11501

Szczegóły
Tytuł 11501
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11501 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11501 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11501 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Alastair MacNeill urodził się w Szkocji w 1960 roku. Mając sześć lat wyjechał wraz z rodziną do Afryki Południowej; powrócił do Wielkiej Brytanii w 1985 roku. Od najmłodszych lat interesował się pisaniem; uczestniczył w konkursach literackich. W 1988 roku nawiązał współpracę z wydawnictwem Collins (obecnie HarperCollins); tam zaproponowano mu rozbudowanie pozostawionych przez Alistaira MacLeana scenariuszy filmowych o przygodach agentów fikcyjnej organizacji antyterrorystycznej UNACO do rozmiarów pełnych powieści (dwie pierwsze książki z tego cyklu, "Wieżę zakładników" i Air Force One Is Down, napisał wcześniej John Dennis). MacNeill podjął się zadania. W1989 roku ukazał się "Pociąg śmierci", a potem jeszcze pięć książek, m.in. "Czas zabójców" (1991), "Śmiertelna pułapka" (1992), "Łamacz kodów" (1993). MacNeill wydał także cztery własne powieści sensacyjne - "Diabelskie wrota" (1994), "Księżycową krew" (1995), "Podwójny kamuflaż" (1997) i "Szwadron śmierci" (Damage Control, 1998). Jego "Szpiegowskie rendez-vous" opublikowane w 1995 roku powstało na podstawie opowiadania Alistaira MacLeana ze zbioru "Bezkresne morze". Pisarz kończy pracę nad kolejną powieścią Counterplot. Alastair MacNeill DIABELSKIE WROTA KSIĘŻYCOWA KREW PODWÓJNY KAMUFLAŻ SZWADRON ŚMIERCI Alistair MacLean & Alastair MacNeill SZPIEGOWSKIE RENDEZ-VOUS CyklUNACO POCIĄG ŚMIERCI STRAŻ NOCNA CZERWONY ALARM CZAS ZABÓJCÓW ŚMIERTELNA PUŁAPKA ŁAMACZ KODÓW Alistair MacLean & Hugh Miller Cykl UNACO NA CELOWNIKU STAN ZAGROŻENIA Alistair MacLean & Sam Llewellyn PIORUN Z NAWARONY Alistair MacLean & Simon Gandolfi Cykl ZŁOTA DZIEWCZYNA ZŁOTA DZIEWCZYNA ZŁOTA SIEĆ ZŁOTA ZEMSTA ZŁOTA WYSPA ZŁOTA RZEKA ALASTAIR MACNEILL DIABELSKIE WROTA Przełożył Marcin Krygier PRIMA Tytuł oryginału: THE DEVIL'S DOOR Copyright (c) Alastair MacNeill 1994 Copyright (c) for the Polish edition by Wydawnictwo PRIMA 1995 This edition published by arrangemeot with Wydawnictwo PRIMA Copyright (c) for the Polish translation by Marcin Krygier 1995 ISBN 83-87782-06-8 Dystrybucja/informacja handlowa: INTERNOVATOR ul. Zwrotnicza 1/3, 01-219 Warszawa tel. (22) 632-23-81, 0-501-060-891 Sprzedaż wysyłkowa dla odbiorców indywidualnych: Księgarnia Wysyłkowa "Faktor", skr. poczt. 60, 02-792 Warszawa 78 tel. (22)-649-55-99 Wydawnictwo VIK Warszawa 1999. Wydanie II Objętość: 19 ark. wyd., 20 ark. druk. Druk: Drukarnia "Delta" Wrocław 1 Wiedział, że kiedy go dopadną, zginie. U wylotu ulicy błysnęły światła samochodu, więc odruchowo skrył się wśród cieni, podczas gdy pojazd przejeżdżał obok niego. Fałszywy alarm. Kucając, ostrożnie przeniósł ciężar dała na drugą stopę, otarł pot z czoła i spojrzał na słabo oświetlone wejście do hotelu po drugiej stronie ulicy. Ze swej kryjówki mógł dostrzec foyer. W środku było pusto. To oczywiście niczego nie oznaczało. Mogli już na niego czekać w pokoju. Przeniósł wzrok na jedyne rozświetlone okno na drugim piętrze. Wiedział, że nie musi wracać do pokoju - za niecałą godzinę miał spotkać się ze swoim łącznikiem, a jeżeli wszystko pójdzie dobrze, rano będzie już po drugiej stronie granicy - tyle że w pokoju został notes z adresami, zawierający nazwiska wszystkich znaczniejszych informatorów, z jakimi zetknął się w trakcie piętnastu lat pracy dziennikarskiej. Nie mógł pozwolić, by ten notes dostał się w niepowołane ręce... Omiótł spojrzeniem opustoszałą ulicę, a potem przeszedł pośpiesznie na frontowy dziedziniec. Miał właśnie skierować się do głównego wejścia, kiedy zmienił zdanie. Nie, nie należy niepotrzebnie ryzykować. Nie teraz. Skręcił więc w biegnącą wzdłuż boku budynku alejkę, pogrążoną w kompletnej ciemności. Zerknąwszy ukradkiem na rząd pustych samochodów zaparkowanych na ulicy, przekradł się ostrożnie w stronę metalowych schodów, które, jak wiedział, znajdowały się z tyłu hotelu. Niespodziewanie wokół jego nadgarstka zacisnęła się czyjaś dłoń. Krzyknął wystraszony i odskoczył w przerażeniu do tyłu. Dłoń nie zwalniała uchwytu. Ogarnięty paniką zamachnął się zaciśniętą pięśdą. Rozległ się stłumiony jęk bólu, potem tępy łoskot. Zapanowała cisza. W pierwszym odruchu chciał rzucić się do ucieczki, lecz wziąwszy kilka głębokich oddechów, zdołał uspokoić stargane nerwy. Zapalił zapałkę i przysunął ją do twarzy nieprzytomnej postaci, skulonej u jego stóp. Jakiś bezdomny włóczęga. Zachichotał nerwowo pod nosem, potem zgasił zapałkę i powoli wspiął się po schodach do drzwi wiodących na drugie piętro. Nie były zamknięte, tak jak je zostawił wcześniej tego wieczoru. Przesuwając wierzchem dłoni po wilgotnym czole, wsunął się do środka i bezgłośnie podążył pustym korytarzem do swego pokoju. Dotarłszy do drzwi, przykucnął przed nimi. Maleńki kawałek złożonego na czworo papieru w dalszym ciągu tkwił między drzwiami a framugą. Nikt nie zaglądał do pokoju po jego wyjściu. Delikatnie otworzył drzwi i zerknął do środka. Wszystko w porządku. Pierwsze kroki skierował wprost do szafy, by wyjąć notes z kieszeni kurtki. Zabranie go ze sobą byłoby jednak zbyt ryzykowne. Przytknął płonącą zapałkę do skraju notesu i poczekał, aż papier zajmie się ogniem. Dopiero wtedy wrzucił go do stojącego na podłodze metalowego kosza. A potem przysiadł na krawędzi łóżka i sięgnął po telefon. - Ale noc - westchnęła Nicole Auger, zamykając frontowe drzwi za ostatnimi gośćmi opuszczającymi restaurację. - Myślałam, że nigdy się ich nie pozbędziemy. - Zostawili dzisiaj kupę forsy - przypomniała jej Carole Lewis. - A gospodarz niemal wykończył się nerwowo, starając się zwabić mnie do swego łóżka - odparła Nicole, przewracając oczyma. - Taki już jest los najurodziwszego wspólnika - stwierdziła Carole z kpiącym uśmiechem. - Mężczyźni - prychnęła pogodnie Nicole. - W tej chwili pragnę jedynie wrócić do domu, wymoczyć się w wannie i dowlec do łóżka. Sama. Jestem wykończona. - Nic dziwnego, siedzisz tu od rana - powiedziała Carole. - Ja dzisiaj pozamykam. Idź do domu i wskakuj do wanny. - Mówisz poważnie? - Dobranoc, Nicole - odparła Carole, wyjmując jej z dłoni klucze. - Zabiorę tylko coś z biura. Nicole przeszła do schodów prowadzących do jej gabinetu. Była drobną trzydziestodwuletnią kobietą o krótkich czarnych włosach okalających atrakcyjną twarz, ozdobioną ponętnymi orzechowymi oczami i zuchwale zadartym nosem. Do Chicago przyjechała przed dwoma laty, zaraz po zakończeniu sprawy rozwodowej, by odwiedzić Carole Lewis, swoją najlepszą przyjaciółkę z czasów, kiedy obie pracowały w nowojorskiej knajpce jako kelnerki. Szybko zadomowiła się w Chicago i kiedy trafiła się okazja zakupienia podupadłej kafejki w popularnym rejonie River North, postanowiły wspólnie wejść w interes. Kompletnie odnowiły budynek i po pięciu miesiącach nastąpiło oficjalne otwarcie Legends. Teraz, rok później, ich lokal uważany był powszechnie za jedno z miejsc, w którym należy się pokazywać. Weszła do pokoju, zapaliła światło, przeszła do biurka i usiadła. Zrzuciwszy pantofle, rozmasowała stopy przez pończochy, a potem sięgnęła po kalendarzyk, by sprawdzić rozkład zajęć na następny dzień. Przesunęła wypielęgnowanym, polakierowanym na czerwono paznokciem w dół strony i, przekonawszy się, że nie musi przychodzić do restauracji wcześniej niż w południe, zamknęła terminarz. Wzrok skierowała ku oprawionej fotografii jej sześcioletniej córki Michelle. Zdjęcie stało na honorowym miejscu na biurku. Nicole nie kryła się z tym, że córka jest jej oczkiem w głowie. Podniosła fotografię i mimowolnie uśmiechnęła się lekko, spoglądając na piegowatą twarz wykrzywioną uśmiechem. Poprzedniego dnia jej były mąż, Bob Kinnard, przyleciał z Waszyngtonu, by zabrać Michelle na dziesięciodniowe wakacje w Acapulco. Tego ranka Bob zatelefonował do niej z wiadomością, że dotarli na miejsce bezpiecznie i że Michelle znalazła już sobie rówieśników do zabawy. Nicole wymogła na nim obietnicę, że następnym razem będzie miał przy sobie Michelle, tak by mogła z nią porozmawiać. - Dobranoc, kochanie - wyszeptała Nicole, przesuwając delikatnie palcem po twarzy Michelle. Odstawiwszy zdjęcie na biurko, włożyła na powrót pantofle, a potem zdjęła z krzesła torebkę i ruszyła do drzwi. Miała właśnie zgasić światło, gdy zadzwonił telefon. Jej dłoń zatrzymała się przy wyłączniku, Nicole spojrzała powoli na dwa stojące na biurku aparaty - jeden z nich był służbowy, drugi prywatny. Dzwonił ten drugi, którego numer podała jedynie nielicznym spośród grona najbliższych przyjaciół. Kto mógł telefonować do niej do restauracji o pierwszej w nocy? Czując narastający niepokój, wróciła do biurka, by podnieść słuchawkę. - Nicole? Natychmiast rozpoznała ten głos. - Tak. O co chodzi, Bob? Czy coś się stało z Michelle? - zapytała zaniepokojona. - U Michelle wszystko w porządku - padła uspokajająca odpowiedź. -Posłuchaj, wpadłem tu na trop sensacyjnego materiału. Moje nazwisko trafi na pierwsze kolumny wszystkich gazet w kraju, mam to jak w banku. Ale wiąże się z tym pewne ryzyko. Gdyby coś mi się stało, zanim wrócę do Stanów, dopilnuj, żeby ten materiał dotarł do mojego redaktora w "Washington Post". - Wiąże się z tym pewne ryzyko? Co przez to rozumiesz? - od warknęła Nicole, nagle ogarnięta obawą o bezpieczeństwo córki. -Jeżeli naraziłeś Michelle na jakiekolwiek niebezpieczeństwo przez jakąś cholerną historię... - Mówiłem już, że u Michelle wszystko w porządku - przerwał jej ostro Kinnard. - W takim razie pozwól mi z nią porozmawiać. Chcę z nią rozmawiać, Bob. I to zaraz! - Przysięgam, że Michelle nic nie grozi. Jest całkowicie... - Bob, jesteś tam? - zawołała zaniepokojona Nicole, gdy Kinnard umilkł w pół zdania. - Bob? - Jezu, ktoś grzebie przy klamce - wykrztusił Kinnard. - Muszą mieć klucz. Wchodzą... Nicole odsunęła głowę od słuchawki, kiedy Kinnard upuścił telefon na podłogę. Przez chwilę nic nie było słychać. Potem wychwyciła stłumiony szmer męskiego głosu, lecz nie była w stanie zrozumieć tego, co mówił. - Nie mam pojęcia, o co panu chodzi - usłyszała odpowiedź Kinnarda. - Nie pierdol mi tu, Kinnard! - mężczyzna był najwyraźniej teraz blisko telefonu. - Proszę posłuchać, nie wiem, kim pan jest ani o co... - Chcę taśmę - przerwał bezceremonialnie mężczyzna. - Gdzie ją masz? Nicole zacisnęła palce wokół słuchawki, czekając na odpowiedź Kinnarda. Nie pojmowała powodu tej kłótni, lecz mogła się domyślić, że owa taśma miała coś wspólnego z materiałem, o którym wspomniał. Oddaj mu tę cholerną taśmę, ze względu na Michelle, oddaj mu ją... Nagle padł strzał. Nicole upuściła słuchawkę i odsunęła się od biurka, starając się pojąć to, co właśnie usłyszała. Potem, jak na zwolnionym filmie, wyciągnęła rękę po słuchawkę. Jej serce tłukło się z przerażenia, gdy przysuwała ją powoli do ucha. - Wiem, że tam jesteś. Słyszę twój oddech. Cichy, przesycony groźbą głos wystraszył Nicole. Szybko przycisnęła dłoń do ust, tłumiąc narastający w gardle krzyk. Skarciła się w myślach za to, że zareagowała niczym przerażona licealistka. Nic jej nie groziło. Przez telefon nic nie mógł jej zrobić. Choć przepełniał ją niepokój o bezpieczeństwo Michelle, zachowała dość rozsądku, by się nie odezwać. Mężczyzna oczekiwał dokładnie czegoś takiego, tym bardziej że nie znał jej nazwiska. Ale jeżeli była z nim Michelle? Nigdy dotąd nie czuła podobnej bezsilności. Gdyby tylko mogła się upewnić, że Michelle jest bezpieczna. Lecz nie miała jak się o tym przekonać... - Zlokalizowanie tej rozmowy nie będzie zbyt trudne. A gdy już poznamy twój numer, będziemy wiedzieli, jak cię znaleźć. Żadnych świadków, żadnych kłopotów. Nicole cisnęła słuchawkę na widełki, rozdygotaną dłonią sięgnęła po fotografię Michelle, starając się zapanować nad szalejącymi emocjami. "Żadnych świadków, żadnych kłopotów". Po jej policzku potoczyła się łza, lecz starła ją szybko, sięgając ponownie po telefon, by zatelefonować na policję. - Kto tam? - zawołała Carole Lewis w stronę dwóch sylwetek majaczących niewyraźnie za drzwiami z falistego szkła. - Posterunkowy Andrews - padła stłumiona odpowiedź. - Rozmawiałem z panią przez telefon. - Ma pan jakiś dowód tożsamości? - zapytała, uchylając drzwi na łańcuchu. Na wysokości jej oczu pojawiła się policyjna odznaka. Upewniwszy się co do jej autentyczności, Carole otworzyła drzwi. - Pani Kinnard? - zapytał Andrews. - Nie, nazywam się Carole Lewis. Jestem wspólniczką Nicole. Ona czeka w restauracji - Carole położyła dłoń na ramieniu Andrewsa. - Nie używa już nazwiska Kinnard. Po rozwodzie powróciła do panieńskiego nazwiska. Andrews wskazał na stojącego za nim młodszego mężczyznę. - To mój partner, sierżant Dobeck. - Proszę, niech panowie wejdą -powiedziała Carole, a potem poprowadziła ich przez wyłożone czerwonym dywanem foyer do słabo oświetlonej restauracji. Nicole, która siedziała przy jednym ze stołów pośrodku sali, zerwała się na równe nogi, widząc dwóch mężczyzn za plecami Carole. - Pan Andrews? - Zgadza się - odparł Andrews, po czym przedstawił jej Dobecka, czającego się niczym cień u jego boku. - Znaleźliście już Michelle? - wyrzuciła z siebie zaniepokojona Nicole. - Czy jest bezpieczna? Błagam, muszę się dowiedzieć. Jest bezpieczna? - Czy możemy usiąść? - zapytał Andrews. - Oczywiście - odparła Nicole, z roztargnieniem wskazując na wolne krzesła przy stole. - Może kawy? - zaoferowała Carole, gdy obaj mężczyźni zajęli miejsca. - Owszem, dziękuję - odparł Andrews. Odczekał, dopóki Carole nie odeszła w stronę ekspresu, i dopiero wtedy wyciągnął z kurtki wytarty notes i położył go ostrożnie na stole. Potem przeniósł spojrzenie na Nicole. - Po naszej rozmowie skontaktowałem się z policją w Acapulco i poprosiłem, by posłali wóz patrolowy do... - przerwał, by zerknąć do notesu - do hotelu Las Brisas nad zatoką Acapulco. - I? - naciskała Nicole. - Ani pani były mąż, ani też córka nie byli tam zameldowani. - Ja... ja nie pojmuję - wyjąkała niebotycznie zdumiona Nicole. - Musieli się tam zatrzymać. Bob zadzwonił do mnie dziś rano z tego hotelu, by mnie poinformować, że dotarli na miejsce bezpiecznie i że Michelle... - Panno Auger - przerwał delikatnie, lecz zdecydowanie Andrews. - Według dyrektora generalnego hotelu, mieli się tam zjawić dopiero jutro. Wczoraj pani były mąż zatelefonował do hotelu, by zmienić rezerwację. Skądkolwiek telefonował do pani, nie był to hotel Las Brisas w Acapulco. - Sprawdził pan inne hotele w rejonie Acapulco? - zapytała zrozpaczona Nicole. - Tak - odparł Andrews, biorąc od Carole kubek z kawą. - Nie meldowali się w żadnym z nich. A ściśle mówiąc, meksykańskie służby graniczne utrzymują, że nawet nie przekroczyli granic ich kraju. Nicole skryła twarz w dłoniach. Carole dotknęła jej ramienia uspokajającym gestem, lecz Nicole natychmiast ją odtrąciła. Kiedy spojrzała na Andrewsa, w jej oczach płonęła wściekłość. - Jaki mężczyzna jest zdolny do zabrania ze sobą sześcioletniej córeczki, wiedząc, że naraża ją tym samym na śmiertelne niebezpieczeństwo? I po co? By zdobyć jakiś cholerny materiał, którym przebiłby się na pierwszą stronę gazety. Zawsze wiedziałam, że Bob to człowiek bez skrupułów, ale nie sądziłam, że mógł upaść aż tak nisko. - Wyobrażam sobie, co pani teraz czuje -powiedział łagodnym tonem Andrews. - Robimy wszystko, co w naszej mocy, by ich odnaleźć. Poinformowaliśmy już Interpol, a oni kontaktują się ze wszystkimi liczącymi się organizacjami wywiadowczymi i służbami granicznymi całego świata - pociągnął łyk kawy. - Panno Auger, czy mogłaby nam pani coś powiedzieć o głosie mężczyzny, który kłócił się z pani byłym mężem? - To londyńczyk - odparła, sięgając po leżącą na stole paczkę papierosów. - Cockney. - Wydaje się pani bardzo pewna tego - stwierdził Andrews, zapisując parę słów w notesie. - Jestem - padła szorstka odpowiedź. - Na jakiej podstawie? - nacisnął Andrews. Nicole zapaliła papierosa i rzuciła końcówkę zapałki do popielniczki. - Jeden z najważniejszych współpracowników mojego ojca w Afryce był cockneyem. Należał do ludzi, którzy poderżnęliby gardło rodzonej matce, gdyby tylko widzieli w tym interes. No, ale tacy już są najemnicy. Andrews i Dobeck wymienili zaintrygowane spojrzenia. - Przepraszam, panno Auger, ale trochę się zgubiliśmy - powiedział Andrews. - Mój ojciec był handlarzem bronią. Największe dochody przynosiły mu wojny domowe w Afryce. Tam spędziłam dzieciństwo. Stanowiło to odpowiedź na nie wypowiedziane pytanie, nurtujące umysł Andrewsa od chwili, gdy usłyszał jej głos przez telefon. Miała wyraźnie francuskie nazwisko, ale mówiła bez śladu francuskiego akcentu. Wtedy nie zdołał umiejscowić jej akcentu. Teraz zrozumiał dlaczego. Był on częścią jej dziedzictwa wyniesionego z Afryki. - Pamięta pani może, co ten mężczyzna do pani mówił? Powtórzyła dokładnie usłyszane przez telefon słowa. - A pani nic mu nie odpowiedziała? - upewnił się Andrews, zapisując coś w notesie. - Nie. - Musimy potraktować tę groźbę z całą powagą - oznajmił policjant. - Tak więc, dopóki nie ustalimy, co się właściwie wydarzyło dzisiejszego wieczoru, uważam za wskazane, by sierżant Dobeck został z panią. - Doceniam pańską troskę o moje bezpieczeństwo, panie Andrews, ale o mnie nie musi się pan martwić - odparła Nicole. - Jako dziewczyna dorastająca w męskim świecie zawodowych żołnierzy, bardzo wcześnie nauczyłam się dbać o siebie. Tylko w ten sposób zdołałam przetrwać w takim otoczeniu. Proszę się skoncentrować na poszukiwaniach Michelle. Tylko to się teraz liczy. - Nie wątpię, że potrafi się pani zatroszczyć o siebie, panno Auger, ale nie warto podejmować niepotrzebnego ryzyka - powiedział Andrews. - Podobnie jak pani, nam również zależy na odnalezieniu pani byłego męża i córki i, jak już powiedziałem, robimy wszystko, by ustalić miejsce ich pobytu. Tyle że my nic więcej nie możemy już zrobić. W odpowiednim czasie sierżant Dobeck spisze pani zeznanie, które przekażemy Interpolowi wraz z informacjami, jakich udzieliła pani na temat mężczyzny, z którym pani rozmawiała - zamknął notes i wsunął do kieszeni kurtki. - Czy dysponuje pani aktualnym zdjęciem Michelle i byłego męża, które mógłbym przekazać Interpolowi? - Może to zdjęcie Michelle, które stoi na twoim biurku? - zaproponowała Carole. - Nie! - warknęła ostro Nicole. Potem pochyliła się i delikatnie uścisnęła ramię Carole. - Przepraszam, nie zamierzałam tak na ciebie naskoczyć. Po prostu to zdjęcie wiele dla mnie znaczy. - Wiem - odrzekła Carole. Nicole zgasiła papierosa i wstała. - Na górze mam kilka zdjęć Michelle. Ale nie jestem pewna, czy znajdę jakąś fotografię Boba. Nie tutaj. Bez wątpienia trzymam parę w mieszkaniu. Pójdę i sprawdzę. Odprowadzili Nicole wzrokiem do schodów. Kiedy nie mogła już ich usłyszeć, Carole odwróciła się do Andrewsa, a na jej twarzy malował się niepokój. - Michelle jest dla niej wszystkim - wyjaśniła. - Zawsze chciała, by Michelle nie straciła ani jednego dnia ze swego dzieciństwa, tak jak to się jej przydarzyło w Afryce. Wnioskując z opowieści Nicole o jej przeszłości, bardzo wcześnie musiała zacząć dawać sobie radę sama. - Jacy rodzice wychowywaliby córkę w takim otoczeniu? - zdziwił się Dobeck z wyraźną dezaprobatą w głosie. - Nicole nie znała swojej matki. Ojciec wychowywał ją samotnie. Nie uczęszczała do żadnej szkoły, ale kiedy skończyła dziesięć lat, mówiła płynnie po angielsku, francusku i niemiecku, potrafiła się też porozumieć w kilku narzeczach afrykańskich. Ojciec nauczył ją matematyki, i mając szesnaście lat, prowadziła mu księgowość. - To musi być niezwykły człowiek - stwierdził Andrews. - Claude'a Augera widziałam tylko raz, kiedy przyjechał do Nowego Jorku po urodzeniu się Michelle. Pamiętam, że wszystkie kelnerki z knajpy, w której wtedy pracowałyśmy z Nicole, kompletnie się w nim zadurzyły. Był niezwykle przystojny i emanował z niego typowy francuski urok osobisty. - Ale pani się nie spodobał? - zapytał Dobeck. - Nigdy nie potrafiłam zaakceptować tego, czym się zajmował. Wiedziałam, że pod tą szarmancką fasadą kryje się wprawny manipulator, który za odpowiednią cenę sprzedałby broń każdemu. Nie ulegało wątpliwości, że ma na sumieniu krew wielu niewinnych ludzi. - W takim razie to samo można by powiedzieć o jego córce - podsumował Andrews. - Nicole i ja nie zgadzamy się w pewnych sprawach - przyznała rzeczowo Carole i wskazała na jego pusty kubek. - Chce pan jeszcze kawy? Andrews pokręcił przecząco głową i wstał, kiedy do sali wróciła Nicole. Podała mu kolorowe zdjęcie Michelle i Kinnarda, zrobione podczas niedawnej wycieczki do Disneylandu. - Dziękuję pani, panno Auger - powiedział Andrews, chowając je do kieszeni. - Wygląda pani na zmęczoną. Wiem, że chciałaby pani poczekać na wiadomości o Michelle, ale uważam, że powinna pani się przespać, korzystając z okazji. - A pan by zasnął, gdyby zaginęła pańska córka? Andrews skinął ze zrozumieniem głową. - Chciałem tylko powiedzieć, że może upłynąć trochę czasu, zanim dowiemy się czegoś nowego. - Rozumiem - odparła Nicole, wyjmując z torebki kluczyki, po czym spojrzała na Dobecka. - Mój samochód stoi z tyłu. Spotkamy się przed restauracją i może mnie pan odeskortować do domu. - W tych warunkach uważam, że rozsądniej byłoby, gdybym to ja odwiózł panią do domu, panno Auger - sprzeciwił się Dobeck. - Zawsze możemy załatwić przetransportowanie pani samochodu. - Sama potrafię dojechać do domu - odcięła się rozzłoszczona Nicole. Andrews pośpiesznie powstrzymał Dobecka, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Sierżant będzie na panią czekał na zewnątrz, panno Auger. - Chcesz, żebym do ciebie zajrzała? - zapytała Carole. - Nie. Dam sobie radę. Carole objęła ją mocno. - W porządku. Gdybyś chciała porozmawiać, zadzwoń. Pora nie gra roli. Obiecujesz? - Obiecuję - powiedziała Nicole, zmuszając się do uśmiechu, a potem zniknęła za podwójnymi drzwiami wiodącymi do kuchni. - Lepiej będzie, jeżeli pana wypuszczę, sierżancie - oznajmiła Carole, potrząsając kluczami do restauracji. - Jak znam Nicole, nie będzie na pana czekać. - Nie wiedzieć czemu, ale mogę w to uwierzyć - odparł Dobeck, wychodząc za nią z sali. Chociaż morderczy, szesnastogodzinny dzień pracy w restauracji wyczerpał ją fizycznie, nie sen był jej w głowie, kiedy powróciła do swego mieszkania w Lincoln Parku. Zaopatrzona w przenośny telefon i świeżą paczkę papierosów, wycofała się do salonu, zamykając za sobą drzwi. Dobeckowi nie trzeba było mówić, że Nicole chce zostać sama. Po sprawdzeniu, że wszystkie okna i drzwi są zamknięte, przyrządził jej kawę i zaniósł do salonu, a potem wycofał się dyskretnie do kuchni. Nicole przez cały czas nie odezwała się do niego ani słowem, zupełnie jakby w ogóle go nie zauważała... Godzinę później nie tknięta kawa w dalszym ciągu stała przy telefonie. Nicole siedziała w fotelu przy oknie, z podwiniętymi nogami i ulubioną zabawką Michelle, Kermitem, przyciśniętą kurczowo do piersi. Podarowała ją Michelle na drugie urodziny i od tego czasu Kermit był nieodłącznym towarzyszem dziecięcych przygód jej córki, co dawało się zauważyć. Brakowało mu ręki, na jego ciele widoczne były szwy, które założyła Nicole, wezwana przez zapłakaną Michelle, gdy Kermit został poszarpany przez wilczura sąsiadów. Przeprowadziła operację przy użyciu igły i nitki. A kiedy zgubił jedno oko, Michelle zaproponowała jej, by przyszyła w jego miejsce czarną łatę. Nicole przesunęła palcem po przepasce i uśmiechnęła się smutno do siebie. Michelle zdecydowanie odziedziczyła po dziadku jego makabryczne poczucie humoru... Zapaliła następnego papierosa i położyła go na krawędzi popielniczki, ustawionej chybotliwie na poręczy fotela. Jej spojrzenie powędrowało w stronę stolika z telefonem. Brak wiadomości sam w sobie stanowi dobrą wiadomość. Tyle że niekoniecznie w tym wypadku, pomyślała ponuro. Pogodziła się już z tym, że Bob najprawdopodobniej nie żyje. Jej ojciec powiedział kiedyś, że należy płakać nie nad zmarłymi, lecz nad ich dziećmi, które nigdy już nie zobaczą swych bliskich. Zawsze uważała to stwierdzenie za dziwnie brzmiące w ustach kogoś handlującego narzędziami zniszczenia. Ale w jakiś przedziwny sposób potrafiła odnaleźć w nim pewien sens. Wiedziała, że kiedyś, po pewnym czasie, zapłacze nad Bobem, lecz w tej chwili jej myśli zaprzątała obawa o los Michelle. Musiała wierzyć, że Michelle żyje. Tylko to powstrzymywało ją przez zatonięciem w oceanie żałości... Dźwięk dzwonka do drzwi wystraszył ją tak, że nieskoordynowanym ruchem strąciła popielniczkę na podłogę. Pośpiesznie podniosła zapalonego papierosa, zgasiła go, a potem wstała i wybiegła na korytarz. Dobeck stał już przy drzwiach z rewolwerem w dłoni. Zerknął przez judasza, po czym schował broń do kabury i otworzył drzwi. Do mieszkania wszedł Andrews, jego spojrzenie natychmiast skierowało się na Nicole, stojącą niepewnie w drzwiach do salonu. - Znaleźliście Michelle? - zapytała natychmiast. - Znaleźliście ją? - Chyba będzie lepiej, jeżeli porozmawiamy w środku - odparł ponuro Andrews, wskazując na pomieszczenie za jej plecami. - Co się stało? - niecierpliwiła się Nicole. - Proszę, musi mi pan powiedzieć. Andrews ujął ją pod ramię i poprowadził do salonu. Zapalił lampę stołową, a potem przycupnął na skraju kanapy. - Obawiam się, że przynoszę złe wiadomości - oznajmił cicho. - Ciało Boba Kinnarda zostało znalezione w pokoju hotelowym w San Salvador. Zabito go pojedynczym strzałem z bliska, prosto w serce. - A Michelle? - Żadnego śladu pani córki. Kiedy meldował się w hotelu, nie było jej z nim, ale urzędnicy na lotnisku potwierdzają, że Przybyła do kraju poprzedniego dnia, wraz z ojcem. - To oznacza, że być może żyje. - W chwili obecnej uważamy, że jest to bardzo prawdopodobne - odparł Andrews. Nicole usiadła powoli i spojrzała na Andrewsa. - Gdzie właściwie leży ten cały San Salvador? - W Ameryce Środkowej. To stolica Salwadoru. - Andrews podszedł do okna i odwrócił się w stronę Nicole. - Wygląda na to, że policjanci prowadzący dochodzenie uważają, iż Bob Kinnard mógł popełnić samobójstwo. - Co takiego?! - wykrzyknęła z niedowierzaniem Nicole. - Powtarzam jedynie wiadomość, którą otrzymaliśmy niedawno faksem od salwadorskiej policji - odparł Andrews, wyciągając przed siebie dłoń obronnym gestem. - Broń, z której oddano strzał, leżała przy zwłokach. Były na niej wyłącznie jego odciski palców. Kierownik hotelu zaklina się, że usłyszał strzał będąc w recepcji, lecz kiedy wszedł na górę, zastał drzwi zamknięte na klucz. Musiał użyć zapasowego klucza, żeby się dostać do środka. W pokoju nikogo nie było. Alternatywnym wejściem było jedynie okno, zamknięte od wewnątrz na zasuwę. - To oczywiste, że wszystko zostało ukartowane - wybuchnęła Nicole. - Co oni sobie wyobrażają, może tę rozmowę telefoniczną po prostu sobie wymyśliłam? W pokoju był jeszcze jeden mężczyzna. Do cholery, jak mogłabym w to wątpić? Groził mi, że mnie zabije. - Dopiero wtedy dostrzegła niepewność malującą się na twarzy Andrewsa. - Pan też mi nie wierzy, prawda? - Wierzę, że coś pani usłyszała, panno Auger - odparł w końcu Andrews. - Kierownik hotelu powiedział, że gdy wszedł do pokoju, zastał włączony telewizor. - Chyba nie myśli pan, że głosy, które słyszałam, dobiegały z telewizora? - To możliwe - przyznał Andrews. - Cholera, nie sądzę - zaprzeczyła rozzłoszczona. - To, co ja myślę, i tak nie ma żadnego znaczenia, panno Auger. Dochodzenie znajduje się teraz oficjalnie w rękach władz salwadorskich. Jest pani proszona o jak najszybsze przybycie do Salwadoru i zidentyfikowanie zwłok pani byłego męża. Dopiero wtedy wydadzą ciało i będzie można je pogrzebać. - Zrobię to, kiedy polecę tam, by szukać Michelle - poinformowała go Nicole. - Rozumiem pani niepokój o bezpieczeństwo córki, ale tę sprawę najlepiej zostawić odpowiednim władzom. Nie wiedziałaby pani nawet, od czego rozpocząć poszukiwania. Nie mówiąc już o tym, że jeżeli to pani ma rację i pani były mąż został zamordowany, wystawiłaby się pani na śmiertelne niebezpieczeństwo, gdyby morderca dowiedział się o pani przybyciu. - A jeżeli władze są w jakiś sposób zamieszane w śmierć Boba? Policja bardzo szybko uznała ją za samobójstwo, nieprawdaż? - Co pani sugeruje, panno Auger? - zapytał Andrews. - Że wysoko postawione osobistości publiczne Salwadoru maczały w tym palce? - Ja nic nie sugeruję. Wiem tyle, że Michelle zaginęła, i tak długo, jak długo istnieć będzie najmniejsza choćby szansa odnalezienia jej żywej, nie przestanę szukać mojej córki - głos Nicole załamał się, więc przycisnęła dłoń do ust, walcząc ze łzami. - To moja mała córeczka, która w tej chwili potrzebuje mnie bardziej niż kiedykolwiek. Nie rozumie pan tego? - Owszem, rozumiem - powiedział cicho Andrews. Następnie wyciągnął z kieszeni kartkę papieru i wręczył ją Nicole. - Zwrócono się do mnie, bym to pani przekazał. To numer telefonu do amerykańskiej ambasady w San Salvador. Ambasador został już powiadomiony o tym, co się dziś wydarzyło, i poprosił salwadorskie władze o informowanie go na bieżąco o postępach poszukiwań pani córki. Proszę do niego zatelefonować przed wylotem do Salwadoru. Dopilnuje, by ktoś wyszedł po panią na lotnisko. - Dziękuję, na pewno to zrobię - odparła Nicole. - Uważam, że sierżant Dobeck powinien towarzyszyć pani aż do chwili wejścia na pokład samolotu do Salwadoru. - Najpierw muszę pojechać do Nowego Jorku - poinformowała go Nicole. - Muszę się z kimś spotkać przed wyjazdem do Salwadoru. - Porozumiem się z nowojorską policją, by otoczono panią ochroną podczas pobytu w mieście - zapewnił ją Andrews. - Nie powinniśmy narażać pani na niepotrzebne ryzyko. - Proszę robić, co uważa pan za stosowne, ale niech trzymają się ode mnie z daleka. Jeżeli muszą mnie obserwować, niech robią to dyskretnie. Nie potrzebuję przyzwoitki. - Jak sobie pani życzy - odparł Andrews. - Jak długo zostanie pani w Nowym Jorku? - To zależy od osoby, z którą jadę się spotkać - powiedziała Nicole, wyglądając w zamyśleniu przez okno. - Nie wiem tylko, czy będzie chciała ze mną rozmawiać. 2 Przelotne śnieżyce nękały Nowy Jork przez większą część dnia, a późnym popołudniem znad Atlantyku nadciągnął ostry wiatr, sprawiając, że miasto zaczęło przygotowywać się na czwartą z kolei noc o temperaturze poniżej zera. Wysiadając z taksówki, Nicole postawiła kołnierz bluzy i pośpiesznie wspięła się po schodach do baru. Widoczny z daleka czerwony neon ROSEWOOD płonął za przeciętą pęknięciem szybą, pod nim mniejszy neon reklamował budweisera. Szarobrudna fasada budynku pilnie potrzebowała odmalowania, a kiedy weszła do środka, to, co zobaczyła, jedynie potwierdziło jej przeczucia - trafiła do speluny. W sali przebywało, na oko licząc, kilkanaście osób, większość z nich siedziała plecami do niej przy wygiętym w łuk barze. Oprócz siedzących przy stoliku dwóch kurewek, z których jedna odznaczała się wyjątkową urodą, zniekształconą nadmierną ilością makijażu, pozostali klienci byli mężczyznami. Nicole nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy obrażać na widok spojrzeń, które towarzyszyły jej, gdy szła do kontuaru. - Co mam pani podać? - zapytał barman, wycierając dłonie w wymięty, brudny fartuch zawiązany wokół jego obszernej talii. - Szukam Richarda Marlette'a - odparła Nicole. - Słyszałam, że bywa tu regularnie. Barman pokręcił przecząco głową. - Nie znam nikogo o takim nazwisku. - To jest bar Rosewood w Greenwich Village, prawda? - upewniła się Nicole. - O ile wiem, to jedyny bar Rosewood w całym Nowym Jorku - padła obojętna odpowiedź. - Co nie oznacza jednak, że znam tego gościa... Marleya, czy jak on się tam nazywa. - Marlette. Richard Marlette. Większość przyjaciół mówi do niego Rich albo Richie. - Powiedziałem już pani, że nie znam gościa - odparł zdecydowanym tonem barman. - A teraz musi mi pani wybaczyć, ale klienci czekają. - Niech pan posłucha, przyleciałam tu aż z Chicago, żeby się z nim spotkać - warknęła Nicole, łapiąc barmana za rękaw, gdy ten odwrócił się od niej. - Brad Casey powiedział mi, że jeżeli nie będzie go w domu, najpewniej tu go zastanę. Brad jest właścicielem Casey's w Soho. - Wiem, kto to taki - rzekł barman, a potem zerknął w stronę klienta przy drugim końcu kontuaru, który już od chwili starał się zwrócić jego uwagę. Spojrzał na powrót na Nicole i skinął w zamyśleniu głową. - Chyba mogę pani zaufać. Brad i Richie są kumplami od wielu lat. - Czyli Rick jest tutaj? Barman wskazał na drzwi w przeciwległym kącie sali. - Tam siedzi, gra w bilard. - Dzięki. - Skąd zna pani Richiego? - zapytał barman. - Nigdy dotąd tu pani nie widziałem. - Znałam go na długo przedtem, zanim zaczął tu przychodzić - odpowiedziała Nicole i podeszła do drzwi, gdzie zatrzymała się, by zajrzeć do zadymionego pomieszczenia. Wszystkie trzy stoły były zajęte, ale ze swego miejsca nie była w stanie dostrzec Marlette'a. Wtedy zauważyła brodatego, otyłego mężczyznę taksującego ją wzrokiem z nie skrywanym zainteresowaniem. - Co mogę dla ciebie zrobić? - zapytał, zbliżając się do niej. - Szukam Richarda Marlette'a. Richiego Marlette'a. Mężczyzna wypił łyk piwa z trzymanej w dłoni butelki, a potem objął Nicole ramieniem. W pierwszym odruchu chciała go odepchnąć, lecz powstrzymała się szybko i pozwoliła zaprowadzić się do stołu najbardziej oddalonego od wejścia. Mała grupka widzów rozstąpiła się, by ich przepuścić, i wzrok Nicole powędrował w stronę postaci pochylonej nisko nad przeciwległym końcem stołu, z oczyma utkwionymi w białej kuli. Znalazła Richarda Marlette'a. - Masz gościa, Rich - oznajmił mężczyzna, ponownie pociągając z butelki. - I to takiego pierwsza klasa. Marlette powoli podniósł wzrok, nie poruszając głową. Przez moment wpatrywał się w Nicole, a potem ponownie skoncentrował całą uwagę na stole, by szybkim uderzeniem wbić żółtą kulę do łozy bezpośrednio przed nią. Dopiero wtedy się wyprostował. Nie zmienił się przez te sześć lat, które upłynęły, od kiedy ostatni raz go widziała. Pamiętała, że miał teraz trzydzieści pięć lat, i choć według powszechnie akceptowanych kryteriów nie można było go uznać za przystojnego, z jego twarzy emanowały siła i charyzma, a także delikatne ostrzeżenie, kryjące się w bladych nitkach blizn na policzkach. Miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, jego smukłe, muskularne ciało okrywała biała koszulka i obcisłe dżinsy. Z długimi do ramion brązowymi włosami i kolczykiem w lewym uchu przypominał wyglądem członka zespołu heavy metal, nie zaś jednego z najbardziej doświadczonych i szanowanych najemników bazujących w Ameryce. - Kobitkę z klasą sobie znalazłeś, Rich - stwierdził brodacz z obleśnym uśmiechem, skoro tylko Marlette podszedł do nich. - Gdzieżeś ją chował przez ten cały czas? Marlette wcisnął mężczyźnie kij do ręki. - Wygrywam, Bob. Dopilnuj, żeby się to nie zmieniło. Brodacz raz jeszcze omiótł Nicole spojrzeniem, a potem niechętnie zaczął studiować rozmieszczenie pozostałych kul na stole. - Cześć, Rick - powiedziała cicho. - Czego chcesz, Nicole? - padła szorstka odpowiedź. - Moglibyśmy porozmawiać? - No to jazda. Rozejrzała się po sali. - Nie tutaj. Czy jest tu jakieś ustronniejsze miejsce? Marlette wciągnął ostro powietrze przez zęby, gdy Bob wykonał uderzenie. Kula trafiła w rant, omijając łozę. Bob wytrzymał groźne spojrzenie Marlette'a i wyszczerzył się pojednawczo. - Spokojnie, stary. Potrzebuję kilku strzałów, żeby przyzwyczaić oko. - Wpakowałem w tę grę dwadzieścia pięć zielonych - powiedział Marlette. - Jeśli spieprzysz, ty płacisz. - Wyluzuj się, Rich. Panuję nad sytuacją. Marlette wziął Nicole pod ramię i przeprowadził do głównej sali. Tam zatrzymał się i wskazał dłonią pusty stolik przy drzwiach. - Wystarczająco ustronnie? - Pewnie - odparła, podchodząc do stolika i siadając. - Hej, Richie, wszystko w porządku? - zawołał za nim barman. - Pani mówiła, że to Brad Casey powiedział jej, gdzie cię znaleźć. Jestem pewien, że Brad wie, co robi. - W porządku, Ira - odparł Marlette. - Chcecie coś do picia? - zapytał barman. - To co zwykle - odrzekł Marlette. - A pani? - To co zwykle? - upewnił się Marlette. Skinęła głową. - Whiskey, bez lodu - powiedział Marlette do barmana. Później przystawił sobie krzesło i usiadł naprzeciwko Nicole. - Zapalisz? - zwróciła się do niego, podając mu paczkę papierosów. Marlette pokręcił głową. - Rzuciłem. - Nie sądziłam, że doczekam dnia, w którym rzucisz palenie - zareagowała z uśmiechem, wyciągając papierosa z paczki. - Nie przeszkadza ci, jeżeli zapalę? - Nie - odparł ze zniecierpliwieniem w głosie Marlette. - Po co ta konspiracja, Rick? - zapytała Nicole po zapaleniu papierosa. - Barman nie chciał się nawet przyznać do znajomości z tobą, dopóki nie wymieniłam nazwiska Brada. Nie wpakowałeś się chyba w jakieś kłopoty, co? - Nie przypuszczałem, że się tym przejmiesz - odciął się Marlette, a potem przygładził włosy, spoglądając szybko w stronę wejścia. - Mam problemy z paru lichwiarzami, nic więcej. - Kiedy do stolika zbliżył się barman, niosąc zamówione drinki, obrócił się do niego. - Dopisz do mojego rachunku, Ira. - Pozwól mi zapłacić, Rick - poprosiła Nicole, sięgając po torebkę. Marlette błyskawicznie zabrał barmanowi z dłoni rachunek, podpisał go i oddał. Poczekał, dopóki barman nie odejdzie, a wtedy przesunął butelkę zmrożonego budweisera na skraj stolika i oparł ręce na blacie, wbijając w nią przenikliwe spojrzenie. - Masz tupet, zjawić się tutaj po wszystkich tych latach. - Rozumiem twoją gorycz, Rick - powiedziała cicho. - Czyżby? - padła szybka riposta. - Odeszłaś ode mnie po dwóch i pół roku bez słowa pożegnania. A po trzech miesiącach dowiaduję się od Brada, że wyszłaś za jakiegoś gryzipiórka z "Washington Post". Nie miałaś nawet tyle przyzwoitości, żeby osobiście mi o tym powiedzieć. Chryste, Nicole, czy ten czas spędzony razem nic dla ciebie nie znaczył? - Więcej, niż byłbyś w stanie sobie wyobrazić - odpowiedziała miękko. - Chciałam ci powiedzieć, ale... - Nie potrafimy wymyślić dobrej wymówki? - przyciął jej szyderczo, gdy urwała w pół zdania. - Staczasz się, Nicole. Zawsze słynęłaś z obrotnego języka. Byłaś lepsza nawet od swojego ojca, a to nie byle jakie osiągnięcie. Nicole otworzyła torebkę i wyjęła z niej oprawione zdjęcie, które zabrała rano z restauracji po drodze na lotnisko. - To moja córka, Michelle. Ma już sześć lat. - Nie traciłaś czasu, co? - warknął zgryźliwie. - Michelle zaginęła - powiedziała Nicole ledwie słyszalnym głosem. Marlette wziął do ręki zdjęcie i spojrzał na uśmiechniętą kpiarsko buzię. - Jak to, "zaginęła"? Nicole zrelacjonowała mu wydarzenia poprzedniego wieczoru. Kiedy skończyła, Marlette milczał przez chwilę, z roztargnieniem obracając butelkę piwa na podkładce. Gdy wreszcie spojrzał na nią, szorstkość wyparowała z jego oczu. - Przykro mi z powodu Kinnarda. - Bob i ja byliśmy od dwóch lat po rozwodzie, ale małżeństwo przestało istnieć na długo przedtem. Nic nas już nie łączyło. Kiedyś będę go opłakiwać, ale teraz myślę tylko o ratowaniu Michelle. - I chcesz, żebym ci ją odnalazł? - wywnioskował Marlette. - Pracowałeś w Salwadorze, Rick. Znasz ten kraj. - Skąd wiesz, że tam byłem? - zapytał z podejrzliwością w głosie. - Pamiętam, że Brad o tym wspomniał, kiedy zadzwoniłam do niego, by mu powiedzieć, że wyszłam za mąż. Mówił, że pojechałeś tam, by pracować dla rządu jako doradca wojskowy. Marlette wypił łyk piwa, wierzchem dłoni otarł pianę z ust i walnął ze złością butelką o blat. - Brad ma za długi język. - Powiedział mi tylko dlatego, że pytałam o ciebie - odparła, pośpiesznie, stając w obronie Caseya. - Nie jestem w stanie ci pomóc, Nicole - oznajmił rzeczowo. - Jeżeli chodzi o pieniądze, zapłacę tyle... - Powiedziałem, że nie jestem w stanie ci pomóc - przerwał jej ostro. - Rozumiem - stwierdziła, gasząc papierosa. Potem schowała zdjęcie do torebki i wstała. - Wybacz, ale muszę zarezerwować bilet na najbliższy samolot do Salwadoru. - Myślisz, że robię to, żeby się odegrać? - To co myślę, nie ma znaczenia - odpowiedziała. - Skoro nie możesz mi pomóc w poszukiwaniach Michelle, po prostu będę musiała sama się tym zająć. Skinął dłonią w stronę wolnego krzesła. - Usiądź, Nicole. - Uważam, że będzie najlepiej... - Siadaj - rzucił zdecydowanie, popychając stopą krzesło w jej kierunku. Usiadła powoli, przyciskając kurczowo torebkę do piersi. - Deportowano mnie z Salwadoru - rzekł w końcu. - Dlatego nie mogę ci pomóc. - Dlaczego cię deportowano? - zdziwiła się. - To długa historia - odparł. - Gdybym tam wrócił, byłbym dla ciebie tylko ciężarem. - Przecież sytuacja z pewnością zmieniła się wraz z zakończeniem wojny domowej. - Nic się nie zmieniło. Ludzie, którzy doprowadzili do mojej deportacji, wciąż mają wiele do powiedzenia w Salwadorze. Człowiek, który podpisał nakaz, jest liczącym się członkiem nowego rządu. Nie wchodzi się w drogę takim facetom, licząc na to, że z czasem wybaczą i zapomną. - Marlette pochylił się w przód, kładąc ręce na stole. - Jeżeli Kinnard przekazał tę taśmę Michelle, będzie ona w poważnym niebezpieczeństwie, o ile pierwsi dotrą do niej niewłaściwi ludzie. A na podstawie tego, co mi do tej pory opowiedziałaś, wydaje mi się, że możesz mieć rację, podejrzewając władze o maczanie w tym palców. Tak więc nie powierzałbym im zadania odnalezienia dziewczynki. Będzie ci potrzebna pomoc z zewnątrz. Znam dwóch najemników, którzy pracowali w Salwadorze. Obaj znają ten kraj równie dobrze jak ja. Ale od razu cię ostrzegam, nie są tani. - Zapłacę, ile będą chcieli - odparła bez wahania Nicole. - Pieniądze się nie liczą. Chcę jedynie odnaleźć Michelle i sprowadzić do domu. - Porozmawiam z Bradem. Z pewnością wie, gdzie przebywają. Jeśli się okaże, że nie ma ich w kraju, ściąganie ich z za granicy może zająć sporo czasu. A czas zdecydowanie nie jest teraz twoim sprzymierzeńcem, zgadza się? W każdym razie zostaw to mnie. Zrobię, co będę mógł. Gdzie się zatrzymałaś? - Howard Johnson, na Ósmej Alei. Znasz to miejsce? - Pewnie, że znam - oburzył się. - Odezwę się. - Dzięki, Rick - powiedziała, kładąc ostrożnie dłoń na jego ramieniu. - Jeżeli ci faceci nie są osiągalni, będziesz zdana tylko na siebie - uprzedził ją. - Za żadne skarby tam nie wrócę. Nie dla ciebie. Nie dla tego dzieciaka. Wyjaśnijmy to sobie raz na zawsze. - Rozumiem - podniosła się i ruszyła do wyjścia. - Nicole? - zawołał za nią. - Jesteś całkowicie pewna, że facet, który ci groził przez telefon, mówił z londyńskim akcentem? - Całkowicie - potwierdziła i uniosła brwi. - Dlaczego pytasz? Znasz go? - Nie jestem pewien - zawahał się. - Byłam z tobą szczera, Rick. Wypadałoby, żebyś postępował podobnie ze mną. - Powiedziałem, że zadzwonię, nie? - burknął. Zdusiła gniew, obróciła się na pięcie i wyszła z baru. Kiedy Marlette wrócił do sali bilardowej, Bob w dalszym ciągu grał, lecz już z nowym przeciwnikiem. - Wisisz mi piwo, Rich - powiedział Bob, wręczając Marlette'owi dwadzieścia pięć dolarów wygranych w poprzedniej partii. - Weź od Iry i każ mu zapisać je na mój rachunek - odparł Marlette, chowając pieniądze do kieszeni. - Więc kim jest ta Nicole? - zapytał Bob z obleśnym uśmiechem. - Idź po to piwo - warknął Marlette, zdejmując skórzaną kurtkę z wieszaka na ścianie. - Dalej, Rich, nam możesz zaufać - ciągnął Bob, nie zmieniając wyrazu twarzy i spoglądając na zgromadzonych przy stole ludzi. - Nicole? To francuskie imię, zgadza się? Słyszałem, że francuskie laski to naprawdę dobre dupy. Założę się, że w łóżku prawdziwa z niej tygrysica. Marlette okręcił się w miejscu, zacisnął dłoń na gardle Boba i pchnął go na ścianę. Bob złapał kurczowo za dłoń Marlette'a, lecz im usilniej starał się uwolnić, tym mocniejszy stawał się uścisk na jego gardle. Po paru sekundach całe jego ciało drżało w rozpaczliwej walce o zaczerpnięcie oddechu. - Jeszcze raz powiesz o niej coś takiego, to zabiję - wycedził Marlette cichym głosem, w którym czaiła się groźba. - Jasno się wyrażam? Bob kiwnął pośpiesznie głową. Marlette rozwarł palce i Bob osunął się na podłogę, obejmując dłońmi gardło, łapiąc powietrze nierównymi, płytkimi haustami. Tymczasem Marlette stał już przed barem, zatrzymując taksówkę, by pojechać do Casey's w Soho. Pod wieloma względami Brad Casey był zarówno przyjacielem, jak i mentorem Marlette'a. Poznał go, gdy Marlette obchodził swoje osiemnaste urodziny w barze w Greenwich Village. W owym czasie Casey, starszy od niego o dwanaście lat, dopiero co powrócił do Nowego Jorku po dziesięciu latach spędzonych w Legii Cudzoziemskiej. Pod koniec imprezy Marlette wiedział, że zawsze pragnął zostać legionistą, i tydzień później wydał resztki oszczędności na przelot do kwatery głównej Legii w Aubagne, we Francji. Przyjęto go po serii morderczych testów sprawnościowych i przez następne pięć lat był legionistą. Awansowano go do rangi kaprala. Kiedy zaproponowano mu przedłużenie kontraktu na następne pięć lat, zdecydował się zamiast tego przyłączyć do Caseya, który w tym czasie wyrobił sobie dobrą opinię w Afryce jako niezależny najemnik. Kolejne cztery lata spędzili, wędrując razem po Afryce, wyszukując punkty zapalne i oferując swe usługi każdemu, kto był gotów zapłacić najwięcej za ich doświadczenie. Lukratywna współpraca urwała się gwałtownie w Ugandzie, kiedy dżip wiozący Caseya i trzech żołnierzy armii rządowej wjechał na minę. Przeżył jedynie Casey, tracąc lewą nogę i lewe ramię, które amputowano mu poniżej łokcia. Powrócił do Stanów Zjednoczonych i wydał część nagromadzonych przez lata pieniędzy na zakup baru w swym rodzinnym Nowym Jorku. Choć Marlette postanowił pozostać w Afryce, regularnie wracał do Nowego Jorku, by odwiedzić Caseya. Przez kilka miesięcy pomagał nawet przyjacielowi za barem, by w ten sposób ułagodzić Nicole, która pragnęła, by spędzał z nią więcej czasu. Z upływem lat Casey's stał się popularnym miejscem spotkań zawodowych żołnierzy z całego świata, a Marlette z zasady unikał innych najemników poza pracą. Prawda zaś była taka, że wśród nich było niewielu, których darzył szacunkiem, a jeszcze mniej tych, których lubił. Teraz Marlette spoglądał na błękitny neon z nazwą baru nad wejściem. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz wchodził do środka. Rok temu? Prawdopodobnie dawniej. W dalszym ciągu starał się spotkać Caseya przy każdej wizycie w Nowym Jorku, zwykle wybierał się z nim na obiad do jednej z ich ulubionych restauracyjek na Broadwayu. Podszedł do drzwi i otworzył je. W barze panował tłok. Gdy rozglądał się za Caseyem, rozpoznał kilka znajomych twarzy. W końcu zauważył Caseya grającego w karty z dwoma mężczyznami przy stoliku pod ścianą naprzeciwko. - Hej, Richie - zawołał Casey pogodnym tonem, gdy Marlette podszedł do stolika. - Tak przypuszczałem, że prędzej czy później się pojawisz - wskazał na siedzących z nim mężczyzn. - Znasz Rhysa Evansa i Dietmara Rauscha, prawda? - Rausch był ze mną w Czadzie parę lat temu - odparł Marlette, witając Niemca oszczędnym skinięciem głowy. - Rhys opuścił brytyjskich spadochroniarzy sześć miesięcy temu i się usamodzielni