednią łapę do chłopca. — To i Dag jedzie z tobą? — dziwił się Benda ściskając psią łapę. — Będzie wam wesoło — dodał z tajoną zazdrością. Dag, pies eskimoski, przywieziony był jako paromiesięczny szczeniak przez kapitana w prezencie dla syna. Wyrósł wśród ludzi, co znacznie wpłynęło na zmianę jego charakteru, normalnie bowiem eskimoskie psy pociągowe są złośliwe, gryzą się między sobą, atakują ludzi. Miał już dwa lata, wyrósł na dużego, silnego zwierzaka, który nie zawahałby się rzucić nawet na niedźwiedzia polarnego. Finn próbował nieraz zrobić sobie z niego wierzchowca, ale bez powodzenia. Teraz psisko z zainteresowaniem przyglądało się obu chłopcom. Jego ciemna, szaro nakrapiana mordka miała tak figlarny wyraz, podkreślony jeszcze przymrużeniem oczu, iż Jenik miał wrażenie, że pies wie, o czym z Finnem rozmawiali, więc zawstydzony spuścił oczy. — No co, Jeniku, pojedziesz z nami? — odezwał się tuż za nimi niski, dźwięczny głos. Jenik przywitał barczystego kapitana, ojca Finna. Kapitan Nielsen nie miał jeszcze czterdziestki, ale stałe przebywanie na morzu zaznaczyło się zmarszczkami na jego twarzy, a przedwczesna śmierć kochanej żony przyprószyła włosy siwizną. Miał miłą, pociągłą twarz z prostym nosem i mocno zarysowaną brodą; jasne, szare oczy ze współczuciem spojrzały na kolegę syna w chwili, gdy podawał mu rękę na przywitanie. — Nie, nie pojedzie — zamiast Jenika odezwał się Finn — matka nie chce go puścić! — w głosie chłopca można było wyczuć odcień lekceważenia. Kapitan karcąco zmarszczył brwi. — Dobrze robi słuchając matki, ona przecież pragnie tylko jego dobra. A ty go nie namawiaj! — dodał surowo pod adresem syna, który z grymasem na ustach przekornie potrząsał głową. Ktoś z załogi odwołał kapitana, chłopcy zostali sami. Nie na długo jednak. Z nadbudówki wyszedł mężczyzna, który zwrócił się do nich przyjaźnie: — No, chłopcy, nie gapcież się, tylko chodźcie pomagać! Taka to dzisiejsza młodzież: tylko się bawić, a roboty ani palcem tknąć. Kiedy ja byłem w waszym wieku... — Pod siwymi wąsami igrał lekki uśmieszek, ale Jenik go nie dostrzegł. — Muszę już iść do domu, panie Leif, matka czeka na mnie — zaczął się tłumaczyć. Mężczyzna przystanął przed nim i z upodobaniem patrzył na muskularną sylwetkę chłopca. Był to bosman, a zarazem harpunnik szkunera, stary wilk morski, który w spółce Larsena pracował już pięćdziesiąt lat. Nazwiska jego nikt nawet nie pamiętał, wszyscy nazywali go po imieniu. Był krępy, niskiego wzrostu, a postaci jego nie zdołała przygarbić nawet zbliżająca się siedemdziesiątka. Chwalił się, że od Oslo po Hammerfest nie znajdzie się nikt, kto rzuciłby harpunem dalej od niego. Szczupła twarz poorana była zmarszczkami, ale spod siwych, szczeciniastych brwi wesoło patrzyły na świat jasnoniebieskie oczy, w których nieraz zapalały się młodzieńcze błyski. Kochał morze i polowanie. Jenik bardzo go lubił, bo kiedy był w dobrym humorze, opowiadał chłopcom przeróżne historie i przygody z tych jeszcze czasów, gdy nie było radia, a na mapach wielkie, białe plamy oznaczały nieznane połacie polarnego morza. — Eh tam, mama czeka! A morze to nie czeka? Spójrz, jak nas zaprasza na nową wyprawę! — wskazał ręką szaroniebieską, ciągnącą się bez końca powierzchnię wody: marszczyła się długą, rozkołysaną falą, uciekającą nieustannie przed uderzeniami wiatru. Tajemniczy głos w sercu Jenika, który pod wpływem karcących słów kapitana umilkł na chwilę, odezwał się znów z całą mocą. * Regularny oddech dwóch osób mącił ciszę pokoju przeznaczonego przez właścicielkę hotelu dla pani Bendowej i jej dzieci. Na dworze było jeszcze szarawo, w tych okolicach bowiem w maju słońce zachodzi tylko na krótko, ale w pokoju panowały nieprzeniknione ciemności. Czarna zasłona na oknie nie wpuszczała do wnętrza ani źdźbła światła. Gdzieś w mieście zegar wybił godzinę jedenastą. Jenik cichutko usiadł na łóżku, przez chwilę nasłuchiwał regularnych oddechów matki i siostry, potem ostrożnie spuścił z łóżka nogi. Gdy stanął — zaskrzypiała deska, zamarł w bezruchu czekając, czy hałas nie obudził śpiących. Matka poruszyła się na łóżku niespokojnie — chłopak wstrzymał oddech w piersi w obawie, że rozbudzi się na dobre. Stwierdził po chwili z zadowoleniem, że znów oddycha głęboko, ruszył więc ku drzwiom. Wieczorem, nim jeszcze matka wróciła z miasteczka, gdzie coś załatwiała, położył się do łóżka w ubraniu i naciągnął kołdrę pod brodę. Nikt tego nie zauważył: siostra szybko usnęła, matka zaś zajęta wielu kłopotami, powiedziała mu tylko dobranoc i poszła się położyć. Podszedłszy cicho do drzwi Jenik wziął swoje buciki, ostrożnie uchylił drzwi, w progu jednak się zawahał. Jakiś żal ścisnął mu serce: odchodził ukradkiem, bez słowa pożegnania... Już chciał zawrócić, kiedy naraz pod oknem na ulicy posłyszał ciężkie kroki idących do portu marynarzy. W ciemnym pokoju słychać było przytłumione dźwięki piosenki... Śpiew nasilał się przez chwilę, potem znów milknął gdzieś w oddali: ....Płyniemy pośród słonych fal, dmij w żagle, wichrze, w dal nas nieś, już dłoń harpuna ściska stal, statek nam śpiewa morską pieśń... Pieśń rybaków północy, tak dobrze mu znana, obudziła w sercu Jenika nową tęsknotę, przekreśliła wszystkie dobre postanowienia. Szybko znalazł się za drzwiami zapominając nawet zostawić krótki list do matki, wyjaśniający ucieczkę. W bramie hotelu pośpiesznie włożył buciki. Brama nie była zamknięta, ponieważ na północy kradzieże w domach są rzeczą nieznaną. W minutę później Jenik biegł już stromą uliczką w dół do portu. Wokoło panował głęboki półmrok, zastępujący o tej porze roku za kołem polarnym noc, lecz mieszkańcy miasteczka spali. Ulice były puste, Jenik po drodze nie spotkał nikogo. Na nabrzeżu skręcił w bok, pomiędzy skrzynie i beczki, których tu wszędzie było pełno. Naraz od dużej skrzyni oderwała się szczupła sylwetka — to Finn wyszedł na spotkanie kolegi. — Całe szczęście, żeś przyszedł! — rzucił półgłosem chuchając w dłonie. — Już myślałem, że tu zamarznę! Noc istotnie była dosyć chłodna, ale Jenik w gorączkowym podnieceniu nawet tego nie zauważył, chociaż był tylko w sportowym ubraniu i bez płaszcza. — No, chodź prędzej — naglił Finn chwytając go za rękę. — Ojciec chce wypłynąć dokładnie o północy, a teraz moment jest w sam raz odpowiedni. Właśnie ładują na statek wielką łódź do polowania na wieloryby, nie zwrócą na nas uwagi. Obaj chłopcy szybko przebiegli wiodący na statek trap. Jenik zauważył, że cała załoga znajduje się na drugiej stronie pokładu, gdzie żurawiem wciągano na pokład łódź. Chętnie by przystanął i popatrzył choć chwilkę, ale Finn pociągnął go za sobą. Nikt ich nie zauważył, gdy znikali w tylnym wejściu nadbudówki. — Porządnie się namęczyłem, zanim udało mi się pozbyć Daga — szeptał Finn, gdy schodzili pod pokład w dziobowej części statku. — Na pewno byłby nas zdradził. — I co z nim zrobiłeś? — spytał zaciekawiony Jenik. — Zamknąłem go w kabinie ojca — odpowiedział Finn ze śmiechem. — Pewnie rano za to oberwę, ale mniejsza z tym! — dodał lekkomyślny chłopak. Szli wąskim korytarzem, oświetlonym słabo jedną tylko żarówką. Zatrzymali się na samym końcu. — Gdzież ty mnie prowadzisz? — pytał Jenik, gdy Finn odsunąwszy zasuwkę otworzył małe, ciemne drzwiczki. — To kabina szpitalna — tłumaczył — zawsze jest pusta, bo u nas nikt nie choruje! Tutaj na pewno nikt cię nie będzie szukał! Kabina była długa, lecz wąska, przy wszystkich ścianach umocowane były piętrowe koje. — Możesz wybierać, gdzie chcesz spać! — śmiał się Finn. — Jutro w południe przyniosę ci coś do jedzenia, ale na razie nie ruszaj się stąd! Obok jest mała umywalka, masz więc wszelkie wygody. No, a teraz muszę już iść, bo tatuś na pewno będzie mnie szukał przed odpłynięciem. Dobranoc! To dopiero będzie jutro heca, kiedy cię znajdą na statku i nie będą wiedzieli, skąd się tu wziąłeś! — I znów wybuchnął śmiechem. — Dobranoc! — odpowiedział Jenik machinalnie. Drzwi się zamknęły. Finn z zewnątrz zasunął rygiel. Na morzu Po zamknięciu drzwi w kabinie zrobiło się ciemno. Po chwili dopiero oczy chłopca przywykły na tyle do mroku, że przy bladej poświacie, docierającej tu spod sufitu nad górnymi kojami przez dwa bulaje9, mógł rozpoznać otaczające go przedmioty. Z sercem pełnym niepokoju położył się i próbował usnąć. Lecz sen nie przychodził, zaczął więc wsłuchiwać się w docierające do kabiny odgłosy. Najpierw tuż nad głową rozległy się ciężkie kroki — to pewnie marynarze idą na dziób rzucić cumy, łączące statek z nabrzeżem. Potem odezwał się łoskot silnika, ściany kabiny wibrowały rytmicznie w takt pracującej śruby. Po chwili usłyszał głuchy plusk fal, bijących raz po raz, pracowicie i nieustannie, o burty statku — zrozumiał, że szkuner wypłynął z portu. Długo przewracał się na koi, usnął dopiero nad ranem. Obudziwszy się nie miał pojęcia, jak długo spał. Do kabiny wpadało bure światło pochmurnego dnia. W żołądku czuł jakieś niemiłe, coraz mocniejsze skurcze. Dziób statku zapadał się głęboko w wodę, to znów wdrapywał się wysoko na fale. To nieustanne kołysanie spowodowało u Jenika ciężką chorobę morską. Jęczał z bólu, nastrój jego pogarszał się z każdą chwilą. Teraz nawet gorzko zaczynał żałować swej ucieczki! Kiedy przed południem Finn wsunął się do kabiny, widok przyjaciela obudził w nim lęk. Chłopak obezwładniony chorobą leżał bez ruchu: twarz mizerna, wprost zielona, oczy wpadły gdzieś w głąb głowy. Na słowa przywitania odpowiedział cichym jękiem. Ale przestrach Finna nie trwał długo: poznawszy objawy i przyczyny choroby przyjaciela, wybuchnął śmiechem: — Ależ z ciebie szczur lądowy, Jeniku! No wiesz, nie przypuszczałem, że nie wytrzymasz nawet tak lekkiego kołysania. Przecież to jeszcze nic nie jest, ledwie trochę wiatru zachodniego, wcale tak bardzo nie rzuca. A ja ci przyniosłem taki wspaniały kotlet! Gwizdnąłem go kucharzowi, kiedy wyszedł po wodę! — i wypakował z gazety duży kawałek pięknie przyrumienionego wieprzowego mięsa. Ale Jenik na widok jedzenia odwrócił się ze wstrętem. — Daj to Dagowi! — wyszeptał z trudem. — O nie! — zaśmiał się Finn. — Zostawię tutaj, jak ci trochę przejdzie, będziesz głodny jak wilk! Wodę do picia masz w umywalce. No, muszę już lecieć, za chwilę będzie obiad! — Gdzie my jesteśmy? — spytał cicho Jenik. — Minęliśmy Lofoty, jesteśmy już na pełnym morzu. Pan Horgen mówił tatusiowi przed chwilą, że po południu przepłyniemy przez punkt przecięcia siedemdziesiątego pierwszego równoleżnika z dwudziestym południkiem. Przyjdę po ciebie po południu, kiedy będziemy już tak daleko, że nikomu nie przyjdzie na myśl, by zawrócić i odstawić cię do domu. Ej, to ci będzie zabawa! Ale teraz już naprawdę muszę uciekać! No, sprawuj się tu dobrze i możliwie szybko zabierz się do jedzenia. Cześć! Po południu wiatr się zmienił: dmuchnął teraz od wschodu. Kapitan Nielsen korzystając z tego kazał postawić żagle. Statkiem przestało rzucać, pozostało tylko normalne kołysanie w górę i w dół, wywołane przez wspinanie się na fale. Ale to już nie było takie przykre — Jenik poczuł się lepiej. Gdy ustąpiły mdłości, zjawił się nienasycony głód: chłopak w sekundę uporał się z przyniesionym przez kolegę kawałkiem mięsa. Od razu poczuł się zdrowy i humor bardzo mu się poprawił. Próbował wyjrzeć przez iluminator, ale dostrzegł tylko ciągnącą się bez końca szaro—niebieską toń morza pobrużdżonego łagodną falą, na której grzbietach od czasu do czasu połyskiwał promyk słońca. Jenik patrzył i czuł się bardzo szczęśliwy. Nawet fakt, że namacał w kieszeni list do matki, który zapomniał zostawić w domu, nie zdołał mu na dłużej popsuć radości. „Tak czy tak mama się dowie” — próbował zlekceważyć całą sprawę i coraz niecierpliwiej czekał na moment, gdy kolega przyjdzie po niego. Kiedy ostatecznie nadeszła ta chwila i Finn lekko uchylił drzwi kabiny, natychmiast wcisnął się przez nie Dag i z radosnym szczekaniem starał się wskoczyć na górną koję, gdzie siedział skulony Jenik. — No chodź już wreszcie! — wołał Finn od drzwi. — Tatuś akurat w świetnym humorze. Raz, dwa i cała historia będzie załatwiona! Jenik szybko zeskoczył i ruszył za przyjacielem. Jednakże przed drzwiami kabiny kapitana dobry nastrój prysnął, w sercu chłopca obudził się niepokój: jak go kapitan przywita? Finn wepchnął go przed sobą — Jenik znalazł się w sporej, kwadratowej kabinie, z dwiema kanapkami po bokach i skrzyniami pod spodem oraz ze stołem pośrodku. Przy stole siedzieli dwaj pochyleni nad mapą mężczyźni. Jednym z nich był kapitan Nielsen, drugiego Jenik nie znał. Był to szczupły, bardzo jeszcze młody człowiek, świetnie się prezentujący w granatowym mundurze ze złotymi naszywkami. Patrzył na chłopców zdumiony. Kapitan Nielsen surowo zmarszczył brwi: — Co to znaczy, Bendo? Skąd się tu wziąłeś? — spytał surowo. Jenik przeraził się nie na żarty. Natomiast lekkomyślny Finn ani na chwilę nie stracił dobrego humoru: — Przyprowadziłem ci, tatusiu, nowego marynarza! Sam przecież wczoraj mówiłeś, że bardzo chętnie zabrałbyś Jenika na morze, no więc jesteśmy! Młody oficer bez wątpienia zorientował się w sytuacji, bo na twarzy jego pojawił się przelotny uśmiech. Natomiast zmarszczki na czole kapitana pogłębiły się jeszcze, więc Finn zrozumiał, że ojciec naprawdę się gniewa. Patrząc na niego z niepokojem kuksnął Jenika pod żebro. — Nie stój jak słup! Odezwij się także! — szepnął mu. Jenik nieśmiało zaczął coś bąkać pod nosem. Kapitan słuchał go w milczeniu, ale kiedy chłopak jąkając się zaczął mówić, jak bardzo tęsknił do morza, zmarszczki na jego czole wygładziły się nieco. — A czy matka twoja wie o tym, czy masz na to jej zgodę? — zapytał, gdy Jenik skończył. Zawstydzony chłopak spuścił głowę. — Nie — wyszeptał. A potem wygarnął całą prawdę: — Nie wie nawet, że tu jestem... — To bardzo niedobrze, Bendo! — rzekł kapitan poważnie. — nie lubię ludzi tego rodzaju! Masz na sumieniu od razu dwa wykroczenia: postąpiłeś wbrew zakazowi matki i ukradkiem przedostałeś się na cudzy statek! Zapamiętaj sobie, że człowiek, który nie umie słuchać i robi coś ukradkiem za plecami drugich, nigdy do niczego nie dojdzie i źle skończy! Czy ty wiesz, jakie jest nasze narodowe hasło? — Wiem — szepnął zgnębiony Jenik. — Uczciwie i wiernie! — No właśnie! — potwierdził kapitan, któremu już żal się robiło chłopca. — Kto nie kieruje się w życiu tym hasłem, nigdy nie będzie prawdziwym mężczyzną! Żywe usposobienie Finna nie pozwalało mu godzić się na to, by kogo innego karcono za jego własne przewinienie. — Tatusiu, Jenik co prawda uciekł matce — oświadczył z całą odwagą — ale na statek nie zakradł się ukradkiem. To ja go tu przyprowadziłem i ukryłem w kabinie szpitalnej. — No to ty zrobiłeś coś za moimi plecami! — rzekł surowo Nielsen, ale gniew jego stopniał już znacznie. Fakt, że syn sam przyznał się do winy, ułagodził go bardzo. — Nie bój się, kara za to cię nie minie! A ciebie, chłopcze — ciągnął zwracając się do Jenika — karać nie będę, jako nowicjusz na statku i tak dostaniesz dobrą szkołę, zrozumiesz, jak ciężkie jest życie marynarza. Przyjdą takie chwile, że gorzko będziesz żałował swej ucieczki. I to właśnie będzie twoja kara! Kapitan nie przypuszczał, że wypowiada prorocze słowa i że przepowiednia jego zrealizuje się w znacznie gorszej formie, niż mógł to sobie wyobrazić. — Pójdziesz teraz na pokład, a ty, Finn, jeszcze chwilę tu zostań! Jenik ukłonił się i wyszedł, a Finn z mocno niepewną miną pozostał w kabinie. Widocznie kapitan nie chciał karcić go w obecności kolegi. Na pokładzie Jenik zaraz zaczął zapoznawać się z marynarzami, którzy witali go żartując wesoło. Po chwili zjawił się wśród nich także Finn. Twarz miał poważną i ręce wsunięte w kieszenie; pogwizdywał wprawdzie, ale wyraźnie nie było mu do śmiechu. Na pytanie Jenika, jak się sprawa skończyła, oczywiście nadrabiał miną: — Jakże mogła się skończyć? Jasne, że dobrze! — rzucił lekceważąco. — Tatuś wyznaczył mi dwie godziny wachty dziennie w bocianim gnieździe10 przez cały tydzień a ja się tym nie przejmuję: wezmę sobie książkę i będzie dobrze! — Będę pełnił tę wachtę razem z tobą! — zapewniał go stanowczo Jenik. Słuchający ich rozmowy stary Leif roześmiał się wesoło. — No tak, naturalnie, chłopcy, to będzie wspaniale! Jak będziemy mieli dwóch takich doświadczonych obserwatorów, to na pewno nie grozi nam wpakowanie się na krę! No cóż, starajcie się, jak możecie, a jak trochę przemarzniecie na maszcie, z pewnością wam będzie lepiej obiad smakował! Epilog całej sprawy miał miejsce w kabinie kapitana. — I co ja mam zrobić? — bezradny kapitan zwrócił się z pytaniem do porucznika Horgena, który z trudem hamował śmiech. — A co pan może zrobić, kapitanie? — padła odpowiedź. — Od portu dzieli nas już trzysta mil, wracać pan nie może! Niech pan zostawi chłopaka na pokładzie, jest zdrów i silny, taka twarda szkoła wcale mu nie zaszkodzi. Mnie on się nawet podoba! Co prawda zrobił matce brzydki kawał, ale wyślę zaraz radiogram do Narviku, żeby ją uspokojono. Niech pan mówi, co chce, ale to wspaniały chłopak! Z takich właśnie wyrastają wielcy ludzie, jak Franklin, Nansen czy Amundsen! Twarz kapitana rozchmurzyła się od razu. — Chyba ma pan rację — zgodził się. — Naturalnie, wracać nie możemy, a pod tą szerokością geograficzną nie spotkamy statku, który płynąc do Norwegii zabrałby go do domu. I cóż z takim począć? Niech zostanie z nami! Sprawa Jenika została przesądzona. Horgen, który od pierwszego spojrzenia polubił chłopca, przeszedł do radiokabiny nadać telegram do pani Bendowej, że Jenik jest na pokładzie „Isbjőrna”, a jesienią zdrowy i cały wróci wraz z nim do domu. Nauka — Takie ubranie to nie na długo, chłopcze, buty także do niczego — mówił zatroskany kapitan Nielsen lustrując uważnie lekką kurtkę, krótkie spodenki i cienkie półbuciki Jenika. — Leif, niech no mu pan tam coś znajdzie w magazynie, jak nie będzie na jego miarę, sam musi sobie dopasować. Dacie mu igłę, nici, pokażecie, jak się to robi! Stary harpunnik z uśmiechem wziął chłopca za rękę. — No, chodź, Jeniku, poszukamy — prowadził go pod pokład. Do idących przyłączył się Finn, a za nim Dag, który tylko czekał na okazję. Zeszli schodami w dziobowej części statku. Leif otworzył niskie drzwi na prawo od kabiny, w której się Jenik ukrywał. W długiej, wąskiej kabinie półki wzdłuż lewej ściany zastawione były różnymi konserwami, na prawej ścianie wisiały na kołkach wszelkiego rodzaju części ubrań: od impregnowanych płaszczy od deszczu aż po kudłate eskimoskie kaftany, czyli długie, wciągane przez głowę kurty z kapturami, szyte ze skór reniferów włosem na wierzch. — Buty dla ciebie znajdziemy — mruczał bosman — ale z ubraniem będzie gorzej. No, pokaż nogę! — Obejrzał dokładnie wymiary trzewików Jenika, potem chwilę grzebał w wielkiej, stojącej naprzeciw wejścia skrzyni. — Myślę, że te będą dobre — rzekł podając mu parę butów z cholewami. Zrobione były ze skóry morsa, a wysmarowane tak solidnie, że Jenik ubrudził sobie ręce. — Trochę za luźne — zauważył włożywszy je. — To nie szkodzi — wtrącił Finn obserwujący z uwagą przebierającego się kolegę. — Dostaniesz do nich długie pończochy z grubej wełny, a prócz tego parę pończoch z wilczego futra na wielkie mrozy, gdyby nam zaczęły dokuczać. A wtedy buty będą dla ciebie w sam raz. Kiedy Leif znalazł po dwie pary pończoch każdego rodzaju, Jenik przekonał się, że Finn miał rację. Już przy wełnianych pończochach buty okazały się dobre, a kiedy wciągnął na próbę pończochy z wilczego futra, zrobiło mu się w nich nawet trochę ciasno. Leif bez trudności znalazł dla niego także dwa komplety wełnianej bielizny, ale ze spodniami i kurtką sprawa okazała się dużo trudniejsza. Mimo, że stary nie szczędził fatygi wybierając możliwie najmniejsze sztuki, ciężki wełniany materiał wisiał na chłopcu żałośnie, zmieniając go na coś w rodzaju stracha na wróble. Finn oglądając go pokładał się ze śmiechu. — Ależ to wspaniałe, Jeniku! Do spodni musisz sobie znaleźć sublokatora, a kurtką owiniesz się dwa razy! — przygadywał krzywiącemu się smętnie koledze. — Nie przejmuj się tym, chłopcze — pocieszał go Leif z trudem hamując śmiech — przykroję ci to wszystko porządnie i pokażę, jak masz szyć. Jakoś to do spółki dopasujemy, będziesz taki elegancki, że Finn pęknie z zazdrości! Zdjął z kołka futrzany kaftan, który na oko wydawał się odpowiedni, z kąta wyciągnął solidny worek z rzemieniami. — Wszystko tu sobie porządnie poskładasz i wymalujesz na wierzchu swoje nazwisko. Każdy marynarz powinien mieć swe rzeczy osobiste zebrane w jednym miejscu i przechowywane w porządku. Ach, poczekaj — zatrzymał odchodzącego z naręczem odzieży chłopaka — byłbym zapomniał! Jeszcze płaszcz sztormowy, rzecz dla każdego marynarza niezbędna. — Zdjął z wieszaka lśniący, impregnowany płaszcz z kapturem. — Masz, ten będzie leżał na tobie, jak ulał — kończył zadowolony wyprawiając obu chłopców za drzwi. Gdy znaleźli się na pokładzie, Leif kucnął na zawietrznej stronie pod masztem, na którym rozpięty był duży, szary żagiel. Z wielką wprawą zdjął sznurkiem miarę z Jenika, potem śmiało pociął nożycami przyniesione z magazynu spodnie i kurtkę. — Marynarz wszystko musi umieć — dogadywał — od zrobienia pary butów po ustawienie dobrego pieca, który nawet przy najsilniejszym wietrze nie będzie dymił. — Spojrzał z ukosa na oficera, który przystanąwszy obok z uśmiechem podziwiał jego krawiectwo. — Bo ta dzisiejsza młodzież wie masę różnych rzeczy — ciągnął — zna nawet alfabet Morse'a, sygnały radiowe wszystkich stacji, jakie tylko istnieją na świecie, ale uprać chusteczki do nosa nie potrafi — argumentował stary surowo. Na to pan Horgen zaśmiał się głośno. — Bardzo słusznie, panie Leif — przytakiwał mu — od młodych trzeba wiele wymagać! No, Jeniku, a teraz z ochotą do roboty. I przyjdź nam się pokazać, jak to wypadło! Odszedł na mostek, a Jenik nawlókłszy nitkę zaczął zszywać złożone przez harpunnika dwie części kurtki. — Musisz robić drobne ściegi, ściśle jeden za drugim, żeby było mocno — doradzał mu stary. — Nasze hasło brzmi: solidność przed elegancją. Jenik zszywał kurtkę, a Leif tymczasem odważnie zabrał się do przykrawania spodni. Finn przyglądał się chwilę, ale wnet mu się znudziło, więc oświadczył, że idzie do kuchni zapytać, co będzie dziś na kolację. — Idź, idź — mruknął stary Leif — i zabierz ze sobą tego swego czworonoga, bo nam tu tylko przeszkadza. Tak było istotnie: Dag nudził się, więc zaczął się zabawiać na rozmaite sposoby. To porwał kłębek nici, a Jenik raz po raz musiał go szukać, to znów parę razy zerwał mu nitkę w robocie, wreszcie odpędzony zniknął gdzieś ukradkiem razem z kawałkiem spodni, którego później Leif daremnie szukał przez cały kwadrans. — No, pokaż, jakże to wygląda — odezwał się Leif po dłuższej chwili pracowitego milczenia. Wyjął kurtkę z rąk Jenika i przyglądał się jej uważnie. Chwilę z powątpiewaniem kręcił głową, wreszcie rzekł: — Z początku jeszcze jako tako, ściegi były dosyć małe, ale potem już zacząłeś cyganić. Spójrz, te ściegi tutaj są niemal pięciocentymetrowe. A to co takiego? — zawołał zdumiony. Schwycił koniec wystającej nitki i bez trudu wyciągnął cały kawałek, potem drugi i trzeci. — Jakże to ty szyjesz? A gdzież się podziały węzełki? Jenik poczerwieniał. — To wtedy, gdy Dag przerwał mi nitkę... potem szyłem dalej... i zapomniałem o węzełku — usprawiedliwiał się zawstydzony. Leif z uśmiechem pokiwał głową, zręcznie nawlókł nitkę, odgryzł ją zdrowymi zębami i zrobił solidny węzełek. Zaczął szyć drobnym, równym, gęstym ściegiem — igła tylko migała w jego ręku. Jenik nie spuszczał z niego oka. — Masz tutaj na wzór — rzekł po chwili stary — tak musi cały szew wyglądać! — zakończył niby surowo, choć pod wąsem igrał mu uśmieszek. I teraz sięgnąwszy po drugą igłę zabrał się sam do szycia spodni. Jenik nie był przyzwyczajony do siedzenia w kucki, szybko więc zdrętwiały mu nogi, niewiele brakowało, by się przewrócił. Wypatrzywszy jednak na pokładzie jakąś pustą beczułkę, przytoczył ją pod maszt. Leif spojrzał nań spod oka i mruknął: — Porządny marynarz musi umieć siedzieć w kucki. Co ty sobie myślisz, że wszędzie, gdzie pójdziesz, od razu znajdzie się stołek? — Przyzwyczaję się — zapewniał go Jenik zorientowawszy się, że ta wielka surowość Leifa to tylko pozory. — Z początku to nie takie łatwe. — A umiesz ty wejść na maszt po drabince linowej? — egzaminował go stary harpunnik. — Umiem — chwalił się Jenik. — Często robiłem to na naszym statku. — Tak, ale pływaliście tylko po spokojnych wodach, przy brzegach — gasił jego pewność siebie stary. — Poczekaj, jak ci przyjdzie wejść na górną reję umocować żagiel przy ostrym wietrze, kiedy to „Isbjőrn” kładzie się burtą na fale! Będziesz miał wtedy duszę na ramieniu! — O, i to także potrafię! — stawiał się Jenik mimo niedowierzania Leifa. Skończoną robotę Jenika bosman obejrzał bardzo uważnie. — No, jeszcze ujdzie — mruknął. — Ściegi nawet dosyć drobne, tylko cały szew w zygzaki, jak kroki marynarza po wypiciu dziesięciu kieliszków grogu. Patrz, o, tu zacząłeś dobrze, od brzegu, a potem zjechałeś do środka i szew znalazł się na trzy palce w głąb — wykazywał błędy czerwieniącemu się chłopakowi. — Ale zszyte jest porządnie — pocieszał go pod koniec. — To nic nie szkodzi, że ci się tu będzie robiła fałda, jesteśmy na morzu polarnym, a nie na głównej ulicy w Oslo. No, możesz to włożyć na siebie, spodnie już także gotowe! Jenik szybko nałożył ubranie, Leif obracając go kontrolował całość dokładnie. — Jak na ciebie robione — zachwycał się. — Chciałbym ja widzieć, jak by to taki pan Horgen uszył — dodał lekceważąco. Nogawki spodni chłopca wsunął w cholewy sięgających za kolana butów i na udach ściągnął je miękkim rzemykiem. — Tak, możesz teraz zanurzyć się w wodę aż po szyję, a do butów nie dostanie się ani kropelka — zapewniał. — Tu jeszcze nawet mógłby skoczyć w wodę — odezwał się za nimi głos pana Horgena idącego od rufy z jakimiś metalowymi rurkami w ręku. — Woda jest ciepła, wciąż jeszcze płyniemy w Golfsztromie. — Jak ma nie być ciepła — mruczał pod nosem Leif — skoro jest dwanaście stopni powyżej zera — wskazał umocowany na maszcie termometr. — To nie ma wielkiego znaczenia, miły zrzędo — zaśmiał się oficer. — Poczekajcie, pokażę wam jutro termometr wodny, kiedy będziemy już za zasięgiem Golfsztromu, zobaczycie wtedy, jaką wykaże temperaturę, mimo że ten na maszcie w dalszym ciągu będzie wskazywał dwanaście stopni! — O, jakie to dziś ludzie mają wymagania — gderał stary. — Marynarz teraz powinien znać się na fizyce jak jaki profesor i zajmować się stale jakimiś rurkami z rtęcią, tarczami z podziałką czy zegarami... Dawniej tylko tym się martwił, czy morze jest wolne, czy zamarznięte, a to mógł dostrzec z bocianiego gniazda na odległość dziesięciu mil, więc żadne rurki nie były mu potrzebne. I nieraz w ciągu dnia złowił więcej wielorybów i fok, niż teraz podczas całej trzymiesięcznej kampanii! — Wyraźnie zniechęcony poskładał przybory do szycia i odszedł nie chcąc nawet słuchać podziękowań chłopca. — Proszę pana, a jaki to jest ten Golfsztrom?... Co pan tu ma w tych rurkach? — To ty nigdy nie słyszałeś o Golfsztromie? — zdziwił się oficer. — Ja do szkoły nie chodziłem — tłumaczył się zmieszany Jenik. — Nasz statek nigdzie nie zatrzymywał się dłużej jak tydzień. Dopiero kiedy frekwencja w cyrku spadała, jechaliśmy dalej. Coś o Golfsztromie czytałem w starym podręczniku do geografii, ale było tam tego niewiele. Pamiętam tylko, że jest jakiś taki ciepły prąd morski, ale więcej nic! — Musimy teraz iść na kolację, bo już kucharz wołał — powiedział Horgen, któremu żal się zrobiło chłopca zdradzającego taką żądzę wiedzy. — Coś niecoś powiem ci o tym przy kolacji, ale na razie zobacz ten termometr! Odśrubował pokrywkę rurki z nierdzewnej stali, umocowanej na cienkiej stalowej lince, i pokazał mu szklany termometr. Cienki słupek rtęci kończył się przy czterech stopniach Celsjusza powyżej zera. — Termometr ten jest tak skonstruowany, że rtęć zatrzymuje się zawsze na najniższym stopniu mierzonej temperatury. Ukryty jest w stalowej rurce ochronnej, żeby nie uległ rozbiciu. Opuszcza się go na czas dłuższy do wody za rufą statku, gdzie woda skutkiem działania śruby jest dostatecznie wymieszana. I wówczas termometr dokładnie wykazuje najniższą temperaturę wody. Widzisz, że może on wykazać tylko cztery stopnie powyżej zera. Jutro, kiedy znajdziemy się dalej na Morzu Barentsa, gdzie Golfsztrom już nie dociera, zobaczymy, jaką temperaturę wykaże. No, a teraz na kolację, żeby się kapitan nie gniewał! Nielsen zdecydował, że Finn będzie jadł z nim i Horgenem, ale syn tak długo prosił i nalegał, że kapitan po pewnych sprzeciwach zgodził się, by siadał z nimi do stołu i Jenik. — Nigdzie na świecie żaden chłopak pokładowy nie jada w messie oficerskiej — starał się perswadować Finnowi. Ale kiedy do próśb przyłączył się także Horgen, ustąpił. Jadali w sporej kabinie, przylegającej do kabiny kapitana. Urządzona była raczej jak salonik, niż jak jadalnia. Przy obu przeciwległych ścianach, na prawo i lewo od wejścia, stały miękkie kanapki, przy jednej z nich z lewej strony spory stół, z pozostałych trzech stron obracające się fotele, przymocowane podobnie jak stół do podłogi. Kabina ta zajmowała całą szerokość statku, z niej dopiero było wejście do kabiny kapitana. Na jednym z foteli siedział niecierpliwiący się już Finn. — Jak to dobrze, że już przyszliście, głodny jestem jak wilk! — przywitał Horgena i Jenika. — A co, zmarzłeś w tym bocianim gnieździe? — odparł ze śmiechem oficer. — Tak czy tak, nie będziemy zaczynali, póki nie przyjdzie kapitan! — i skinął na Jenika, by usiadł obok przyjaciela, sam zaś zajął miejsce w fotelu naprzeciw kanapki, zarezerwowanej dla kapitana. W chwilę później wszedł kapitan; obecni w messie wstali na przywitanie. — Pokaż no się, jakże cię ten Leif wystroił? — zwrócił się Nielsen do Bendy i zaczął go dokładnie oglądać. — Wcale dobrze wypadło! — pochwalił. — I prawie wszystko Jenik sam sobie uszył — Finn z pośpiechem informował kapitana. — No, widzisz — odpowiedział mu ojciec z powagą. — A czy ty umiałbyś to także zrobić? — Ja... a po co? Mnie to niepotrzebne — odparł z zadowoloną miną chłopak. — Ja mam przecież wszystko uszyte. — Ale umiejętność szycia nigdy nikomu nie zaszkodzi, każdy marynarz powinien umieć szyć — karcił go łagodnie kapitan. — Zaraz powiem Leifowi, żeby ci udzielił odpowiednich lekcji. Finn skrzywił się, ale wnet twarz jego rozjaśniła się znowu: spostrzegł kucharza niosącego wazę pełną zupy, z której unosił się rozkoszny zapach. Morze było tak spokojne, że nie położył nawet na stole listew ochronnych, by naczynia nie spadały. Kapitan wziął łyżkę wazową i zaczął rozlewać zupę. Obaj chłopcy jednakowo byli głodni, jedli więc teraz na wyścigi. Jenik skończywszy zupę znacznie wcześniej niż obaj dorośli zmieszał się: postanowił, że następny raz będzie jadł już wolniej. Horgen, by rozproszyć jego zmieszanie, nalał mu drugi talerz. I Finn także poprosił o dolewkę. Chłopcy skończyli swe drugie porcje, gdy oficerowie kończyli pierwszy talerz. Po zupie znalazł się na stole solidny półmisek grochu z fasolą obok pięknie przyrumienionych płatów soczystego boczku. Kapitan nałożył obu chłopakom kopiate talerze, z których zawartością uwinęli się bardzo szybko. Dorośli wypili po kolacji po kieliszku dżinu i filiżance kawy, chłopcy dostali po dwie pomarańcze. Jenik z wdzięcznością przyjął owoce, Finn jednak zaczął kręcić nosem, co było u niego normalnym objawem niezadowolenia. — Jedzże, synku, pomarańcze — zachęcał go kapitan — nie dostaniesz szkorbutu! Ale Finn z wyraźną niechęcią sięgał po złociste owoce. — Mogę ci je zresztą zamienić na łyżkę rybiego tranu, bo on ma takie samo działanie! — zaproponował kapitan z uśmiechem. Finn aż otrząsnął się ze wstrętu. — Brrr, za nic na świecie! — zaprotestował i szybko zabrał się do pomarańcz. — Proszę pana, co to jest szkorbut? — cicho zapytał Jenik Horgena, który właśnie przesiadł się na kanapkę obok kapitana i znalazł się tuż obok chłopca. — Za dużo tych pytań na raz, mój drogi — odpowiedział tamten grzecznie. — Może najpierw wyjaśnimy sprawę Golfsztromu, dobrze? Jenik nie protestował. — Jaką miał pan dziś temperaturę wody? — kapitan zwrócił się z pytaniem do oficera. — Koło godziny wpół do szóstej cztery plus, kapitanie. Nielsen pokiwał głową. — No tak, jeszcze wciąż jesteśmy w Golfsztromie, jutro już się z nim rozstaniemy. Ma pan zamiar zrobić chłopcom jakiś wykład na ten temat? To niech pan sobie nie przeszkadza i zaczyna, będę i ja się uczył razem z nimi! — Wiecie chłopcy, gdzie jest Zatoka Meksykańska? — zaczął Horgen. — Naturalnie koło Meksyku — wyrwał się od razu Finn. Ojciec ostrzegawczo uniósł palec w górę: — Najpierw pomyśl, potem mów — rzekł. — Meksyk to bardzo duży kraj, rozciągający się między oceanami: Atlantyckim i Spokojnym. Bardzo długo musielibyśmy szukać tej zatoki według twoich danych. — Znajduje się ona na Oceanie Atlantyckim, między Ameryką Północną i Południową — wtrącił nieśmiało Jenik. — A tak, właśnie tam — kapitan skinął głową. — Od strony zachodniej brzeg tworzy tam wielki łuk. — Przechodzi tamtędy Zwrotnik Raka — ciągnął Horgen zapalając papierosa. — To jedno z najcieplejszych miejsc na kuli ziemskiej: słońce pali od rana do wieczora, chmury są rzeczą niemal nieznaną. I właśnie pod wpływem stałej operacji słonecznej woda w morzu ogrzewa się tam do 60° Celsjusza. — Och, tym chłopcom w Meksyku jest naprawdę dobrze — wtrącił z zazdrością Finn. — U nas we fiordach morze jest zimne jak lód. — Bo jest przeważnie dość głębokie, a prócz tego wtłoczone między góry. Rzadko pada na nie promień słońca — wyjaśniał kapitan. — Oczywiście ta ogrzana woda nie pozostaje w miejscu, ale wypływa z zatoki — mówił dalej Horgen. — I tak powstaje ciepły prąd morski. Nazwę wziął on od zatoki, zatoka po angielsku to gulf, wymawia się golf. — Golf to także taka gra piłeczką — znowu wtrącił Finn. Żywe usposobienie wciąż skłaniało go do przeskakiwania myślą z przedmiotu na przedmiot. — Rzeczywiście nazywa się tak samo, ale z ciepłym prądem zatokowym nie ma nic wspólnego. A najważniejsze: nie przeszkadzaj panu Horgenowi — upomniał chłopca ojciec. Finn zamilkł. — Naturalnie temperatura taka nie sięga do samego dna wody — tłumaczył dalej Horgen — a mimo to w Zatoce Meksykańskiej jeszcze na głębokości tysiąca metrów stwierdza się osiem stopni ciepła, kiedy na oceanie poza zatoką na tych samych głębokościach jest ledwie dwa stopnie. Ciepła woda wypływa z zatoki z dość dużą prędkością, która na powierzchni wynosi sześć kilometrów na godzinę, jest więc o połowę większa od marszu przeciętnego piechura. Teraz wyobraźcie sobie chłopcy, jaka ilość ciepła przechodzi w ten sposób do oceanu! Pewien zmarły niedawno uczony, Francuz Idrac, obliczył, że przez cieśninę między wyspą Kubą i półwyspem Florydą przepływa w ciągu minuty miliard metrów sześciennych ciepłej wody! — Starczyłoby na całą masę kąpieli — zauważył z uśmiechem kapitan. — Oczywiście — potwierdził Horgen. — Licząc, że z jednego metra sześciennego wody można zrobić cztery wanny po dwieście pięćdziesiąt litrów każda i że na świecie mamy około trzech miliardów ludzi, można by w Golfsztromie wykąpać w ciągu czterdziestu pięciu sekund wszystkich ludzi kuli ziemskiej. Ale musielibyśmy kąpać ich bezpośrednio na miejscu, bo już dalej prąd ten szybko traci ciepło skutkiem działania lodowatej wody, płynącej pod powierzchnią od brzegów zimnego półwyspu Labradoru na spotkanie z Golfsztromem. — A czy wiadomo, ile potrzeba węgla, by samemu ogrzać tak dużo wody? — zapytał ciekawy Jenik. — Bardzo łatwo rzecz taką obliczyć — rzekł Horgen — biorąc za podstawę przeciętną temperaturę wód Golfsztromu, która w Zatoce Meksykańskiej wynosi około 15°C. Otrzymamy ogromne ilości: pół miliona wagonów węgla na każdą minutę. Oceniając wagon węgla na dziesięć ton, otrzymamy na każdą minutę pięć milionów ton węgla. — Nawet sobie tego wyobrazić nie potrafię — nie wytrzymał Finn. — Łatwiej może zrozumiesz, gdy ci powiem, że to jest pięć razy więcej niż roczne zużycie węgla w całej Norwegii — tłumaczył cierpliwie Horgen. Chłopcy nie mogli powstrzymać okrzyku zdumienia. — A to jest obliczenie zużycia na jedną minutę — dodał jeszcze Horgen — bo gdybyśmy chcieli obliczyć na cały rok, czyli na 525 600 minut, uzyskamy olbrzymie ilości ponad dwa i pół biliona ton! Tyle węgla nawet nie ma w głębi naszej ziemi! Jenikowi aż się w głowie zakręciło od tych olbrzymich liczb, ale niecierpliwy Finn natychmiast wyrwał się znowu: — A ja czytałem taką książkę przygodową, gdzie było o tym, jak Amerykanie wybudowali pod wodą olbrzymi mur, aby skierować Golfsztrom pod swoje brzegi. — Na szczęście to było tylko w książce — rzekł z powagą kapitan. — Chociaż: kto wie do czego kiedyś zdolna będzie technika. I wtedy będziemy przeżywali największą w dziejach ludzkości wojnę, wojnę o Golfsztrom, o ciepłą wodę! Bowiem coś w tym rodzaju, jak odprowadzenie Golfsztromu pod brzegi Ameryki Północnej, oznaczałoby oczywisty zysk dla tego lądu, ale zarazem i zagładę wielkiej części Europy! — Ale czyż to możliwe? — Finn spoglądał nieufnie. — Czy trochę tej ciepłej wody ma aż tak wielkie znaczenie? — Wcale nie trochę, mój drogi, to są miliardy miliardów hektolitrów w ciągu każdej godziny. Jeszcze hen daleko na północy, aż pod osiemdziesiątym stopniem szerokości geograficznej, Golfsztrom posiada swą wyznaczoną trasę i jest wyraźnie cieplejszy niż otaczające go wody. Pod Islandią rozgałęzia się, potem robi to raz jeszcze w miejscu, leżącym stąd na północny wschód; część swych wód wysyła pod Irlandię, pod nasze brzegi i pod Spitsbergen — opowiadał dalej Horgen. — Od tych ciepłych wód Golfsztromu ogrzewa się powietrze, to zaś ciągnie do brzegu i zimą łagodzi na nim mrozy, latem chłodzi zbyt wielkie, napływające z głębi lądu upały. Dlatego też na wybrzeżu północnej Norwegii mamy styczeń znacznie łagodniejszy niż na przykład w stolicy ojczyzny twego przyjaciela, w Pradze. Średnia temperatura u nas wynosi w styczniu trzy stopnie powyżej zera, u nich zaś półtora stopnia poniżej zera! — Przynajmniej mogą się ślizgać i lepić bałwany ze śniegu — rzucił półgłosem Finn zawsze gotów patrzeć na wszystko z punktu widzenia zabawy. Horgen śmiał się, ale Jenik już atakował go nowym pytaniem: — A co by się stało, proszę pana, gdyby to ciepłe, ogrzane przez Golfsztrom powietrze nie dopływało do nas? — Zaraz się o tym dowiesz, kiedy ci powiem — ciągnął oficer — że o trzysta kilometrów na wschód od brzegów Norwegii, w głębi lądu Półwyspu Skandynawskiego, średnia temperatura w styczniu wynosi osiemnaście stopni poniżej zera. Więc jest tam zimniej, temperatura niższa o dwadzieścia jeden stopni niż na wybrzeżu. Czy wiesz dlaczego? — Chyba wiem — odpowiedział z pewnym wahaniem Jenik. — Środkiem całego Półwyspu Skandynawskiego ciągną się z północy na południe wysokie góry, więc ciepłe, zachodnie wiatry od morza nie mogą się przez nie przedostać. — Świetnie — pochwalił go kapitan. — Umiesz rozumować właściwie. Jenik aż się zarumienił na taką pochwałę. — I tak jest istotnie — przytaknął Horgen. — Góry często decydują o klimacie i pogodzie, tak w pobliżu, jak i w dość znacznej odległości. A wiecie, chłopcy, gdzie bywają największe mrozy na półkuli północnej? — Na biegunie północnym! — odpowiedzieli obaj równocześnie. Kapitan uśmiechnął się tylko. — Wcale nie — zaprzeczył Horgen. — Znacznie dalej na południe niż biegun północny, chociaż nikt by się tego nie spodziewał: koło Wierchojańska na Syberii. Zimą termometr spada tam do 68° poniżej zera, latem zaś panują upały, do 34° i więcej. A wszystko to dlatego, że okoliczne góry tamują dopływ morskiego powietrza, nie może więc ono działać na klimat łagodząco. — Tatuś mi opowiadał, że u nas w kraju wiatry północno—wschodnie niosą najostrzejsze mrozy — wtrącił Jenik. — Miał rację — zgodził się Horgen. — To właśnie są wiatry z północnej Rosji, z Syberii. Tamte okolice to zimą po prostu lodownia Europy, natomiast latem kocioł parowy. A już klęska, gdy te mroźne wichry z Syberii hulają nad całą Europą, spychając ciepłe powietrze z zachodu z powrotem nad morze. Występują wtedy tak ostre mrozy, jak w roku 1929, kiedy to zmarzły palmy na Riwierze, a lodem pokryło się nawet Morze Czarne! — To znaczy, że Golfsztrom i morze ułatwiają nam życie, bez nich byłoby niełatwo — zauważył zamyślony Jenik. Kapitan położył mu rękę na ramieniu. — Bardzo to mądrze powiedziałeś — przyznał z powagą. — Morze to wspaniały dar przyrody. My, Norwegowie, nie moglibyśmy bez niego żyć! Ogrzewa kraj, żywi nas i cierpliwie dźwiga nasze statki, które umożliwiają nam przenoszenie się z miejsca na miejsce, bo przecież w Norwegii linii kolejowych budować nie można. Trzy czwarte naszej ludności żyje z połowu ryb i handlu morskiego. Powiedz sam: czym bylibyśmy bez morza? I jakiż wspaniały jest ten bezkresny żywioł! Piękny, gdy igrają na nim niezliczone fale, piękny także i w gniewie, gdy przemawia grzmiącymi odgłosami burz i wichrów, ucząc nas pokory wobec potęgi żywiołów! Szanuj morze i kochaj je, a ono ci za miłość odpłaci. Jenik słuchał z błyszczącymi oczyma. Nawet gadatliwy Finn bez słowa wpatrywał się w wyraźnie wzruszoną twarz ojca. W kabinie zaległa cisza. Przerwał ją dźwięk dzwonu pokładowego. — Pięć „szklanek”,11 czas spać, chłopcy! — rzekł kapitan wysypując popiół z fajki do popielniczki. — Wywietrzcie tu sobie i kładźcie się. Dobranoc! Chłopcy wstali, by się pożegnać. Kapitan z Horgenem wyszli. Finn wietrzył kabinę, Jenik rozkładał prześcieradła na kanapkach. Na prośbę syna kapitan zgodził się, by chłopcy sypiali razem, ale by mieć ich stale na oku przeznaczył im na spanie messę. Chłopcy zachwyceni byli perspektywą spania na miękkich kanapkach, chociaż miały one wadę, brak było na nich desek ochronnych, można więc było się spodziewać, że przy większych przechyłach statku obaj chłopcy wylądują na podłodze. Finn zwinął się w kłębek i naciągnął kołdrę na uszy, lecz mimo że oczy same mu się zamykały, nie chciał zrezygnować z gadania: — Słuchaj, ależ ten Horgen ma łeb! Do samej śmierci nie spamiętałbym tylu rzeczy, ile on umie! Jenik był tego samego zdania, ale nie miał ochoty rozpoczynać rozmowy. Myśli jego pochłaniały bez reszty informacje Horgena, serce przepełniało wzruszenie wywołane słowami kapitana. — Ty wierzysz, że tej wody jest naprawdę tak dużo? — odezwał się po chwili Finn kończąc zdanie potężnym ziewnięciem. Tym razem odpowiedział mu nie Jenik, lecz stanowczy głos kapitana z sąsiedniej kabiny: — Będziecie wy wreszcie spać, nieznośne chłopaczyska? Jenik szeptem rzucił Finnowi dobranoc i po chwili spał już twardo, chociaż przez iluminatory wpadał do kabiny jasny blask słońca, które w tym czasie w tych okolicach nie zachodziło już wcale. Dalsza nauka i pierwsza zdobycz Przyczyną, dla której kapitan Nielsen nieco inaczej traktował Jenika niż zwykłego chłopca pokładowego, był fakt jego ucieczki z domu oraz cios, jakim była dla niego śmierć ojca. Kapitan czuł się specjalnie odpowiedzialny za chłopaka, dbał więc bardzo o niego. Nie mógł jednakże zwolnić go z codziennych obowiązków ucznia—praktykanta w zawodzie marynarza. Rano zawołał bosmana Leifa i dał mu odpowiednie polecenia. I tak zaczęła się dla Jenika trudna szkoła, nieraz przyczyna wstydliwych łez w jego oczach, chociaż nikt na statku nie traktował go ze zbytnią surowością czy z okrucieństwem. W pierwszych dniach nie miał dosłownie ani chwili czasu, obietnicę daną Finnowi, że będzie wraz z nim pełnił niemiłą wachtę w bocianim gnieździe, mógł wypełniać zaledwie w przeciągu kwadransa. Pracę rozpoczynał o piątej rano myciem pokładu. Marynarze norwescy pedantycznie przestrzegają czystości, nawet na statku myśliwskim musi być ona w miarę możności zachowana. Później co prawda, gdy zaczyna się robota z wielorybim sadłem, pokład nieraz bywa dość brudny, ale wtedy na przestrzeganie czystości brak czasu. — ...Póki statek nie łowi, każda deska pokładu tak musi lśnić czystością, by można było na niej po prostu jeść obiad — powiedział Leif podając zaspanemu Jenikowi ryżową szczotkę i wiadro na wodę. Szorujący wraz z chłopcem pokład dwaj marynarze uśmiechnęli się na widok nowego pomocnika i na przywitanie zaczęli trochę z niego pokpiwać. — Patrz no Olaf — zawołał jeden — mając takiego pomagiera możemy teraz spokojnie usiąść i odpocząć, sam zrobi za nas całą robotę! — I ja tak sądzę — zawtórował drugi. — Pewien jestem, że nim wybije sześć szklanek pokład będzie lśnił jak okna w królewskim pałacu. Jenik potrząsnął głową i śmiało spuścił duże wiadro za reling w morze. Pełne jednak było tak ciężkie, że przy wyciąganiu lina omal nie ściągnęła chłopca za burtę. — Dmuchnij sobie w rękawy, kolego, sił w mięśniach ci przybędzie! — żartował Olaf. Jenik tylko zęby zacisnął i z całej siły ciągnął wiadro przez reling. Ale szarpnięte wiadro nagle się przechyliło, fatalnym zbiegiem okoliczności woda chlusnęła na chłopaka, co obaj marynarze powitali wesołym śmiechem. — Popatrz, Olaf, jaki to porządny chłopak: najpierw siebie umyje, a potem dopiero pokład! — dogadywał marynarz szorujący pokład tuż obok Jenika. Jenik nie odpowiedział, tylko znowu spuścił wiadro do wody. Tym razem wszystko dobrze się skończyło, zabrał się więc do szorowania. Początkowo wydało mu się to igraszką, ledwie jednak umył dziesięć metrów kwadratowych, gdy odezwał się ból w plecach. Po chwili ból ten stał się wprost nie do zniesienia. Przerwał robotę na chwilę, otarł pot z czoła, ale kpiny obu marynarzy zmusiły go do dalszego wysiłku. Obudził się w nim upór: postanowił za wszelką cenę pokazać im, że potrafi robić to samo, co oni. — Daj już temu spokój, chłopcze, my to skończymy — odezwał się po chwili poczciwy Olaf. Jenik nie ustąpił. Kiedy wreszcie wyprostował się, całe ciało bolało go tak, że ledwie dowlókł się do Leifa na rufę. — Melduję, panie Leif, że już zrobione — rzekł z dumą. — Wszystko? — stary spojrzał nań nieufnie. — Od dziobu aż do pierwszych łodzi, tak jak powiedziałem? — Naturalnie, że wszystko — stanął w obronie Jenika ten marynarz, który najbardziej z niego pokpiwał. — To marynarskie szczenię, ale pracować potrafi — dodał. Jenik odpowiedział mu serdecznym uśmiechem. Zorientował się nagle, że jest wśród dobrych ludzi, którzy umieją co prawda zakpić z kogoś i to w sposób dość dokuczliwy, lecz w gruncie rzeczy są solidarni i pełni życzliwości. — No to idź coś zjeść, potem znów się do mnie zgłosisz — mruknął Leif i zabrał się do naprawiania małej sieci rybackiej, przy której Jenik go zastał. Chłopak z wielkim apetytem zjadł śniadanie i powrócił znowu do starego. Plecy bolały go okropnie, ale za nic na świecie nie chciał prosić bosmana o zwolnienie go z pracy chociaż na chwilę. — No to idziemy dalej — rzekł Leif. — Umiesz wiązać węzeł marynarski? — Naturalnie — odparł Jenik lekceważąco — to przecież nic wielkiego! Gdzie go mam zawiązać i jaki on ma być? — O, choćby tutaj — uśmiechnął się Leif i poprowadził go do wysmukłych żurawików łodziowych, na których wisiała ciężka łódź myśliwska, gotowa w każdej chwili do spuszczenia na wodę. — Najpierw zrób mi węzeł pętlowy — polecił Jenikowi dając mu kawałek liny. Chłopak szybko przerzucił linę przez słupek, potem skręcił i przewlókł wolne końce. — Wcale nieźle — powiedział Leif próbując, czy węzeł przesuwa się swobodnie. — A teraz węzeł holowniczy! I to także wykonał Jenik szybko, dociągając węzeł dokładnie. Węzeł trzymał. Kiedy jednak wziął go w rękę Leif i nieznacznie pociągnął, rozluźnił się od razu, lina puściła. — Nie utrzymałbyś na nim nawet cielaka przy żłobie — rzucił drwiąco bosman. Jenik poczerwieniał. Dociągał węzeł raz po raz, lecz zawsze Leif rozluźniał go bez trudności. Chłopak miał już pościeraną skórę na rękach, przeżarte solą morską przy rannym myciu pokładu dłonie paliły jak ogień, ale drwiący uśmieszek pod siwym wąsem starego marynarza podniecał go do dalszego wysiłku. — Wiąż węzeł nie tylko rękami, ale i głową — podpowiadał mu Leif. Spojrzał na starego zdziwiony, potem zrozumiał. — To nie od dociągania zależy, w tym musi być jakiś kruczek! A może pan sam jeden taki węzeł zwiąże? — zaproponował nagle z niewinną miną. — Widzicie go, spryciarz!... Od tego trzeba było zacząć. Ambicja dobra rzecz, ale nikt jeszcze nie żałował, gdy bardziej doświadczonego poprosił o radę! — roześmiał się Leif żartem pociągając Jenika za ucho. — No, przyjrzyj się! — Wziął linę i jednym ruchem związał węzeł, który Jenik daremnie próbował rozluźnić pociągając za oba końce. Węzeł nie ustępował, chociaż uwiesił się na nim całym ciężarem swych sześćdziesięciu kilogramów. — Taki to i wieloryba utrzyma — twierdził z dumą Leif. Chłopak musiał mu uwierzyć. Oglądał węzeł uważnie, wreszcie stuknął się palcem w głowę. — Przecież pan robi to tak samo jak ja, tylko że ten jeden koniec przewleka pan dwa razy. — A właśnie, w tym jest cały dowcip, jak to kiedyś powiedział Kolumb stawiając jajko w pozycji pionowej. Chłopak rozwiązał linę i szybko zawiązał węzeł. Leif był już zupełnie zadowolony. — No dobrze, a teraz jeszcze zobaczymy, czy umiesz szybko wchodzić po drabince — zainteresował się Leif prowadząc go do przedniego masztu, na którym wysoko w bocianim gnieździe pełnił wachtę Finn. Z zainteresowaniem obserwował naukę przyjaciela, mimo iż musiał przy tym wspinać się na palce, bo brzegi bocianiego gniazda były dla niego zbyt wysokie. — No, właź tam na góro do Finna, zapytaj, jak mu się powodzi. Przypuszczam, że się nudzi — kończył Leif. Jenik podbiegł do burty statku, gdzie umocowany był koniec drabinki linowej. — Poczekaj, nie tu — powstrzymał go stary. — Wchodź zawsze na maszty od nawietrznej strony, wiatr cię wtedy przyciśnie i będziesz miał łatwiejszą sytuację. Jak wejdziesz z drugiej, wiatr prosto w twarz będzie cię strącał. Hm, a czy ty wiesz, która to nawietrzna strona? — dodał z uśmieszkiem. — Jakże mógłbym nie wiedzieć? — obruszył się Jenik potrząsając głową. — Jasne że ta, z której wiatr wieje! — No, dobrze. A teraz jazda! Jenik przeskoczył na drugą stronę pokładu, zgrabnie wspiął się na reling przytrzymując się ręką drabinki linowej. Leif wydobył z kieszeni duży zegarek i spojrzał na wskazówkę sekundnika. Chłopak jednak nie zwracał na to uwagi: bacznie obserwując wąskie linowe szczeble piął się jak najszybciej w górę. Co prawda statek szedł pod wiatr, ale kołysał się stosunkowo nieznacznie, a przynajmniej takie to robiło wrażenie na pokładzie. W miarę jednak jak wspinał się wyżej, przechyły stawały się coraz głębsze, pusta przestrzeń pod stopami rosła. Kiedy nagle spojrzał w dół, zakręciło mu się w głowie. Przystanął na moment i odetchnął głęboko. — Patrz w górę i przed siebie, to na dole niech cię nic nie obchodzi! — krzyknął na niego Leif zauważywszy moment niepewności. Także i z bocianiego gniazda odezwały się okrzyki zachęty. Wprawdzie Finn nie mógł widzieć wspinającego się przyjaciela, gdyż cała scena rozgrywała się tuż pod nim, to jednak nie przeszkadzało mu zachęcać Jenika donośnym okrzykiem: — Hej, Jeniku, dalej naprzód! Pokaż Leifowi, że zrobisz lepszy czas niż stare wilki morskie! Jenik nie oszczędzał się; czerwony i zdyszany stanął wreszcie u szczytu drabinki, obok ciasnego schronienia Finna, który w zapale zaczął go tarmosić za ramię. — Daj spokój Finn — protestował Jenik — przecież mnie strącisz! — No to przynajmniej prędzej znajdziesz się na pokładzie, i tak stary Leif zaraz pogna cię pewnie z powrotem — upierał się Finn. Przypuszczenia jego były słuszne. Droga w dół okazała się jeszcze gorsza: nogi Jenika nie wyczuwały dobrze odległości między szczeblami, trzeba ich było dopiero szukać. Ostatecznie zejście trwało dłużej niż wchodzenie, ale w końcu chłopak stanął na relingu i zeskoczył na pokład. Spojrzał zaciekawiony w twarz starego bosmana, ale pochwały w niej nie wyczytał. — W górę jeszcze jako tako, ale w dół zupełnie kiepsko — rzekł Leif. — Do góry cała minuta, na dół nawet dwie... — Prędzej się nie da — bronił się Jenik — to tak wysoko... I szczeble tak daleko od siebie... A jeszcze takie wąskie! — Hm, więc uważasz, że prędzej się nie da? — uśmiechnął się Leif. — Masz tu zegarek, patrz na wskazówkę sekundnika. Jak stanie na sześćdziesiątce to mi powiesz — wskoczył na reling i czekał. — Już! — krzyknął Jenik. To, co zobaczył, obudziło w nim zdumienie. Leif szedł po prostu w górę, jakby spacerkiem po zwyczajnym, wiodącym pod szczyt chodniku. — No, ile tam naliczyłeś? — wołał do niego na pokład z dumą. — Piętnaście sekund — odparł zawstydzony Jenik. — No i widzisz — uśmiechnął się zadowolony staruch — wszedłem cztery razy prędzej niż ty, a mam akurat cztery razy tyle lat co ty! Wyglądało, że wcale nie ma ochoty zejść na dół: wlazł jeszcze wyżej, usiadł okrakiem na górnej rei trzymając się jedną ręką masztu. Bacznie spoglądał gdzieś na prawo, a Finn dosłyszał, jak coś mruczał do siebie. — Ćwiczenie robi mistrza, panie Leif! — zawołał do niego Horgen, który znalazł się przypadkiem na pokładzie. — Właśnie dlatego, że macie cztery razy tyle lat co Jenik, zdobyliście tak duże doświadczenie! Jenik spojrzał na oficera z wdzięcznością. Leif się nie odzywał, wpatrywał się nieustannie w horyzont, gdzie musiał zobaczyć coś niezwykłego. Finn daremnie starał się sprawdzić, co tam harpunnik zauważył. Słyszał tylko jak stary pomrukiwał: — Czy to on, czy nie?... Ej, to chyba niemożliwe, to byłoby zbyt wiele szczęścia! Tymczasem Horgen na dole pokazywał Jenikowi wyciągnięte właśnie z morza termometry. — Ciepła woda została już za nami — rzekł wesoło. — Zobacz! — Wąski słupek rtęci wskazywał dwa stopnie poniżej zera. — Jakże to możliwe, by woda o temperaturze poniżej zera nie zamarzła? — zdziwił się chłopak. — Po pierwsze: morze jest w stałym ruchu, a przecież rzeka, której nurt ma jaką taką szybkość, przy małym mrozie nie zamarza — tłumaczył oficer. — Po drugie: woda morska zawiera dość dużo soli, zamarza więc przy temperaturze niższej niż rzeczna. Gdyby trwała w pełnym bezruchu, wtedy zaczęłaby marznąć. Za chwilę zresztą sam zobaczysz morskiego lodu tyle, że ci on zbrzydnie! — wskazał ręką na wschód, gdzie jednak Jenik nie widział nic specjalnego. — Zwróć uwagę na fakt, że z tej strony niebo tuż nad morzem ma wąską, białą smugę! Jenik wytężył wzrok. Istotnie dostrzegł wąską, białawą wstęgę, pod nią szarozielone morze, nad nią szaroniebieskie niebo. Dalej już barwa nieba łączyła się z barwą wody, smugi nie było. — Ów biały pas na horyzoncie to padające na niebo odbicie światła od pól lodowych — pouczał go Horgen. — Tam na wschodzie są masy lodu, a ponieważ wiatr wieje nieustannie z tamtej strony, należy się spodziewać, że wkrótce przygna nam tu całe zwały lodu, dalej już nie popłyniemy tak łatwo. Rozmowę ich przerwał donośny głos Leifa, w którym znać było wyraźnie podniecenie: — Uwaga, wieloryb na nawietrznej! W chwilę później pokład zaroił się marynarzami. Jenik oka nie spuszczał z wskazanego kierunku, nie widział jednak nic, po chwili dopiero, gdy Horgen podał mu lornetkę, zauważył na morzu niewyraźny cień, z którego chwilami tryskały jakby jakieś jaśniejsze promyki. — To para wodna, którą wieloryb wyrzuca przez nozdrza, marynarze nazywają ją białą wodą — z dumą informował go Finn opuściwszy bez pozwolenia bocianie gniazdo. Stary Leif zsunął się dosłownie z drabinki w sam środek rozgorączkowanej grupy marynarzy. Jenik nie zdążył zmierzyć jego czasu, ale stary harpunnik najprawdopodobniej pobił tym razem wszelkie rekordy szybkości. Pod głównym masztem odbywała się złożona naprędce narada: jak dostać zauważonego wieloryba. Horgen radził podejść jak najbliżej i ustrzelić go z małego, umieszczonego na dziobie statku działka. Specjalnie skonstruowane do polowania na wieloryby, strzelało ono harpunami z małymi granatami na znaczną odległość, trafiając bezbłędnie w cel na kilkadziesiąt metrów. Ale Leif nie chciał się zgodzić na taki plan. — Mamy wiatr przeciwny, na żaglach możemy do niego dotrzeć tylko od przeciwnej strony, a to potrwa dość długo. Jest od nas w odległości dobrej mili i chyba śpi. Ale stawiam mój najlepszy harpun przeciw wykałaczce, że jak tylko z odległości pół mili usłyszy warkot silnika, obudzi się natychmiast! — To będziemy go gonić! — proponował Horgen, który nie miał zbyt wielkiego doświadczenia w polowaniu na wieloryby. — Nie taka łatwa sprawa — wtrącił kapitan. — Leif ma rację. Wieloryb umknie nam pod wodę, potem wypłynie gdzieś bardzo daleko. A widoczność pogarsza się wyraźnie. Łatwo możemy stracić go z oczu i już nie odszukać. Umie on pod wodą przebywać dość długo, nawet z harpunem w ciele może nam umknąć! — Odwrócił się i dał na ster rozkaz zmiany kursu. Szkuner płynął wprost na wieloryba. Gdy znalazł się w odległości jakiejś pół mili, kapitan kazał wyłączyć silnik — szybkość zaczęła maleć, wreszcie „Isbjőrn” stanął. Wiatr spychał go powoli w tył. Na pokładzie zaległa cisza. Przez lornetę widać było wieloryba bardzo dokładnie: leżał nieruchomo i gdyby nie tryskające od czasu do czasu z nozdrzy fontanny, można by sądzić, że jest martwy. Zdumiony Jenik wpatrywał się w ogromne, przypominające przedpotopowego potwora zwierzę, którego całą trzecią część stanowiła głowa. — To wieloryb grenlandzki, nazywają go także: wal grenlandzki — odezwał się półgłosem jeden ze starszych marynarzy. — Pod biegunem południowym widziałem płetwala błękitnego, o, tamten był znacznie większy! Ale i ten jest spory! — Jak myślicie, Einar — pytał Finn — ile może mieć długości? Marynarz raz jeszcze doświadczonym spojrzeniem ogarnął potężne zwierzę. — Będzie miał jakichś dwadzieścia metrów... Mamy tu przed sobą sadła i fiszbinów12 przynajmniej za pięć tysięcy koron13 — twierdził uszczęśliwiony, ponieważ załoga miała udział w zyskach z polowań. — Musimy to zobaczyć — szepnął Jenikowi podniecony Finn. — Spójrz, już spuszczają wielką myśliwską łódź. Istotnie, dwaj marynarze zajęci byli na rufie spuszczaniem na wodę za pomocą żurawi ciężkiej łodzi, przeznaczonej do polowania na pełnym morzu. Finn poszedł zanudzać ojca, by pozwolił im jechać łodzią, Jenik wrócił do marynarzy przyglądać się przygotowaniom do polowania. Łódź była już na wodzie, czterech marynarzy siedziało przy wiosłach. Przy prawej burcie umocowany był bęben z liną, która miała być połączona z harpunem. Właśnie z rozpromienioną twarzą nadszedł Leif: trzymał w ręku dziwaczną broń, która od lat siedmiuset — od kiedy człowiek używa jej do polowań na te olbrzymie ssaki — nie zmieniła się wcale. — No, weź to do ręki, Jeniku — rzekł. Chłopak nieśmiałym ruchem ujął drewnianą, ponad metr długą dzidę, na której osadzony był prawie na metr długi stalowy grot, zakończony ostrą strzałką. Pod ciężarem broni ręka mu opadła. — Po co te skrzydełka na ostrzu grota? — spytał zwracając broń bosmanowi. — By harpun nie wypadł z ciała wieloryba, kolego — odpowiedział stary zręcznie zeskakując do łodzi. Nadszedł Finn z niezbyt radosną miną. — Tatuś słyszeć nawet nie chce, byśmy jechali z nimi — powiedział ze smutkiem. — Podobno polowanie na wieloryba z łodzi jest zawsze niebezpieczne, już nieraz taki potwór rozbił łódź ogonem. Wiesz co, mam myśl! Chodź, weźmiemy lornety i będziemy się przyglądać z mostku kapitańskiego! W chwilę później obaj, wsparci łokciami o reling, obserwowali polowanie przez lornety. Nie oni jedni zresztą: obok nich stał kapitan, z tyłu tłoczyli się wszyscy wolni od pracy marynarze. Zjawił się nawet i mechanik, ale na rozkaz kapitana musiał wrócić pod pokład. Chłopcy skierowali lornetki na łódź, która płynąc na dwóch parach wioseł powoli posuwała się naprzód. Przy sterze siedział Horgen, obok niego po prawej burcie z harpunem w ręku stał Leif; z ruchów jego znać było, że coś tamtemu żywo tłumaczy. Oficer potakująco kiwał głową. Leif zwrócił się twarzą ku wielorybowi. — Ależ ta łódź płynie jak ślimak — protestował głośno zniecierpliwiony czekaniem Finn. — Nie krzycz, Finn, głos po wodzie niesie się daleko, łatwo możesz spłoszyć tego kolosa! — upomniał go ojciec. Finn umilkł. Obserwował z uwagą, jak marynarze w łodzi ostrożnie wiosłują, powoli wyjmując wiosła z wody, by jak najmniej robiły hałasu. Podpłynęli bliżej do leżącego wciąż nieruchomo zwierzęcia. Leif uniósł rękę trzymającą harpun i odchylił się do tyłu: ostre narzędzie niby biały wąż śmignęło w powietrzu i zaryło się głęboko w ciało wieloryba, aż po samą nasadę. W tej chwili — jak pod wpływem czarów — cały obraz się zmienił: zniknął bezwład i spokój, zaczął się błyskawiczny ruch. Wieloryb wyskoczył w górę, potem potężnymi uderzeniami płetwy ogonowej zaczął smagać powierzchnię wody. Z morza trysnęły całe kaskady zalewając rozpaczliwie tańczącą na falach łódź. Widać było, że marynarze wiosłami starają się utrzymać ją w równowadze, Horgen zaś każdy przechył łodzi natychmiast wyrównuje sterem. Leif nic na razie nie miał do roboty — harpun od pierwszego rzutu mocno tkwił w ciele wieloryba. Stał więc z siekierą w ręku gotów każdej chwili odciąć linę, gdyby zahaczywszy przypadkiem o coś lub odwinąwszy się do końca miała spowodować zatopienie łodzi. W chwilę później wieloryb zniknął pod wodą. Jenik nie mógł powstrzymać okrzyku zawodu: — Uciekł! — Wcale nie! — wybuchnął radośnie Finn — harpun mocno trzyma! Patrz jak lina szybko się odwija! Jenik wyregulowawszy lornetę zauważył, że lina istotnie odwijała się gwałtownie. Nagle ruch jej ustał. — Jest już na dnie, a tu morze płytkie — zauważył kapitan. Teraz zwierzę wynurzyło się znowu. Dokoła rozpływały się szeroko na powierzchni czerwone plamy krwi, lecz wieloryb nie stracił jeszcze sił do walki. Rzucił się do ucieczki na wschód, wleczona na linie łódź gnała za nim. Marynarze wiosłowali z całych sił, by odciążyć napiętą do ostateczności linę, skutek jednak ich wysiłków był niewielki. — Ależ pędzi! — krzyczał zdumiony Finn. Kapitan nie podzielał jego entuzjazmu. Dał rozkaz uruchomienia silnika. Szkuner całą szybkością ruszył w pogoń za wielorybem. — Jeśli szybko nie osłabnie, harpun może nie wytrzymać — zatroskał się kapitan. „Isbjőrn” płynął na pełnych obrotach silnika, ponieważ jednak wiał wiatr przeciwny, nie mógł nadążyć za wielorybem, odległość między nim a statkiem zwiększała się powoli. — Robi co najmniej dziesięć mil — zauważył któryś z doświadczonych marynarzy obserwujących sensacyjną pogoń. — Widziałem na południu wieloryby — uzupełnił kapitan — płynące z szybkością dwunastu mil na godzinę. Łódź śmigała za wielorybem, za nią biegła długa smuga spienionej wody. Horgen trzymając mocno ster dostosowywał ruchy łodzi do ruchów wieloryba, gdy ten skręcał gwałtownie w bok, krył się pod wodą czy wreszcie wyskakiwał na powierzchnię. Naraz ranne zwierzę po ostrym zwrocie ruszyło na łódź. Chłopcom dech zamarł w piersiach... Jeszcze sekunda... i wszystko skończyło się dobrze. W ostatniej chwili Horgen przełożył ster na burtę, łódź zawróciła w miejscu i potężny ssak przepłynął tuż obok nie potrąciwszy nawet wątłej łodzi. Ale do jej wnętrza lunęły masy wody. Czterej marynarze skoczyli pomóc Leifowi przy wylewaniu wody — zanurzona po skraj burt łódź uniosła się wyżej. Widocznie był to już ostatni wysiłek rannego wieloryba. Zanurzał się w wodę jeszcze parę razy, ale pod wodą przebywał coraz krócej, poruszał się wolniej, uderzenia płetwy ogonowej słabły. Wreszcie kolos znieruchomiał — potężne cielsko odwróciło się brzuchem do góry. Walka była skończona. Marynarze w łodzi gromkim „hurra” uczcili łup, tym samym okrzykiem radości odpowiedziała im załoga statku. Tuszę martwego walenia14 umocowano przy burcie szkunera. Grzbiet jego niemal sięgał relingu. Stary Leif promieniał z radości. — Wspaniała zdobycz, kapitanie — wołał wchodząc na pokład. — Sądzę, że ma ponad pięćdziesiąt ton, w tym ze dwadzieścia sadła. Dziesięć takich sztuk, a nie warto szukać wolnego morza koło Ziemi Franciszka Józefa. Możemy wracać do domu. — Ba, minęły już te czasy, kiedy można było na tych szerokościach złowić dziesięć wielorybów w ciągu jednego sezonu — westchnął kapitan. Chłopcy nie mogli oderwać oczu od wieloryba. Kiedy tak leżał przywiązany do burty statku, przypominał fantastycznego potwora z bajek. Szarawoczarna skóra podobna była do ciemnej skały — gdyby nie fakt, że sami obserwowali całe polowanie, gotowi by byli przypuszczać, że nagle obok szkuneru wyłoniła się z morza jakaś wysepka. Wrażenie to powiększał jeszcze gładki grzbiet zwierzęcia, bez żadnej płetwy i z dziwnie spłaszczoną głową, na której z pewnym trudem dopiero wykryli małe oczka, przypominające oczy wołu. — Spójrz Jeniku, jaką dziwną ma płetwę na ogonie! — wołał zdumiony Finn. Płetwa była istotnie dziwaczna: ustawiona poziomo, a nie pionowo jak u ryb. — A czy wiesz, Finn, dlaczego wieloryb ma taką właśnie płetwę ogonową? — spytał z przekornym uśmieszkiem stary Leif, który w pobliżu chłopców czyścił swój harpun. Finn podejrzewał co prawda, że kryje się za tym jakiś kawał, nie mógł jednak powstrzymać się, by mimo wszystko nie zapytać: — Dlaczego, proszę pana? — A, bo to było tak... Kiedy Bóg stworzył wieloryba, stworzenie to było strasznie dumne i zuchwałe. Spójrz na tego naszego: od paszczy do ogona ma dobrych dwadzieścia metrów, ale to jeszcze nic. Tam na dole, pod biegunem południowym, łowi się płetwale błękitne, które miewają do trzydziestu ośmiu metrów długości, tyle prawie co nasz szkuner — opowiadał Leif, zresztą zgodnie z prawdą, jakkolwiek chłopcy spoglądali nań z niedowierzeniem. — I to jeszcze nie wszystko. Pan Bóg tworząc wieloryba powiedział sobie: „skoro ma on żyć w wodzie, to dam mu solidną płetwę ogonową, tak jak wszystkim rybom”. No i pierwszy wieloryb miał płetwę ogonową ustawioną pionowo w stosunku do powierzchni morza. — Oj — westchnął Finn — wiedziałem, że znowu mnie pan wystrychnie na dudka. — Niechże pan dokończy, panie Leif! — wtrącił Horgen, który całej historii przysłuchiwał się z uwagą. — To będzie już krótko... Wieloryb z taką płetwą ogonową pływał niesłychanie szybko, gdzie tylko pokazała się jaka zdobycz, zawsze on był pierwszy, wobec czego wszyscy inni mieszkańcy mórz musieli się po prostu obejść smakiem. Długo i cierpliwie znosili ten stan rzeczy, ale kiedy wreszcie zostały z nich już tylko skóra i kości, wysłali delegację ze skargą do Pana Boga. „Dobry Boże — podnieśli lament jej członkowie — nie możemy się przed nim obronić, jest taki strasznie wielki i w dodatku tak prędko pływa!”. Dobry pan Bóg zamyślił się, potem zapewnił delegatów, że sprawę tę załatwi. No i załatwił. Przekręcił wielorybowi ogon tak, jak ma go dziś! Od tego czasu wieloryb pływa już wolniej. Horgen roześmiał się, chłopcy mieli zawiedzione miny. — A co na to wieloryb? — spytał starego oficer. — Cóż mógł poradzić przeciwko panu Bogu? Okropnie się co prawda rozgniewał i teraz na złość bardzo niewiele pływa, większą część życia przesypia w wodzie. — Tak, to prawda — zgodził się Horgen. — Aż mnie to dziwi, że tak sobie spokojnie spał. — Coś w tym chyba jest, panie Horgen. Jeszcze zobaczymy — mruknął Leif i poszedł do reszty marynarzy, którzy przypiąwszy do butów ostre kolce schodzili już na olbrzyma. — Nie będzie się go wciągało na pokład? — spytał oficera Benda. Horgen zaprzeczył ruchem głowy. — A gdzież byśmy go tu zmieścili, chłopcze? Nie mamy zresztą takich mocnych żurawi. Morze jest spokojne, będziemy tuszę oprawiać na miejscu. Rzecz prosta, że sadło wytopimy dopiero gdzieś na wybrzeżu. Dał znak kilku marynarzom, a ci szybko postawili sztaksle, przednie żagle trójkątne, nastawiając je tak, by chwytały boczny wiatr. Statek zaczął się lekko kołysać, ale wyglądało, że nie ruszył z miejsca. Chłopcy postarali się o kolce do butów i poszli pomagać załodze. Dostali także ostre, zakrzywione noże do odcinania wąskich pasów sadła. Na tuszy wieloryba pracowała gromada ludzi. Marynarze ostrymi nożami zdzierali kawałki skóry, by dostać się do grubej warstwy tłuszczu, inni za pomocą żurawia wciągali na pokład beczki, a dwaj przywiązani linami do relingu szkunera marynarze wyłamywali siekierami z paszczy zwierzęcia giętkie fiszbiny. W jakiś czas później ukazał się już obnażony kościec. Wydostające się z wnętrzności wieloryba gazy zatruły powietrze wokół „Isbjőrna” wstrętnym odorem. Na szczęście wiał dość mocny wiatr, który przeganiał te zapachy. Przybiegł także i Dag, by wziąć udział w ogólnej robocie. Początkowo szczekał na nieżywe zwierzę, ale widząc, że chłopcy spokojnie po nim chodzą, nie wytrzymał i skoczył przez reling na głowę olbrzyma. Podsunął się bliżej pracujących, zewsząd go jednak przeganiano, bo przeszkadzał w robocie. To się Dagowi nie podobało, protestował więc rozgłośnym szczekaniem. Zuchwalstwo to skończyło się żałośnie: biegnąc po obłej powierzchni Dag trafił łapami na część skóry, spod której wyjęto już sadło i... runął do środka. Na głośne skuczenie Finn skoczył ulubieńcowi na ratunek. Pomogli mu i marynarze, kiedy jednak psa wydobyto, nie mogli powstrzymać się od śmiechu. Dag tak był umazany zakrzepłą krwią, że jego własnej sierści trudno było się dopatrzyć. Szczekał przy tym i warczał ze złości. Leif zaśmiewał się do łez. — No nie, tego jeszcze nie było! Wiem z Biblii, że żywy wieloryb połknął Jonasza. Musiał co prawda mieć znacznie szerszą gardziel niż ten nasz... Ale żeby martwy wieloryb połknął psa... Nigdy bym w to nie uwierzył, nawet patrząc na to własnymi oczyma! Zgnębiony przygodą Daga Finn rzucił robotę — prawdę powiedziawszy bardziej przy niej przeszkadzał niż pomagał — i złapawszy psa za obrożę wyciągnął go na pokład. Pies szedł niechętnie, wiedział co go czeka. Finn jedną z pustych beczek napełnił wodą morską, a Dag chcąc nie chcąc musiał się w niej zanurzyć. Zaczęło się mycie i szorowanie. Jenik tymczasem dostał inną pracę. Na tuszę wieloryba zszedł kucharz Jensen i potężnym nożem zaczął wykrawać długie kawały mięsa z grzbietu olbrzymiego walenia. — Pomóż mi trochę w kuchni, chłopcze — prosił Jenika, a ten poszedł chętnie, bo odór zabitego wieloryba był trudny do zniesienia. — Będzie dla nas na kolację? — pytał bez entuzjazmu. — No, myślę! — zaśmiał się kucharz. — Zobaczysz, lepszej polędwicy w życiu nie jadłeś. Resztę, co zostanie, uwędzimy i jeszcze za miesiąc będziemy ją zajadać ze smakiem. Przerzucił olbrzymie kawały mięsa na pokład, a Jenik pomógł mu je przenieść do kuchni. Dostał fartuch i już po chwili uwijał się przy kuchni. W pierwszej chwili miał wrażenie, że to zajęcie niegodne prawdziwego marynarza, wnet jednak przypomniał sobie głoszoną przez starego Leifa zasadę, że dobry marynarz powinien umieć robić wszystko, więc pogodził się ze swą nową robotą. Po chwili polędwica wieloryba zaczęła tak rozkosznie pachnieć, że Jenikowi aż ślinka nabiegła do ust. W południe załoga dostała zimny obiad: garść sucharów i kawał wędzonki, na więcej nie było czasu. Perspektywa kolacji tym bardziej była pociągająca, że wszyscy byli głodni. Widząc rosnący apetyt chłopca, Jensen uśmiechnął się zadowolony. — Musimy czekać, aż skończą robotę, ale ukroję ci kawałeczek na spróbowanie — rzekł wreszcie poczciwiec i ostrym nożem odkroił „kawałeczek” ważący pół kilograma. Jenik spałaszował go bardzo szybko i zaczął rozpływać się w pochwałach. — Ba, wieloryb to smaczna rzecz, ale jest jeszcze jedna lepsza potrawa — zauważył Jensen. — Jaka? — Placki z jęczmiennej mąki zmieszanej z krwią i tłuszczem foki — odparł kucharz z tak wniebowziętą miną, że chłopak nie mógł powstrzymać się od śmiechu. — Śmiej się, śmiej! — obruszył się Jensen. — Jak upolujemy fokę, będziesz mnie musiał przeprosić, bo inaczej nie dostaniesz ani jednego placka! Takich smakołyków nawet sam król nie jada, kiedy wydaje przyjęcie w pałacu. Praca przy tuszy wieloryba skończyła się dość późno. W krajach, gdzie słońce zachodzi, byłoby o tej porze już całkiem ciemno. Z potężnego ssaka został właściwie tylko szkielet, który po zdjęciu lin natychmiast zatonął. „Isbjőrn” napełnił czterysta beczek tłuszczem i mięsem. Z tego ostatniego także później wygotuje się „tran” — jak nazywają tłuszcz wytopiony z ssaków morskich. Ludzie padali dosłownie ze zmęczenia, ale byli zadowoleni: oprócz stałej pensji każdy z nich otrzyma przy podziale zysków jeszcze ładnych parę groszy. Kolację zjedzono szybko i w milczeniu. W messie oficerskiej także rozmawiano niewiele. Senny Finn przecierał oczy nad pełnym talerzem. — Wie pan, kapitanie — ciszę przy stole przerwał Horgen — że dzisiejszego dnia Leif upolował swego pięćdziesiątego wieloryba? — Tak? — zdziwił się kapitan. — No, to trzeba fakt ten jakoś uczcić. Stary przy okazji opowie nam znowu rozmaite historyjki o owych złotych czasach polowań na wieloryby! Hm, gdzie to dziś te czasy, gdy dobry harpunnik mógł upolować pięćdziesiąt wielorybów w ciągu jednego sezonu? Nasz Leif musiał na to pracować całe życie — kończył zamyślony. Chłopcy na wspomnienie opowiadań Leifa ożywili się bardzo. — Ach, to będzie wspaniale, tatusiu! — wybuchnął z entuzjazmem Finn. — A kiedy będzie ta uroczystość? — dopytywał się podniecony. Senność zniknęła gdzieś od razu, oczy błyszczały ciekawością, podobnie jak oczy Jenika. Nie mogli się już doczekać opowieści starego bosmana. Ogromnie byli zawiedzeni słysząc odpowiedź kapitana. . — Dziś już nie, chłopcy, ludzie są zmęczeni, wy także. Odłożymy to na jutro. A teraz szybko spać! O wielorybach Nazajutrz mycie pokładu nie wydało się już Jenikowi takie trudne. I marynarze nie kpili już z niego: widząc, że chłopak rzetelnie przykłada się do pracy, polubili go nawet. Nie byli zresztą z natury złośliwi. Po zmyciu pokładu zaczęła się nauka pracy przy żaglach, co wcale nie było łatwe. Wiar przeszedł na północno—zachodni, dął niemal od dziobu. Trzeba było lawirować. Mimo iż płynęli nie pod wszystkimi żaglami, roboty przy nich stale było wiele. Mocowanie mokrych, sztywnych płócien, wiązanie przesiąkłych wodą morską lin, to sprawa dość trudna. A już najtrudniejsze było refowanie czyli zmniejszanie powierzchni żagli. Trzeba było opuścić reję, skrócić żagiel przez założenie, potem odpowiednio umocować linkami. Wiatr wyrywał żagiel z rąk, liny kaleczyły zżarte przez wodę morską dłonie do krwi. Jenik przez cały czas stał na linie opierając się ramieniem o inne liny. W pewnej chwili stojąc wysoko nad pokładem poczuł się tak źle, że omal nie wybuchnął płaczem. Mocno jednak zacisnął zęby powtarzając sobie w duchu tak często słyszane z ust ojca zdanie: „Tylko tchórz lituje się nad samym sobą!” Gdy zszedł na pokład, Horgen z wielką życzliwością poklepał go po ramieniu. Stary Leif nie powiedział nic, ale Jenik poznał go już na tyle, iż potrafił wyczytać z jego oczu zadowolenie. W tym momencie chłopak czuł się szczęśliwy — nie zamieniłby się z nikim za nic. Przy pracy dzień upływał szybko. Obaj chłopcy pośpiesznie zjedli kolację i niecierpliwie wyglądali uroczystości z okazji pięćdziesiątego wieloryba zabitego przez Leifa. Ponieważ w messie oficerskiej nie pomieściliby się wszyscy, uroczystość odbyć się miała w kubryku, obszernym pomieszczeniu dla załogi. Jenik znalazł się tam po raz pierwszy, rozglądał się więc ciekawie. W dużej kajucie wzdłuż ścian porozwieszane hamaki, pod nimi szafki z osobistymi rzeczami, pośrodku kabiny długi stół z ławkami po obu stronach. Nieco dalej wspólna umywalnia. Leifa posadzono pośrodku stołu, naprzeciw usiadł kapitan wraz z Horgenem i obu chłopcami, członkowie załogi zajęli swe zwykłe miejsca za stołem. Kucharz wniósł na stół wielką wazę ponczu, miły zapach wypełnił całą kabinę. Finn już oblizywał się z wielkiej ochoty, bardzo mu jednak zrzedła mina, gdy ojciec wlał mu tylko trzecią część kieliszka. Potem starał się językiem wylizać z niego ostatnią kropelkę smacznego napoju. Zrezygnował z tego dopiero wtedy, gdy ojciec skarcił go surowym spojrzeniem. — Za zdrowie Leifa wszyscy: skool!15 — wzniósł toast kapitan, a piętnaście głosów zawtórowało mu z radością. — Życzę mu tak długich lat życia, by zdążył upolować dalszych pięćdziesiąt wielorybów, dopełnić ich liczbę do całej setki! — serdecznie życzył staremu bosmanowi młody oficer, a okrzykami wtórowała mu załoga. Pełna zmarszczek twarz starego bosmana roztajała uśmiechem szczęścia. Z kolei on podniósł w górę kieliszek za zdrowie obecnych. — Serdecznie wszystkim dziękuję — rzekł wzruszony odstawiając kieliszek. — Zwłaszcza panu porucznikowi Horgenowi! Zęby jednak pańskie życzenie się spełniło, musiałbym żyć co najmniej tak długo jak Matuzalem — zakończył z westchnieniem. Kapitan znowu napełnił mu kieliszek. — Ba, nie wrócą już te czasy, gdy na tych wodach wieloryby płynęły jeden za drugim — ciągnął Leif napychając fajkę. — Żeby tak prawdę powiedzieć, to tego ja nie pamiętam, słyszałem tylko od dziadka. Młodszy byłem wtedy niż Finn. — Zasadniczo to i wasz dziad też nie mógł tego pamiętać — wtrącił kapitan. — Ma pan rację, kapitanie, on też słyszał o tym tylko od swego dziadka, chociaż i za jego pamięci łowy na tych wodach bywały obfite. Ale najwspanialsze dla wielorybników czasy to wiek siedemnasty, kiedy to można było nawet i trzy tysiące sztuk wielorybów złowić w ciągu jednego sezonu. Sami Holendrzy wywozili stąd zdobyczy za jakichś piętnaście milionów guldenów na jeden sezon. — Ile to było na nasze pieniądze? — pytał zaciekawiony młody, jasnowłosy marynarz. Odpowiedział mu ogólny śmiech obecnych. — Blisko miliard naszych koron norweskich — odparł Horgen. Wokół stołu rozległy się okrzyki zdumienia. — Dopiero byłyby udziały, co, Haraldzie? — zakpił któryś starszy marynarz z jasnowłosego młodzika, który osłupiał z wrażenia. — Ech, wtedy się żyło! — przerwał mu Leif. — Na skalistej wysepce zachodniego Spitsbergenu, wysoko pod osiemdziesiątym równoleżnikiem, pobudowali Holendrzy całe polarne miasto. Latem mieszkało tam ponad 18 000 ludzi. Wiecie, jak się nazywało? Smeerenburg — Miasto Tranu! Sternik zauważył, że to wcale odpowiednia nazwa. — Wesoło się tam żyło — ciągnął dalej bosman. — Sami wiecie, co to marynarz potrafi, gdy ma dużo pieniędzy. — Nie zapomnijcie dodać, Leif, że i łatwo się tam umierało — wtrącił kapitan. — Tak, to prawda — zgodził się Leif. — Świetnie żyłoby się na północy, żeby nie szkorbut, straszna choroba polarna. Koło Wyspy Amsterdamskiej, na której stało Miasto Tranu, jest taka mała, skalista wysepka; nosi ona ponurą nazwę: „Wyspa Zmarłego Człowieka”. Chowali tam ludzi setkami. Sam nawet widziałem ich trumny. Głęboko grzebać nie mogli, bo to kraj wiecznego mrozu, latem ziemia rozmarza ledwie na piętnaście centymetrów, więc kiedy śniegi stopnieją, trumny wystają z ziemi do połowy... Dziś jeszcze można odczytać na nich holenderskie napisy, zachowały się jakby wypisane wczoraj, a nie przed trzystu laty. — Nie tylko trumny, ale i kości ludzkie poniewierały się tam przez wiele lat — wtrącił cieśla. — Sam je kiedyś widziałem. — Słuchajcie, Leif — kapitan widząc przerażone oczy Finna starał się zmienić temat rozmowy — gdzie upolowaliście najwięcej wielorybów? — Wiadomo: na południu, kapitanie, pod biegunem południowym. Tam pewnie jakichś trzydzieści pięć sztuk, dziesięć koło wybrzeży Grenlandii, a tylko pięć tutaj, na wodach Morza Barentsa. Tam w dole sporo jest jeszcze wielorybów, ale wnet wybiją je i tam, podobnie jak tutaj. — Teraz państwa morskie zainteresowały się problemem wielorybnictwa! Wprowadzają okres ochronny, przepisy określające wielkość sztuk łownych, zawierają umowy międzynarodowe w sprawie ochrony wielorybów — zaczął wyjaśniać Horgen. — I pan sądzi, że to coś pomoże? — przerwał mu szorstko Leif. — Widział pan już takiego myśliwego, co zobaczywszy wieloryba zastanowi się, zacznie sobie przypominać obowiązujące przepisy? Bo ja nie! Nie zna pan ludzi!... Dawniej można było się spodziewać, że wyniszczanie wielorybów nie pójdzie w takim tempie, bo tam na dole, pod biegunem południowym, łowiska mieliśmy tylko my i Anglicy, a wszyscy inni — z wyjątkiem Francuzów, którzy się tym nie interesowali — nie mieli tam przecież wybrzeży. A teraz, kiedy buduje się pływające bazy do wytapiania tranu, to już wszystko jedno. Każdy może sobie przypłynąć i poza trzymilowym pasem wód przybrzeżnych polować na wieloryby. Ląd im niepotrzebny, przerabiają wieloryby od razu na statku. — Jak oni go tam wciągają? Taki wieloryb musi być bardzo ciężki? — wtrącił nieśmiałe pytanie Jenik. — Zgadłeś, chłopcze, bardzo jest ciężki — odparł Leif. — Widziałem na południu płetwala błękitnego długości trzydziestu metrów, ważył sto tysięcy kilogramów! Teraz urządzenie jest bardzo proste: w rufie statku znajduje się otwór, przez który wysuwa się w morze pochyły pomost, żurawie wciągają po nim wieloryby jak po maśle! Tu sternik wtrącił uwagę, że to wstyd tak postponować rufę statku, miejsce od czasów najdawniejszych przeznaczone dla steru — przewodnika każdego statku. — Jak głęboko może się wieloryb zanurzyć? — spytał nagle Finn, którego sprawy rufy i steru nie obchodziły wcale. —— Zaraz ci powiem. Łowiłem kiedyś w Zatoce Scoresby, u wschodnich brzegów Grenlandii — zaczął Leif. — Rzuciłem harpun, siedział jak zamurowany, a wieloryb poszedł jak zwykle pionowo w dół. Lina odwinęła się do końca, szybko włączyłem następną, gdy ta się skończyła uwiązaliśmy dalszą. I tak aż do siódmej włącznie. Całych siedem lin wciągnął za sobą pod wodę. Po jakichś dziesięciu minutach wieloryb wypłynął i było po zabawie. — Jakiej długości były te liny? — pytał z niedowierzaniem Horgen. — Każda sto nitów,16 jak zwykle — odpowiedział Leif. — Ależ panie Leif, chce pan powiedzieć — zaśmiał się Horgen — że ten pański wieloryb zanurzył się pod wodę na głębokość tysiąca dwustu metrów? Wie pan, jakie tam jest ciśnienie? Sto dwadzieścia kilogramów na centymetr kwadratowy, sto dwadzieścia razy większe niż na powierzchni! Musiałby ten wieloryb zamiast skóry mieć płyty z hartowanej stali, grubości pół metra, tak jak najpotężniejsze okręty wojenne, pancerniki. — Ja się z panem o to sprzeczać nie będę — odpowiedział stary — ale co widziałem, to widziałem! Bo przecież ten nieszczęsny zwierzak miał kości szczękowe zupełnie zmiażdżone! Dokoła stołu znowu odezwały się okrzyki zdumienia. — A jednak Leif ma rację — kapitan po chwili namysłu zwrócił się do Horgena. — Takie zanurzanie się wielorybów na znaczną głębokość obserwowali także i inni wielorybnicy, co prawda bardzo rzadko. Zazwyczaj wieloryb zanurza się na głębokość do stu metrów. Wciąż jeszcze nie wszystko wiemy o wielorybach, powiedzmy: jak oddychają na takiej głębi, jak reagują na szybkie wynurzanie się ze znacznej głębokości i tym podobne.17 Wiecie przecież, że nurków wydobywa się na powierzchnię w bardzo wolnym tempie, by organizm ludzki zdołał się bez szkody przystosować do zmniejszającego się ciśnienia. Teraz właśnie przypominam sobie, jakie to było dziwne, że ten nasz wieloryb tak długo pływał na powierzchni, kiedy go Leif trafił harpunem. Zwykle zanurza się od razu i kiedy już brak mu sił wypływa gdzieś w pobliżu. A ten robił wrażenie, jakby się z nim działo coś niezwykłego. — A właśnie, byłbym zapomniał! — stuknął się w głowę kucharz i szybko wybiegł z kabiny. Wrócił trzymając w ręku kawał ostro zakończonej stali, który podał kapitanowi. — Znalazłem to w wątrobie, panie kapitanie — oświadczył. Marynarze z zaciekawieniem przyglądali się stalowemu przedmiotowi, który kapitan oglądał uważnie. — Przecież to grot harpuna! — zawołał Leif. — Zwierzak był już poprzednio raniony. — Owszem, był... I to bardzo daleko stąd — odpowiedział kapitan. — No, zgadnijcie gdzie? Posypały się rozmaite nazwy, ale nie zgadł nikt. — Na harpunie jest wyryty angielski napis: Wheeland and Brothers, Shanghay. Ten wieloryb został trafiony na Oceanie Spokojnym. — Oho, ale biedaczysko przepłynął wielki kawał świata zanim trafił go harpun Leifa — zauważył ze współczuciem Finn. — A jak przypuszczasz: którędy przepłynął? — spytał z uśmiechem kapitan. — No oczywiście dokoła całej Ameryki Północnej i Południowej, potem przez równik i w górę, prawda? Przecież nie poważyłby się wpłynąć chyba do Kanału Panamskiego! — twierdził Finn. — A właśnie że nie, drogi chłopcze — oponował Leif — wieloryb nigdy nie przepłynie przez równik. — Czyż to taki zwierzak zna się na geografii? — zdumiał się Finn. — Na geografii się co prawda nie zna, ale za to bardzo nie lubi ciepłych mórz. Nigdy nie złowisz płetwala błękitnego spod bieguna południowego przy wybrzeżach Grenlandii, ani na odwrót: wala grenlandzkiego pod biegunem południowym.18 Marynarze słuchali uważnie, a Jenik wtrącił półgłosem: — W takim razie ten wieloryb znał drogę przez biegun północny. — Oczywiście że tak — potwierdził kapitan słysząc jego uwagę. — Dawni holenderscy łowcy wielorybów doskonale wiedzieli o tym. — Mądry musi być taki wieloryb, skoro żyje tak długo, do tysiąca lat — zauważył jeden z marynarzy siedzących przy końcu stołu. — Mylisz się, Hans — odpowiedział kapitan. — Przyrodnik francuski, pan Buffon, wierzył temu, ponieważ zgodnie z dawnymi zapisami wieloryby bywały znacznie większych rozmiarów niż obecnie. Ale zapisy te były nieścisłe, dziś nam wiadomo, że wieloryby nie dożywają nawet tego wieku, co ludzie. Stwierdzono to na podstawie dawnych harpunów, znajdowanych w tuszach wielorybów. Najstarsze z tych zwierząt miało około czterdziestu lat. Teraz wieloryby są znakowane. W warstwę tłuszczu wstrzeliwuje się im rurki z nierdzewnej stali z wyrytą na nich datą. — No dobrze, tatusiu — odezwał się Finn — ale skąd można wiedzieć, że taki złowiony wieloryb nie żyłby znacznie dłużej jak czterdzieści lat? Kapitan zamiast pochwały pogładził chłopca po głowie. — Wiek ich oceniamy nie po harpunach, znalezionych w tuszach złowionych wielorybów, ale po znalezionych resztkach wielorybich tych sztuk, które zginęły śmiercią naturalną — tłumaczył synowi. — Podobno istnieją cmentarze wielorybie, dokąd te zwierzęta wędrują przed śmiercią? — postawił pytanie sternik. Kapitan roześmiał się na to. — Marynarze wierzą w to tak samo, jak łowcy słoni wierzą w cmentarzyska słoni, a każdy z nich marzy, by znaleźć takie miejsce, oczywiście ze względu na kość słoniową. — Pan kapitan się śmieje, ale ja sam widziałem jednego roku na Szetlandach Południowych sto pięćdziesiąt sztuk nieżywych wielorybów na wybrzeżu. Po cóż by tam wyłaziły na ląd jak nie po to, by umrzeć? — protestował z powagą Leif. — Słuchajcie, Leif, to morze je tam wyrzuciło — odparł kapitan. — Ale co prawda w tej waszej informacji jest jakaś część prawdy. Morze zdoła wyrzucić na brzeg tylko takiego wieloryba, który nie potrafi mu się przeciwstawić, a więc sztuki stare i słabe. Ale żeby wieloryby same wędrowały na ląd, by tam umrzeć, kiedy czują, że sił im już nie staje, w to przecież sami nie uwierzycie? Stary harpunnik nic na to nie odpowiedział, lecz z twarzy jego widać było, że wiary w istnienie cmentarzysk wielorybich nic w nim zachwiać nie zdoła. — No, moi drodzy: poncz wypiliśmy, czas już kłaść się spać. Życzę wszystkim dobrej nocy — zakończył kapitan zebranie. Zmordowany pracą Jenik spał już dawno, tylko Finn nie mógł usnąć: wiercił się niespokojnie na kozetce. W myślach kołatały mu się różne tematy rozmów z dzisiejszego wieczora. Wciąż stawały mu przed oczyma dwie bezludne wyspy, na jednej z nich wyraźnie widział trumny. Kiedy wreszcie zmęczony usnął, przyśnił mu się dziwaczny sen. Znalazł się w jakimś niezwykłym mieście o wąskich ulicach, niskich, zbudowanych z grubych desek domkach. Po ulicach chodzili barczyści ludzie w marynarskich ubraniach, futrzanych czapach. Mówili jakimś nie znanym mu językiem. Niektórzy z nich mieli w rękach wielkie harpuny. Wszyscy ci mężczyźni szli stromą uliczką nad morze. Finn też pobiegł za nimi, a ponieważ nie patrzył przy tym pod nogi, wpadł na jakiegoś mężczyznę, który upomniał go surowym tonem. Chłopak nic nie zrozumiał, ze zdumieniem natomiast przyglądał się jego ubraniu. Człowiek ten ubrany był tak samo, jak kapitanowie statków na ilustracjach książki „Robinson Cruzoe”, którą dostał od ojca na gwiazdkę. Na głowie trójgraniasty kapelusz, na ramionach długi płaszcz z wielkimi wyłogami i złotymi galonami przy guzikach, zamiast kołnierzyka koronkowy żabot, przy pasie kord, na nogach wysokie buty z wykładaną cholewą. Zaciekawiony Finn poszedł za nim dalej. Wreszcie spostrzegł, że tamten wchodzi do wielkiej łodzi i zasiada przy sterze — siedzieli tam już na ławkach marynarze: wkładali właśnie wiosła w dulki. Finn wskoczył na dziób łodzi — nikt się na niego za to nie rozgniewał. W chwilę później łódź odbiła od brzegu. Finn stał na dziobie i patrzył w morze. Naraz na horyzoncie dostrzegł jakiś czarny, wciąż rosnący cień — za nim słońce zachodziło krwawo. Chłopak był przekonany, że widzi jakąś wyspę. Gdy podpłynęli bliżej, ukazało się skaliste wybrzeże, na którym ktoś stał. Marynarze wzmogli tempo — łódź z dużą szybkością gnała ku wyspie. Słońce zeszło jeszcze niżej, na tle jego czerwonej tarczy czarna postać malowała się wyraźnie. Chłopcu zabrakło tchu w piersiach — na wyspie stał kościotrup!... „Wyspa Zmarłego Człowieka, wszyscy wysiadać!” — odezwał się za nim jakiś głos. Odwrócił się gwałtownie: za nim stał mężczyzna w trójgraniastym kapeluszu i wskazywał wyspę. Spod kapelusza wyglądała naga czaszka, z rękawa wychylała się piszczel! Finn krzyknął przerażony i... obudził się. Rozejrzał się po kabinie: poprzez opuszczone zasłony wpadała blada poświata, ale dobrą chwilę trwało, nim zdołał się otrząsnąć z koszmarnego snu. Podbiegł do Jenika i obudził go. — Ach, Jeniku, taki straszny miałem sen! — szeptał wystraszony do kolegi przecierającego oczy ze snu. — Boję się być sam... Pozwól mi spać tu przy tobie! — I objąwszy Jenika za szyję usnął od razu. Zastał ich tak rano kapitan i bardzo się rozgniewał. Kiedy jednak Finn opowiedział mu swój sen, rozchmurzył się i musiał przyznać, że tak koszmarny sen mógł przerazić nawet znacznie starszego od Finna chłopca. Postanowił także, że na przyszłość nie pozwoli wieczorem opowiadać żadnych historii o duchach i nieboszczykach. Wąż morski Prace przy wielorybie opóźniły nieco podróż szkunera. Siódmy dzień byli w drodze, a dotąd nie było widać dwu wielkich wysp, leżących przy wschodnich brzegach Spitsbergenu, które dawni żeglarze nazwali Ziemią Króla Karola, przypuszczając, że to już ostatnie cyple obszernego lądu. Kapitan Nielsen miał zamiar ominąć je i płynąć wprost ku Ziemi Aleksandry, przy której północnych brzegach miało się znajdować owo wolne od lodów morze, a w nim obfitość zwierząt morskich. Wiatr zmienił się na zachodni: dął w lewą burtę statku. Szybkość szkunera zmniejszyła się, ale ten sam właśnie wiatr zepchnął pływające pola lodowe dalej na wschód, „Isbjőrn” mógł więc teraz płynąć bez przeszkód. W ciągu tych paru dni Jenik oswoił się już ze swą pracą, a było jej tyle, że w dzień nie miał chwili czasu na tęsknotę za bliskimi. Za to wieczorami, gdy się położył, a zmęczone ciało i spękane, pełne odcisków i piekące od morskiej wody ręce nie pozwalały usnąć, często snuł wspomnienia, a bywały i momenty, gdy swej ucieczki gorzko żałował. Ale kiedy rankiem wychodził na pokład i pełną piersią wdychał ostre, pachnące solą morskie powietrze, patrzył na białą smugę spienionej wody — która ciągnąc się za statkiem dzieliła bezkresną przestrzeń morza na dwie części, łączące się dopiero gdzieś daleko, na krańcach horyzontu — czuł się szczęśliwy jak nigdy dotąd. Przywykłszy do pracy przyśpiewywał sobie wesoło różne czeskie piosenki, których chętnie uczyli się od niego norwescy marynarze. Staremu Leifowi podobała się zwłaszcza jedna z nich: „Chłop na ziemi swej to pan...” i koniecznie chciał się nauczyć do niej czeskich słów. Początkowo nauka szła łatwo, kiedy jednak natrafił na wyrazy: „... na sieczkarni sieczkę rżnie”, trudności okazały się nie do pokonania. Z ust starego harpunnika wydobywały się takie zgrzyty i bełkoty, że obaj chłopcy nie mogli powstrzymać się od śmiechu. Skończyło się na tym, że stary do tej melodii śpiewał własne, stale inne, zależnie od humoru słowa. Jenik siedział z nim właśnie pod fokmasztem i reperował porwany żagiel, gdy podbiegł do nich Finn, który z nudów był przez chwilę w bocianim gnieździe. Nie na obowiązującej wachcie, bo po szczęśliwym upolowaniu wieloryba kapitan darował mu resztę kary. Głos mu się załamywał, ledwie mógł wykrztusić jakieś słowa, ręką wskazywał za prawą burtę statku. — Tam... o tam... coś strasznego! — jąkał. — Jakiś ogromny wąż, potworne zwierzę... Chodźcie zobaczyć! — i już sam pobiegł ku prawej burcie statku. Jenik nie dbając o igłę rzucił żagiel i skoczył za nim. Leif podniósł się powoli, starannie wetknął igłę w grube płótno. — Licho wie, coś ty tam znowu zobaczył! — mruczał idąc za nimi. Horgen, skończywszy właśnie obserwacje słońca, zauważył ze sterówki biegnących chłopców, podszedł więc do nich. Na krańcach horyzontu, w pobliżu linii, gdzie szaroniebieska powierzchnia morza zlewała się z bladym niebem, istotnie poruszało się coś bardzo długiego. Zaskoczeni chłopcy niezdolni byli wymówić słowa. Widzieli wyraźnie jakieś ogromne, wysmukłe cielsko, które zwijało się, falowało i znów płynęło dalej. — Wąż morski! Wąż morski!... — krzyknął Finn. Jenik przypomniał sobie wszystkie opowiadania o tym strasznym potworze, zasłyszane od marynarzy. Aż mróz mu przebiegł po grzbiecie. Wpatrzywszy się w płynące zwierzę można było jego długość ocenić w przybliżeniu na około pięćdziesiąt metrów. Było jeszcze dość daleko, ale szkuner zbliżał się doń wyraźnie, kurs jego musiał przeciąć drogę płynącego potwora. Właśnie zwierzę znowu wyłoniło się z wody... Poruszało się falistym ruchem pełzającego płaza. Widać było nawet wyraźnie jego żółtawoszarą barwę... Nagle Horgen wybuchnął śmiechem. Zdjął z kołka lornetkę i podał ją Finnowi: — Masz, obejrzyj sobie twego węża! — A jakże — dodał spokojnie stary harpunnik — foki grenlandzkie wynoszą się już na północ. Teraz Jenik już wiedział, co to jest przed nimi. Stado fok — płynąc jedna tuż za drugą — dążyło szybko na północny zachód. Nawet gołym okiem łatwo było dostrzec, jak przodownik stada — duża, przynajmniej na dwa metry długa foka — wyskoczył nad powierzchnię wody, za nim zrobiła to następna sztuka, potem dalsze, wszystkie, aż do ostatniej. A całość sprawiała wrażenie, że to jakiś olbrzymiej długości płaz falistym ruchem ciała płynie po powierzchni morza. — Foka, to świetnie, ja muszę... — zaczął Finn, ale w podnieceniu nie dokończył. Podał Jenikowi lornetkę i pobiegł do kabiny. Jenik przytknął lornetkę do oczu: widział doskonale obłe ciała okryte szarożołtawą sierścią, ciemniejsze pyski przypominające ludzką twarz, jajowatego kształtu głowy i ciemniejsze plamy na grzbietach zwierząt. — Są w świetnych humorach i zupełnie się nas nie boją — zauważył Horgen. — Dlaczego pan tak sądzi? — zapytał Jenik. — Popatrz, jak się bawią i skaczą po falach. Gdyby się nas bały, schowałyby się od razu i już byś ich nie odszukał w żadnym wypadku. Czekaj, co ty chcesz robić? — odwrócił się szybko do Finna i schwycił go za rękę. Chłopak już mierzył z lekkiej, przyniesionej z kajuty strzelby do płynącej na przedzie foki. — Oh, proszę pana, zepsuł mi pan strzał! — irytował się Finn. — Na pewno byłbym ją trafił! — Po pierwsze nie byłbyś trafił, bo to odległość prawie stu metrów, a po drugie: dlaczego chciałeś strzelać? — spytał oficer. — Przecież tran jest nam potrzebny, a z foki jest doskonały, prawda? — zdziwił się Finn. — Owszem, to prawda, ale nigdy nie strzelaj do płynącej foki! Nawet jeżeli strzał będzie śmiertelny, zniknie ci pod wodą i już nie wypłynie. Szkoda mordować zwierzę bez potrzeby! — pouczał go Leif. — Przecież foka jest lżejsza od wody! — upierał się nieufny Finn. — Jest lżejsza, ale żywa. Trafiona, z płucami wypełnionymi wodą, staje się cięższa od wody. Idzie na dno i tyle ją widziałeś. Do fok strzela się tylko na krze lub na lądzie i to z dala od wody, bo inaczej zawsze się ześliźnie i możesz się z nią pożegnać. — Przecież Eskimosi łowią foki na morzu w kajakach, sam w jednym opowiadaniu czytałem — wtrącił Jenik. — Patrzcie, jacy ci młodzi dzisiaj mądrzy — mruknął w odpowiedzi Leif. — O wszystkim czytali, wiedzą więcej niż człowiek, co pięćdziesiąt lat już po morzach pływa. — Jest tak, jak mówisz, Jeniku — pocieszał chłopca ze śmiechem Horgen, bo ten po gderliwej uwadze Leifa zaczerwienił się po uszy. — Eskimosi z Grenlandii posługując się do połowu fok lekkimi harpunami przywiązują do nich nadmuchane pęcherze dużych ryb. I taki właśnie pęcherz pływając na wodzie nie pozwala utonąć zabitej foce. Tymczasem foki przedefilowawszy przed dziobem szkunera zniknęły gdzieś na zachodzie. Finn był niepocieszony po zmarnowanej okazji do strzału, Horgen zaproponował więc chłopcom strzelanie do jakiejś tarczy dla rozrywki. — Pan Horgen ma świetny pomysł — wpadł w entuzjazm wiecznie rozgadany jedynak kapitana. — Nie musimy nawet szukać żadnej tarczy, możemy po prostu celować w bocianie gniazdo, tam przecież nikogo nie ma. Bocianie gniazdo mieściło się na fokmaszcie, wprost nad ich głowami, koło dwudziestu metrów nad pokładem. Finn nie namyślał się: przy ostatnich słowach przyłożył kolbę do ramienia i podniósł lufę w górę. W ostatniej chwili Horgen ruchem ręki odtrącił lufę. Padł strzał, kula poszła gdzieś daleko w morze przed dziobem statku. — Oj, znowu mi pan zepsuł strzał! — jęknął Finn. — Nie strzelaj nigdy do czegoś, co jest nad twoją głową, chłopcze — upomniał go z powagą blady z emocji Horgen. — A to dlaczego? — dąsał się Finn. — Dlatego, że taka kula spadając może cię trafić w głowę, a ma wtedy tylko nieznacznie mniejszą prędkość niż przy wyjściu z lufy. Szybkość ta najzupełniej wystarczy, byś raz na zawsze stracił ochotę do strzelania! Na twarzach chłopców pojawiło się wyraźne niedowierzanie. Także i stary Leif bez przekonania kręcił głową. Widząc to Horgen postanowił całą tę sprawę wytłumaczyć im dokładnie. — Pomyślcie, chłopcy: wylatująca z lufy kula ma dużą prędkość, nadaną jej przez wybuch prochu strzelniczego. To chyba wiecie? Przy strzale po linii poziomej kula leci najpierw po linii prostej, potem jednak szybkość jej się zmniejsza: skutkiem oporu powietrza i coraz silniejszego działania przyciągania ziemi. Ostatecznie kula taka zakreśla duży łuk, który kończy się gdzieś na ziemi. Ale gdy będziecie strzelać prosto w górę, kula będzie leciała tak długo, póki opór powietrza nie pozbawi jej całej prędkości. Potem na ułamek sekundy zatrzyma się i zacznie spadać w dół, w to miejsce, z którego wyszła. Czy to jest dla was jasne? — Naturalnie! — odpowiedzieli obaj chłopcy równocześnie. — Tylko jakże ona może iść z powrotem z taką znaczną prędkością, by mogła zabić człowieka? — Prędkość ta powstaje skutkiem stałego przyśpieszenia lotu kuli, spowodowanego siłą przyciągania ziemi — ciągnął dalej Horgen. — W ciągu pierwszej sekundy kula opadnie tylko o mniej więcej pięć metrów, ale w następnej już piętnaście metrów, a w trzeciej czterdzieści pięć metrów. W takim właśnie stosunku prędkość jej się zwiększa. Jaki zasięg strzału ma twoja strzelba? — zwrócił się z pytaniem do Finna. — Około pięciuset metrów. Horgen coś szybko w myślach obliczał. — To znaczy, że gdybyś strzelił zupełnie prosto w górę, to w ciągu około dwudziestu sekund kula spadłaby ci z powrotem na głowę z prędkością jakichś stu siedemdziesięciu metrów na sekundę, oczywiście nie wliczając oporu powietrza, który stosunkowo nieznacznie zmniejszyłby szybkość kuli. Byłaby ona jednak najzupełniej wystarczająca dla przebicia twej czaszki na wylot! Ale Finn bez większej uwagi słuchał wyjaśnień Horgena i jeszcze zanim tamten skończył, już gdzieś zniknął. Jenik natomiast słuchał oficera z dużą uwagą, a gdy ten skończył, westchnął: — Chciałbym umieć tak szybko wszystko obliczyć jak pan! — Z czasem i ty się tego nauczysz — uśmiechnął się Horgen — to nic trudnego, tylko taki dość prosty wzór wpływu ciążenia na opadające ciała. — Więc to znaczy — zainteresował się Leif, a w głosie jego brzmiało wyraźne niedowierzanie — że gdybym chciał przestrzelić deskę, to mogę wystrzelić gdzieś w górę, a kula spadając przebije mi deskę tak, jakbym bezpośrednio w nią strzelał? — Tak, macie rację — potwierdził oficer. — Radzę wam tylko w takim wypadku bardzo dokładnie mierzyć, żeby przypadkiem nie dostać tą kulą w głowę. Leif w dalszym ciągu z powątpiewaniem kręcił głową, a tymczasem Finn odciągnął Jenika do relingu na rufie, gdzie już przymocował cienki kijek z jakąś białą tarczką u góry. — Staniemy tutaj, przed sterówką — tłumaczył Finn ciągnąc Jenika za rękę. — Stąd będzie jakichś dwadzieścia pięć kroków, to zupełnie wystarczy, bo tarcza jest dosyć mała. Jenik przypatrując się tarczy z daleka nie mógł rozpoznać, co to takiego. Była białego koloru, średnicy około dziesięciu centymetrów, ale trafienia mogły być w niej dobrze widoczne. Po chwili już posypały się strzały z małego floweru, który Finn dostał w prezencie od ojca. Była to lekka broń kalibru 6 milimetrów, jednak pociski z niej „mogą zabić i największe zwierzę” — jak z dumą zapewniał wszystkich Finn. Lecz właściciel tej pięknej broni nie mógł się pochwalić wielkim sukcesem. Ponieważ szkuner stale zataczał się na fali, trzeba było starannie mierzyć, a młody przyjaciel Jenika nie odznaczał się bynajmniej cierpliwością. Stąd też wszystkie jego kule poleciały za burtę, gdzieś daleko w morze, a mały strzelec wpadł w złość. Oddał strzelbę z kolei Jenikowi, a ten celując nie spieszył się wcale. Sukces nie kazał na siebie długo czekać: pierwszy strzał odłupał kawałek brzegu tarczy, drugi tak samo, trzeci trafił w środek celu; z miejsca, gdzie stali chłopcy, widać było mały, czarny ślad wlotu kuli. — Ty to masz szczęście, Jeniku — stwierdził Finn bez zawiści. — Daj znowu mnie, może teraz mi się uda! Jenik podał mu strzelbę, ale do oddania strzału już nie doszło. Spoza narożnika nadbudówki wypadł ubrany w biały fartuch rozgniewany kucharz i krzyknął zirytowany: — A który to z tych małych diabłów porwał mi znowu dużą drewnianą łyżkę? Finn pisnął i ze strzelbą w ręku rzucił się do ucieczki, przyznając się tym samym do winy. Kucharz puścił się za nim w pogoń, zaczęła się zabawna gonitwa dokoła nadbudówki, której przyglądał się Jenik śmiejąc się głośno. Ale Finn zgrabnie sobie poradził: cisnął strzelbę na pokład, skoczył ku drabince i zręcznie wdrapał się na bocianie gniazdo. Tam już go kucharz nie mógł dosięgnąć, więc tylko odgrażał mu się z dołu. — Słuchaj Jensen — zaśmiał się stojący na wachcie marynarz — to teraz te suchary będą niedobre, skoro ci chłopcy przestrzelili łyżkę! Kucharz nie odpowiedział, mrucząc coś pod nosem ze złością zaczął odwiązywać „tarczę”. Jenik teraz dopiero mógł jej się przyjrzeć: biała barwa to ciasto, które przywarło do łyżki podczas wyrabiania przez Jensena. Tak więc się skończyły ćwiczenia w strzelaniu na pokładzie. Kucharz skonfiskował bez pardonu chłopcom ich „tarczę” i zniknął znowu w swym małym królestwie pod pokładem. Sztorm Dzień dobiegał końca. Jenik stojąc przy sterze nie spuszczał wzroku z igły magnetycznej umocowanego tuż przed nim wielkiego kompasu. Leif wytłumaczył mu, że musi stale utrzymywać tak koło sterowe, by między stałą wskazówką wewnątrz kompasu i ruchomą igłą magnetyczną była zawsze odległość czterdziestu kresek. Igła magnetyczna połączona na stałe z tarczą nieustannie poruszała się wraz z nią, a tarcza podzielona była kreskami na trzysta sześćdziesiąt części. Właśnie chłopak postanowił zapytać pana Horgena, dlaczego igła magnetyczna wskazuje stale czterdzieści kresek w lewo od osi szkunera, wyznaczonej przez zerowy punkt na kompasie, gdy oficer w towarzystwie jeszcze jednego marynarza wszedł na pokład. — Harald cię zastąpi, Jeniku — rzekł. — Teraz potrzebny nam będzie na sterze ktoś silniejszy od ciebie. Chłopak sam już uprzednio zauważył, że w ciągu ostatniej pół godziny coraz trudniej mu było obracać pionowe koło steru. Musiał chwilami użyć całej siły, by utrzymać szkuner we właściwym kursie, więc rad był, gdy przy kole stanął barczysty Norweg. Wpatrując się stale w kompas na nic innego nie miał czasu, dopiero teraz zwrócił uwagę na morze. Przez oszkloną przednią ścianę kabiny widać było zachodzące na lewą część nieba gęste chmury, za którymi już dawno skryło się słońce. W kabinie wyraźnie pociemniało. Horgen podszedł do samej szyby, by dokładnie sprawdzić przymocowany do ramy barometr. — Od rana opadł o dwa centymetry — powiedział do stojącego przy sterze Haralda. — Idzie ku nam od zachodu porządny wicher. Żagle, co prawda, mamy zwinięte, silnik pracuje bez zarzutu, więc zasadniczo nic nam nie grozi! Ale pohuśta nas nieźle! Istotnie fala szła coraz większa, pod jej naciskiem szkuner raz po raz przechylał się na prawą burtę. Gdy wyszli na pokład, w twarz Jenika dmuchnął z lewej strony ostry wiatr. Pod uderzeniami wichury drabinki linowe i wanty dźwięczały rozgłośnie jak struny jakichś olbrzymich skrzypiec. Przechyły statku były tak mocne, że przy kolacji trzeba było ustawić na stole listwy ochronne pod talerze i szklanki, by naczynia nie przewracały się i nie spadały. Mimo to Jenik nie mógł się skarżyć na brak apetytu. „Chrzest morski” otrzymał zaraz pierwszego dnia, kiedy to ukryty w kabinie szpitalnej przeszedł ciężki atak choroby morskiej. Teraz natomiast mocne kołysanie statku nie sprawiało mu żadnych przykrości. Tymczasem Finn jadł kolację z coraz mniejszym apetytem, wreszcie odsunął gwałtownie na wpół jeszcze pełen talerz. Twarz mu pobladła, później wprost zzieleniała. Ojciec przyglądał mu się z uśmiechem. — Kiedyś i ty przez to przejść musisz — rzekł. — Wyjdź no na pokład odetchnąć świeżym powietrzem. — Jakież to okropne — żalił się chłopak — taka świetna kolacja, a ja jeść nie mogę! A Jenikowi jak na złość nic nie jest! — dodał z zazdrością patrząc na kolegę, który zajadał ze smakiem złocisty omlet. — Przecież już w zeszłym roku przechodziłem chorobę morską! — protestował Finn przeciw tak wyraźnej niesprawiedliwości losu. Horgen zaczął się śmiać. — Nie przejmuj się tym, mój drogi — pocieszał go. — Nawet wytrawni marynarze zapadają na chorobę morską po zbyt długim pobycie na lądzie stałym. Finn wyszedł, ale świeże powietrze niewiele mu pomogło, musiał iść się położyć. Obaj oficerowie skończywszy szybko kolację włożyli płaszcze nieprzemakalne. Wicher wzmagał się, statek coraz mocniej zataczał się na boki. Finn leżąc na kanapce musiał trzymać się jej ramy, by nie spaść. Jęczał cicho i czuł się coraz gorzej. Jenik patrząc nań ze współczuciem chciał mu jakoś pomóc, ale Finn odtrącał wszelkie słowa pociechy powtarzając, że wolałby już nie żyć. Jenik natomiast nie stracił zwykłej energii. Wydobył ze swego worka płaszcz sztormowy i już miał go nałożyć, gdy kapitan go powstrzymał: — A ty dokąd? Chyba nie na pokład? Chłopiec pokładowy przy takiej pogodzie tam niepotrzebny! Lepiej zostań tutaj i połóż się. Chłopak nie miał odwagi oponować, zawiedziony usiadł więc na kanapce, która była zarazem jego łóżkiem. W kabinie zrobiło się zupełnie ciemno, mimo iż był to przecież polarny dzień, trwający w tych szerokościach geograficznych przez cztery miesiące. Morze rozhulało się na dobre, w mocno zaśrubowane iluminatory uderzały raz po raz bryzgi pienistych grzbietów wysokiej fali. Szkuner zataczał się na wszystkie strony. Dziób co chwila zanurzał się tak głęboko w wodę, że rufa unosiła się wysoko nad wodą, śruba pracowała w powietrzu hałaśliwie zwiększając obroty, od których drżały wszystkie wiązania „Isbjőrna”. Kapitan wraz z Horgenem i ze wzmocnioną wachtą był na pokładzie z troską obserwując morze i niebo. Fale z rosnącą zaciekłością atakowały lewą burtę statku, pod ich uderzeniami „Isbjőrn” kładł się na prawą burtę tak, że pokład ustawiał się ukośnie jak spadzisty dach. Obaj mężczyźni, by nie dać się zmyć falom, kurczowo trzymali się sztormlin przy maszcie. Fale szły szybko jedna za drugą, wysokość ich rosła do groźnych rozmiarów. Wycie wichury głuszyło każdy dźwięk — kapitan musiał krzyczeć do stojącego zaledwie o dwa metry od niego oficera, by ten go usłyszał. Wreszcie fale zaczynały zalewać pokład, a szkuner kładł się tak mocno, iż zdawało się, że lada chwila się przewróci. — Niech pan każe dać ster z wiatrem! — krzyknął Nielsen do Horgena, a ten, walcząc z wiatrem o każdy krok, ruszył do sterowni, by przekazać sternikowi rozkaz kapitana. Szkuner posłusznie wykonał zwrot na prawą burtę, przechyły na boki zmniejszyły się znacznie. Teraz jednak woda zalewała rufę: płynące szybciej od statku fale doganiały go zalewając rufę lub unosząc ją tak wysoko w górę, że dziób zapadał głęboko w fale. Wprawdzie statek po chwili odzyskiwał równowagę, ale ilekroć rufa wynurzała się z wody, śruba statku czas jakiś pracowała w powietrzu. Skrzydła jej, nie natrafiając na opór wody, wirowały szaleńczo tak długo, póki w maszynowni nie zmniejszono obrotów silnika. Trwała więc walka maszyny z morzem. Wreszcie nadszedł moment, gdy silnik walkę tę przegrał. Bijące o rufę fale ścigały szybko jedna drugą utrzymując nieraz rufę wraz ze śrubą po kilka minut nad wodą. W pewnej chwili mechanikowi nie udało się dość szybko zredukować szybkości obrotów silnika, skrzydła śruby czas jakiś szaleńczo biły powietrze... Aż nagle wszystko się skończyło: ustał regularny warkot silnika, stalowa śruba przestała się obracać, pozbawiony własnej siły napędowej szkuner nie mógł uciekać przed ścigającą go falą — stał się igraszką w mocy żywiołu. Bezwładnie kołysał się na wzburzonych falach, woda zalewała go chwilami aż po nadbudówki na pokładzie. — Wytopiło się łożysko! — zawołał kapitan do Horgena w chwili, gdy silnik ucichł. Przywiązawszy się liną do masztu krzyknął rozkaz z całej siły, by zagłuszyć huk fal: — Żagle staw! Szybko chłopcy, bo zatoniemy!... Marynarze jeszcze przed wydaniem rozkazu byli już przy żaglach. Wśród ciemności i szalejącej wichury praca ich nie była łatwa. Wprawdzie udało im się podciągnąć zwinięty żagiel na maszt, ale przy rozwijaniu go wichura nieustannie rwała im płótno z rąk. Wytężali wszystkie siły, lecz dopiero po pół godzinie udało im się rozwinąć żagiel i postawić go, mimo że w szalonych przechyłach pod naporem fal reje chwilami niemal sięgały morza. W szalejącym sztormie umocowanie dolnej krawędzi żagla do bomu natrafiało na trudności. Pracującemu na rei marynarzowi w pewnej chwili wicher wyrwał z ręki lewy róg żagla. Zdołał co prawda pochwycić uciekającą linę, ale część żagla szarpała się na wietrze, wydając odgłosy przypominające strzelaninę. Zaczęła się walka człowieka z otaczającym go zewsząd rozszalałym żywiołem — burzą morską. Daremnie marynarz starał się dociągnąć żagiel, uderzenie wiatru wyrwało linę, cisnęło na reję i pętlą zarzuciło mu na głowę. Duszony za gardło człowiek stracił równowagę i runął w dół. Sprzyjający przechył statku sprawił, że w ostatnim momencie ręką uchwycił drabinkę linową i zawisł na niej. Pracujący na drugim końcu rei marynarz skoczył mu na pomoc: przytrzymał go w chwili, gdy omdlewająca ręka już rozluźniła zbawczy uchwyt. Z wielkim trudem sprowadził kolegę na pokład i już miał sam wracać na reję, gdy szarpany wichrem żagiel zaczął pękać. Zanim jednak marynarz dopadł drabinki odchylonej w drugą stronę — już ktoś go uprzedził. Niepomny zakazu kapitana Jenik wykorzystał moment, gdy Finn usnął i wyszedł na pokład. Na schodni przelewały się strumienie wody, musiał się trzymać poręczy, by wydostać się na górę. Nie to jednak było najgorsze — prawdziwe trudności zaczęły się dopiero wtedy, gdy chciał otworzyć drzwi od nadbudówki. Był to moment, gdy motor stanął, zwinięte żagle nie chwytały wiatru, „Isbjőrn” nie słuchał steru. Gdy Jenik próbował otworzyć drzwi na pokład, fale odwróciły bezwładny statek tak, że wicher całą mocą napierał na tę ścianę nadbudówki, gdzie było wyjście na pokład. By pokonać olbrzymie ciśnienie z zewnątrz trzeba było człowieka o znacznie większej sile niż ta, jaką dysponował niedorosły chłopak. Daremnie Jenik napierał na drzwi całym ciałem, nic nie pomagało. Nagłe uderzenie fali wywołało gwałtowny zwrot statku, wicher uderzył z innej strony. Szamocący się wciąż z opornymi drzwiami Jenik wyleciał wraz z nimi jak z procy, zdany na łaskę sztormu. Szczęście, że obu rękami kurczowo trzymał się klamki, inaczej fale natychmiast zmyłyby go za burtę. Wicher zapierał mu dech w piersi, wdzierające się na pokład i przez otwarte drzwi do wnętrza statku fale oślepiały go zupełnie. Z najwyższym trudem zdołał zatrzasnąć drzwi; trzymając się jedną ręką klamki drugą szukał dalszego punktu oparcia. Natrafił wreszcie na kołek, na którym zwykle wisiały lornetki, i schwycił się go mocno obu rękami. Wyjścia jego na pokład nikt nie zauważył, mógł więc rozejrzeć się swobodnie. Fale atakowały pokład z niesłabnącą siłą, szkuner dygotał i trzeszczał we wszystkich spojeniach. Pokład raz po raz przechylał się groźnie, stawał niemal pionowo, noki rei co chwila sięgały grzbietów fal. W pewnej chwili Jenik widząc upadek marynarza zorientował się, że wicher zerwie żagiel, o ile nie zostanie on odpowiednio umocowany. Zdecydował się od razu: wyczekawszy momentu, gdy pokład na ułamek sekundy znalazł się w pozycji poziomej, paru skokami dopadł tego miejsca nadburcia, gdzie uwiązana była wiodąca na maszt drabinka linowa. Szkuner zatoczył się znowu w drugą stronę, drabinka znalazła się w pozycji prawie poziomej. Chłopak wdrapał się po niej szybko aż do rei głównego żagla i znalazł się przy niej właśnie w chwili, gdy mógł się jej uchwycić obu rękami. W sekundę później reja wraz z nim znalazła się w bryzgach wysokich fal, ale trzymał się mocno i nie puścił, chociaż skąpał się w morzu po pas. Mimo straszliwego, głuszącego każdy dźwięk wycia wichury Jenikowi wydało się nagle, że słyszy jakiś krzyk, potem dostrzegł pod sobą ciemną sylwetkę, która na czworakach zbliżała się do masztu. W tej chwili jednak był już wysoko nad pokładem i właśnie udało mu się obu rękami uchwycić masztu. Nie zwracając uwagi na groźne przechyły statku, przywiązał się doń liną, usiadł okrakiem na rei i odetchnął głęboko. Batalię ze sztormem miał już na wpół wygraną. Zbierając siły do dalszej walki patrzył jak marynarz na pokładzie daremnie stara się dosięgnąć drabinki, by przyjść mu z pomocą. Jenik lewą ręką śmiało chwycił sztywne płótno; po dłuższej walce z nieustępliwym materiałem udało mu się złapać widoczną na noku linę. Wiedział, że jest mocna, nie bał się jej zaufać. Trzymając się mocno obsunął się z rei i zawisł na linie — pod ciężarem jego ciała żagiel się rozprostował, przestał łopotać. Wyczekawszy momentu, gdy przechył statku zbliżył go znów do rei, chłopak chwycił ją ręką i trzymając w drugiej konwulsyjnie zaciśniętą linę z najwyższym wysiłkiem dociągnął ją do rei. Jeszcze chwila walki i zdołał wreszcie mocnym węzłem przymocować linę do rei. A sprawa nie była łatwa: dziesięć razy miał uczucie, że leci na pokład, dziesięć razy kulił się pod gwałtownymi uderzeniami sztormowego wiatru, mimo że jego drobna postać mniejszy im stawiała opór niż ciało dorosłego mężczyzny. Jeszcze sprawdził, czy założona pętla mocno trzyma. Mimo płaszcza sztormowego przemoczony był do nitki, wichura oślepiła go zupełnie... Dopiero teraz skończywszy robotę poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Zmywana falą i deszczem śliska reja nie dawała mu pewnego oparcia. Na szczęście szkuner schwyciwszy wiatr nie kładł się już tak mocno na burty. Wiatr napierał na żagiel z taką siłą, iż chwilami aż maszt się wyginał, ale „Isbjőrn” uciekał szybko przed goniącą go falą, rzadko która teraz mogła go dopaść i tonami wody przewalić się przez pokład. — No co, masz zamiar tam nocować? — ktoś krzyknął. Jenik odwrócił się: w połowie drabinki stał Horgen i ręką dawał mu znaki, by schodził na dół. Chociaż statek płynął teraz znacznie spokojniej niż podczas wchodzenia na górę, zejście w dół trwało dość długo. Na pokładzie kapitan schwycił go za ramię: — Tak słuchasz rozkazów? — krzyknął. Starał się być bardzo surowy, ale w rzeczywistości nie był bardzo zagniewany. — Chciałem tylko zobaczyć, jak wygląda sztorm, panie kapitanie — tłumaczył się nieśmiało Jenik. Ale Nielsen nie miał czasu długo się nim zajmować. Podszedł Horgen, wziął go pod ramię i wskazując gdzieś poza statek coś zaczął mu wyjaśniać. Dokoła panowały ciemności, mimo to jednak Jenik zauważył rozpościerającą się daleko nad morzem jakąś bladą, białawą poświatę. Kapitan wraz z Horgenem poszli do sterówki, a Jenik podszedł do pełniącego wachtę marynarza, który stał przy relingu trzymając się drabinki linowej. — Panie Olafie, co to tam na morzu? — spytał wskazując mu prześwitującą, jaśniejszą smugę. Marynarz odwrócił się. — Lód, kolego! Grubo za wiele tego lodu jak na nasze skromne potrzeby — odparł zatroskany. Po chwili białe smugi widać już było za obu burtami statku. Olbrzymie, płaskie kry zaczynały wyprzedzać statek, wiatr gnał je ze znacznie większą prędkością niż szkuner. — Gdyby nie ten ostry wiatr i gdyby nasz motor był w porządku, nie byłoby w tym nic strasznego! — krzyczał Olaf z góry. — Ale tak któraś kra może nam każdej chwili rozwalić burtę. Jenik przyglądał się spokojnie płynącym lodom, które już otaczały szkuner z obu stron, i jakoś nie mógł sobie wyobrazić, by tak niska kra mogła być groźna dla statku. Nie czuł nawet lekkiego uderzenia w lewą burtę statku, zaskoczony był więc, że wachtowy zaczął nagle nasłuchiwać uważnie. Ktoś ze sterówki zbiegł po trapie i znikł w drzwiach nadbudówki pokładowej. Olaf ścigał go bacznym spojrzeniem. — To pan Horgen — wyjaśnił Jenik, ale marynarz nie odpowiedział. Minęło parę minut, gdy nagle spod pokładu odezwał się ostry dźwięk gwizdka. — Alarm, wszystkie ręce na pokład! — tłumaczył chłopcu Olaf. — Ja z wachty zejść nie mogę, idź zobacz, co się tam dzieje — namawiał go. Jenik nie kazał się długo prosić. Przechodząc koło kabiny kapitana posłyszał dobiegający spod pokładu jakiś łoskot. Były to regularne uderzenia i zgrzytanie tłoków — zbiegłszy po wąskim trapie do wielkiej ładowni na najniższym pokładzie zastał tam wszystkich marynarzy przy ręcznych pompach. Blade światło lampy naftowej oświetlało przewalającą się w dole wodę. Chłopcu wydało się, że jest jej bardzo niewiele: zdziwiony patrzył na poważne twarze spoconych z wysiłku marynarzy. Pracowali bez słowa, dźwignie pomp poruszały się szybko w górę i w dół. — Patrzcie, mamy pomocnika! — zawołał Leif pracujący sam przy jednej pompie. — Dobra nasza, chłopcy, z Jenikiem wypompujemy cały Atlantyk i za parę minut będziemy mieli spokój — żartował stary, a jego siwe wąsy drgały zdradzając dobroduszny uśmiech. Jenik podszedł i sięgnął do drugiego uchwytu pompy. — Tak, tak, pomóż staremu Leifowi — zaśmiał się harpunnik, którego pompa pracowała w tym samym tempie co inne, obsadzone przez dwu ludzi. Obok nich przeszedł Horgen. — Wszystko w porządku, chłopcy! — uspokajał załogę. — Tylko niewielki otwór pod sterem, zaraz uruchomimy mechaniczną pompę. Wytrzymajcie jeszcze chwilę, potem będziecie mogli iść odpocząć. Oficer cały był mokry, z płaszcza jego spływały strugi wody. Musiał zanurzyć się w nagromadzoną na dnie statku do wysokości metra wodę, by sprawdzić wielkość powstałego uszkodzenia. Marynarze pracowali przy pompach stojąc na podwyższeniach, a jednak woda sięgała im kolan, Jenikowi dochodziła prawie do pasa. Obciążony szkuner wyraźnie zwolnił biegu. Z zewnątrz słychać było groźne zgrzyty i trzaski — to kry ocierały się o burty statku. — Jeżeli ten wicher nie ustanie, za dziesięć minut będziemy na dnie. Kra popruje nam burty ze wszystkich stron i wtedy nic nam nie pomoże — odezwał się barczysty marynarz przerywając pracę, by obetrzeć pot z czoła. — Cicho tam, Edgar, i do pompy! — skarcił go surowo Leif prostując się groźnie. Jenik spojrzał na niego z przestrachem. Zląkł się nie tego, o czym mówił marynarz — pojęcie śmierci w jego młodym wieku było czymś niezrozumiałym — ale zaskoczyła go zmiana, jaką dostrzegł w Leifie. Nie był to już miły staruszek zawsze uśmiechający się życzliwie — twarz jego uległa zupełnej przemianie: gniewnie zjeżone wąsiska, srogo błyszczące oczy i czoło ściągnięte w głębokie zmarszczki. Stary powiódł ostrym spojrzeniem po szeregach marynarzy pochylonych nad pompami — nikt nie odważył się odezwać ani słowem. Marynarz, który chwilowo uległ słabości i zwątpieniu, bez słowa zabrał się znów do pracy. — Właśnie teraz czas na głupie gadanie — mruczał Leif chwytając znów dźwignię pompy, której Jenik sam nie mógł uciągnąć. Pompowanie szło składnie, tłoki pracowały rytmicznie, wody przybywało stosunkowo niewiele: węże wylewały ją za burtę. Na szczęście otwór w burcie się nie powiększał. Za jakiś czas nacisk lodów na statek zelżał: to kapitanowi udało się wyprowadzić „Isbjőrna” na szerszy kanał wolnego morza. Równocześnie wiatr przycichł, szybkość płynącej kry zmalała. Pełne dwie godziny trwał remont silnika, zanim można było wykorzystać go choć na tyle, by uruchomić pompę mechaniczną. Śruby napędowej nie włączono jednak, „Isbjőrn” płynął nadal pod żaglami. Przy zmniejszonej prędkości wiatru na rozkaz kapitana postawiono dodatkowe żagle. Gdy wreszcie przyszedł rozkaz przerwania pompowania i udania się na spoczynek, marynarze odetchnęli z ulgą. Teraz pompa mechaniczna pochłaniała całe hektolitry wody wylewając ją za burtę. Jenik obserwował wraz z Leifem jej działanie — poziom wody na dnie statku powoli opadał. — Pójdziemy i my także położyć się, Jeniku — rzekł Leif. — No, masz już teraz jakie takie pojęcie, jak wygląda marynarskie rzemiosło. Przeżyłeś sztorm i otwór w burcie statku, masz też odciski od pompowania wody. Zapamiętaj sobie: póki człowiek żyje, musi walczyć z losem, nie wolno mu nigdy gadać takich bzdur, jak tu przed chwilą nasz Edgar. No, to teraz do łóżka, młody marynarzu! — serdecznie poklepał chłopca po ramieniu. Jenik powiedział mu dobranoc — był tak zmęczony, jak chyba nigdy jeszcze w życiu. Dowlókłszy się do jadalni nie miał już siły rozebrać się: w ubraniu padł na kanapkę i usnął natychmiast. Tak znalazł go kapitan Nielsen, gdy wracał nad ranem, by się położyć. Okrył go troskliwie kocem, potem spojrzał na syna. Finn spał spokojnie, mocno obejmując rękami nogę stołu. Na twarzy chłopaka malowały się znowu zdrowe rumieńce. Przespał szczęśliwie całą burzliwą noc. Drogi na morzu? Chłopcy zbudzili się bardzo późno. Jenik przeraził się widząc, że tak bardzo zaspał. Słońce wesoło oświetlało kabinę, a stojący na gzymsie kominka zegar wskazywał godzinę dziesiątą. — Rety, ależ zaspałem — lamentował. Finn przecierał oczy i mówiąc raz po raz ziewał. — Dziwna rzecz, że Leif nie ściągnął nas z łóżek. Czyżby się coś stało? — snuł przypuszczenia. — Wiadomo, że się stało — odpowiedział kapitan wchodząc do kabiny, gdy usłyszał ostatnie słowa syna. — Przespałeś całą noc, nie wiesz nawet, że był sztorm i że płyniemy z uszkodzonym kadłubem. Każdej chwili możemy zatonąć. Finn usiadł wystraszony, zorientował się jednak zaraz, że ojciec żartuje. Kapitan z uśmiechem opowiedział mu pokrótce, co zaszło ostatniej nocy. — Ja już mam takiego pecha — żalił się chłopak. — Jak kiedyś raz wreszcie coś niezwykłego się dzieje, właśnie wtedy muszę być chory. A ty, Jeniku, co robiłeś? Jenik zmieszany i zaczerwieniony nie odpowiedział. Wyręczył go w tym kapitan: — Nie usłuchał rozkazu i podczas najgorszego sztormu wyszedł na pokład. Właściwie należała mu się za to kara, ponieważ jednak w najgroźniejszym dla statku momencie postawił żagiel, więc mu już darowałem. A w nagrodę za to, że tak dzielnie pracował przy pompie, kiedy do kadłuba „Isbjőrna” przedostawała się woda, dostanie ode mnie to! — Sięgnął do kieszeni, wydobył wąską, granatową wstążkę z wydrukowaną złotymi literami nazwą statku i firmą Larsena. Podał ją Jenikowi ze słowami: — Przyszyj to sobie na czapce, by wszyscy wiedzieli, że jesteś prawdziwym marynarzem z „Isbjőrna”. Uszczęśliwiony chłopak nieśmiało wyciągnął rękę po wstążkę. Finn nalegał, żeby ją zaraz przyszył, ale czas było iść do roboty, a tę sprawę trzeba było odłożyć na później. Jenik nie chciał także opowiadać szczegółów swych nocnych przeżyć i zaraz wyszedł na pokład. Szkuner przedstawiał niezwykły widok: wszystkie żagle były postawione, marynarze na pokładzie usuwali ostatnie ślady zniszczeń po burzy. Powitali Jenika wesołym okrzykiem, nawet stary Leif uśmiechnął się do niego życzliwie, chociaż chłopak spodziewał się raczej nagany za to, że zaspał. — Idź no na śniadanie — rzucił mu przyjaźnie stary. Nie kazał sobie powtarzać tego dwa razy: po tak pracowitej nocy głodny był jak wilk. Jensen nalał mu duży kubek białej kawy i wydostał skądś resztki omletu z poprzedniego dnia. Jenik zajadał z wielkim apetytem smaczne ciasto, a kucharz przyglądał mu się z nie ukrywanym podziwem. — Powiadali rano nasi chłopcy, że to ty umocowałeś zerwany żagiel, kiedy lina omal nie udusiła Svena. Wierzyć im nie chciałem po prostu, ale pan Horgen powiedział, że to prawda. No, no, ależ z ciebie zuch chłopak! Jenik zmieszany mocniej pochylił głowę nad garnuszkiem i nic nie odpowiedział, a kucharz podniósł się i zaczął czegoś szukać w swym marynarskim kuferku. Po chwili zatrzasnął wieko i podszedł do Jenika. W ręku trzymał szeroki marynarski nóż w pięknej, skórzanej pochwie, z mocną, oprawną w skórę rękojeścią. — Masz to na pamiątkę od starego Jensena — powiedział po prostu, a jego szczupłą, pomarszczoną twarz rozjaśnił miły uśmiech. Jenik chciwie wyciągnął do noża rękę, lecz zatrzymał się w pół drogi. — Pan naprawdę chce mi dać ten nóż, panie Jensen? — spytał niepewnie. Nóż był piękny, ogromnie mu się podobał, ale nie śmiał go przyjąć. — A jakże, z całą pewnością — odparł kucharz. — Bierz go śmiało, chłopcze, każdy porządny marynarz musi mieć nóż! A ten jest doskonały, kupiłem go jeszcze w Szwecji! Taka stal wytrzyma i sto lat! — Wyciągnął nóż z pochwy i pokazał Jenikowi ostrze cienkie jak kartka papieru. — Nawet linę kotwiczną przetniesz nim za jednym zamachem — twierdził z dumą. Chłopak przestał się wahać: sięgnął po nóż i jąkając jakieś chaotyczne słowa podziękowania wybiegł zaraz na pokład, by się nim pochwalić. Wnet otoczyła go grupka zaciekawionych marynarzy, do których przyłączył się przechodzący właśnie po pokładzie Leif. — Patrzcie, nasz stary kuchta — burknął niechętnie — jak to się pośpieszył! Jenik spojrzał na niego spłoszony. Przykro mu się zrobiło, że tak zawsze życzliwy stary bosman teraz nie brał udziału w jego radości z otrzymanego daru. Zawiedziony wsunął nóż do kieszeni kurtki i wziął się do roboty. Pracował wraz z innymi marynarzami przy naprawie połamanego przez sztorm relingu, ale dobry nastrój prysnął bezpowrotnie. Zauważył to jeden z marynarzy i próbował użyć perswazji: — Co, stary Leif zrobił ci przykrość? Nie przejmuj się, to chyba mimo woli, pewnie miał jakieś muchy w nosie... Chłopak uśmiechnął się, lecz nie odpowiedział. Widział, że Leif przeszedł obok parę razy, lecz nie zatrzymał się przy nich. Gdy skończyli robotę, jeden z marynarzy zauważył, że do obiadu brak już tylko paru minut, a ponieważ nie wyznaczono im następnej pracy, marynarze ruszyli powoli w stronę kubryku. Poszedł z nimi także i Jenik. Nagle usłyszał głos Leif a: — Benda, chodź tu na chwilę! Głos ten brzmiał dziwnie szorstko. Z bijącym sercem poszedł powoli za starym. Nie mógł przypomnieć sobie żadnej przewiny, a za nieposłuszeństwo w nocy teraz przecież Leif nie będzie go karał, skoro kapitan już mu przebaczył. Surowy ton starego budził w nim jednak jakąś obawę. Ociągając się wszedł za Leifem do jego kabiny i przystanął przy drzwiach. A stary bosman tymczasem wziął ze stolika małe, mieszczące się w dłoni pudełeczko i wcisnął mu je w rękę. — To ode mnie za to, żeś się w nocy tak ładnie spisał. Chciałem ci to dać zaraz rano, ale małpiszon kucharz uprzedził mnie z tym swoim głupim nożem, no i popsuł mi całą frajdę! — to mówiąc bystro wpatrywał się w chłopca, a wokół jego oczu i ust gromadziły się zmarszczki uśmiechu. Jenika coś dławiło w gardle. Kiedy się odezwał, niełatwo było staremu go zrozumieć. — Bo ja myślałem... że... że pan się na mnie gniewa... że może coś źle zrobiłem. I... tak mi było przykro... już mnie ten nóż wcale nie cieszył... — wykrztusił cicho. Leif ze zdumienia mrugał oczami. — Nie bądźże niemądry — odezwał się łagodnie i poklepał go po ramieniu. — Lepiej popatrz, co tam jest w środku. Chłopak odchylił drewniane wieczko pudełka i aż osłupiał z radości na widok małego kompasu z obracającą się metalową strzałką. Mosiądz małego przyrządu lśnił jak złoto, a na wewnętrznej stronie wieczka widniał wyblakły, złoty napis: „Szkoła morska marynarki handlowej”, Bergen, 1890. — Widzisz, dostałem to jako nagrodę za najlepsze wyniki przy egzaminie końcowym w szkole — tłumaczył mu serdecznie Leif. — Mały ten kompas, ale jest tak precyzyjny, jak wszystkie nasze wielkie na statku. Jak kiedy wybierzesz się z nim na jaką wycieczkę, to wspomnij starego Leifa i statek „Isbjőrn”. No, a teraz biegnij na obiad, wybiły już szklanki, kapitan będzie się gniewał. Jenik gorąco mu podziękował i pobiegł do oficerskiej mesy. Kompas miał w kieszeni, ale cieszył go nie tyle prezent, ile fakt, że stary Leif, którego tak bardzo polubił, wcale się na niego nie gniewał. Snując takie myśli Jenik nie przypuszczał ani przez chwilę, że ów kompas już niedługo odda mu nieocenione usługi, że kierując się nim przejdzie wiele, wiele kilometrów, często przy tym wspominając jego ofiarodawcę. Przy obiedzie prezenty były przedmiotem ogólnego podziwu. Finn nawet nie umiał ukryć zazdrości i zawiści. Kiedy ojciec to zauważył, wykorzystał okazję by udzielić mu odpowiedniej nauki i rady: — Nigdy jeszcze nikomu sukces nie spadł z nieba, zwłaszcza we śnie lub w zabawie, mój synu. Trochę mniej próżniactwa, a więcej rzetelnej pracy, wtedy nie będziesz miał czego Jenikowi zazdrościć! — Ależ ja się z tego bardzo cieszę — zapewniał lekko zawstydzony Finn. — Czyż to zresztą moja wina, że miałem w nocy morską chorobę, a potem wszystko przespałem? — Nikt ci tego nie wypomina — odpowiedział z powagą kapitan — tylko że ty i we dnie nic nie robisz, nawet gdy nie masz morskiej choroby. Wiecznie cię widzę, jak bawisz się z Dagiem i przeszkadzasz marynarzom przy robocie. Coś tam także słyszałem o jakiejś łyżce, którą pewien nicpoń porwał z kuchni Jensenowi. Nie wiesz nic o tym przypadkiem? — zakończył pytaniem. Finn zamiast odpowiedzi opuścił głowę nad talerz. Horgen śmiejąc się zwrócił się do Jenika: — No widzisz, wszyscy cię czymś obdarowali za twój piękny wyczyn, tylko ja nic nie mam, co mógłbym ci dać na pamiątkę. Chciałbym coś takiego... — Doskonale pan może — przerwał mu Jenik w połowie zdania, ale zawstydził się i zamilkł. Obaj panowie śmieli się, a Horgen zaczął namawiać chłopca, by wyjawił, co pragnąłby od niego dostać. — Chciałbym się nauczyć — zaczął Jenik po namyśle — jak się to robi, gdy marynarz chce wiedzieć, gdzie się ze swym statkiem znajduje i jak może znaleźć drogę na morzu... Finn miał bardzo zawiedzioną minę. Ale kapitan Nielsen spojrzał w ambitną twarz młodego Czecha z wielką życzliwością. — Bardzo ci się chwali takie zainteresowanie — rzekł z uznaniem. — Jeżeli wszyscy twoi rodacy są do ciebie podobni, to nie dziwię się, że cieszą się tak dobrą opinią za granicą. Myślę, że to się da zrobić? — zwrócił się z pytaniem do Horgena. Tamten zastanawiał się chwilę, zanim odpowiedział. — Nie będzie to prosta sprawa, Jenik nie jest zbyt mocny w matematyce, a cóż dopiero mówić o geografii czy astronomii, ale spróbuję. No, to chodź ze mną! — skinął na chłopca, który podniósł się natychmiast. Za sterówką były jeszcze dwie małe kabiny, weszli do jednej z nich. Po zestawie różnych przyrządów Jenik zorientował się, że to radiokabina; w jednym kącie ciasnego pomieszczenia stał mały nadajnik krótkofalowy, w drugim duży radioodbiornik, a pośrodku kabiny mały stolik z jakimś dziwnym aparatem. Było to wielkie, metalowe koło zaopatrzone podziałką na stopnie, a pośrodku niego na obracającej się osi sześciokąt z połączonych ze sobą drewnianych listew. Wzdłuż tych listew nawiniętych było kilka równoległych, izolowanych jedwabną nitką drutów, których końce tkwiły w gniazdkach połączonych z małą skrzynką. Wyglądało to jak część dużej sieci pajęczej. Od osi sześciokąta, prostopadle do jego płaszczyzny, prowadziło metalowe ramię, przylegające końcem do koła z podziałką. Gdy sześciokątna rama obracała się, wraz z nią zataczało łuk i ramię, a jego koniec ze strzałką przesuwał się po podziałce koła. — Zaczniemy całą sprawę od końca — rzekł Horgen. — To jest — wskazał dziwny aparat — nasz kompas radiowy czyli radiogoniometr, krótko nazywany: gonio. Nawinięte w formie sześciokąta druty to antena. Po prostu antena ramowa, do jakiej do niedawna podłączało się zwyczajne aparaty radiowe w mieszkaniach, gdzie nie było anten zewnętrznych. Służy ona do wzmacniania odbioru fal radiowych. Najlepszy odbiór mamy wówczas, gdy druty nastawione są dokładnie w kierunku, skąd napływają te fale. Uważaj! Wetknął wtyczki słuchawek w gniazdka skrzynki, którą określił jako zwyczajny odbiornik, ale tylko dla fal krótkich. Jedne słuchawki założył sobie, drugie podał Jenikowi. — Knut — krzyknął przez otwarte drzwi do młodego marynarza na sterze — trzymaj statek dokładnie na kursie północnym! Potem zaczął obracać sześciokątną ramę strojąc równocześnie skalę odbiornika. W chwilę później Jenik usłyszał dźwięki znaków Morse'a. Zauważył, że jeden i ten sam sygnał powtarza się w regularnych odstępach czasu. Horgen obracał powoli ramę, sygnał brzmiał coraz słabiej, wreszcie ledwie go było słychać. — Teraz antena ustawiona jest prostopadle do kierunku napływających fal, a umocowane do niej ramię wskazuje dokładnie kierunek sygnału, ponieważ jest ono w pozycji prostopadłej do ramy anteny — tłumaczył Horgen zdejmując słuchawki. — Jest to sygnał ze stacji nadawczej w Stavanger, a jak widzisz ramię anteny odchylone jest od osi koła o 40 stopni w prawo. Ponieważ oś koła leży na osi statku, a ten płynie wprost na północ, to znaczy, że sygnał ze Stavangeru przychodzi do nas po prostej odchylonej o 40 stopni od kierunku północ—południe. Mówiąc innymi słowy: linia prosta, łącząca nasz statek i Stavanger, przecina kierunek północ — południe pod kątem 40 stopni. A że kierunek północ— południe dla każdego punktu na ziemi jest jego południkiem, czyli płaszczyzną wyznaczającą położenie słońca w południe, możemy powiedzieć, że ta linia, po której przychodzi do nas sygnał radiowy ze stacji w Stavanger, odchyla się od południka o 40 stopni na wschód. Czy to dla ciebie jasne? Jenik namyślił się chwilkę, wreszcie skinął głową. — Przypuszczam — dodał — że gdy przeprowadzę na mapie prostą, łączącą Stavanger z prostą południka Stavanger pod tym właśnie kątem, to otrzymam linię, na której gdzieś znajduje się teraz nasz statek. Prawda, proszę pana? — Bardzo słusznie — potwierdził zadowolony Horgen. — Więc teraz chyba bez trudu zrozumiesz także, że jeżeli w ten sam sposób uchwycę sygnał z innego miejsca na ziemi, którego południk będzie możliwie najbardziej odchylony od południka poprzedniego punktu, to otrzymam linię kierunkową, gdzie znajduje się nasz statek. Obrócił znów antenę ramową i dostroił na odbiorniku nową falę. Znowu odezwały się dźwięki, lecz innego rodzaju i znacznie silniejsze. — To radiostacja w Greenharbour na Spitsbergenie — powiedział Horgen i odczytał ilość stopni na podziałce między osią koła a końcem ruchomego ramienia. — Teraz już mamy więcej, 75 i 1/4 stopnia. Wykreślimy to wszystko na mapie. Ale zanim jeszcze to zrobimy, powiedz mi: jak byś te kierunki sam wyznaczył? — Będę obracał ramę anteny tak długo, aż uzyskam najsłabszy dźwięk sygnału — odpowiedział Jenik. — Wtedy antena będzie ustawiona prostopadle do kierunku, skąd przychodzi sygnał, a ramię anteny wskaże go dokładnie. Horgen był wyraźnie zadowolony. Z kolei przeszli do sąsiedniej kabiny, gdzie znajdowały się mapy i przyrządy pomiarowe. Na jednej z map Horgen wyrysował dwie linie proste, z których pierwsza wychodziła ze Stavangeru, druga z Greenharbour. Chłopak zauważył, że ich punkt przecięcia znajduje się niedaleko licznych wysp różnej wielkości, oznaczonych wspólną nazwą: Ziemia Franciszka Józefa. — O, jesteśmy tutaj — rzekł Horgen rysując ołówkiem kółeczko dokoła punktu przecięcia dwóch cienkich linii. — Nie jest to zbyt dokładny namiar, bardzo łatwo popełnić błąd o jakichś dziesięć czy dwadzieścia mil morskich, ale dobre i to! Jest to właściwie jedyny sposób, w jaki marynarz może w przybliżeniu określić, gdzie się znajduje, gdy jest mglisto lub pochmurnie. Ale kiedy świeci słońce lub gwiazdy, mamy bardziej precyzyjny sposób, mimo że znacznie starszy niż radio, które na dobrą sprawę jest przecież dzieckiem naszego stulecia. Wyjął z wyłożonej aksamitem drewnianej skrzyneczki błyszczący przyrząd z lunetą i dwoma lusterkami. Miał on drewniany uchwyt, na którym umocowane były dwa zbiegające się metalowe ramiona, połączone przy odległych końcach mosiężnym łukiem o bardzo drobnej podziałce. Po łuku tym poruszało się trzecie ramię, opatrzone w punkcie przylegającym do podziałki wycięciem z krótką skalą i lupą. Na lewym stałym ramieniu umieszczone było pionowo lusterko, w górnej części przeźroczyste, bez lśniącej powłoki. Na wprost niego przymocowana do prawego stałego ramienia, znajdowała się skierowana na lusterko krótka luneta. Ruchome ramię w tym punkcie, gdzie łączyło się z obu stałymi ramionami, posiadało także lusterko, które przy ruchu ramienia obracało się wraz z nim dokoła swej pionowej osi. Na przyrządzie znajdowały się jeszcze rozmaite rameczki z kawałkami ciemnego szkła, które można było ustawiać przed obu lusterkami. — To jest sekstant — powiedział Horgen. — Wynalazł go astronom angielski Halley w roku 1731, a nazwał go od tego łuku, który stanowi szóstą część koła, liczy więc sześćdziesiąt stopni. Właśnie pokazało się słońce, będziemy mogli wziąć namiar. — Do czego ten przyrząd służy? — zapytał Benda. — Do mierzenia łuku odległości dwu przedmiotów — odpowiedział oficer wskazując na dach nadbudówki pokładowej. — Zmierzymy sobie teraz wysokość słońca nad horyzontem, obliczając ją w stopniach podziałki. Patrz, przyrząd trzeba trzymać pionowo — ustawił sekstant przed oczyma tak, że przytrzymując go lewą ręką z boku, patrzył w lunetę. — Kieruję teraz lunetę na linię horyzontu, dzielącą morze od nieba. Widzę ją właśnie na brzegu nieruchomego lusterka, które jest przejrzyste u góry. Teraz ruchome ramię obracam tak, aby obraz słońca, odbity od ruchomego lusterka, padł mi na lusterko stałe i stąd odbił się w lunecie. Jak tylko dostrzegę go w lunecie i widzę, że linia horyzontu dzieli go dokładnie na pół, przestaję przesuwać ruchome ramię. W tym właśnie momencie drugi obserwator musi mi podać dokładny czas według chronometru, znajdującego się w kabinie nawigacyjnej. W tej chwili nie chodzi nam zresztą o dokładność, raczej tylko o wytłumaczenie działania przyrządu, możemy więc czas ustalić według własnego zegarka. Jest dokładnie druga. Zmierzył wysokość słońca i nauczył tej metody Jenika. Potem jeszcze wytłumaczył mu, jak na tej podstawie, za pomocą odpowiednich tablic, oblicza się szerokość geograficzną położenia statku. Ustalili, że statek znajduje się pod 79°59' szerokości geograficznej północnej. Jenik chwilę nad czymś się zastanawiał, Horgen zaś przyglądał mu się z uśmiechem. — Wszystko to bardzo ładnie — zaczął chłopak po chwili — ale jeżeli ktoś przypadkiem nie ma tych tablic pod ręką, to przecież sekstant na nic mu się nie przyda! Jakże sobie radzili żeglarze w dawnych czasach? — Pierwsi ludzie morza trzymali się w miarę możności blisko brzegów. Rzecz oczywista, że wiatr często gnał ich na pełne morze. A wtedy jedynym drogowskazem były im: słońce lub gwiazdy. Przy ich pomocy ustalali cztery strony świata, a ponieważ starali się zapamiętać kierunek, gdzie po raz ostatni widzieli ląd, większość z nich szczęśliwie odnajdywała drogę powrotną do brzegu. Niejeden jednakże zabłąkał się na morzu, niektórzy znów w ten sposób stawali się mimowolnymi odkrywcami nowych lądów — tłumaczył Horgen. — Potem jednak pojawiły się koła z podziałką wyznaczającą stopnie, za pomocą których marynarz mógł ustalić wysokość słońca. A pamiętaj, że tabele, podobne do tych jakie mam tutaj, tylko znacznie mniej skomplikowane i nie tak precyzyjne, zestawili już starożytni astronomowie babilońscy i asyryjscy. — Nie wiedziałem, że już od tak dawna ludzie znają się na tych sprawach — zdziwił się Jenik. — Ludzie pływali po morzach od czasów najdawniejszych, więc to naturalne, że starali się to jakoś sobie ułatwić — ciągnął dalej Horgen. — Weźmy na przykład igłę magnetyczną, kompas: znali ją już dawni Chińczycy, tylko że przy jej pomocy wyznaczali południe, a nie północ jak my. — Dawno już chciałem pana spytać — przerwał mu Jenik — dlaczego podczas sterowania trzeba było trzymać statek na kursie odmiennym od wskazówki kompasu, chociaż w tym czasie płynęliśmy wprost na północ? Czy igła magnetyczna nie wskazuje dokładnie bieguna północnego? — Wskazuje, ale północny biegun magnetyczny — odpowiedział oficer — a ten znajduje się zupełnie gdzie indziej niż północny biegun geograficzny. Otóż biegun magnetyczny leży w odległości ponad dwu tysięcy kilometrów na południowy zachód od bieguna geograficznego. Igła magnetyczna wyznacza kierunek południka magnetycznego odchylającego się od kierunku południka geograficznego. O tym zapominać nie wolno. Gdy więc chcemy płynąć wprost na północ, musimy uwzględnić poprawkę czyli wyrównać różnicę, jaka zachodzi między południkiem magnetycznym i południkiem geograficznym. Do tego celu służą odpowiednie tabele, do których marynarz musi raz po raz zaglądać, ponieważ igła magnetyczna w każdym punkcie na powierzchni kuli ziemskiej ustawia się inaczej. Odchylenie igły magnetycznej od rzeczywistego kierunku północ—południe nazywamy deklinacją. Ale wróćmy do tego, co mówiłeś o tabelach, służących do oznaczania szerokości geograficznej. Zasadniczo miałeś rację. A jednak istnieją takie cztery dni w roku, kiedy marynarzowi tabele te nie są potrzebne... Zgadniesz, jakie to dni? Jenik zmarszczył brwi, chwilę myślał intensywnie, wreszcie twarz mu się rozjaśniła: — Już wiem! — zawołał z tryumfem. — To jesienna i wiosenna data zrównania dnia z nocą, a także letnia i zimowa data przesilenia dnia z nocą. Podczas zrównania dnia z nocą promienie słońca padają pionowo na równik — zawsze w dniach: 21 marca i 23 września. Podczas przesilenia latem promienie słońca padają pionowo na zwrotnik Raka, czyli na 23 1/2 równoleżnik północny — w dzień 22 czerwca. A czwarty taki dzień wypada zawsze 21 grudnia, podczas zimowego przesilenia, kiedy słońce od zwrotnika Koziorożca powraca znowu na półkulę północną i wtedy jego promienie padają pionowo na 23 1/2 równoleżnik południowy. — Bardzo dobrze — pochwalił go Horgen. — W te właśnie dni człowiek na morzu tabeli nie potrzebuje, i jeśli tylko potrafi zmierzyć wysokość słońca nad horyzontem w samo południe, może swe położenie geograficzne określić z stosunkowo nieznacznym błędem. — A w terenie górzystym? Jeżeli ktoś znajdzie się tam, gdzie horyzont nie jest tak rozległy, jak tutaj, na morzu? Co ma wtedy zrobić? — Może sobie poradzić w rozmaity sposób. Współczesny podróżnik ma w zapasie sztuczny horyzont rtęciowy, miskę z rtęcią. My też go czasem używamy, gdy horyzont jest zamglony. Dawni żeglarze wlewali po prostu dziegieć do cebrzyka i na jego lśniącej powierzchni obserwowali odbicie słońca. Potem już tylko należało wymierzyć kąt między prawdziwym słońcem a jego odbiciem w rtęci lub w dziegciu. Na lądzie może się człowiek posłużyć powierzchnią wody: w stawie, w potoku. Ale jak sądzisz: czy dla określenia pozycji wystarczyłoby ci tylko określenie szerokości geograficznej? — Ach, prawda! — zreflektował się Jenik. — Przecież przy kompasie radiowym trzeba nam było dwóch prostych! Dopiero ich punkt przecięcia wskazał nam, gdzie się znajdujemy. — Trzeba jeszcze wymierzyć drugi łuk — prostopadły do szerokości geograficznej czyli do równoleżnika — a więc: południk. To znaczy: ustalić długość geograficzną. Dopiero punkt przecięcia wyznaczonego równoleżnika z południkiem powie człowiekowi dokładnie, gdzie się on znajduje i pozwoli mu oznaczyć ten punkt na mapie. — A czy to także można zrobić za pomocą słońca? — dopytywał się zaciekawiony chłopak. — Zastanawiałem się już nad tym i przyszło mi na myśl, że te obliczenia wiążą się chyba w jakiś sposób z obrotem Ziemi dookoła jej własnej osi, z kolejnym występowaniem dnia i nocy. Czytałem gdzieś w książkach, że na antypodach północ jest wtedy, kiedy u nas południe. — Doskonale — ucieszył się Horgen — wnioskowałeś bardzo słusznie. Od ludzi po drugiej stronie kuli ziemskiej dzieli nas różnica 180 stopni, co w czasie stanowi pełnych dwanaście godzin. U nich południe jest o dwanaście godzin później. Z czego już łatwo możesz obliczyć, że ktoś znajdujący się od nas w odległości jednego stopnia na zachód ma południe o cztery minuty później od nas, a ktoś w odległości 15 stopni na zachód już o całą godzinę później, i tak dalej. A także na odwrót: każdy, kto znajdzie się na wschód od nas, będzie miał południe wcześniej i to wcześniej o tyle razy cztery minuty, ile stopni dzieli go od nas w kierunku na wschód. Masz zegarek? Chłopiec wyjął z kieszeni duży, niklowy zegarek, przedmiot jego dumy. Nie tak dawno dostał go od ojca kiedy skończył piętnaście lat. Wspomnienie owego szczęśliwego dnia rzuciło na jego twarz cień smutku. Oficer, zorientowawszy się, co się w jego sercu dzieje, odezwał się ciepło, ze współczuciem: — Postaraj się teraz myśleć o innych sprawach. Na jaki czas nastawiony jest ten zegarek? — Oczywiście na norweski — odparł nieco zdziwiony Jenik. — Nie ma żadnego czasu norweskiego, chociaż najbardziej prawidłowe byłoby właśnie, gdyby każdy zegar był nastawiany według miejscowego południka, to znaczy: wskazywałby południe dokładnie wtedy, kiedy w danej miejscowości słońce stoi w najwyższym punkcie nad horyzontem. W praktyce jednak tak być nie może. Pomyśl, gdyby w każdej miejscowości zegary chodziły inaczej, to maszynista parowozu musiałby nieustannie przesuwać wskazówki naprzód lub w tył, w zależności od tego, czy jechałby pociągiem na wschód czy na zachód. Jakież by wtedy powstało zamieszanie! I dlatego ludzie już dawno uzgodnili uproszczenie tej sprawy: podzielono całą powierzchnię kuli ziemskiej na dwadzieścia cztery pasy. Każdy taki pas ma szerokość piętnastu stopni według podziałki łuku. Pierwszy z tych pasów wyznaczają południki: o 7 1/2 stopnia na wschód i na zachód od południka przechodzącego przez miejscowość Greenwich, leżącą dokładnie na południku, przebiegającym samym środkiem tego pasa. W tym pasie obowiązuje czas zwany zachodnioeuropejskim czyli inaczej czasem Greenwich. Dalszy pas wyznaczają: 7 1/2 oraz 22 1/2 południki wschodnie, a jego środkiem przebiega 15 południk wschodni. O ile się nie mylę południk ten przebiega przez jedno z miast w twojej ojczyźnie. Przerzucił kilka kart atlasu, potem z trudem odczytał na mapie: — Jindrików Hradek. — Jindrzichów Hradec — poprawił go z uśmiechem Jenik. Horgen kręcił głową, próbował wymówić poprawnie, ale mu się to nie udawało: z wymową rz nie mógł sobie poradzić. — Dajmy temu teraz spokój, później mnie tego nauczysz, bo lubię wszystko wymawiać prawidłowo. Ale wracajmy do naszego czasu. Otóż ludzie żyjący w tym drugim pasie mają czas zwany środkowoeuropejskim, czyli ustalonym na piętnastym południku, a więc na piętnastym stopniu długości geograficznej wschodniej. W tym właśnie pasie leży prawie cała Norwegia, aż po jej najdalszą część wschodnią. Skoro twój zegarek chodzi według czasu piętnastego południka wschodniego, to znaczy, że na tej właśnie długości byłby zgodny z wysokością słońca w południe. Ale gdybyś dzisiaj zmierzył tutaj wraz ze mną wysokość słońca w południe, przekonałbyś się, że twój zegarek wskazuje dopiero kwadrans na jedenastą. Czy na podstawie tych danych umiałbyś obliczyć, o ile stopni na wschód od piętnastego południka — według którego idzie twój zegarek — znajduje się obecnie nasz statek? — To nie takie trudne! — Jenik nie tracił pewności siebie. — Południe będzie tu o godzinę i trzy kwadranse wcześniej niż na piętnastym południku, w sumie różnica stanowi sto pięć minut. Sumę tę podzielę przez cztery minuty, bo tyle ich liczy każdy stopień i otrzymam dwadzieścia sześć stopni, a jedna minuta mi pozostanie, to znaczy: 1/4 stopnia. Teraz dodam do tego piętnaście stopni i otrzymam naszą długość geograficzną, to znaczy: 41 1/4 stopnia długości wschodniej od Greenwich. Zgadza się? — Zgadza się — odpowiedział oficer otwierając atlas. Pokazał chłopcu grupę rozrzuconych wysp różnej wielkości, oznaczonych nazwą: Ziemia Franciszka Józefa, i obok nich na mapie naznaczył nowy punkt. Jenik zauważył, że pozycja nie zgadza się z poprzednią, naniesioną na mapę według goniometru — nowy punkt wypadł około dziesięć mil dalej na wschód. Prosił Horgena, by wytłumaczył mu powstanie tej różnicy. — Wprawdzie nanosząc nową pozycję według namiaru słonecznego uwzględniłem drogę, jaką tymczasem przebył nasz szkuner, by zbliżyć te dane do danych goniometrycznych, a jednak oba punkty się nie pokrywają. Bardzo rzadko zdarza się, by dane te dokładnie się zgadzały; winę trzeba złożyć na goniometr, którego dane są znacznie mniej dokładne, niż określanie pozycji według słońca. Przy dobrej obserwacji podczas pomiarów sekstantem błąd nie powinien wynosić więcej jak ćwierć mili, a ustalanie długości geograficznej według czasu wykazuje niewiele tylko większy błąd. Natomiast przy pomiarach goniometrycznych błąd od dziesięciu do dwudziestu mil to rzecz częsta. Ogromnie trudne jest określenie kierunku fal radiowych z odpowiednią precyzją, mała niedokładność w ustawieniu anteny ramowej daje już duże różnice w milach. Ale kiedy jest mgła lub nadciągają chmury, kiedy na słońce liczyć nie można, cieszymy się, że mamy chociaż takie metody orientacji. — A jak te sprawy ustalali dawniej marynarze, kiedy nie znali jeszcze radia? — spytał Jenik. — Prowadzono dokładny dziennik pokładowy, drogę statku często zakreślano na mapie i kilka razy dziennie mierzono szybkość statku za pomocą logu, tak jak to zaraz zobaczysz. Horgen zamknął atlas i wyszedł wraz z Jenikiem na pokład. — I my także czasem ustalamy swą pozycję w ten sposób. Kiedy powstają zaburzenia na słońcu, podczas szalejących tam burz magnetycznych, często milkną fale radiowe, a jeżeli w dodatku słońce schowa się za chmury, to jesteśmy w takiej samej sytuacji jak dawni żeglarze. Szli na rufę, po drodze przyłączył się do nich Finn. — No co, Jeniku, nauczyłeś się już prowadzić statek? — zapytał z ironią. — Nie masz z czego drwić — zwrócił mu uwagę Horgen. — Jenik już nie zabłądziłby na morzu, ale chciałbym widzieć ciebie w trudnej sytuacji! Potrafiłbyś ustalić, gdzie się znajdujemy? — A mnie to po co? — chłopak przekornie potrząsnął głową, a w niebieskich oczach przemknął uśmiech. — Mogę przecież zapytać tatusia, on wszystko wie! Oj, Jeniku, cóż to za pomysł był z tą nudną nauką! — zwrócił się do przyjaciela. — Gdybym to ja umocował żagiel, wiedziałbym, czego żądać w nagrodę! — Ciekaw jestem, czego? — spytał Horgen. — Och, mnóstwo rzeczy... Potrzebne mi naboje do strzelby, uprząż do sanek dla Daga, by się nauczył ciągnąć mnie po lodzie, ilustrowana książka o Indianach, olbrzymi tort i... jeszcze dużo innych rzeczy! — Wystarczy tych życzeń na długo... — zaśmiał się Horgen. — Na razie chodź z nami, pomożesz nam przy logu! — Dobrze, będę liczył węzły, to jeszcze najlżejsza robota. Horgen zdjął z kołka deskę kształtu wycinka koła, której kolisty brzeg obciążony był ołowiem. Do deski uwiązane były trzy linki związane w węzeł, od którego biegła nawinięta na szpulę loglina. Po obu końcach szpuli umieszczone były dwa uchwyty. Oficer włożył je w ręce Jenika, a deskę wyrzucił za burtę. Wycinek koła ustawił się pionowo w zmąconej wodzie za statkiem. Odwinąwszy ze szpuli kawał liny do pierwszego węzła Horgen dał go w rękę Finnowi. — Trzymasz pierwszy węzeł? — zapytał. — Trzymam! — odpowiedział chłopak. Tymczasem deska oddaliła się od statku. — Uważaj, Jeniku, — rzekł Horgen wyciągając zegarek. — Kiedy powiem: już, zaczniesz odwijać linę, a ty Finn nie zapomnij liczyć węzłów! — Patrzył na zegarek, po chwili zawołał: — Uwaga! Już!... Jenik szybko obracał szpulę, Finn przepuszczał między palcami linę tak, by stale była napięta, i liczył przy tym półgłosem. Deska szybko oddalała się od statku, a wyglądała tak, jakby stała nieruchomo na szarozielonej powierzchni łagodną falą kołysanego morza. — Uwaga, chłopcy! — zawołał Horgen po chwili. — Stop! — Dwanaście! — krzyknął z tryumfem Finn. Nawinęli linę na szpulę i wyciągnęli mokrą deskę z wody. — Odległość między węzłami wynosi piętnaście metrów, na zegarku obliczyłem 28 sekund — wyjaśniał porucznik. — Jeżeli w tym czasie szkuner przepłynąłby tylko odległość między dwoma sąsiednimi węzłami, a więc piętnaście metrów, czyli jak mówią marynarze jeden węzeł, w ciągu godziny przepłynąłby tyle razy więcej, ile razy 28 sekund mieści się w jednej godzinie. Obliczywszy otrzymałbyś dokładnie 1852 metry, to jest jedną milę morską. Ale Finn naliczył w ciągu 28 sekund tych węzłów 12, to znaczy 12 mil morskich w ciągu godziny. Jak na fakt, że płyniemy tylko pod żaglami, to i tak szybkość dość duża. — Ach, to dlatego mówi się, że szybkość statku wynosi tyle a tyle węzłów! I wszyscy myślą, że węzeł i mila morska to jedno i to samo! — powiedział zaskoczony Finn. — To prawda, że tak się mówi — rzekł Horgen — ale sam widzisz, że niesłusznie. Węzeł to co innego niż mila morska, tylko że na logu węzły rozmieszczone są tak, by przy obliczeniu na godzinę można było otrzymać mile morskie. Istnieją też takie logi, które odczytuje się w połowie tego czasu, a więc w ciągu zaledwie czternastu sekund, ale one mają odległość między węzłami o połowę mniejszą, około siedmiu i pół metra wszystkiego. Po przeliczeniu na godzinę wypadnie znowu tyle samo mil morskich ile węzłów, mimo że pomiaru dokonano na krótszej przestrzeni. Czyli że węzły mogą być różnej długości, ale w milach zawsze wyjdzie to samo. No tak, a teraz staraj się, Jeniku, nie zapomnieć nic z tego, czegoś się nauczył. Jak popłyniemy z powrotem, zastąpisz mnie na mostku kapitańskim — zażartował Horgen. Jenik serdecznie podziękował mu za ciekawe wiadomości. Finn natomiast zaczął się dopytywać, kiedy wreszcie dobiją do jakiegoś lądu. — Jak tak dalej pójdzie i nie zatrzyma nas jakiś lód, to koło północy dotrzemy do wyspy Northbrook archipelagu Franciszka Józefa. Tam naprawimy silnik, załatamy otwór w burcie, a potem wyruszymy na to tajemnicze, wolne od lodu morze. — Ej, to będzie wspaniale! — krzyknął Finn. — Wezmę strzelbę i pójdziemy z Jenikiem polować na ptaki. — Chciałbym ja zobaczyć, co ty ustrzelisz — mruknął na to Leif, który właśnie podszedł do nich. — Na twoją strzelbę ptaki latają zbyt szybko — zauważył oficer — ale poproś ojca, może ci pożyczy dubeltówkę, jeżeli mu obiecasz, że sobie z Jenikiem nie będziecie strzelać do oczu. Finn natychmiast pobiegł z prośbą do ojca. Na Przylądku Flory Gdy następnego ranka Jenik obudził się, dziwna mu się wydała panująca na statku głęboka cisza. Pamiętał, że płyną stale bez silnika, a mimo wszystko szkuner zachowywał się znacznie spokojniej niż zwykle. Wyszedłszy na pokład przekonał się że miał rację: rannej wachty porządkowej jeszcze nie było, na mostku kapitańskim pełniła służbę normalna wachta. Powietrze było chłodne i ostre. Spojrzał wokoło i osłupiał: jak okiem sięgnąć ciągnęły się bezkresne pola lodowe, grubo przysypane czystym śniegiem, w którym jaskrawo odbijały się promienie słońca. Przymknął powieki, by opanować ból oczu. Po chwili, gdy wzrok przyzwyczaił się do blasku, zaczął rozpoznawać szczegóły. Zauważył, że nie wszystkie pola lodowe były gładkie. Miejscami lód piętrzył się w jakieś dziwne wzgórza i groty, w szczelinach i wgłębieniach — skutkiem załamywania się promieni światła — śnieg przybierał sinawoniebieską barwę. Niektóre z tych torosów sięgnęłyby ponad pokład „Isbjőrna”, gdyby szkuner znalazł się tuż obok nich. Dokoła pływała luźna kra, przed dziobem statku rysowała się zygzakiem smuga wolnego, polarnego morza. Statek szedł powoli naprzód. Stary Leif w bocianim gnieździe wciąż przekazywał zmianę kierunku na ster. Od lodu ciągnął chłód, dokoła panowała absolutna cisza — nigdzie ani śladu życia. Później dopiero dowiedział się od Leifa, że koło północy widzieli na lodzie małe stadko fok. Zwierzęta te musiały już mieć okazję poznania ludzi, bo gdy tylko szkuner podszedł bliżej — chociaż ostrożnie i bez hałasu — natychmiast zniknęły w wodzie. — Wcześnie dziś wstałeś, Jeniku! — odezwał się tuż obok spokojny głos kapitana Nielsena. Ubrany w gruby płaszcz kapitan przez wielką lornetę przepatrywał horyzont przed dziobem statku. — Dziś jeszcze rzucimy kotwicę — rzekł. — O ile, rzecz prosta, nic większego nie zagrodzi nam drogi! — Panie kapitanie, a gdzie to będzie? — spytał chłopak zaciekawiony. Wytężał wzrok z całej siły, Lecz na krańcach horyzontu widać było tylko niewyraźną, szarawą kreseczkę, więc niełatwo byłoby uwierzyć, że to ląd. — Przy jednej z wysp Ziemi Franciszka Józefa — odpowiedział kapitan. — Nazywa się ona Northbrook. Ją właśnie obrał sobie za miejsce na obozowisko podróżnik angielski Franciszek Jackson, kiedy przed trzydziestu pięciu laty przeprowadzał badania archipelagu Franciszka Józefa. Rosną tam latem jakieś wątłe kwiatki, dlatego też skały, otaczające małą zatokę, w której wylądował, nazwał Przylądkiem Flory. Od Flory, bogini kwiatów starożytnych Rzymian. Teraz jeszcze trochę za wcześnie, ale za jakieś dwa miesiące mógłbyś już tam zrywać polarne maki, naturalnie nieco inne niż nasze. I być może nie wiedziałbyś, że zrywasz maki. — O rety, wszędzie nic tylko lód! — odezwał się za nimi zdziwiony głos Finna. Jenik obejrzał się: za nim stał Finn i przecierał zaspane oczy. — No proszę, to Finn! — zdumiał się kapitan. — Cóż to takiego, że tak wcześnie wstałeś? — Okropnie mi się jeść chce, tatusiu — przyznał się chłopak. — No, to idź razem z Jenikiem na śniadanie — powiedział śmiejąc się kapitan — a potem weź się do czegoś rozsądnego! — Naturalnie — potwierdził gorliwie Finn. — Będę miał całą masę roboty, skoro wiem, że przybijamy do brzegu. Tatusiu, ale pożyczysz nam swoją strzelbę i pozwolisz Jenikowi pójść ze mną na polowanie, prawda? — wdzięczył się do ojca. Kapitan wsunął mu palce w czuprynę. — Umiesz ładnie prosić jak czegoś chcesz, to ci trzeba przyznać — rzekł z powagą, ale w oczach igrał mu uśmiech. — Na ląd jednak sami iść nie możecie, tylko z kimś z nas, kiedy nam czas pozwoli. Wtedy pożyczę wam strzelbę i dam parę nabojów. A teraz znikajcie stąd! Chłopcy pobiegli na śniadanie, a kapitan wspiął się do Leifa na maszt. Ucieszył się sprawdziwszy, że kra między statkiem a wyspą pływa luźno, czyli że statek stosunkowo łatwo dopłynie do brzegu. Dość silny wiatr ustalił się z północnego zachodu, przy żaglach nie było więc nic do roboty. Jenik i Finn musieli hamować swą niecierpliwość. „Isbjőrn” bardzo powoli posuwał się wśród lodów i dopiero późnym popołudniem udało się dostrzec ciemne skały wyspy, pokryte na wierzchołkach śniegiem i lodem. Kierowali się do małej zatoki rysującej się na wybrzeżu, a kończącej się po obu stronach wybiegającymi dość daleko w morze skalistymi cyplami. Horgen wskazując lewy cypel nazwał go Przylądkiem Flory. Jenik patrzył na wybrzeże bardzo zawiedziony. Wszędzie leżał głęboki śnieg, z którego tu i ówdzie sterczały nagie, szare i czarne głazy. Brzeg sam nie był szeroki, łagodnie wznosił się ku skałom przesłaniającym widok na dalszą część wyspy. Nad wierzchołkami skał widniały lodowce. W głębi, tuż pod skalistymi szczytami, widoczny był jakiś mały, kulisty pagórek; z ciemnego wierzchołka prawdopodobnie wiatr zdmuchnął śnieg. Jenik patrząc przez lornetę stwierdził ze zdziwieniem, że pagórek ten wygląda jak chata. — A tak, to jest chata, jeszcze przed piętnastu laty zimowali w niej ludzie. Ale na to dość będzie czasu później, teraz chodź mi pomóc: będziemy mierzyć głębokość dna morskiego — powiedział Horgen. Przeszli na dziób szkunera, oficer wyrzucił za reling ołowiankę. Jenik rozglądał się po zatoce, stosunkowo mało pokrytej lodem. Tylko po lewej stronie sterczał z wody duży kawał lodu. Horgen był zdania, że to kra, która przymarzła do dna. Statek powoli obracał się z wiatrem zmierzając ku widocznej na brzegu po prawej stronie wielkiej stercie kamieni. Bardziej na prawo, za ową stertą, brzeg wyglądał jakby uporządkowany ręką ludzką: większe głazy ułożone były dość regularnie na kształt jakby portowego nabrzeża. Jenik zauważył to pierwszy i zwrócił na ten fakt uwagę Horgena. Oficer ucieszył się wyraźnie. — Tutaj będzie dobrze — rzekł. — To rodzaj mola, które Jackson kazał ustawić, by ułatwić wyładowanie rzeczy ze statku. Istotnie: ołowianka wykazała w tym miejscu głębokość dziesięciu metrów, co dla „Isbjőrna” starczyło z okładem. Brzeg w tym miejscu wolny był od lodu. Szkuner dobił burtą niemal do samego lądu. Zsunięty z pokładu trap oparł się o ziemię. Finn już stawiał nogę na pomoście, gdy powstrzymała go ręka ojca: — Jeszcze nie, mój drogi. Dopiero gdy ktoś z nas będzie mógł pójść z wami. Sam na brzeg nie możesz zejść ani ty, ani Benda! — Ale dlaczego, tatusiu? Czyż tu istnieje jakieś niebezpieczeństwo? — pytał z bardzo kwaśną miną zawiedziony Finn. — Niedźwiedź i mors na takich zuchów, jak wy dwaj, najzupełniej wystarczy. Pamiętaj o tym, co już ci raz powiedziałem! Chłopak był bardzo rozgoryczony, znał jednak ojca dobrze i wiedział, że tu już żadne prośby nie pomogą — przynajmniej na razie, jak powiedział sobie w duchu. A brzeg ciągnął go nieodparcie. Na skałach pełno było dziwnych ptaków, niektóre z nich Finn już nawet znał: białe kaczki edredony, mewy, alki, śmieszki. Latały całymi stadami napełniając powietrze ogłuszającym krzykiem. Niektóre z nich przysiadały na śniegu. Leif twierdził, że to edredony, które budują gniazda w mchu na ziemi. — I znoszą wspaniałe jajka — dodał z filuternym spojrzeniem. — To dopiero byłby omlet! Finn spojrzał nań nieufnie, chociaż stary tym razem mówił prawdę. Po chwili na pokładzie zrobiło się pusto: część załogi zeszła w głąb statku, do ładowni, by solidnie naprawić uszkodzoną burtę szkunera, inni udali się do maszynowni, gdzie trzeba było rozebrać silnik i wymienić wytopione łożysko, pozostali z Leifem i Jenikiem ustawiali w ładowniach porozrzucane i poprzewracane przez sztorm beczki na tran. Nawet wachty nie było na pokładzie — wyspa była bezludna, a ponieważ statek stał na kotwicy, więc i czujna obserwacja morza nie była potrzebna. Jeszcze na dobrą godzinę przed kolacją zjawił się na pokładzie Finn. Okropnie się nudził, a brzeg ze stadami ptaków kusił go nieustannie, przyciągał jak magnes. „Mógłbym przynajmniej nazbierać trochę jajek tych kaczek edredonowych” — powtarzał sobie w duchu. Sprawdził poprzednio u kucharza, czy stary Leif nie zażartował sobie z niego, ale dowiedział się, że jaja tych ptaków są istotnie doskonałe tak na omlet, jak i gotowane. Cichutko zniknął w drzwiach, potem wyszedł z lekką strzelbą na ramieniu. Rozejrzał się uważnie wokoło i szybko na palcach przebiegł po trapie na brzeg. „Eh, co tam — argumentował lekkomyślnie — zanim sobie o mnie przypomną, będę już z powrotem, a tatuś nie będzie się gniewał jak przyniosę całą masę jajek... Zresztą nie odejdę zbyt daleko, tyle żebym stale miał statek na oczach i zaraz na niego umknął, gdyby się pokazał jakiś niedźwiedź czy mors...” Uspokoiwszy w ten sposób sumienie szybko ruszył przez głęboki śnieg, zapadając się po kostki. Ledwie uszedł ze dwadzieścia kroków, gdy tuż za nim odezwało się szczekanie, zaraz potem przybiegł Dag i zaczął go radośnie obskakiwać dokoła. Cieszył się, że znalazł się znowu na stałym lądzie. Daremnie Finn starał się odegnać go z powrotem na statek. — No, to zostań już tutaj ze mną — rzekł wreszcie zrezygnowany — tylko nie wolno ci szczekać, bo jak usłyszą na statku, zaraz nas obu stąd zabiorą! — Zacisnął mu pysk palcami, pogroził palcem i pociągnął za sobą. Na razie szukanie ptasich jaj nie dało rezultatów. — Na pewno Leif zakpił ze mnie — mruczał zawiedziony Finn. — Któryż ptak robiłby gniazdo na ziemi? Chyba kura! Niesłusznie jednak posądzał Leifa; sam przekonał się o tym po chwili, gdy znalazł się w dość odległej części wybrzeża, gdzie prawie nie było śniegu. Między kępami zeszłorocznego mchu czerniały wielkie, płaskie gniazda, przypominające głębokie talerze, a w każdym z nich leżały po trzy, cztery jaja. Kolor miały zielonkawy, rozmiarami były większe od jaj gęsi. — Hurra, będzie cały zapas jajek — krzyknął Finn uradowany i zaczął napełniać przyniesioną torbę. Zebrał już parę tuzinów jaj, zaszedł przy tym dość daleko od brzegu w stronę Przylądka Flory. Właśnie obchodził dokoła wielki głaz, przesłaniający mu widok na zatokę, gdy odezwało się szczekanie Daga. Odpowiadało mu jakieś inne, bardziej chrapliwe poszczekiwanie, pochodzące z wielu gardzieli. Finn obejrzał się wystraszony. Spostrzegł na brzegu wygrzewające się w promieniach wieczornego słońca wielkie stado fok. Było tam co najmniej pięćdziesiąt okazów rozmaitej wielkości. Przy mniejszych leżały rozkoszne małe foczki o białym, lekko kremowym futrze. Te podobały się Finnowi najbardziej. Foki były zaniepokojone, samice podsuwały się do swych młodych, ale nie wyglądało na to, że gotują się do ucieczki. Finn mógł im się przyjrzeć dokładnie. Sierść miały gęstą, większe z nich, samce, na grzbiecie były brązowe, prawie czarne, czasem z ciemniejszymi plamami. Specjalnie zdziwiła Finna pionowa bruzda między małymi, okrągłymi oczyma. Wyglądało to, jakby foki marszczyły czoło. Chłopak podszedł jeszcze trochę, by obejrzeć je z bliska. Chętnie także schwytałby jakąś młodą fokę, ale przypomniał sobie opowiadanie ojca, że samica zawsze bardzo ofiarnie broni dziecka, dla pewności więc ujął strzelbę w rękę. Wśród fok powstał jakiś dziwny ruch. Samice popychając swe młode przednimi płetwami uciekały możliwie najszybciej do wody. Szły za nimi także i samce, lecz wygląd ich zmienił się zasadniczo. To, co dotąd Finn uważał za bruzdę czy fałdę na czole, urosło nagle do znacznych rozmiarów. Wszystkie foki—samce miały teraz nad nosem duże balony, które wyglądały jak wielkie, nadmuchane czapy. Finna widok ten tak ubawił, że zapomniał na chwilę o młodych foczkach, które tymczasem wraz z matkami znikły w morzu. Naraz tuż za nim rozległo się jakieś gniewne, chrapliwe sapanie. Wystraszony odwrócił się: jeden z potężnych samców, co najmniej trzy metry długi, wyraźnie szedł ku niemu. Musiał być rozwścieczony i w bojowym nastroju — wskazywał na to wydęty nad oczyma worek. Wprawdzie chłopak nie wiedział, że to właśnie jest oznaka gniewu u tego gatunku foki, ale chrapanie i poszczekiwanie brzmiało tak groźnie, że nie miał wątpliwości co do złych zamiarów zwierzaka. Śmiało więc pochylił się do przodu, mocno przycisnął strzelbę do ramienia i zaczął uważnie mierzyć. Już zwierzę było jakichś dziesięć metrów od lufy, gdy nagle z boku wypadł Dag i rzucił się nań z rozgłośnym ujadaniem. Szybki ruch foki w obronie przed nowym napastnikiem i... strzał Finna znacznie chybił celu. Zamiast w głowę kula trafiła w przednią płetwę. Rozdrażnione zwierzę ryknęło głośno i gwałtownym uderzeniem płetwy odrzuciło Daga daleko w śnieg. Potem groźnie podsunęło się do Finna i prostując się próbowało dosięgnąć go. Daremnie przerażony chłopak starał się drżącymi rękami wprowadzić nowy ładunek do lufy: broń się zacięła, nie dała się zamknąć. Schwycił więc strzelbę za lufę i wymachując nią jak maczugą cofał się krok za krokiem, broniąc się w ten sposób przed atakującym zwierzęciem. Tymczasem Dag oprzytomniał i znowu ruszył do ataku. Wpił ostre zęby w tułów foki. Cóż, kiedy warstwa tłuszczu pod skórą tak była gruba, że zwierzę nawet ugryzienia nie odczuło i z głośnym rykiem napierało nadal na Finna, który cofając się zawadzał raz po raz o kamienie na brzegu. Nagle noga chłopca, zajętego bez reszty walką z rozzłoszczonym samcem trafiła na śliski, oblodzony kamień, obsunęła się i... w sekundę później Finn runął w tył. Padając uderzył głową o kamień i stracił przytomność. W pierwszej chwili zaślepiony złością zwierzak nie zauważył nawet, że nie ma już przed nim przeciwnika i nadal gwałtownie bił w powietrzu przednimi płetwami. Potem dopiero zauważywszy leżącą postać, nie zwracając uwagi na ataki Daga, opadł na przednie płetwy tuż obok zemdlonego Finna. Nie zdążył jednak wykonać swych morderczych planów: ciężki harpun z głośnym świstem przeszył powietrze tuż nad pyskiem Daga i przebił bestię na wylot. Z rany buchnął obfity strumień krwi: jeszcze krótkie, chrapliwe szczeknięcie, ostatni skurcz mięśni i zwierzak zwalił się niemal na leżącego chłopaka. Zdyszany Leif wraz z kapitanem, na którego twarzy rysował się śmiertelny niepokój o syna, z największym wysiłkiem odciągnęli martwe ciało olbrzymiej foki. Kapitan wziął chłopca na ręce i przytknął ucho do jego ust — posłyszał słaby oddech; to uspokoiło go trochę. — Nic mu nie będzie, kapitanie — uspokajał go Leif. — Musiał uderzyć głową o kamień i dlatego stracił przytomność! Niech pan spojrzy! Wskazał na tył głowy chłopca, gdzie czerwieniało parę kropli krwi. Nielsen ułożył syna na płaszczu i zaczął nacierać mu skronie śniegiem. Tymczasem nadbiegł Horgen z Jenikiem. Ten ostatni z okrzykiem lęku przyklęknął obok przyjaciela. — Oh, Finn, otwórz oczy, spójrz na mnie! — błagał go drżącym głosem. — Nie martw się o Finna — odpowiedział wzruszony kapitan. — Już mu jest lepiej — dodał z radością widząc rozchylające się powieki syna. Wreszcie Finn otworzył szeroko niebieskie oczy, powoli zaczynała mu wracać świadomość. Na twarzy jego odmalował się niepokój. — Ja tylko poszedłem po jajka, tatusiu — wyszeptał zgnębiony. — Wcale nie chciałem uciekać ze statku... I nigdy już tego nie zrobię! — Ho, ho, a z jajek omlet już gotowy! — zażartował wesoło Leif wycierając śniegiem ślady rozbitych jaj z torby chłopca. — Przewróciłeś się właśnie na te twoje jajka! Ale nic się nie martw, omlet i tak dostaniesz! Nazbieramy razem z Jenikiem innych jajek. Finn uśmiechnął się blado, ale wciąż jeszcze z niepokojem zerkał na ojca. — No, już wszystko dobrze — uspokajał go kapitan. — Najważniejsze; że jesteś zdrowy i cały, a o innych sprawach już nie będziemy mówić. Chcę wierzyć, że drugi raz tego nie zrobisz. Weź no mnie teraz za szyję, zaniosę cię na „Isbjőrna”. Ale Finn nawet słyszeć o tym nie chciał. Oświadczył, że czuje się tak dobrze, iż pójdzie sam. Podniósł się z pomocą ojca, a przy tym niechcący rzucił okiem na zabite zwierzę. Aż otrząsnął się ze wstrętu. Olbrzymia foka nawet martwa budziła grozę, a na wpół spłaszczony worek na głowie nadawał jej jakiś trochę demoniczny wygląd. Dopiero teraz Finn zorientował się, jaką śmiercią zwierzę zginęło i komu jest za to winien wdzięczność: poznał harpun Leifa. Podbiegłszy do starego harpunnika schwycił jego pomarszczoną dłoń w swe małe ręce i drżącym ze wzruszenia głosem zaczął mówić: — Jaki pan dobry, panie Leif, że zabił pan tego wstrętnego zwierzaka, kiedy mnie już niewiele brakowało... Na pewno byłby mnie rozszarpał! Tak strasznie pana lubię... i ja już nigdy, nigdy nie zrobię panu żadnej przykrości! — obiecywał z przejęciem. — E, nic takiego nadzwyczajnego — jąkał zmieszany Leif. — Rzut był zupełnie łatwy, bo na szczęście leżałeś na ziemi. Dag tylko mi się tam gdzieś pętał, ale musiałem ryzykować, że i jego mogę skaleczyć. A Dag uszczęśliwiony skakał wokoło Finna i z radości raz po raz szerokim jęzorem lizał twarz chłopca, aż ten musiał go odegnać. — Ale spisałeś się ładnie, Dag! Tylko cóż to za pomysł atakować fokę od strony, gdzie ma grube futro i warstwę tłuszczu? Następny raz musisz skoczyć jej do pyska, rozumiesz? — I Finn dokładnie pokazywał psu, jak na przyszłość ma zaatakować takie zwierzę. Pies odpowiadał mu głośnym szczekaniem, jakby chcąc zaznaczyć, że rozumie doskonale i w następnym wypadku zachowa się jak należy. — Ja na pewno byłbym tę bestię zabił — chełpił się po swojemu Finn, który całkowicie już odzyskał zwykłą pewność siebie — tylko że nabój zaciął mi się w lufie. — Cóż za wspaniały rzut harpunem! — wyrażał swój podziw Horgen odczytawszy ze śladów na śniegu, gdzie stał stary harpunnik w chwili, gdy posłużył się swą niezawodną bronią. — To nic wielkiego póki oko nie zawodzi — uśmiechnął się zadowolony Leif, chociaż starał się udawać skromnego. — Ale powiedz mi teraz Finn: co ciebie podkusiło atakować takiego brimmita?19 To na pewno był latu verjar!20 — Ależ to nie ja go zaatakowałem — roześmiał się Finn — tylko on tak się na mnie rozzłościł i zaczął się rzucać jak wściekły! Tymczasem kapitan przy pomocy Horgena odwrócił fokę na grzbiet i przyjrzał się jej uważnie. — To ciekawe! Byłem przekonany, że tu w lodach północy ten rodzaj słoni morskich21 został już doszczętnie wyniszczony — zauważył zdumiony. — Jest ich bardzo mało — wtrącił Leif — zwłaszcza tego gatunku „kapturzaków”22. Te już są na wymarciu. Trafiają się tylko czasami u wybrzeży Grenlandii. Tu nikt już na nie nie poluje. No, no, gotów jestem uwierzyć, że dobre będziemy mieli polowanie, jeżeli trafimy na to wolne od lodów morze. Ile powiadasz, Finn, mogło tu być tych zwierząt? — Dobrych pięćdziesiąt sztuk, i to razem z młodymi. Nie mogłem tak dokładnie policzyć, bo ten stary łotr zaraz się na mnie rzucił. A dlaczego pan go nazywa kapturzakiem? — No od tego worka, co go ma nad oczami! Musiał mieć chyba porządną czapę na głowie, kiedy się tak złościł i rzucał na ciebie, co? — Naturalnie, że miał! — potwierdził chłopak. — W pierwszej chwili nawet się go przestraszyłem, zwłaszcza kiedy się tak podnosił na płetwach... I nigdy bym nie przypuszczał, że umie się tak szybko poruszać! A bił tymi swymi przednimi łapami na prawo i lewo! Jak się uniósł, dużo większy był ode mnie! — No, myślę — rzekł Horgen, który tymczasem zmierzył zwierzę od pyska do płetwy ogonowej. — Ma dwa i trzy czwarte metra długości! Będziemy mieli z niego dobrych sto kilogramów tłuszczu. A ty, Finn, dostaniesz swój udział w zysku! — zażartował. — O, nie! — bronił się uczciwie chłopak — przecież to pan Leif go zabił! — To wiesz co: podzielimy się — zaproponował bosman. — Ja go wprawdzie zabiłem, ale i ty go zraniłeś. Spójrz na jego prawą przednią płetwę! — Wskazał przestrzeloną kulą przednią płetwę foki. — Ale na twoim miejscu nie namawiałbym tak bardzo Daga, by tego olbrzyma atakował od strony pyska! Wyobraź sobie, co by się z nim stało, gdyby go tak dostał w swe przednie łapska! Finn wraz z Jenikiem oglądali przednie kończyny zwierzęcia. Były dość krótkie, skarłowaciałe, ale bardzo grube, kciuk zaś miały wyraźnie wydłużony. Pazury niezbyt długie, za to mocne i bardzo ostre. Finn, pomyślawszy co spotkałoby Daga, gdyby się dostał w te szpony, zaniepokoił się trochę o swego ulubieńca. — To głupstwo — zakończył sprawę ze zwykłą swą lekkomyślnością, — Dag to spryciarz, już on będzie uważał, żeby się w te pazury nie dostać! — Widziałem, jak kiedyś te foki atakowały nawet łódkę — ciągnął zamyślony Leif. — Bywają tak groźne jak morsy... Jenik sięgnął ręką do skóry zwierzęcia. Futro było bardzo gęste, a Leif zwrócił mu uwagę, że są w nim grube, długie, dość sztywne i proste włosy ościste, ciemnej orzechowej barwy, zwłaszcza na grzbiecie, a pod nimi jeszcze jaśniejszy, kręty włos puchowy. — Rzadko które foki mają ten puch — tłumaczył. — Wielkością foce kapturowej dorównuje tylko jeden gatunek: foka wielka czyli brodata. I ta także dorasta czasem długości trzech metrów. A ten okaz tutaj też niczego, jestem pewien, że będzie ważył dobrych trzysta kilo! — Czy można ją jeść? — dopytywał się łakomy Finn, któremu tymczasem ojciec założył opatrunek na niewielką rankę na głowie. — Oczywiście, że można! — zaśmiał się harpunnik. — Polędwica jest doskonała. Zobaczysz, jak nam Jensen przyprawi wątrobę i cynadry! Szkoda, że nie udało się złapać krwi, świetne są z niej placki po wymieszaniu z jęczmienną mąką. Ale może jeszcze tu coś upolujemy. Życzenie to jednak się nie spełniło, foki już nie powróciły na swe dawne legowisko. Widocznie przyjście ludzi wystraszyło je na dobre. Kapitan zdecydował, że po fokę przyśle ludzi ze statku, ruszyli więc wszyscy w stronę szkunera. Finn szedł wraz z ojcem i Jenikiem, Leif odszedł trochę dalej, skręcając ku ciągnącym się równolegle do brzegu wysokim skałom. Szukał jaj kaczek—edredonów na obiecany omlet, na miejsce poprzednich, nazbieranych i rozbitych przy upadku przez Finna. Chwilami znikał im z oczu wśród odłamów i brył skalnych. Nagle doleciał ich jego głos: wołał, by przyszli zobaczyć, co znalazł. Poszli więc razem z Finnem przez głęboki śnieg i zaspy. W chwilę później stali już przed wysokim, strzelistym kamieniem, do połowy zasypanym śniegiem. — To chyba jakiś obelisk! — krzyknął zdumiony Jenik. — Kto go tu mógł postawić? — Zaraz się tego dowiemy, jest na nim i napis — powiedział Horgen wskazując lśniące złotem litery, przebijające częściowo spod śniegu. Odgarnąwszy nieco śnieg oficer odczytał włoski napis tłumacząc go na język norweski: — Stella Polare... „Gwiazda Polarna”. Pamięci tych, którzy zginęli podczas wyprawy na saniach w roku 1900. — Ach, to „Gwiazda Polarna”, statek Luigi Amadeo de Savoia, księcia Abruzzów — wtrącił żywo kapitan. — Pamiętam ją doskonale, ponieważ książę kupił ją u nas. Byłem wtedy dużo młodszy niż ty, synku. Był to przyzwoity statek myśliwski, większy znacznie niż nasz „Isbjőrn”, uprzednio nazywał się „Jazon”. Książę ochrzcił go na „Gwiazdę Polarną”, zdawało mu się, że to brzmi piękniej i bardziej odpowiada jego zamysłom. Chciał przecież dotrzeć na nim do samego bieguna północnego. — I dotarł? — pytał gorączkowo Finn. — Nie, mój drogi — odpowiedział za kapitana Horgen. — Do bieguna północnego statkiem nikt jeszcze nie dotarł i prawdopodobnie nikt nigdy nie dotrze. Wyprawa ta obrała sobie za bazę Jedną z północnych wysp Ziemi Franciszka Józefa, mianowicie wyspę księcia Rudolfa. Tam też na unieruchomionym przez lody statku przeżyła zimę polarną. Wiosną następnego roku — właśnie w 1900, jak mówi ten napis — piesza wyprawa wyruszyła z zaprzężonymi w psy saniami na północ, w stronę bieguna. Lecz książę nie stanął na jej czele: skutkiem odmrożenia nóg musiał pozostać w obozie. Prowadził ją kapitan Cagni, a poczynał sobie bardzo rozsądnie. Towarzyszyły mu trzy oddziały pomocnicze, które po przebyciu określonej drogi pozostawiały niesione zapasy i wracały do bazy. Jedna z takich grup podczas drogi powrotnej zniknęła bez śladu wśród polarnych lodów. Dla uczczenia ich pamięci właśnie wzniesiono później tutaj ten obelisk, mimo że zginęli daleko stąd, na północy. Grupą tą dowodził młody porucznik, Francesko Querini z Wenecji; w skład jej poza nim wchodziło jeszcze dwóch Włochów i jeden nasz rodak, Norweg. Szukano ich jeszcze w następnym roku, a wyprawie ratunkowej przewodził ojciec naszego rodaka. Ale nigdzie na żaden ślad nie natrafiono. No cóż, polarne lody to rzecz straszna. — oficer z westchnieniem spojrzał na morze, gdzie aż po krańce horyzontu ciągnęły się milczące pola lodowe. Opowiadanie to zrobiło na Jeniku wielkie wrażenie. I on także zapatrzył się w pływającą krę — przez chwilę ścisnęło mu serce jakieś uczucie niepokoju. Nie mógł jednak pohamować swojej ciekawości: — A jak się wyprawa skończyła? — Zasadniczo dobrze, ale do bieguna nie dotarli — odpowiedział porucznik. — W tych okolicach to niepodobieństwo, zbyt mocny jest tutaj ruch lodów w kierunku na południe. A lody te płyną przeważnie szybciej, niż człowiek może posuwać się na północ. Więc choćby się i najbardziej wysilał, cel ucieka mu sprzed oczu. Cagni dotarł tylko 33 mile za 86 równoleżnik, do bieguna pozostawało mu jeszcze 207 mil. Naszego Nansena pobił zaledwie o 19 mil, mimo że Nansen dysponował daleko skromniejszymi środkami i szedł z jednym tylko towarzyszem — zakończył Horgen pełen dumy z osiągnięć rodaka. Chwilę stali bez słowa, biegnąc myślami do ofiar polarnych lodów. Jenikowi serdecznie żal było Włochów, umierających w niegościnnych stronach, z dala od ojczyzny, pełnej palącego słońca i wiecznej zieleni. — Tak, ciężko jest umierać z dala od rodzinnej ziemi — powiedział kapitan. — Każdy pragnie złożyć swe kości w tej ziemi, gdzie ludzie mówią tym samym co on językiem. Ale to byli marynarze, utonęli zapewne w jakiejś zdradliwej szczelinie spękanych lodów. A dla marynarza morze jest najpiękniejszym grobem. Tylu już naszych kolegów śpi w nim snem wiecznym... — A tamci, reszta? Jak dostali się do kraju, skoro statek ich utknął w lodach? — przerwał mu Finn stale przeskakujący myślami z tematu na temat, niezdolny do skupienia się na sprawach poważnych. — Latem w pobliżu statku rozstąpiły się lody, a te, które więziły statek, odstrzelono dynamitem. Musiano go zużyć w niemałych ilościach — wyjaśniał Horgen. Gdy wracali na statek Finn raz jeszcze przypomniał sobie przygodę z foką i zapytał: — Powiedz mi, Jeniku, jak zauważyliście, że zszedłem ze statku? — Słyszałem, że Dag szczeka gdzieś na lądzie — odpowiedział Jenik. — Byliśmy z Leifem w ładowni, iluminator wychodzący na brzeg był właśnie otwarty. Zwróciłem uwagę Leifa na Daga. On też uważał, że to coś nie w porządku, bo i ty musisz być tam w pobliżu. Pobiegliśmy cię szukać, no i nie znaleźliśmy. Kapitan natychmiast zbiegł na brzeg, a ja z panem Horgenem pobiegliśmy za nim. Tatuś okropnie bał się o ciebie. — Wiem — szepnął zawstydzony Finn. — Takie to już ze mnie wstrętne chłopaczysko, zawsze mu tylko zmartwień przyczyniam. Tak, ale gdyby nie ty, już by mnie na pewno ta bestia rozszarpała. Niechże cię uściskam, Jeniczku drogi! W sam czas zwróciłeś im na mnie uwagę! — i rzucił się Jenikowi na szyję, całując go serdecznie. — Słusznie! — rzekł widząc to kapitan. — Powinieneś mu być wdzięczny. Tyle mieliśmy wszyscy roboty na szkunerze, że gdyby nie Jenik, ja sam nie zauważyłbym wcale, że nie ma cię na statku. To on pierwszy zwrócił nam uwagę, że Dag wałęsa się gdzieś na lądzie! — Słowem: zorganizowaliśmy całą wyprawę ratunkową — wtrącił żartem Leif, który zdążył tymczasem nazbierać całą torbę jaj. — Musisz nas za to poczęstować najlepszymi kąskami pieczeni z tej twojej foki! — Zrobię to z wielką chęcią — obiecywał Finn. — Zaraz pójdziemy z Jenikiem pomóc Jensenowi przy kolacji. — Oj! — Leif w odpowiedzi zrobił komiczną minę — strasznie późno dziś będzie kolacja, skoro kucharz będzie miał aż dwóch takich zgrabnych pomocników. Pójdę ja raczej naprzód, trzeba zaraz posłać po tę fokę i obedrzeć ze skóry póki ciepła. Inaczej musielibyśmy czekać na mięso przynajmniej przez dwa dni i byłoby bardzo twarde! — Przyspieszył kroku, pozostali szli powoli za nim. Puste obozowisko Upadek Finna podczas spotkania z foką miał jednak pewne następstwa. Chłopak bardzo źle spał w nocy, rano miał trochę gorączki, więc ojciec kazał mu zostać w łóżku. „Isbjőrn” wciąż jeszcze stał na kotwicy koło Przylądka Flory, ponieważ reperacja statku nie była zakończona. Udało się wprawdzie wymienić wytopione łożysko wału napędowego i doprowadzić silnik do zupełnego porządku, ale z naprawą wyłamanej burty były trudności, ponieważ trzeba było pracować pod wodą. Nie mogło wystarczyć zwykłe załatanie otworu, bo statek musiał być gotów do stawienia czoła dalszemu naporowi lodów, a tego uszkodzona burta by nie wytrzymała. Dlatego też kapitan Nielsen zdecydował, że reperację trzeba wykonać solidnie. A to znaczyło pozostać koło Przylądka Flory co najmniej jeszcze jeden dzień. Kapitan bynajmniej nie był z tego zadowolony, obawiał się, że wiatr może się zmienić i nagnać do małej zatoczki całe zwały kry, a wtedy szkuner ugrzązłby w lodzie na czas dłuższy. Nic na to jednak nie można było poradzić. Natomiast chłopcy bardzo cieszyli się z tego postoju. Spełniło się ich gorące pragnienie zwiedzenia tego skrawka ziemi, gdzie było dawne obozowisko Jacksona, o którym Horgen już sporo im opowiadał. Trzeciego dnia w piękny, pogodny ranek wyruszyli. Horgen co prawda żartował sobie z tej wyprawy, bo nie mogła być ona zbyt długa: całą dostępną część brzegu w odległości około pół kilometra zamykały zwartą ścianą wysokie skały, wśród których nie było żadnego przejścia. Wprawdzie góry te z lewej strony zataczały lekki łuk w głąb wyspy, ale i tam — sądząc z mapy — nie można było zajść zbyt daleko. Dalej za górami piętrzyły się wysoko lśniące bloki lodowców, a Horgen twierdził, że pokrywają one niemal całą resztę powierzchni wielkiej wyspy Northbrook. Słońce grzało przyjemnie, wiatr ustał niemal zupełnie. Idący na czele grupki ze swym nieodłącznym harpunem Leif przystanął, spojrzał na niebo i zatroskany zaczął kręcić głową. — A co, coś się panu nie podoba, panie Leif? — spytał idący za nim Finn. — Przecież jest tak ślicznie, na niebie nie ma ani jednej chmurki! — Tylko przyjrzyj się dobrze! — odpowiedział mu Leif. — Widzisz te „kocie ogony”? — wskazał na delikatne, białe chmurki układające się od wschodu na horyzoncie nad lodowcem w długie wachlarze. — To? — zdziwił się Finn. — Przecież z tego nawet wichru nie będzie! — Teraz jeszcze nie, ale później na pewno! — mruknął harpunnik. — W każdym razie wiatr się zmieni. No, ale miejmy nadzieję, że jeszcze czas jakiś pogoda wytrzyma! — Jakaż to byłaby szkoda, gdyby nam popsuła wycieczkę — martwił się Finn. Mieli zamiar cały dzień spędzić na lądzie, zabrali ze sobą solidne zapasy jedzenia i gorącą herbatę w termosach. Finn wraz z Jenikiem obiecywali sobie zastrzelić jakieś ptaki, potem w odpowiednim miejscu rozpalić ognisko i upiec je. O drzewo nie powinno być trudno, w opustoszałym obozowisku Jacksona na pewno się coś znajdzie. Finn miał swój flower, Jenikowi kapitan pożyczył lekką dubeltówkę i dwa tuziny ładunków. Obaj chłopcy bardzo dumni byli ze swej broni i z góry się cieszyli na bogate łupy. Prócz Leifa szedł z nimi także porucznik Horgen i jeden z marynarzy, młody Olaf, którego Jenik podczas wspólnych wacht bardzo polubił. Horgen i Olaf mieli ciężkie colty, a oficer zapewniał, że można nimi z odległości dziesięciu kroków jednym strzałem położyć niedźwiedzia. Rzecz prosta, że na tej wyprawie nie mogło zabraknąć Daga. Wspinali się po łagodnym zboczu, potem, by obejść duże zwalisko skalnych głazów rozmaitej wielkości, wśród których tkwiły głębokie zaspy śniegu, podzielili się na dwie grupy. Finn razem z Leifem i Dagiem poszli w prawo. Ledwie druga grupa zniknęła im z oczu, Finn zauważył w niedużej odległości wystającą spod śniegu jakąś stertę drewna. — Oj, panie Leif, tam coś jest! Chodźmy zobaczyć!... Skierowali się w tę stronę, ale niełatwo było im posuwać się naprzód: grunt był bardzo nierówny, Finn raz po raz zapadał w śnieg aż po pas. — Zachciało ci się ładnej historii! — burczał Leif wyciągając chłopaka co chwila z głębokich zasp. Nareszcie znaleźli się u celu — dostrzegli stożkowaty, drewniany daszek. Na stromych płaszczyznach śnieg się nie utrzymał i dlatego widać go było z daleka. Ale większa jego część była zasypana i spękana, a przez szczeliny śnieg dostał się do wnętrza, gdzie z czasem zamarzł w bryły lodowe. — Nie uda nam się tam wejść — martwił się Finn. — A czego byś tam szukał? — ruszył ramionami Leif. — Pamiętasz, jak pan Horgen mówił, że w tych opuszczonych chatach są tylko śmieci i bałagan, jaki zostawiły po sobie dwie amerykańskie wyprawy! Finn nie odpowiedział, wytrwale grzebał w śniegu ułamanym z dachu kawałkiem drewna. Wysiłek ten wcale mu się nie opłacił: wygrzebał tylko jakieś resztki naczyń, skorupy talerzy i widelec o jednym zębie. — Finn, daj mi na chwilę swój flower i jeden nabój, dobrze? — poprosił harpunnik. — Bardzo chętnie — odparł zdziwiony chłopak zdejmując strzelbę z ramienia. — Jest nabity! Do czego pan chce strzelać? Ptaka przecież pan z tego nie trafi. — No, a skądże możesz tak twierdzić? — bronił się Leif. — Pokażę ci później, że umiem równie dobrze strzelać jak rzucać harpunem! Ale teraz nie o to chodzi. Jak to pan Horgen opowiadał? Że można wystrzelić panu Bogu w okna i przebić przy tym grubą deskę, prawda? I mrugnął porozumiewawczo do chłopca, a Finn wybuchnął śmiechem. — Więc pan nie wierzy panu Horgenowi i chce to sprawdzić tu na tym dachu! — zawołał uradowany. — Coś w tym rodzaju — skinął głową Leif polecając mu cofnąć się w tył. Sam cofnął się także nieco od chaty, wymierzył starannie prosto w górę nachylając minimalnie lufę w stronę dachu. Padł strzał, Leif opuścił strzelbę. Na twarzy jego malowało się takie samo napięcie jak w oczach Finna. Niedługo czekali: nagle rozległ się ostry świst i zaraz potem głuche stuknięcie w dach chaty, skąd posypał się śnieżny pył. Stary dość łatwo odszukał belkę, w którą zaryła się kula. Po krótkiej chwili wydłubał ją marynarskim nożem. — Głęboko na dwa centymetry! — wykrztusił zdumiony i umilkł z wrażenia. — Wystarczy, by przebić czaszkę człowieka — bąknął Finn. Leif tylko głową kiwał. — Miał rację pan Horgen — przyznał wreszcie szczerze. — A jednak człowiek, chociaż stary, nie wszystko wie... Ale nie powiesz o tym panu Horgenowi, co? — spojrzał badawczo na chłopca. Finn zaklinał się na wszystkie świętości i nawet dotrzymał słowa. Później jednak wygadał się przed Jenikiem, a ten powtórzył to porucznikowi. Horgen śmiał się serdecznie z niedowiarstwa Leifa. Stary harpunnik wraz z chłopcem dotarli na niewielką płaszczyznę, na której gdzieniegdzie sterczały ze śniegu jakieś słupy. Z przeciwnej strony nadeszła właśnie druga grupa. — Finn, do czego strzelałeś? — wołał z daleka Jenik. Finn wykręcił się odpowiedzią, że chciał wypróbować strzelbę. — Tu musiały stać jakieś budynki — zauważył Olaf wskazując wbite w ziemię w równych odległościach słupy. — Oczywiście — potwierdził Horgen — tu był główny dom mieszkalny Jacksona, solidny budynek z grubych belek, i kilka lżejszych baraków: magazyn, stajenki dla psów. Tam jeszcze jest jedna z nich — wskazał ręką daszek, na którym Leif sprawdzał zasadę opadania ciał wyrzuconych w górę. — Budynki Jacksona stały pełnych dwadzieścia lat, aż do roku 1914, gdy z północy przypłynął tu statek rosyjski „Swiatoj Foka” wracający z wyprawy polarnej, ale... bez kawałka węgla. Spalili już każdy znaleziony na statku kawałek drewna, wyrąbali nawet ściany oddzielające kabiny, płynęli głównie pod żaglami, ale wśród lodów to beznadziejna sprawa. Gdy zastrzelili morsa, palili pod kotłami jego tłuszczem i znów posunęli się o parę mil dalej. Tak dowlekli się do Przylądka Flory i tu rozebrali budynki Jacksona na opał. — A szkoda, mogły przecież dać schronienie niejednemu łowcy w trudnej sytuacji — wtrącił Olaf. Horgen zasadniczo przyznał mu rację. Ale jeden budynek mimo wszystko pozostał — rzekł wskazując ręką w głąb wyspy pod skały. Widać tam było niejasne kontury ciemnego, nie pokrytego śniegiem dachu i część drewnianych ścian. — Zaraz pójdziemy tam zajrzeć — postanowił Horgen. Zatrzymał się jednak jeszcze na chwilę przy nowym odkryciu chłopców, którzy wprawdzie słuchali jego wyjaśnień, ale równocześnie gorliwie grzebali w śniegu. — O, to jakaś czaszka! — krzyknął wystraszony Finn. Horgen, Olaf i Leif otoczyli go wkoło. — I w dodatku końska! — zdumiał się Leif. — Czyżby tu żyły konie? — zaciekawił się znowu Finn. — Nie, koni tu nie ma — odparł z uśmiechem Horgen. — Na Ziemi Franciszka Józefa spotkać możesz najwyżej rena, który przywędrował tu po zamarzniętym morzu z Syberii. Być może jednak, że na tej wyspie nawet i renów nie ma. Twoja końska czaszka to znowu pamiątka po jeszcze innej wyprawie polarnej. — I to chyba także! — wołał Jenik wyciągając ze śniegu zardzewiałe wędzidło. Starannie zeskrobał nożem rdzę, co nie pozostało bez nagrody: na wędzidle ukazał się napis. — Fiala—Ziegler, exp. 1903... Ależ Fiala to czeskie nazwisko! — Bardzo możliwe — zgodził się Horgen — przecież twoich rodaków dość dużo osiedliło się w Ameryce, prawda? — Gdy chłopak potwierdził, Horgen ciągnął dalej: — To był dowódca wyprawy polarnej, wysłanej w roku 1903 do bieguna północnego przez milionera amerykańskiego Zieglera. Założyli oni bazę na Przylądku Flory posługując się budynkami Jacksona. To oni dokonali tu takiego spustoszenia. Pozostały po nich wszelkie odpadki, ale także i rzeczy przydatne w dużej ilości, część z nich jednak zniszczyły zwierzęta, reszty dokonała pogoda. Do bieguna północnego jednak nie dotarli, chociaż na Ziemi Franciszka Józefa przebywali dwa lata. — Ten milioner musiał być bardzo zawiedziony — wtrącił Leif. — Przypuszczam — odpowiedział Horgen. — Tym bardziej że była to już druga organizowana przez niego nieudana wyprawa polarna. Pierwszą dowodził niejaki Baldwin, który dotarł tutaj w roku 1901, na dwa lata przed Fialą. Kapitanem statku był nasz rodak, większość załogi stanowili także Norwegowie. Tutaj właśnie Amerykanie poróżnili się z Norwegami i później każda grupa narodowa żyła oddzielnie. Słowem: powstały dwa obozy — norweski i amerykański. — Skutki tego musiały być fatalne — zauważył Leif. — Oczywiście, że tak. Spory nie sprzyjają żadnemu przedsięwzięciu. Przezimowali tutaj i następnego roku na wiosnę wrócili do kraju. Mieli ze sobą czterysta dwadzieścia psów i piętnaście kucyków. — Co, chcieli zaprząc koniki do sanek i jechać sobie na biegun jak jaśnie panowie? — postawił pytanie Olaf. Odpowiedział mu ogólny śmiech, a Horgen tłumaczył dalej: — Widocznie tak to sobie wyobrażali! Przypuszczali, że znajdą tu gładkie pola lodowe, po których można będzie jechać bez trudności. Jasne, że byli w błędzie, tak jak i wielu innych. Lód polarny to rzecz straszna, zwłaszcza w pobliżu lądu, gdzie gromadzi się w postaci zwałów i torosów niezliczonej kry najróżniejszej wielkości. — Począwszy od małych płytek aż po kopuły katedry — dodał Leif. — Chodźmy zajrzeć tam do tego domu pod skałami, a potem musimy coś upolować, bo jestem okropnie głodny — zaproponował Finn wśród ogólnej wesołości. Ruszyli więc w stronę gór i po chwili stanęli przed małą chatą. Zbudowana była w formie walca, od przodu miała czworoboczny przedsionek. Drzwi do niego były mocno zamknięte, zasypane śniegiem aż do wysokości klamki. Ten domek znacznie mniej był zasypany śniegiem, niż szopa odnaleziona przez Leifa i Finna, ponieważ skały chroniły go od wichrów północnych, zachował się więc w dość dobrym stanie. Znalazłszy dokoła porozrzucane kawałki drewna zabrali się do odgrzebywania śniegu. W jakiś czas odgarnęli go na tyle, że udało im się otworzyć drzwi. Z wnętrza buchnęło na nich lodowate, przesycone stęchlizną powietrze. Weszli do małej sionki: walało się tu kilka cegieł i resztki miecha. — Tu musiała być chyba kuźnia — zauważył Leif. Zamyślony Horgen pokiwał głową. — Przypomina mi się teraz opis tej chaty, jaki przekazał rosyjski marynarz, Walerian Albanow... Był on członkiem innej, zakończonej tragicznie wyprawy: z dwudziestu czterech jej członków ocalało tylko dwóch. — Niech pan nam coś o niej opowie! — dopominał się zaciekawiony Finn. Ale Horgen postanowił odłożyć opowiadanie na później: — Musimy najpierw obejrzeć to tutaj, potem zajmiemy się obiadem. Co, już nie jesteś głodny? — Spójrzcie, tu jest przybita podkowa! — krzyknął niespodziewanie Olaf. — Symbol szczęścia wszystkich europejskich narodów — dodał Leif. — Pewnie przybił ją tu któryś z marynarzy Jacksona, gdy stawiali ten domek. Drugie drzwi z wielkim trudem udało im się otworzyć. Obaj chłopcy wzruszeni wchodzili do środka spodziewając się, że natkną się na coś wielce tajemniczego. Lecz wnętrze domku zgotowało m wielkie rozczarowanie. Okazało się, że przez szpary uszkodzono dachu dostało się tu sporo śniegu, który z czasem zamienił się w lód pokrywający całą podłogę do wysokości jednej czwartej ścian. Z lodu tego sterczały kawałki umeblowania jak ruiny domu po trzęsieniu ziemi. Z lewej strony resztki paleniska, na prawo od wejścia stół bez jednej nogi przechylony na bok. Naprzeciwko drzwi dwie szerokie prycze częściowo wyłamane. Z obu stron prycz w dzikim nieładzie sterty najróżniejszych naczyń: samowar rosyjski, potłuczone talerze, sztućce, połamany stołek, skorupy butelek, masy puszek z konserwami w większości wmarzniętych w lód, zniszczony karabin, naboje i mnóstwo najrozmaitszych, ledwie widocznych pod warstwą lodu przedmiotów. — Tego nie zrobiło ani zwierzę, ani pogoda — warknął zirytowany Leif. — To zrobił człowiek! Jakiś łajdak, który nie wiedział, co to znaczy porządek, a leniwy był jak osioł! Jak chciał napalić, to po prostu odłamywał deski z prycz i zostawił tu po sobie taki chlew! — stary aż splunął ze złością. Wszyscy obecni przyznali mu rację. — Zniszczył schronisko, które niejednemu mogło uratować życie — dodał z powagą Horgen. — Jeżeli będziemy mieli choć jeden dzień wolny, zrobimy tu trochę porządku — obiecywał. — Tu jest jakaś rurka — Finn zwrócił uwagę na mały walec mosiężny, przymocowany drutem do kołka w ścianie. — Jest pod nim i napis, ale to rosyjski alfabet, a ja go nie znam — Olaf wskazał na dwa rządki liter wyrytych w desce pod kołkiem. Ryte musiały być już dosyć dawno, bo litery były słabo widoczne, a deska pod napisem tak samo zmurszała, jak i sąsiednie. Horgen zapalił zapalniczkę, w izbie oświetlonej tylko przez szpary w dachu było mroczno. Pod literami ukazały się także dość niewyraźne cyfry. — .. .Walerian Iwanowicz Albanow, Aleksander Piotrowicz Kondrat, 9—25 VII 1914 — odczytał. — Byli tu wszystkiego szesnaście dni — westchnął Jenik. — A tak, tylko szesnaście dni, bo wtedy właśnie „Swiatoj Foka” powrócił po paliwo, jak wam już opowiadałem, i zabrał ich na pokład — tłumaczył Horgen. — Oczywiście, daty są według rosyjskiego kalendarza, a to trzynaście dni różnicy w stosunku do naszego. Ci dwaj ludzie przybyli tu 22 lipca, a odjechali 7 sierpnia. — Jest tu jakaś wiadomość! — zawołał Leif odśrubowawszy wieczko mosiężnej rurki i wydobywszy z niej rulonik papieru. — To też po rosyjsku — dodał zawiedziony. — O, jest też coś dopisane alfabetem łacińskim... po angielsku. Horgen, jak wszyscy norwescy oficerowie marynarki, znał dobrze język angielski, a trochę także i rosyjski. Porównawszy oba teksty stwierdził, że są identyczne. Z języka angielskiego przetłumaczył następującą treść: ,Dnia 20 września 1929 roku państwowy lodołamacz Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, poszukując rozbitków sterowca „Italia”, zatrzymał się na Przylądku Flory. Załoga łamacza lodów zastała wnętrze tej chaty w zupełnym nieładzie, z braku czasu nie mogła doprowadzić go do porządku. Zabrała ze sobą puszki: z meldunkiem sternika Albanowa o wyprawie statku „Swiataja Anna”, oraz zastępcy dowódcy wyprawy polarnej Siedowa, Kuczakowa.” Podpisano: Samojłowicz, kierownik wyprawy Eggi, kapitan „Krasina”. — Jaka to była ta wyprawa Siedowa? — dopytywał się Jenik. — Właśnie ta, o której mówiłem poprzednio — odpowiedział Horgen. — Ta, która wyruszyła na statku „Swiatoj Foka”, a zabrakło jej węgla. Dowódcą był właściwie porucznik Georgij Siedow, lecz nie wytrzymał trudów podróży. Pochowano go daleko na północy, na wyspie Rudolfa. Zastąpił go potem doktor Kuczakow... No, ale teraz chodźmy, trzeba nam coś upolować, mam wrażenie, że już wszyscy jesteśmy głodni! Wyszli, ostatni szedł Olaf niosąc kilka puszek. — Wygrzebałem to nożem spod lodu w chałupie — rzekł. Leif zaczął oglądać puszki. Trzy z nich były zardzewiałe, rdza przegryzła blachę na wylot, wilgoć dostała się do środka, zawartość puszek była zepsuta. Ale dwie dalsze wygląd miały normalny: nie było widać wypukłości występujących wtedy, gdy zepsuta zawartość puszek ciśnieniem gazów powstałych skutkiem rozkładu wypycha blachę puszek. Obejrzał puszki także i Horgen, znalazł na nich datę: rok 1903. — Pochodzą bez wątpienia z drugiej wyprawy Zieglera. Zostaw je na razie tutaj, Olafie, spróbujemy je odgrzać do obiadu! Łagodnym zboczem przeszli za łuk skał, a tam roiło się wprost i ptactwa. Jenik chętnie pożyczył dubeltówkę Finnowi, który rwał się do strzelania. Pierwszy strzał wywołał wśród skrzydlatej gromady duże przerażenie — ptaki rozleciały się na wszystkie strony, wrzaski i piski ucichły na chwilę, ale wnet rozległy się znowu. Innego rezultatu nie było — Finn zbyt pośpiesznie nacisnął spust. Przed drugim strzałem mierzył już starannie i trafił w skrzydło tłustą kaczkę. Aż krzyknął z radości, cóż kiedy łup rzucił się do ucieczki! Kaczka lecieć wprawdzie nie mogła, ale biegła szybko po ziemi wlokąc za sobą zranione skrzydło. — Łapaj, Dag!... Łapaj! — krzyknął Finn. Pies nie dał się prosić, dopadł ptaka i... ku największemu przerażeniu Finna zaczął ją zajadać w najlepsze. Darmo jego pan krzyczał, wymyślał mu od wstrętnych żarłoków, pies nie pozwalał sobie przeszkadzać i jakby wiedząc, że niewiele ma czasu, szybko załatwiał się z kaczką, którą uważał za swoją zdobycz. Gdy wreszcie Finn dopadł go i ze złością chwycił za obrożę, z nieszczęsnego ptaka niewiele już pozostało. Leif patrzył i zaśmiewał się, aż łzy mu ciekły po twarzy. — Finn, dajże mu spokój! — rzekł wreszcie. — Dag przecież też jest głodny, a tym, co z kaczki pozostało, nikt z nas się i tak nie pożywi. Zresztą dosyć mamy żywności przyniesionej ze statku. Dag ani myślał łatwo zrezygnować z łupu. Kiedy wreszcie Finnowi udało się oderwać go od resztek uczty, miał wrażenie, że pies spogląda na niego ze zdumieniem i wyrzutem. „Przecież ja też muszę się najeść do syta, jak myślisz?” — zdawało się mówić jego spojrzenie. Chłopca ogarnęło jakieś uczucie wstydu: puścił obrożę i sam kolbą strzelby podsunął psu resztki jego krwawej uczty. — No to zjedz już wszystko — mruknął zrezygnowany, a Dag nawet nie czekał na zaproszenie. Tymczasem Jenik celnym strzałem zabił dwa małe perkozy o białawoszarym upierzeniu, ciemniejszych skrzydłach i długich, brunatnych dziobach. — Będą w sam raz na rosół — rzekł Horgen biorąc z rąk chłopca dubeltówkę. W odległości pięćdziesięciu kroków poderwały się dwie piękne kaczki. Porucznik miał szczęście, strącił je jednym strzałem. Olaf poszedł je przynieść, a Finn na wszelki wypadek przytrzymał Daga za obrożę, by nie próbował go uprzedzić. — Tyle mamy jedzenia, chyba aż za wiele — stwierdził Leif. — No, wracamy teraz do tamtej chatki, gdzie jest mniej śniegu, i tam rozpalimy ognisko. Ale sprawa nie była taka prosta. Znalezione drewno wilgotne było od śniegu i nie chciało się palić. Na szczęście Leif przypomniał sobie, że widział w sionce chatki drewno w kawałkach. Gdy Olaf je przyniósł, okazało się, że jest suche. Odmietli śnieg z płaskiego kamienia, wokół którego leżało kilka innych, mniejszych, w sam raz do siedzenia. Rozpalili na kamieniu ogień; chłopcy razem z Olafem wbili w śnieg rozwidlone kołki, a na nich zamiast rożna ułożyli cienki, zaostrzony pręt zastępujący rożen, na który nawleczono obie wypatroszone i obdarte ze skóry kaczki. — Nie będziemy mieli przyrumienionej skórki — żałował łakomczuch Finn, musiał jednak przyznać, że ze skubaniem piór byłoby zbyt wiele roboty. Przystawili do ognia także kociołek, w którym przynieśli kotlety z foki, a teraz gotowali rosół z obu perkozów. Finn razem z Jenikiem obracali rożen i niecierpliwie raz po raz alarmowali, że kaczki już gotowe. Ale Leif nie ustępował: dopiero kiedy kaczki nabrały pięknego, złocistego koloru uznał, że pieczyste już gotowe. Piekące się kaczki pachniały rozkosznie, Dag wciąż wyciągał nos w stronę ogniska i oblizywał się ze smakiem. Niewyrozumiały Finn skarcił go surowo: — Nienasycony żarłok z ciebie! Pewnie byłoby ci obojętne, gdyby twój pan umarł z głodu! — robił mu wyrzuty. Odpowiedzią na nie był ogólny śmiech: nic nie zapowiadało, by pan Daga miał umrzeć śmiercią głodową. Żywności było dużo, Horgen postanowił jedną z pieczonych kaczek zostawić dla kapitana. Były duże i tłuste, mięso ich przypominało gęsinę. Ostatecznie mała wyprawa urządziła sobie wśród śniegów i lodów prawdziwą ucztę. Zapoczątkował ją świetny rosół z perkozów, potem wszyscy dostali po kawałku gotowanego perkoza, z kolei podano odgrzane kotlety z foki — były co prawda trochę twarde, ale miały smak dobrej wołowiny. Wreszcie przyszła kolej na najlepsze danie: pieczoną kaczkę. Zamiast ciastka — suchar z konfiturą i na dodatek pomarańcza. Wszystko to zapijano smaczną, gorącą herbatą. Dag dostał tyle kości i resztek z obiadu, że zupełnie zadowolony wyciągnął się wygodnie na śniegu obok Finna. — Obiecał nam pan opowiedzieć coś o wyprawie Albanowa — zwrócił się Jenik z nieśmiałą prośbą do porucznika. — No tak, niech pan coś więcej o tym powie — poparł go Leif napychając swą krótką fajeczkę. — Trochę sam pamiętam z tego, jak zginęli, było to na krótko przed pierwszą wojną światową, ale o samej wyprawie wiem bardzo niewiele. — Dobrze, opowiem — uległ prośbom oficer — ale krótko, Pogoda się psuje, trzeba będzie wnet wracać na statek. Może nas zaskoczyć mgła, tutaj, w okolicach polarnych, umie ona pojawiać się zupełnie niespodzianie. Spojrzawszy w górę zauważyli, że niebo powlokło się jakby delikatną zasłoną, przez którą blado przeświecały promienie słońca. Od strony skał dął chwilami lekki wiatr północny, przyduszając płomienie ogniska do ziemi. Olaf rzucił na ogień nowe naręcze polan — zasyczało, płomienie na chwilę przygasły. Zaległa cisza mącona tylko z daleka krzykiem ptactwa. — Dnia 28 lipca — zaczął porucznik Horgen — według naszego kalendarza 10 sierpnia 1912 roku, z portu w Petersburgu wypłynął solidny, tysiąctonowy szkuner, „Swiataja Anna”. Miał płynąć na wody polarne wzdłuż brzegów Syberii, by zbadać, gdzie istnieją najbardziej sprzyjające warunki zarówno dla żeglugi, jak i dla połowów fok. Wyprawę finansował bogaty właściciel ziemski i generał, nazwiskiem Brusiłow. — Czy nie ten, który podczas wojny światowej był naczelnym dowódcą całego rosyjskiego frontu? — spytał Leif. — Ten sam — potwierdził Horgen. — Nie brał udziału w wyprawie, ale za to na jej czele stanął jego bratanek, porucznik Gieorgij Lwowicz Brusiłow. Zapasów wzięli na dwa lata, załogę stanowiło dwudziestu czterech ludzi, w tym jedna kobieta. — No popatrzcie: kobieta! — zdziwił się Leif. — Skądże się tam wzięła? — W ostatniej chwili odmówił wyjazdu lekarz, po prostu nie zjawił się na statku, więc na jego miejsce weszła medyczka, Jermina Aleksandrowna Żdanko. — Pewnie nic dobrego z tego nie wyszło... Gdzie tam kobieta na wyprawę polarną! — rzucił pogardliwie stary. Horgen tylko kiwał głową. — Możliwe, że w tym leżała przyczyna późniejszych zatargów między dowódcą i sternikiem statku, Albanowem. Nie zapominajmy jednak, że tu nie chodziło wcale o wyprawę polarną! Całość pomyślana była jako wyprawa myśliwska; zakładano, że nigdy nie stracą z oczu syberyjskich brzegów. Zabrali stosunkowo mało węgla, wszystkiego dwieście ton, licząc, że gdzieś na brzegu uzupełnią zapasy. Okrutną igraszką losu był fakt, że statek ugrzązł w lodach już w połowie października. Ale nie tylko to: natknął się on na ów tajemniczy prąd morski, który osiemnaście lat wcześniej poniósł Nansenowskiego „Frama” pod biegun północny. — Tylko, że Nansen szukał właśnie tego prądu, a tymczasem dla nich to była tragedia, gdy stwierdzili, że zamiast płynąć wzdłuż brzegów Syberii, znoszeni są stale na północ, prawda? — przerwał porucznikowi harpunnik. — Początkowo nawet nie. Mieli nadzieję, że wiosną 1913 roku statek się uwolni z lodów, ale kiedy się tak nie stało i musieli przetrwać drugą zimę wśród zamarzniętego, polarnego morza, ogarnął ich lęk. Prąd niósł ich stale na północ — na Nowy Rok znaleźli się już prawie przy 83 równoleżniku. Kończyło się paliwo; by się nieco ogrzać, trzeba było palić zbędne drewniane części statku. Mimo iż mieli dość świeżego niedźwiedziego mięsa, zaczęli zapadać na szkorbut. Przy ogólnym rozdrażnieniu nieporozumienia między Brusiłowem i Albanowem przybierały formę tak gwałtowną, że ostatecznie sternik poprosił dowódcę, by zwolnił go z obecnie zajmowanego stanowiska służbowego. I tak się też stało... Leif z przejęciem kiwał głową, z jego fajki wzbijały się w powietrze potężne kłęby dymu — dowód, z jakim zainteresowaniem słuchał opowiadania porucznika. Także obaj chłopcy nie spuszczali oka z opowiadającego i z niecierpliwością czekali na ciąg dalszy. — Wiosną 1914 roku, wraz z ukazaniem się słońca, stan zdrowia załogi się poprawił, ale statek nie zdołał wyrwać się z lodów. W tym czasie znajdowali się już na północ od Ziemi Franciszka Józefa. Sternik Albanow z troską obliczał, że za pół roku skończą się zapasy, a statek nigdy nie wyzwoli się z uścisku lodów. — Musiał przecież wiedzieć, że gdzieś koło 84 równoleżnika „Fram” Nansena natrafił na prąd południowy, który poniósł go pod Spitsbergen, gdzie statek wyzwolił się z lodów — wtrącił zaskoczony Leif. — Wiedział o tym, ale obliczył, że w miejscu, gdzie „Fram” wypłynął później na wolne morze, oni znajdą się zimą, a nie latem, więc lody będą zwarte i nie wypuszczą statku. Dlatego też zdecydował się prosić dowódcę o pozwolenie przejścia na Ziemię Franciszka Józefa wraz z tymi ludźmi, którzy zechcą mu towarzyszyć. Wiedział, że tutaj, na Przylądku Flory, jest obozowisko Jacksona i że może tu napotkać jakichś łowców fok. — Hm, nie był to zbyt zdyscyplinowany podwładny, skoro miał ochotę uciekać — mruknął Leif. Otóż jego dowódca nie stawiał przeszkód. Ze względu na interes wszystkich, bo odchodzący nie mogli zabrać ze sobą zbyt wiele żywności, a należało oczekiwać, że zechce odejść większość ludzi. A dla tych, co pozostaną na statku, wystarczy zapasów aż do zimy 1915 roku. — Iluż ich odeszło? — przerwał zniecierpliwiony Leif. — Początkowo z Albanowem chcieli iść wszyscy, prócz Jerminy Żdanko. — No — Leif splunął z pogardą — to ci ładna załoga, szkoda gadać! Pozostawić na pokładzie dowódcę tylko z jedną kobietą! — Nie doszło do tego. Wprawdzie Brusiłow nie wydał żadnego zakazu, ale za to przemówił im do serca i ośmiu ludzi zdecydowało się pozostać na statku. Z tych trzynastu, którzy odeszli z Albanowem, trzech po paru dniach marszu wróciło — o ile w ogóle dotarli do statku. Albanow twierdzi, że tak. Ostatecznie odeszło jedenastu ludzi. Zbudowali sanie i kajaki z płótna żaglowego, ponieważ na szkunerze nie było żadnego sprzętu polarnego. Na drogę zabrali sześćset kilogramów zapasów. Pożegnanie było dość serdeczne. Porucznik Brusiłow oświadczył, że jeżeli statek latem nie wydostanie się z lodów, on sam z resztą załogi postara się dotrzeć do Ziemi Franciszka Józefa. Ale nikt już nigdy go nie widział, ani też nikogo z tych, którzy pozostali wraz z nim. Także statek „Swiataja Anna” zniknął bez śladu. Horgen umilkł, wokół jasnych płomieni ogniska zaległa cisza. Wzruszenie ogarnęło wszystkich na myśl o losie tych trzynastu ludzi, samotnych wśród odwiecznych lodów. — A z tamtymi co się stało? Jak to możliwe, że z jedenastu ocalało tylko dwóch? — przerwał Jenik ogólne milczenie. — Zdrowie ich mocno było nadszarpnięte przez szkorbut, a dowódca oddziału, Albanow, nie zapewnił opieki ludziom. Podczas marszu przez zamarznięte morze zaginął jeden z członków oddziału. Poczekali na niego trzy dni, potem poszli dalej. Droga była straszna: nieustanne forsowanie zwałów kry, a przy tym nieodpowiednie, ciężkie sanie... Szczęściem ruch lodów im sprzyjał: zaniósł ich do brzegów Ziemi Aleksandry, dokąd i my płyniemy. Wyspę przeszli piechotą. W drodze zmarło dwóch ludzi, resztę później Albanow podzielił. — To wielki błąd — wtrącił Leif. — Na takiej wyprawie nie wolno ludzi dzielić, zawsze się to na kimś zemści. — Oczywiście — zgodził się Horgen. — Ale zdaje mi się, że Albanow nie umiał pokierować tymi ludźmi. Może to nawet i nie jego wina, on sam z powodu szkorbutu był w dość złym stanie zdrowia. Część jego grupy popłynęła dalej na dwóch kajakach, reszta poszła piechotą. Widział później, że między ich wyspą a wyspą Bella morze jest wolne od lodu, że więc grupa czterech ludzi bez kajaka nie przedostanie się dalej pieszo, ale nie martwił się o nich, sam tylko starał się dotrzeć wraz ze swym towarzyszem Kondratem do obozu Jacksona. Usprawiedliwia go fakt, że przeżyli przedtem nagły sztorm, który wyniósł ich wraz z kajakiem na pełne morze — byli przekonani, że nigdy już nie zobaczą ziemi. Podczas tej burzy drugi kajak z dwoma ludźmi zniknął na zawsze bez śladu. Później sam Kondrat — który zdaje się był przyzwoitym i szlachetnym człowiekiem — popłynął szukać ich, ale nie znalazł. Gdy w parę dni później przypłynął „Swiatoj Foka”, i on także udał się aż do miejsca, gdzie grupa się podzieliła, ale poszukiwania tamtych czterech marynarzy nie dały żadnych rezultatów. — Pewnie znaleźli się na młodym lodzie, gdy zerwał się sztorm, lód popękał im pod nogami i potonęli — snuł przypuszczenia Leif. — Prawdopodobnie tak właśnie było — zgodził się z nim Horgen. — A tamci dwaj tutaj byli już bezpieczni: znaleźli całą masę nie tkniętych konserw jeszcze z czasów wyprawy Zieglera, urządzili się wygodnie w tym domku i szybko wrócili do zdrowia. Jak wiecie, w szesnaście dni później „Swiatoj Foka” zabrał ich na pokład i odwiózł do kraju. — Oj, prawda, konserwy! — krzyknął Finn. — Zapomnieliśmy o tych dwóch puszkach, które Olaf wykopał! — Coś mi się wydaje, że ty, Finn, stale tylko myślisz o jedzeniu! Czyżby ci mało było obiadu? — strofował go Horgen. — Zupełnie dosyć — bronił się dotknięty chłopak. — Tylko jestem ciekaw, czy po tak długim czasie można je będzie jeszcze zjeść. Przecież minęły już dwadzieścia trzy lata! — A dlaczegóż by nie można było? — odpowiedział Horgen. — Niedawno otwarto w Anglii puszkę konserw z wyprawy polarnej Parry'ego, tej sprzed stu lat, a przecież doskonale nadawała się do użycia. Później przekonano się, że uwaga Horgena była zupełnie słuszna. Gdy na „Isbjőrnie” otworzono i odgrzano konserwy, okazało się, że było w nich bardzo smaczne mięso wieprzowe. Jenik po chwili otrząsnął się z zamyślenia: — Niech nam pan jeszcze powie: czy szukał kto później statku „Swiataja Anna”? — Wysłano dwie wyprawy ratunkowe, ale tylko do południowych wysp Ziemi Franciszka Józefa. Tam daleko na północ, gdzie pozostała „Swiataja Anna” w chwili, gdy ją opuścił Albanow wraz z swymi ludźmi, nie przebije się nawet łamacz lodów, tam więc nikt nie mógł jej szukać. Zginęła bez śladu... Chociaż, kto wie!.. Andree i jego towarzysze, którzy wyruszyli do bieguna balonem, także zginęli w polarnej pustyni, a po trzydziestu trzech latach łowca fok odnalazł ich zwłoki na małej, niedostępnej wysepce pod Spitsbergenem. — No, a teraz najlepiej będzie, jak zabierzemy się z powrotem — rzekł podnosząc się Leif. — Pogoda popsuła się już. Istotnie: niebo pokryły gęste, szare chmury, sięgające aż do linii horyzontu, kontury dalszych skał zacierały się już wyraźnie pod zasłoną gęstniejącej w oczach mgły. I jakby na potwierdzenie słów Leifa, że czas już wracać, ze statku odezwał się głos syreny, wzywający ich do powrotu. Olaf zabrał kaczkę i puszki z konserwami, cała gromadka szybko zbierała się do odwrotu. — Szkoda, że musimy już iść — jęknął Finn. — Chciałem jeszcze w tym domku wyryć nasze nazwiska, żeby ludzie wiedzieli, że i my byliśmy tu także. — No, ale chyba świat się bez tego nie zawali — mruknął Leif i poszedł zabezpieczyć wejście do domku. — Gorzej, że nie mogliśmy choć trochę tam uprzątnąć. Może kiedyś przybijemy tu jeszcze raz. Szybkim krokiem ruszyli w drogę powrotną, lecz zanim zdążyli przejść niecały kilometr dzielący ich od statku, mgła zgęstniała do tego stopnia, że gdyby nie ostry dźwięk syreny, odzywający się nieustannie z krótkimi przerwami, nigdy by „Isbjőrna” nie odnaleźli. W Zatoce Ciepłej Wody „Isbjőrn” odpłynął spod przylądka w sam czas, zanim jeszcze gnane wichrem lody zamknęły mu wyjście. Potem jednak zaczęła się bardzo trudna żegluga. Morze w pobliżu Ziemi Franciszka Józefa zawalone było krą, statek musiał odejść na znaczną odległość od brzegu, który widać było gołym okiem po wschodniej stronie tylko jako wąską, szarą smugę. Ale i to nie na wiele się przydało: szkuner z trudem i powoli torował sobie drogę pośród olbrzymich zwałów lodu. Bywały dni, że udało im się przepłynąć wszystkiego dwadzieścia mil, mimo że wachtowy na maszcie nieustannie wypatrywał kanałów i szczelin wodnych lub miejsc z luźną, drobno spękaną krą. Pod koniec tygodnia ukazała się na horyzoncie Ziemia Aleksandry, lecz od „Isbjőrna” dzieliło ją pasmo zwartych lodów, szerokie co najmniej na pięćdziesiąt mil. Na pokładzie kapitan z Horgenem, sprawdziwszy obserwacje brzegów z mapą, doszli do przekonania, że mają przed sobą zachodni brzeg Ziemi Aleksandry. Horgen dostrzegł nawet przez lornetę iskrzące się bielą czoło lodowca Worcester i był zdania, że owo domniemane wolne od lodów morze powinno już być niedaleko. Jeżeli informacje owego marynarza, który brał udział w wyprawie ratunkowej 1928 roku, były prawdziwe, to wolne morze musi się znajdować w odległości paru godzin drogi za prawą burtą, gdyby nie bronił tam dostępu lód. — Tatusiu, dlaczegóż nie rozsadzamy tego lodu dynamitem? — niecierpliwił się Finn. — To stary lód, grubości prawie trzech metrów — informował go z uśmiechem ojciec. — Może nawet i to nie byłoby tak istotne, gdyby nie fakt, że statek nie ma miejsca do manewrowania. Widzisz, jak kra otacza nas zwartą masą ze wszystkich stron! Tak było istotnie, chwilami napór lodów był tak mocny, że wręgi i wzdłużniki statku trzeszczały groźnie. Zachodni wiatr spiętrzał zwały kry i zwiększał napór lodu na statek. — Nie ruszymy się, póki wiatr nie zmieni się na wschodni — mruknął Leif. Czas miał potwierdzić jego przewidywania. Podczas przymusowej bezczynności na statku Jenik niewiele miał roboty, kręcił się więc stale w pobliżu Horgena. Oficer polubił spokojnego chłopca, który bez protestów wykonywał każdą pracę i zawsze miał ochotę czegoś się nauczyć. Gdy tylko miał czas, chętnie zaspokajał jego ciekawość. Pożyczył mu także parę książek z wypraw polarnych, jakie miał w swej biblioteczce. Otaczająca statek ze wszech stron arktyczna przyroda porywała chłopca nieodpartym urokiem. Lśniący lód, ostre, przejmujące zimnem powietrze, odświętna cisza świadcząca o pozornej martwocie krainy — mimo że wszędzie pod grubym lodem i pod olbrzymimi zwałami śniegu na ziemi taiło się życie — wszystko to miało dla niego jakiś niezwykły urok. Z pełnym podziwu szacunkiem myślał zawsze o polarnikach, stawiając ich na równi z bohaterami średniowiecznych i nowożytnych wojen, ale obserwując wszystko wokoło siebie doszedł do przekonania, że w opisach swych przeżyć i udręk wypraw polarnych trochę przesadzili. Kiedyś w obecności Horgena nieśmiało wspomniał o tym i był mocno zaskoczony, gdy tak zwykle zrównoważony oficer odpowiedział mu niemal z gniewem: — Sam nie wiesz, co mówisz, chłopcze. Wszystko wydaje ci się proste, kiedy masz pod nogami pokład solidnego statku, dostajesz przyzwoite wyżywienie i jesteś ciepło ubrany, ale mówiłbyś inaczej, gdyby ci przyszło wędrować po tym lodzie zupełnie samotnie, bez nadziei ratunku i w strzępach ubrania, jak to ci polarnicy często musieli robić. Jak sądzisz, ile uszedłbyś dziennie po takich krach, jakie nas tu otaczają? Jenik rozejrzał się bacznie wokoło. Miał wrażenie, że lód przeważnie jest płaski i gładki. Tylko bardzo doświadczone oko mogło zauważyć lekką falistość grubej pokrywy śniegu mówiącej, że pod nią kryje się nierówna, groźnie najeżona krawędziami brył powierzchnia. — Gdybym szedł z lekkim tylko obciążeniem, to chyba do trzydziestu kilometrów dziennie — zaryzykował chłopak. Horgen odpowiedział mu śmiechem. — Zuch byłby z ciebie nie lada! — zakpił. — Nansen, człowiek wyjątkowo odporny i niezwykle wytrenowany, który sam przeszedł na nartach całą Grenlandię, po takim lodzie szedł najwyżej dziesięć kilometrów dziennie, a normalnie tylko trzy. Miał co prawda ze sobą sanie i psi zaprzęg, który mu ciągnął te sanie. Mimo całego szacunku dla wiedzy Horgena, Jenik miał pewne wątpliwości, głośno jednak nic nie powiedział. Trzeci dzień tkwili już wśród pól lodowych, które powoli znosiły ich na południe, gdy nagle wiatr się zmienił przybierając upragniony kierunek. Siła jego w ciągu nocy urosła do porządnej wichury. Dokoła statku słychać było trzask pękającej kry, zgrzytanie i jęki przesuwających się zwałów, które od czasu do czasu przerywał łoskot podobny do grzmotu: tu z hukiem „cielił się” lodowiec rzucając w morze większe i mniejsze bloki gór lodowych. Otoczony lodami statek dryfował z taką szybkością, że lodowca na Ziemi Aleksandry nawet przez lornetę nie można już było dostrzec. Kapitan Nielsen zaczynał się już niepokoić sytuacją, kiedy koło południa lód wokół statku zaczął się rozstępować, ukazały się pęknięcia i szczeliny, a wreszcie zygzakowate kanały wolnego morza. Potężne lodowe bloki nie mogły się oprzeć naporowi wiatru: pękały, kruszyły się, ustępowały. Nielsen kazał uruchomić silnik, statek ruszył powoli na północny wschód. Posuwanie się naprzód było dość utrudnione, zygzakując nieustannie musieli wymijać i ustępować z drogi zwałom pędzonego przez wiatr lodu; potem jednak kanały otwarły się szerzej i szkuner popłynął szybciej. Pod wieczór znaleźli się znów w pobliżu Ziemi Aleksandry. Cóż kiedy od brzegu dzielił ich w dalszym ciągu na parę mil szeroki pas zwartego lodu! — Musimy płynąć wzdłuż niego na północ jak długo tylko się da! — twierdził Leif. Kapitan uważał, że doświadczony marynarz ma rację. Na pokładzie zapanowało ogólne podniecenie. Wachtowy w bocianim gnieździe przez lornetę bacznie obserwował lody od strony wybrzeża. Uda nam się przedostać do brzegu, czy się nie uda? — oto pytanie, które teraz stawiali sobie wszyscy. Odpowiedź miała nadejść niedługo. Już blisko godzinę płynął szkuner wśród luźnej kry wzdłuż zwartych, przybrzeżnych zwałów lodu, gdy z góry zabrzmiał upragniony meldunek: — Wolne morze na nawietrznej!... Nawietrzną była właśnie ta burta, za którą odgrodzony zwartym lodem krył się ląd. Nic więc dziwnego, że wiadomość z bocianiego gniazda powitał ogólny okrzyk radości. W istocie, w chwilę później zauważyli, że krawędź zwartego pola lodowego łukiem zmierza ku ziemi — ląd był coraz bliżej. Szkuner płynął ku brzegowi. Coraz wyraźniej widać było, że ten ląd to smutne, czarne skały bazaltowe, których nagie, strome zbocza ponuro odbijały od bieli śnieżnych czap na szczytach gór. W głębi lśnił blaskiem język lodowca. Gdy od brzegu dzieliła ich odległość pół mili, spostrzegli, że czoło wielkiego lodowca sięga aż do morza, a pod nim rozpościera się — szeroko na dobre pół mili — zwarty lód. Ale na skraju tego pola kra była już luźna, jeszcze dalej pływała już tylko drobna kasza lodowa. Szkuner dopłynął jakieś sto metrów na północ od zewnętrznej ściany lodowca. Teraz oczom patrzących ukazał się nieoczekiwany, zaskakujący widok: przed nimi otwierało się olbrzymie jezioro wolnej od lodów wody, sięgające aż po kamienisty brzeg! Nie było na nim ani kawałeczka lodu! — Hurra! — gorąco powitała ten widok załoga. Ostrożny kapitan zatrzymał statek. Rozpoczęły się narady z Horgenem i Leifem: co robić dalej? W odległości mniej więcej dwu kilometrów na północ znów zaczynał się wsparty o brzegi zwarty pas lodu. Kilka mil na zachód morze pokrywała gęsta kra. Ale przestrzeń wolnej wody sięgała brzegów, wdzierając się w nie szerokim łukiem. O ile można było stwierdzić przez lornetę, niskie wzgórza zamykały tu z dwóch stron łagodne zbocze brzegu w kształcie trójkąta, pozbawione jednak śniegu. Środkiem płynął wartki potok, którego brzegi — ku wielkiemu zdumieniu załogi — porastał zielony mech. Niepodobna było ustalić, jak daleko sięga potok w głąb lądu, bowiem dolinę nieco dalej od brzegu przesłaniała lekka mgła. Prawdopodobnie owe wzgórza zamykały z boków lodowiec, widoczny nad smugą mgły z lewej i prawej strony doliny. — To bardzo dziwne — odezwał się Leif po namyśle. — Ale nie radziłbym płynąć dalej. Tu musi być stosunkowo płytko. Wydaje mi się, że te pola lodowe wspierają się o dno. — Takie to robi wrażenie — zgodził się kapitan. — Każę spuścić łódź, pojedziecie sprawdzić — zwrócił się do Horgena — jak tam głęboko. Leif, niech pan każe rzucić na krę kotwicę lodową, by nas morze nie znosiło. Horgen i Leif poszli wykonać rozkazy; w chwilę później szkuner stał na kotwicy przy polu lodowym, a łódź kołysała się na wodzie. Na usilne prośby Finna kapitan zgodził się, by obaj z Jenikiem pojechali łodzią. Dwaj marynarze usiedli przy wiosłach, Horgen z ołowianką stanął na dziobie, łódź odbiła powoli od burty statku. Skierowali się wzdłuż pola lodowego ku brzegowi. Horgen przekonał się szybko, że Leif miał rację. Już pięćdziesiąt metrów od szkunera głębokość wynosiła wszystkiego trzy i pół metra, trochę dalej zmalała do dwóch metrów. Spory jeszcze kawałek od brzegu wiosła zazgrzytały po dnie. Jenik przypadkowo zanurzył rękę w wodzie i aż krzyknął zaskoczony: — Ciepła woda! — Nie opowiadaj bajek — zaprotestował Finn i co prędzej poszedł za jego przykładem. — Oj, naprawdę ciepła! — powiedział zdziwiony. — Wykąpać się w niej na pewno nie miałbyś ochoty — zaśmiał się oficer wkładając rękę do wody. — Ale jak na tutejsze warunki istotnie jest ciepła. Musi mieć co najmniej dziesięć stopni powyżej zera, a nam wydaje się znacznie cieplejsza, ponieważ temperatura powietrza jest sporo niższa. Termometr wskazywał trzy stopnie mrozu. Ledwie Horgen skończył, gdy odezwał się alarmujący okrzyk jednego z wioślarzy: — Moros, moros!23 — Gdzie, gdzie? — dopytywali się jeden przez drugiego. Marynarz wyciągnął rękę w stronę odległego o blisko sto metrów wybrzeża i wskazał na okolice potoku. Podmuch wiatru uniósł nieco zasłonę mgły, nad potokiem ukazała się cała masa dziwacznych, płowobrunatnych głazów. — Morsy, naprawdę! — zdziwił się Horgen. — Takiej ich ilości, chłopcy, chyba i Leif nigdy dotąd nie widział! — Nagle mgła znowu opadła, ogromne stado morsów nagle znikło sprzed oczu zdumionych ludzi. — Trzeba wracać! — zadecydował Horgen. Wioślarze powoli zawracali ciężką łodzią. — Te żółte głazy to były morsy? — wciąż jeszcze nie dowierzał Finn. Porucznik tylko głową skinął. — A cóż one tam mogły robić? — zainteresował się Jenik. — Czytałem w jednej książce, że na brzeg lub na krę wchodzą tylko wtedy, gdy chcą się grzać na słońcu, a dziś przecież jest pochmurno. — Prawda — mruknął jeden z wioślarzy — paskudnie chmurno. Lada chwila może sypnąć śnieg. — Tak mi się zdaje, że wiem, co tam morsy robiły — odezwał się po chwili namysłu Horgen. — Grzały się nad wodą! Prawdopodobnie ten potok odprowadza wodę z jakiegoś gorącego źródła. — Skądże tu, wśród śniegów i lodów, mogłoby się wziąć gorące źródło? — dziwił się Finn. — Nie byłoby w tym nic dziwnego — wyjaśnił oficer. — Nasi naukowcy, Hoel i Isaachsen, znaleźli przed laty ciepłe źródła na Spitsbergenie, a to przecież także kraina polarna, równie daleko wysunięta na północ. Woda w źródłach miała 28°, w pobliżu nich znaleźli zastygłą lawę i krater wygasłego wulkanu. Przyrodzie jest obojętne czy to są lody polarne czy tropikalna dżungla, jeżeli gdzieś musi wyrzucić z wnętrza ziemi na powierzchnię płonącą lawę czy ciepłą wodę. Na kontynencie Antarktydy, a więc w okolicach bieguna południowego, wśród olbrzymich mas lodów istnieją dwa duże wulkany, które ongiś wyrzucały ogień i lawę. Tak rozmawiając przybili do burty szkunera. Wiadomość o morsach wywołała wielkie poruszenie na pokładzie. Kapitan zdecydował, że do polowania na morsy przystąpią zaraz, najpierw jednak trzeba podpłynąć statkiem wzdłuż lodów możliwie najbliżej brzegu. Wkrótce „Isbjőrn” stał już w odległości trzystu metrów od lądu, umocowany dwiema kotwicami lodowymi do wielkiego pola lodowego. Polowanie na morsy i wycieczka na wybrzeże Pole lodowe, przy którym kotwiczył „Isbjőrn”, sięgające samego brzegu wyspy, było stosunkowo równe i gładkie. Wobec tego kapitan polecił przetransportować na saniach wszystkie potrzebne na lądzie przedmioty, ponieważ wyglądało na to, że przy brzegu morze jest zbyt płytkie, by mogły tam dopłynąć łodzie. Zniesiono więc na lód dwie pary mocnych sań, dołączył do nich i Finn ze swoimi małymi sankami. Sanki te zbudowane były dokładnie na wzór słynnych sani Nansena, które ten wielki polarnik zaprojektował dla swej arktycznej wyprawy. Płozy miały dość szerokie, dno umieszczone nisko, a z tyłu umocowane na słupkach uchwyty do popychania sani, wysokością dostosowane do wzrostu Finna. — Nauczę Daga ciągnąć sanki! — oświadczył Finn szukając odpowiednich kawałków lin. — Umiesz się zawsze tak urządzić, by za ciebie pracowali inni — dogadywał mu Leif gromadząc wszystko co potrzebne do polowania na morsy. — A te linki nie na wiele ci się przydadzą, tu potrzebna jest solidna uprząż. Jak znajdę chwilę czasu, zrobię ci ją ze skóry morsa — obiecywał stary bosman uradowany perspektywą bliskiego polowania. Chmurna twarz Finna po aluzji Leifa do jego lenistwa rozjaśniła się od razu. — Oh, jaki pan jest dobry! Ale zrobi mi pan ją niedługo, prawda? — nalegał niecierpliwie. — Poczekaj, nie tak prędko! — bronił się Leif. — Najpierw musimy upolować chociaż jednego morsa! — A jak będziemy na nie polowali? — pytał wiecznie ciekawy Jenik, który pomagał Leifowi w przygotowaniach. — Już niedługo zobaczysz — odpowiedział stary. — Właśnie pan Horgen jeździł na rekonesans. Uważa, że będzie można zagnać je między tę ciepłą strugę i taras skalny, z którego spada woda. Zamkniemy je w ten sposób i dostaniemy tyle, ile nam będzie potrzeba. Chłopcu przykro się zrobiło na myśl o żałosnej doli zwierząt, które nieświadome swego losu wygrzewały się nad ciepłą wodą. Powiedział nawet coś na ten temat głośno. Leif natychmiast przerwał pracę. — A cóż ty chcesz, Jeniku? Takie jest prawo przyrody: jeżeli człowiek chce żyć, musi się czymś odżywiać. I dlatego zabijamy zwierzęta, tak jak one zabijają mniejsze stworzenia, by się wyżywić. Zresztą kapitan Nielsen to mądry człowiek, na pewno każe zabijać tylko dorosłe samce, a samice z młodymi oszczędzać dla zachowania gatunku. Nikt rozsądny nie może mieć zastrzeżeń co do tego rodzaju polowania. Gdyby tak postępowali wszyscy myśliwi, morze północne dziś jeszcze roiłoby się od wielorybów. Po tej tak niezwykle długiej przemowie Leif znów zabrał się do pracy — po chwili obie pary sań były już wysoko załadowane. Była tam broń palna, pałki żelazne, liny i jakieś dziwne kawałki kolorowego materiału, które specjalnie obudziły ciekawość chłopców. Do każdych sań zaprzęgli się trzej marynarze i pociągnęli je do brzegu, który na szczęście łagodnie opadał ku morzu, udało się więc bez większych trudności wciągnąć sanie na ląd. Marynarze z pustymi saniami powrócili raz jeszcze na statek, by przewieźć niezbędne przedmioty do rozbicia obozu i do wytapiania tłuszczu. Kapitan postanowił, że na czas wytapiania zamieszkają na brzegu, co obaj chłopcy przywitali okrzykiem radości. Wreszcie Nielsen zebrał na brzegu całą załogę: udział w polowaniu mieli brać wszyscy z wyjątkiem dwóch wachtowych, pozostawionych na szkunerze. Uczestników razem było czternastu — kapitan podzielił ich na dwie grupy: pierwsza, złożona z sześciu ludzi, miała odciąć morsom drogę ucieczki do morza, druga zaś z ośmiu ludzi — wśród nich kapitan i Leif — miała przeprowadzić właściwe polowanie. Uzbrojeni byli w żelazne pałki i wielkokalibrowe rewolwery. Oddział otaczający stado zabrał duży zwój grubej liny, na której pozawieszane były w regularnych odstępach kawałki czerwonych szmat. Ludzie dźwignęli linę i rozwinęli, ustawiając się w odległości dwudziestu metrów jeden od drugiego. Mieli także rewolwery, ale dostali rozkaz strzelania tylko dla odstraszenia zwierząt, gdyby starały się przedostać poza obręb liny. — Normalnie zwierzęta bojąc się tej liny uciekają przed nią — tłumaczył chłopcom Leif. — Czasem jednak jakiś rozwścieczony samiec mimo wszystko próbuje się przebić. Wtedy chłopcy strzelają mu tuż nad uchem i zaganiają z powrotem pod ciosy łowców. Przygotowania odbywały się w absolutnej ciszy, by nie usłyszały ich wypoczywające zwierzęta. Zauważyć myśliwych nie mogły, ponieważ okrywała ich zasłona mgły — to opary unoszące się nad strumieniem ciepłej wody ścinały się natychmiast w zimnym powietrzu. Kapitan Nielsen dokładnie zlustrował swoich ludzi, czy wszystko jest w porządku, potem obu grupom wydał raz jeszcze dokładne polecenia. Na koniec zwrócił się do chłopców. Właśnie Finn już usta otwierał, by prosić o pozwolenie wzięcia udziału w polowaniu z grupą myśliwych. Ale kapitan uprzedził go: — A wy dwaj przez cały czas będziecie się trzymali z tyłu i nie będziecie się wtrącali do niczego — rzekł surowo. — I niech ci nie przyjdzie na myśl strzelać, Finnie, nawet gdyby przebiegało koło ciebie całe stado morsów! Chłopak zgodził się, choć bardzo niechętnie. Wreszcie stąpając ostrożnie ruszyli. Łagodne zbocze wybrzeża usiane było z lewej strony odłamami granitu i bazaltu przeróżnej wielkości. Jedne przypominały filary, inne znów stołki, grupa myśliwych znajdowała wśród nich doskonałe ukrycie. Tak podeszli na skraj zasłony z mgły. Obaj chłopcy ogromnie byli podnieceni, musieli jednak hamować swe łowieckie zapały. Rozsądny Leif prowadził ich zupełnie z tyłu i dla większej pewności — przewiesiwszy harpun przez plecy — trzymał obu za ręce. Wyszukawszy im doskonałą kryjówkę między kilkoma potężnymi blokami bazaltu puścił ich wreszcie i rzekł zadowolony: — Teraz, moi mili, zostaniecie tutaj i będziecie siedzieli cichutko, ani mru—mru! W pierwszej chwili chłopcy nawet nie próbowali protestować. Dość im było tego, na co patrzyli: aż dech w piersiach zapierało. Mgła dokoła nich była dość rzadka, mogli sięgnąć wzrokiem aż do potoku, nad którym unosiły się gęste opary. Brzeg potoku pokryty był granitowymi kamieniami, lecz nie było tam większych głazów, wszędzie tylko płowożółtawe, potężne cielska morsów. Było ich tyle, że Jenik zrezygnował z pierwotnego zamiaru policzenia ich. W pierwszej chwili, gdy patrzył na te ogromne, szarożołtawe cielska o gładkiej, pomarszczonej, pokrytej bliznami z wielu walk skórze, lęk go ogarnął. Nigdy jeszcze nie widział morsa, teraz ich widok przypomniał mu potwory z bajek. Wpatrywał się w ich kuliste głowy, zniekształcone guzami na górnych szczękach. Leif podpowiedział mu szeptem, że to takie wydatne zębodoły. Sterczące w dół z paszczy zwierzęcia potężne, wygięte kły przypominały słonia. Jenik doszedł do przekonania, że właściwie zawadzają one zwierzęciu: nie może schylić głowy w dół, ani odwrócić jej na bok dla wypoczynku. Grube, szczeciniaste wąsy, stanowiące dla tego zwierzęcia jakby sito do sortowania żywności, wywołały uśmiech na twarzy chłopca. Wnet jednak odbiegła go wesołość, gdy leżący najbliżej mors podniósł ku nim głowę i czujnie zaczął wietrzyć dokoła. W nabiegłych krwią małych oczkach, okrytych powiekami jak ludzkie oczy, czaiła się taka dzikość połączona ze świadomą przebiegłością, że zwierzak robił na chłopcach wrażenie jakiejś okrutnej istoty ludzkiej. — Już czas! — szepnął kapitan i gwizdnął przeraźliwie. Mniejsza grupa z liną rozstawiła się między skałami i brzegiem potoku, grupa myśliwych rzuciła się od razu na zaskoczone zwierzęta i zaczęła je zabijać. W stadzie wszczął się ogromny ruch. Dotąd morsy leżały na podsuniętych pod siebie płetwowatych nogach, teraz nagle zaczęły się podnosić w górę, a samce ryczały z wściekłością: — A—wuk! A—wuk!... W chrapliwym, szczekliwym głosie było tyle nienawiści, że chłopcom dreszcz przebiegał po plecach. Na myśl im nawet nie przyszło przeciwstawić się zakazowi kapitana i wziąć udział w polowaniu. Podświadomie czuli, że to jest „polowanie dla ludzi dorosłych” — jak później powiedział Finn. Zanim wreszcie zwierzęta się ruszyły, już leżało ich na skalistym gruncie co najmniej dwa tuziny martwych. Marynarze zabijali je uderzeniem pałki w nos lub w czaszkę. Popłoch wśród stada był tak wielki, że w pierwszej chwili zwierzęta wcale nie stawiały oporu, ani nie próbowały ucieczki. Jenik widział, że łowcy zabijają tylko największe morsy, nie tykają zaś samic, a te popychając swe młode płetwami uciekały w stronę liny z powiewającymi na niej kolorowymi szmatkami. Trzymający linę marynarze zaczęli strzelać w powietrze, wystraszone samice zawróciły więc, zwiększając jeszcze powstałe w stadzie zamieszanie. Zabitych sztuk przybywało, ale i sytuacja na placu boju się zmieniła: powstał taki hałas, że nie można było usłyszeć własnego słowa. Głosy morsów przypominały porykiwania rozwścieczonych byków lub kłutych ostrogami koni. Lecz teraz już zwierzęta stawiały opór myśliwym, zmuszając ich do użycia broni palnej. W pierwszej chwili wystraszony strzałem mors szybko uciekał zataczając się na niezdarnych w biegu kończynach. Ale zwierzęta zbite były tak gęsto, że uciekający padał na najbliższego sąsiada, ten zaś karcił go uderzeniem kłów i zaganiał z powrotem do walki. Chłopcy z pewnym lękiem obserwowali, że łowcy z napastników stają się powoli ofiarami napaści. Nadszedł moment, gdy wszyscy członkowie grupy myśliwskiej musieli bronić się przed atakującymi ich rozdrażnionymi morsami. Cielska morsów chwilami zupełnie przesłaniały widok. Naraz Finn krzyknął przeraźliwie: zauważył, że ojca jego opadły równocześnie dwa groźne samce. Wprawdzie kapitan przesłał chłopcu uspokajający ruch ręką, ale obrona przed dwoma naraz bestiami stanowiła niełatwe zadanie. Kły jednego z morsów rozdarły już skórzaną kurtkę kapitana — w ostatniej chwili powalił go strzałem w ucho. Tymczasem drugi podsunął się niebezpiecznie blisko. Nielsen nacisnął spust, rozległ się cichy trzask... Magazynek był pusty. Napór ciała olbrzyma zwalił kapitana na kolana. Finn wrzasnął rozpaczliwie. Obaj chłopcy już chcieli opuścić swą kryjówkę, zanim jednak zdołali wyplątać się z labiryntu głazów, już wdał się w sprawę kto inny. Trzymający koniec liny o dwadzieścia kroków od kapitana Olaf zauważył, w jak trudnej sytuacji znalazł się kapitan. Nie bacząc na wydane rozkazy puścił linę i wymachując ciężką pałką skoczył mu na pomoc. W ostatniej chwili celny cios trafił w czaszkę rozwścieczonego morsa, który już potężnymi kłami sięgał piersi kapitana. Zwierzę padając przygniotło sobą leżącego. Trzeba było wspólnego wysiłku trzech marynarzy, by uwolnić kapitana, który na szczęście był tylko lekko potłuczony. Pierwszą jego troską było zapędzenie chłopców z powrotem do kryjówki. Potem dopiero Nielsen zwrócił się do swego wybawcy i ściskając mu rękę rzekł: — Dziękuję ci, Olafie! Gdyby nie ty, kiepsko byłoby ze mną. Będę o tym pamiętał! Zmieszany marynarz niewyraźnie bąkał pod nosem, że przecież spełnił tylko swój obowiązek. — O to właśnie chodzi, by dobrze spełniać swe obowiązki — odpowiedział, z uśmiechem kapitan. Grupa łowców zabrała się znowu do pracy. Gdy Olaf rzucił linę, sporo zwierząt uciekło przez powstałą lukę, teraz jednak otaczająca je bariera zamknęła się znowu. Stado przesunęło się bliżej nad potok, zwierzęta tłoczyły się coraz bardziej, potrącając się nawzajem. Samce wdawały się w walkę między sobą nie zwracając uwagi na ludzi, żaden z nich jednak nie chciał wejść do potoku z ciepłą wodą, marynarze mieli więc ułatwioną pracę. Polowanie na morsy dobiegało końca. Pozostały już tylko te sztuki, które na polecenie kapitana miały ujść pogromu. Poniżej kryjówki chłopców kręciło się jeszcze kilka samców, które, mimo wielkiej chęci szukania ucieczki w morzu, nie odważyły się przekroczyć linii owych dziwnych, czerwonych, budzących w nich szalone przerażenie przedmiotów. Naraz jeden z tych morsów przystanął pod wysokim głazem, na szczycie którego leżał Jenik z Finnem. — Strzelę do niego! — szepnął podniecony Finn, który jak dotąd trzymał swe namiętności łowieckie na wodzy. — Lepiej nie — perswadował rozsądniejszy Jenik — nie pamiętasz że ojciec zabronił? — A cóż wielkiego może się stać? — zaprotestował chłopak. — Jesteśmy dosyć wysoko, jeżeli nawet go nie zabiję, nic nam przecież nie zrobi. Jenik przyznał mu w duchu rację, przestał go więc hamować. W gruncie rzeczy głaz, stanowiący ich kryjówkę, miał ponad trzy metry wysokości, a ściana od strony morsa, który aż tam się zabłąkał, była bardzo stroma. Zdawało się, że są w fortecy nie do zdobycia. — Mierz za ucho, bo tam czaszka najcieńsza. W oko strzelać nie wolno — doradzał Finnowi pamiętając, co po drodze mówił mu Horgen. Finn oparłszy lufę strzelby na występie głazu mierzył bardzo starannie. Mors stał przez chwilę bez ruchu, odległość od strzelca wynosiła wszystkiego dwadzieścia kroków, zdawało się niemal nieprawdopodobne, by kula nie dosięgła celu. Ale w chwili, gdy Finn nacisnął spust, zwierzę poruszyło się i kula przeleciała nad jego głową. Finn krzyknął ze złości i szybko nabijał strzelbę powtórnie. A jednak kula prawdopodobnie drasnęła morsa: zdziwione zwierzę podniosło głowę i ryknęło groźnie, potem podbiegło do głazu i dźwignęło swe niezdarne cielsko na zadnich płetwach. Wyglądało strasznie... Jenika lęk ogarnął, mimo iż powtarzał sobie, że mors ich przecież nie dosięgnie. Ale już po chwili miał dowód, że się mylił. Mors zaczepiwszy kłami o wypukłość kamienia podciągał się całą siłą mięśni w górę dobrych kilkadziesiąt centymetrów. Słychać było zgrzytanie wygiętych kłów obsuwających się po kamieniu. Przez moment zdawało się, że zwierzę się nie utrzyma, ale kły natrafiwszy na dalszą nierówność powierzchni głazu dopomogły bestii dostać się jeszcze trochę wyżej. Mors ogarnięty dziką żądzą zemsty za skaleczenie już nie ryczał, lecz skoncentrował cały wysiłek na wdrapywaniu się na głaz. Właśnie ta cisza, towarzysząca jego uporczywym staraniom dosięgnięcia nieprzyjaciela, budziła w chłopcach większe przerażenie niż poprzednie ryki. Wystarczyło spojrzeć tylko w nabiegłe krwią oczy rozwścieczonego zwierzęcia, by zdać sobie sprawę z nurtującej je dzikiej żądzy odwetu. Strzelba w ręku Finna drżała wyraźnie. — Uciekajmy! — wyszeptał pobladły chłopak. Jenik mimo całego strachu nie stracił przytomności umysłu. Widział, że grupa osaczająca stado morsów przesunęła się znacznie w stronę potoku, więc w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby im przyjść z pomocą. Przyszły mu także na myśl słowa Horgena, ze myśliwy nie ma żadnych szans ucieczki przed ścigającym go morsem, gdy chodzi o krótką odległość, gdzie nie można zmienić kierunku ucieczki. — Daj mi strzelbę — rzekł zdławionym głosem. Ale Finn z szeroko otwartymi ze strachu oczyma jak zahipnotyzowany wpatrywał się w morsa i nic nie słyszał. Jenik wyjął mu broń z ręki, otworzył, sprawdził, czy nabój jest w lufie. Wreszcie wsparłszy lufę na kamieniu przytknął kolbę do twarzy. Wiedział, że strzał będzie bardzo trudny, bo trzeba go było skierować pionowo w dół, ale na to już nie było rady. Głowa morsa znajdowała się o pół metra zaledwie od wylotu lufy, ale zwierzę zwracało się ku niej czołem, a Jenik miał poważne wątpliwości, czy kula małego kalibru strzelby Finna zdoła je przebić. Naraz coś przyszło mu na myśl: krzyknął z całej siły, głos pobiegł daleko, aż nad sam potok. Marynarze przerwali na chwilę pracę spoglądając w stronę skał. Odległość od nich była jednak tak wielka, że pomoc w żadnym razie nie mogłaby przyjść na czas. Jenik zresztą wcale na nią nie liczył — krzykiem chciał tylko ściągnąć na siebie uwagę morsa, co mu się w pełni udało. Mors podniósł w górę swe zakrwawione oczka — wprawdzie tylko na chwilę, ale to zupełnie wystarczyło. Chłopak strzelił prosto w oko, potem nie tracąc czasu na powtórne nabijanie schwycił strzelbę za lufę i z całej siły uderzył kolbą w wrażliwy nos zwierzęcia. Omal przy tym nie stracił równowagi, Finn w ostatniej chwili schwycił go za kurtkę. Mors z rykiem wściekłości zwalił się na dół. Żył jeszcze wprawdzie, ale nie był już zdolny do następnego ataku. Płowożółtawe cielsko leżało rozciągnięte pod głazem, płetwy biły jeszcze czas jakiś dokoła, z gardła dobywał się chrapliwy ryk, ale i głos, i ruchy bestii słabły z każdą chwilą. Zanim kapitan z Leifem dopadli głazu mors już leżał nieruchomo. Jenik teraz dopiero zdał sobie sprawę z wielkiego niebezpieczeństwa, z jakiego wyszli cało. Zrobiło mu się tak słabo, że odłożywszy strzelbę musiał usiąść. — Dzielny chłopak z ciebie, Jeniku! — pochwalił go kapitan. — Nigdy sobie nie daruję, że w ogóle zabrałem was na polowanie! Jakże ja mogłem zapomnieć, że te bestie potrafią nieraz wspiąć się bardzo wysoko? — Hm, jakaś dziwna historia — mruknął Leif. — Pamiętałem, że mors włazi na skały, ale wiedziałem, że robi to tylko wtedy, gdy chce się wygrzewać na słońcu na brzegu albo też w ucieczce. Muszę go zobaczyć! — zaczął złazić na dół. Jenik milczał, nie chciał zdradzić niefortunnego strzału Finna. — No wiadomo: strzelałeś do niego dwa razy! — zawołał zauważywszy od razu krwawą pręgę na czaszce morsa. — Cóż to był za pomysł? I strzelałeś jeszcze wtedy, gdy bydlę było na dole, widać to ze śladu kuli. No, to teraz wcale się nie dziwię, że ten stary diabeł wpadł w szał i chciał złożyć wam wizytę na głazie! — Jak to? Strzelałeś mimo mojego zakazu? — spytał surowo kapitan marszcząc brwi. Chłopak milczał. Po chwili Finn jąkając się opowiedział, jak to naprawdę było. — Wiecznie mam tylko z tobą kłopoty — powiedział ze smutkiem kapitan odwracając się od niego. Słowa kapitana trafiły Finnowi do serca. — Tatusiu, ja naprawdę... ja już nigdy nic podobnego nie zrobię! — zapewniał z płaczem. Tak długo molestował i prosił, aż wreszcie kapitan mu przebaczył. Rad był w gruncie rzeczy z tego, że chłopcom nic się nie stało, cieszył go także bogaty połów, nie mógł więc długo się gniewać. Po obliczeniu okazało się, że polowanie przyniosło sto pięćdziesiąt sztuk samych dużych okazów, niektóre z nich do pięciu metrów długości i blisko dwóch ton wagi. — No, chłopcy — zwrócił się Nielsen do uradowanej załogi — to jedno polowanie nam wystarczy! Razem z wielorybem będziemy mieli co najmniej sto ton dobrego tłuszczu, załadujemy naszego starego „Isbjőrna” aż po linię pełnego zanurzenia. Tym razem wrócimy do domu tak szybko, jak nigdy jeszcze; będziemy mogli wyruszyć w tym roku na jeszcze jedną kampanię! Los sprawił, że stało się zupełnie inaczej. Na szczęście nikt nie potrafił przewidzieć najbliższej przyszłości, nic więc nie mogło zmącić radości marynarzy, którzy entuzjastycznymi okrzykami powitali słowa kapitana. Polowanie było bardzo wyczerpujące, ludzie słaniali się ze zmęczenia. Kapitan zadecydował więc, że wszyscy udadzą się na spoczynek, tym razem jeszcze na statek, ale od jutra rozłożą się już obozem na lądzie. Następnego dnia w pobliżu zatoki rozbito wielki namiot z dwóch płacht, w którym swobodnie mogło się pomieścić dziesięciu ludzi, a załogę podzielono na dwie zmiany: jedna z nich miała pracować w ciągu dnia, druga w nocy. Oczywiście nie była to dosłownie noc, ponieważ w tym czasie słońce tam w ogóle nie zachodziło, mimo to jednak — zgodnie z przyzwyczajeniem z kraju — posługiwano się podziałem czasu na „dzień” i „noc”. W znacznej odległości od namiotu ustawiono duże kotły do wytapiania tłuszczu, a załoga zajęła się zbieraniem drewna w odleglejszych punktach wybrzeża. Zaczynano ściągać długie, nagie pnie, jakby starannie obłupane z kory. Transport wymagał dużego wysiłku, ponieważ w bliskiej okolicy ciepłego potoku nie było nigdzie śniegu, musieli więc marynarze ciągnąć bale po ostrym szczerku. — Ciekawe, skąd się tutaj wzięło to drewno? — zwrócił się Jenik z pytaniem do Horgena. — Tu przecież nigdzie drzewa nie rosną! — Morze przyniosło je aż z Syberii. Spójrz, jak całą korę obdarły ostre krawędzie kry lodowej — tłumaczył mu oficer. — To bardzo dziwne, że drewno to dotarło aż tutaj, kiedy przez cały rok na morzu jest tyle lodów — dziwił się Jenik, a Horgen przyznawał mu rację. Mimo że kotły ustawione były dość daleko od namiotu, całe stosunkowo wąskie wybrzeże przesycone było obrzydliwą wonią tłuszczu, co chłopcom dawało się dobrze we znaki. Okrzykami radości powitali więc propozycję Horgena, że warto by wybrać się na wycieczkę w głąb lądu idąc w górę biegiem potoku, jeżeli oczywiście, kapitan się na to zgodzi. Nielsen nie sprzeciwiał się wiedząc, że sumienny oficer zaopiekuje się chłopcami, a z dala od brzegu nie mogą się natknąć na jakieś groźne zwierzęta. W gruncie rzeczy tak morsy, jak i niedźwiedzie polarne lubią wodę i nie zapuszczają się w głąb lądu. — Wspaniale — cieszył się Finn — a Dag będzie ciągnął sanki! — Poczekaj, wariacie! — gasił jego zapał kapitan. — Po czym będzie je ciągnął? Nie widzisz, że nad brzegiem potoku nie ma śniegu? Finn miał bardzo zawiedzioną minę. — Pójdziemy zresztą niezbyt daleko, jak turyści — zdecydował Horgen. Chłopcy zajęli się od razu przygotowaniami do drogi. Ponieważ z wygotowywaniem tłuszczu nie było specjalnie dużo roboty, kapitan zgodził się, by poszedł razem z nimi marynarz Olaf, zastrzegł się jednak, by wrócili najpóźniej w ciągu trzech dni, a on nie musiał martwić się o syna, którego lekkomyślności stale się obawiał. — Nie będziemy brali namiotu, prześpimy się w śpiworach, wystarczy jeden mniejszy dla chłopców i drugi większy, dla Olafa i dla mnie — dysponował Horgen. Żywności wzięli z sobą na trzy dni: kotlety z morsa i wieloryba, owoce w konserwach, herbatę, dalej maszynkę benzynową, dwa litry benzyny, zapałki i różne drobiazgi. — A Dag co będzie jadł? — zaniepokoił się Finn, aż Horgen śmiał się z niego. — Nie martw ty się o niego, już on doskonale da sobie radę! Nie widziałeś, jak łapał gęsi śnieżne i te małe, szare ptaszki, takie podobne do naszych trznadli, co to kręcą się nam tutaj niemal pod nogami? Finn uspokoił się i już całą uwagę skierował na uzbrojenie. Wyliczył ojcu taką masę broni, jaką chciał zabrać na wyprawę, ze tamten w odpowiedzi wybuchnął śmiechem: — Ależ to cały arsenał! Komuż ty, chłopcze, wypowiadasz wojnę, lodowcom? Zastanów się: przecież z takim obciążeniem nie przeszlibyście nawet jednego kilometra w ciągu dnia! Uzgodniono ostatecznie, że obaj mężczyźni wezmą tylko colty, a bronią chłopców będzie nadal strzelba Finna. Kapitan dostrzegłszy smętne spojrzenie, jakie Jenik rzucał na broń Finna, nie powiedział nic i wrócił na statek. Zjawił się po chwili niosąc krótki, lekki, pięciostrzałowy sztucer z magazynkiem. — Masz Jeniku, to dla ciebie! — rzekł podając go chłopcu, który aż westchnął z radości, ale nie mógł uwierzyć, że to co słyszał to prawda. Nawet ręki nie wyciągnął po broń. — No weźże — uśmiechnął się kapitan — daję ci go naprawdę! Noszenie broni jest przywilejem mężczyzny, a ty dwa razy już dowiodłeś czynem, że umiesz zachować się jak mężczyzna! Teraz dopiero chłopiec przyjął broń i z sercem pełnym radości zaczął dziękować Nielsenowi. Kapitan pogłaskał go po twarzy i odszedł do pracującej załogi. — Jakaż wspaniała broń! — Finn podziwiał sztucer przyjaciela bez zazdrości, zaraz jednak wystąpił z projektem, że warto by ją wypróbować. — Chcecie urządzać zawody w strzelaniu — powstrzymał go pytaniem Horgen — czy wolicie iść na zbadanie wyspy? Obaj przyjaciele chcąc nie chcąc musieli się opanować i pomóc przygotować wszystko co potrzebne do zabrania na wycieczkę. Wyszli wczesnym rankiem. Pierwszy szedł Horgen niosąc żywność w plecaku. Za pomocą kompasu i małego kątomierza szkicował z grubsza przebytą drogę na mapie wyspy. Za nim obaj chłopcy, każdy z bronią na ramieniu i ładunkami w kieszeni, nieśli przedmioty nieodzowne do obozowania: lekkie aluminiowe naczynia, duże pudełka zapałek, maszynkę do gotowania. Było tego niewiele. Finn jako słabszy od Jenika niósł mniejszą paczkę, mimo to dopiero po drodze musiał się przyzwyczajać do nieprzyjemnego ciężaru. Pochód zamykał barczysty Olaf dźwigający na solidnych barkach dwa śpiwory, dwuosobową łódkę gumową i pompkę do napełniania jej powietrzem. Zabrany na wycieczkę Dag szalał z radości, obiegał idących wokoło, wypadał uszczęśliwiony daleko naprzód, to znów pozostawał gdzieś w tyle, poszukując zdobyczy. Żegnani życzeniami dobrej drogi przez załogę poszli razem z kapitanem, który towarzyszył im spory kawałek, a przy tej okazji przypominał synowi wszystkie jego obietnice i dobre postanowienia. Finn wprawdzie szczerze kochał ojca, ale kapitan upominał go tak surowo, że odetchnął z wielką ulgą, gdy Nielsen wreszcie ich pożegnał i zawrócił. Chłopak raźniej pobiegł naprzód i po chwili był już obok Horgena. — Którędy pójdziemy, proszę pana? — zapytał oficera spoglądającego właśnie na kompas. — Sprawa jest zupełnie prosta: będziemy trzymać się potoku. Przypuszczam, że kotlina stale się zwęża, wobec czego najłatwiejszą drogą będzie brzeg potoku. Przewidywania porucznika okazały się słuszne: początkowo droga nie nastręczała specjalnych trudności. Brzegi potoku zalegały gładkie, obłe kamienie, miejscami wśród nich pokazywały się gęste mchy. Teren wznosił się coraz bardziej stromo. Po pół godzinie drogi z daleka dobiegł ich jakiś głuchy łoskot. — Byłem tu już pierwszego dnia, oglądając teren przyszłego polowania — powiedział Horgen. — To wodospad tak huczy, tworzy go ten potok, tylko jeszcze trochę dalej. Zobaczycie go za chwilę, na razie opary przesłaniają widok — to mówiąc zanurzył w wodzie termometr. Chłopcy odczytawszy na nim piętnaście stopni nie mogli opanować zdumienia. — A tak, bliżej źródła woda będzie coraz cieplejsza. Przy ujściu do morza było tylko dwanaście stopni — wyjaśniał chłopcom Horgen. W piętnaście minut później stanęli przed stromym tarasem skalnym, wznoszącym się przed nimi na wysokość dobrych trzydziestu metrów. Z szumem i hukiem spadała z niego srebrzysta wstęga wody, uderzając w zapełniające koryto potoku kamienie, pędząc je i ścierając ich ostre krawędzie. — Jakże my się dostaniemy tam na górę? — martwił się Finn. Horgen zdjął z ramion plecak i poszedł zorientować się w sytuacji obok tarasu. Szli lewym brzegiem potoku, gdzie droga była łatwiej dostępna, co budziło nadzieję, że znajdzie się także jakieś dalsze przejście umożliwiające przedostanie się wyżej. Przejście takie dostrzegł w odległości mniej więcej pięćdziesięciu metrów od potoku: na zboczu tarasu rysowało się coś w rodzaju względnie dostępnej ścieżki, wydeptanej czy wykutej w kamieniu. Nie sięgała jednak samego szczytu — nieco dalej jak w pół drogi zagradzał ją zwał szeroko porozrzucanych odłamków i okruchów skalnych. Horgen przystanął, chwilę patrzył zamyślony rozważając, w jaki sposób mogła powstać ta przeszkoda. — Ktoś nam tutaj jednak utorował drogę! — cieszył się uszczęśliwiony Finn. — I ktoś zniszczył ją także zwalając te kamienie — dodał Olaf. — A musiał to być niezgorszy siłacz, prawda Olafie? — wtrącił Jenik. — Wystarczy spojrzeć na to usypisko. Nawet i pan nie dałby rady usunąć tych kamieni. — Słusznie, niezłe odłamy — przytakiwał zdumiony Olaf. — Wiecie, kto wyżłobił tę ścieżkę i kto ją później zniszczył? — odezwał się porucznik. — W skale wydrążyła ją woda, a potem przyszedł jakiś nieoczekiwany, gwałtowny wstrząs, prawdopodobnie trzęsienie ziemi, i on ją zawalił. Wobec tego ciepły potok wyszukał sobie inną drogę, o tu, w tym korycie, którym płynie teraz. — Trzęsienie ziemi? O, to musi być wspaniała rzecz — entuzjazmował się Finn. — Chciałbym to kiedyś zobaczyć! — Lepiej zrezygnuj z takich zachcianek — odpowiedział oficer. — A jeżeli już koniecznie chcesz przekonać się, jakie to uczucie, stań na kawałku żagla i poproś Jenika, by go szarpnął z całej siły, wyrywając ci go spod nóg. No, teraz musimy dostać się na górę. Przejście nie nastręczało specjalnych trudności, nie było tu śniegu, tylko oblewane wodą kamienie powodowały ześlizgiwanie się nóg. Przeszkodę stanowiły dopiero duże, zwalone głazy. Pierwszy wspiął się na nie Horgen zabierając z sobą linę. Przywiązanych kolejno do niej chłopców wciągał z asekuracją na górę, potem po linie przetransportował wszystkie zapasy. — A Daga tam zostawimy? — zaniepokoił się nagle Finn słysząc na dole gwałtowne psie ujadanie. Dag włóczył się gdzieś dotąd nad brzegami potoku, przybiegł w ostatniej chwili, kiedy już Olaf gotował się do przeprawy przez przeszkodę. Niewiele brakowało, by zapomnieli o psie. — Nie martw się, Finn, wezmę go na plecy! — krzyknął z dołu marynarz. Wsadził Daga do jednego ze śpiworów i przymocował sobie na plecach. Był to niemały ciężar, pies ważył co najmniej pięćdziesiąt kilo, ale barczysty marynarz dał sobie z nim radę. Po chwili lekko zdyszany stanął wśród reszty uczestników wyprawy, a Dag dotknąwszy łapami ziemi ogromnie był zadowolony. Znaleźli się na dużej skalnej płaszczyźnie, potok rozlewał się tu szeroko i płynął powoli, bo grunt nieznacznie tylko wznosił się ku górze. Nie było tu także mgieł i oparów, widoczność stosunkowo dobra. W pobliżu nagie, pozbawione śniegu i roślinności skały. Powierzchnię płaszczyzny, o podstawie prawie pół kilometra, zamykały zbiegające się w głębi pokryte śniegiem i lodem zbocza gór, nadając jej kształt trójkąta. — Nie wiem, czy pójdziemy dalej — powiedział Horgen rysując w notatniku plan okolicy. — Proszę pana — odezwał się nagle podniecony Jenik wskazując ręką pobliskie ciemne skały — tam gdzieś Dag poleciał... Okazało się szybko, że tam właśnie jest przejście. Tworzyły je dwie wielkie, czarne ściany bazaltu, odległe od siebie wszystkiego o dwa metry. Dołem między nimi płynął potok, który dotąd był im drogowskazem. Woda tu nie była głęboka, przejście nie nastręczało więc trudności. Za owym przesmykiem stanęli zdumieni: ogłuszył ich wrzask setek ptasich głosów. Nie były to wdzięczne trele naszych leśnych mieszkańców, ale ostry, przejmujący krzyk polarnych alek, kaczek, mew, gęsi śnieżnych oraz innych skrzydlatych mieszkańców tych okolic, których nawet pan Horgen nazwać nie potrafił. Jazgot, jaki czyniły, był tak ogłuszający, że nasi wędrowcy musieli porozumiewać się ze sobą krzykiem. Nie mniej także zaskakujący był widok, jaki roztoczył się przed ich zdumionymi oczyma. Oto rozstępujące się skały otaczały dość szeroką kotlinę, niemal całkowicie wypełnioną wielkim, przejrzystym jeziorem zielonkawej wody. To z tego jeziora wypływał ów potok ciepłej wody, który ich aż tu zaprowadził. Powietrze nad jeziorem było przejrzyste; przeciwległe brzegi, odległe o blisko dwa kilometry, jak obliczał Horgen, widać było wyraźnie. Uwagę ich zwróciło inne zjawisko — w kilku miejscach, z prawej i lewej strony jeziora, snuły się nad wodą kłęby białej pary, przesłaniając część brzegów jakby gęstą zasłoną. — To tam biją ciepłe źródła — domyślił się Horgen. — Jak my się przedostaniemy przez to jezioro? — spytał Jenik. — Jeszcze nie wiem — ruszył ramionami oficer. — Czy da się je obejść nie wiem, opary zasłaniają część brzegu. — Jak tu gorąco — zauważył Olaf ocierając czoło i zrzucając przyniesiony plecak na brzeg, zasypany szarym pyłem i dziwnymi, szklistymi kamieniami. Potwierdzili zgodnie wszyscy, że jest bardzo ciepło. Horgen sięgnął po termometr, po chwili cienki słupek rtęci zatrzymał się na dziesięciu stopniach powyżej zera. — Skądże się to ciepło bierze? — pytał Finn. — Tam na dole, w obozie, jest stale temperatura poniżej zera! — W pierwszym rzędzie z jeziora — odpowiedział Horgen i przywiązawszy sznurek do termometru zanurzył go w wodzie. — A może także i z ziemi. Przyjrzyjcie się: wszystko to razem wygląda jak ogromna, wypełniona wodą misa. Przypuszczam, że nie popełnię błędu twierdząc, iż znajdujemy się w kraterze wulkanu. Wśród okrzyków zdumienia chłopcy zaczęli rozglądać się wokoło. Było tak, jak mówił Horgen: czarne, bazaltowe skały niby brzegi misy zamykały w krąg jezioro, na stromych, niedostępnych zboczach nigdzie ani śladu śniegu. Byłoby tu dość ponuro, gdyby nie jasne wody jeziora i przylegające do niego w kilku miejscach zielone smugi bujnej roślinności. Także ptaki, kręcące się w powietrzu nad jeziorem i nad brzegami, ożywiały dość smutny charakter krajobrazu. — Czy to wygasły wulkan? — zapytał Jenik. — Z wulkanami nigdy nic nie wiadomo — kręcił głową Horgen. — Dawni Rzymianie byli przekonani, że Wezuwiusz jest wygasłym wulkanem, aż nagle wybuchnął i w ciągu paru godzin zniszczył trzy kwitnące miasta. — A gdyby tak ten wulkan wybuchnął teraz? — zaniepokoił się lękliwy Finn. — To bardzo mało prawdopodobne — uspokajał go Horgen. Podniósł z ziemi kilka szklistych kamieni i oglądał je uważnie. — Popatrzcie, chłopcy, takie właśnie rzeczy wyrzuca z wnętrza ziemi wulkan, gdy następuje wybuch. To zastygła lawa, piasek wraz z innymi składnikami ziemi stopiony skutkiem ogromnego żaru na coś w rodzaju szkła. Ale na kamieniach tych widać długotrwałe działanie powietrza, dowód, że leżą tu już od bardzo wielu lat. Wyjęty z jeziora termometr wskazał jego temperaturę: piętnaście stopni. Po chwili mała grupka ludzi ruszyła prawym brzegiem w stronę miejsca, gdzie widoczny był szeroki na kilka kilometrów pas zieleni. — Czy nie czas na obiad? — odezwał się nagle Finn zmęczony już parogodzinną wędrówką. — Trzeba będzie odpocząć — powiedział Horgen. — Wszyscy już jesteśmy głodni. — Szkoda, że nie mamy tu dubeltówki i ładunków śrutowych, które nam tatuś pożyczał na Przylądku Flory! — żałował Finn. — Tyle tu ptaków, świetny byłby obiad! — dodał mały łakomczuch. — Nie chciałbyś jej nieść, bo jest ciężka. A dlaczego nie zajmiesz się łowieniem ryb, popatrz, ile tu ryb w wodzie! — zachęcał go Horgen wskazując śmigające pod powierzchnią jeziora cienie. — Ba, żebym miał wędkę! — westchnął smętnie Finn. Okazało się, że przewidujący oficer zabrał z sobą wędkę, brak było tylko wędziska. Ale przy brzegu jeziora rosły dość wysokie szuwary, z których chłopcy szybko zrobili wędzisko. Początkowo omal się nie pokłócili o to, kto weźmie w rękę wędkę, ale już za chwilę niecierpliwy Finn dobrowolnie oddał ją Jenikowi i zaczął biegać po brzegu. — Finn, tylko nigdzie nie odchodź! — upominał go surowo Horgen. Chłopak obiecywał najuroczyściej. Przez chwilę pomagał Olafowi przygotować maszynkę do gotowania i naczynia, potem zaczął zbierać rosnące dokoła drobne kwiatuszki. Były one przeważnie białe lub bladożółte. Horgen rozpoznał w nich te same gatunki, jakie rosną w Europie, tylko bardziej skarłowaciałe i mniej barwne. — Zupełnie nie mają koloru — narzekał Finn. — Chciałem jakichś ładniejszych na bukiecik dla tatusia! — Brak im słońca, mój drogi — odparł Horgen. — Mają go tu niewiele i nie grzeje tak jak u nas. Spójrz na ten kwiatek — wskazał mały, żółty kielich z dość dużymi płatkami. — To jest mak polarny! — Oh, jakiż bledziutki! U nas jest tak jaskrawoczerwony! — dziwił się Finn. Podobnie blade były także i inne drobne zebrane przez niego kwiatki. — A to jest bardzo ważna roślina! — Horgen trzymał w ręce mały, biały kwiatuszek z kielichem w kształcie łyżeczki. — Rośnie ona także i tam, gdzie nie ma ciepłej wody, w dalekich okolicach polarnych. Już przed wielu setkami lat znali ją żeglarze jako doskonały lek przeciwko szkorbutowi. Jenik obejrzał się, by spojrzeć na biały kwiatek, ale nagle krzyknął z radości: — Oj, ryba, jaka wielka! Patrzcie, aż mi się wędzisko wygięło! Istotnie wędzisko wygięte było tak, iż zdawało się, że lada chwila rozleci się w miejscach, gdzie było wiązane. Horgen pomógł chłopcu wyciągnąć zdobycz. Po chwili na trawie rzucała się ogromna ryba, którą Olaf zabił zręcznym cięciem noża tuż za głową. Ważyła co najmniej trzy kilogramy. Obserwowali ją wszyscy z zaciekawieniem. Przypominała trochę płastugę z kształtu tułowia, różniła się od niej jednak ciemnymi plamami na grzbiecie i brzuchu. Miała także dziwaczne, wypukłe oczy po obu stronach spłaszczonej głowy. Horgen znał się dobrze na rybach słodkowodnych i morskich, teraz jednak był w wielkim kłopocie: do jakiego rodzaju zaliczyć zdobycz Jenika. — Niepodobna do żadnej z żyjących ryb, moi drodzy — rzekł wreszcie zamyślony. — Tak mi się zdaje, że to będzie ryba z gatunku, który w tej postaci przetrwał długi okres, zachował się od epoki trzeciorzędu, kiedy jeszcze nie było człowieka. — Tylko skąd ona się tu wzięła? — dziwił się Olaf. — Zawsze sobie wyobrażałem, że takie stworzenia nigdy nie żyły w krajach polarnych, bo przecież tam tylko śniegi i lody. — W krainach podbiegunowych ongiś było dużo roślin, drzew i zwierząt, mój Olafie — odpowiedział mu Horgen. — Dziś uczeni łamią sobie nad tym głowy, jak to było możliwe, ale tak było na pewno. Przecież na Spitsbergenie i na Ziemi Franciszka Józefa znaleziono węgiel, a węgiel to są skamieniałe lasy. Tymczasem Jenik złowił drugą rybę, podobną do pierwszej tylko trochę mniejszą. Horgen twierdził, że to zupełnie wystarczy dla wszystkich. Olaf miał zamiar zrobić z nich porządną zupę rybną, zastanawiał się tylko, czy mięso ich nie jest trujące. Ale porucznik uspokoił go mówiąc, że z żyjących na kuli ziemskiej ryb nie ma ani jednej takiej, której mięso nie nadawałoby się do jedzenia. Nagle obejrzał się: Finna nie było. Zaczęli go szukać. — Był jeszcze, kiedy wyciągaliśmy pierwszą rybę — przypomniał sobie wystraszony Jenik. — Nie ma także i Daga — zauważył Olaf. Horgen zaniepokoił się nie na żarty. — Słyszę szczekanie, tam, o tam! — krzyknął nagle Jenik wskazując w stronę skał, pod którymi kłębiły się znad wody gęste opary. Oficer ruszył biegiem, za nim skoczył Jenik. Dobiegli już na odległość jakichś stu metrów od owych kłębów pary, gdy zauważyli, że szczekanie przybrało mocno na sile, brzmiało wprost zajadle. Nagle z mglistych oparów wypadł Finn: pędził z pobladłą z przerażenia twarzą krzycząc rozpaczliwie: — Ratunku, ratunku! Jakiś smok!.. Za nim z mgły wyłoniło się coś dziwnego, coś jakby drzewo... Ukazało się goniące za chłopakiem potężne zwierzę z ogromnymi, rozłożystymi rogami. Przy nim skakał Dag, próbując chwytać je za nogi, ale bestia nie zwracała na niego uwagi. — Uciekaj, Finn! Już idziemy! — wołał zalękniony Jenik. Horgen od razu pojął całą grozę sytuacji, serce ścisnął mu lęk o życie chłopca. Nie mógł strzelić, brzeg był wąski, a na linii strzału Finn. Niepodobna było się wahać, zwierzę już doganiało Finna, szerokie łopaty rogów niemal sięgały pleców uciekającego chłopaka. W chwili najwyższego niepokoju wzrok jego padł na szeroki nóż Jenika, dar kucharza Jensena, który chłopiec zabrał z sobą na wycieczkę. Bez słowa wyrwał go chłopcu z pochwy i szalonymi skokami przebył przestrzeń dzielącą go od Finna. Szarpnął chłopca, doskoczył właśnie w momencie, gdy zwierzę już miało go rogami przygwoździć do ziemi, i szerokim zamachem wbił nóż w grzbiet aż po rękojeść. Bydlę ryknęło chrapliwie, opadło na przednie nogi i wreszcie zwaliło się na ziemię. Z rany szerokim strumieniem trysnęła posoka. Dag w dalszym ciągu tak zapalczywie atakował leżącą bestię, że trzeba go było odciągnąć. Blady jak śnieg Finn siedział na ziemi i trząsł się cały z przerażenia. — Ja chciałem tylko zobaczyć, tam gdzie się tak dymiło, czy nie ma jakiej drogi — wykrztusił wreszcie pokornie. — A Dag nagle zaczął szczekać i potem zobaczyłem, że leci na mnie jakieś drzewo... I zacząłem uciekać... — To drzewo to rogi łosia, którego Dag rozdrażnił — wyjaśniał Horgen uszczęśliwiony, że udało mu się uratować chłopaka w ostatniej chwili. — Nie dziwię się nawet, że wziąłeś je za drzewo, przyjrzyj im się! Chłopcy z podziwem oglądali olbrzymie, łopatkowato na końcach rozszerzone poroże. — Byłby mnie nimi przebódł! — jęknął wystraszony Finn. — A potem rozdeptał — dodał Horgen. — Przecież to olbrzymie zwierzę, gdyby się uniosło na tylnych nogach, miałoby dobre dwa metry. Bywają czasem w Kanadzie takie wyjątkowo duże sztuki, ale na wyspach polarnych nikt jeszcze łosia nie spotkał. Być może, że i on także jest przeżytkiem z dawnych czasów i utrzymał się tutaj tylko dzięki ciepłej okolicy nad jeziorem. Żywności miał tu zapewne dość, nie wiem tylko, gdzie się pasł, bo te brzegi są dosyć wąskie. — Może za tą kotliną jest jeszcze inna — zauważył Olaf, który właśnie nadszedł za nimi i z pomocą Jenika zręcznie zaczął obdzierać łosia ze skóry. — Może — zgodził się Horgen. Potem odprowadził Finna na bok, nie chcąc zapewne karcić go w obecności innych. I widocznie solidnie roztrząsnął mu sumienie, ponieważ Finn wrócił z wielce skruszoną miną. Do samego końca wycieczki zachowywał się już później wzorowo, tak że Horgen nie miał powodu się uskarżać. Z wielkiego cielska łosia Olaf wyciął najlepsze części mięsa i upiekł je. Było niesłychanie smaczne, obiad był świetny. A ponieważ świeżego mięsa było dosyć, więc Dag dostał większość kotletów z morsa i z wieloryba, a na dodatek porcję pieczeni z łosia. — Zostawimy tego łosia tutaj, a w drodze powrotnej zabierzemy sobie jeszcze tyle mięsa, ile nam będzie potrzeba — postanowił oficer i kazał Olafowi resztę mięsa owinąć w skórę łosia, by je nie rozszarpały ptaki. — Jaka szkoda, że nie możemy tych rogów zabrać, takie są piękne! — żałował Olaf. — Stanowczo za ciężkie — zdecydował porucznik. — Ale ten cios był wspaniały! Zabił go pan zwyczajnym nożem! — wyrażał swój podziw Jenik. — Nóż czasem jest bardziej niezawodny niż strzelba, bo możesz cios ulokować tak, jak chcesz. Tylko na to potrzeba siły — powiedział Horgen. — Dawni łowcy na amerykańskich preriach często dawali pierwszeństwo nożom przed strzelbami, rzucali się z nożem nawet na olbrzymiego szarego niedźwiedzia grizzli. Oczywiście mogli sobie na to pozwolić tylko ludzie nieustraszonego serca. Nie wiem, czy dziś zdobyłby się ktoś na to. Jenik przekonany był w duchu, że właśnie Horgen zrobiłby to na pewno. Wpatrywał się w niego z nabożnym szacunkiem, jak w bohatera z książek. — No to ruszamy! — postanowił oficer, gdy wszyscy dobrze wypoczęli. — Już piąta, chciałbym do wieczora obejść wraz z wami to jezioro dokoła. Pogoda była dobra, mimo że słońce nie świeciło, a niebo przesłaniały lekkie, białe obłoki. Ponieważ było ciepło, zapakowali płaszcze do plecaków i poszli dalej. Idąc „łosią ścieżką” — jak ją nazwał Finn — znaleźli się po chwili w kłębach białej pary ciągnącej od jeziora. Za tą zasłoną zginęła zupełnie tafla wody, słychać było tylko z tej strony jakieś syczenie i bulgotanie. — Tu gdzieś z dna jeziora musi bić gejzer gorącej wody — domyślał się oficer. Zanurzony w wodzie termometr wykazał temperaturę dwudziestu stopni, pięć stopni więcej niż za wąwozem, na przeciwległej stronie jeziora. — Ciepła kąpiel — cieszył się Finn. Oficer obiecał im, że rano wszyscy się tu wykąpią. Brzeg jeziora zwężał się, została ostatecznie tylko wąska ścieżka, tu i ówdzie zawalona dużymi głazami, na które trzeba było się wspinać. Posuwali się coraz wolniej. Horgen doszedł do przekonania, że nie uda im się do zmroku obejść jezioro dokoła. Była godzina ósma, gdy na ich drodze stanęła przeszkoda nie do przebycia: stroma bazaltowa skała wybiegająca ostrogą nad jezioro. O przejściu jej trudno było nawet myśleć. — Dosyć na dzisiaj! — zadecydował Horgen. Postanowiono zanocować u podnóża chroniącej ich z dwóch stron skały, z trzeciej strony zabezpieczenie stanowiło jezioro. Dostęp do obozowiska umożliwiała ścieżka, którą przyszli, a tej miał pilnować Dag. Miejsce było bezpieczne, mogli spokojnie położyć się spać. Ułożyli śpiwory na rozszerzającej się trochę w pewnym punkcie ścieżce, Olaf szybko upiekł kawałek łosiego mięsa. Chłopcy tak byli zmęczeni, że ledwie ułożyli się w śpiworze i otulili szczelnie, natychmiast usnęli kamiennym snem. Odkrycia i powrót Jenikowi zdawało się, że spał tylko chwileczkę, gdy obudził go wesoły głos Horgena: — Wstawajcie leniuchy, słońce już na niebie! — Oj — stękał Finn — jest już tam od dwóch miesięcy. Gdybyśmy chcieli stosować się do niego, niewiele moglibyśmy spać! A mnie się wydaje, że ledwie przed chwilką usnąłem! — To ładna chwilka — śmiał się Horgen. — Usnąłeś o dziewiątej wieczorem, a teraz już siódma, pełnych dziesięć godzin! — To mówiąc ściągał z siebie ubranie. Chłopców nie trzeba było zachęcać do kąpieli. Szybko zsunęli się do wody zachwyceni, że taka ciepła. — Nie oddalajcie się od brzegu — upominał ich oficer, a sam popłynął dalej chcąc opłynąć dokoła ostrogę skalną. Pod skałami jezioro było bardzo głębokie, mimo prób głębokiego nurkowania nie udało się dosięgnąć dna. Dostawszy się za cypel skalny Horgen zobaczył mocno wydłużoną zatokę; od strony wąwozu z przeciwległego brzegu zatoka ta była niewidoczna, ponieważ zasłaniał ją występ skalny. Bardzo był zawiedziony, gdy mimo dokładnego skontrolowania brzegów i tam nie udało mu się znaleźć żadnej drogi: strome, niedostępne ściany skalne opadały wprost do jeziora. Dopiero w dość znacznej odległości udało mu się dostrzec — po długim wypatrywaniu — kawałek płaskiego wybrzeża nad jeziorem. Zgrupowane tam skały tworzyły jakby jakieś budowle kamienne, bazaltowe słupy przypominały dzieło rąk ludzkich. Z daleka wyglądało to jak filary jakiejś świątyni. Horgen był przekonany, że w tym skalnym labiryncie znajdzie się przejście na bardziej otwarte przestrzenie, z których przywędrował łoś. Szybko powrócił do obozowiska. Zastał chłopców już ubranych na brzegu: nalegali na Olafa, by pośpieszył się ze śniadaniem, bo bardzo są głodni. Łatwo to udowodnili zjadając tyle łosiej pieczeni, że Olaf miał obawy, czy starczy zapasów na obiad. — Nie będziemy wracać po łosie mięso, może coś upolujemy, a jeżeli nie, to przecież w jeziorze ryb jest dosyć — przesądził sprawę porucznik. — Ale to żadne mięso! — protestował Finn. — Mówisz tak, jakbyś nie pochodził z Norwegii! — zirytował się na dobre Horgen. — Dla tysięcy twych rodaków jedynym mięsem, z jakim zetknęli się w życiu, jest latem świeża ryba, a zimą suszona! Finn zawstydził się i minę miał bardzo niepewną, ale szybko mu to przeszło i zapomniał o całej historii. Kiedyś później miał wspomnieć słowa Horgena i gorzko żałować, że z pogardą traktował ryby jako pożywienie. — A teraz zrobimy tak — rzekł Horgen — przeprawimy się łódką przez tę zatokę na jeziorze. Oczywiście, nie zmieścimy się w niej wszyscy, trzeba będzie to zrobić parę razy. Podwójne ścianki brzegów gumowej łodzi napełniało się za pomocą pompki powietrzem. Prócz tego ścianki te były w regularnych odstępach poprzeszywane i uszczelnione tak, że po napełnieniu powietrzem tworzyły szereg oddzielnych komór powietrznych. Stanowiło to zabezpieczenie na wypadek uszkodzenia którejś ze ścianek: w wypadku dostania się wody do jednej z takich komór, pozostałe dobre komory utrzymywały łódkę na powierzchni wody. Pierwsi popłynęli Horgen z Jenikiem. Ponieważ chłopak lżejszy był od dorosłego mężczyzny, zabrali także broń i śpiwory. Horgen wiosłował krótkim wiosłem, łódka powoli popłynęła przez jezioro. Jenikowi wydało się ono tak wielkie jak morze. Woda w nim była przejrzysta, ale głębia taka, że mimo jasno świecącego słońca niepodobna było dostrzec dna. Płynęli powoli, ponieważ Horgen musiał za pomocą wiosła utrzymywać właściwy kierunek łódki; długość jej była niemal taka sama jak szerokość, trudno więc było utrzymać ustalony kierunek, a przy wiosłowaniu łódka raz po raz obracała się dokoła własnej osi. — Nie chciałbym taką łódką płynąć na dłuższą odległość — odezwał się Horgen. — To znacznie bardziej męczące niż wiosłowanie na myśliwskiej łodzi. Może spróbujesz? Jenik wziął od niego wiosło i ruszył w oznaczonym kierunku. Już pierwsze pociągnięcie wlało do łódki kilka litrów wody. Jenik bardzo się zawstydził, a Horgen śmiejąc się dodawał mu otuchy: — Wiosłowanie jak na kajaku, to nie taka prosta sprawa! A tą odrobiną wody nie przejmuj się, łódka na szczęście jest tak szeroka, że nie dasz rady jej przewrócić, choćbyś i najgorzej wiosłował! Dalej jednak poszło trochę lepiej, a gdy dopływali do brzegu Jenik wiosłował już prawidłowo. Horgen nie omylił się w przewidywaniach: skały wznosiły się w znacznej odległości od brzegu, tworząc na przestrzeni kilkudziesięciu metrów szerokie, płaskie wybrzeże. Było nagie, bez śladu roślinności, pokryte ostrym, czarnym szczerkiem. Wyszli na brzeg i w pobliżu spostrzegli wpływający do jeziora strumień. Porucznik był zdania, że to ten sam, znany już im potok. — Zdaje się, że jego wody wypełniły krater wulkanu, a nadmiar ich spływa w dół ku morzu — tłumaczył Jenikowi. — Posuwając się wzdłuż jego brzegów na pewno dojdziemy do źródła potoku! Wrócił łódką na przeciwległy brzeg, przywiózł Finna i resztę plecaków, potem pojechał znowu. Teraz Olaf przewiózł Daga i raz jeszcze pojechał po porucznika. Szerokość zatoki wynosiła nie więcej jak kilometr, a jednak cała ta skomplikowana przeprawa trwała pełne dwie godziny. — Z powrotem pójdziemy drugą stroną, musi tam być jakaś droga — postanowił Horgen. Na pytanie Jenika, jak doszedł do takiego wniosku, wytłumaczył, że łoś musiał przecież w jakiś sposób dostać się na miejsce, gdzie natknął się na Finna, a ponieważ zwierzę to nie lubi długo pływać, należy więc sądzić, że przywędrowało jakąś ścieżką. — Jak tutaj jakoś straszno — zauważył Finn, gdy weszli w plątaninę głazów i skalnych ścian. Istotnie, ciemny bazalt robił ponure wrażenie, mimo że różnorakie kształty i rzeźba brył przedstawiały ciekawy widok. Raz były to regularne kolumny, to znów stoły i stołki, dalej jakby kazalnica i jakieś niewielkie jaskinie. W pewnej chwili Finn krzyknął ze zdziwienia: wołał, że widzi sylwetkę siedzącego murzyna. Podeszli bliżej i przekonali się, że to tak łudzący kształt kamiennej, bazaltowej bryły, nagiej i ponurej jak wszystkie inne. Droga, którą szli, była chwilami tak wąska, że musieli schodzić w koryto płytkiego na szczęście potoku, gdzie woda sięgała im do kolan. Ściany skalne zbliżały się ku sobie tak bardzo, że w dole panował półmrok, chociaż jasno świecące słońce stało dość wysoko na niebie. Dagowi najwyraźniej ta droga nie bardzo się podobała, chwilami warczał niespokojnie. Nagle z hałaśliwym szczekaniem rzucił się naprzód. Pobiegli za nim i już po paru krokach znaleźli się u wyjścia z wąwozu. Stanęli bez tchu w piersiach z podziwu. Przed nimi rozpościerała się szeroka, długa, niemal bez końca dolina — jeden wielki kobierzec zieleni. — Jak tu pięknie! — westchnął cicho Jenik wyrażając uczucie jakie ogarnęło wszystkich. Gdyby nie widok lodowca, prześwitującego między szczytami skał z obu stron doliny, gotowi by myśleć, że są na kwietnej łące gdzieś daleko na południu, w kraju, gdzie panuje łagodny klimat. Dolina miała kształt owalny, jej środkiem płynął potok. Tu bieg wody był już spokojny, struga wiła się powoli niby srebrzysta wstęga. Wokoło rosła bujna trawa sięgająca Dagowi aż po brzuch, dalej widać było nawet zagajniki karłowatych brzóz i niskich świerków. — Najbardziej zdumiewająca rzecz, jaką kto kiedy widział w krajach podbiegunowych — rzucił zamyślony Horgen. — Skądże to się tu wzięło? — dopytywał się Olaf nie mogąc otrząsnąć się z olśnienia. — Gotów człowiek pomyśleć, że jest w naszej drogiej Norwegii. — Wszystko to chyba sprawia ogień podziemny — rzekł Horgen. — Rano mierzyłem nad jeziorem temperaturę ziemi, stwierdziłem osiem stopni powyżej zera. Ta ziemia ogrzewana od spodu tworzy jakąś olbrzymią szklarnię, którą opala sama przyroda. — Patrzcie, co tam znów Dag goni! — krzyknął nagle Finn. Spojrzeli w stronę, którą wskazywał. Dag gnał za jakimś sporym zwierzęciem o szarawej sierści i niewielkich rogach. — To samica renifera — powiedział Horgen obserwując pogoń przez lornetkę. — Jest szybsza od Daga... Zresztą te eskimoskie psy wcale nie nadają się do ścigania zwierzyny, są zbyt ciężkie. Wcale się nie pomylił: po chwili zniechęcony Dag wrócił dysząc głośno ze zmęczenia. — O, tam jest całe stado reniferów — zawołał Jenik wskazując brzozowy zagajnik na skraju wielkiej, pokrytej szmaragdową trawą polany. Pasło się na niej stado blisko dwudziestu sztuk tych zwierząt, które zastępują Lapończykom krowę i konia. Widzisz, Finn, a ty martwiłeś się o obiad. Możesz teraz postarać się zdobyć dla nas coś smacznego do jedzenia! — powiedział Horgen. Chłopak poczerwieniał. W gruncie rzeczy miał dobre serce i chciał jakoś naprawić to, że poprzednio tak porucznika rozgniewał. — O nie, proszę pana, ja to już zostawię Jenikowi. Ma nowy sztucer, jeszcze z niego nie strzelał! — Jakiś ty dobry, Finn! — dziękował mu z zapałem Jenik. — Ale następny raz ty będziesz strzelał! — zdjął broń z ramienia i już chciał ruszyć. — Poczekaj chwileczkę — Horgen schwycił go za ramię — te zwierzęta ci nie uciekną. Co chcesz zrobić? — No... są trochę za daleko, chcę podejść bliżej, by strzał był pewniejszy — odpowiedział zmieszany Jenik. Olaf schwycił Daga za obrożę, Finn ścisnął mu ręką pysk, by nie spłoszył stada. — Zasadniczo masz rację — odpowiedział Horgen. — Ale chcąc się podczołgać do zwierzyny musisz pamiętać, by mieć zawsze wiatr w twarz. Skoro dmie on w poprzek doliny, musisz zatoczyć spory łuk, by dostać się pod wiatr. Bardzo będzie dobrze, jak obejdziesz ten zagajnik i ukryjesz się za skrajnymi drzewami. Wtedy ren cię nie zobaczy, chociaż przypuszczam, że wcale by się nie przestraszył, wątpię czy widział kiedykolwiek człowieka, więc nie wie, że to najgorszy wróg każdego zwierzęcia. Pozostali wszyscy na miejscu o jakichś pięćset metrów od stada, a Jenik schylony przemykał się wysoką trawą we wskazanym mu przez Horgena kierunku. Dolina w tym miejscu była zupełnie płaska, bez trudności więc dotarł do pierwszych drzewek brzozowego zagajnika. Zwierzęta pasły się tak spokojnie, że aż mu się ich na moment żal zrobiło. Ociągając się odsunął kolbę karabinu, który już przykładał do ramienia, ale przypomniawszy sobie słowa Leifa podczas polowania na morsy opanował swe uczucia. Mierzył sekundę, nacisnął spust. Dorodny renifer z pięknie rozgałęzionymi rogami wspiął się na zadnie nogi, potem runął na ziemię, a spłoszone stado rzuciło się do ucieczki. Jenik przyklęknął przy trafionej sztuce. Ren był martwy, celny strzał zabił go od razu. — Prawidłowo go trafiłeś, strzał w komorę — pochwalił go Horgen, gdy podeszli bliżej. — I tak być powinno. Marny to myśliwy, co nożem musi dobijać zwierzynę! No, teraz już sądzę, że Finn nie umrze z głodu! Zapadła decyzja obozowania na łące i przygotowania obiadu o wcześniejszej porze. Pozwoli to im wcześniej wyruszyć na przebadanie doliny, która robiła wrażenie bardzo długiej. Chłopcy nałamali brzozowych gałęzi i rozpalili ognisko, Olaf wraz z oficerem ściągali skórę z rena. Obiad zyskał ogólną pochwałę: mocny rosół z rena z pokrojonymi przez Olafa kawałkami mięsa i krucha pieczeń z rożna nad ogniskiem. Zjedli wszystko do ostatniego kęsa. Dag, mimo że pożywiał się solidnie przy swych przyjaciołach, polował także i samodzielnie. Zdaje się, że nie miał trudności ze znajdowaniem zdobyczy, tak przynajmniej świadczyło ostatnie trofeum, które — gdy nie miał już na nie ochoty — przyniósł zagryzione swemu młodemu panu. — Fe, cóżeś ty znów złapał? — oburzył się ze wstrętem Finn, gdy pies położył przed nim małe zwierzę, przypominające nornicę. — To leming, należy do gryzoniów bardzo pospolitych na Grenlandii i innych wyspach polarnego morza — rzekł oficer obejrzawszy zdobycz Daga. Pies był zdziwiony, że jego pan tak niewielki zdradza entuzjazm z powodu otrzymanego daru. To dziwne — zdawało się mówić jego spojrzenie — że ci się nie podoba. Mnie to smakowało, więc chciałem się z tobą podzielić. Widząc jednak, że pogardzono jego zdobyczą, wziął zwierzątko w zęby, podbiegł pod drzewko i psią metodą zagrzebał je w ziemi na zapas. Zaraz po obiedzie mała gromadka wyruszyła w drogę. Szli brzegiem potoku, który początkowo na płaskim terenie płynął prosto, później jednak wił się zygzakami wśród łagodnych wzniesień. Dolina była szeroka, porośnięta tylko wysoką trawą stanowiącą pewną przeszkodę w marszu. Zagajniki kuliły się pod ścianami skał, gdzie widocznie mniej były narażone na ostre, zimne, północne wichury. Otaczające dość płytką dolinę skaliste góry nie były bynajmniej wysokie, a jednak Horgen daremnie szukał wśród nich jakichś dostępnych wejść: chciał wydostać się na szczyt, by stamtąd objąć wzrokiem całą tę dziwną dolinę. Trzeba więc było, przy nanoszeniu szkiców na papier, posługiwać się tylko kompasem. W kilku miejscach po skałach spływały z lodowca rwące strumyki, łączące się w— dolinie z potokiem ciepłej wody. Horgen wiedział, że woda w nich jest lodowata, na tej podstawie osądził więc, że źródło samego potoku musi być bardzo gorące, skoro potok po tak znacznym ochłodzeniu zachowuje Jeszcze wiele ciepła. Domyślał się, co napotkają dalej, nie chciał jednak uprzedzać chłopców, by nie psuć im niespodzianki. Po drodze spłoszyli kilka razy stada renów i małe stadka łosi, ale wyglądało na to, że w dolinie tej nie ma zwierząt drapieżnych. Nigdzie nie napotkali śladów wilków, dość powszechnych w krajach północy. Jenikowi dziwna wydawała się stosunkowo niewielka ilość zwierzyny tam, gdzie nie ma żadnych jej wrogów. Horgen przyznał, że uwaga jego jest słuszna, ale dodał, że przyroda sama potrafi doskonale i celowo przystosowywać się do miejscowych warunków. Prawdopodobnie w tej dolinie zwierzęta mnożą się nie tak szybko jak gdzie indziej, gdzie mają dostateczne przestrzenie dostarczające im żywności, a także dużo naturalnych nieprzyjaciół. Rozmawiając szli coraz dalej kwitnącym stepem, nad którym unosiły się setki motyli o ciemnych barwach. Po czterech godzinach marszu chłopcy byli zmęczeni, marzyli już o solidnym odpoczynku, kiedy nagle do ich uszu dobiegł jakiś stłumiony hałas. — To chyba jakiś wodospad, chodźmy go zobaczyć! — wołał zaciekawiony Finn zapominając od razu o zmęczeniu. Łagodnie falisty teren głębszej części doliny i małe pagórki nie pozwalały nic dostrzec. Ruszyli więc znowu naprzód. Jak zwykle tak i teraz okazało się, że dźwięk może człowieka zwodzić. Chłopcom co chwila zdawało się, że są już o krok od wodospadu, a tymczasem wciąż nie było go widać. Szli już dobrą godzinę, minęli właśnie mały lasek karłowatych świerczków, rosnący na niewysokim lecz szerokim pagórku, gdy naraz dobiegający ich łoskot zabrzmiał dużo głośniej. Przyśpieszywszy kroku zeszli w dół, a tu niezwykle piękny widok uderzył ich w oczy: w odległości mniej więcej pół kilometra wznosiły się dziko poszarpane bazaltowe skały, poznaczone żyłkami jaśniejszego porfiru, pod tymi zaś skałami z hukiem biły w górę cztery potężne gejzery wznosząc swe wody do wysokości pięćdziesięciu metrów. Źródła te z hukiem i szumem wyrzucały wodę nieregularnie: raz słabsze strumienie, to znów olbrzymie strugi leciały z szaloną siłą w górę rozbijając się na subtelną mgłę wodną, w której promienie słońca igrały wszystkimi barwami tęczy. Obraz był pełen niezwykłego uroku. Minęła dobra chwila zanim nasi wędrowcy zdołali opanować pierwsze wrażenie i zaczęli głośnymi okrzykami wyrażać swój zachwyt. — Spójrzcie, jak tam na dole jest ślicznie! — wołał zachwycony Finn. Dokoła bijących w bliskiej od siebie odległości gejzerów wznoszące się tarasy utworzyły jakby sztuczną ścianę, zbudowaną z pięknego, jasnoróżowego kamienia. Stąd powstał olbrzymi zbiornik kłębiącej się wody, wylewającej się z jednej strony szerokim wodospadem, a ten spływając w dolinę zamieniał się w potok, którego biegiem kierowali się podczas całej wycieczki. — Oto jest źródło naszego potoku — powiedział Horgen. — A ten piękny kamień, tworzący tu olbrzymi, naturalny zbiornik, to sole wapienne, osadzające się z gorącej wody. Nazywa się trawertyn, służy jako kamień ozdobny do licowania fasad gmachów. U nas w Norwegii go nie ma, wiem jednak, że występuje w sporych ilościach w krajach Europy środkowej, na przykład na Słowacji. — Jakież to śliczne! — wzdychał zapatrzony Jenik nie mogąc oderwać wzroku od gejzerów. — I mamy naturalną gorącą wodę na zupę, nie potrzebujemy jej grzać! — zauważył praktyczny Olaf. — Bardzo być może — roześmiał się Horgen — że zupa z niej nie będzie dobra. Trzeba najpierw spróbować. Prócz tego radzę ci, byś zaraz zabrał się do gotowania, bo nie wykluczone, że ta woda zniknie za chwilę! Gejzery jakby tylko czekały na te słowa: fontanny gorącej wody traciły wysokość, wyrzucały coraz mniej wody, nim podeszli do brzegu zbiornika, z ziemi wydobywały się już tylko nikłe strugi. Ale Olaf oświadczył, że w zbiorniku jest tyle gorącej wody, że wystarczy na zupę i dla pułku żołnierzy. — Szkoda, że to już koniec — westchnął ze smutkiem Finn, gdy huk gejzerów ucichł zupełnie i strumienie wody opadły. — Nie przejmuj się tym, chłopcze! — pocieszał go Horgen. — Za czas jakiś pojawią się znowu, może nawet obudzą cię ze snu. Zazwyczaj gejzer po upływie pewnego czasu uzyskuje swą największą wydajność. Czasem między jednym, a drugim wybuchem mija kilka godzin, kiedy indziej nawet kilka dni. No, trzeba się napić tej wody! Próbując stwierdzili, że jak przewidywał Horgen woda ma przyjemny, lekko kwaśny smak. Potok zasilał jezioro, a w wodzie z domieszką siarki nie mogłyby żyć ryby. — Ależ gorąca! — żalił się Finn, który napełniwszy kubek niecierpliwie przytknął go do ust i poparzył sobie język. Horgen sprawdził termometrem: woda miała sześćdziesiąt stopni Celsjusza, należało jednak liczyć, że sam gejzer ma temperaturę znacznie wyższą, bo w chłodnym powietrzu woda utraciła już znaczną część ciepła, zanim jeszcze naczerpnięto jej do kubeczka. Olaf przygotowywał kolację z mięsa rena, które na wszelki wypadek zabrał, a Horgen musiał opowiadać chłopcom o gejzerach, które znał z parku narodowego w stanie Wyoming w Stanach Zjednoczonych oraz z Islandii. Do opowiadania porucznika chłopcy dodawali własne uwagi, bardzo typowe dla ich tak bardzo różnych usposobień. Wiecznie marzący o przygodach i skłonny do wybryków Finn głośno żałował, że nie ma tu takiego „szatańskiego gejzeru” jak w stanie Wyoming, który wyrzuca aż pod chmury czarne, cuchnące błoto, natomiast bardziej opanowany Jenik pragnął zobaczyć kiedyś te wspaniałe alabastrowe i opałowe tarasy, które według słów Horgena tworzą dokoła siebie niektóre gejzery. Horgen skończył swe opowiadanie właśnie wtedy, gdy Olaf miał już gotową kolację. Rozłożyli się obozem o sto metrów od gejzerów, by huk ich nie przeszkadzał w odpoczynku. Finn z rozkoszą wyciągnął się obok Daga na miękkiej trawie. Po kolacji, która była identyczna jak obiad, lecz wcale nie gorzej smakowała zgłodniałym wędrowcom, nikomu nie chciało się jeszcze spać. Słońce grzało przyjemnie, więc chłopcy zaczęli zasypywać Horgena taką masą pytań na temat gejzerów, wulkanów i trzęsienia ziemi, że nie mógł wprost nadążyć z odpowiedziami. Rozgadał się w najlepsze, gdy nagle zatrzęsła się pod nim ziemia i zaraz potem rozległ się huk jakby grzmotu. Chłopcy porwali się na nogi rozglądając się z przerażeniem, Dag zaczął ujadać jak szalony a Horgen siedział nadal spokojnie. — Popatrzcie na gejzery, to moment ich największej aktywności! — zwrócił uwagę pozostałym. Istotnie: strumienie wody biły wyżej jeszcze niż wieczorem, białe kłęby pary ścinającej się w chłodniejszym powietrzu przesłaniały szczyty ogromnych wodotrysków. Widowisko trwało całą godzinę, a huk był tak ogromny, że Horgen zdecydował się przenieść obozowisko do brzozowego zagajnika na pagórek. Gdy roztasowali się na nowym miejscu rzekł do chłopców: — Wiecie, że zapomnieliśmy o czymś, co powinien zrobić każdy solidny badacz na nieznanych terenach? — A mianowicie co? Wystawić straż na noc? To nie moglibyśmy się porządnie wyspać! — martwił się wygodnicki Finn. — Tutaj to niepotrzebne, nie ma tu ani ludzi, ani zwierząt drapieżnych. Zresztą mamy Daga — odpowiedział Horgen. — Chodzi mi o nazwanie nowo odkrytych części terenu! — Ach, to cudownie! — gorączkował się uszczęśliwiony Finn. — Musimy to zaraz zrobić! I powymyślamy jakieś fantastyczne nazwy! — Tak nie można — protestował Horgen. — Przede wszystkim sam byś je zapomniał zanim jeszcze wróciłbyś nad morze. A po drugie: wyśmieliby nas poważni geografowie, gdybyśmy im przedstawili takie propozycje. — To jakie nadamy nazwy? — pytał zawiedziony chłopak. — Może jakichś znanych osobistości albo miejscowości? — proponował Jenik. — To już byłoby lepiej, ale wybór byłby niełatwy. Zresztą: nazwiskami sławnych ludzi zazwyczaj nazywa się wiele miejscowości, a potem ludzie je mylą — twierdził Horgen. — Najlepiej będzie, jeżeli nazwiemy poszczególne miejsca zależnie od okoliczności — zaproponował. Chłopcom bardzo się to podobało. — Może zaczynając od zatoki, w której stoi na kotwicy „Isbjőrn”, nazwiemy ją Zatoką Ciepłej Wody — wystąpił z propozycją Olaf, co spotkało się z ogólną aprobatą. — A jezioro niech się nazywa Jeziorem Łosi — szybko wyrwał się Finn. Horgen drażnił się z nim żartem proponując nazwanie jeziora „Jeziorem Strachu”, ponieważ tam na widok rogów łosia Finn najadł się porządnego strachu. — Dolinę można by nazwać albo od gejzerów, albo od reniferów — wtrącił z kolei Jenik. Po krótkiej dyskusji ustalono pierwszą nazwę: Dolina Gejzerów. — Bo gejzer to coś znacznie bardziej niezwykłego niż zwyczajny renifer, którego zawsze przecież można spotkać u Lapończyków — argumentował Finn. Horgen wpisywał nowe nazwy na wyrysowanej po drodze mapie. — Zapomnieliście nazwać coś jeszcze, chłopcy — zwrócił im uwagę. — Lodowiec? — spytał Finn. — Nie lodowiec, ten ma już nazwę na wszystkich mapach świata: „Worcester”. Ale ten potok, który doprowadził nas aż tutaj! — Można by go nazwać jakoś według tego, że nas tak pewnie prowadził — zauważył dobroduszny Olaf. — Doskonale! — pochwalił go Horgen. — Nazwiemy go Potokiem Dobrego Celu. No, chłopcy, wszystko inne musimy odłożyć na jutro. Już dziesiąta, a jutro czeka nas forsowna droga. Chcę powrót załatwić w ciągu jednego dnia, obiecałem kapitanowi, że nie zabawimy poza obozem dłużej jak trzy dni. — Oh, jaka szkoda, że już musimy wracać! A tutaj jest tak ślicznie! — narzekał Finn. — Wcale ci nie tęskno do tatusia? Bo jemu do ciebie na pewno! — odpowiedział mu z wyrzutem Horgen. Zmęczeni marszem chłopcy noc przespali dobrze. Nie budziły ich nawet wybuchy gejzerów, które mimo znacznej odległości słychać było wyraźnie w obozowisku. W drodze powrotnej Horgen dorysował na mapie szkic doliny stwierdzając przy tym, że jest długa prawie dziesięć kilometrów i szeroka w miejscu najszerszym około pięciu. Zanim dotarli do skalistego wąwozu, spłoszyli kilka stad reniferów i łosi. Finn koniecznie chciał strzelać, ale Horgen nie pozwolił. — Dość mamy mięsa i z rena, i z łosia, po cóż więc niepotrzebnie mordować zwierzynę, gdy to nikomu nie przyniesie korzyści? Tacy jak ty myśliwi wyniszczyli stutysięczne stada bawołów na Dalekim Zachodzie, pozostawiając ich mięso na zniszczenie na preriach. Indianie, którzy polowali rozsądnie, zabijając tylko sztuki potrzebne do wyżywienia, stracili w ten sposób możność egzystencji, całe szczepy powymierały z głodu. A biali bardzo się dziwili, że Indianie tak ich nienawidzą i mordują, gdzie mogą! Jeszcze przed południem przeszli długi wąwóz zamykający drogę do Doliny Gejzerów, postanowili więc, że przed obiadem obejdą jezioro. Tym razem poszli prawym brzegiem, gdzie znaleźli dość wygodną, szeroką ścieżkę, jak to przewidywał Horgen. Rozbili obóz w tym samym miejscu co poprzednio, tam, gdzie Jenik łowił ryby. Olaf poszedł do zabitego łosia po kawał mięsa. Finn na pociechę zajął się łowieniem ryb: udało mu się złowić trzy małe rybki tego samego co uprzednio gatunku. Wyglądało na to, że żadnego innego gatunku większych ryb w tym jeziorze nie ma. Przy obiedzie Finn przypomniał sobie treść jakiejś książki o nieznanej, niedostępnej dolinie w Ameryce Południowej, gdzie przechowały się przedpotopowe zwierzęta fantastycznej wielkości. Dziwił się więc bardzo, że nic podobnego nie spotkali w Dolinie Gejzerów, chociaż Horgen uważał łosie za pozostałość z jakichś dużo wcześniejszych okresów. — Tu nic podobnego być nie może, mój drogi, po prostu dlatego, że nie ma po temu możliwości! Takie rzeczy zdarzają się przeważnie w powieściach, a czasem w reklamach przedsiębiorczych Szkotów, którzy „odkrywają” przedpotopowego potwora w Loch Ness, by zwabić naiwnych turystów. — Ale dlaczego to być nie może? — upierał się nieufny Finn. — Otóż dlatego, że przyroda posiada swe mądre prawa, którymi się rządzi, nie oglądając się na to, czy nam to odpowiada czy nie, i bez względu na to, czy możemy je zrozumieć. Każde stworzenie przeszło swój określony okres rozwojowy, który kształt jego ustalił w takiej postaci, że mogło się ono przystosować do nowych warunków i może egzystować nadal — jak powiedzmy człowiek i dzisiejsze zwierzęta dzikie i domowe — albo też skazał to stworzenie na wymarcie, a to przede wszystkim w takim wypadku, gdyby jego dalsze rozmnażanie się mogło zagrozić racjonalnemu rozwojowi wszystkich innych żywych stworzeń. W epoce jurajskiej na przykład żyły olbrzymie zwierzęta roślinożerne i wielkie drapieżce mięsożerne, wyposażone w potężne szczęki i niezwykłą siłę. Otóż te pierwsze zjadłyby wszelką roślinność na ziemi, gdyby się zbytnio rozmnożyły, a wówczas człowiek nie mógłby hodować swych zwierząt domowych. Tych zwierząt-olbrzymów nie mógł oswoić ze względu na ich wielkie rozmiary. A jeżeli chodzi o mięsożerne, to były one tak groźnie uzbrojone, że człowiek w stosunku do nich był bezsilny. Dopiero gdy przyroda wygubiła te zwierzęta, powstały na ziemi warunki do życia dla człowieka i innych mniejszych stworzeń. Nigdy w żadnych wykopaliskach nie udało się znaleźć kości tamtych zwierząt razem z kośćmi człowieka. To znaczy, że człowiek wtedy jeszcze nie istniał. Możecie więc tu zaobserwować całą logikę rozwoju przyrody! No, a teraz chłopcy zabierajcie plecaki! Idziemy dalej, do wieczora powinniśmy być na wybrzeżu! Gdy wieczorem dotarli nad morze, czekało ich serdeczne przywitanie. Opaleni na ciemno chłopcy tak wiele mieli do opowiadania, że aż kapitan musiał ich upomnieć, by mniej gadali, a więcej jedli. Horgen ani słowa nie powiedział o przygodzie Finna z łosiem, ale chłopak sam przyznał się ojcu, a kapitan wobec faktu przyznania się syna do winy i interwencji Horgena nie gniewał się na niego. Osamotnieni — I my tu także nie próżnowaliśmy — mówił rano Leif z dumą wskazując na brzegu ponad sto beczek tłuszczu, przygotowanych do przewiezienia na statek. Były tam także i beczki z nasolonym mięsem morsów, z którego najsmaczniejsze części miały być użyte na wyżywienie załogi, gorsze zaś przeznaczone były na sprzedaż do fabryk produkujących paszę dla zwierząt. Na boku zgromadzone były także skóry morsów. Finn nie posiadał się z radości, gdy Leif dał mu zgrabną uprząż dla Daga. Zaraz spróbował zaprząc psa do sanek, co po różnych perypetiach udało mu się, ale Dag od razu zaczął szarpać zębami nieprzyjemnie uciskające go rzemienie i dopiero porządne baty powściągnęły swawolę. Teraz z kolei pies postanowił zastrajkować i położył się obok sanek. Nie pomagały ani namowy, ani klapsy, dopiero gdy Finn podsunął mu pod nos porządny kawał tłuszczu z morsa, skoczył na cztery łapy, by dosięgnąć smacznego kąska. Finn śmiejąc się uskoczył, wabił pachnącym tłuszczem psa tak długo, aż ten dał się namówić i ruszył kłusem za chłopcem piszcząc z ochoty i nie zważając na to, że ciągnie za sobą sanki. Jenik zostawił Finna zajętego tresowaniem Daga, a sam poszedł pomóc Leifowi w sortowaniu żółtawych kłów morsów. Były wśród nich sztuki ważące po kilka kilogramów. Leif sądził, że za wszystkie razem uda się otrzymać wcale niezłą sumę. — Nie jest to tak dobra kość, jak prawdziwa kość słoniowa — mówił — ale w czasach, gdy słoni jest coraz mniej, wartość kłów morsów wzrasta w cenie. Kapitan wraz z Horgenem wybrali się na czoło lodowca wybiegające aż nad morze, sięgające stromą ścianą dość blisko szkunera. Po pewnych trudnościach udało im się wejść na wierzch, gdzie stwierdzili istnienie licznych szczelin. Ale doszli do przekonania, że sytuacja nie jest niebezpieczna i że „cielenie się” lodowca — co ma miejsce normalnie, gdy ciepła pogoda osłabi blok lodu głębokimi szczelinami — nastąpi znacznie później, kiedy „Isbjőrn” będzie już daleko. — Chyba że w tym czasie nastąpi jakiś poważny wstrząs — zauważył zamyślony Horgen. Ale Nielsen uważał taką możliwość za wykluczoną. Praca przy przewożeniu wszystkich zapasów tłuszczu, mięsa i kości, trwająca pełne trzy dni, dobiegała wreszcie końca. Wywieziono już także wszystkie naczynia razem z wielkim kotłem do wygotowywania tłuszczu. Obie pary sań stały właśnie obok szkunera, a ich zawartość wyładowywano na pokład. I kapitan, i Horgen byli na statku; przy pracy wyładunkowej zatrudniona była cała załoga. Na brzegu zostali tylko obaj chłopcy razem z psem. Zajęci byli pakowaniem swojej broni, kiedy się to zaczęło... — O Boże, Jeniku, ratuj!... Nie mogę utrzymać się na nogach! — krzyknął z rozpaczą śmiertelnie blady Finn. Jenik chciał podejść do niego, lecz ziemia kołysała mu się tak pod nogami, że nie mógł postąpić ani kroku, tylko zataczał się w miejscu. Spod ziemi dobiegało głuche dudnienie. Na oczach przerażonych chłopców frontowa część lodowej góry pochyliła się nad zatoką, zachybotała przez sekundę i ze straszliwym łoskotem zwaliła na krę, przy której stał na kotwicy „Isbjőrn”. Góra lodowa rozbiła krę, zanurzyła się i zaraz znów wypłynęła nad wodę. Przywaliła cały statek, który zniknął pod nią bez śladu. W tej samej chwili, jakby tylko czekając na sygnał, rozszalał się potężny orkan, przesłaniając wszystko aż pod niebo kłębami wirującego śniegu. Grzmot podziemny nie ustawał. Na brzegu całe skały dźwigały się w górę i ze straszliwym łoskotem toczyły się w dół. Jenikowi udało się wreszcie dopełznąć po rozkołysanej ziemi do Finna. Oślepiony smagającym mu twarz śniegiem szukał na oślep rękami, aż namacał bezwładne ciało kolegi i schwycił je w ramiona. Serce zamierało w nim z przerażenia na widok rozszalałych żywiołów, ale całym wysiłkiem woli powtarzał sobie, że nie wolno mu stracić przytomności, nie wolno ustąpić, trzeba wytrzymać za wszelką cenę. Na szczęście po kilku minutach wstrząsy ziemi, które najbardziej odbierały mu odwagę, ustały, lecz burza śnieżna trwała nadal napełniając powietrze ogłuszającym łoskotem. Skulony za głazem tuż obok namiotu Jenik nie próbował nawet szukać do niego drogi. Zadowolony był nawet, że Finn stracił przytomność, co oszczędziło mu widoku szalejących żywiołów. Głaz trochę osłaniał obu chłopców, ale powietrze było tak lodowate, że Jenik czuł jak drętwieją mu ręce i nogi. Ubrany był dosyć lekko, ponieważ jak dotąd pogoda była dobra. Teraz groziło mu niebezpieczeństwo, że zmarznie. Dobrze byłoby wykonać chociaż parę jakichś ruchów, by się rozgrzać, ale na to trzeba by położyć Finna na ziemi, a tego za nic zrobić nie chciał. Finn nie ruszał się, Jenik nie wiedział, czy przypadkiem nie jest skaleczony. W momencie katastrofy stojąc nieco dalej stracił go na chwilę z oczu. Mógł go dosięgnąć któryś ze spadających gęsto dokoła kamieni. Zaniepokojony zaczął dotykać rękami jego głowy, tułowia i nóg. Odetchnął z ulgą nie stwierdziwszy nigdzie żadnej rany. Nachyliwszy się nad ustami nasłuchiwał oddechu — bardzo słaby, ale był i to dość regularny. Doszedł do wniosku, że Finn po prostu zemdlał. Zawieja śnieżna nie ustawała, w powietrzu przewalały się nieustannie coraz inne odgłosy, towarzyszące polarnej burzy. Chłopak zaczynał powoli tracić władzę w rękach i nogach, czas wlókł się rozpaczliwie powoli. Kiedy później obliczył, okazało się, że trzęsienie ziemi trwało nie dłużej jak parę minut, orkan zaś najwyżej pół godziny — teraz jednak miał uczucie, że od pierwszego wstrząsu ziemi upłynęło już bardzo wiele czasu. Na szczęście ziemia przestała dygotać, ale przez targaną wichurą zasłonę śnieżną widać było nie dalej jak na metr. W pewnej chwili Jenikowi wydało się, że gdzieś z daleka słychać słabe szczekanie. Może to Dag... nie mógł jednak przypomnieć sobie, gdzie widział go ostatni raz. Teraz głos dochodził jakby od strony morza. Jeżeli w chwili, gdy odrywająca się od lodowca góra lodowa runęła na lód w pobliżu statku, pies był przy statku i ocalał, istniała wobec tego nadzieja, że i ktoś z załogi ocalał. Ta myśl dodała Jenikowi otuchy: świadomość, że mógłby zostać sam tylko z młodym przyjacielem w tej strasznej, lodowej pustyni, była wprost nie do zniesienia. Już na wpół byli przysypani śniegiem, gdy wreszcie zadymka uspokoiła się, lecz wciąż jeszcze wiał ostry wiatr i gęsta mgła uniemożliwiała orientację. Jenik wstał i aż się zatoczył w pierwszej chwili, tak miał zdrętwiałe nogi. Wytężał wszystkie siły, by nie wypuścić ze sztywnych rąk podtrzymywanego wciąż jeszcze Finna. Starał się przypomnieć sobie, gdzie powinien być namiot, zorientować się, gdzie sam się znajdował w chwili, gdy zaskoczył go kataklizm. W tamtą stronę pociągnął teraz poprzez śnieżne zaspy bezwładnego Finna. Po paru krokach zauważył zarys jakiegoś pagórka — to ich zasypany śniegiem namiot. Pochylił się wprawdzie pod naporem wichury, ale jednak wytrzymał. Jakże się Jenik ucieszył znalazłszy schronienie, gdzie mógł ułożyć przyjaciela! Podtrzymująca namiot żerdka była co prawda mocno pochylona, ale wewnątrz dość było miejsca dla obu chłopców. Wciągnął Finna do środka, owinął go znalezionym u wejścia do namiotu kocem i zaczął mu nacierać skronie śniegiem. Odetchnął z ulgą widząc powracające na bladą twarz chłopca rumieńce, znak, że w odrętwiałym ciele krew zaczyna krążyć żywiej. Wreszcie powieki Finna drgnęły, uniosły się lekko. — To już rano... — odezwał się cicho. Naraz szeroko otworzył oczy. Chwilę patrzył jak błędny w pochylającą się nad nim twarz Jenika, potem powróciła mu pełna świadomość i na twarzy odmalowało się przerażenie. Usiadł szybko i zaczął przeraźliwie krzyczeć: — Tatuś! Gdzie mój tatuś?... Jenik milczał, po twarzy jego spływały łzy. Finn zrozumiał. Ukrył twarz w dłoniach i wybuchnął rozdzierającym płaczem: — Nie żyje! Nigdy go już nie zobaczę... Nigdy już nie będę mógł mu powiedzieć, jak bardzo go kochałem, chociaż sprawiałem mu tyle kłopotów! Jenika serce ściskało się bólem, z oczu płynęły mu nieustannie łzy. Ale starał się pocieszać jakoś Finna. — Nie płacz Finn, przecież możliwe, że oni się uratowali. Słyszałem przed chwilą szczekanie Daga, a on był gdzieś tam koło statku! — Nie był tego zupełnie pewien, ale wmawiał to w siebie i w kolegę jako jedyną możliwą pociechę. — Gdy tylko wiatr ustanie i mgła opadnie, pójdziemy obaj popatrzeć! Ale Finn tylko głową kiwał i powtarzał z rozpaczą: — Nie żyje, wszyscy oni zginęli, pan Horgen i Leif.. Ja wiem, nie mów mi, że to nieprawda! Jenika na chwilę ogarnęło uczucie zabobonnego strachu. Może tak jest naprawdę, że to duch kapitana przemówił właśnie do syna? Bo Finn mówił z takim przekonaniem, że chłopak uwierzył na moment, czując zarazem, że jakaś lodowata ręka ściska mu gardło. Zatrząsł się ze zgrozy, ale wysiłkiem woli narzucił sobie rozwagę. — Finn, nie gadaj głupstw! — rzekł poważnie. — Jak możesz tak twierdzić, skoro nie masz żadnych dowodów? — odchylił płachtę zamykającą wejście do namiotu i wyjrzał na dwór. Nagle coś zimnego dotknęło jego ręki. Wystraszony cofnął szybko rękę, ale opanował się i wyjrzał na dwór. Przed namiotem leżał Dag skucząc cicho: tak był zmordowany, że nie miał siły szczekać, z szarpanej rany na grzbiecie ciekła mu krew. — Ależ ze mnie tchórz! — skarcił sam siebie głośno, wciągając psa za łapy do namiotu. Ułożył go obok Finna, który ukrył zapłakaną twarz w jego gęstej sierści. Pies z wysiłkiem wyciągnął język i zaczął lizać jego rękę. Nie, tak dalej być nie może — powiedział sobie Jenik w duchu. Musimy koniecznie zjeść coś ciepłego, i my, i pies. Zaczął szukać w kącie namiotu, w fałdach obsuniętej przez wichurę płachty. — Hurra, jest maszynka do gotowania! O, jest także jakaś zapomniana puszka! — zawołał radośnie namacawszy ręką maszynkę, którą zabierali z sobą na wycieczkę do jeziora i do Doliny Renów. Na wspomnienie tej kwitnącej doliny, napotkanej wśród groźnych, polarnych lodowców, Jenikowi nagle zrobiło się smutno. Co się z nią stało? Był przekonany, że trzęsienie ziemi zniszczyło ją bezpowrotnie, zabijając tam wszelki ślad życia. Tam zginęły tylko zwierzęta... A co się stało z ludźmi z „Isbjőrna”? Wszyscy byli dla niego tacy dobrzy... Tak serdecznie polubił kapitana, Horgena, Leifa! Osaczyły go smutne myśli, aż mu ręce opadły z żalu. A przecież czuł, że musi nad sobą panować, musi się bronić przed smutkiem... Szybko zabrał się do szukania benzyny. Powinny jeszcze być na dworze jakieś bańki z benzyną, której używano do rozpalania ognia pod kotłami przy wytapianiu tłuszczu. Tylko że wszystko tak wysoko przysypał śnieg, iż odnalezienie czegoś było nieprawdopodobne. Dźwiganie sterty twardego, sztywnego brezentu również wymagało wielkiego wysiłku; sięgając pod ciężkie fałdy omal się nie udusił. Wreszcie coś namacał. Cóż za szczęście, jakaś butelka! Tylko czy w niej coś jest? Wyciągnął ją na światło i otworzywszy aż krzyknął z radości: poczuł zapach benzyny, a było jej tam co najmniej litr. Po chwili maszynka już szumiała wesoło, a Jenik marynarskim nożem otwierał konserwę. Tego im właśnie bardzo było potrzeba: duża puszka potrawki, w której gęsto pływały pokrojone kawałki wołowiny. Postawił ją na ogniu. Wnet po namiocie rozeszła się tak przyjemna woń, że Dag podniósł głowę i zaczął wietrzyć. Gdy pies się poruszył, ocknął się także i Finn. Nie płakał już, nie lamentował, tylko szklanym wzrokiem patrzył przed siebie. Jenik zaniepokoił się jego stanem, postanowił zmusić go za wszelką cenę do jakiegoś działania. — Słuchaj Finn — zaczął — Dag jest skaleczony. Zrób mu jakiś opatrunek, a ja tymczasem poszukam potrzebnych naczyń dla nas i dla niego. Finn wziął od Jenika chusteczkę do nosa i zajął się raną Daga. Nie była zbyt głęboka, prawdopodobnie psa przywaliła kra przecinając mu skórę. Ogromne wyczerpanie było zapewne skutkiem walki, jaką musiał stoczyć z lodem i wichurą w obronie własnego życia. Finn ostrożnie skontrolował także wszystkie jego żebra, na szczęście żadne nie było złamane. — Ach Dag, Dag, gdybyś ty umiał mówić! Gdybyś mógł mi powiedzieć, co się stało z tatusiem! Słuchaj, widziałeś go, widziałeś kapitana?... Pies zdawał się rozumieć: na słowo kapitan zaszczekał cicho. Finn zareagował na to z wielkim ożywieniem. — Słuchaj, Jeniku — w głosie jego słychać było wyraźną nadzieję — chyba jednak tatuś żyje! Moja niania mówiła kiedyś, że jak przy psie mówi się o zmarłym, to pies zaczyna wyć! — Oczywiście, że żyje — Jenik starał się umocnić nadzieję Finna opartą na zabobonach. — Jak tylko się rozpogodzi, sam się o tym przekonasz! — W jaki sposób? Gdyby oni żyli, dawno już przedostaliby się na brzeg, żeby nas odszukać? — Finn znów tracił wiarę. — Mogło przecież zdarzyć się także co innego! — upierał się stanowczo Jenik. — Może orkan zagnał statek gdzieś dalej, przecież wichura była nie byle jaka. A jeżeli statek odniósł przy tym jakieś uszkodzenia? W takim wypadku dobrych parę dni potrwa nim się tutaj przedostaną. Na pewno jednak zorientujemy się, czy zginęli w zatoce, czy nie. Tu morze jest tak płytkie, że musielibyśmy zobaczyć szczątki szkunera, a zwłoki fale wyniosłyby na brzeg! — To prawda! — w głosie Finna znów odżyła nadzieja. — Chodźmy tam zaraz! — Wstał i chciał wyjść z namiotu, chociaż ledwie trzymał się na nogach. — Poczekaj — zatrzymał go Jenik — musimy najpierw coś zjeść. A przy tej pogodzie nic nie zobaczymy, mgła taka, że na dziesięć metrów nic nie widać! Mięso pachniało już w całym namiocie, chłopcy teraz dopiero poczuli, jak są głodni. Zabrali się do jedzenia, wydzielili także porcję Dagowi, po chwili duża puszka była już pusta. Pożywiwszy się nabrali sił i nastrój ich się poprawił. Jenik wyszedł z namiotu, by wytrzeć talerze śniegiem, a wróciwszy oświadczył, że wiatr przycichł znacznie i mgła zrzedła. — Możemy spróbować wyjść nad morze i na krę, poszukać „Isbjőrna” — zdecydował. Finn szybko wyszedł z namiotu, za nim Jenik, a na końcu Dag, który też już znacznie odzyskał siły. Uparcie wpatrywali się w morze, które teraz dziwny przedstawiało widok. W całej zatoce nie było ani śladu wolnego morza, wszędzie tylko drobna, kanciasta kra, spiętrzona w zwały i torosy. Ani śladu owej wielkiej, płaskiej kry, przy której zakotwiczony był „Isbjőrn”. Jenik znalazłszy pod śniegiem kilof i kawał liny przywiązał liną Finna do siebie i wbijając ostre okucie kilofa w lód odważył się wejść na krę. Na szczęście przy brzegu nie była spiętrzona zbyt wysoko, po pewnym wysiłku udało im się przejść z jednego lodu na drugi. Jenik spojrzał na lodowiec, czoło jego było dziwnie zniekształcone po oderwaniu się góry lodowej, zawsze jednak wskazywało miejsce, gdzie szkuner stał na kotwicy. Dosyć łatwo posunęli się jeszcze bardziej w tym kierunku. Nigdzie ani śladu jakichś szczątków. — A nie mówiłem ci, że lód nie zmiażdżył szkunera w zatoce? — oświadczył Jenik z tryumfem Finnowi. — Tak, to prawda, jest chyba gdzieś na morzu i wróci tu po nas. Znowu zobaczę tatusia! — chłopak uśmiechnął się uszczęśliwiony. — Dag, gdzie jest kapitan, słyszysz: kapitan? — pytał psa schwyciwszy jego głowę w dłonie. Pies wyrwał mu się, pobiegł na skraj gładkiej tafli lodu, na której stali, zwrócił głowę w stronę morza i głośno, radośnie zaszczekał. — Jest tam, gdzieś na morzu, Dag go czuje! — Finn był tak rozradowany, że i Jenik sam zaczynał w to wierzyć. — No widzisz, musimy teraz wziąć się w garść i zrobić wszystko co do nas należy, żeby kapitan wróciwszy nie zbeształ nas, że zachowaliśmy się jak smarkacze! Wracamy na brzeg i zabieramy się do porządków! — zakończył stanowczo. Tymczasem śnieg przestał już padać. Chłopcy wygrzebywali spod zasp rozmaite przedmioty, które pozostały na brzegu. — Później zrobimy spis tego wszystkiego — zdecydował Jenik — a teraz chodź, rozejrzymy się trochę po wybrzeżu. — Oj, oj, potok zniknął! — zawołał nagle z najwyższym zdumieniem Finn. I Jenik też dopiero teraz uświadomił sobie, że nie ma potoku. Natomiast wszędzie dokoła obozowiska leżało dużo odłamków bazaltu rozmaitej wielkości, pod którymi zniknęła także i część ich rzeczy. Jenik aż otrząsnął się na myśl, że przecież któryś z tych głazów mógł ich dosięgnąć, zabić na miejscu lub ciężko zranić, co w tych warunkach równało się śmierci. Cała okolica była bardzo zmieniona, a spowodowało to nie tylko zniknięcie potoku. Sam brzeg był teraz znacznie węższy, jakby skaliste góry przesunęły się bardziej nad morze. Przy dokładniejszych oględzinach okazało się, że to olbrzymie bloki skalne stoczyły się w dół i skupiwszy się u podnóża łańcucha gór stworzyły jakby jego ciąg dalszy. Powietrze ochłodziło się znacznie, nie tylko skutkiem groźnej wichury i dużej warstwy śniegu leżącego wokoło, ale także i dlatego, że zniknął potok ogrzewającej je dotąd ciepłej wody. Ten ostatni fakt spowodował zniknięcie wolnego morza w zatoce, którą teraz pokrywała bez reszty drobna, nagnana przez wichurę kra. — Nie ma już naszej Zatoki Ciepłej Wody! — zauważył ze smutkiem Jenik. Dzień dobiegał końca, obaj chłopcy tak byli zmordowani nadmiarem wrażeń i uciążliwym wygrzebywaniem rozmaitych rzeczy spod śniegu, że postanowili pójść spać. — Gdyby tatuś wrócił w nocy, to Dag go usłyszy i obudzi nas! — pocieszał się z ufnością Finn układając się w śpiworze obok Jenika. Po chwili obaj już twardo spali. Nad zatoką zaległa cisza. W daleką drogę W ciągu kilku następnych dni, kiedy z takim upragnieniem wyglądali powrotu „Isbjőrna”, całe brzemię trudności, w jakich się znaleźli, spadło na barki Jenika. Były to zupełnie odmienne przygody od tych, o jakich marzył w domu, jakie wyobrażał sobie tej nocy, gdy ukradkiem wymykał się z Narwiku. Często teraz wspominał matkę i siostrę, bywały chwile, że serce mu się ściskało z tęsknoty za nimi. Jakkolwiek skutkiem powstałych okoliczności charakter jego niezwykle dojrzał, to jednak był on szesnastoletnim chłopcem ze wszystkimi cechami i uczuciami właściwymi jego wiekowi. Nie uzewnętrzniał ich jednak ze względu na przyjaciela. Finn był co prawda tylko o rok od niego młodszy, ale z usposobienia znacznie bardziej od niego dziecinny. Przyczyniło się do tego wychowanie, a także dziedzictwo po obojgu rodzicach o tak odmiennych charakterach. Po matce Irlandce Finn odziedziczył wielką wrażliwość, a przede wszystkim nieokiełznany temperament. Brak mu było spokoju i rozwagi Jenika, wrażliwy i pobudliwy umysł gnał go stale od jednego wybryku do drugiego. Pierwsze dwa dni był pełen nadziei opartej na zachowaniu się Daga, potem, gdy daremnie wypatrywał masztów szkunera na horyzoncie, popadł w głębokie przygnębienie, graniczące niemal z rozpaczą, objaw wprost niezwykły w jego wieku. — Nie rozumiem, dlaczego tak łatwo tracisz wszelką nadzieję? — perswadował mu w takich wypadkach Jenik. — Przecież szkuner mógł mieć uszkodzenie silnika, steru czy też czego innego. W takim razie musi to dość długo potrwać, zanim się do nas dostanie. A może powstrzymały go lody, widziałeś przecież, ile tych lodów było po drodze, a jeszcze wicher nagnał ich więcej. Oni przecież wiedzą gdzie jesteśmy i na pewno wrócą po nas. Ostatecznie możemy tu nawet przezimować, mięsa z morsów mamy dosyć, a z kamieni i skór postawimy sobie bardzo ładną zimową chatę! Perspektywa budowy zimowej chaty rozchmurzyła nieco Finna, wnet się jednak okazało, że o zimowaniu na Ziemi Aleksandry nie ma co nawet myśleć. Czwartego dnia od chwili zniknięcia „Isbjőrna” powtórzyło się nagle trzęsienie ziemi, tym razem znacznie silniejsze. Trwało całych dziesięć minut, ale tulącym się do siebie z przerażenia w namiocie chłopcom wydawało się, że przeżyli wiek cały nieprawdopodobnej grozy. Głazy toczące się z gór spadały aż na sam brzeg, cudem wprost żaden z nich nie trafił w namiot. Gdy już po wszystkim chłopcy odważyli się wyjść z namiotu, spostrzegli, że ściana skalna niebezpiecznie przesunęła się ku wybrzeżu. Dzieliło ją teraz od morza wszystkiego pięćdziesiąt metrów; należało się spodziewać, że przy następnym wstrząsie brzeg zniknie zupełnie. Drugi wstrząs ziemi dokonał znacznie większych zniszczeń niż pierwszy. Od gór do morza otwarła się w ziemi szeroka na dwa metry i bardzo głęboka szczelina. Przebiegała w odległości około dziesięciu metrów od namiotu, a Jenika najbardziej przygnębił fakt, że przepadły w niej wszystkie beczki z mięsem morsów z wyjątkiem jednej. — Ja tu nie zostanę, Jeniku! Uciekajmy stąd natychmiast, od razu! — wołał na widok tego spustoszenia przerażony Finn. — Nie bój się, teraz na pewno parę dni będzie spokój, a potem będziemy już daleko! — uspokajał go Jenik. — Zaraz zaczniemy przygotowania do drogi, tylko musimy najpierw zastanowić się, dokąd się udać? — Wracajmy na Przylądek Flory — radził Finn. Ale Jenik był innego zdania. Rozwinął otrzymaną od Horgena mapę, na której był wyrysowany cały archipelag Ziemi Franciszka Józefa. Szczęściem przenosząc się do zatoki chłopak zabrał ją wraz ze swymi rzeczami. — Popatrz, jesteśmy tutaj, na północnym wybrzeżu Ziemi Aleksandry — pokazywał Finnowi. — Do wyspy Northbrook, gdzie jest Przylądek Flory, strasznie daleka droga. Zresztą: tam nikogo nie ma, a kto wie czy w tym roku przybije tam któryś z łowców fok? Chata jest zniszczona, wątpię czy zdołalibyśmy naprawić ją tak, by można w niej było mieszkać przez zimę. Możemy zrobić co innego. Mówił mi pan Horgen, że na wyspie Hookera, w Zatoce Cichej, jest stała radziecka stacja meteorologiczna. Mają tam także radio, będą mogli podać do kraju wiadomość o nas i o „Isbjőrnie”. Do wyspy Hookera jest bliżej niż do wyspy Northbrook. Jeżeli będziemy stale trzymać się brzegów Ziemi Aleksandry, a potem brzegów Ziemi Jerzego, dostaniemy się do Cieśniny Brytyjskiej. Przejdziemy ją po lodzie lub przepłyniemy łódką, a po drugiej stronie jest już wyspa Hookera. Razem to będzie około dwustu kilometrów drogi, o połowę mniej niż gdybyśmy się skierowali na Przylądek Flory. Finn zgadzał się na taki plan, zaraz więc rozpoczęli przygotowania do podróży. Tak się szczęśliwie złożyło, że całe ich wyposażenie na wycieczkę do Doliny Gejzerów pozostało na brzegu i nie uległo zniszczeniu podczas obu wstrząsów ziemi. Mieli więc łódkę gumową, która mogła pomieścić ich obu wraz z Dagiem, prócz tego obok namiotu zostały i sanki Finna; teraz mogły im oddać wielkie usługi. Jenik liczył się z tym, że większą część drogi będą musieli przebyć po lodzie, ucieszyła go myśl, że Finn nauczył Daga ciągnąć sanki. Nie pociągnie ich co prawda sam, zwłaszcza gdy będą mocno naładowane, ale można było oczekiwać, że przy pomocy ich obu sanki zdadzą egzamin. Dla porządku Jenik zrobił spis wszystkich zapasów i wyposażenia, jakie chcieli zabrać. Z broni była małokalibrowa, jednolufowa strzelba Finna wraz z setką nabojów, dalej sztucer Jenika i dziesięć magazynków po pięć nabojów każdy, jego nóż marynarski, prezent od kucharza z „Isbjőrna”, oraz siekierka, którą Olaf zabrał ze sobą na wycieczkę. Był także ich śpiwór, ale ośmioosobowy namiot zbyt był duży i ciężki, by mogli go ze sobą zabrać. Wobec tego Jenik postanowił, że z jego podwójnych płacht uszyje mały namiot dwuosobowy. Z pewnymi trudnościami udało mu się to wykonać. Teraz cieszył się, że Leif na pokładzie szkunera nauczył go szyć. Resztę wyposażenia stanowiły: maszynka benzynowa, dziesięciolitrowa bańka benzyny i podręczna torba Leifa, którą stary bosman pozostawił na brzegu. Były w niej rozmaite drobne i bardzo użyteczne przedmioty: od aparatu do lutowania, młotka, obcążków, aż do igły i kłębków mocnych sznurków. — Oto prawdziwa torba dla rozbitków! — chwalił ją Jenik szyjąc namiot za pomocą igły i mocnych, lnianych nici znalezionych w torbie. Prócz rzeczy zasadniczych były jeszcze drobniejsze, ale nie mniej użyteczne, jak blaszane pudełko z zapałkami, kompas Jenika, podarunek od Leifa, zegarek idący jeszcze stale według czasu z Norwegii, mapa od Horgena i rozmaite drobiazgi. Z żywności chcieli zabrać ze sobą całą beczułkę solonego mięsa morsów, jeszcze nie napoczętą, ale na sanki Finna była ona zbyt ciężka, więc Jenik — chociaż bardzo niechętnie — oddzielił z niej około trzydziestu kilogramów mięsa i ułożył ciasno w dwóch blaszankach po benzynie. Załadowali sanie aż po sam wierzch, najcięższe rzeczy — jak mięso i benzyna — na dole, a namiot, śpiwór, maszynka do gotowania i mały zapas benzyny w butelce — na wierzchu. Broń umieścili w łódce, żeby była pod ręką. Wszystko razem wraz z saniami musiało ważyć do stu kilogramów. Jenik miał wątpliwości, czy dadzą radę to uciągnąć. — Zapomnieliśmy o najważniejszej rzeczy! — zawołał nagle uderzając się ręką w czoło. Kończył właśnie przywiązywanie ładunku grubym sznurem na wyładowanych aż po uchwyt sankach. — O czym? — zapytał Finn. — Jak przedostaniemy się z tym przez wodę! Przecież to samo nie popłynie, a do łódki się nie zmieści, jest tam miejsce jedynie dla nas obu i Daga — odpowiedział zatroskany Jenik. Przeszedł parę kroków. Naraz twarz mu się rozjaśniła. — No tak, to jest możliwe! — zawołał uradowany. — Widzisz, jest tu cała masa pustych blaszanek po benzynie. Zalutujemy wieczka, żeby woda nie dostała się do środka, i zrobimy z nich prom pływający po wodzie, a na niego załadujemy sanki. I natychmiast zabrał się do pracy. W ciągu dwóch godzin udało mu się małą lutownicą Leifa zalutować szczelnie osiem blaszanek. Powiązał je mocno drutem, który w wielu miejscach przylutował, i w ten sposób otrzymał lekką, zaledwie dziesięć kilo ważącą tratwę. Potem obaj chłopcy zdjęli wszystko z sanek i mocną linką przywiązali tratwę z blaszanek do ich dna. Płozom to nie zaszkodzi, gdy zanurzą się w wodzie, a w ten sposób sanie mogą każdej chwili zamienić się w pływającą tratwę. Dopiero na blaszankach bardzo mocno przywiązali wszystkie swe rzeczy. Jenik miał ochotę sprawdzić, jak sanki będą pływać, ale nie było przy brzegu ani metra wolnego morza, trzeba więc było poczekać, aż gdzieś na nie trafią. Siódmego dnia od chwili zniknięcia szkunera wszystko było gotowe. Jenik nalegał, by ruszać. Pogoda była sprzyjająca, większą część dnia świeciło słońce i wiał stosunkowo słaby zachodni wiatr. Przygotowali sobie obiad z pieczonego mięsa morsów i z owsianych sucharków, potem mieli puścić się w drogę. — Jeszcze jedną rzecz zrobimy — powiedział Jenik. — Zostawimy tu wiadomość o naszej dalszej drodze, gdyby mimo wszystko powrócił tu „Isbjőrn” albo przypadkiem zjawił się ktoś inny! Wypisali dokładny meldunek po norwesku i angielsku, Jenik zrobił z blachy pudełeczko, do którego włożyli kartkę. Zalutował je starannie i włożył pod stertę kamieni, ułożonych w kształcie piramidy na widocznym miejscu. Na szczycie małej piramidki zatknęli norweski sztandarek, który dotąd powiewał nad dużym namiotem. — No, Dag, a teraz zabieramy się do pracy! — powiedział Finn. Pies opierał się trochę, ostatecznie jednak pozwolił się zaprząc. Jenik przywiązał do poprzeczki na przodzie sanek mocną linę za oba końce, pętlę zarzucił sobie na szyję i przeprowadził pod ramionami. Miał ciągnąć sanki wraz z Dagiem, a Finn z tyłu miał je popychać. — A teraz jazda, do domu! — wołali wesoło obaj chłopcy zapierając się nogami w śnieg. Napiął mięśnie także i Dag, sanie zaczęły się powoli ślizgać po przykrytym zlodowaciałym śniegiem brzegu. Po krze lodowej Brzegiem, po dość gładkiej i twardej skorupie śniegu, szło im się stosunkowo łatwo, ale przy wjeździe na pierwszą krę lodową zaczęły się trudności. Za pierwszą, mniej więcej sto sążni długą, ukazała się druga, stercząca dość wysoko nad tamtą. Daremnie Jenik szukał jakiegoś przejścia, nie pozostawało nic innego, jak za pomocą liny wciągnąć sanie na górę. Chłopcy mordowali się z tym całą godzinę, zaprzęgli i Daga do liny, ale nic nie pomagało: sanie były zbyt ciężkie, a powierzchnia lodu nierówna, chociaż Jenik siekierą wygładził kanty i zgrubienia. — Wszystko to na nic, trzeba zdjąć cały bagaż i przenieść go częściowo — rzekł po chwili ocierając pot z czoła. Finn gasił tymczasem pragnienie śniegiem, ale skarżył się, że po nim jeszcze bardziej piecze go w gardle. — Leif mówił, że śnieg jest niedobry — przypomniał sobie Jenik rozglądając się wokoło. — O, tam jest stary lód, w nim nie ma już soli! — wskazał małą, szarozielonkawą krę o parę kroków dalej. Nacięte kawałeczki lodu włożyli do ust i zabrali się do przenoszenia rzeczy. Upłynęły dobre dwie godziny zanim znów byli gotowi do drogi. Szczęściem druga kra była znacznie większa i dość gładka, za nią natrafili na nieznacznie tylko pofałdowane pole lodowe, przez które przeciągnęli sanie bez specjalnych trudności i bez zdejmowania ładunku. Byli już kompletnie wyczerpani, gdy Jenik zdecydował, że dosyć tego na pierwszy dzień. Mimo że szli pełnych pięć godzin, wciąż jeszcze widzieli chorągiewkę norweską, powiewającą na brzegu zatoki. Jenik przypuszczał, że przeszli wszystkiego niecałą milę morską. Byli już co prawda na morzu, ale wszędzie, jak daleko mógł sięgnąć wzrokiem, widział tylko spiętrzoną w zwały drobną krę. Wśród spiętrzeń rysowały się gdzieniegdzie wgłębienia, gdzie można było się spodziewać szczelin z wodą, pokrytą jedynie cienkim lodem i śniegiem. Jenik postanowił w duchu, że po drodze będzie bardzo uważał, by nie dostać się w jakąś pułapkę. W odległości około pół mili na prawo wznosiły się nadbrzeżne skały wraz z lodowcem, ale nie wyglądało na to, by brzeg tam był płaski, chociaż Jenik rozglądał się bardzo uważnie. Nie pozostawało więc nic innego, jak wędrować nadal po lodach trzymając się blisko brzegów, by nie zabłądzić. Bardzo szybko ustawili namiot: kołki z linami wbili w śnieg, wnieśli do namiotu śpiwór, potem wsunęli się tam sami. Dag miał pozostać na dworze i pilnować. Eskimoski pies nie przejmował się noclegiem na śniegu, ale wyraźnie czekał na jedzenie. Jenik z ciężkim sercem rzucił mu kawał mięsa z morsa, potem zapalił maszynkę, by upiec pieczeń na kolację. — Jak długo tak będziemy szli? — pytał senny Finn tęsknie zaglądając do rondelka, gdzie na tłuszczu piekło się mięso morsa. — Jeżeli tak jak dziś, to bardzo długo — westchnął Jenik. — To nam się zapasy skończą! — zaniepokoił się Finn. — Trzeba oszczędzać, ale bez jedzenia się nie obejdziemy, bo zabraknie nam sił i nie uciągniemy sanek — mówił Jenik. — Może coś upolujemy, szkoda że nie mamy dubeltówki, tyle tu ptaków — dodał. — Może by tak spróbować ze strzelby? — proponował Finn. Jenik nie zgadzał się na to, argumentując, że mają mało ładunków. — Chyba z twojego floweru, bo do niego mamy sporo naboi, ale kiedy już będzie naprawdę trzeba i będzie pewność, że trafimy — poszedł na ustępstwo. Do mięsa zjedli po kawałku owsianego sucharka, które trzeba było oszczędzać, zapili kolację wodą z kawałków rozpuszczonego nad ogniem lodu. Finn od razu wlazł do śpiwora, Jenik wyszedł jeszcze przed namiot, by rozejrzeć się po okolicy. Leżący obok naładowanych sanek Dag powitał go przyjaznym szczeknięciem. Wszędzie dokoła panowała cisza, tylko od brzegu dolatywał nieustanny krzyk mew. Chłopak powrócił do namiotu i po chwili usnął spokojnie obok śpiącego kamiennym snem Finna. Wyruszyli już o siódmej godzinie rano po skromnym śniadaniu, chociaż Finn narzekał, że jest niewyspany i że po wczorajszej drodze kości go bolą. Lody wokół nich nie zmieniły wyglądu; po krótkich poszukiwaniach znaleźli po wschodniej stronie takie miejsce, gdzie stosunkowo łatwo udało im się przepchnąć sanki przez stromo spiętrzone torosy na kolejne, względnie płaskie pole lodowe. Potężna kra była stosunkowo gładka i dosyć długa, Jenik więc z ochotą pociągnął za linę, a nawet i Dag wesoło poskoczył naprzód. — Wiesz Finn jaką zaletę mają te nasze bagaże? — zawołał Jenik przez ramię uśmiechając się wesoło do przyjaciela ukrytego za wysoko wyładowanymi saniami tak, że prawie go nie było widać. — Bardzo jestem ciekaw — mruknął niechętnie Finn pchając z tyłu sanki. — Że będą coraz lżejsze, jak zjemy mięso, wypalimy benzynę — odpowiedział Jenik, a Finn musiał przyznać mu rację. Gdy dochodzili do końca płaskiej kry spotkała ich niemiła przygoda: Finn idąc szukać dalszej drogi wpadł w szczelinę lodową. Wprawdzie zaraz się wygrzebał, ale skąpawszy się po pas przemoczył spodnie. Nie było zbyt zimno, lecz Jenik wiedział, że przemoczone ubranie trzeba zaraz wysuszyć. Mimo protestów kolegi zarządził postój i rozbił namiot. Finn musiał wleźć do śpiwora, a Jenik tymczasem suszył nad maszynką jego wysokie buty i spodnie. W godzinę wszystko było suche, a ponieważ na obiad było za wcześnie, postanowili, że pójdą dalej. Ale na brzegu kry czekała ich przykra niespodzianka: twardy dotąd lód zamienił się teraz w jakąś kaszę, wśród której tylko tu i ówdzie pływała drobna kra. — I co teraz? — spytał Finn. — Łódką tu nie damy rady — twierdził Jenik — przecież to po prostu grzęzawisko śniegu i lodu! Musimy wyjść dalej w morze, może tam znajdziemy twardy lód albo wodę zupełnie wolną od lodu. Zgodnie z postanowieniem ruszyli, ale mordowali się aż do samej kolacji, zanim udało im się trafić na twardy lód. Oddalili się przy tym o dobre dwie mile od brzegu, a cały ich wysiłek był właściwie bezużyteczny, bo nie posunęli się ani o sto metrów naprzód w swej wędrówce ku wyspie Hookera. Kiedy wreszcie ułożyli się na noc, Jenik doszedł do wniosku, że z całej zaplanowanej dwustukilometrowej drogi zrobili w ciągu półtora dnia zaledwie pięćdziesiątą część. Bardzo był tym zgnębiony, gdyby dalej szli w takim tempie, podróż trwałaby ponad dwa miesiące — obliczał przerażony. Do tego czasu z zapasów nie będzie ani śladu — wystraszył się nie na żarty. Postanowił, że teraz co dzień będzie się starał coś upolować. Ale nie była to łatwa sprawa: ptaki zostały gdzieś przy brzegu, a tych kilku, jakie w ciągu następnych dni pojawiały się nad ich biwakiem, nie udało im się trafić. Nie umieli strzelać kulami do tak małego i ruchliwego celu. Jenik stwierdził zmartwiony, że zmarnowali już niepotrzebnie dwanaście nabojów do strzelby Finna. Trzeciego dnia Finn wstawał jeszcze bardziej niechętnie niż poprzednio. Ledwie godzinę byli w drodze, gdy spotkała ich niezwykła przygoda. Szli brzegiem kry, za którą szerokie pęknięcie wypełnione drobną krą i ciemniejącym śniegiem zapowiadało pod spodem wodę. Jenik trzymał się dość daleko od krawędzi, chwilami tylko, gdy wysokie zaspy zagradzały przejście, musiał schodzić na sam brzeg. Ciągnący dotąd spokojnie Dag nagle zaczął gwałtownie szczekać, zwracając się ku sąsiedniej krze za szczeliną. Finn puścił uchwyt sanek i obejrzał się za siebie. — Lis, polarny lis! — krzyknął. Ale Jenik nie miał czasu zajmować się lisem. Puszczone luźno sanki nie stawiły oporu rwącemu się do szaleńczej pogoni za zwierzęciem psu. Mimo że chłopak czynił wszelkie wysiłki i krzykiem wezwał Finna na pomoc, pies szarpał tak mocno, że Jenik poślizgnąwszy się na lodzie zwalił się w głęboką zaspę, a pętla od sanek zsunęła mu się z szyi. Puszczony samopas Dag pociągnął tak sanie, że Jenik nie zdołał się nawet obejrzeć, gdy te wpadły w szczelinę. Nie mogły co prawda zatonąć, ponieważ puste, przymocowane do dna blaszanki tworzyły coś w rodzaju pływaka, ale pies pociągnął je w bok i blisko połowa sanek wraz z ładunkiem znalazła się pod wodą! — Strzelba, nasze strzelby! — krzyknął Jenik biegnąc ku saniom, gdzie Dag rozpaczliwie szarpał się w uprzęży, która dusiła go za gardło. Widok psa był tak śmieszny, że Finn zanosił się ze śmiechu; nawet i Jenik mimo powagi sytuacji nie mógł pohamować uśmiechu. Najpierw wyplątał Daga z nieprzyjemnej pułapki, potem zaparłszy się o lód zaczął z całych sił wciągać sanie na solidną krę. Dopiero przy wspólnym wysiłku obu chłopców i psa, którego zaprzężono do sań z drugiej strony, sprawa skończyła się pomyślnie. Jenik sprawdził broń i zapasy. Na szczęście rzeczy były bardzo solidnie przywiązane do sanek — prócz sztucera nie brakowało niczego. Ale w chwilę później i ten także się odnalazł: zawisł na rzemieniu zaczepionym o wystającą bryłę lodu w głębi lodowej szczeliny. Przykre było tylko zupełne przemoczenie ciepłych rzeczy i zalanie wodą gumowej łodzi. Jenik zdecydował, że wszystko to trzeba od razu wysuszyć: zamarznięte ubranie zwiększyłoby znacznie ciężar ładunku, a lód na gumowej łódce mógłby ją poważnie uszkodzić. Lis polarny, przedmiot psiego pożądania, tymczasem gdzieś zniknął. Finn był niepocieszony, że nie udało mu się go zastrzelić. — Szkoda strzału — tłumaczył mu Jenik. — Mięsa i tak nie mogliśmy jeść, bo cuchnące, skóry nie będziemy wozić, bo i tak bagażu mamy aż za wiele. Ale ten twój wstrętny pies wart, by mu za karę nie dać dziś obiadu! Finn co prawda zgadzał się z nim, ale gdy mięso morsa zaczęło się piec w rondelku i Dag spoglądał na nie z tak żałosną miną, sam Jenik nie wytrzymał i rzucił mu jak zwykle porcję surowego mięsa. Jakby w nagrodę za niezawiniony przykry wypadek już po południu los się do nich uśmiechnął. Gdy doszli wreszcie do zachodniego cypla wielkiej kry, oddalając się coraz bardziej od brzegów Ziemi Aleksandry, ujrzeli nagle przed sobą wolne od lodów morze. — Cudownie! — krzyknął Finn wpadając od razu w dobry humor. — Przestaniemy się wreszcie mordować i pojedziemy sobie jak hrabiowie! I Jenik ucieszył się także, zaraz też rozpoczął przygotowania do dalszej podróży łódką. Przesunęli sanie na niski brzeg kry, skąd łatwo było zepchnąć je na wodę, potem pompką nadmuchali łódkę. Jenik przywiązał ją linką do żerdki od namiotu wbitej w śnieg, do dwóch innych kołków uwiązał sanie z obu stron. Nie był pewien, jak wypadnie próba pływania, nie chciał ryzykować straty wszystkich rzeczy. Broń i naboje zabrał do łódki. Zaczęli powoli z niskiego lodu spychać sanie przodem w wodę, ogromnie ciekawi, jak się to zakończy. Przód sanek dotknąwszy wody zanurzył się w niej dość głęboko. Jenik przeżył chwilę strachu, że blaszane pływaki nie utrzymają sań na wodzie, już z bijącym sercem gotował się wyciągnąć szybko sanki z wody, gdy w tym właśnie momencie sanki wynurzyły się z wody i ustawiły w normalnej pozycji. Krzykami radości powitali obaj chłopcy fakt, że pływaki utrzymały ciężar i sanki pływają zupełnie dobrze, przechylając się tylko na jedną stronę. Łatwo dało się to wyrównać przez odpowiednie przesunięcie bagażu. Cieszyli się widząc, że puste blaszanki zanurzają się tylko do jednej trzeciej swej szerokości i cały bagaż utrzymują ponad wodą. Morze było zupełnie spokojne, nie było obawy, by fala mogła zalać pływające sanki z zapasami. Przywiązali teraz sanki do kółek na krawędzi łódki, do której wskoczył Finn wraz z Dagiem. Jenik odwiązał linę od kołka, kołek wyrwał ze śniegu i dołączył do nich. Chwycił w rękę wiosło, dziwna pływająca „karawana” ruszyła powoli naprzód. Płynęło im się stosunkowo dobrze, łagodny ruch wody kierował się od morza do brzegu, nie było więc obawy, by woda wyniosła ich na pełne morze. Jenik zresztą był przekonany, że to wolne od lodów morze nie sięga zbyt daleko, a powstało najprawdopodobniej skutkiem przemieszczania się lodów pod wpływem przypływu. Wiosłował już dobrą godzinę posuwając się znacznie naprzód. Potem Finn zapragnął go zastąpić. Jak dotąd chłopak zachwycony był podróżą, ale po półgodzinnym wiosłowaniu bardzo był zmęczony. — Czekaj, daj mi wiosło! — odezwał się Jenik. — Teraz ja znów będę wiosłował! Właśnie Finn podawał mu wiosło, gdy odezwało się gwałtowne ujadanie Daga. Jenik nie widział, na co pies szczeka, ale zwrócony do tyłu Finn zbladł jak ściana. — Mors, Jeniku, mors idzie na nas! — krzyknął dziwnie zdławionym głosem. Jenik chwyciwszy sztucer odwrócił się w stronę mocno kołyszących się sanek. Wielkie zwierzę wzburzywszy wokół siebie wodę wysunęło z niej teraz swą ohydną głowę i przednie płetwy. Utrzymując się niemal połową ciała nad wodą, nabiegłymi krwią oczyma przyglądało się chłopcom. Jenik nie śpieszył się ze strzałem, zdawało mu się, że mors zdradza raczej zaciekawienie niż chęć podjęcia ataku: nie szczekał, jak to robi zawsze, gdy jest rozdrażniony, pływał tylko przez chwilę dokoła sanek. Za to Dag ujadał jak szalony, a Finn ledwie zdołał go utrzymać. — Chyba lepiej będzie nie strzelać — wahał się jeszcze Jenik. — Nie mam pewnego strzału, a jeśli go zranię tylko, to bestia zgniecie nam łódkę jak łupinę orzecha... W sekundę później już zarepetował broń. Morsowi sprzykrzyło się widocznie pływanie dokoła tych jakichś dziwnych przedmiotów, spróbował przednią płetwą uchwycić krawędź sanek, a te przechyliły się groźnie. Pod wpływem ciężaru olbrzymiego cielska zwierzęcia mogły lada chwila zatonąć. Jenik wiedział, jakie niebezpieczeństwo przedstawia strata zapasów, nacisnął więc spust zanim jeszcze Finn zdążył krzyknąć: — No strzelaj, strzelaj wreszcie!... Kurek kłapnął, strzału nie było. Później dopiero okazało się, że przyczyną niewypału był nadmiar oliwy, zastosowanej przez Jenika przy czyszczeniu broni po porannej kąpieli. Teraz chłopak schwycił wiosło, jednym pociągnięciem podsunął łódkę tuż do morsa i kolbą sztucera wymierzył mu taki cios w paszczę, że sam omal przy tym nie wypadł z łódki. Mors ryknął wściekle i natychmiast się zanurzył. — Uwaga, atakuje nas od dołu! — krzyczał wystraszony Finn. Jenik wiosłował z całej siły, by oddalić się od miejsca, gdzie mors kotłował się pod wodą. Udało mu się to w ostatnim momencie — gdy mors wynurzył głowę na powierzchnię, był już o jakieś dwa metry od łódki. Teraz Jenik bez wahania strzelił ze strzelby Finna. Mors zanurzył się i już się więcej nie pokazał. — Może to był strzał śmiertelny... Leif mówił, że zabity na morzu mors jak raz zatonie, to już nie wypłynie. Szkoda tego mięsa! — żałował Jenik. Finn natomiast nie martwił się tym wcale: mięso morsów, które teraz było ich codziennym pożywieniem, już mu się trochę przejadło. Ale niedługo miał im los stratę morsa wynagrodzić czymś lepszym. Gdy po drugiej stronie wolnego morza podpływali do lodowego pola, Jenik zauważył na lodzie ciemne sylwetki fok. Szybko schwycił ręką pysk Daga, by ten nie mógł zaszczekać, i zaproponował Finnowi, żeby dobrze mierząc strzelił. Sam wolną ręką ostrożnie podprowadził łódkę na mniejszą odległość do kry. Finn strzelił, jedno ze zwierząt zaczęło się rzucać po lodzie, inne zsunęły się z kry i zniknęły pod wodą. Jenik szybko przyciągnął sanie bliżej łódki, z naczyń kuchennych wyciągnął rondelek i z nożem w ręce wyskoczył na lód. Strzał Finna przebił przednią płetwę foki i prawdopodobnie uszkodził także kręgosłup, gdyż zwierzę nie mogło uciekać. Jenik ciosem noża w tył głowy dobił fokę i zebrał do rondelka wyciekającą krew. — Będziemy dziś mieli wspaniałe jedzenie, Finn! Placki z krwi foki, zobaczysz, jak ci będą smakowały! — obiecywał. Wciągnęli sanie i łódkę na lód, Finn rozstawiał namiot, Jenik obdzierał ze skóry fokę. Zauważył, że jest znacznie mniejsza od kapturowej, która zaatakowała Finna na Przylądku Flory. Mogła mieć około dwóch metrów długości, głowę miała okrągłą jak kot, a dokoła oka jasną obwódkę żółtawej sierści, usianą brunatnymi plamkami. — To chyba jest foka grenlandzka, sądząc z tego, co mi o fokach mówił Leif — twierdził Finn, który ustawiwszy namiot przyszedł pomagać przyjacielowi. — Ale spójrz, Jeniku, jakie to dziwne, że lód się pod nimi nie roztopił, kiedy wypoczywały tu na krze! — wskazał zupełnie płytkie wgłębienia, jakie pozostały po fokach w głębokim śniegu. — Pan Horgen opowiadał, że foki mają skórę zupełnie zimną, bo pod nią jest warstwa tłuszczu, który nie przepuszcza wewnętrznego ciepła foki na zewnątrz — tłumaczył mu Jenik. — Popatrz, ta nasza ma tłuszczu na dwa palce, a to jest zupełnie co innego niż tłuszcz morsów, którym od biedy można palić, ale smaczny on nie jest. — Wycinał znaczną część tłuszczu i lepsze części mięsa. Tego wieczora mieli chłopcy wspaniałą ucztę z smażonych cynader, wątroby i polędwicy. Ale najsmaczniejsze były placki z krwi zmieszanej z rozdrobnionymi sucharkami owsianymi. — Nigdy nic równie smacznego nie jadłem! — zachwycał się Finn z pełnymi ustami. Oczywiście: w marszu wszystko znacznie bardziej im smakowało niż na statku, ale Jenik z niepokojem patrzył na znikające zapasy mięsa morsów. Dzisiejsze trofeum znów na jakiś czas powiększyło zasoby — Jenik obliczał, że mięsa foki starczy im przynajmniej na tydzień, nawet jeżeli solidną część z tego pożre Dag. Zadowoleni kładli się spać w swym małym namiocie. W nocy jednak Jenik obudził się nagle: przed namiotem Dag warczał głucho. Chłopak szybko wyskoczył ze śpiwora, odsunął zamykającą wejście płachtę namiotową. W ostrym blasku słońca dostrzegł wielkie, żółtawe zwierzę, stojące w niezbyt dużej odległości od namiotu. Pies, widząc jednego ze swych panów, rozszczekał się zajadle. Niedźwiedź polarny węsząc wyciągał głowę w stronę Daga. Jenika strach schwycił za gardło, stał jak skamieniały, tak wielkie zwierzę drapieżne na wolności widział po raz pierwszy w życiu. Niedźwiedź był jakby niezdecydowany, zabawnie kiwał głową z boku na bok, a w jego spojrzeniu nie było nic takiego, co mogłoby budzić lęk. Jenik jednak opanował się natychmiast, sięgnął po sztucer, oczyszczony już z nadmiaru smaru, i wyskoczył z namiotu. Przyklęknął, by mieć pewniejszy strzał, ale niedźwiedź nie czekał: zawrócił szybko i kłusem pobiegł na zamarznięte morze, tak że Jenik nie miał czasu wystrzelić. Widocznie szczekanie Daga wystraszyło misia, stracił ochotę do zaczepiania zwierzęcia, które wydaje tak dziwne dźwięki. — Dobrze pilnujesz, Dag — chwalił Jenik psa głaszcząc go po głowie. Przekonany był, że niedźwiedzia przyprowadził jego ostry węch, który dał mu znać, że resztki foki leżą blisko namiotu. Nie było wykluczone, że odwiedziny misia powtórzą się jeszcze w ciągu nocy. Jenik położył więc sztucer pod ręką i wsunął się z powrotem do śpiwora obok Finna, który nawet na chwilę nie otworzył oczu. Po chwili już i Jenik spał twardo. Spali spokojnie tak długo, póki Dag rozgłośnym szczekaniem nie zaczął się dopominać o śniadanie. To był budzik dla obu chłopców, a jak się później przekonali, bardzo precyzyjny: budził ich co dzień rano o godzinie siódmej, nie musieli się więc martwić, że zaśpią. Dag zresztą miał doskonałe wyczucie czasu, najbardziej lubił jeść obiad o godzinie dwunastej, a kolację o siódmej. Chłopcy zauważyli, że znacznie mniej chętnie ciągnie sanie, gdy czasem tak się złożyło, że zmuszeni byli opóźnić trochę porę posiłku. — Oj, jakież wielkie ślady! Czyżby tu byli jacyś ludzie? — zdziwił się rano Finn wychodząc z namiotu. — Ludzie z pazurami i w grubym futrze! — śmiał się Jenik. — Finn, czyż ty nigdy nie widziałeś śladów borsuka? Był tu jego krewniak, tylko znacznie większy okaz niż borsuk! — Niedźwiedź? — zdumiał się Finn. Bardzo żałował, że przyjaciel nie obudził go, by mógł się przyjrzeć niedźwiedziowi. — Nie było na to czasu — perswadował mu Jenik. — Zanim zdążyłem się złożyć, już go nie było. Zląkł się Daga! — Ho, ho, wiadomo! Dag to kawał zucha! Nawet i na niedźwiedzia by skoczył! — chwalił Finn swego ulubieńca. I nie bez racji: pies eskimoski nie boi się polarnego niedźwiedzia, każdej chwili gotów jest go atakować. Złe dni Pod koniec pierwszego tygodnia wędrówki Jenik obliczył według mapy, że obeszli już cały północny brzeg Ziemi Aleksandry i zrobili około dwudziestu mil morskich, w przybliżeniu jedną piątą całej drogi. Ostatnie parę dni marsz był stosunkowo łatwy, ponieważ szli po względnie gładkich, wmarzniętych w brzegi polach lodowych. Na horyzoncie widoczne były dwie inne wyspy: pierwsza, wyższa, zgodnie z mapą nosiła nazwę Ziemi Księcia Jerzego, natomiast lewa, niższa, nazywała się Armitage. Jenik miał zamiar przedostać się między obu wyspami do północnego brzegu wyspy Jerzego, dalej do cieśniny Brytyjskiej i nią aż do wyspy Hookera. Z obawą obserwował pogarszanie się pogody. Już parokrotnie ogarniała ich mgła, chociaż na szczęście nie trwała długo, a niebo dotąd było przeważnie jasne. Zimno także nie dawało im się jeszcze we znaki, termometr wskazywał niewiele stopni poniżej zera. Teraz niebo zaciągało się chmurami, słońce znikało z niego prawie na cały dzień. Mimo to temperatura była jeszcze znośna, trzymała się w okolicach zera, jak dotąd chłopcy wieźli swe ciężkie, futrzane kurty na saniach. Ale w miarę jak zbliżali się do cieśniny między wyspami Jerzego i Armitage, stan lodów pogarszał się w oczach. Coraz trudniej było wyszukać jako tako płaskie kry, posuwanie się naprzód stawało się mozolne i coraz wolniejsze. Nieraz pięć razy w ciągu dnia musieli rozładowywać sanie i bagaż przenosić częściowo na trudno dostępne kry. Niepodobna już było przejechać po nich sankami, chociaż dobywali z siebie wszystkich sił, a Dag ciągnął tak, że widać mu było wszystkie żebra pod skórą. Jeszcze gorszy był fakt, że zaczynała się kończyć żywność, trzeba było wprowadzić oszczędności. Przyszły dni, gdy na wpół głodni kładli się spać, a Dag skuczał niezadowolony. Foki znikły, lód był tu zbyt gruby, ptaków także było znacznie mniej niż na tej części wybrzeża, którą właśnie opuścili. Żaden z nich nigdy nie wyszedł na strzał. Jenik już zastanawiał się poważnie, czy nie należałoby odejść dalej od brzegu, by coś upolować. Byli na odległość mili od brzegu, bo bliżej przez lody niepodobna było przejść: drobna, pokruszona kra, wysoko spiętrzona w zwały przez wiatr i prądy morskie. Po namyśle zrezygnował jednak ze swego planu polowania, obawiał się, że jakaś nagła zmiana pogody mogłaby go rozłączyć z Finnem na zawsze. Zmniejszyli więc jeszcze bardziej porcje i dobywając resztek sił szli dalej. Obaj zaczęli chudnąć; Jenik z lękiem spoglądał na przyjaciela, którego twarz w tak krótkim czasie zapadła się, straciła rumieńce. Starał się podsuwać mu część swojej porcji, ale to nie zawsze się udawało: Finn protestował stanowczo. Tylko czasem, gdy gdzieś się zapatrzył, jakaś część mięsa morsa z talerza starszego przyjaciela wędrowała na jego talerz. Podczas przenoszenia bagażu partiami wciskał Finnowi najlżejsze paczki. Ale nadszedł moment, gdy pod stosunkowo małym ciężarem, jaki dawniej niósłby przez czas dłuższy, Finn nagle upadł. — Finn, co ci się stało? — podbiegł ku niemu zatroskany Jenik. — To nic, to przejdzie — odpowiedział tamten cicho, zaciskając z bólu zęby. — Tak strasznie bolą mnie kolana, że nie mogłem się utrzymać na nogach. Po prostu: powiedziały „nie” i posadziły mnie na ziemi! — próbował żartować. Uśmiechnął się, a Jenik w tej chwili zauważył, że ma opuchnięte dziąsła. Kazał mu otworzyć usta. — To mogę zrobić — zaśmiał się Finn. — Mięśnie szczęk pracują jeszcze normalnie, tylko te na rękach i nogach wypowiadają mi służbę. Otworzył usta, brzegi dziąseł miały fioletową barwę, miejscami pokazywała się tam krew. Gdy Jenik dotknął jednego z zębów, poczuł, że się chwieje. — Uważaj, Jeniku, bo mi go wyrwiesz! — ostrzegał Finn. — Finn, czy już kiedy chwiały ci się zęby? — zapytał pobladły Jenik drżącym głosem, chociaż starał się za wszelką cenę nad sobą panować. — Nigdy w życiu — zaśmiał się chłopak. — Tatuś mówił, że moje zęby są lepsze niż najlepszy „dziadek do orzechów”! Zawsze wszystkie gryzłem zębami. Nie ma wątpliwości — pomyślał Jenik. — Finn ma szkorbut. I straszny lęk ścisnął mu serce. Tyle mu przecież Horgen opowiadał o tej okropnej chorobie polarnej, na którą zmarło wielu zdrowych, dzielnych ludzi. Z rozpaczą szukał teraz w pamięci wszystkiego, co mówił mu także o jej leczeniu. Odpoczynek, trochę gimnastyki na świeżym powietrzu, to jedyne co mogli zrobić. Brak było jednak zasadniczego lekarstwa: jakichś świeżych roślin. Jenik za nic nie chciał powiedzieć Finnowi, co stwierdził i jakie ma obawy na przyszłość. — To wszystko z tego jedzenia i z tej zupełnie niepotrzebnej mordęgi nad siły, mój drogi — rzekł lekceważącym tonem. — Bo to jest naprawdę niepotrzebne, przecież nam nie ucieknie ta wyspa Hookera, ani Rosjanie, którzy tam mieszkają. Jesteśmy już u wejścia do cieśniny między wyspą Armitage i wyspą Księcia Jerzego, możemy więc parę dni odpocząć! — To bardzo słuszna myśl! — cieszył się Finn wchodząc bez protestu do śpiwora w rozstawionym namiocie. — Oj, jak mi tu będzie dobrze, Jeniku! Będę udawał chorego, a ty mnie będziesz pielęgnował. Jak ty będziesz zmęczony, to ja ci się znowu tym samym odpłacę! — I przy ostatnim słowie usnął. Zgnębiony Jenik wyszedł z namiotu. Patrzył na brzegi, jakby na nich szukał ratunku. Oba leżały w tej samej od obozowiska odległości — obliczał ją na mniej więcej trzy mile. Zastanawiał się, czy na tych brzegach znalazłoby się coś, co stanowiłoby lekarstwo na chorobę Finna. Czerwiec już był w pełni, a ląd wyglądał tak, jakby na nim wciąż jeszcze leżała gruba warstwa śniegu. — Kto wie, czy tam już coś rośnie? — mówił do siebie szeptem. — A jeżeli wracając nie zdołam odszukać Finna? I kto go będzie bronił, kiedy ja odejdę?... Widział tylko trudności, ogarniała go rozpacz. Czuł się jeszcze zdrowy, chociaż od czasu do czasu odzywał się ból w kolanach. Próbował temu przeciwdziałać wykonywaniem przysiadów, z czego Finn zawsze się wyśmiewał. Teraz Jenik postanowił, że i jego także zmusi do ćwiczeń. Chciał to zrobić zaraz następnego dnia, ale Finn czuł się tak bardzo zmęczony, że za nic nie chciał wyleźć ze śpiwora. — Pozwól mi jeszcze trochę odpocząć — prosił słabym głosem — a potem będę robił tyle przysiadów, ile tylko zechcesz! Jenik przestał nalegać, zajął się teraz przygotowaniem dla przyjaciela takiego jedzenia, by nie trzeba go było gryźć. Zęby Finna ruszały się tak bardzo, że o gryzieniu twardego mięsa morsa nie mogło być mowy, pokroił je więc drobno i ugotował z niego zupę, która Finnowi bardzo smakowała. — Jak to dobrze, że nie trzeba tego gryźć — powiedział już weselszym nieco głosem — przecież to gryzienie tak czy tak jest zupełnie niepotrzebne! Wypoczywali na tym samym miejscu już trzeci dzień, a Finn nie zapytał nawet, dlaczego nie idą dalej. Traktował ten fakt jako rzecz oczywistą i powoli przestawał się wszystkim interesować. Przesypiał większą część dnia, czasem Jenik z trudem zdołał go obudzić do jedzenia. Czwartego dnia przerwy w drodze Jenik przejrzał zapasy: znalazł tylko około dwóch kilogramów mięsa. Owsiane sucharki zjedli już dawno — tych parę kawałków czarnego, twardego mięsa morsa to było wszystko, co im pozostało. — Musimy pościć, Dagu. Przede wszystkim jeść musi dostać chory — mówił Jenik do psa, który z powagą asystował przy przeglądzie zapasów. — A jak te zapasy zjemy, to potem chyba przyjdzie kolej na ciebie, biedaku — dodał Jenik półżartem, ale pies odskoczył od niego, jakby zrozumiał to, co powiedział. Chłopak smętnie rzucił wzrokiem na brzegi, ale ich nie dostrzegł: leżała na nich biaława mgła. Teraz jakby olbrzymami, białymi jęzorami zaczęła pełzać nagle ku niemu. Jenik patrzył na to dziwowisko jak zaczarowany. Mgła pędziła szybko — znikła już wysoka kra, leżąca w połowie drogi między wyspą a obozowiskiem. Po chwili biała powódź przykryła wszystko dokoła. Nic nie było widać nawet na parę kroków, mgła przylegała do skóry jak jakaś dziwaczna, niewidzialna, przesycona wilgocią pokrywa. Zaniepokojony pies zaszczekał. Dmuchnął ostry wiatr. Jenik pośpiesznie przyciągnął sanie do samego namiotu i postawił je na dolnym brzegu płachty namiotowej, by ją mocniej obciążyć. Po chwili sam się przekonał, że było to bardzo przydatne. Wiatr przybrał na sile, potem zmienił się w zupełną wichurę, z wściekłością szarpał namiotem. Zrobiło się bardzo zimno, chłopak dygotał cały. Wszedł do namiotu, by rozgrzać się trochę i mocniej obciążyć podłogę namiotu. Z niepokojem czekał, kiedy napór wichru zelżeje. Ale nic nie świadczyło, by miało to być niedługo. Wicher wiał z niesłabnącą siłą cały następny dzień, a także i jeszcze trzeciego dnia, gdy Jenik krajał dla Finna ostatnie kawałki mięsa z morsa i głodny patrzył, jak chłopak łapczywie połyka swoją zupę. Łatwo dał się przekonać, że Jenik zjadł już swoją porcję, nie mógł tylko zrozumieć, dlaczego Dag wyje. — Krzyknij na niego, Jeniku — prosił — przecież ja nie mogę przez niego spać! Jenik wiedział, że pies wyje z głodu, lecz nie powiedział nic i wysunął się z namiotu, by uspokoić Daga. Mgła leżała wszędzie wokoło, nie widać było nic ani na dziesięć kroków. Ostry wiatr dmuchał prosto w twarz. Ciągnął wprawdzie z południa — jak Jenik stwierdził za pomocą kompasu — ale wcale nie był cieplejszy niż wiatr północny. Trzeci dzień już trwała burza, zasypująca od czasu do czasu namiot zwałami śniegu, gdy nagle Finn dostał gorączki i zaczął majaczyć. Rzecz dziwna: mówił o matce, której prawie wcale nie pamiętał, gdyż umarła kiedy miał zaledwie pięć lat. Jenik nawet rad był, że Finn jest nieprzytomny i nie dopomina się o jedzenie, ze strachem czekał na moment, gdy oprzytomnieje i trzeba mu będzie powiedzieć, że nie mają już ani odrobiny żywności. Sam od pierwszego dnia głodowania czuł się kiepsko, zwłaszcza gdy patrzył, jak Finn zjada ostatnie kęsy mięsa. Na drugi dzień było już lepiej, ale z każdą chwilą był wyraźnie słabszy: podniesienie ręki i schylenie się po coś do ziemi stanowiło już wysiłek. Rankiem trzeciego dnia burzy Finn leżał cicho, zdawało się, że przytomność mu wróciła. Szeptem przywołał Jenika. — Śniła mi się mamusia — rzekł, gdy ten nachylił się nad nim. — Siedziała przy mnie i gładziła mnie po włosach — mówił ledwie dosłyszalnym głosem z uśmiechem szczęścia w oczach. — Miała takie niebieskie oczy, jeszcze bardziej niebieskie niż moje. I te oczy uśmiechały się do mnie. Taki byłem szczęśliwy... Zawsze marzyłem, żeby mi się przyśniła... Nigdy się to nie zdarzyło, dopiero dzisiaj! Jenikowi łzy stanęły w oczach. Finn jednak tego nie widział: przymknął oczy i usnął. Zgnębiony chłopak wyszedł z namiotu. Dag był nadspodziewanie spokojny. To nasunęło Jenikowi jakieś złe przeczucie. Potwierdziła je pobieżna kontrola sani — Dag zżarł z głodu swoją uprząż ze skóry morsa! Teraz spojrzeniem winowajcy patrzył chłopcu w oczy, a ten czuł, że nie ma sensu karcić go. I tak zginiemy tu wszyscy w tej wichurze — mówił sobie w duchu — przynajmniej na chwilę przepędziłeś głód, biedaku... Pod wieczór głód odezwał się w nasilonej postaci, był wprost nie do zniesienia. Jenik chwycił swój marynarski nóż i ze stanowczą decyzją wyczołgał się z namiotu. — Dag, nie wolno szczekać — szeptał mu nad uchem ciągnąc go za głowę do namiotu. Ale pies nie usłuchał: wyciągając pysk za namiot węszył czujnie. Podniósłszy się z wysiłkiem Jenik zauważył we mgle olbrzymi, niewyraźny cień. — Niedźwiedź... — wyszeptał. Cała jego słabość zniknęła gdzieś od razu. Wielkim skokiem dopadł psa i położył mu rękę na pysku. — Dag, nie wolno szczekać — szeptał mu stanowczo. Bał się go puścić chociaż na moment, by pies nie zaczął ujadać, więc drugą wolną ręką starał się namacać sztucer. Znalazłszy go podciągnął ku sobie — całe szczęście, że był nabity. Wiedział, że nie może puścić psa dopóty, dopóki niedźwiedź nie podejdzie mu na strzał. Siedzieli więc teraz obaj skuleni przy sobie, głośno dysząc: Jenik z podniecenia, pies dusząc się pod twardą ręką chłopca. Ale Dag mimo wszystko zachowywał się spokojnie i nie próbował się wyrwać. Niedźwiedź obchodził namiot dokoła, ale wciąż jeszcze był daleko. Jenik trząsł się jak w ataku malarii, wysiłkiem woli starał się narzucić sobie spokój. Teraz wszystko postawił na jedną kartę: zabicie niedźwiedzia było kwestią ich życia i śmierci. Ręka drętwiała od zamka sztucera, zdawało mu się, że już wszystko przepadło, gdy nagle tuż przed nim ukazała się wydłużona głowa zwierzęcia. Puścił pysk Daga, błyskawicznie złożył się mierząc pod czarną plamę nosa bestii i wygarnął z magazynka wszystkie pięć ładunków. Niedźwiedź zatoczył się, ale zawrócił i zniknął we mgle. Dag rzucił się naprzód, a Jenik straciwszy resztę rozsądku ruszył za nim. Szedł potykając się o wystające bryły lodu, podpierał się kolbą sztucera, parł naprzód za głosem psa. Serce zabiło mu gwałtownie z radości, gdy w parę minut później dostrzegł martwego już niedźwiedzia i szarpiącego jego futro Daga. — Zaczekaj, bądźże cierpliwy! — odegnał psa i wydobywszy nóż rozciął skórę zwierzęcia na brzuchu. Szczęściem niedźwiedź zwalił się na plecy. Jenik nie miałby tyle sił, by go przewrócić. Leżące na lodzie w swym brudnożółtawym futrze zwierzę miało od pyska do ogona sporo ponad dwa metry. — Tyle mięsa! — westchnął Jenik. Nie mógł się pohamować: wyciął kawałek ciepłego jeszcze mięsa i zjadł je na surowo. Dag zaskuczał żałośnie, odciął więc porządny kawał i dla niego. W każdych innych warunkach jedzenie surowego mięsa obudziłoby w Jeniku uczucie wstrętu, teraz smakowało mu ono bardzo i od razu przywróciło siły. Był jednak na tyle rozsądny, że zadowolił się paru kęsami. Resztę trzeba było odłożyć na później. Gdy patroszył niedźwiedzia, żal mu było pięknej, białej wątroby: jest ona trująca i nie nadaje się do jedzenia. Ciekawe — Dag nie tknął jej nawet, chociaż bez namysłu i bez pytania zabrał się do wszystkich innych wnętrzności, skoro tylko znalazły się na śniegu. Jenik nie myślał mu przeszkadzać. — Tylko po co tak od razu pożarłeś uprząż — robił mu wyrzuty. — Teraz tyle mamy mięsa, a uprząż przepadła. Ale i tak od ciągnięcia sanek się nie wymigasz, nie wyobrażaj sobie! Już ja coś tam wymyślę! To mówiąc wyciął solidny kawał mięsa z niedźwiedziego uda i zaniósł do namiotu. Postawił na maszynce w garnku lód i już po chwili gotował się pożywny rosół. Z obiadu dostał także swą część i Dag, którego Jenik dla pewności uwiązał do sanek, by na swą szkodę nie raczył się zbytnio mięsem niedźwiedzia. Natomiast Finn wiadomość o zabiciu niedźwiedzia przyjął zupełnie obojętnie: wypił posłusznie rosół i zaraz znowu usnął. Przyzwoite jedzenie przywróciło Jenikowi znaczną część sił, a co ważniejsze: nie wywołało żadnych szkodliwych objawów. Zaraz potem chłopak poszedł wraz z Dagiem do niedźwiedzia obliczając dokładnie krokami odległość. Okazało się, że potężny zwierzak zwalił się dopiero o pięćdziesiąt kroków od namiotu. Obejrzawszy serce — zanim zdążył pożreć je Dag — Jenik znalazł dwa postrzały bezpośrednio w prawej komorze. Tego rodzaju strzały człowieka położyłyby od razu na miejscu, ale potężny kudłacz tyle miał jeszcze sił, że padł dopiero spory kawałek dalej. O ściągnięciu całej skóry trudno było myśleć, młody chłopak za mało miał na to sił. Postanowił więc zdejmować ją po kawałku. I od razu zabrał się do pracy: wycinał kawały mięsa, z których zdejmował skórę. Po chwili leżała już koło niego cała sterta większych i mniejszych kawałków mięsa, na które Dag spoglądał pożądliwie. — Jestem ciekaw, Dag, gdzie ty to wszystko mieścisz? — szczerze dziwił się Jenik. — Dostałeś przynajmniej pięć razy tyle co ja, i wciąż ci jeszcze mało! — rzucił mu kawałek mięsa. A pies już tylko się po nim oblizywał. — Nie, więcej nie dostaniesz! — zdecydował Jenik. — Poczekasz do kolacji! Było mu znacznie lżej na sercu niż rankiem, rozmawiał z Dagiem tak, jakby ten mógł go rozumieć. Gnębił go tylko stan Finna. I to gnębił tak bardzo, że przerwał robotę, większość mięsa zapakował w skórę i zarzuciwszy ciężar na plecy ruszył w stronę obozowiska. Mimo mgły Dag prowadził go pewnie. Finn był przytomny, wyglądało, że nie ma gorączki. — Gdzież ty byłeś, Jeniku? Wołałem cię, ale mnie nie słyszałeś! — rzekł słabym głosem. Jenik raz jeszcze opowiedział mu całą przygodę z niedźwiedziem. — Mamy teraz już masę mięsa, na pewno nie zginiemy! — zakończył. Ale chory tylko pokiwał głową. — Ty się uratujesz... i Dag także — mówił cicho — ale ja tu zostanę. Czuję to doskonale... Żałość dławiła Jenika w gardle, ale z wielkim trudem jakoś ją opanował. — To ci dopiero gadanie! — zgromił go wesoło. — Ja wiem, chciałoby ci się bawić w chorego! Nic z tego, mój panie! Będziesz teraz porządnie jadł, zaraz ci sił przybędzie. Zobaczysz jak nam szybko przejdzie droga do Cichej Zatoki! Otoczył ręką wątłe ramiona Finna, którego choroba pozbawiła mięśni, i z niepokojem wpatrywał się w wychudłą, napiętnowaną gorączką twarz przyjaciela. Finn położył mu na ramieniu wiotką, obrzękłą w stawach rękę i próbował się uśmiechnąć. — Ja wiem, że ty masz najlepsze chęci — szepnął — ale czuję, że ze mną jest niedobrze. Jeżeli kiedy spotkasz tatusia powiedz mu, że byłem dzielny, ale że tak mi do niego było tęskno... — kończył już szeptem. Osłabł z wysiłku, głowa opadła mu na ramię Jenika. Fala strachu zmroziła chłopca: był przekonany, że przyjaciel umiera. Przytknął ucho do jego ust — oddech Finna był tak słaby, że prawie niewyczuwalny. A jemu pozostawał tylko żal i rozpacz w poczuciu własnej bezsilności. Nie miał żadnego lekarstwa na tę zdradziecką chorobę, nie miał nic, w czym zawierałyby się te niezwykłe składniki zwane witaminami, jedyny skuteczny środek w walce ze szkorbutem... Położył Finnowi pod głowę swą kurtkę futrzaną i z sercem pełnym bólu zabrał się do przyrządzania kolacji. Udało mu się zmusić Finna do wypicia odrobiny rosołu, lecz gdy tylko odjął filiżankę od jego ust, chory natychmiast usnął. Jenika znów ogarnęło przerażenie: czy Finn obudzi się jeszcze z tego snu? Resztę gorącego rosołu wlał do termosu postanawiając, że jak tylko Finn się przebudzi, zmusi go, żeby wypił. Nie był śpiący, postanowił noc całą czuwać przy chorym. Wyszedł na chwilę przed namiot, by rozejrzeć się po okolicy. Nie było widać nic: mleczna, gęsta, nieprzenikniona mgła przysłaniała wszystko gęstą zasłoną. Tylko wiatr jakby trochę przycichł, zdawało się, że zmienił także kierunek. Jenik sprawdził za pomocą kompasu: ciągnął teraz od wschodu. Nasunęło mu się przypuszczenie, że przy tym nieustannym wietrze kra, na której się znajdowali, musiała zmienić pozycję. Teraz do głębokiej troski o Finna przybyła mu następna: dokąd ich ta burza zagnała? Pogłaskał leżącego spokojnie przy sankach Daga, wrócił do namiotu i usiadł na śpiworze obok Finna. Na myśl przyszła mu matka i siostra — czy jeszcze kiedy je zobaczy, czy wróci do domu sam, czy razem z Finnem?... Potem stanęła mu przed oczami załoga szkunera. Ogarnął go jeszcze większy smutek. Kto wie gdzie na dnie morskim leżą ci dzielni ludzie z „Isbjőrna”? Nagle wspomnienie jakichś zabobonów podsunęło mu pomysł, czy to nie zmarły kapitan wzywa do siebie syna? Aż zatrząsł się ze zgrozy. Ach, cóż znowu za głupstwa! — siłą woli starał się odtrącić złe myśli. Czas biegł powoli, w namiocie było cicho, tylko pod uderzeniami wiatru dygotała podtrzymująca go żerdź. Finn spał ciągle, puls miał bardzo słaby, oddech płytki, ledwie słyszalny. Nagle z zewnątrz dobiegło go ciche warczenie Daga. — Dag, cicho bądź! — skarcił go surowo. Ale pies warczał ciągle. Schwyciwszy sztucer już chciał wyskoczyć, gdy naraz dosłyszał głuchy łoskot, jakiś zgrzyt i jęk, coś się zakołysało. Dreszcz wstrząsnął nim do szpiku kości. Kra pęka! — błysnęła mu myśl. Pół żywy z przerażenia wyskoczył z namiotu, ale zatoczył się i upadł na kolana. Namiot chybotał się tak, jakby kra płynęła po otwartym morzu. Wszędzie dokoła słychać było huk i trzask pękających lodów. Spodziewał się, że lada chwila lód rozstąpi mu się pod nogami... Na szczęście do tego nie doszło. Tylko tuż obok z głuchym łoskotem i trzaskiem sanie zniknęły pod tłoczącymi się dużymi zwałami lodu, nacierającymi na obozowisko. Uderzyły także w jedną ścianę namiotu, tu jednak zatrzymały się na mocnej płachcie. Jenik rzucił się jak szalony odwalać bloki lodowe. Z ulgą stwierdził po chwili, że ta część namiotu, w której leżał Finn, nie była przywalona. Nie szczędząc sił spychał lód, byle dalej od namiotu, formując z brył jakby jakiś ochronny wał. Potem zajął się saniami — tu sytuacja była dużo gorsza: zwalone na nie kry były tak olbrzymie, że tylko z największym wysiłkiem udało mu się je zepchnąć. Pracował w zapamiętaniu, pot ściekał mu strumieniami za kołnierz, zalewał oczy. Dobre pół godziny trwało, zanim wreszcie wydobył sanki i oczyścił najbliższe otoczenie namiotu. Skontrolowawszy ładunek sań odetchnął z ulgą: szkody nie były zbyt wielkie. Kilka blaszanek tworzących tratwę pod saniami było zgniecionych, inne przecięte ostrymi krawędziami kry. Uszkodzona była także blaszanka z benzyną, ale na szczęście drogocenne paliwo nie wyciekło. Nie doznała również uszkodzeń łódź gumowa; tylko oparcie z uchwytem przy sankach było zupełnie połamane, ale to łatwo można naprawić za pomocą paru gwoździ. Łoskot łamiących się lodów wokół namiotu ustał, tylko z daleka słychać było jeszcze pojedyncze trzaski i huki walącej się kry. Wreszcie i to także ucichło. Przepadły chyba resztki naszego niedźwiedzia — pomyślał Jenik. Cieszył się, że przeniósł wieczorem tak znaczny zapas mięsa do namiotu. Sprytnie ułożył je w dwóch pustych blaszankach — z obawy przed dobrym apetytem Daga — teraz obie odnalazł zakopane głęboko w śniegu, lecz nie uszkodzone. Był to zapas co najmniej na tydzień. Może przez ten czas pogoda się poprawi i uda się coś upolować... Zmęczony po nieprzespanej poprzednio nocy, wyczerpany morderczą pracą, pogłaskał spokojnego już Daga i wsunął się do namiotu. Pochylił się nad Finnem i uszczęśliwiony stwierdził, że chłopak śpi, a oddech jego jest normalny. Nagle nabrał przekonania, że skoro po raz trzeci udało się uniknąć grożącego im niebezpieczeństwa, to teraz już wszystko dobrze się skończy. I z tymi myślami spokojnie usnął. Nieznana wyspa Rankiem obudziły go jakieś dziwne dźwięki, w pierwszej chwili nie mógł sobie uprzytomnić, co to takiego. Minęła jeszcze chwila, zanim na dobre otrząsnął się ze snu i rozpoznał krzykliwy śmiech mew. Dawniej wydawał mu się nieznośny, teraz, gdy przez cały czas burzy nie słyszał go zupełnie, wsłuchiwał się weń z radością, jak w jakąś przyjemną muzykę. Schwycił Finna za rękę, namacał puls. — Całe szczęście, jest prawie normalny — rzekł do siebie i wyczołgał się z namiotu. Stanął i w pierwszej chwili własnym oczom nie mógł uwierzyć. Jeszcze w namiocie zdawało mu się, że jest jakoś niezwykle jasno, teraz spostrzegł, że mgła zniknęła bez śladu. Nad głową błękitne sklepienie nieba, jasne słońce oblewało wszystko wokoło, śnieg i lód skrzyły się tak, że musiał przymknąć oczy. Lecz to jeszcze nie koniec niespodzianek: rozejrzawszy się na wszystkie strony zauważył w niezbyt wielkiej odległości od namiotu szarawą ścianę skalną, wybiegającą wysoko pod niebo. Rysowały się na niej wąskie smugi śniegu, kryjące się we wgłębieniach i szczelinach. W jednym miejscu po stromym zboczu spływała wąska struga wody i niknęła gdzieś u stóp skały między wysoko spiętrzonymi zwałami kry. Chłopak stał przez sekundę olśniony. Byli przy lądzie! Tylko gdzie?... Wdrapawszy się na sterczącą w pobliżu sani kilkumetrową bryłę lodu rozglądał się uważnie. Jak daleko wzrok sięgał, nic tylko rozmaitego kształtu lód, lądu ani śladu. Dostrzeżona uprzednio skała stanowiła jedyny widoczny punkt stały. Nie była to wyspa Armitage, ani też Ziemia księcia Jerzego, obie bowiem leżały tak blisko siebie, że z jednej wyraźnie widać było drugą. Pozostawały domysły: to ten huraganowy wiatr zagnał ich gdzieś daleko! A spiętrzenie się lodów na płyciźnie, przy brzegach jakiejś nieznanej wyspy, spowodowało pękanie i kruszenie się kry w nocy! Wspomniał chorego Finna — trzeba było szybko coś zdecydować. — Gdzie jest ląd, tam mogą być i rośliny — powiedział do siebie. Niewiele się namyślając ustalił śmiały plan. Pójdzie na brzeg, który nie powinien być zbyt daleko! Dag musi zostać przy namiocie, będzie pilnował Finna. Tylko jak oznaczyć obozowisko, żeby później do niego trafić? Na sankach mieli kilka długich kijów, którymi pomagali sobie przy wędrówce w głębokich śniegach. Trzy z nich szybko związał uzyskując w ten sposób maszt długości co najmniej trzech metrów. U jego szczytu przymocował duży kawałek ciemnego płótna i drugim końcem wbił maszt mocno w zlodowaciały śnieg wysokiej kry, z której oglądał okolicę. Zabezpieczył go jeszcze trzema linkami, które przywiązał do dalszych odłamów lodu, by wiatr nie mógł go przewrócić. Powinien wytrzymać do jego powrotu, a to będzie przecież niedługo. — Dag, zostaniesz tutaj i będziesz pilnował! — rozkazał stanowczo psu zakładając sztucer na ukos przy piersi, by mu nie przeszkadzał podczas wędrówki przez kry. Pies nie chciał zrozumieć rozkazu i pobiegł za nim. Dopiero gdy Jenik krzyknął nań surowo, zawrócił i smutny położył się u wejścia do namiotu. Bliskość brzegu wprawiła Jenika w dobry humor. Wytrwale wdrapywał się na zwały lodów zapominając nawet o tym, że nie jadł śniadania. Zdawało się, że skała jest stosunkowo blisko, dopiero w drodze zorientował się, że wzrok go łudził. Odległość wynosiła dobrą milę, minęła więc cała godzina zanim dostał się na niskie wybrzeże, ciągnące się wąskim pasem u podnóża skały. Idąc rozglądał się szukając tamtej kry, na której zostały resztki niedźwiedzia, ale tak jak się spodziewał, nie znalazł nigdzie nic. Natomiast bardzo się ucieszył widząc latające wokół skały setki ptaków, wśród których rozpoznał mewy, alki kształtu wrzeciona, tłuste kaczki edredonowe, a także i czarną kaczkę polarną z czerwonym dziobem, której pierze połyskiwało metalicznie. Ptasia czereda witała go ogłuszającym wrzaskiem i najwyraźniej nic sobie nie robiła z obecności człowieka. Jenik rozglądał się szukając widzianej z kry strugi, ale jej nie znalazł. Widocznie trafił na inne miejsce wybrzeża, nie to, które widział z daleka. Zastanawiał się, dokąd iść. Z daleka widać było chorągiewkę przy namiocie jak małą, ciemną kreskę. Zdecydował ostatecznie, że pójdzie brzegiem na prawo. Obszedł mały występ skalny i od razu przekonał się, że obrał dobry kierunek: brzeg za skałą rozszerzał się w wielką, wznoszącą się łagodnie płaszczyznę, o sto metrów dalej między kamieniami płynął strumień. Przeciwległy jego brzeg był płaski i pokryty zielonym mchem, wśród którego prześwitywały białe i żółte kwiatki. Kijem wetkniętym w koryto strumienia wymierzył, że jest on dość płytki, łatwo przejść go w bród. Dociągnął rzemyki nieprzemakalnych butów i bez wahania wszedł w strumień, szeroki w tym miejscu blisko dziesięć metrów. Dno było kamieniste, woda sięgnęła mu do kolan, przejście nie sprawiało żadnych trudności. Wnet znalazł się na drugim brzegu. Klęknął natychmiast na zielonym mchu, gdzie kwiatów było najwięcej. Oglądał je uważnie. Naraz aż serce mu zabiło z radości: zobaczył całą kępę drobnych, białych kwiatuszków o kielichach w kształcie łyżeczki. — Co za szczęście! Jest warzęcha!24 Teraz już Finn będzie zdrowy! — zawołał głośno. Wtem umilkł wystraszony. Tuż koło ucha zatrzepotały wielkie skrzydła... Tłusta kaczka edredonowa zerwała się z ukrytego w gęstym mchu gniazda. — Ale mnie przestraszyła! — przyznał się szczerze. Jeżeli jest gniazdo, powinny być i jajka. Już po chwili miał okazję przekonać się, że przypuszczenia jego były słuszne: w płytkim gnieździe znalazł trzy jajka. Wypił je od razu. Mimo że surowe, były bardzo smaczne. Nie orientował się, która część wątłej, polarnej rośliny ma właściwości lecznicze, postanowił więc wykorzystać ją w całości. Zaczął ostrożnie wyciągać drobne rośliny razem z korzeniami — po chwili miał ich już pełną torbę. Czas było pomyśleć o powrocie. Schodził już wzdłuż strumienia na brzeg. Nagle przyszło mu na myśl: przecież kacze jajka chyba Finnowi nie zaszkodzą?... Czy to jednak dobrze tak przedłużać nieobecność w obozie? Ej, w ciągu tych paru minut na pewno nic złego się nie stanie — przekonywał sam siebie. Wrócił na zielony dywan mchów i skalnic nad strumieniem, łatwo odszukał dwanaście gniazd; w każdym z nich leżało po kilka jaj. Zdjętą z szyi chustkę związał, wyłożył mchem, nakładł jajek ile się zmieściło. Ale co będzie, jeżeli kaczki nie zechcą wrócić do pustych gniazd? Podskoczył do strumienia, nazbierał odpowiedniej wielkości otoczaków i podrzucił naiwnym ptakom do gniazd zamiast jaj. Właśnie jedna z kaczek wracała. Zatoczyła koło nad wodą, sfrunęła i bez wahania usiadła na kamiennych „jajkach” w gnieździe. — Udało mi się! — zaśmiał się głośno Jenik. — Głupia kaczka nic nie poznała. Przed odejściem zatrzymała go jeszcze jedna myśl: chyba mięso kaczki, zwłaszcza rosół z podrobów, będzie bardziej pożywne dla Finna niż mięso niedźwiedzie. Podczołgał się ostrożnie do gniazda, z dwudziestu metrów odległości strzelił w głowę siedzącego na gnieździe dużego ptaka, który wcale na niego nie zwracał uwagi. Kula ze sztucera dosłownie urwała kaczce głowę. Związanego za nogi ptaka powiesił sobie na szyi, wziął w rękę jajka i ruszył ostrożnie, by nie upaść. Chciał iść wprost na namiot. Z trudem wspinał się na wysokie do pięciu metrów torosy, tworzące jakby zaporę przy brzegu. W pewnej chwili z wyższego punktu dostrzegł chorągiewkę. Bariera z kry kończyła się dość gładkim polem lodowym, obramowanym wokoło mniejszymi spiętrzeniami, a ciągnącym się długim jakby językiem wśród zwałów kry daleko w morze. Ruszył bez namysłu, po względnie gładkim lodzie szło mu się dużo lepiej, mimo że miejscami śniegu było prawie po kolana. W pewnej chwili chorągiewka zniknęła mu z oczu: zasłoniły ją wysokie zwały kry nagromadzonej gęsto obok gładkiego pasma lodu. Nie obawiał się jednak, że zabłądzi. Minęło właśnie trzy kwadranse od chwili, gdy podjął drogę powrotną z wyspy, kiedy nagle z prawej strony dobiegło go rozgłośne szczekanie Daga. Wspiął się szybko na wysoką taflę lodową — namiot był nie dalej jak sto kroków. Po chwili Dag już był przy nim, witał go radosnym szczekaniem i skokami do wysokości głowy. — Daj spokój, bo mnie przewrócisz! Rozbijemy jajka! — gromił go Jenik ze śmiechem. Natychmiast skoczył zobaczyć, co dzieje się z Finnem — ku wielkiemu zdumieniu teraz dopiero stwierdził, że nieobecność jego trwała całe cztery godziny. W stanie Finna na oko nie zaszła żadna zmiana, oddech był tylko znowu trochę słabszy. Jenik energicznie zabrał się do roboty: wypatroszył i obdarł ze skóry kaczkę, podroby i łapy wrzucił do kociołka na rosół. Gdy się ugotował, postawił na maszynce garnuszek z wodą, do której wrzucił pokrajane całe rośliny warzęchy. Niedługo dziwaczny napój był gotów. Spróbował — smak miał bardzo gorzki ale zmieszany z rosołem utracił wiele z tej goryczy. Sam gryzł surowe źdźbła rośliny nie zdając sobie sprawy z tego, że to właśnie jest najlepszy sposób zastosowania jej przeciwko szkorbutowi. Z wielkim trudem udało mu się namówić Finna, by otworzył usta i wypił rosół. Chłopak zrobił to na wpół przez sen, który przypominał raczej omdlenie. Na szczęście mógł jeszcze połykać. Jenikowi udało się wmusić w niego niemal pół kubka odwaru z kwiatów zmieszanego z rosołem. Działanie tego napoju było wprost fantastyczne. W czas jakiś żółte policzki Finna zaróżowiły się lekko, potem chory na moment otworzył oczy. — Tak mi się nagle zrobiło ciepło — szepnął. — To po lekarstwie, mój drogi — rzekł uradowany Jenik. — Już teraz coś dla ciebie mam, lada chwila będziesz zdrów. Jesteśmy blisko jakiejś wyspy, wichura nas tu przygnała. — Przy wyspie? — spytał cicho Finn, a na jego twarzy pojawił się cień zainteresowania. Ale mówienie wyczerpało go tak bardzo, że zaraz zamknął oczy i znowu zasnął. Jenik zostawił dla niego w termosie resztę rosołu razem z podrobami, sam zaś zajął się przygotowaniem obiadu dla siebie. Najchętniej upiekłby kaczkę, ale na maszynce, gdzie palnik ustawiony jest w koło, rożna użyć się nie da. Można by tłustego ptaka upiec w rondelku we własnym tłuszczu, ale umiejętności i wiadomości kucharskie Jenika nie sięgały tak daleko, więc o tym nie wiedział. Ostatecznie pokrajał kaczkę i ugotował. Bardzo mu smakowała i w tej postaci; drugą jej połowę schował na później. Resztą podzielił się uczciwie z Dagiem, który oblizywał się po niej ze smakiem, ale przyjął także z wdzięcznością kawał surowego niedźwiedziego mięsa. Po obiedzie Jenik chwilę odpoczywał, potem zaraz zabrał się do pracy. Postanowił Finna wraz z całym ich dobytkiem przetransportować na brzeg, i to możliwie najprędzej. Nie mógł zapomnieć przeżytych ubiegłej nocy chwil grozy, kiedy kra zaczęła mu pękać pod nogami. Marzył, by znów poczuć twardy grunt pod stopami. Szybko wyszukał miejsce, którędy stosunkowo łatwo można było przedostać się do wysokich zwałów kry, zamykających z jednej strony płaską wstęgę lodu. Teraz zaczął wypatrywać możliwości przejścia przez owe zwały. Okazało się, że tu i ówdzie kra leży luźno. Natrafił na dwa wielkie odłamy lodu tworzące tak znaczną szczelinę, że bez trudu dałoby się przepchnąć przez nią sanie. Trzeba tylko wyrównać dojście do niej na przestrzeni około dwudziestu metrów, ścinając większe wypukłości siekierą, wypełniając zagłębienia kawałkami lodu i śniegiem. Pracował gorączkowo, aż go wszystkie mięśnie bolały, ale nim nadszedł czas na kolację droga do zwału była przygotowana. W trakcie roboty parę razy odbiegał do namiotu, by zobaczyć, jak Finn się miewa. Obserwował z radością, że puls jest mocniejszy, oddech spokojny i wyraźny. Chłopak spał ciągle, nie obudził się nawet, gdy Jenik brał go za rękę. Skończywszy pracę Jenik tak był zmęczony, że bez ostrego bólu w krzyżu nie mógł się wyprostować. Bardzo był rad, że nie musi robić kolacji, wystarczy zagrzać pozostałą od obiadu drugą połowę kaczki. Dag pobiegł do namiotu, Jenik poszedł za nim. Zdziwił się widząc, że Finn siedzi w śpiworze i głaska leżącego obok psa. — O, czyżbyś się już nareszcie wyspał? — zawołał uradowany. — Jeniku, taki jestem strasznie głodny — odpowiedział Finn. Cóż za szczęście: Finn mówi, co prawda cicho, ale zupełnie wyraźnie! To chyba ta warzęcha przywróciła mu tak szybko choć trochę sił! Nie miał już wątpliwości, że chłopak zupełnie powróci do zdrowia. — Jak ktoś jest głodny, powinien coś zjeść, a to możemy załatwić od razu — odpowiedział mu wesoło i po chwili już podawał przyjacielowi rosół. Chciał go nakarmić, ale Finn zaprotestował twierdząc, że już sam utrzyma łyżkę. I zabrał się do jedzenia o własnych siłach. Rosół zniknął bardzo szybko. — Mięso było świetne, chociaż nie mogłem go gryźć, tylko sam rosół trochę gorzki — powiedział Finn rozglądając się za dalszą porcją jedzenia. — O nie, na dzisiaj dosyć! — sprzeciwił się Jenik. — Jutro dostaniesz trochę więcej. Nie dziw się, że rosół był gorzki, bo wlałem do niego lekarstwo. — Nie opowiadaj — uśmiechnął się nieufnie Finn. — A skądże byś je wziął? Poszedłeś po nie na róg do apteki? — Właśnie coś w tym rodzaju — roześmiał się Jenik przyrządzając dla siebie na kolację kawał pieczeni z niedźwiedziego mięsa. Postanowił bowiem resztę kaczki zostawić dla Finna, bo mięso niedźwiedzie mogłoby się okazać zbyt ciężkostrawne dla osłabionego chorobą żołądka. — Ale poczekaj, coś jeszcze ci dam, żebyś nie powiedział, że niedobry ze mnie lekarz. Tylko musisz zjeść surowe! — Ciekaw jestem, co to takiego? — zainteresował się Finn. Bardzo był zaskoczony, gdy Jenik podał mu piękne kacze jajko. Wypił je z ochotą. Teraz Jenik zaczął mu opowiadać wszystko, co się działo w ciągu tych ostatnich paru dni. Finn słuchał z wielkim zainteresowaniem i bardzo się ucieszył z pomysłu wyprawy na wyspę. — Tylko tak mi przykro, że nic ci pomóc nie mogę — powiedział ze smutkiem. — Nie przejmuj się tym, to nie będzie nic trudnego — pocieszał go Jenik. — Znalazłem świetną, gładką krę, sanki same po niej pojadą. A jak już znajdziemy się na wyspie, będzie nam tam jak w raju. Jeszcze chwilę rozmawiali o tym, jak się zagospodarują na stałym lądzie, gdzie pozostaną tak długo, dopóki Finn nie powróci zupełnie do zdrowia. Potem przytuleni do siebie usnęli. Spali spokojnie, jakby nie istniała wokół nich straszna pustynia polarna, wśród której zginęło już tylu mocnych, dzielnych, dorosłych ludzi. Nad ich snem czuwał Dag. Na wyspie Rankiem, gdy Jenik się obudził, przywitała go piękna pogoda. Słońce grzało tak mocno, że było wprost ciepło, wiatr ucichł zupełnie. W przejrzystym polarnym powietrzu widać było każdy szczegół na szaroczarnej, skalistej wyspie. Nad namiotem raz po raz przelatywały powracające znad morza mewy, gdzie w szczelinach kry łowiły rybki i drobne raczki. Jenik postanowił wyprowadzić Finna z dusznego namiotu na świeże powietrze. Jak tylko chłopak się obudził, zabrał się do wykonania swego planu. A sprawa nie była prosta, mimo że Finn czuł się znacznie lepiej niż poprzedniego dnia. Jenik wyciągnął go trzymając pod ramiona, potem przez wąskie wejście do namiotu przeciągnął także śpiwór, który trzeba było zwinąć. — Oh, ileż tutaj przyjemniej! — cieszył się Finn wciągając w płuca ostre powietrze. — Ale tu chyba jeszcze bardziej człowiekowi jeść się chce! Znalazła się na to rada: pozostała z poprzedniego dnia cała połówka kaczki. Spory kawałek mięsa. Jenik pokrajał drobniutko, potem podał ugotowane na miękko dwa kacze jajka. Resztę zagrzebał w śniegu, dla ostrożności przykrył pustą blaszanką, na której położył duży kawał lodu. A wszystko to by zabezpieczyć się przed niesłychaną żarłocznością Daga. Pies zdradzał nieustannie nieprawdopodobny wprost apetyt, zdawało się, że nigdy nie ma dosyć. Pożerał olbrzymie kawały niedźwiedziego mięsa jak drobne kąski, o każdej porze dnia i nocy gotów był zawsze żreć. — Oj, Jeniku, chyba ty nas nie wyżywisz, biedaku! Jak będziemy bardzo głodni, to obaj z Dagiem rzucimy się na ciebie i zjemy cię! — żartował Finn. — Nie boję się — roześmiał się Jenik — że to zrobicie. Ale sytuacja Daga była już w pewnej chwili bardzo kiepska, niewiele brakowało, by skończył w moim żołądku! I zaczął opowiadać Finnowi przygodę z niedźwiedziem. Finn słuchał z wielkim zaciekawieniem i bardzo żałował, że nie był przy tym obecny. — Ja nie mam szczęścia ustrzelić niedźwiedzia! — westchnął z żalem. Jenik pocieszał go, że jeszcze ma szanse tyle razy spotkać się z niedźwiedziem, aż mu to obrzydnie. Potem zabrał się do wyrównywania dalszej części drogi prowadzącej na płaską krę,, by do wieczora zakończyć robotę. A Finn tymczasem wypoczywał na świeżym powietrzu popijając stale wywar z warzęchy, której Jenik przyniósł spory zapas. Napój ten bardzo go orzeźwiał. Gdy Jenik wieczorem powrócił do namiotu, ze zdziwieniem stwierdził, że obrzęk stawów Finna znacznie się zmniejszył, a stan dziąseł wyraźnie się poprawił. Chłopak także czuł się znacznie silniejszy i oświadczył z dumą, że jutro na wyspę sam pójdzie. Na razie jednak z trudem przy pomocy przyjaciela powrócił do namiotu. — O nie, nic z tego — rzekł Jenik. — Jutro jeszcze pojedziesz. A jak już tam będziemy, dość będziesz miał czasu, by w pełni powrócić do zdrowia! Następnego dnia postanowił, że najpierw przewiezie Finna i wraz z Dagiem i bronią zostawi go na wyspie. Miał się już o tyle lepiej, że mógł utrzymać w ręku strzelbę i w razie potrzeby sam się bronić, w czym na pewno dzielnie by mu Dag pomagał. Ułożył na pustych sankach śpiwór, pomógł wejść do niego Finnowi, a sam z Dagiem zaprzągł się do sanek. W miejsce uprzęży ze skóry morsa, którą Dag pożarł, zrobił coś podobnego z liny i żaglowego płótna. Finn bardzo schudł w czasie choroby, więc sanki nie były zbyt obciążone, chociaż wieźli także strzelbę i naboje. Początek drogi był dość trudny ze względu na nierówności lodu, ale gdy już dostali się na płaską krę, szybko posuwali się naprzód, zwłaszcza gdy śniegu nie było zbyt wiele. Na szczęście głębokie zaspy tylko parę razy zagrodziły im drogę — po dwugodzinnym marszu dotarli do brzegu. — Jak tu ślicznie, prawie tak, jak w zatoce Ciepłej Wody! — zawołał Finn oglądając wybrzeże z zielonym pasem mchów i kwiatków nad potokiem. — Tylko że ta woda nie jest ciepła, ale bardzo zimna — odpowiedział Jenik. — Mimo to chętnie się jej napiję, bo dobrze się zgrzałem przez drogę. Płaski lód sięgał aż do brzegu, ale na ląd saniami wjechać się nie dało: był zbyt stromy i zupełnie pozbawiony śniegu. — Jak myślisz, dasz radę wejść przy mojej pomocy, czy może raczej wezmę cię na plecy? — pytał troskliwy Jenik przyjaciela. — No wiesz! Najpierw będziesz mnie woził, a potem jeszcze nosił! Tego by brakowało! — Finn udawał obrażonego i dzielnie wraz z Jenikiem ruszył pod górę. Zdyszany i zmęczony usiadł na rozłożonym przez przyjaciela śpiworze. — Bardzo niechętnie zostawiam cię tu samego, ale dziś jeszcze muszę przewieźć przynajmniej namiot, mięso, naczynia i maszynkę... Czas iść — rzekł Jenik posiliwszy się kawałkiem kaczki i wodą ze strumienia. Podał Finnowi strzelbę z nabojami, termos pełen drobno pokrajanego mięsa z kaczki i stanowczo odmówił zabrania z sobą Daga do pomocy w ciągnięciu sanek. — Za trzy godziny będę z powrotem. Pilnuj się, żebyś nie usnął, bo mógłbyś się obudzić w żołądku niedźwiedzia! — przestrzegał Finna i nachyliwszy się pocałował go w policzek. Chłopak zarzucił mu ręce na szyję i przytulił twarz do jego twarzy. — Taki dobry jesteś, Jeniku — mówił wzruszony. — Opiekujesz się mną tak, że chyba i tatuś nie potrafiłby lepiej! Sam nie wiem, jak ci mam okazać swą wdzięczność, jak dziękować za wszystko... — No to najlepiej daj spokój, poczekaj, aż się tego uzbiera więcej — uśmiechnął się zmieszany Jenik i wymknąwszy —się z objęć przyjaciela szybko odszedł. Przesyłał mu znaki ręką jak długo mógł go widzieć, potem przyśpieszył kroku ciągnąc za sobą sanki. Teraz było mu trochę łatwiej iść po wyrytym przez płozy sanek torze na śniegu. Już odszedł co najmniej ćwierć mili od brzegu, gdy nagle usłyszał za sobą szczekanie i po chwili dopadł go pędzący susami Dag. W pierwszej chwili Jenik przeraził się: czy Finnowi coś się nie stało? Ale pies był w doskonałym nastroju, wywnioskował więc z tego, że to sam Finn go wysłał, by pomógł mu ciągnąć sanie. Próbował co prawda odesłać Daga z powrotem, ale mu się to nie udało: pies wyraźnie bardziej słuchał Finna niż jego. — No to zostaniesz ze mną, a w powrotnej drodze cię zaprzęgnę — zdecydował ostatecznie. Całe szczęście, że zabrał ze sobą sznury, którymi zaprzęgał psa w miejsce dawnej, zjedzonej uprzęży. Pies źle znosił sznury, ponieważ wpijały mu się w skórę, mimo że Jenik podkładał kawałki płachty namiotowej. Na razie nic innego nie dało się zrobić, Dag musiał poczekać, aż uda się upolować jakieś zwierzę, z którego skóry można będzie zrobić nową uprząż. Znaleźli namiot nie tknięty, tak jak go zostawili. Jenik najpierw zabrał się do przyrządzania obiadu. Od rana mało co jadł i bardzo był głodny. Co zrobić z jajkami? — zastanawiał się — przecież nie ma sensu wieźć ich z powrotem. A pozostało ich jeszcze dziesięć sztuk. Urządził więc dla siebie i Daga wspaniałą ucztę: pokroił do rondelka kawałeczki tłuszczu i mięsa niedźwiedziego, a na przysmażone wbił wszystkie jajka. Zapiekająca się potrawa pachniała tak rozkosznie, że Dag aż piszczał z niecierpliwości. Otrzymał solidną porcję i zjadł ją z nie mniejszym apetytem niż Jenik swoją. — Szkoda, że nie ma tu Finna — żałował Jenik zajadając znakomite danie — na pewno by mu bardzo smakowało. No, ale jak już będzie mógł gryźć, zrobię mu taką samą świetną potrawę — postanowił. — Niedźwiedziego mięsa mamy jeszcze dużo. Pełna blaszanka, a waży przynajmniej dziesięć kilo... No, Dag, skoro już tu jesteś, zabierzemy wszystkie rzeczy na raz, żebym już nie musiał wracać — tłumaczył psu. Szybko wziął się do pracy: rozebrał maszt od sztandarku, z kija sporządził nowy uchwyt do sanek, przybił go paru gwoździami znalezionymi w torbie Leifa, potem zwinął namiot, całą resztę dobytku ułożył na saniach i mocno przywiązał. Dag opierał się trochę, gdy mu Jenik zakładał zastępczą uprząż, ale ostatecznie dał się namówić i wsunął głowę w chomąto. Jenik schwycił uchwyt, gwizdnął na Daga i ruszyli. Tym razem posuwali się wolniej, niż gdy wieźli Finna i broń, ale jednak po dwu godzinach Jenik dojrzał z daleka miejsce, gdzie zostawił przyjaciela. Podsunąwszy się bliżej zauważył, że Finn radośnie macha do niego ręką. Odetchnął z ulgą: cały czas niepokoiła go myśl, co się z nim dzieje, bo mimo wszelkich wysiłków wyprawa na krę trwała dłużej niż przypuszczał. Była już prawie ósma wieczór, gdy dociągnął sanie do brzegu i zaczął wyładowywać ich zawartość. — Jak się masz, Finn — wołał od brzegu — jakże ci się tu wiodło? Czy nie za długo nas nie było? Czemuż nie zatrzymałeś Daga przy sobie? Posypało się wiele pytań, ale Finn nie miał zamiaru na żadne z nich odpowiedzieć. — Spójrz, co ja tymczasem upolowałem! — wołał z dumą. Jenik wsłuchiwał się w jego głos, który teraz brzmiał zupełnie inaczej niż owej nocy, gdy Finn tak bliski był śmierci. — Bardzo chętnie bym spojrzał, ale nic nie widzę! — odpowiedział mu śmiechem. — No przecież tu tego nie mam — Finn udawał, że się dąsa — nie mogę jeszcze chodzić... Leży tam, trochę dalej, rozejrzyj się uważnie! Jenik spojrzał w stronę potoku: w odległości jakichś pięćdziesięciu kroków zobaczył leżącą na ziemi martwą kaczkę, a trochę bardziej na prawo dwa perkozy. — A cóż to? Nie będziesz chyba twierdził, że to ty zastrzeliłeś? Czy te ptaszki nie zmarły przypadkiem na jakąś nagłą chorobę? — prowokował Finna. — Podejdź tu bliżej, to ci powiem na ucho, co im się stało! — zapraszał go z tajemniczą miną Finn. Gdy Jenik pochylił się nad nim, Finn śmiejąc się wesoło chwycił go żartem za ucho. By zrobić mu przyjemność Jenik od razu poszedł przynieść myśliwskie trofeum. — Ho, ho, ale znakomicie trafione! — oglądał z podziwem kaczkę i perkozy. Wszystkie trzy ptaki otrzymały postrzał w tułów, a mała kulka ze strzelby Finna uszkodziła je tylko nieznacznie. — Nawet śrutem nie udałoby się lepiej — dodał z uznaniem. — Powiedz mi: ile na to zmarnowałeś naboi? — Tylko dwa! — odparł Finn pusząc się z dumy. — Nie opowiadaj bajek — Jenik z wyraźnie nieufną miną ani myślał uwierzyć. Na to Finn zaproponował, by policzył naboje: — Mieliśmy osiemdziesiąt, a teraz jest ich tam siedemdziesiąt osiem! Możesz je sobie policzyć! — No to jesteś „strzelcem wyborowym”! — Jenik ze zdumienia kręcił głową. — Zaraz ci powiem — śmiał się Finn — jak to zrobiłem, ale musisz szybko zrobić kolację, bo strasznie mi się chce jeść! — Czyżby to miało znaczyć, że zjadłeś wszystko, co było w termosie? — pytał zdumiony i zaskoczony Jenik. — Strasznie mi się nudziło, kiedy odszedłeś — Finn kiwał głową z uśmiechem — no bo odesłałem ci Daga i nie miałem z kim się bawić. No i potem zabrałem się do jedzenia... Nawet się nie obejrzałem, a termos już był pusty! — Grunt, że ci smakowało — odpowiedział zadowolony Jenik. Postanowił przygotować mu na kolację coś posilniejszego. W pobliżu miejsca, gdzie przystanęły sanie, zauważył kawałki przyniesionego przez morze drewna. Śniegu tam nie było, powinny więc być suche. Szybko przyniósł całe naręcze, a Finn tymczasem bez jego wiedzy zabrał się do patroszenia kaczki. Jenik wprawdzie zaprotestował, ale chłopak upierał się, że w rękach dość już ma siły, tylko nogi jeszcze nie chcą go słuchać. Zęby także mocniej już tkwiły w szczękach tak, że obiecywał sobie nawet gryźć kaczkę, jeżeli jej mięso nie będzie zbyt twarde. Już po chwili paliło się wielkie ognisko. Chłopcy z radością chłonęli jego ciepło, ponieważ słońce tymczasem skryło się za górami, więc znaleźli się w cieniu. Przybiegł także grzać się Dag — z wielkim zainteresowaniem obserwował przygotowania do kolacji. Gdy Jenik z kawałka drewna przygotował widełki pod rożen, Finn zapewnił go, że ma dość sił do obracania rożna i odesłał go do ustawiania namiotu. Jenik wybrał do tego celu miejsce pokryte drobnym, zupełnie suchym piaskiem, leżące o dwadzieścia metrów powyżej. Przeniósł wszystkie rzeczy z sań do namiotu, potem wyciągnął sanie na brzeg i na plecach przetransportował je do obozowiska. Gdy usiadł przy ognisku, gdzie tymczasem Finn piekł kaczkę, tak był zmęczony, że nawet jeść mu się nie chciało. Ale rumiano-złocisty, tłusty ptak, tak bardzo przypominający pieczoną czeską gąskę, przywrócił mu apetyt. Ogryzając solidne udko rzekł: — No, teraz opowiedz, jak to było z tym twoim „wyborowym” strzelaniem! Finn ostrożnie gryząc najmiększe części mięsa zaczął opowiadać: — Gdybyś się uważnie rozejrzał, sam byś do tego doszedł! Jenik spojrzał dokoła, ale nic nie zauważył. — Nie miałem nic do roboty, a tu wszędzie latało tyle dobrze wypasionych kaczek i całe stada perkozów — ciągnął dalej Finn. — Zauważyłem, że latają nisko nad ziemią, i na tym zbudowałem cały plan. Niełatwo byłoby mi je trafić, nawet gdybym był zdrów i mógł mierzyć solidnie. Wiesz, że jestem niecierpliwy, strzelam zbyt prędko. No więc zrobiłem sobie z leżących dokoła kamieni taką małą podpórkę i na niej położyłem flower jak na lawecie. Wskazał na kilka kamieni ułożonych tak, że tworzyły pewnego rodzaju wgłębienie w wysokim do ćwierć metra ogrodzeniu. — Potem oczywiście musiałem czekać, aż coś mi się pod lufę nawinie. Trwało to bardzo długo, ale czasu miałem dosyć, przynajmniej mi się nie nudziło — opowiadał dalej Finn. — Minęła chyba z godzina zanim jedna kaczka wpadła na pomysł podlecieć tak, jak mnie było wygodnie. Leciała blisko i dość wolno. Nacisnąłem spust gdy lufa była na wprost jej głowy, a trafiłem akurat w sam środek tułowia. Później długi czas nie podeszło mi nic na strzał, dopiero tuż przed twoim powrotem przelatywało obok całe stado perkozów. Strzelałem właściwie na ślepo, ale miałem szczęście: od jednego strzału spadły od razu dwie sztuki. I to wszystko. Ale sprytnie się urządziłem, prawda? — pochwalił sam siebie. Pochwalił go także i Jenik. Ugotowali jeszcze rosół z ptasich podrobów, wlali go do termosu na jutrzejsze śniadanie, potem zadowoleni ułożyli się w namiocie i spali aż do południa. Zapadła decyzja, że na wyspie zostaną tak długo, jak długo Finn nie odzyska zupełnie sił, by mógł wytrzymać trudy drogi do radzieckiej stacji polarnej. Mogło to potrwać dobrych kilka dni, trzeba więc było urządzić się możliwie najwygodniej. Dla ochrony przed wiatrem Jenik zbudował dokoła namiotu zagrodę z kamieni, mimo że w znacznej części osłaniały ich skały, a wybrzeże otwarte było w kierunku na południe, skąd wiatr Pojawia się stosunkowo rzadko. Taki wicher południowy, jak ten, który zagnał ich tu pod wyspę, to o tej porze rzecz w okolicach Polarnych niezwykła. Przypomniało mu się teraz opowiadanie Horgena, jak to nieszczęsny aeronauta szwedzki Andree musiał wiele tygodni czekać na sprzyjający wiatr południowy, który miał ponieść jego balon w stronę bieguna północnego. Zagrodę kamienną podciągnął do wysokości półtora metra, zostawiając między nią i namiotem wolną przestrzeń szerokości dwóch metrów. Wejście stanowiła dość wąska szpara od wschodniej strony, gdzie było najbliżej do skalistych gór. Rzecz prosta, że Jenik nie miał zaprawy murarskiej do spajania kamieni, obrał więc sposób budowania stosowany przed tysiącami lat, którym zresztą i dziś posługują się prymitywne ludy. Rzędami od dołu układał największe kamienie, na nie wyżej coraz mniejsze i cała zagroda trzymała się tylko własnym ciężarem. Na noc wejście zamykał dwoma wielkimi kamieniami — nie obawiał się co prawda napaści złych ludzi, ponieważ wszystkie wyspy archipelagu Franciszka Józefa są niezamieszkałe, ale nie można było wykluczyć, że w nocy zabłąka się pod namiot głodny niedźwiedź polarny, a w takim wypadku zagroda z kamieni stanowiła doskonałą ochronę. Przy pracach budowlanych Jenik nie zapominał o polowaniu. Dość jeszcze mieli ładunków do strzelby Finna, a Jenik należał do rozważnych strzelców: przeznaczał nabój tylko na pewny strzał. Udało mu się upolować pół tuzina kaczek, co zaopatrzyło ich spiżarnię na cały tydzień, mogli nawet zrzec się reszty niedźwiedziego mięsa na korzyść Daga. Strzelał także i Finn, który poprawiał się w oczach. Już teraz nie musiał opierać lufy na kamieniach, by mieć celny strzał. Zastrzelił kilka kaczek, wśród nich jedną o pięknym upierzeniu, co sprawiło mu wielką radość. Gdy ją później jedli, okazało się, że jest twarda i łykowata, a mięso jej nieprzyjemnie zalatuje rybami. Ale Finn nie dał się przekonać, twierdził że to jego najwspanialsze trofeum od czasu ich wędrówki po terenach podbiegunowych. Jenik wyzbierał wszystkie kacze jajka w całej okolicy, zawsze zastępując je z powodzeniem kamieniami, mieli więc także duży zapas jaj. A jedli je pod wszelkimi możliwymi postaciami: gotowane na miękko lub na twardo, smażone na kaczym smalcu. Szczęśliwym trafem na wybrzeżu dość dużo było naniesionego przez morze drewna, co pozwalało im zaoszczędzić benzynę na drogę. A było jej już niewiele, około siedmiu czy ośmiu litrów, zapas najwyżej na trzy tygodnie. Przechodząc pewnego razu koło potoku Jenik zauważył, że w jego korycie leżą jakieś kolorowe kamienie: żółtawe i brunatne z jaśniejszymi plamami. Wydobył taki kamień z wody i obejrzał dokładnie. Był dziwacznie nakrapiany, pośród zielonkawych i ciemnoczerwonych ziaren przewijał się srebrzystoszary metal spajający je w całość. — Jakież to ciężkie — zdziwił się Finn, gdy mu kamień pokazał. — Pewnie dlatego, że w kamieniu jest dużo metalu. — A co to za metal? — zaciekawił się Finn. — Może żelazo?... — Przecież kamień leżał w wodzie — protestował Finn — żelazo by zardzewiało. Prędzej to będzie ołów — domyślał się. — Na co nam się to przyda? Jeść tego nie można, użyć jako naboju do strzelby także nie! — Wiesz, co z tym zrobię? Już parę razy w drodze przewróciła mi się maszynka do gotowania, jest dość wysoka i wąska, a dno ma bardzo lekkie. Obciążę nim maszynkę, zabiorę z sobą w drogę. To nieduży kamień, wiele miejsca nie zajmie — proponował Jenik. I tak ów nieznany kamień zaczął spełniać funkcję ciężarka przy maszynce benzynowej. — Widziałem jeszcze co innego — ciągnął po chwili Jenik. — Przy ujściu strumienia do morza lód jest dosyć cienki, a woda znika w jego szczelinach. Dalej trochę są focze dziury: wyglądają jak miski, lód w nich ledwie trzyma. Pamiętasz, co Leif nam opowiadał, że foka lód przebija od dołu, a potem te dziury utrzymuje otwarte, żeby mogła się przez nie wydostać nad wodę i odetchnąć świeżym powietrzem? — Pamiętam — odpowiedział Finn. — Ale mówisz, że otwory przecież pokryte są lodem, może te foki już się stąd wyniosły? — To nic nie znaczy — argumentował Jenik. — Lód na nich może być zupełnie słaby, foka łatwo potrafi go przebić. Trzeba dopilnować tego miejsca, to się zobaczy. — Pamiętaj, musisz mnie zabrać z sobą — upierał się Finn. Jenik namyślał się chwilę. Pamiętał przygodę Finna ze starą foką na Przylądku Flory, a także fakt, że Leif w ostatniej chwili uratował go przed ciężkim poranieniem. W dodatku Finn nie był jeszcze zupełnie zdrów, chodził podpierając się laską i nawet krótki spacer bardzo go męczył. W razie wypadku nie mógłby uciekać, to trzeba było wziąć pod uwagę. Ale Finn umiał ładnie Prosić... Ostatecznie Jenik zdecydował: — Słuchaj, najpierw sam zaobserwuję, czy tam w ogóle jakieś foki wychodzą na lód, a jeśli tak, to kiedy, i wtedy dopiero Pójdziemy na polowanie! Finn się tym zadowolił, kwestia fok została odłożona na późniejszy termin. Na razie mięsa mieli dosyć, mogli się więc nie śpieszyć. Zaraz w pierwszych dniach pobytu na wyspie Jenik obejrzał całą najbliższą okolicę. Pod wieloma względami brzeg przypominał Zatokę Ciepłej Wody, z wyjątkiem tego, że nie było tu lodowca, a skaliste góry ciągnęły się stosunkowo dalej, wybrzeże tworzyło więc obszerną kotlinę. Z jednej strony wychodziła na morze, od brzegu zaś w głąb mogła mieć około mili morskiej długości. Strumień płynął w pobliżu szaroczarnej skały zamykającej kotlinę od zachodu, tej właśnie, którą Jenik dostrzegł z dalekiej kry. Idąc w górę biegiem strumienia stwierdził, że wypływa on nie z tej skały, ale z innej, leżącej znacznie dalej po lewej stronie kotliny. Skała ta miała jakąś dziwną, ciemnozieloną barwę, a poprzetykana była w wielu miejscach ciemnobrązowymi żyłkami. Szczyt jej okrywał śnieg i lód, które tając zasilały wody potoku. Zielona skała, jak ją w duchu nazwał, ogromnie go zainteresowała, chętnie by się jej przyjrzał z bliska, ale wszędzie leżało na niej tyle śniegu, że nie mógł się na to odważyć. Dość łatwo udało mu się wejść natomiast na cypel skalny najdalej na zachód wysuniętych szaroczarnych skał, chociaż przy tej wyprawie pokaleczył ręce do krwi. Ostre krawędzie i granie skalne pomagały co prawda przy wdrapywaniu się, ale przy mocniejszym uchwycie raniły boleśnie. Z wierzchołka miał rozległy widok na wszystkie strony. Góra była niezbyt wysoka, oceniał ją na około sto metrów, a tylko obserwowana z daleka wydawała się znacznie wyższa, ponieważ wyłaniała się wprost z morza. Dokoła głowy szumiały niezliczone skrzydła ptaków, w uszy wdzierał się przeraźliwy krzyk mew. Szczeliny w skałach pełne były ich gniazd. Jenik zauważył, że w wielu z nich były jaja, teraz go to jednak nie interesowało. Całą uwagę skupił na morzu, na rozwiązaniu dręczącej go w ostatnich dniach zagadki: gdzie są, gdzie ich burza zagnała? Wicher niósł ich na północ, ale jak daleko ich zaprowadził tego ustalić się nie dało. Wiedział, że na północ od wyspy Armitage leżą jeszcze dwie większe wyspy: Arthura i Harmswortha, oraz że wielkie wyspy Ziemi Franciszka Józefa leżą przeważnie na wschodzie, tworząc swego rodzaju spoiste pasmo, ciągnące się na przestrzeni ponad dwustu kilometrów z północy na południe. Daremnie jednak rozglądał się na wszystkie strony — wszędzie tylko lód poprzerywany miejscami ciemnymi smugami wolnego morza. Jeden taki szeroki kanał wodny widoczny był na południe od wyspy, zaczynał się w odległości jakichś trzech mil morskich na południowy wschód od brzegu. Obejrzał także i wyspę, kształt jej naszkicował z grubsza w swym małym notatniku. Obserwował ją na wszystkie strony, chociaż znacznej części wnętrza wyspy nie mógł dojrzeć — zasłaniał ją łańcuch dość wysokich gór, zamykających wybrzeże od północy i ciągnących się daleko w głąb wyspy. Tkwiły wśród nich lodowce, niewidoczne z brzegu za owym łańcuchem zewnętrznych gór. Był ich cały szereg, lecz jeden z nich, największy, sięgający wschodniego brzegu wyspy, lśnił jaskrawą bielą w promieniach słońca. Jenik zaznaczył jego położenie na swej podręcznej mapce. Potem jeszcze starannie obejrzał wszystkie widoczne brzegi. Ostatecznie doszedł do wniosku, że niezwykle szczęśliwy traf zagnał ich krę właśnie na południowy brzeg wyspy. Na wszystkich innych strome skały opadały prosto w morze. Jeżeli nawet istniał gdzieś jakiś skrawek brzegu, to był zupełnie wąski i zasypany potężnymi, szaroczarnymi głazami. Jenik nie znał się co prawda na mineralogii, ale sądząc po wzorach, jakie na pokładzie „Isbjőrna” pokazywał mu Horgen, był przekonany, że wyspa składa się w znacznej części z gnejsu, specjalnego rodzaju łupku, który wykrystalizował z roztopionych minerałów, jakie w pradawnych czasach wylały się z płonącego wnętrza kuli ziemskiej na jej powierzchnię. Wyspa w całości przypominała kształtem gruszkę. Nieznaczne wgłębienie, w którym kryje się uschnięty okwiat owocu, stanowiła właśnie płytka zatoka, w której wylądowali. Długość wyspy nie przekraczała zapewne dziesięciu mil. Zakończył swe obserwacje i ostrożnie zszedł w dół. W chwilę później był już koło Finna, opowiedział mu wszystko, co widział. Wpatrywał się przy tym pilnie w otrzymaną od Horgena mapę, ale mimo najlepszych chęci nie znalazł nic, co przypominałoby chociaż ich wyspę. — Tatuś nieraz mi mówił, że tu jest jeszcze dużo mniejszych, nieznanych wysp, a znanych i oznaczonych na mapie jest ponad sześćdziesiąt25 — zauważył Finn. — Świetnie, że to jakaś nieznana wyspa, przynajmniej będziemy mogli ją nazwać, jak nam się spodoba — dodał uradowany. — Ja na twoim miejscu jeszcze bym z tym zaczekał — Jenik mimo tak wielu kłopotów roześmiał się serdecznie. — Spróbuję określić nasze położenie geograficzne, a może wtedy się okaże, że już ktoś przed nami odkrył tę wyspę! — Daj spokój — protestował Finn. — Jakże określisz położenie geograficzne, skoro nie masz ani sekstantu, ani tablic? — Jakoś to zrobię — upierał się Jenik. — Rzecz prosta, nie będzie to bardzo dokładnie, ale dla nas wystarczy. Chodzi przecież przede wszystkim o to, w której stronie znajduje się wyspa Hookera i jak stąd do niej daleko! — Ciekaw jestem, jak to zrobisz? Odpowiedź na to pytanie Jenik odłożył na później, kiedy uda mu się zgromadzić co potrzeba do obliczeń. Należało najpierw znaleźć jakieś płaskie miejsce. Daremnie jednak rozglądał się wokoło, wszędzie łagodne, ale jednak pochyłe zbocza. Kiedy wreszcie wyszukał kawałek płaskiej powierzchni, to znów przeszkadzały mu wystające spod ziemi krawędzie głazów i jakieś wypukłości. Gdy tak krążył po wybrzeżu, wzrok jego padł nagle przypadkiem na płaską krę, po której przywędrowali na wyspę, gdzie było także sporo foczych dziur. Uprzednio już zauważył, że na ich powierzchni śnieg taje — teraz na takiej dziurze dostrzegł całe jeziorko. — Ależ ze mnie gapa — uderzył się w czoło — przecież tu jest właśnie to, czego szukam! Cóż może być bardziej gładkie niż powierzchnia wody? Zajrzał do notatnika, gdzie znaczył sumiennie każdy dzień od momentu zniknięcia „Isbjőrna”. Ustalił, że odpowiednia będzie data następnego dnia. Wróciwszy do Finna zapowiedział mu, że już jutro określi ich położenie geograficzne. — Strasznie jestem ciekaw, jak to zrobisz — emocjonował się Finn obserwując jego przygotowania. Z zapasu kijów Jenik tymczasem wybrał najprostszy, z ostrym końcem, w kij ten u góry wbił gwóźdź. Na sznurku przywiązał ładunek ze sztucera kulą w dół, uzyskując w ten sposób ołowiankę do wyznaczenia pionu. Koniec tego sznurka przywiązał do gwoździa na kiju. Potem swym marynarskim nożem zaostrzył z jednej strony dwanaście dość długich patyków. Wreszcie w niewyczerpanych zasobach torby Leifa znalazł jeszcze kawałek cienkiego sznurka. I na tym zakończył przygotowania. Finn nalegał, by mu wyjaśnił, do czego to wszystko ma służyć. — Oj, ty mądralo, już ja wiem, że będziesz jutro udawał wielkiego uczonego! —— rzucił żartem kuksnąwszy go po przyjacielsku pod żebro. Nazajutrz zeszli do owej kałuży na krze. Jenik już wiedział gdzie mniej więcej słońce stoi w południe, dla swych obserwacji wybrał więc porę o godzinę wcześniejszą, czyli jedenastą czasu miejscowego. Natomiast na jego zegarku było dużo wcześniej, godzina dopiero ósma. Obaj ubrani byli w nieprzemakalne buty, śmiało mogli wejść w wodę, która Finnowi sięgała do kolan, Jenikowi zaś do połowy łydki. Teraz Jenik wbił kij w stwardniały śnieg na dnie kałuży i za pomocą ołowianki ustawił go ściśle pionowo. Kij rzucał wyraźny cień na powierzchnię wody. Potem przywiązał do kija tuż nad powierzchnią wody jeszcze jeden sznurek i podał Finnowi swój zegarek, notatnik i ołówek. — Uważaj, jak powiem „stop” zanotujesz dokładny w tym momencie czas: sekundę, minutę i godzinę, najpierw pod numerem jeden, potem pod dwa, pod trzy, wszystko w kolejności. Potrafisz? — Wielka sztuka! — obruszył się Finn. — Cóż ty sobie myślisz, że tylko ty jeden na tej całej wyspie znasz się na zegarku? — No, dobra. Tylko się nie pomyl! — uśmiechnął się w odpowiedzi. — Najlepiej powtarzaj sobie stale minuty, a jak zawołam, wtedy dopiero ustalisz sekundy i zanotujesz. A teraz uważaj! Pochylił się nad cieniem kija, który przesuwał się wolno po wodzie, potem zawołał na Finna i wbił jeden patyk w to miejsce, gdzie kończył się cień. Uwiązany do kija sznurek dociągnął do patyka i w miejscu, gdzie go dotknął, zrobił na nim węzełek. Przesunął węzełek o parę centymetrów w prawo od patyka — sznurek cały czas był naprężony — i tam, gdzie węzełek dotknął powierzchni wody wbił drugi patyk. Przesunął węzełek jeszcze dalej i w odpowiednim miejscu wbił następny patyk. Powtórzył to kilka razy — w ten sposób z odległych od siebie o kilka centymetrów patyków powstał pewien łuk, który stanowił część koła opisanego wokół kija jako środka. Tymczasem cień kija zaczął się skręcać. Koniec jego zaznaczył nowym patykiem — Finn zanotował czas, Jenik zawiązał kolejny węzełek na sznurku i we wskazanej przez niego pozycji końcowej skróconego cienia powstał nowy łuk z patyków. Kiedy cień skrócił się jeszcze bardziej, naznaczył w ten sam sposób kolejny trzeci łuk — wewnętrzny w stosunku do dwóch pierwszych, a najbliższy oznaczającego środek kija. Finn zanotował dokładnie wszystkie trzy czasy, przyznał jednak szczerze, że nie wie, w jakim robił to celu. — Zaraz ci wszystko wytłumaczę — odparł bacznie wpatrzony w wędrujący cień kija Jenik. Cień zrobił się jeszcze nieco krótszy, cofnął się aż poza wewnętrzny łuk patyków, po chwili jednak znów zaczął się wydłużać. Gdy znów dotknął patyków wewnętrznego łuku, Finn na polecenie Jenika znowu zanotował dokładny czas. To samo powtórzyło się i później, gdy cień wydłużając się dosięgał środkowego, a potem zewnętrznego łuku patyków. — Teraz popatrz ~— tłumaczył Jenik. — Zauważyłeś już pewnie, że cień każdego przedmiotu rano jest dłuższy, potem się skraca, a w południe jest najkrótszy. Z kolei znów się wydłuża, wieczorem jest taki sam, jak był rano, prawda? — Pewnie że zauważyłem, ale co z tego wynika? — Otóż ten cień powie mi, o której godzinie według mego zegarka jest tutaj południe. A ponieważ mój zegarek wskazuje czas środkowoeuropejski, wykaże południe na piętnastym południku, to znaczy: kiedy słońce znajdzie się dokładnie nad tym właśnie południkiem. W południe u nas na wyspie słońce znajdzie się nad naszym południkiem, a różnica czasu w stosunku do mego zegarka, wyrażona w stopniach kątowych, wyznaczy mi długość geograficzną naszej wyspy. Rozumiesz? — Mniej więcej — odparł uczciwie Finn. — Tylko jak określisz moment, gdy u nas będzie południe? Przecież to musi być dokładnie, bo inaczej będzie duży błąd. Tatuś tak mi zawsze mówił... — I miał rację — zgodził się Jenik. — I dlatego właśnie zrobiliśmy kilka obserwacji. Wiesz już, że cień każdego przedmiotu ma dwa razy w ciągu dnia tę samą długość, w tym samym czasie przed południem, co i po południu. Na przykład: mierząc cień tego kija o jedenastej przed południem i o pierwszej po południu, czyli w godzinę przed i po południu, otrzymasz wynik identyczny. My natomiast zrobiliśmy na odwrót: za pomocą trzech łuków z patyków ustaliliśmy trzy rozmaite długości cienia i stwierdziliśmy, o której godzinie cień dotykał każdego z tych łuków. Dla każdego z łuków otrzymałeś dwa czasy, jeżeli więc teraz obliczysz średnią tych czasów, otrzymasz dokładny czas określający według mego zegarka południe w tym miejscu. To zrozumiałeś, prawda? — No... prawie, ale niezupełnie — przyznał się szczerze Finn. — Ale to nie jest takie ważne. Zaskakujący i ważny jest dla mnie fakt, że ot tak, bez niczego, można ustalić położenie geograficzne! No i że ty potrafisz to zrobić! — Tak zupełnie bez niczego to nie — roześmiał się Jenik. — Trzeba do tego dobrze idącego zegarka. Mój spóźniał się co dzień prawie o pół minuty, regulowałem go stale według sygnału czasu ze Stawangeru. Ale od czasu trzęsienia ziemi już tego nie robiłem, więc dziś posunąłem go naprzód o całe jedenaście minut, bo minęło właśnie dwadzieścia dni od ostatniego sprawdzania. Czas tak trochę w przybliżeniu, nie wiem czy będzie dokładny, ale jeżeli już będzie jakaś różnica, to w każdym razie niezbyt duża. Pewnego rodzaju błąd mógłby wyniknąć także i z tej przyczyny, że długości cienia bardzo precyzyjnie wymierzyć się nie dało, sam przecież widziałeś. Ale przypuszczam, że średnia przeciętna czasu, jaki obliczyłem dla południa w tym miejscu, nie powinna odbiegać od wartości prawdziwej więcej jak o cztery minuty. Znaczy to, że nasza długość geograficzna została wyznaczona z błędem do jednego stopnia, że więc znajdujemy się gdzieś między 52° a 54° długości geograficznej wschodniej. A ponieważ w tych okolicach stopnie długości geograficznej wynoszą około dziesięciu kilometrów, więc przypuszczalny błąd w obliczeniu tej naszej pozycji to nie więcej jak dziesięć kilometrów... Tak rozmawiając wracali w stronę namiotu. Tam Jenik rozłożył mapę Ziemi Franciszka Józefa i odszukał pięćdziesiąty trzeci południk. — Spójrz — wskazał mapę Finnowi — jesteśmy gdzieś wprost na północ od wyspy Hookera. — To świetnie! No tak, ale przecież nam jeszcze potrzebna szerokość geograficzna! Wiemy co prawda, że jesteśmy na pięćdziesiątym trzecim południku, ale licho wie jak daleko na północ od tej upragnionej wyspy — argumentował Finn. — Szerokość obliczymy sobie jutro — obiecywał Jenik. Nazajutrz znowu wetknął w rękę Finnowi zegarek i polecił zawołać, gdy wskazówki pokażą dokładnie godzinę dziewiątą minut dwadzieścia osiem, czyli dokładny czas ich południa, kiedy słońce stoi najwyżej nad horyzontem. Sam trzymał w ręku przygotowany patyk, a gdy Finn oznajmił ustalony czas, wbił go w śnieg dokładnie na końcu cienia kija. Potem sznurkiem wymierzył odległość między patykiem i kijem, oznaczając ją na sznurku dwoma węzełkami. W taki sam sposób zmierzył wysokość kija — od powierzchni wody aż po główkę gwoździa z ołowianką, który traktował jako koniec cienia kija. — Teraz sprawa będzie dużo trudniejsza — mruknął zamyślony — Trzeba się najpierw dobrze zastanowić, jak to zrobić możliwie najdokładniej. — Wytłumacz mi najpierw, jak ty chcesz obliczyć szerokość geograficzną, kiedy nie masz żadnych tablic! — napierał się Finn. — Dziś mamy dwudziestego trzeciego czerwca, promienie słońca padają prostopadle na Zwrotnik Raka, czyli na 23° 27' szerokości geograficznej północnej — zaczął Jenik. — Gdybyśmy byli tam, mielibyśmy słońce wprost nad głową. Ale jesteśmy znacznie bardziej na północ od zwrotnika, dlatego u nas promienie słoneczne w południe odchylają się od pionu, padają na nas ukosem. A ich odchylenie od pionu wynosi tyle stopni, ile stopni nas dzieli od Zwrotnika Raka. Odchylenie to mogę ustalić w przybliżeniu w stopniach podziałki łuku przez pomiary: długości kija i długości jego najkrótszego cienia, rzucanego tutaj dokładnie w południe. Rzecz prosta obliczenie takie nie będzie dokładne, ale bez precyzyjnych pomocy naukowych zrobić się tego nie da. I Jenik znowu zabrał się do pracy. Najpierw przyciął gładkie drewienko i użył go jako miarki do ustalenia długości kija i cienia, oznaczonych węzłami na sznurku. — Na cóż ci to? — zdziwił się Finn. — Masz już przecież wszystko wymierzone w sznurkach. — Tak, ale nie mogę narysować tego wszystkiego w naturalnej wielkości, byłoby zbyt duże, muszę więc na rysunku wszystko proporcjonalnie zmniejszyć — wysokość kija i jego cienia. Trzeba było znaleźć dostatecznie dużą, płaską powierzchnię, na której można by umieścić rysunek. Problem rozwiązała gładka ścianka blaszanki. Jenik przetrzymał ją dość długo nad płomieniem ogniska, do którego wrzucił kawałek kaczego tłuszczu. Gęsty dym osiadł na blasze warstwą tłustej sadzy. — To będzie mój papier — cieszył się. — Teraz jeszcze tylko ołówek i cyrkiel! Rolę ołówka miało odegrać drewienko z wystającym na końcu gwoździem. Cyrkiel też nie sprawiał specjalnych trudności: Jenik złączył za pomocą gwoździa dwa równej długości drewienka, zaopatrzone u dołu w ostre końce z gwoździ. — No, a teraz patrz! — rzekł zadowolony przykładając kawałek gładkiej listwy drewnianej do zasmolonej blachy. Jedno pociągnięcie ołówkiem—gwoździem, który usunął sadze, i na blasze ukazała się wyraźna, lśniąca linia prosta. Zaznaczył na niej dwa punkty, z nich zakreślił cyrklem po obu stronach prostej dwa łuki. Połączywszy punkty przecięcia łuków otrzymał linię prostopadłą do pierwszej prostej. Na tej prostopadłej zaznaczył jedną odległość, na poziomej od punktu ich przecięcia — drugą. Przez połączenie otrzymanych punktów uzyskał trójkąt. — Pionowy bok trójkąta to kij, poziomy zaś to jego cień — tłumaczył Finnowi. — Oba są odbiciem rzeczywistości w mniejszej skali. Teraz muszę obliczyć kąt, zawarty między pionową przyprostokątną a przeciwprostokątną tego trójkąta, by otrzymać odchylenie promieni słonecznych od kija. Obliczenie tego kąta było najtrudniejszą częścią zadania. Dla lepszej orientacji w szkicu Jenik wierzchołki trójkąta oznaczył literami: A, B, C, tłumacząc Finnowi, że A oznacza koniec cienia, B — punkt gdzie kij wynurza się z wody, C — górny koniec kija. Wymierzywszy cyrklem przedstawioną na rysunku wysokość kija, zakreślił nią koło z wierzchołka trójkąta C, przechodzące przez drugi wierzchołek B i przecinające przeciwprostokątną w punkcie, który oznaczył literą D. — Muszę teraz obliczyć w stopniach długość łuku między B i D. Wynik da mi odchylenie promieni słońca od kija. — Jakże to zrobisz, skoro nie masz kątomierza? — dopytywał się wiecznie ciekawski Finn. — Będę próbował... — odpowiedział. Rozwartym cyrklem mierzył, odmierzał, przenosił odległości i robił nowe znaczki na blasze, mrucząc przy tym coś do siebie pod nosem. — Suma kątów w trójkącie równa się... — usłyszał tylko w pewnej chwili Finn, który obserwował Jenika uważnie. — No, teraz tylko podzielić ten kąt... — Jenik wciąż myślał głośno kreśląc swe półkola cyrklem. Chwilę wpatrywał się w swój szkic, wreszcie wybuchnął: — Jesteśmy o pięćdziesiąt osiem stopni na północ od Zwrotnika Raka! A więc: pod 81°30' szerokości geograficznej północnej! Finn zamiast odpowiedzi wybuchnął głośnym śmiechem. — A ty czego się śmiejesz? — zdziwił się Jenik. Tamten podsunął mu pod nos blachę, na której rysował, ale czystą stroną: — Bo wyglądasz jak kominiarz! — śmiał się głośno. Jenik śmiał się także. Przy pracy roztarł ręką sadze, potem zasmarował sobie twarz. Stąd smugi na twarzy. — Umyję się w tej kałuży! Muszę i tak zabrać kij! — rzekł i poprosił Finna, by oznaczył na mapie ich pozycję. W chwilę później Finn zakreślił na mapie wyraźny punkt tam, gdzie nie było ani śladu jakiegoś lądu. Chłopak powitał ten fakt z entuzjazmem. — Odkryliśmy nową wyspę! Teraz ją nazwiemy jak nam się spodoba! — zaznaczył z dumą. Jenik spojrzał na mapę: pozycja ich wypadła gdzieś pośrodku między wyspą Harmswortha i wyspą Leigha Smitha, około sześćdziesiąt mil na północ od Cichej Zatoki na wyspie Hookera. — Właściwie, jeżeli chodzi o naszą podróż, to ta burza nie wyrządziła nam specjalnej krzywdy — stwierdził z radością. — Tylko, Finn, ja nie mogę zaręczyć, że jesteśmy tam właśnie, gdzie wskazują obliczenia! — A dlaczego nie? — w głosie Finna brzmiała nutka zdziwienia. — Już ci mówiłem, że określenie naszej długości geograficznej łączy się z błędem około dziesięciu kilometrów w obu kierunkach — tłumaczył mu Jenik. — A ustalenie szerokości geograficznej jest jeszcze mniej dokładne. Przy tak nieprecyzyjnych narzędziach mogłem popełnić omyłkę co najmniej o pół stopnia, chociaż szkic robiłem tak duży jak tylko można było. Wiesz przecież, że pół stopnia szerokości to znacznie więcej niż pół stopnia długości, wynosi całych trzydzieści mil. — Nic nie szkodzi — zdecydował Finn szczegółowo oglądając mapę. — I tak tu nigdzie w pobliżu, ani nawet dość daleko, nie ma nawet śladu lądu. Na pewno odkryliśmy jakąś nieznaną wyspę! Proponuję, by ją nazwać: „Nowa Norwegia”! Jenik był zaskoczony, na moment nawet zrobiło mu się przykro. Przecież to on odkrył tę wyspę w chwili, gdy Finn nieprzytomny leżał w namiocie, on pierwszy postawił na niej nogę! Miał więc prawo nadać wyspie nazwę, Finn powinien mu był ustąpić pierwszeństwa! Uczucie przykrości nie trwało jednak długo. Spojrzawszy na twarz przyjaciela, wychudzoną jeszcze skutkiem ciężkiej choroby, ale zarumienioną teraz z radości, dał się unieść fali współczucia i serdecznego przywiązania. — Doskonale! — zgodził się bez wahania. — I ja też coś tu nazwę imieniem mojej ojczyzny. Zgadzasz się? Finn zmieszał się, lecz zaraz potem zarzucił Jenikowi ręce na szyję: — Najlepiej całą wyspę! — szepnął zawstydzony. — Przecież to twoja wyspa. Gdyby nie ty, ja nigdy bym się tutaj nie znalazł. To był niemądry pomysł z tą „Nową Norwegią”. — Ależ dlaczego? Zupełnie ładna nazwa i już przy niej zostaniemy. Zresztą Norwegia jest także moją drugą ojczyzną — przekonywał go szczerze Jenik. — Za to tę zatokę, w której przybiliśmy do brzegu, nazwiemy Zatoką Czeską, a ten najwyższy lodowiec będzie się nazywał Praga. Finn jeszcze chwilę nalegał, by Jenik nadał także nazwę całej wyspie, ale ostatecznie uzgodnili poprzednie trzy nazwy i postanowili, że pozostałe miejsca otrzymają miana od nazwisk ich przyjaciół. Tak więc zachodni cypel skalny, osłaniający z jednej strony Zatokę Czeską, otrzymał nazwę Przylądka Nielsena, przeciwległy zaś cypel wschodni Przylądka Horgena. Najbliższy łańcuch wzgórz na północy otrzymał dumne imię: Góry Leifa. Pozostało jeszcze wymyślić nazwę dla wysuniętego najdalej na północ cypla wyspy, tam gdzie cała wyspa zwężała się wyraźnie. Po krótkim namyśle na mapce w notatniku Jenika chłopcy napisali: Przylądek „Isbjőrna”. Skończywszy prace geograficzne Jenik postanowił iść na krę umyć się, Finn zaś chciał mu towarzyszyć, by w drodze powrotnej nazbierać jeszcze trochę łodyżek warzęchy. Jenik dla pewności zabrał ze sobą sztucer — zanim zaczął się myć wręczył go Finnowi z prośbą, by go potrzymał. Dag początkowo biegł przy nich, ale na krę nie miał ochoty zejść, został więc na brzegu — pobiegł gdzieś w stronę skał na północy i po chwili zniknął chłopcom z oczu. Wokół kałuży na krze było cicho, tylko gdy Jenik pracowicie szorował twarz i ręce, woda pluskała nieznacznie. Nagle poprzez ten dźwięk przedarł się szklisty trzask pryskającego lodu. Jenika lęk ogarnął — to chyba kra pęka! Była już znacznie osłabiona przez promienie słońca, można się więc tego było spodziewać. Nieco dalej rozciągało się już wolne morze, które Jenik widział ze szczytu skały... Przerażony podniósł się i wzrokiem szukał Finna. Stał niezbyt daleko i z uwagą patrzył w stronę, skąd słychać było pękanie lodu. — Foki! — wyszeptał podniecony. Teraz dopiero Jenik przypomniał sobie, że w bliskiej od nich odległości widział trzy focze dziury. — Jak tylko się pokaże, zaraz do niej strzelę — mówił rozgorączkowany Finn. — Nie rób tego w żadnym razie — Jenik schwycił go za rękę — bo przecież zaraz utonie! Nawet kiedy ją zabijesz i tak jej nie zobaczysz! Mam myśl, już wiem, jak ją wywabić na lód. Schowaj się za mnie, przyklęknij na jedno kolano, byś miał pewniejszy strzał. Finn usłuchał. Pękanie lodu słychać było coraz wyraźniej. Po chwili nad lodem ukazały się trzy ciemne, kuliste głowy. Foki rozglądały się uważnie dokoła. A tymczasem Jenik zaczął cicho gwizdać jakąś melodię kręcąc się przy tym i zabawnie wymachując rękami. Finn na pewno powitałby te wyczyny głośnym śmiechem, gdyby nie fakt, że cała jego uwaga skupiła się na fokach. Zwierzęta namyślały się chwilę, a Jenik tymczasem gwizdał już drugą z kolei piosenkę. Być może, że ta bardziej się fokom podobała: wychyliwszy się połową ciała z otworów oparły się przednimi płetwami o lód i powoli wyczołgały się zupełnie na krę i ruszyły w stronę Jenika. Gdy były już w odległości dobrych trzech metrów od otworu, Finn nacisnął spust sztucera. Pierwszą fokę trafił dobrze: padła od razu i już się nie poruszyła. Natomiast drugiej widocznie żadna z kul nie dosięgła, bo szybko podczołgała się i zniknęła w lodowej dziurze. Trzecia leżała dość blisko następnego otworu, ale żyła jeszcze. Gdy Jenik do niej podbiegł, groźnie pokazała mu zęby próbując schwycić jego uzbrojoną nożem rękę. Chłopak śmiałym ruchem uderzył w kark zwierzęcia, które natychmiast znieruchomiało. Po obejrzeniu okazało się, że kula Finna przebiła jej obie przednie płetwy. — Wspaniały łup! — chwalił Finna Jenik. — Mamy teraz dosyć mięsa na całą dalszą drogę! — Tak, tylko jak je przechowamy? — martwił się Finn. — Słońce teraz świeci przez cały czas, za parę dni mięso nam się zepsuje! Uwaga była słuszna, trzeba było się nad nią zastanowić. — Wiesz co? — zaczął po chwili Jenik z rozjaśnioną twarzą. — Mamy tu dosyć drzewa, możemy uwędzić mięso. I tak je długo przechowamy w dobrym stanie. — Świetna myśl! — cieszył się łakomczuch Finn. — Będą focze szynki! Tylko skąd wziąć komin?... Bo przecież mięso wędzi się w kominie! — Zbudujemy go sobie — odpowiedział z całym przekonaniem Jenik. Najchętniej od razu zabrałby się do budowania wędzarni, ale najpierw trzeba było zwierzęta wypatroszyć i obedrzeć ze skóry. Sądził, że trzeba to zrobić na brzegu. Udało mu się po chwili przywołać Daga, który poczuwszy zabite zwierzęta zjawił się z wielką ochotą. Byłby się do nich zabrał od razu, ale Jenik przeszkodził mu z całą stanowczością. — O, mój drogi, tak nie można! — odganiał go Finn broniąc fok przed żarłocznością psa. Jenik szybko skoczył po sznury. Wróciwszy zrobił pętle i założył je na płetwy ogonowe fok. Z pomocą Daga przeciągnął najpierw jedną fokę na brzeg, potem dalej pod namiot, to samo zrobił z drugą. Następnie obie obdarli ze skóry i wypatroszyli. Finn zajął się kuchnią: wrzucił do rondla pokrajany na kawałki tłuszcz foki i podroby, postawił nad prymitywnym ogniskiem, zrobionym z kilku kamieni i kawałka blachy. Palili drewnem, którego spory zapas Jenik już w pierwszych dniach nagromadził obok namiotu. Duszące się na kolację mięso pachniało smakowicie. Jenik tymczasem szukał kamieni odpowiednich do budowy wędzarni. W chwilę później miał już ich spory zapas, ale teraz dobrze musiał napracować się głową, by wymyślić, jak je spoić, ponieważ piec musiał mieć dość wysoki komin. — A gdyby tak spróbować błotem? — przyszło mu na myśl. Finn zaakceptował pomysł z uznaniem. Jenik pobiegł do strumienia, wykopał z jego koryta całą masę błota i w pustej blaszance przeniósł je pod namiot. Zaraz po obiedzie zabrali się do budowy wędzarni. Na dole zbudowali z większych kamieni coś w rodzaju komory otwartej z jednej strony, z której trzeba będzie podsycać ogień. Na tych kamieniach układali mniejsze, a wyżej jeszcze mniejsze. Komin zwężał się ku górze, przybierając kształt ściętego stożka, wysokiego na półtora metra i pół metra szerokiego u podstawy. Jenik nie szczędził błota na wypełnienie wszystkich szpar i nierówności. — Nie jest zbyt piękna — rzekł ze znawstwem, gdy skończyli — ale chyba jakoś wytrzyma i mięso się uwędzi. Nic więcej od niej nie wymagamy. Drewna mieli pod dostatkiem, zaraz też zapalili w wędzarni ogień. Dym gęstą smugą wydobywał się przez komin. Zadowoleni chłopcy podzielili mięso na dwie części: mniejszą mieli zamiar zużyć jeszcze podczas pobytu na wyspie, większa, z najlepszych części przeznaczona była na wędzenie. — Coś mi się wydaje, że mięso przed wędzeniem trzeba porządnie nasolić — przypomniał sobie zamyślony Finn. — Chyba to i racja — zgodził się Jenik — tylko: skąd wziąć sól? Mamy jej zaledwie odrobinę, trzeba ją szanować jak złoto! — A nawet bardziej niż złoto — roześmiał się Finn. — Przecież tu i tak nic nie kupilibyśmy za złoto, nabić nim strzelby też się nie da! Ale jeść mięso bez soli?... Brr... na to wcale nie mam ochoty! — otrząsnął się ze wstrętem. — No, no, nie zarzekaj się! — perswadował mu Jenik. — Jeżeli nasza podróż się przeciągnie, będziesz je jadł nawet bez soli. I to jak jeszcze! Może jednak udałoby się nam jakoś wydobyć sól z wody morskiej? Słońce tak wspaniale grzeje. Postawimy wodę w płytkim naczyniu, jak wyparuje, to dostaniemy sól. Z płytkim naczyniem nie było trudności: posłużyły im pokrywki od blaszanek, które i tak Jenik musiał odlutować, by wygładzić i wyprostować ich ścianki, powyginane przez nacisk lodów podczas burzy, która zagnała ich krę pod wyspę. Wlał na pokrywki wodę uzyskaną z rozpuszczonego nad ogniem lodu. A wybrał do tego celu lód o najbardziej intensywnej niebieskiej barwie, który zawiera najwięcej soli. Po całodziennym parowaniu wody na pokrywach pozostały dwie spore garście soli. — Nie jest bardzo smaczna — skrzywił się Finn spróbowawszy. Mimo to jednak Jenik część jej oddzielił i schował na drogę. Przyda się kiedy zabraknie im tej soli, jakiej resztki mieli jeszcze z Zatoki Ciepłej Wody. Nasoliwszy mięso starannie ulokowali je w kominie wieszając na patykach kładzionych w poprzek na brzegu komina. Jenik dorzucił do ognia skropionego wodą drewna, dającego gęsty, białawy dym. Zaczęło się wędzenie. — Jak długo to ma się wędzić? — zainteresował się Finn. Na to jednak Jenik nie umiał dać odpowiedzi. Postanowili przerywać od czasu do czasu wędzenie, by odciąć kawałeczek mięsa na spróbowanie. Korzystając z wyjątkowo ciepłej pogody zajęli się dokładnym myciem i praniem bielizny, której mieli bardzo niewiele: tyle co każdy na sobie. Mycie i pranie odbywało się w wielkiej kałuży, na której określali długość cienia w południe. Finn ochrzcił ją mianem „Astronomicznej Kałuży” — przy ciepłej pogodzie powiększała się ona z dnia na dzień. Na płaskiej krze niepodobna się już było poruszać, znaczną część jej powierzchni pokrywała woda. Teraz dopiero Jenik ocenił, jak dobrze się stało, że od razu przenieśli się na wyspę. Mimo że już znacznie po wierzchu stajała, kra jednak trzymała się wciąż jeszcze, było widoczne, że jest to wmarznięta w dno ławica lodowa i to wmarznięta solidnie, skoro nie rozkruszył jej przypływ i odpływ morza, bardzo mocny w tych okolicach. Wędzenie mięsa udało się nadspodziewanie, Finn był zachwycony, gdy ugotowali na próbę mały kawałek, otrzymując zarazem doskonałą zupę. — Świetna rzecz — chwalił, gryząc dzielnie wielkie kęsy wędzonego mięsa. Na to Jenik zauważył, iż być może będą musieli jeść je także nie gotowane, ale i to jest dobre. Zapas benzyny był już bardzo niewielki, przy najsumienniejszym oszczędzaniu starczy najwyżej na trzydzieści razy. A to oznacza wszystkiego piętnaście dni marszu z tym zastrzeżeniem, że zrezygnują rankiem z gorącego śniadania. — Niech i tak będzie — łatwo zgodził się Finn wkładając do ust kawałek nie gotowanego mięsa. — Doskonała ta focza szynka nawet na surowo — dodał po chwili. — Oczywiście, jeżeli ktoś ma zęby w zupełnym porządku. A moje już całkiem mocno trzymają się w dziąsłach! Ta ostatnia waga przypomniała Jenikowi, że byłoby wskazane przygotowanie na drogę zapasu warzęchy, by uniknąć na przyszłość spotkania z tak niemiłym gościem, jak szkorbut. Zamiar swój wykonał w ciągu najbliższych dni. Stale też pilnował Finna, by pił wywar z leczniczej rośliny, sam popijał go również. Wysuszył na słońcu sporą ilość łodyg warzęchy, której mądra przyroda kazała rosnąć nawet w niegościnnych okolicach polarnych. Z kawałka płachty namiotowej uszył solidny woreczek na suszone ziele, potem wsunął go do szczelnej blaszanki, w której przechowywał rozmaite drobiazgi i mapę. Zbierając warzęchę natknął się na zielone, drobne i wąskie listeczki, które w smaku przypominały nasz szczaw. Przyniósł także ich spory zapas do namiotu. Finn gryzł je z wielką przyjemnością, a Jenik cieszył się, że przynajmniej coś roślinnego urozmaica ich tak bardzo monotonny, składający się tylko z mięsa jadłospis. Wiedział z opowiadań Horgena, że jednostajna, nieurozmaicona strawa nie służy zdrowiu. Przy tego rodzaju drobnych czynnościach czas biegł szybko. Zajrzawszy któregoś dnia do swego kalendarzyka Jenik stwierdził ze zdziwieniem, że pobyt ich na wyspie trwa już pełnych czternaście dni. W tym czasie Finn całkowicie powrócił do zdrowia, buzię miał okrągłą jak dawniej i zdrowe rumieńce. Chłopak nalegał na szybki wymarsz, bo wyspa już mu się sprzykrzyła. Ale Jenik nie spieszył się z wyjazdem. Wprawdzie po zabiciu fok nie natknęli się na żadne większe zwierzę, lecz mimo to żywności na wyspie mieli aż w nadmiarze. Masę tu było ptactwa, a ponieważ strzelali niezbyt często, więc nie było ono płochliwe. Oczywiście, gdyby się im skończyła amunicja, sytuacja byłaby znacznie gorsza. Ale Jenik był przekonany, że potrafi zrobić łuki i strzały, a upoluje nimi tyle ptactwa, że starczy żywności i dla nich, i dla Daga. Ostatnio zresztą Dag nauczył się sam dbać o własny żołądek: bardzo sprytnie łowił ociężałe kaczki i głupie nurzyki. Z głową ukrytą między łapami nieruchomo czaił się koło gniazda, a gdy naiwny ptak siadał na jajach, rzucał się, potężnym skokiem i rzadko kiedy chybiał celu. Brał także Jenik pod uwagę nieprzebrane ilości jajek, pamiętając, ile ich widział wdrapawszy się na skałę na Przylądku Nielsena przy zwiedzaniu wyspy. Wszystko to składało się na powód do poważnego zastanowienia się przed podjęciem decyzji co do niepewnej i niebezpiecznej wyprawy. Oprócz tego także i stan lodów tuż przy brzegach wyspy był wyjątkowo zły. A jednak obu chłopców dopingowało gorące pragnienie powrotu między ludzi, zdobycia jakichś informacji o losach „Isbjőrna”, zobaczenia swych najbliższych. Czynili więc gorączkowe przygotowania do wymarszu. Jenik zajął się specjalnie zapasami żywności. Mieli około pięćdziesięciu kilogramów wędzonego mięsa fok, ale chłopak miał poważne obawy, że wszystkiego nie uda się im zabrać. Nawet gdyby zmniejszyli zapasy do możliwie najmniejszej ilości, ładunek sań i tak wynosiłby ponad sto kilogramów, a takiego ciężaru, przy złym stanie lodu, chociażby i przy pomocy Daga, który wspaniale odpasł się i przytył na wyspie, nie uda im się pociągnąć. Obliczając najbardziej oszczędnie dzienne spożycie mięsa Jenik otrzymał ilość trzech kilogramów, po kilogramie na każdego. Oznaczało to, że zabrawszy cały zapas mięsa mieli zapewnioną żywność na siedemnaście dni. Ale czy w ciągu tego czasu uda im się dotrzeć do celu? Dręczyła go także świadomość, że obliczona przez niego szerokość geograficzna jest tak bardzo niedokładna. Czy miał jednak jakieś możliwości przeprowadzenia solidniejszych obliczeń? Czym miał się posłużyć?... Jeżeli odległość od wyspy Hookera wynosi tylko sześćdziesiąt mil, to można mieć nadzieję, że dotrą tam w ciągu trzech tygodni. Ale jeżeli jest znacznie większa? Albo jeżeli zatrzymają ich jakieś nieprzewidziane okoliczności? To co wtedy? Na upolowanie czegoś nie bardzo można liczyć... Zagrażające im już kiedyś widmo głodu stawało znowu przed oczyma Jenika. Ciężkie były kłopoty, jakie spadły na barki Jenika, ciężkie nawet dla doświadczonego, dojrzałego człowieka, a niełatwe tym bardziej dla szesnastoletniego zaledwie chłopaka. Nie zdradzał się z nimi przed Finnem, by nie psuć mu beztroskiego nastroju. Często jednak budził się w nocy i zastanawiał się całymi godzinami. Długo później nie mógł usnąć... Walka o życie Mijał dwudziesty dzień pobytu na wyspie, nadszedł już lipiec, gdy nagle nastąpiła zmiana pogody. Dotychczas przez całe trzy tygodnie trwało piękne lato polarne, słońce świeciło nieprzerwanie przez całe dwadzieścia cztery godziny opalając skórę obu chłopców na brąz. Ciągnący od zachodu wiatr był stosunkowo słaby. Teraz nagle zmienił się na północny i w ciągu kilku minut okrył całe niebo ciężkimi, czarnymi chmurami. — Burza idzie — rzekł Jenik. Obaj chłopcy pośpiesznie zaczęli zabezpieczać cały swój dobytek. Wielkimi kamieniami obciążyli brzegi namiotu, stojące między namiotem i kamienną zagrodą załadowane sanie przykryli nieprzemakalną płachtą, broń zabezpieczyli kawałkami płótna i odnieśli do namiotu. Jenik zabezpieczył także zapas nagromadzonego drewna i szybko upiekł nad ogniskiem jedną kaczkę na kolację. Żal mu było drogocennej benzyny, a przecież w namiocie niepodobna rozpalić ognia. Właśnie pieczenie kaczki dobiegało końca, gdy zerwał się ostry wicher i nagle zrobiło się zimno. Chłopak wraz z pieczystym wpadł szybko do namiotu i starannie zasznurował wejście. — Zdążyłem w sam raz! — ucieszył się słysząc wzmagające się wycie wichury. Łoskot i zawodzenie wiatru nie ustawało ani na chwilę. Z zewnątrz dobiegał nieustanny świst i jęk rozpętanego żywiołu, głuszącego wszystkie inne odgłosy. Nie było słychać głosów ptactwa, z rzadka tylko spośród groźnych poświstów wybijał się krzykliwy głos burzyka, tego niezwykłego polarnego ptaka, dla którego rozszalała polarna burza jest przyjaznym żywiołem. W namiocie było jakoś spokojnie i przytulnie, okazało się, że postawienie zagrody z kamieni było dobrym pomysłem. Wyższa od namiotu ściana z kamieni chroniła go doskonale. Wprawdzie pod naporem wichru część drobnych kamieni pospadała, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności namiot nie odniósł szkody. Wichura przyniosła ze sobą deszcz ze śniegiem, ale mocne ściany namiotu nie przepuściły wilgoci. Tego wieczora chłopcy kładli się spać wśród huku burzy, co wcale nie przeszkodziło im usnąć twardo i przespać spokojnie całą noc. Jeszcze i dnia następnego orkan szalał z nie zmniejszoną siłą, dopiero pod wieczór uspokoił się na tyle, że można było już wyjść z namiotu. Deszcz ze śniegiem nie padał, ale niebo wciąż było pokryte chmurami, a gęsta mgła przesłaniała widnokrąg. Ziemia dokoła nasiąkała wodą deszczową, potok wezbrał tak, że jego dość płytkie ujście rozlewało się teraz na dobrych sto metrów szeroko. — Rozpadła się nasza wędzarnia! — zauważył z żalem Finn wskazując na stertę kamieni w miejscu, gdzie przedtem wznosił się wysoki komin. Tylko dolna komora—palenisko oparła się naporowi wichury, reszta rozprysła się w promieniu dziesięciu metrów. Taka była siła wichury. — Już nam teraz nie będzie przecież potrzebna! — pocieszał przyjaciela Jenik. Zajął się oglądaniem szkód wyrządzonych w najbliższym otoczeniu przez burzę. Były nieznaczne: stawiana z dużych kamieni zagroda przetrwała niemal w całości; także i na saniach nie było żadnych uszkodzeń. Spadło na nie kilka mniejszych kamieni, ale nie zniszczyły niczego. Dag, przetrwawszy burzę w legowisku, jakie mu poprzedniego dnia wymościł Jenik między namiotem i saniami, uganiał wesoło szukając jakiejś zdobyczy. Okoliczne ptactwo znów odzywało się hałaśliwym jazgotem. Inaczej natomiast było w Czeskiej Zatoce. Tam pod wpływem wichru zaszły duże zmiany. Wielka, płaska ławica lodowa, po której chłopcy ze swego obozowiska na krze dotarli do wyspy, zniknęła prawie zupełnie. Po powierzchni morza pływały stosunkowo małe bryły lodu, nie większe od ich namiotu, a północny wiatr przeganiał je szybko na otwarte morze. Niełatwo było ocenić, jak daleko morze wolne jest od lodu, ponieważ mgła ograniczała widoczność do ćwierć mili zaledwie, Jenik jednak przypuszczał, że sztorm rozluźnił lody na znacznej przestrzeni i postanowił fakt ten wykorzystać. — Jak tylko wiatr zmniejszy się jeszcze trochę i pogoda się poprawi, ruszamy w drogę! Popłyniemy! — zdecydował. Finn, który dobrowolnie podporządkowywał się jego kierownictwu, przyjął tę wiadomość z zachwytem. — Gdybyśmy tak mieli jeszcze żaglówkę — zauważył z żalem — to przy tym północnym wietrze bylibyśmy w trzy dni w Zatoce Cichej. — Ale żaglówki nie mamy, a do gumowej łódki żagla umocować się nie da — odpowiedział Jenik. Jednak uwaga Finna utkwiła mu mocno w myślach, zaczął się nad nią zastanawiać. Mieli przecież duży kawał płótna żaglowego, które można by łatwo zużytkować, tylko do czego go przymocować? Maszt można by zrobić z kijków do nart, które niezbyt duży żagiel utrzymałyby doskonale, ale umocować takiego masztu w gumowej łódce niestety się nie da. — A gdyby tak maszt z kijków umieścić na sankach? — wpadł nagle na pomysł Jenik. — Tylko jak? — w pytaniu Finna czaiły się wątpliwości. — Może to nie będzie takie trudne — odparł Jenik. — Gorsza sprawa: jak tym żaglem kierować? Któryś z nas musiałby jechać na sankach, a to wątpliwe czy by go sanki uniosły. I prócz tego byłoby to niebezpieczne. Trzeba jeszcze się nad tym zastanowić. Cały wieczór o tym tylko myślał, wreszcie wpadł na pomysł, który jego zdaniem można by zrealizować. — Posłuchaj — wyjaśniał Finnowi — na szczycie masztu przymocujemy krążek i na nim założymy linę nośną, coś jak V, która będzie sięgała do łódki. Za jej pomocą będziemy mogli w każdej chwili spuścić żagiel. Żagiel zrobię trójkątny, do jego krótszego boku przy nocujemy kij, to będzie reja. Na obu końcach przywiążemy liny, sięgające także do łodzi. Będą służyły do obracania żagla wokół masztu. A dolny koniec żagla przywiążemy pętlą u dołu masztu. Jak myślisz, Finn? Finn, który dość dobrze znał się na żeglarstwie, z entuzjazmem przyjął projekt przyjaciela. Obaj też zaraz zabrali się do pracy. Jenik zwinął za pomocą cążków spory kawał blachy w rurkę, której jeden brzeg ponacinał i wygiął — miała posłużyć do obsadzenia pięty masztu. Wygięte części przybił następnie kilku mocnymi gwoździami do środkowej poprzeczki sań. Tak powstało cci w rodzaju gniazda dla masztu, sporządzonego z kijka narciarskiego. Projekt połączenia dwóch kijków odrzucono — maszt byłby zbyt wiotki i giętki. Wetknięty w gniazdko kijek Jenik przymocował kilku małymi gwoździkami. Przygotowany żagiel był z konieczności dość szeroki u góry, ponieważ musiał być stosunkowo krótki, a jego płaszczyzna nośna musiała przecież być dość duża, by przy wysokim załadowaniu sani mogła należycie spełniać swe zadanie. Jako reja posłużył im gładki kij, lin także im nie brakowało, kłopot nastręczała tylko sprawa krążka. W swoich bagażach nie mieli nic podobnego, nie znaleźli także krążka w czarodziejskiej torbie Leifa, którą Jenik nazywał „podręczną torbą robinsonów”. Ostatecznie skończyło się na tym, że Jenik swym marynarskim nożem wystrugał z odpowiedniego kawałka drewna potrzebne kółko z rowkiem. Praca ta pochłonęła tyle czasu, co wszystkie inne przygotowania razem wzięte. Teraz zabrali się do umocowania sań na sporządzonej z pustych blaszanek tratwie. Uprzednio Jenik powiązał drutem i przylutował blaszanki tak, by dość znacznie wystawały poza brzeg sań. W końcu tratwę i sanie mocno i dokładnie przywiązał linami i drutem. Musiał wziąć pod uwagę fakt, że wraz z żaglem ciężar sań się zwiększy, gdyby więc sanie z tratwą były zbyt wąskie, należało się obawiać, że pod naporem wiatru łatwo mogą się przewrócić. Załadowanie sań było nie lada pracą. Nie mogli tego zrobić na lądzie, ponieważ nie zepchnęliby później sań na wodę — brzeg opadał bardzo stromo i nie było na nim ani śladu śniegu. Wreszcie zdecydowali spuścić sanie puste na wodę, umocowując końce tratwy do solidnych kamieni na brzegu, i tam dopiero przeprowadzić załadunek. Miało to tę dobrą stronę, że pozwoliło na równomierne rozłożenie ładunku, z drugiej strony jednak wymagało wielkiego wysiłku i uwagi. Wszystko, co mogła zniszczyć morska woda, pakowali solidnie w resztki płótna żaglowego, brezentu i w focze skóry. Należało się spodziewać, że na wolnym morzu sanie pod naporem fal będą się mocno kołysały, trzeba więc było wszelkie zapasy dokładnie zabezpieczyć przed zamoczeniem. Finn z kolei zajął się Dagiem. Nałożył mu nową uprząż, zrobioną z pasów foczych skór uwędzonych w kominie. Było także i chomąto ze skóry i żagla, wypchane ususzonym mchem. Całość połączoną sznurami i drutami trzeba było wypróbować, czy i na ile będzie przydatna. — Nie ma rady, mój drogi — przemawiał Finn do psa, który mocno się opierał przy nakładaniu uprzęży — wiem, że nie chce ci się pracować, spasłeś się na tym próżniactwie i zleniwiałeś! Ale pracować muszą wszyscy! — kończył swe kazanie przywiązując do uprzęży dość wielki kamień, który uważał za dostatecznie ciężki. Pognał psa krzykiem; Dag, chociaż niechętnie, szarpnął postronki. Jakoś się udało: rzemienie trzymały mocno, mimo że Finn dobre pół godziny przeganiał Daga wokół namiotu. Pies jednak bardzo był niezadowolony. „Chciałbym wiedzieć — zdawało się mówić jego spojrzenie — jakie znów szaleństwo ich opętało! Przecież tu nie ma ani śniegu, ani sanek... Po cóż ja mam taszczyć ten głupi kamień?” Kiedy Finn w pewnej chwili odwrócił się, Dag natychmiast spróbował przegryźć rzemień, za co jednak porządnie oberwał. — Nie dostaniesz kolacji! — wymyślał mu zirytowany Finn. — Ładnie by to było, gdybyśmy skutkiem twego lenistwa gdzieś utknęli! A skrupiłoby się to przede wszystkim na tobie, bo jak zjedlibyśmy wszystkie zapasy, to następny obiad zrobilibyśmy sobie z ciebie! Nie wyglądało na to, że Dag jego słowa zrozumiał. Większe wrażenie natomiast wywarł na nim fakt, gdy daremnie czekał przed wesoło palącym się ogniskiem na swoją porcję foczego mięsa. Nie martwił się tym jednak zbyt długo — szybko pobiegł szukać jakiejś zdobyczy. — Trzeba mi było przywiązać tego nicponia, bo tak nic sobie z nikogo nie będzie robił! — skarżył się Finn. Jenik w odpowiedzi śmiał się tylko. Bardzo był zmęczony, ale układał się do snu zadowolony z wykonanej przez nich pracy. Góry dostatecznie ochraniały wybrzeże, morze w Zatoce Czeskiej było spokojne, chociaż wiatr wiał jeszcze dość ostry, mogli więc załadowane sanie pozostawić na dworze bez obawy, by stało się z nimi coś złego. Mieli zamiar, o ile pogoda się nie popsuje, wyruszyć rankiem następnego dnia. Gdy rano wstali, niebo było co prawda jeszcze zaciągnięte chmurami, ale chwilami prześwitywało przez nie blade słońce, można więc było liczyć, że w ciągu dnia wypogodzi się zupełnie. Wiatr przycichł trochę, było go jednak jeszcze tyle, że podróż pod żaglem była zupełnie możliwa. Zaraz po śniadaniu złożyli namiot, władowali go na sanie, nadmuchali gumową łódkę i przymocowali za dwa umieszczone po bokach kółka do przedniej poprzeczki sani, które miały płynąć w odwrotnej pozycji, a więc tylnym uchwytem naprzód. Przed opuszczeniem wyspy pozostawili w kamiennej zagrodzie, która ochraniała ich od wiatru, wetkniętą pod duży kamień, kartkę z notatką, zawierającą krótki opis ich przygód oraz wiadomość, że wyspę tę pod nazwą Nowej Norwegii włączyli do królestwa Norwegii. — Ciekawe, czy to kto kiedyś znajdzie? — rzucił smętne pytanie Jenik oglądając się ze wzruszeniem na miejsce, które przygarnęło ich życzliwie i chroniło tak długo. — Jakże mógłby nie znaleźć? — zdumiał się Finn. — Przecież będą się tu zjeżdżać osadnicy, niedługo powstanie tutaj całe miasto!... — upierał się swoim zwyczajem puszczając wodze bujnej fantazji. — Coś mi się nie widzi — roześmiał się Jenik. — Tyle jest znacznie przyjemniejszych, nie zamieszkałych miejsc na świecie niż ta nasza wyspa. I z czegóż by tu ludzie żyli? Ale Finnowi niełatwo było cokolwiek wyperswadować. Pomysłowość swą posunął tak daleko, że dla przyszłych osadników zaczął wynajdywać rozmaitego rodzaju zajęcia, a wśród nich oczywiście podstawowe: polowanie na morsy i foki. Nie brał pod uwagę zastrzeżeń Jenika, że morze wokół wyspy nigdy nie jest wolne od lodów tak, by mogły po nim pływać statki... Dyskusja ta toczyła się już na morzu. Jenik z pewną obawą wciągnął żagiel na maszt ich prymitywnej tratwy, ale całe urządzenie wcale nieźle zdawało egzamin, zwłaszcza gdy wypłynąwszy z zatoki znaleźli się na pełnym morzu. Wiatr tu był znacznie silniejszy, a mimo to tratwa trzymała się dobrze, chociaż dość mocno kołysała się na falach, które raz po raz spryskiwały ją słoną wodą. Kołysała się także i łódka. Ponieważ chłopcy uprzednio zabezpieczyli broń skórami, a także bardzo starannie strzegli i naboi przed wilgocią, nie potrzebowali specjalnie obawiać się bryzgów fal. A jeżeli wędzone mięso trochę zamoknie — powiadali sobie — to nic mu to nie zaszkodzi. Nic więc nie mąciło im radości, jaką odczuwali podczas szybkiej jazdy. Wiatr gnał ich wprost na południe. Jenik patrząc na zmniejszające się kontury ich wyspy szybkość tratwy obliczał w przybliżeniu na około pięć mil na godzinę. A była to szybkość dwa razy większa niż ta, jaką mogliby uzyskać płynąc na wiosłach. Nic więc dziwnego, że obaj chłopcy byli uszczęśliwieni. — Ach, gdybyż to tak było aż do samej wyspy Hookera! — wzdychał tęsknie Finn. I Jenik w głębi serca pragnął tego samego, chociaż żywiąc pewne obawy, że tej wspaniałej jazdy nie na długo, pilnie rozglądał się dokoła. Pole widzenia mieli dość skromne, siedzieli przecież właściwie na tafli wodnej, łódka miała bowiem płaskie i cienkie dno. Na razie jednak w żadnym kierunku nie było widać krańców wolnego morza, po którym pływała tylko luźna kra, lecz ponieważ płynęła zwykle szybciej niż tratwa, trzeba więc było uważać. Całe szczęście, że tratwa reagowała zmianą kierunku na każdy ruch żagla, łatwo więc nią było kierować. Płynęli tak już trzy godziny. Jenik z radością stwierdził, że przebyli czwartą część dzielącej ich od wyspy Hookera odległości — o ile rzecz prosta ustalenie położenia „Nowej Norwegii” było prawidłowe — kiedy nagle Finn przypomniał sobie, że jest okropnie głodny. Znalazła się na to rada: część żywności mieli przy sobie w łódce, tyle tylko, że trzeba się było zadowolić zimnym mięsem. Gdy skończyli okazało się, że nie ma czym popić tego obiadu. Obaj chłopcy zapomnieli o zabraniu zapasu wody! Bardzo to było nieprzyjemne, tym bardziej, że po słonym obiedzie dokuczało im pragnienie. — Ładna historia! — gderał niezadowolony Finn. — Dokoła nas całe morze wody, a napić się jej nie można! — Nie przejmuj się tym — uspokajał go Jenik — jak tylko napotkamy jakąś większą krę, przybijemy do niej i narąbiemy sobie lodu. Na razie trzeba było czekać; dokoła nich przepływały tylko stosunkowo małe kawałki lodu, płynące ze znaczną szybkością i w dość dużej odległości. W godzinę później pływającego lodu było już jednak więcej, wymiary kry się zwiększyły. — Hurra, jest lód, o tam, i to kawał starej kry! — krzyknął nagle z radością Finn. — Już wprost wytrzymać nie mogę z pragnienia! — Ja się tak bardzo z tego nie cieszę — zauważył Jenik zwracając tratwę pod brzeg pola lodowego. — Lodu tu coraz więcej, za chwilę skończy się nasza cudowna podróż! — Opuścił żagiel i pierwszy wyskoczył na lód. Finn rzucił mu linę z kołkiem, ale kołka tego nigdzie wbić się nie dało, na krze było bowiem bardzo niewiele śniegu. Jenik postanowił przytrzymać tratwę na linie tak długo, póki Finn nie narąbie lodu. Kociołek do gotowania wnet był pełen, chłopcy włożywszy do ust po kawałku lodu popłynęli dalej. A Dag łykał kawałki lodu łapczywie. — Dag uważaj, przeziębisz sobie żołądek! — śmiał się Finn. Ostatecznie kociołek trzeba było odstawić gdzieś dalej, by Dag nie powyciągał wszystkiego lodu. Jenik tymczasem rozglądał się z uwagą dokoła. Przestrzeń wolnego morza zmniejszała się w oczach, chociaż woda była stosunkowo spokojna, fala ledwie widoczna. Przycichł także i wiatr, napierał na żagiel ze znacznie mniejszą siłą niż rano, lecz mimo to płynęli szybciej niż wielkie pole lodowe, na którym zaopatrzyli się w lód. Wciąż jeszcze mieli to pole po prawej stronie. Jenika jedno tylko interesowało: czy za owym polem lodowym jest jeszcze jakiś obszar wolnego morza? — Niedźwiedź, niedźwiedź!... O, jak płynie! — krzyknął nagle Finn i sięgnąwszy po flower przytknął go do ramienia. Jakiś głos ostrzegawczy w świadomości Jenika kazał mu zareagować zanim jeszcze zdołał dostrzec niedźwiedzia: — Nie strzelaj, Finn!... Ale było już za późno: rozległ się suchy trzask strzału i zaraz potem gdzieś odezwał się żałosny pisk. Jenik odwrócił się, teraz dopiero zobaczył, że Finn strzelał do małego niedźwiadka. Klęska! — przemknęło mu przez myśl. Orientował się, że gdzieś w pobliżu na pewno musi być niedźwiedzica, która im tego strzału nie daruje. Niedźwiadek wciąż piszcząc ze wszystkich sił płynął w stronę wielkiej kry, z której zapewne przed chwilą zszedł. Krwawa smuga, widna na wzburzonej jego ruchami wodzie, świadczyła, że Finn trafił go, chociaż strzał nie był śmiertelny. Jenik nie wahał się ani sekundy: uwiązawszy liny od żagla sięgnął po swój sztucer. Czas był najwyższy: w nieznacznej odległości od tratwy olbrzymi niedźwiedź długimi, energicznymi ruchami rozgarniał wodę zbliżając się coraz bardziej. Z wody wystawała tylko nieznaczna część grzbietu, natomiast wyraźnie był widoczny trójkąt czarnych punktów, złożony z oczu i nosa. Mierzył starannie w sam jego środek. Huk wystrzału ze sztucera odbił się znacznie głośniejszym echem od lodów niż poprzedni strzał Finna. Niedźwiedź zniknął pod wodą. — Hurra, zabity! — tryumfował Finn. W sekundę później z ust jego wydarł się okrzyk przerażenia: potężna łapa niedźwiedzia zmiażdżyła brzeg łódki jak skorupkę orzecha. Łódkę momentalnie zalała fala, obaj chłopcy wraz z Dagiem znaleźli się w wodzie. Jenik wypuściwszy z rąk sztucer, który natychmiast utonął, energicznymi ruchami rąk starał się utrzymać nad wodą w ciężkich butach i w ubraniu. Atak na łódź zaskoczył go całkowicie. Całą sytuację zrozumiał dopiero w chwilę później, gdy w pewnej odległości zauważył drugiego, mniejszego, lecz bardziej jeszcze rozwścieczonego niedźwiedzia. To zaatakowali nas ojciec i matka — powiedział sobie w duchu rozglądając się bacznie, gdzie by się schronić przed niedźwiedzicą. Po zatonięciu łódki liny od żagla zwisały luźno, sam żagiel zaś opadł na sanie, które już nie posuwały się naprzód. Gdzieś z daleka słychać było szczekanie Daga, Finna jednak nie było widać nigdzie. Jenika niepokój zdławił za gardło. W tej samej chwili jednak bezpośrednie zagrożenie przesłoniło myśli o przyjacielu: rozgniewana niedźwiedzica była tuż obok, słyszał za sobą jej chrapliwy oddech. Coraz szybciej bił rękami wodę, by umknąć przed nią, a równocześnie mózg nurtowała świadomość, że gdyby nawet wcześniej dopadł kry niż wściekła bestia, to i tak nic mu to nie pomoże. Nie miał broni, uciec przed niedźwiedziem nie mógł, nie było nawet dokąd. Pamiętał zresztą twierdzenie porucznika Horgena, że rozszalały niedźwiedź potrafi dogonić nawet konia. Zmordowany dopadł sani, uchwycił się ich jedną ręką, druga bezwładnie opadła wzdłuż ciała. W tym momencie poczuł coś twardego — to marynarski nóż przy pasku! Jedyna broń! Rezultat użycia jej był bardzo wątpliwy, ale chłopak nie miał wyboru. Niedźwiedzica na chwilę straciła go z oczu, ponieważ zasłaniały go wysoko wyładowane sanie, ale gdy minęła sanie, zobaczyła go znowu. Jenik tymczasem błyskawicznie ułożył plan. Z nożem w zębach znurkował i pod wodą ruszył na bestię. Parę ruchów pływackich i już znalazł się obok, odbił się jeszcze nogą i wypłynął na powierzchnię tuż obok gniewnego zwierzęcia. Niedźwiedzica ryknęła groźnie, ale szybki jak myśl ruch ręki Jenika pewnie wymierzonym ciosem wbił nóż między żebra bestii aż po samą rękojeść. Wyciągnięty natychmiast z rany zagłębił się w cielsku raz jeszcze — w sam czas. Niedźwiedzica szaleńczo biła łapami wokół siebie, aż woda rozpryskiwała się wysoko, a w ryku jej brzmiała wściekłość i ból. Śmiertelnie zmęczony Jenik wypłynął i rozejrzał się dokoła. Walka z niedźwiedzicą oddaliła go trochę od sań, które teraz kołysały się na wodzie o jakichś dziesięć metrów. Ostatnim wysiłkiem mięśni dopłynął do nich i nie zwracając już uwagi na poranioną bestię, trzymając nóż w zębach, schwycił się ich obiema rękami. Położywszy się na saniach całą górną połową ciała dyszał z wyczerpania nie dbając o to, że pod ciężarem jego ciała tylna część sani zanurzyła się głęboko w wodzie. Dopiero po chwili złapawszy oddech spojrzał na miejsce, gdzie przed chwilą stoczył walkę. Zwierzę wciąż jeszcze biło łapami wodę obracając się w kółko na jednym miejscu, ale ruchy jego wyraźnie słabły, wreszcie ustały zupełnie. Martwe cielsko powoli spływało z prądem, ale Jenik już się nim nie interesował. Wodził spojrzeniem wszędzie wkoło, wypatrując zgubionego przyjaciela. Naraz krzyknął z radości: zauważył Finna siedzącego na krze wraz z Dagiem. Finn wymachiwał do niego rękami jak szalony i coś krzyczał, Jenik jednak nic z tego nie rozumiał, ponieważ kra była dość daleko. Rozumiał, że musi razem z saniami przedostać się do Finna, bo w przeciwnym razie obu im grozi zguba. Ogromna radość, że Finn wyszedł z całej przygody bez szwanku, wzrosła jeszcze, gdy się przekonał, że żagiel pozostał na saniach i lina nośna nie obsunęła się z krążka. Schwycił ją jedną ręką i bez wielkiego trudu podciągnął żagiel w górę, za pomocą drugiej liny schwycił w żagiel wiatr i wciągnął się powoli na ruszające z miejsca sanie. W chwilę później dobił do kry i rzucił linę od żagla mokremu od stóp do głów Finnowi. — Jakie to szczęście! — witał go radośnie Finn. Schwyciwszy linę pomagał Jenikowi zejść na lód. — A myślałem, że już po tobie! Nie mogłem ci iść na ratunek, gdy się ta dzika bestia rzuciła na ciebie, bo zaraz jak tylko niedźwiedź uderzył na naszą łódkę broń wypadła mi z ręki... Jenik leżąc na krze dyszał ciężko. Ostatnia przygoda pochłonęła wszystkie siły bez reszty. Wzburzyła także jego zazwyczaj tak spokojne nerwy: nigdy dotąd nie robił Finnowi wyrzutów za jego nierozważne czyny, tym razem jednak nie wytrzymał: — Nie byłoby tego wszystkiego, żeby nie ten twój bezsensowny strzał! — rzucił z goryczą. Zawstydzony Finn spuścił głowę i nic nie odpowiedział. Wiejący przykry północny wiatr mroził obu chłopców do szpiku kości. Jenik wiedział, że o ile nie zmienią przemoczonych ubrań na suche, grozi im śmiertelne przeziębienie. Podniósł się całym wysiłkiem woli i poszedł rozładować przy pomocy Finna sanie. Ogromnie się ucieszył widząc, że ich reniferowe kurty i płaszcze nieprzemakalne, zabezpieczone uprzednio płótnem żaglowym, są stosunkowo suche. Wyładowawszy sanie wciągnęli je z trudem na krę. Ściągnęli mokre ubrania i bieliznę, nałożyli kurty i płaszcze. Nie zmienili tylko butów, do których przy szczelnym dociągnięciu rzemyków na szczęście nie dostała się woda. Na ustawionych odpowiednio saniach porozwieszali mokre ubrania. — Samo to nie wyschnie, bo nie ma słońca — westchnął Jenik decydując się z ciężkim sercem zapalić benzynową maszynkę. Rozstawili następnie namiot, obciążając jego brzegi wyładowanym bagażem, bo kołków niepodobna było wbić z powodu zbyt małej ilości śniegu na krze. Ponieważ kociołek do gotowania zatonął razem z łódką, Jenik, opróżniwszy jedną z blaszanek z wędzonym mięsem, nakładł do niej lodu i wkroił kawałki mięsa. Po chwili woda już się gotowała, a w niej i mięso. Zlał bardzo gorący rosół i wypili go. Rozgrzali się szybko i humory im się poprawiły. Dotąd prawie ze sobą nie rozmawiali: Jenik zbyt był zmęczony, Finn natomiast zgnębiony własnym nierozsądnym zachowaniem i zawstydzony wymówką przyjaciela. Teraz przemyślawszy całą sprawę z dreszczem przerażenia wyobrażał sobie, jaki spotkałby ich los, gdyby Jenik nie zastrzelił niedźwiedzia i nie zdołał śmiałą próbą ucieczki wymknąć się niedźwiedzicy. — Nie ma sensu martwić się teraz — odezwał się serdecznie do zgnębionego chłopca Jenik. Złość już mu przeszła i żal mu się zrobiło Finna. — Wiesz, co mówią Anglicy: „nie warto płakać nad wylanym mlekiem, bo i tak już w nim wody dosyć!” Finn uśmiechnął się i spojrzał na niego z wdzięcznością. — Cóż ja temu jestem winien — usprawiedliwiał się — że nigdy się nie zastanawiam, tylko od razu robię wszystko, co mi przyjdzie na myśl... Wiem, że to niedobrze, staram się tego nie robić, ale jakoś mi się nie udaje. Żeby nie ty, dawno byłbym gdzieś tutaj zginął... Błagam cię, nie gniewaj się już na mnie, ja naprawdę będę się starał postępować rozsądniej! — Ba, rozsądek teraz nam będzie bardzo potrzebny — westchnął Jenik. Ponieważ odpoczęli już i rozgrzali się, wyszli z namiotu, by uporządkować wszystkie rzeczy. Ubrania nie były jeszcze zupełnie suche, ale Jenik mimo to zgasił maszynkę, by oszczędzić benzyny. Ubrali się więc w wilgotne ubrania licząc, że do reszty wysuszą je na sobie. Wreszcie Jenik zaczął obliczać straty, jakie ponieśli. A były one bardzo poważne. Zatonęły obie strzelby i cały zapas amunicji, największą jednak klęską była strata łodzi. Dalej płynąć już nie mogli, sanie nie udźwignęłyby ich obu wraz z Dagiem i całym bagażem. W dalszym marszu teraz każda większa szczelina w lodzie, każdy kanał wodny stanie się dla nich przeszkodą nie do przebycia. Utratę kociołka do gotowania, który z lodem znajdował się w łódce, łatwo odżałował, zastąpiła go bardzo dobrze zwyczajna blaszanka. — Tutaj zostać nie możemy — mówił Jenik oglądając z zatroskaną miną cienką krawędź kry lodowej. — Jesteśmy na samym brzegu lodu, który łatwo może się odłamać! Postanowili od razu, że przeniosą się wraz ze wszystkimi rzeczami na jakieś pewniejsze miejsce. Jenik wyruszył na poszukiwania. Po jakimś czasie natknął się w niewielkiej odległości od obozowiska na mały pagórek lodowy, z którego mógł obejrzeć całą krę i otaczające ją w pobliżu morze. Kra, na której się znaleźli, miała kształt nieregularny, zwężający się wyraźnie w kierunku ruchu. W najszerszym miejscu mogła mieć około trzystu metrów szerokości, w najwęższym najwyżej sto. Środkiem kry ciągnął się szereg pagórków lodowych, zupełnie pozbawionych śniegu, niektóre z nich sięgały blisko dziesięciu metrów wysokości. Z radością zauważył, że niektóre z tych pagórków mają szarawą barwę, co świadczyło, że ich lód ma już dobrych parę lat. Można więc było mieć nadzieję, że tak stary lód jeszcze czas jakiś wytrzyma. Zauważone żółtawe smugi na krawędziach kry niewątpliwie oznaczały ślady gliny, co pozwalało przypuszczać, że stosunkowo niedawno kra otarła się o ziemię. Daremnie jednak Jenik wchodził na dalsze pagórki, rozglądał się i wypatrywał. Widział tylko najbliżej szeroki pas dużych bloków lodowych, poruszających się stosunkowo powoli, dalej luźniejszą, drobną często krę, między którą prześwitywała woda, a dopiero na krańcach horyzontu można było się domyślać raczej niż dostrzec pasma wolnego morza, pokrytego świeżą, wirującą i przesuwającą się szybko krą. Daremnie jednak chłopak wypatrywał oczy w poszukiwaniu ciemnych barw skał, jakiegoś śladu lądu. Być może nawet, że gdzieś blisko znajduje się ląd, ale tak pokryty lodowcami lub zatarasowany krą, że niepodobna go dojrzeć... Bilans oględzin nie był wesoły: stan lodów nie pozwalał na podjęcie marszu. A przecież byli już prawdopodobnie blisko wejścia do Cieśniny Brytyjskiej, a może już nawet w samej cieśninie. Sądząc z mapy jednak szerokość jej między wschodnimi i zachodnimi brzegami wynosiła co najmniej dwadzieścia mil, więc niepodobna było dostrzec lądu. A o dojściu do niego nie mogło być na razie mowy. Nie pozostawało nic innego jak czekać. Obozowisko przenieśli dość szybko, potem ułożyli się do snu. Spali spokojnie. A gdy nazajutrz znowu rozglądali się z pagórków, Jenik stwierdził, że w sytuacji ich nie zaszła żadna zmiana. Za pomocą kompasu ustalił, że wiatr zmienił nieco kierunek, teraz był wyraźnie południowo—wschodni. Zjedli na śniadanie ugotowane mięso wędzone z poprzedniego dnia, potem Finn, zrobiwszy wędkę z wygiętego gwoździa i kawałka mięsa, poszedł spróbować złowić jakąś rybę. Wykazał przy tym olbrzymią jak na swe usposobienie cierpliwość, wytrzymał na skraju kry całe dwie godziny wraz ze swą prymitywną wędką. Nie złowił jednakże nic. — Ach, żeby tu były ryby z Łosiego Jeziora! — westchnął z żalem nad swym niepowodzeniem. Wędzone mięso foki już im się mocno przejadło, ale Jenik był zadowolony, że chociaż tego mięsa mają jaki taki zapas. Z niepokojem myślał, co będzie, gdy ten skromny zapas się skończy... O polowaniu bez broni trudno było nawet marzyć, a próba łowienia ryb zawiodła. Całe ich zasoby były przecież tak niewielkie. Pamiętał, że część ich utonęła razem z łódką. Jakież to szczęście, że nie przechowywali wszystkiego mięsa razem! Cały zapas podzielił na czternaście części, z których każda miała starczyć na jeden dzień. Tę skromną ilość dzielił sprawiedliwie na trzy porcje, by na każdego z nich wliczając i Daga wypadło tyle samo. Cóż, kiedy porcje te były niewystarczające, przeciwko ich ilości zaprotestował pierwszy Dag, przed którego żarłocznością Jenik resztę mięsa chował starannie w blaszankach. Tego dnia, gdy kładli się spać Dag kręcił się i warczał, potem gdzieś odbiegł, pewnie by upolować coś do jedzenia. Najwidoczniej i jemu się to nie udało, bo wróciwszy znowu warczał tak długo, aż Finn skarcił go surowo. Po paru zaledwie godzinach snu obudził ich głośny trzask pękającego lodu. — Kra pęka!... — krzyknął Jenik. W pierwszej chwili w namiocie powstała panika. Nie trwała jednak długo. Jenik wnet uświadomił sobie, że nie grozi im bezpośrednie niebezpieczeństwo. Gdyby kra pękła pod namiotem, byliby już dawno pod wodą! Spokojnie wyszedł za Finnem z namiotu. Finn natomiast głowę stracił z przerażenia. Wrażenia tego rodzaju przeżywał po raz pierwszy — poprzednio, gdy kra pękała pod nimi w pobliżu nieznanej wyspy, był przecież nieprzytomny i nie wiedział o niczym. Daremnie jednak chłopcy starali się coś dostrzec: gęsta mgła otulała szczelnie całą krę, niepodobna było zobaczyć nawet sąsiednie pagórki lodowe. Tylko z lewej strony słychać było gdzieś dalej słabe trzaski lodów. Gęsta mgła, niby olbrzymia warstwa waty, pochłaniała wszelkie dźwięki, trudno więc było powiedzieć, skąd właściwie dobiegają odgłosy łamiącego się lodu. — Nie ma powodu do niepokoju — starał się Jenik uspokoić przyjaciela. — Bez wątpienia otaczające nas lody natrafiły na ląd lub na płytkie pobrzeże zapowiadające bliskość ziemi. Przeszkoda wstrzymała dryfowanie kry, lody się spiętrzają, kruszą się i łamią, gdy morze i wicher pędzą je jedne na drugie. Powinniśmy się raczej cieszyć, jesteśmy już gdzieś blisko lądu... Kto wie, może to właśnie nasz upragniony cel, wyspa Hookera? Pod wpływem tych słów Finn uspokoił się od razu. Sam Jenik jednakże nie był zupełnie spokojny, chociaż maskował się zręcznie. Finn zadowolony wrócił do namiotu i wnet twardo usnął. Pogrążony w niewesołych myślach Jenik czuwał niemal do rana. Zgrzytanie i trzaski łamiącego się lodu trwały jeszcze dobrych kilka godzin, ale kra, na której chłopcy obozowali, trzymała się mocno. Nad ranem zmordowany chłopak zdrzemnął się — miał uczucie, że spał wszystkiego parę minut, gdy rozbudził go krzyk: — Ziemia, Jeniku, ziemia!... Jenik szybko wyskoczył z namiotu. Mgła już opadła — przed nim z lewej strony, w nieznacznej odległości, wspinała się aż pod zaciągnięte chmurami niebo wysoka ściana lodu. Widzieli tylko jej wierzchołek, podnóże i zbocza przesłaniały masy kry, spiętrzonej ze wszystkich stron na znaczną wysokość. — Co to może być, Jeniku? Zajrzyj do mapy! — dopominał się natarczywie Finn. Ale daremnie starali się ustalić na mapie, która to może być wyspa z rozległego archipelagu Ziemi Franciszka Józefa. Wszystkie pokrywały lodowce, mapa zaś była w zbyt małej skali, by coś można było wywnioskować z kształtu lodowca. — Niełatwo coś ustalić — rzekł wreszcie Jenik. — W każdym razie jesteśmy gdzieś w Cieśninie Brytyjskiej. Jeżeli chcemy dotrzeć do wyspy Hookera, musimy trzymać się zachodniego brzegu tego lądu. — Tylko jak się do niego dostać? — w głosie Finna przebijało już zniechęcenie i brak wiary we własne siły. Jenik natomiast upierał się, że jakoś im się to uda, ponieważ kry lodowe stworzyły coś w rodzaju pomostu aż do samego brzegu. Szybko zjedli śniadanie, załadowali bagaże na sanie, do których zaprzęgli się Jenik z Dagiem, a Finn popychał z tyłu. Ruszyli. Początkowo posuwali się stosunkowo łatwo, na pozbawionej śniegu krze sanie nie zapadały się głęboko. Ubyło im także znacznie ciężaru, zabrakło łódki, obu strzelb i ładunków. Na skraju płaskiej kry, gdzie się zatrzymali, czekało ich wielkie rozczarowanie. To, co widzieli przed sobą, nie dawało żadnej szansy przebicia się naprzód. Bezładnie spiętrzone, nieregularne w kształtach bryły lodu olbrzymiej wielkości, zmasowane i stłoczone chaotycznie... Jakże tu między tym zbiorowiskiem przeszkód szukać jakiejś drogi? — Tędy nie przejdziemy — jęknął zrezygnowany Finn. — Musimy przejść — odparł stanowczo Jenik. — Jeżeli nie między poszczególnymi blokami lodu, to wierzchem przez nie! Z narciarskim kijkiem w ręku ruszył ostrożnie między dwa najbliższe bloki lodowe, starannie badając drogę przed sobą. Mocno nachylone torosy twardo jednak były wmarznięte w podłoże. Z dużym nakładem pracy udało im się po chwili przeciągnąć między nimi sanie. Ukazały się znów dalsze kry, mniejsze już wprawdzie, ale tak spiętrzone, że o przejściu między nimi trudno było marzyć. Za pomocą lin wciągnęli sanie na szczyt wału, spuścili w dół po drugiej stronie. Dag przedostał się przez jakąś szczelinę i dołączył do nich. Pokonali łatwo jakichś dziesięć metrów gładkiego lodu, a potem wszystko zaczęło się na nowo... Gdy tego wieczora śmiertelnie zmęczeni rozbili obozowisko na małej, płaskiej krze, Jenik obliczył, że w ciągu całego dnia posunęli się naprzód wszystkiego trzysta metrów. A zbocze lodowca widniało przed nimi w odległości przynajmniej pół mili... Jakież to szczęście — pomyślał Jenik — że wiatr wieje w stronę lądu, że nie znosi lodów na pełne morze. — Nigdy się tam nie dostaniemy! — wzdychał zrozpaczony Finn, wpatrując się tęsknie w brzeg. — Dostaniemy się, zobaczysz! — upierał się Jenik i sam pragnął gorąco w to uwierzyć. Przyszła mu na myśl pewna rozmowa, jaką na pokładzie „Isbjőrna” prowadził Horgen z Leifem w kilka dni po wycieczce na Przylądku Flory. — To dziwne — mówił wtedy Horgen — że wśród idących rozbitków z „Swiatoj Anny” był tylko jeden z oficerów, sternik Albanow, i on właśnie się uratował, a tymczasem z idących z nim dziesięciu marynarzy uratował się zaledwie jeden! — Widocznie był z nich najsilniejszy — sądził Leif. Ale Horgen był odmiennego zdania. — To nie w tym rzecz — argumentował. — Uratował się dlatego, że wierzył w możliwość ratunku! Każde słowo tej rozmowy dobrze utkwiło w pamięci chłopca, teraz więc dokładnie powtórzył je Finnowi. Przypominał mu je także wiele jeszcze razy w ciągu najbliższych dni, kiedy naprawdę bardzo im było potrzeba niezachwianej wiary w szczęśliwe zakończenie rozpaczliwych wysiłków. Każdej chwili groziła im utrata resztek odwagi i utknięcie w miejscu. Cały tydzień przebijali się tak przez owe tysiąc metrów do brzegu, wyczerpani, na wpół głodni, gdyż skąpe racje dzienne nie wystarczały. A jednak Jenik nie mógł ich powiększyć: nie wiedział, kiedy dotrą do lądu i czy uda im się po drodze zaopatrzyć w jakąś żywność. Ósmego dnia po rozpoczęciu wędrówki z kry, wychudli i goniący resztkami sił, stanęli na wąskim brzegu, pokrytym lodem. Przed nimi wznosił się lodowiec; ciągnął od niego mrożący ziąb. Żywności mieli jeszcze na sześć dni i dlatego postanowili nie zatrzymywać się długo w tym miejscu, mimo że solidny wypoczynek bardzo był im potrzebny. Na szczęście byli zdrowi, głównie dzięki zapasowi suszonej warzęchy, którą po prostu gryźli surową. Benzyna już się skończyła, wędzone mięso musieli jeść zimne. Dag wychudł tak, że boki mu się zapadły i żebra widoczne były pod skórą. Wokół lodowca nie było nigdzie ani śladu życia, ciszy nie zmącił ani na chwilę krzyk mewy. — Nie ma rady, Finn, musimy iść dalej — powiedział Jenik. — Pomyśl: jesteśmy już na wyspie Hookera, od radzieckiej stacji polarnej dzieli nas tylko około dziesięciu kilometrów... A gdy już będziemy mieli tych dziesięć kilometrów za sobą, czeka cię suto zastawiony stół, ciasto, herbata, konfitury, pieczywo... — Dałbyś lepiej spokój — odparł zdenerwowany Finn zatykając uszy. — Już widzę to wszystko i tylko jeszcze bardziej jeść mi się chce. — Znajdzie się na to rada, bo i tak już czas na obiad — zdecydował Jenik dzieląc kawałek mięsa na trzy porcje. Przełknęli je równie szybko jak pies. Finn pożądliwie spojrzał na resztę zapasów w blaszance. — O nie, to musi zostać na następne dni — postanowił Jenik zamykając szczelnie blaszankę, do której Dag sięgał węsząc nosem. Jakiś czas szli po lodzie bez specjalnych trudności. Potem jednak znów zjawiły się zwały lodu. Aż wreszcie zagrodziła im drogę odnoga lodowca, sięgająca aż w morze. Trzeba było się zatrzymać. — No i co teraz? — odezwał się żałośnie Finn. Istotnie, sytuacja ich zdawała się beznadziejna. Kra przybrzeżna była drobna, wyglądała jak oka wielkiej sieci, której wiązanie stanowiły cieniutkie strumyki wody. Próba wejścia na taki lód skończyłaby się natychmiastowym zatonięciem. O powrocie niepodobna było myśleć, nie mieli już prawie żywności. A ściana lodowca przed nimi była tak stroma, że nie można było na niej postawić nogi. Jenik zastanawiał się chwilkę, potem schwycił siekierę i zaczął rąbać lód przed sobą. Wyrąbywał na pochyłym zboczu lodowca stopnie posuwając się krok za krokiem naprzód. Praca była męcząca, a lód tak twardy, że ostrze siekiery stępiało zupełnie. Po chwili zastąpił go Finn. I tak pracowali aż do wieczora. Po pięciogodzinnej pracy wyrąbali ścieżkę długości prawie dwudziestu metrów, dochodząc do miejsca, skąd zbocze lodowca było już mniej strome, mogli więc powoli i z wielkim wysiłkiem posuwać się naprzód. Wreszcie tak byli zmęczeni, że nie rozbijając nawet namiotu ułożyli się do snu w śpiworze położonym na nagim lodzie. Rano Finn nie chciał w ogóle wstawać, ale Jenik był nieustępliwy. Po zjedzeniu paru kęsów mięsa na śniadanie musieli ruszać dalej. Dnia tego jeszcze dwa razy siekierą torowali sobie drogę na lodowcu, ale pod wieczór dotarli na płaski pas wybrzeża pokrytego głębokim śniegiem, gdzie ściana lodowca odległa była od morza o blisko sto metrów. — No, chwała Bogu — Finn gotów był niebu dziękować za pomoc. — Dłużej już bym tego nie wytrzymał. Jestem taki głodny, że ledwie mogę siekierę w ręku utrzymać. A sanie raczej mnie ciągną, zamiast żebym ja je popychał! Jenikowi serdecznie żal było przyjaciela. Już w południe podsunął mu znacznie większy kawałek mięsa od swojego. Przy kolacji powtórzyło się to samo, ale jednak spory kawałek mięsa musiał schować na dalszą drogę. Przy skrupulatnym oszczędzaniu mogło go starczyć wszystkiego na trzy dni. Wiatr tego wieczora przybrał na sile, chłopcy wcześniej postawili namiot, by się jakoś przed nim ochronić. Jenik położywszy się usnął natychmiast jak kamień. Ale bardzo szybko obudził się znowu: miał uczucie, że deszcz pada mu na twarz. Zaspany usiadł i zaczął przecierać oczy. Zobaczył siedzącego tuż przy nim Finna, który zanosił się wprost od płaczu. To łzy przyjaciela padały mu na twarz... Wyskoczywszy ze śpiwora wystraszony zaczął się dopytywać, co właściwie zaszło. Ale Finn nie odpowiadał, zalewając się rzewnymi łzami. Dopiero na trzecie, bardzo stanowcze pytanie Jenika, co mu się stało, zdołał wreszcie przemówić: — Zabij mnie, zabij mnie, Jeniku! — wykrztusił rwącym się głosem. — Ale ja już nie mogłem wytrzymać tego głodu! Gdy usnąłeś, wstałem i zjadłem wszystko mięso, jakie nam pozostało! W Zatoce Cichej W niskiej lecz obszernej drewnianej chacie, zbudowanej pod osłoną ściany lodowca, było przyjemnie ciepło. W dużej izbie z małymi okienkami i potężnym, ustawionym niemal na środku piecu siedziało trzech mężczyzn. Jeden z nich, bardzo młody i gładko ogolony, kucnąwszy przed piecem podsycał jasne płomienie wielkimi polanami bukowego drzewa. Drugi, w tym samym mniej więcej wieku, siedząc przy małym stoliku przeglądał zygzakowate linie, zanotowane przez aparaty meteorologiczne na papierze z podziałką. Trzeci z mężczyzn, znacznie od współtowarzyszy starszy, o dobrze już szpakowatych skroniach, siedział na niskim stołeczku tuż obok gorącego pieca i coś pisał w trzymanym na kolanach grubym zeszycie. Chwilami przerywał pisanie, zamyślony spoglądał przez okno na dwór, gdzie kotłowały się szaleńczo gnane potężną wichurą białe płatki śniegu. — Ale straszna pogoda, Iwanie Piotrowiczu, prawda? — zwrócił się do mężczyzny dokładającego do ognia. — U nas tam już wszędzie tną zboże, ludzie chodzą bez kurtek i z odwiniętymi rękawami u koszul, a tu takie psie zimno i zawieja! Zanim zapytany zdołał odpowiedzieć drzwi się otwarły i do ciepłej izby wtargnął lodowaty strumień powietrza. Wszedł niski, tęgi, szeroki w ramionach mężczyzna, zaśnieżony od kryjącego mu całą głowę kaptura aż po nosy ciężkich, wysokich butów. Zmarzniętymi, zesztywniałymi palcami wyciągnął spod kurtki jakieś papiery i podał je starszemu mężczyźnie. — Psa żal wygnać na dwór, Fiodorze Iljiczu! Cóż to była za robota zdjąć te diabelskie papiery z cylindrów! — opowiadał z szerokim uśmiechem zdejmując kaptur i otrząsając z ubrania resztki śniegu, które natychmiast zmieniały się w brudną kałużę. — Spójrzcie tylko na wykres temperatury! Przed godziną spadła o dwadzieścia stopni. A na dworze szaleje taka burza śnieżna, jakiej nie pamiętam nawet z tych czasów, gdy służyłem pod nieżyjącym już kapitanem Wilkickim! Fiodor Iljicz, kierownik stacji, uśmiechnął się i zaczął przeglądać wykazy. Naraz podniósł głowę i nasłuchiwał z uwagą. — Dajcie wreszcie spokój z tymi polanami, Iwanie Piotrowiczu! — rzucił surowo. Mężczyzna przy piecu odłożył trzymane w ręku polano. W izbie zaległa cisza, łoskot szalejącej burzy, bijącej w mocne ściany, wzmógł się jeszcze. Poprzez jęk i zawodzenie wichury przebił się jakiś dziwny, obcy dźwięk. Początkowo daleki i niewyraźny zbliżał się z każdą chwilą. Teraz słyszeli go wyraźnie już wszyscy. — To pies szczeka! — zawołał ze zdziwieniem siedzący nad arkuszami wykazów młody mężczyzna. — No właśnie, psa żal na dwór wygnać, a tam jeden z naszych psów gdzieś się błąka na dworze! — zirytował się kierownik. — Że też ten leń Grisza pozwolił mu się wymknąć... — To niemożliwe, kierowniku! — zaprotestował stanowczo starszy mężczyzna, który przed chwilą wszedł do izby. — Wracając od klatek wstąpiłem do psiarni, wszystkie psy były na miejscu. Zresztą pies syberyjski jest zbyt sprytny, by podczas takiej pogody włóczyć się po dworze, zwłaszcza gdy ma ciepłą stajenkę! Wierzcie mi, Fiodorze Iljiczu. Zamiast odpowiedzi kierownik wstał i szybko podszedł do drzwi. Otworzył je, a potem także i drugie, wiodące z sieni na dwór — wichura wyrwała mu je z ręki ciskając kłąb śniegu do izby. W drzwiach mignął jakiś cień, między zdumionych mężczyzn wpadł zziajany od długiego biegu, chrapliwie poszczekujący pies. Czarna, usiana szarymi plamami sierść pozlepiana była igiełkami lodu, oczy jego dziwnie błyszczały. Wspiął się na tylnych łapach opierając przednie na piersiach kierownika i poszczekiwał ciągle. Fiodor Iljicz przybladł i cofnął się zalękniony. — Obcy pies, a do tego jeszcze wściekły! — krzyknął. — Niech ktoś z was skoczy po broń! Obaj młodzi poderwali się, ale stary, który przyniósł wykazy, zachował zupełny spokój. — Ależ nie wściekły, Fiodorze Iljiczu... On tylko chce wam coś powiedzieć! — tłumaczył spokojnie. Podszedł do psa i położył mu rękę na obroży. — Gdzieś ty zostawił swego pana, biedaku?... No powiedz! Pies jakby zrozumiał: zwrócił głowę ku niemu i zaszczekał głośniej. Kierownik stacji podszedł do drzwi, by je zamknąć, ale pies go uprzedził: zastąpił mu drogę i schwyciwszy w zęby brzeg jego kurtki zaczął go ciągnąć skucząc przy tym żałośnie. Fiodor Iljicz poklepał go łagodnie po głowie. — Macie rację, Aleksieju — rzucił przez ramię do starego. — On przyszedł do nas po pomoc! — I natychmiast podjął decyzję: — Iwanie Piotrowiczu, biegnijcie szybko ściągnąć Griszę, niech zaprzęga do sań. Wy i Siergiej Michajłowicz jedziecie ze mną. Pies nas poprowadzi! Meteorolog Siergiej Michajłowicz bardzo chętnie ruszył się od swoich wykresów, natomiast geolog stacji, Iwan Piotrowicz, nie zdradzał bynajmniej entuzjazmu. — W taką zadymkę, kierowniku? — ociągał się wyraźnie. Fiodor Iljicz bez słowa wyciągnął rękę w stronę drzwi, Iwan Piotrowicz wypadł przez nie jak strzała. — Pójdę i ja z wami, tylko jeszcze wezmę na wszelki wypadek swoją Anuszkę — zgłaszał się na ochotnika Aleksiej Wasiljewicz, stary marynarz, który wszystko wiedział i wszystko potrafił: od naprawienia delikatnego aparatu pomiarowego aż po ugotowanie wspaniałego obiadu. Anuszka był to długi, obrzydliwy na oko colt, taki, który i największego niedźwiedzia polarnego położy, jego nieodłączny towarzysz we wszystkich podróżach. Koledzy pokpiwali z niego, że z tą swoją Anuszką nawet sypia, ale wnet śmiać się przestali, kiedy ich klatkami meteorologicznymi zaczęły się interesować wygłodniałe misie polarne. Chodziły one tak cichutko, jakby zamiast łap miały aksamitne poduszki. Tak się zdarzyło, że pewnego dnia, podczas gęstej mgły, niedźwiedź polarny poufale położył z tyłu łapę na ramieniu meteorologa Siergieja właśnie w chwili, gdy ten zgrabiałą ręką starał się napełnić nie zamarzającym tuszem delikatne piórko samopisu. Śmiertelnie się przeraził, bo istotnie był o włos od śmierci, ale przypadkiem Aleksiej znalazł się w pobliżu i jego Anuszka jednym wspaniałym strzałem wprost w ucho unieszkodliwiła bestię. Od tego czasu nikt już się nie uśmiechał, gdy stary polarnik nawet do przejścia dwunastu kroków, dzielących budynek mieszkalny od klatek meteorologicznych, przypinał swego colta do pasa. Pies jakby zrozumiał znaczenie przygotowań: przestał szczekać i zmordowany wyciągnął się na podłodze. Gwałtownie dyszał, aż mu zapadnięte boki drżały. Łapczywie zjadł z ręki Aleksieja podany suchar, ale gdy w izbie zjawił się znowu Fiodor Iljicz przybrany w ciężki strój polarny, natychmiast przestał interesować się jedzeniem. Przed chatą stały sanie, do których zaprzęgnięto jedenaście niesfornych syberyjskich psów. Nieustannie z wściekłością rzucały się na siebie, a psiarczyk Grisza, barczysty Jakut o płaskiej twarzy, sporo miał roboty, by za pomocą długiego bata utrzymać je w jakiej takiej dyscyplinie i nie dopuścić do splątania uprzęży. Gdy żrąca się sfora dostrzegła obcego psa, walki natychmiast ustały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Cała gromada w idealnej zgodzie rzuciła się na intruza. Ale już zaświstał bat Griszy po grzbietach, Jakut skoczył ku zaprzęgowi i cały bojowy zapał sfory zgasł od razu. Gnany ostrymi porywami wichury śnieg był tak gęsty, że nic nie było widać nawet na dziesięć kroków, kiedy mała wyprawa ruszyła. Posuwała się za obcym psem, który wysunąwszy się naprzód prowadził bez chwili wahania prosto na przylądek Siedowa. Chociaż pies był tak osłabiony, że z trudem przedzierał się przez świeżo spadły śnieg, to jednak gniewnie warknął na Aleksieja, gdy ten chciał go wyprzedzić i utorować drogę. — Dajcie mu spokój, niech prowadzi... Wy i tak nie wiecie, dokąd trzeba iść — odezwał się kierownik, a stary bez słowa puścił psa na jego miejsce przewodnika. W oślepiającej śnieżycy szli tak pełną godzinę. Naraz czworonogi przewodnik zatrzymał się i skucząc żałośnie zaczął łapami rozgrzebywać śnieg na niskim wzgórku. Aleksiej ostrożnie wbił w śnieg swą okutą laskę. Natrafiła na opór... — To tutaj... Daj Boże, byśmy przybyli na czas! — rzekł z powagą. I zdjętą z sań łopatą szybko zaczął odgarniać śnieg, inni skoczyli mu pomagać. Wkrótce ukazała się szara płachta namiotu, lecz tak była zamarznięta i stwardniała, że nie dała się odchylić. Kierownik nie namyślając się długo wydobył nóż i przeciął płótno. Rozgarnął obie części i spojrzał w głąb. — Spójrzcie, jest ich tu dwóch! To przecież jeszcze dzieciaki! — wołał z przejęciem. We wspólnym śpiworze leżały dwie nieruchome postacie. Na ich twarzach nie było na szczęście białych plam, nieomylnych zwiastunów odmrożenia. Płótno namiotu i śnieg ochroniły ich przed mrozem, lecz wychudzone twarze wyglądały tak nędznie, że Fiodor Iljicz miał pewne wątpliwości, czy jeszcze żyją. Ledwie odchylono płachtę namiotu, gdy pies rzucił się ku nieruchomym postaciom i skucząc z radości zaczął gwałtownie lizać im twarze. — Poczekaj, przyjacielu — powiedział stary Aleksiej odsuwając go łagodnie na bok. — Niewiele im w ten sposób pomożesz, puść lepiej do nich starego specjalistę! Tymczasem kierownik rozciął śpiwór i starał się namacać tętno u chłopców. Ale stary polarnik miał własne metody. Wyciągnął z kieszeni płaską, metalową manierkę, odkręcił wieczko, podważył nożem zaciśnięte zęby starszego z chłopców i wlał mu do ust parę kropel mocnego alkoholu. By jeszcze zwiększyć jego działanie, otwartą butelkę podsunął mu pod nos. — Jak przełknie tę wódkę, to będzie dobrze — mruknął. Z gardła chłopca dobiegł lekki odgłos przełykania, po twarzy przemknęła fala rumieńca. — No spójrzcie, z tym będzie wszystko w porządku! — ucieszył się stary polarnik. — A co z tym drugim? Zaraz zobaczymy! — Powtórzył znowu swoją próbę, tym razem jednak z mniejszym powodzeniem. Usta chłopca rozchylały się tylko nieznacznie bardzo słabym oddechem. — Z tym jest trochę gorzej! — stwierdził zatroskany Aleksiej. — Ale na stacji chyba go docucimy. Grisza, ty żółwiu leniwy — zwrócił się do psiarczyka — nie gap się na mnie tylko rusz się wreszcie! Otrzep śnieg z koców i pomóż mi owinąć w nie chłopców! Kierowniku, musimy szybko wracać, chłopcom potrzebny natychmiastowy ratunek. A ten ich dobytek niech tu na razie zostanie, nikt przecież tego nie ukradnie. Kierownik stacji miał pełne zaufanie do wytrawnego polarnika, skinął więc głową. Sam jednak wraz z Siergiejem chciał zostać na miejscu i szukać. Nie mógł uwierzyć, by chłopcy byli sami, bez opieki dorosłego mężczyzny. Może jeszcze gdzieś ktoś leży pod śniegiem? Ale Aleksiej Wasiljewicz kręcił głową. — Nie wierzę w to, Fiodorze Iljiczu! Spójrzcie na psa, jest zupełnie spokojny! Gdyby tu był ktoś jeszcze, poprowadziłby nas dalej! To mądre psisko, bardzo do swego pana przywiązane! Zupełnie inne niż te nasze syberyjskie żarłoki... To mówiąc starannie owijał chłopców w przywiezione ze stacji futra. W chwilę później sanie ruszyły w drogę powrotną. * Jenik otworzywszy oczy miał wrażenie, że wciąż jeszcze śpi, że miał jakiś długi i dziwaczny sen. Leżał na czystej pościeli, otulony w wełniane derki, na które narzucona była puszysta skóra polarnego niedźwiedzia. Nad głową miał belkowany strop... Gdzieś w izbie, dokąd nie mógł sięgnąć wzrokiem, palił się ogień trzaskając wesoło... Powoli zbierał rozproszone we śnie myśli. Przypomniał mu się „Isbjőrn”, jakaś wędrówka przez lody polarne, ale wszystko to mgliste, niewyraźne, więc już gotów był je włączyć do krainy snów. — A jednak wszystko to mi się śniło — mruknął do siebie zawiedziony. — Nigdy nie wyjeżdżałem z Narwiku i tam stale jestem... Naraz za jego plecami ktoś coś powiedział. Jenik z wysiłkiem odwrócił głowę. Zobaczył starego człowieka o dobrodusznej twarzy z długą, mocno już szpakowatą brodą. Siedział na niskim stołku i z długich źdźbeł jasnej, żółtej słomy coś zręcznie splatał. Raz jeszcze rzucił mu jakieś pytanie, a Jenik wsłuchiwał się w nie uważnie. — Wyspałsia?... Gołodnyj?... Jenik poderwał się gwałtownie. To przecież język rosyjski!... Ten miły staruszek pyta, czy wyspał się i czy nie jest głodny!... Naraz zakończenie ich straszliwego marszu jak żywe stanęło mu w pamięci... Od chwili, gdy Finn przyznał się, że zjadł całą resztę mięsa, aż do momentu, kiedy brak mu już było siły, by podtrzymywać słabszego kolegę i wraz z nim ułożył się wpół martwy w namiocie. Stary wstał i podszedł do niego. Coś mówił, lecz Jenik nie rozumiał, nawet nie starał się zrozumieć. Szeroko rozwartymi oczyma z uwagą wpatrując się w niego powtarzał gorączkowo pytania: — Hooker Island?... Calm Bay?... A stary z uśmiechem kiwał głową i gładził go po włosach. — Da, da... Wyspa Hookera, Zatoka Cicha, radziecka stacja polarna, dobrze doszliście, gołubczyki! — mieszał angielskie i rosyjskie słowa. Lecz Jenik dobrze go rozumiał. Z uśmiechem szczęścia na ustach opadł z powrotem na poduszki zesłabły raczej ze wzruszenia niż z braku sił. Poczciwy Rosjanin odszedł i coś zaczął robić przy piecu. Powrócił z filiżanką mocnego, wołowego rosołu. — Wypij to, gołubczyk... Teraz już możesz. A to ci dobrze zrobi! — podsunął Jenikowi filiżankę do ust. Chłopak pił chciwie, miał uczucie, że z każdym łykiem przybywa mu żywej krwi w żyłach. Smętnie spojrzał na puste naczynie. Ale stary z uśmiechem przecząco kręcił głową. — Nu, miły, na razie będzie dosyć! Twój przyjaciel nawet i tyle nie zdołał wypić! Przyjaciel!... W sumieniu Jenika ocknął się bolesny wyrzut. Jakże mógł zapomnieć?... Co stało się z Finnem... — Wszystko dobrze, będzie zdrów jak i ty, nie bój się! — uspokajał go stary. — Opiekuje się nim nasz kierownik, Fiodor Iljicz, a on jest mądrzejszy od wszystkich lekarzy, zna się na wszystkim! Sam się przekonasz. O, spójrz, właśnie tu idzie! Kierownik ze szczerą i nie ukrywaną radością uścisnął wychudłą rękę chłopca. — Rad jestem, że masz się już lepiej — powiedział serdecznie siadając na brzegu łóżka. — No, powiedz mi teraz: jak się nazywasz, skąd przybyłeś, gdzie jest wasz statek i co się stało z jego załogą? — Mówił płynnie po angielsku z nieznacznym tylko miękkim akcentem, zdradzającym, że nie jest to jego język ojczysty. Jenik schwycił jego rękę w swe obie dłonie i mocno uścisnął, daremnie starając się wykrztusić choć słowo ze ściśniętego wzruszeniem gardła. — No, uspokój się chłopcze, już wszystko dobrze... Twój kolega też ma się lepiej, jeszcze parę dni, a będzie zupełnie zdrów — uspokajał go Fiodor Uljicz. — Ja.. ja.. ja się tak strasznie cieszę, że już jesteśmy u was... Tak strasznie chcieliśmy dojść tu do was... Wy byliście dla nas jedyną nadzieją ratunku... — rzucał urywane słowa Jenik, a w jego oczach błyszczały łzy. — At, cóż takiego, nie ma o czym mówić — bronił się zmieszany kierownik. — Wszyscy ludzie dobrej woli są braćmi, a tym bardziej tutaj, na północy. Może mi jednak powiesz, gdzie się podziali wasi marynarze? Gdzieście stracili wasz statek? Może możemy jeszcze iść im na ratunek?... Twój kolega bardzo jest jeszcze słaby, nie mógł nam nic powiedzieć. Czekaliśmy, że ty będziesz mógł udzielić nam jakichś wiadomości. — Nie mamy żadnego statku, nasz „Isbjőrn” dawno już chyba zmiażdżyły lody gdzieś na zachód od Ziemi Aleksandry... Było nas tu tylko dwóch. Nazywam się Jan Benda, jestem Czechem, a Finn to Norweg, syn kapitana statku „Isbjőrn” — mówił powoli Jenik. — Co też ty opowiadasz? Sami dwaj, niedorośli chłopcy, doszliście od Ziemi Aleksandry aż tutaj?... Niedowierzanie brzmiące w głosie kierownika zmobilizowało wątłe siły chłopca. Usiadł na łóżku, chociaż Fiodor Iljicz próbował mu w tym przeszkodzić, i zaczął szybko, bardziej szczegółowo opowiadać. — To nie do wiary! — kręcił głową kierownik, gdy chłopak skończywszy obsunął się wyczerpany na poduszki. — I cóż ty na to, Aleksieju Wasiljewiczu? Stary tylko z powagą głową kiwał. — A dlaczegóż by nie, kierowniku? Tutaj na północy zdarzały się już rozmaite rzeczy. — Ale przecież ci dwaj to jeszcze dzieci, po prostu dzieci! — Fiodor Iljicz wciąż jeszcze wahał się, czy ma potraktować serio całe opowiadanie chłopca. — Ja mam już piętnaście lat — zaprotestował dotknięty Jenik. — No dobrze, nie jesteś już dzieckiem, ale jesteś za to mołodiec, kolego! — zaśmiał się kierownik i pogłaskał go po twarzy. — Jak już się podniesiesz, opowiesz nam wszystko szczegółowo, a my ci uwierzymy z całą pewnością! Do opowiadania tego doszło w trzy dni później w małej jadalni stacji polarnej, gdzie cała jej pięcioosobowa załoga spotkała się z obu chłopcami i Dagiem, którego boki zaokrągliły się już wyraźnie. Początkowo Rosjanie stawiali chłopcom pytania, potem jednak kierownik zaproponował Jenikowi, aby opowiedział im szczegółowo wszystkie ich przeżycia, od chwili, gdy ukradkiem przedostał się w Narwiku na pokład „Isbjőrna”, aż do momentu, kiedy nie mogli już iść dalej. Jenik zgodził się chętnie, ale najróżniejsze pytania przerywały mu tak często, że zanim zdołał wszystko opowiedzieć, minęły pełne trzy godziny. — Dzielny z ciebie i przedsiębiorczy chłopak, Bendo — rzekł z uznaniem Fiodor Iljicz, kiedy Jenik umilkł. — Siergieju Michajłowiczu, przyszłoby wam kiedy na myśl ustalić położenie geograficzne tak pomysłowo, jak to zrobił ten młody Czech? Siergiej Michajłowicz, fizyk załogi, odpowiedział z uśmiechem: — No, sprawa z zegarkiem była dość oczywista, ale metoda, za pomocą której określił dokładnie długość cienia, a potem obliczył kąty promieni ze szkicu na pokrytej sadzą blasze, jest istotnie bardzo pomysłowa! Geolog Iwan Piotrowicz bawił się czymś już dłuższą chwilę. Gdy kolega jego skończył, otworzył rękę. Jenik ogromnie był zdziwiony, gdy spostrzegł na niej żółto-zielonkawy kamyk z żyłkami szarawego metalu, ten sam kamyk, którego używali jako ciężarka w maszynce benzynowej. — Mój drogi, a gdzie znaleźliście ten kamyk? — zapytał ciekawy geolog. W odpowiedzi Jenik wyjaśnił, że znalazł go w korycie potoku i że na Nowej Norwegii jest cała góra, która wygląda tak, jakby była z takiego właśnie kamienia. — Cała góra! — krzyknął geolog. I zwróciwszy się do swych współtowarzyszy szybko zaczął coś mówić. Ponieważ mówił po rosyjsku, Jenik tylko od czasu do czasu chwytał jakieś słowa, ale z wyrazu zdumienia na twarzach i pełnej skupienia uwagi, jaka towarzyszyła wędrującemu z rąk do rąk kamykowi wywnioskował, że musi to być coś niezwykłego. — Chłopcy, a czy wy domyślacie się, co właściwie znaleźliście? — Iwan Piotrowicz zwrócił się znowu do chłopców po angielsku. — Ja myślę, że to chyba jakaś ruda ołowiana — odezwał się Finn, który cały wieczór zajmował się wyłącznie jedzeniem, zrzuciwszy ciężar rozmowy na Jenika. — Ha, ha, ołowiana ruda!... — roześmiał się Iwan Piotrowicz, a wszyscy Rosjanie mu wtórowali. — Byłaby to niezwykła ołowiana ruda, mój chłopcze! Gdzie tam ołów!... Znaleźliście chromatyt, rudę chromową, poprzerastaną oliwinem. Sam chrom to już wspaniały metal, ale te szare żyłki, które tu widzicie, to jeszcze coś lepszego. To platyna! Czysta platyna. A sądząc z tego, co mówił twój kolega, na tej waszej wyspie jest cała platynowa góra! Tymczasem Aleksiej Wasiljewicz przyniósł wielką, szczegółową mapę terenów podbiegunowych, a Fiodor Iljicz zaczął się jej przyglądać uważnie. — Jakie współrzędne, mówiłeś, chłopcze, ma ta wasza wyspa? — zwrócił się do Jenika. — Tak właśnie myślałem — na odpowiedź chłopca Rosjanin pokiwał głową. — Wyspa ta leży w naszej strefie. Wszystkie lądy i morza między trzydziestym a siedemdziesiątym południkiem na wschód od Greenwich oraz brzegami rosyjskimi należą do Związku Radzieckiego — tłumaczył chłopcom. Na twarzy Finna odbił się wyraz zawodu. — To znaczy, że ta nasza wyspa jest wasza! — rzekł rozczarowany. — No tak — potwierdził kierownik uważnie wpatrując się w twarz chłopca. — I ta platynowa góra także? — Także! — potwierdził raz jeszcze Rosjanin. — I Jenikowi nic z tego nie dacie? — pytał z wyrzutem w głosie Finn. — A cóż by twój Jenik robił z pieniędzmi? — wtrącił się stary Aleksiej przysłuchujący się uważnie rozmowie. — Najpierw dałbym pieniądze mamusi — zaczął zmieszany Jenik, ale w miarę jak mówił głos jego brzmiał śmielej. — Zęby nie musiała pracować dla obcych ludzi i mogła zająć się moją małą siostrzyczką. A ja sam pojechałbym do Bergen, opłaciłbym dla siebie miejsce w internacie i skończyłbym szkołę sterników. Kto wie, gdyby tych pieniędzy było dużo, może nawet i szkołę kapitanów rybołówstwa morskiego. — I co robiłbyś potem? — wtrącił z uśmiechem Fiodor Iljicz. — Może kupiłbym taki szkuner, jaki ma pan Nielsen, ojciec Finna, i wyruszałbym na polowania. — Znowu uprawiać kłusownictwo przy naszych brzegach, co? — zaatakował z udaną surowością Iwan Piotrowicz. — Iwan, dajcież mu spokój! Za tyle odwagi niechże nawet zabawi się w kłusownika, a nam wiele tych ryb czy fok nie ubędzie — roześmiał się kierownik. Z twarzy chłopca wywnioskował jednak, że coś jeszcze leży mu na sercu. — No, więc polowałbyś na foki i wieloryby... — Tak... Ale wolałbym jeszcze co innego — wyjąkał Jenik. — Mianowicie?... — zachęcał go życzliwie kierownik. Chłopak namyślał się chwilę, potem podniósł głowę i szczerze spojrzał Rosjaninowi w oczy. — Wolałbym zamustrować się na radziecki lodołamacz, taki, jaki uratował wyprawę Nobilego, a wraz z nią jednego z moich rodaków — mówił powoli i wyraźnie. — No, popatrzcie! — zawołał zdumiony Fiodor Iljicz. — A cóż tam na nim będziesz robił? — Będę pływał po morzach, których jeszcze nikt nie zna. I będę torował drogę innym statkom, innym ludziom! — w podnieceniu krzyknął niemal Jenik. Nikt się z niego nie śmiał, mimo to jednak zawstydził się swego wybuchu i zaczerwieniony spuścił głowę. — Hm... Torować drogę innym statkom, innym ludziom... — powtórzył zamyślony kierownik. Potem przechylił się przez stół i poklepał chłopca po ramieniu. — Będziesz ją torował! — powiedział uroczyście. W izbie na chwilę zaległa cisza. Uszczęśliwiony Jenik nie mógł wykrztusić ani słowa. W swej wielkiej radości zapomniał nawet o istnieniu Finna. Kierownik jednak nie zapomniał. — A ty z tego skarbu nic nie chcesz? — Nie chcę — młody Norweg zaprzeczył stanowczo. — Po co mi pieniądze? Tatuś ma ich dosyć! — Więc nie masz żadnego życzenia? — zdziwił się Fiodor Iljicz. — Mam... Chcę, żeby tatuś wrócił... I stary Leif, i wszyscy — kończył cicho Finn. Wargi mu drżały, z trudem opanowywał wzruszenie. Otwarły się drzwi i wszedł Siergiej, który wyszedł na początku rozmowy, by odebrać normalny komunikat radiowy z Leningradu. W ręku trzymał gruby zeszyt, w którym notowano przekazane wiadomości. Spojrzał spod oka na chłopców i z dziwnym wyrazem twarzy podsunął zeszyt kierownikowi. Fiodor Iljicz otworzył go, lecz zaledwie przeczytał parę linijek, aż krzyknął ze zdumienia. — Jak to mówiłeś? — zwrócił się do Finna. — Chciałbyś tylko, żeby wrócił twój tatuś i jego ludzie? Finn odpowiedział ruchem głowy. — No to posłuchaj! — zaproponował mu kierownik. I zaczął tłumaczyć: — „Leningrad, godzina osiemnasta wschodnioeuropejskiego czasu. Lodołamacz „Siedow” melduje: przed tygodniem, w drodze do Przylądka Flory, odebrano sygnał SOS norweskiego szkunera „Isbjőrn”. Szkuner został zablokowany przez lody o pięćdziesiąt mil w kierunku zachodnio—południowo—zachodnim od Ziemi Aleksandry. Podano dokładne współrzędne. „Siedow” przebił się do „Isbjőrna” i po trzydniowych wysiłkach uwolnił szkuner za pomocą ładunków dynamitowych. Szkuner pozbawiony jest śruby, ale może utrzymać się na wodzie. Na pokładzie wszyscy zdrowi. Brak tylko dwóch chłopców, którzy pozostali na wybrzeżu Ziemi Aleksandry. „Siedow” trzykrotnie podejmował próby przebicia się do brzegu. Ze względu na ciężki lód i uszkodzenie steru, prób tych musiał zaniechać. Płynie z powrotem do Archangielska z „Isbjőrnem” na holu. Jeżeli lody pozwolą, oba statki zatrzymają się w Zatoce Cichej na wyspie Hookera. Wiadomość z „Siedowa” opóźniona ze względu na niesprzyjające warunki atmosferyczne. Koniec.” No, chłopcze, chciałbyś jeszcze czego? — spytał Finna Fiodor Iljicz skończywszy depeszę. Ale Finn niezdolny wymówić słowa tylko głową kręcił. Dławiła go wprost fala radości, którą musiał się z kimś podzielić. Jenik siedział dość daleko od niego, w stosunku do Rosjan brak mu było śmiałości, mimo że obserwując go z życzliwymi uśmiechami cieszyli się jego szczęściem. Schwycił więc leżącego u nóg Daga za szyję i z całej siły przytulił do piersi. — Dag! Słyszysz, Dag?... Tatuś wraca! — wybuchnął radośnie. A ściskał szyję swego czworonożnego przyjaciela tak gorąco, że nieszczęsny Dag tylko głuchym warczeniem mógł mu dać do zrozumienia, że go rozumie. Spis treści OSTATNIA PODROŻ 4 JENIK ODCHODZI 9 NA MORZU 18 NAUKA 24 DALSZA NAUKA I PIERWSZA ZDOBYCZ 38 O WIELORYBACH 57 WĄZ MORSKI 67 SZTORM 75 DROGI NA MORZU? 87 NA PRZYLĄDKU FLORY 105 PUSTE OBOZOWISKO 121 W ZATOCE CIEPŁEJ WODY 139 POLOWANIE NA MORSY I WYCIECZKA NA WYBRZEŻE 146 ODKRYCIA I POWRÓT 171 OSAMOTNIENI 186 W DALEKĄ DROGĘ 196 PO KRZE LODOWEJ 202 ZŁE DNI 213 NIEZNANA WYSPA 226 NA WYSPIE 234 WALKA O ZYCIE 264 W ZATOCE CICHEJ 286 1 Dronning Maud = królowa Maud (norw.) 2 Roald Amundsen, słynny polarnik norweski, zdobywca bieguna południowego. Urodzony w 1872 r., zaginął w 1928. 3 Archipelag Franciszka Józefa (Ziemia Franciszka Józefa) — grupa nie zamieszkałych wysp, po I wojnie światowej przyznana Związkowi Radzieckiemu. Pracują na niej tylko radzieckie stacje badawcze. 4 Morgan, przywódca piratów z XVII w. 5 isbjőrn = niedźwiedź polarny (norw.) 6 statek myśliwski zwany wielorybniczym, którego załogi polują zarówno na wieloryby, jak na morsy, foki, a nawet niedźwiedzie polarne. 7 goniometr — aparatura radiowa pozwalająca na ustalenie położenia statku na podstawie kierunku fal radiowych. 8 dag = dzień (norw.) 9 bulaj lub iluminator, okrągłe okienko z grubego szkła w burcie lub nadbudówce statku, szczelnie zamykane na śruby. 10 platforma, kosz lub beczka (dla ochrony od wiatru), umieszczona wysoko na przednim maszcie (fokmaszt), punkt obserwacyjny o większym zasięgu. 11 „Szklanki” to tradycyjny sposób oznaczania czasu biciem w dzwon pokładowy na statkach i okrętach. Uderzenia: od jednego do ośmiu co pół godziny, od godziny 0,30 poczynając, sygnalizują zmianę wachty czyli służby na statku, trwającej cztery godziny. W tym wypadku: pięć „szklanek” to godzina 22.30. 12 Fiszbin — płytki rogowe w górnej szczęce i w podniebieniu paszczy wielorybów—fiszbinowców. 13 Mowa o koronach norweskich. 14 Walenie (łac. cetacea), nazwa gromady ssaków morskich. Do nich należą fiszbinowce i wieloryby uzębione. 15 skool — toast: wiwat, niech żyje (norw.) 16 nit (ang. fathom), miara marynarska = 183 cm. 17 Ostatnie lata przyniosły rozwiązanie wszystkich „tajemnic” dotyczących życia wielorybów. Mówią o tym liczne książki naukowe i popularnonaukowe, np. Zienkowicza: „Dokoła świata za wielorybami”. 18 Wszechstronne badania naukowe lat ostatnich przeczą temu twierdzeniu (przyp. tłum.). 19 brimmit = stary samiec foki (norw.) 20 latu verjar = opiekun, nadzorca stada, tu: zwierzę czuwające nad bezpieczeństwem stada (norw.) 21 słonie morskie, największe gatunki fok, znacznie wytrzebione, dług. 3-6 m. Wagi powyżej tysiąca kg (przyp. tłum.) 22 foka kapturowa, kapturnik, jedna z odmian fok wielkich, zwanych słoniami morskimi (przyp. tłum.) 23 moros = mors (norw.) 24 warzęcha lekarska, cochlearia (przyp. tłum.). 25 W rzeczywistości, według obecnego stanu wiedzy, archipelag Ziemia Franciszka Józefa liczy ponad 120 wysp i wysepek (przyp. tłum.)