Alastair MacNeill urodził się w Szkocji w 1960 roku. Mając sześć lat wyjechał wraz z rodziną do Afryki Południowej; powrócił do Wielkiej Brytanii w 1985 roku. Od najmłodszych lat interesował się pisaniem; uczestniczył w konkursach literackich. W 1988 roku nawiązał współpracę z wydawnictwem Collins (obecnie HarperCollins); tam zaproponowano mu rozbudowanie pozostawionych przez Alistaira MacLeana scenariuszy filmowych o przygodach agentów fikcyjnej organizacji antyterrorystycznej UNACO do rozmiarów pełnych powieści (dwie pierwsze książki z tego cyklu, "Wieżę zakładników" i Air Force One Is Down, napisał wcześniej John Dennis). MacNeill podjął się zadania. W1989 roku ukazał się "Pociąg śmierci", a potem jeszcze pięć książek, m.in. "Czas zabójców" (1991), "Śmiertelna pułapka" (1992), "Łamacz kodów" (1993). MacNeill wydał także cztery własne powieści sensacyjne - "Diabelskie wrota" (1994), "Księżycową krew" (1995), "Podwójny kamuflaż" (1997) i "Szwadron śmierci" (Damage Control, 1998). Jego "Szpiegowskie rendez-vous" opublikowane w 1995 roku powstało na podstawie opowiadania Alistaira MacLeana ze zbioru "Bezkresne morze". Pisarz kończy pracę nad kolejną powieścią Counterplot. Alastair MacNeill DIABELSKIE WROTA KSIĘŻYCOWA KREW PODWÓJNY KAMUFLAŻ SZWADRON ŚMIERCI Alistair MacLean & Alastair MacNeill SZPIEGOWSKIE RENDEZ-VOUS CyklUNACO POCIĄG ŚMIERCI STRAŻ NOCNA CZERWONY ALARM CZAS ZABÓJCÓW ŚMIERTELNA PUŁAPKA ŁAMACZ KODÓW Alistair MacLean & Hugh Miller Cykl UNACO NA CELOWNIKU STAN ZAGROŻENIA Alistair MacLean & Sam Llewellyn PIORUN Z NAWARONY Alistair MacLean & Simon Gandolfi Cykl ZŁOTA DZIEWCZYNA ZŁOTA DZIEWCZYNA ZŁOTA SIEĆ ZŁOTA ZEMSTA ZŁOTA WYSPA ZŁOTA RZEKA ALASTAIR MACNEILL DIABELSKIE WROTA Przełożył Marcin Krygier PRIMA Tytuł oryginału: THE DEVIL'S DOOR Copyright (c) Alastair MacNeill 1994 Copyright (c) for the Polish edition by Wydawnictwo PRIMA 1995 This edition published by arrangemeot with Wydawnictwo PRIMA Copyright (c) for the Polish translation by Marcin Krygier 1995 ISBN 83-87782-06-8 Dystrybucja/informacja handlowa: INTERNOVATOR ul. Zwrotnicza 1/3, 01-219 Warszawa tel. (22) 632-23-81, 0-501-060-891 Sprzedaż wysyłkowa dla odbiorców indywidualnych: Księgarnia Wysyłkowa "Faktor", skr. poczt. 60, 02-792 Warszawa 78 tel. (22)-649-55-99 Wydawnictwo VIK Warszawa 1999. Wydanie II Objętość: 19 ark. wyd., 20 ark. druk. Druk: Drukarnia "Delta" Wrocław 1 Wiedział, że kiedy go dopadną, zginie. U wylotu ulicy błysnęły światła samochodu, więc odruchowo skrył się wśród cieni, podczas gdy pojazd przejeżdżał obok niego. Fałszywy alarm. Kucając, ostrożnie przeniósł ciężar dała na drugą stopę, otarł pot z czoła i spojrzał na słabo oświetlone wejście do hotelu po drugiej stronie ulicy. Ze swej kryjówki mógł dostrzec foyer. W środku było pusto. To oczywiście niczego nie oznaczało. Mogli już na niego czekać w pokoju. Przeniósł wzrok na jedyne rozświetlone okno na drugim piętrze. Wiedział, że nie musi wracać do pokoju - za niecałą godzinę miał spotkać się ze swoim łącznikiem, a jeżeli wszystko pójdzie dobrze, rano będzie już po drugiej stronie granicy - tyle że w pokoju został notes z adresami, zawierający nazwiska wszystkich znaczniejszych informatorów, z jakimi zetknął się w trakcie piętnastu lat pracy dziennikarskiej. Nie mógł pozwolić, by ten notes dostał się w niepowołane ręce... Omiótł spojrzeniem opustoszałą ulicę, a potem przeszedł pośpiesznie na frontowy dziedziniec. Miał właśnie skierować się do głównego wejścia, kiedy zmienił zdanie. Nie, nie należy niepotrzebnie ryzykować. Nie teraz. Skręcił więc w biegnącą wzdłuż boku budynku alejkę, pogrążoną w kompletnej ciemności. Zerknąwszy ukradkiem na rząd pustych samochodów zaparkowanych na ulicy, przekradł się ostrożnie w stronę metalowych schodów, które, jak wiedział, znajdowały się z tyłu hotelu. Niespodziewanie wokół jego nadgarstka zacisnęła się czyjaś dłoń. Krzyknął wystraszony i odskoczył w przerażeniu do tyłu. Dłoń nie zwalniała uchwytu. Ogarnięty paniką zamachnął się zaciśniętą pięśdą. Rozległ się stłumiony jęk bólu, potem tępy łoskot. Zapanowała cisza. W pierwszym odruchu chciał rzucić się do ucieczki, lecz wziąwszy kilka głębokich oddechów, zdołał uspokoić stargane nerwy. Zapalił zapałkę i przysunął ją do twarzy nieprzytomnej postaci, skulonej u jego stóp. Jakiś bezdomny włóczęga. Zachichotał nerwowo pod nosem, potem zgasił zapałkę i powoli wspiął się po schodach do drzwi wiodących na drugie piętro. Nie były zamknięte, tak jak je zostawił wcześniej tego wieczoru. Przesuwając wierzchem dłoni po wilgotnym czole, wsunął się do środka i bezgłośnie podążył pustym korytarzem do swego pokoju. Dotarłszy do drzwi, przykucnął przed nimi. Maleńki kawałek złożonego na czworo papieru w dalszym ciągu tkwił między drzwiami a framugą. Nikt nie zaglądał do pokoju po jego wyjściu. Delikatnie otworzył drzwi i zerknął do środka. Wszystko w porządku. Pierwsze kroki skierował wprost do szafy, by wyjąć notes z kieszeni kurtki. Zabranie go ze sobą byłoby jednak zbyt ryzykowne. Przytknął płonącą zapałkę do skraju notesu i poczekał, aż papier zajmie się ogniem. Dopiero wtedy wrzucił go do stojącego na podłodze metalowego kosza. A potem przysiadł na krawędzi łóżka i sięgnął po telefon. - Ale noc - westchnęła Nicole Auger, zamykając frontowe drzwi za ostatnimi gośćmi opuszczającymi restaurację. - Myślałam, że nigdy się ich nie pozbędziemy. - Zostawili dzisiaj kupę forsy - przypomniała jej Carole Lewis. - A gospodarz niemal wykończył się nerwowo, starając się zwabić mnie do swego łóżka - odparła Nicole, przewracając oczyma. - Taki już jest los najurodziwszego wspólnika - stwierdziła Carole z kpiącym uśmiechem. - Mężczyźni - prychnęła pogodnie Nicole. - W tej chwili pragnę jedynie wrócić do domu, wymoczyć się w wannie i dowlec do łóżka. Sama. Jestem wykończona. - Nic dziwnego, siedzisz tu od rana - powiedziała Carole. - Ja dzisiaj pozamykam. Idź do domu i wskakuj do wanny. - Mówisz poważnie? - Dobranoc, Nicole - odparła Carole, wyjmując jej z dłoni klucze. - Zabiorę tylko coś z biura. Nicole przeszła do schodów prowadzących do jej gabinetu. Była drobną trzydziestodwuletnią kobietą o krótkich czarnych włosach okalających atrakcyjną twarz, ozdobioną ponętnymi orzechowymi oczami i zuchwale zadartym nosem. Do Chicago przyjechała przed dwoma laty, zaraz po zakończeniu sprawy rozwodowej, by odwiedzić Carole Lewis, swoją najlepszą przyjaciółkę z czasów, kiedy obie pracowały w nowojorskiej knajpce jako kelnerki. Szybko zadomowiła się w Chicago i kiedy trafiła się okazja zakupienia podupadłej kafejki w popularnym rejonie River North, postanowiły wspólnie wejść w interes. Kompletnie odnowiły budynek i po pięciu miesiącach nastąpiło oficjalne otwarcie Legends. Teraz, rok później, ich lokal uważany był powszechnie za jedno z miejsc, w którym należy się pokazywać. Weszła do pokoju, zapaliła światło, przeszła do biurka i usiadła. Zrzuciwszy pantofle, rozmasowała stopy przez pończochy, a potem sięgnęła po kalendarzyk, by sprawdzić rozkład zajęć na następny dzień. Przesunęła wypielęgnowanym, polakierowanym na czerwono paznokciem w dół strony i, przekonawszy się, że nie musi przychodzić do restauracji wcześniej niż w południe, zamknęła terminarz. Wzrok skierowała ku oprawionej fotografii jej sześcioletniej córki Michelle. Zdjęcie stało na honorowym miejscu na biurku. Nicole nie kryła się z tym, że córka jest jej oczkiem w głowie. Podniosła fotografię i mimowolnie uśmiechnęła się lekko, spoglądając na piegowatą twarz wykrzywioną uśmiechem. Poprzedniego dnia jej były mąż, Bob Kinnard, przyleciał z Waszyngtonu, by zabrać Michelle na dziesięciodniowe wakacje w Acapulco. Tego ranka Bob zatelefonował do niej z wiadomością, że dotarli na miejsce bezpiecznie i że Michelle znalazła już sobie rówieśników do zabawy. Nicole wymogła na nim obietnicę, że następnym razem będzie miał przy sobie Michelle, tak by mogła z nią porozmawiać. - Dobranoc, kochanie - wyszeptała Nicole, przesuwając delikatnie palcem po twarzy Michelle. Odstawiwszy zdjęcie na biurko, włożyła na powrót pantofle, a potem zdjęła z krzesła torebkę i ruszyła do drzwi. Miała właśnie zgasić światło, gdy zadzwonił telefon. Jej dłoń zatrzymała się przy wyłączniku, Nicole spojrzała powoli na dwa stojące na biurku aparaty - jeden z nich był służbowy, drugi prywatny. Dzwonił ten drugi, którego numer podała jedynie nielicznym spośród grona najbliższych przyjaciół. Kto mógł telefonować do niej do restauracji o pierwszej w nocy? Czując narastający niepokój, wróciła do biurka, by podnieść słuchawkę. - Nicole? Natychmiast rozpoznała ten głos. - Tak. O co chodzi, Bob? Czy coś się stało z Michelle? - zapytała zaniepokojona. - U Michelle wszystko w porządku - padła uspokajająca odpowiedź. -Posłuchaj, wpadłem tu na trop sensacyjnego materiału. Moje nazwisko trafi na pierwsze kolumny wszystkich gazet w kraju, mam to jak w banku. Ale wiąże się z tym pewne ryzyko. Gdyby coś mi się stało, zanim wrócę do Stanów, dopilnuj, żeby ten materiał dotarł do mojego redaktora w "Washington Post". - Wiąże się z tym pewne ryzyko? Co przez to rozumiesz? - od warknęła Nicole, nagle ogarnięta obawą o bezpieczeństwo córki. -Jeżeli naraziłeś Michelle na jakiekolwiek niebezpieczeństwo przez jakąś cholerną historię... - Mówiłem już, że u Michelle wszystko w porządku - przerwał jej ostro Kinnard. - W takim razie pozwól mi z nią porozmawiać. Chcę z nią rozmawiać, Bob. I to zaraz! - Przysięgam, że Michelle nic nie grozi. Jest całkowicie... - Bob, jesteś tam? - zawołała zaniepokojona Nicole, gdy Kinnard umilkł w pół zdania. - Bob? - Jezu, ktoś grzebie przy klamce - wykrztusił Kinnard. - Muszą mieć klucz. Wchodzą... Nicole odsunęła głowę od słuchawki, kiedy Kinnard upuścił telefon na podłogę. Przez chwilę nic nie było słychać. Potem wychwyciła stłumiony szmer męskiego głosu, lecz nie była w stanie zrozumieć tego, co mówił. - Nie mam pojęcia, o co panu chodzi - usłyszała odpowiedź Kinnarda. - Nie pierdol mi tu, Kinnard! - mężczyzna był najwyraźniej teraz blisko telefonu. - Proszę posłuchać, nie wiem, kim pan jest ani o co... - Chcę taśmę - przerwał bezceremonialnie mężczyzna. - Gdzie ją masz? Nicole zacisnęła palce wokół słuchawki, czekając na odpowiedź Kinnarda. Nie pojmowała powodu tej kłótni, lecz mogła się domyślić, że owa taśma miała coś wspólnego z materiałem, o którym wspomniał. Oddaj mu tę cholerną taśmę, ze względu na Michelle, oddaj mu ją... Nagle padł strzał. Nicole upuściła słuchawkę i odsunęła się od biurka, starając się pojąć to, co właśnie usłyszała. Potem, jak na zwolnionym filmie, wyciągnęła rękę po słuchawkę. Jej serce tłukło się z przerażenia, gdy przysuwała ją powoli do ucha. - Wiem, że tam jesteś. Słyszę twój oddech. Cichy, przesycony groźbą głos wystraszył Nicole. Szybko przycisnęła dłoń do ust, tłumiąc narastający w gardle krzyk. Skarciła się w myślach za to, że zareagowała niczym przerażona licealistka. Nic jej nie groziło. Przez telefon nic nie mógł jej zrobić. Choć przepełniał ją niepokój o bezpieczeństwo Michelle, zachowała dość rozsądku, by się nie odezwać. Mężczyzna oczekiwał dokładnie czegoś takiego, tym bardziej że nie znał jej nazwiska. Ale jeżeli była z nim Michelle? Nigdy dotąd nie czuła podobnej bezsilności. Gdyby tylko mogła się upewnić, że Michelle jest bezpieczna. Lecz nie miała jak się o tym przekonać... - Zlokalizowanie tej rozmowy nie będzie zbyt trudne. A gdy już poznamy twój numer, będziemy wiedzieli, jak cię znaleźć. Żadnych świadków, żadnych kłopotów. Nicole cisnęła słuchawkę na widełki, rozdygotaną dłonią sięgnęła po fotografię Michelle, starając się zapanować nad szalejącymi emocjami. "Żadnych świadków, żadnych kłopotów". Po jej policzku potoczyła się łza, lecz starła ją szybko, sięgając ponownie po telefon, by zatelefonować na policję. - Kto tam? - zawołała Carole Lewis w stronę dwóch sylwetek majaczących niewyraźnie za drzwiami z falistego szkła. - Posterunkowy Andrews - padła stłumiona odpowiedź. - Rozmawiałem z panią przez telefon. - Ma pan jakiś dowód tożsamości? - zapytała, uchylając drzwi na łańcuchu. Na wysokości jej oczu pojawiła się policyjna odznaka. Upewniwszy się co do jej autentyczności, Carole otworzyła drzwi. - Pani Kinnard? - zapytał Andrews. - Nie, nazywam się Carole Lewis. Jestem wspólniczką Nicole. Ona czeka w restauracji - Carole położyła dłoń na ramieniu Andrewsa. - Nie używa już nazwiska Kinnard. Po rozwodzie powróciła do panieńskiego nazwiska. Andrews wskazał na stojącego za nim młodszego mężczyznę. - To mój partner, sierżant Dobeck. - Proszę, niech panowie wejdą -powiedziała Carole, a potem poprowadziła ich przez wyłożone czerwonym dywanem foyer do słabo oświetlonej restauracji. Nicole, która siedziała przy jednym ze stołów pośrodku sali, zerwała się na równe nogi, widząc dwóch mężczyzn za plecami Carole. - Pan Andrews? - Zgadza się - odparł Andrews, po czym przedstawił jej Dobecka, czającego się niczym cień u jego boku. - Znaleźliście już Michelle? - wyrzuciła z siebie zaniepokojona Nicole. - Czy jest bezpieczna? Błagam, muszę się dowiedzieć. Jest bezpieczna? - Czy możemy usiąść? - zapytał Andrews. - Oczywiście - odparła Nicole, z roztargnieniem wskazując na wolne krzesła przy stole. - Może kawy? - zaoferowała Carole, gdy obaj mężczyźni zajęli miejsca. - Owszem, dziękuję - odparł Andrews. Odczekał, dopóki Carole nie odeszła w stronę ekspresu, i dopiero wtedy wyciągnął z kurtki wytarty notes i położył go ostrożnie na stole. Potem przeniósł spojrzenie na Nicole. - Po naszej rozmowie skontaktowałem się z policją w Acapulco i poprosiłem, by posłali wóz patrolowy do... - przerwał, by zerknąć do notesu - do hotelu Las Brisas nad zatoką Acapulco. - I? - naciskała Nicole. - Ani pani były mąż, ani też córka nie byli tam zameldowani. - Ja... ja nie pojmuję - wyjąkała niebotycznie zdumiona Nicole. - Musieli się tam zatrzymać. Bob zadzwonił do mnie dziś rano z tego hotelu, by mnie poinformować, że dotarli na miejsce bezpiecznie i że Michelle... - Panno Auger - przerwał delikatnie, lecz zdecydowanie Andrews. - Według dyrektora generalnego hotelu, mieli się tam zjawić dopiero jutro. Wczoraj pani były mąż zatelefonował do hotelu, by zmienić rezerwację. Skądkolwiek telefonował do pani, nie był to hotel Las Brisas w Acapulco. - Sprawdził pan inne hotele w rejonie Acapulco? - zapytała zrozpaczona Nicole. - Tak - odparł Andrews, biorąc od Carole kubek z kawą. - Nie meldowali się w żadnym z nich. A ściśle mówiąc, meksykańskie służby graniczne utrzymują, że nawet nie przekroczyli granic ich kraju. Nicole skryła twarz w dłoniach. Carole dotknęła jej ramienia uspokajającym gestem, lecz Nicole natychmiast ją odtrąciła. Kiedy spojrzała na Andrewsa, w jej oczach płonęła wściekłość. - Jaki mężczyzna jest zdolny do zabrania ze sobą sześcioletniej córeczki, wiedząc, że naraża ją tym samym na śmiertelne niebezpieczeństwo? I po co? By zdobyć jakiś cholerny materiał, którym przebiłby się na pierwszą stronę gazety. Zawsze wiedziałam, że Bob to człowiek bez skrupułów, ale nie sądziłam, że mógł upaść aż tak nisko. - Wyobrażam sobie, co pani teraz czuje -powiedział łagodnym tonem Andrews. - Robimy wszystko, co w naszej mocy, by ich odnaleźć. Poinformowaliśmy już Interpol, a oni kontaktują się ze wszystkimi liczącymi się organizacjami wywiadowczymi i służbami granicznymi całego świata - pociągnął łyk kawy. - Panno Auger, czy mogłaby nam pani coś powiedzieć o głosie mężczyzny, który kłócił się z pani byłym mężem? - To londyńczyk - odparła, sięgając po leżącą na stole paczkę papierosów. - Cockney. - Wydaje się pani bardzo pewna tego - stwierdził Andrews, zapisując parę słów w notesie. - Jestem - padła szorstka odpowiedź. - Na jakiej podstawie? - nacisnął Andrews. Nicole zapaliła papierosa i rzuciła końcówkę zapałki do popielniczki. - Jeden z najważniejszych współpracowników mojego ojca w Afryce był cockneyem. Należał do ludzi, którzy poderżnęliby gardło rodzonej matce, gdyby tylko widzieli w tym interes. No, ale tacy już są najemnicy. Andrews i Dobeck wymienili zaintrygowane spojrzenia. - Przepraszam, panno Auger, ale trochę się zgubiliśmy - powiedział Andrews. - Mój ojciec był handlarzem bronią. Największe dochody przynosiły mu wojny domowe w Afryce. Tam spędziłam dzieciństwo. Stanowiło to odpowiedź na nie wypowiedziane pytanie, nurtujące umysł Andrewsa od chwili, gdy usłyszał jej głos przez telefon. Miała wyraźnie francuskie nazwisko, ale mówiła bez śladu francuskiego akcentu. Wtedy nie zdołał umiejscowić jej akcentu. Teraz zrozumiał dlaczego. Był on częścią jej dziedzictwa wyniesionego z Afryki. - Pamięta pani może, co ten mężczyzna do pani mówił? Powtórzyła dokładnie usłyszane przez telefon słowa. - A pani nic mu nie odpowiedziała? - upewnił się Andrews, zapisując coś w notesie. - Nie. - Musimy potraktować tę groźbę z całą powagą - oznajmił policjant. - Tak więc, dopóki nie ustalimy, co się właściwie wydarzyło dzisiejszego wieczoru, uważam za wskazane, by sierżant Dobeck został z panią. - Doceniam pańską troskę o moje bezpieczeństwo, panie Andrews, ale o mnie nie musi się pan martwić - odparła Nicole. - Jako dziewczyna dorastająca w męskim świecie zawodowych żołnierzy, bardzo wcześnie nauczyłam się dbać o siebie. Tylko w ten sposób zdołałam przetrwać w takim otoczeniu. Proszę się skoncentrować na poszukiwaniach Michelle. Tylko to się teraz liczy. - Nie wątpię, że potrafi się pani zatroszczyć o siebie, panno Auger, ale nie warto podejmować niepotrzebnego ryzyka - powiedział Andrews. - Podobnie jak pani, nam również zależy na odnalezieniu pani byłego męża i córki i, jak już powiedziałem, robimy wszystko, by ustalić miejsce ich pobytu. Tyle że my nic więcej nie możemy już zrobić. W odpowiednim czasie sierżant Dobeck spisze pani zeznanie, które przekażemy Interpolowi wraz z informacjami, jakich udzieliła pani na temat mężczyzny, z którym pani rozmawiała - zamknął notes i wsunął do kieszeni kurtki. - Czy dysponuje pani aktualnym zdjęciem Michelle i byłego męża, które mógłbym przekazać Interpolowi? - Może to zdjęcie Michelle, które stoi na twoim biurku? - zaproponowała Carole. - Nie! - warknęła ostro Nicole. Potem pochyliła się i delikatnie uścisnęła ramię Carole. - Przepraszam, nie zamierzałam tak na ciebie naskoczyć. Po prostu to zdjęcie wiele dla mnie znaczy. - Wiem - odrzekła Carole. Nicole zgasiła papierosa i wstała. - Na górze mam kilka zdjęć Michelle. Ale nie jestem pewna, czy znajdę jakąś fotografię Boba. Nie tutaj. Bez wątpienia trzymam parę w mieszkaniu. Pójdę i sprawdzę. Odprowadzili Nicole wzrokiem do schodów. Kiedy nie mogła już ich usłyszeć, Carole odwróciła się do Andrewsa, a na jej twarzy malował się niepokój. - Michelle jest dla niej wszystkim - wyjaśniła. - Zawsze chciała, by Michelle nie straciła ani jednego dnia ze swego dzieciństwa, tak jak to się jej przydarzyło w Afryce. Wnioskując z opowieści Nicole o jej przeszłości, bardzo wcześnie musiała zacząć dawać sobie radę sama. - Jacy rodzice wychowywaliby córkę w takim otoczeniu? - zdziwił się Dobeck z wyraźną dezaprobatą w głosie. - Nicole nie znała swojej matki. Ojciec wychowywał ją samotnie. Nie uczęszczała do żadnej szkoły, ale kiedy skończyła dziesięć lat, mówiła płynnie po angielsku, francusku i niemiecku, potrafiła się też porozumieć w kilku narzeczach afrykańskich. Ojciec nauczył ją matematyki, i mając szesnaście lat, prowadziła mu księgowość. - To musi być niezwykły człowiek - stwierdził Andrews. - Claude'a Augera widziałam tylko raz, kiedy przyjechał do Nowego Jorku po urodzeniu się Michelle. Pamiętam, że wszystkie kelnerki z knajpy, w której wtedy pracowałyśmy z Nicole, kompletnie się w nim zadurzyły. Był niezwykle przystojny i emanował z niego typowy francuski urok osobisty. - Ale pani się nie spodobał? - zapytał Dobeck. - Nigdy nie potrafiłam zaakceptować tego, czym się zajmował. Wiedziałam, że pod tą szarmancką fasadą kryje się wprawny manipulator, który za odpowiednią cenę sprzedałby broń każdemu. Nie ulegało wątpliwości, że ma na sumieniu krew wielu niewinnych ludzi. - W takim razie to samo można by powiedzieć o jego córce - podsumował Andrews. - Nicole i ja nie zgadzamy się w pewnych sprawach - przyznała rzeczowo Carole i wskazała na jego pusty kubek. - Chce pan jeszcze kawy? Andrews pokręcił przecząco głową i wstał, kiedy do sali wróciła Nicole. Podała mu kolorowe zdjęcie Michelle i Kinnarda, zrobione podczas niedawnej wycieczki do Disneylandu. - Dziękuję pani, panno Auger - powiedział Andrews, chowając je do kieszeni. - Wygląda pani na zmęczoną. Wiem, że chciałaby pani poczekać na wiadomości o Michelle, ale uważam, że powinna pani się przespać, korzystając z okazji. - A pan by zasnął, gdyby zaginęła pańska córka? Andrews skinął ze zrozumieniem głową. - Chciałem tylko powiedzieć, że może upłynąć trochę czasu, zanim dowiemy się czegoś nowego. - Rozumiem - odparła Nicole, wyjmując z torebki kluczyki, po czym spojrzała na Dobecka. - Mój samochód stoi z tyłu. Spotkamy się przed restauracją i może mnie pan odeskortować do domu. - W tych warunkach uważam, że rozsądniej byłoby, gdybym to ja odwiózł panią do domu, panno Auger - sprzeciwił się Dobeck. - Zawsze możemy załatwić przetransportowanie pani samochodu. - Sama potrafię dojechać do domu - odcięła się rozzłoszczona Nicole. Andrews pośpiesznie powstrzymał Dobecka, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Sierżant będzie na panią czekał na zewnątrz, panno Auger. - Chcesz, żebym do ciebie zajrzała? - zapytała Carole. - Nie. Dam sobie radę. Carole objęła ją mocno. - W porządku. Gdybyś chciała porozmawiać, zadzwoń. Pora nie gra roli. Obiecujesz? - Obiecuję - powiedziała Nicole, zmuszając się do uśmiechu, a potem zniknęła za podwójnymi drzwiami wiodącymi do kuchni. - Lepiej będzie, jeżeli pana wypuszczę, sierżancie - oznajmiła Carole, potrząsając kluczami do restauracji. - Jak znam Nicole, nie będzie na pana czekać. - Nie wiedzieć czemu, ale mogę w to uwierzyć - odparł Dobeck, wychodząc za nią z sali. Chociaż morderczy, szesnastogodzinny dzień pracy w restauracji wyczerpał ją fizycznie, nie sen był jej w głowie, kiedy powróciła do swego mieszkania w Lincoln Parku. Zaopatrzona w przenośny telefon i świeżą paczkę papierosów, wycofała się do salonu, zamykając za sobą drzwi. Dobeckowi nie trzeba było mówić, że Nicole chce zostać sama. Po sprawdzeniu, że wszystkie okna i drzwi są zamknięte, przyrządził jej kawę i zaniósł do salonu, a potem wycofał się dyskretnie do kuchni. Nicole przez cały czas nie odezwała się do niego ani słowem, zupełnie jakby w ogóle go nie zauważała... Godzinę później nie tknięta kawa w dalszym ciągu stała przy telefonie. Nicole siedziała w fotelu przy oknie, z podwiniętymi nogami i ulubioną zabawką Michelle, Kermitem, przyciśniętą kurczowo do piersi. Podarowała ją Michelle na drugie urodziny i od tego czasu Kermit był nieodłącznym towarzyszem dziecięcych przygód jej córki, co dawało się zauważyć. Brakowało mu ręki, na jego ciele widoczne były szwy, które założyła Nicole, wezwana przez zapłakaną Michelle, gdy Kermit został poszarpany przez wilczura sąsiadów. Przeprowadziła operację przy użyciu igły i nitki. A kiedy zgubił jedno oko, Michelle zaproponowała jej, by przyszyła w jego miejsce czarną łatę. Nicole przesunęła palcem po przepasce i uśmiechnęła się smutno do siebie. Michelle zdecydowanie odziedziczyła po dziadku jego makabryczne poczucie humoru... Zapaliła następnego papierosa i położyła go na krawędzi popielniczki, ustawionej chybotliwie na poręczy fotela. Jej spojrzenie powędrowało w stronę stolika z telefonem. Brak wiadomości sam w sobie stanowi dobrą wiadomość. Tyle że niekoniecznie w tym wypadku, pomyślała ponuro. Pogodziła się już z tym, że Bob najprawdopodobniej nie żyje. Jej ojciec powiedział kiedyś, że należy płakać nie nad zmarłymi, lecz nad ich dziećmi, które nigdy już nie zobaczą swych bliskich. Zawsze uważała to stwierdzenie za dziwnie brzmiące w ustach kogoś handlującego narzędziami zniszczenia. Ale w jakiś przedziwny sposób potrafiła odnaleźć w nim pewien sens. Wiedziała, że kiedyś, po pewnym czasie, zapłacze nad Bobem, lecz w tej chwili jej myśli zaprzątała obawa o los Michelle. Musiała wierzyć, że Michelle żyje. Tylko to powstrzymywało ją przez zatonięciem w oceanie żałości... Dźwięk dzwonka do drzwi wystraszył ją tak, że nieskoordynowanym ruchem strąciła popielniczkę na podłogę. Pośpiesznie podniosła zapalonego papierosa, zgasiła go, a potem wstała i wybiegła na korytarz. Dobeck stał już przy drzwiach z rewolwerem w dłoni. Zerknął przez judasza, po czym schował broń do kabury i otworzył drzwi. Do mieszkania wszedł Andrews, jego spojrzenie natychmiast skierowało się na Nicole, stojącą niepewnie w drzwiach do salonu. - Znaleźliście Michelle? - zapytała natychmiast. - Znaleźliście ją? - Chyba będzie lepiej, jeżeli porozmawiamy w środku - odparł ponuro Andrews, wskazując na pomieszczenie za jej plecami. - Co się stało? - niecierpliwiła się Nicole. - Proszę, musi mi pan powiedzieć. Andrews ujął ją pod ramię i poprowadził do salonu. Zapalił lampę stołową, a potem przycupnął na skraju kanapy. - Obawiam się, że przynoszę złe wiadomości - oznajmił cicho. - Ciało Boba Kinnarda zostało znalezione w pokoju hotelowym w San Salvador. Zabito go pojedynczym strzałem z bliska, prosto w serce. - A Michelle? - Żadnego śladu pani córki. Kiedy meldował się w hotelu, nie było jej z nim, ale urzędnicy na lotnisku potwierdzają, że Przybyła do kraju poprzedniego dnia, wraz z ojcem. - To oznacza, że być może żyje. - W chwili obecnej uważamy, że jest to bardzo prawdopodobne - odparł Andrews. Nicole usiadła powoli i spojrzała na Andrewsa. - Gdzie właściwie leży ten cały San Salvador? - W Ameryce Środkowej. To stolica Salwadoru. - Andrews podszedł do okna i odwrócił się w stronę Nicole. - Wygląda na to, że policjanci prowadzący dochodzenie uważają, iż Bob Kinnard mógł popełnić samobójstwo. - Co takiego?! - wykrzyknęła z niedowierzaniem Nicole. - Powtarzam jedynie wiadomość, którą otrzymaliśmy niedawno faksem od salwadorskiej policji - odparł Andrews, wyciągając przed siebie dłoń obronnym gestem. - Broń, z której oddano strzał, leżała przy zwłokach. Były na niej wyłącznie jego odciski palców. Kierownik hotelu zaklina się, że usłyszał strzał będąc w recepcji, lecz kiedy wszedł na górę, zastał drzwi zamknięte na klucz. Musiał użyć zapasowego klucza, żeby się dostać do środka. W pokoju nikogo nie było. Alternatywnym wejściem było jedynie okno, zamknięte od wewnątrz na zasuwę. - To oczywiste, że wszystko zostało ukartowane - wybuchnęła Nicole. - Co oni sobie wyobrażają, może tę rozmowę telefoniczną po prostu sobie wymyśliłam? W pokoju był jeszcze jeden mężczyzna. Do cholery, jak mogłabym w to wątpić? Groził mi, że mnie zabije. - Dopiero wtedy dostrzegła niepewność malującą się na twarzy Andrewsa. - Pan też mi nie wierzy, prawda? - Wierzę, że coś pani usłyszała, panno Auger - odparł w końcu Andrews. - Kierownik hotelu powiedział, że gdy wszedł do pokoju, zastał włączony telewizor. - Chyba nie myśli pan, że głosy, które słyszałam, dobiegały z telewizora? - To możliwe - przyznał Andrews. - Cholera, nie sądzę - zaprzeczyła rozzłoszczona. - To, co ja myślę, i tak nie ma żadnego znaczenia, panno Auger. Dochodzenie znajduje się teraz oficjalnie w rękach władz salwadorskich. Jest pani proszona o jak najszybsze przybycie do Salwadoru i zidentyfikowanie zwłok pani byłego męża. Dopiero wtedy wydadzą ciało i będzie można je pogrzebać. - Zrobię to, kiedy polecę tam, by szukać Michelle - poinformowała go Nicole. - Rozumiem pani niepokój o bezpieczeństwo córki, ale tę sprawę najlepiej zostawić odpowiednim władzom. Nie wiedziałaby pani nawet, od czego rozpocząć poszukiwania. Nie mówiąc już o tym, że jeżeli to pani ma rację i pani były mąż został zamordowany, wystawiłaby się pani na śmiertelne niebezpieczeństwo, gdyby morderca dowiedział się o pani przybyciu. - A jeżeli władze są w jakiś sposób zamieszane w śmierć Boba? Policja bardzo szybko uznała ją za samobójstwo, nieprawdaż? - Co pani sugeruje, panno Auger? - zapytał Andrews. - Że wysoko postawione osobistości publiczne Salwadoru maczały w tym palce? - Ja nic nie sugeruję. Wiem tyle, że Michelle zaginęła, i tak długo, jak długo istnieć będzie najmniejsza choćby szansa odnalezienia jej żywej, nie przestanę szukać mojej córki - głos Nicole załamał się, więc przycisnęła dłoń do ust, walcząc ze łzami. - To moja mała córeczka, która w tej chwili potrzebuje mnie bardziej niż kiedykolwiek. Nie rozumie pan tego? - Owszem, rozumiem - powiedział cicho Andrews. Następnie wyciągnął z kieszeni kartkę papieru i wręczył ją Nicole. - Zwrócono się do mnie, bym to pani przekazał. To numer telefonu do amerykańskiej ambasady w San Salvador. Ambasador został już powiadomiony o tym, co się dziś wydarzyło, i poprosił salwadorskie władze o informowanie go na bieżąco o postępach poszukiwań pani córki. Proszę do niego zatelefonować przed wylotem do Salwadoru. Dopilnuje, by ktoś wyszedł po panią na lotnisko. - Dziękuję, na pewno to zrobię - odparła Nicole. - Uważam, że sierżant Dobeck powinien towarzyszyć pani aż do chwili wejścia na pokład samolotu do Salwadoru. - Najpierw muszę pojechać do Nowego Jorku - poinformowała go Nicole. - Muszę się z kimś spotkać przed wyjazdem do Salwadoru. - Porozumiem się z nowojorską policją, by otoczono panią ochroną podczas pobytu w mieście - zapewnił ją Andrews. - Nie powinniśmy narażać pani na niepotrzebne ryzyko. - Proszę robić, co uważa pan za stosowne, ale niech trzymają się ode mnie z daleka. Jeżeli muszą mnie obserwować, niech robią to dyskretnie. Nie potrzebuję przyzwoitki. - Jak sobie pani życzy - odparł Andrews. - Jak długo zostanie pani w Nowym Jorku? - To zależy od osoby, z którą jadę się spotkać - powiedziała Nicole, wyglądając w zamyśleniu przez okno. - Nie wiem tylko, czy będzie chciała ze mną rozmawiać. 2 Przelotne śnieżyce nękały Nowy Jork przez większą część dnia, a późnym popołudniem znad Atlantyku nadciągnął ostry wiatr, sprawiając, że miasto zaczęło przygotowywać się na czwartą z kolei noc o temperaturze poniżej zera. Wysiadając z taksówki, Nicole postawiła kołnierz bluzy i pośpiesznie wspięła się po schodach do baru. Widoczny z daleka czerwony neon ROSEWOOD płonął za przeciętą pęknięciem szybą, pod nim mniejszy neon reklamował budweisera. Szarobrudna fasada budynku pilnie potrzebowała odmalowania, a kiedy weszła do środka, to, co zobaczyła, jedynie potwierdziło jej przeczucia - trafiła do speluny. W sali przebywało, na oko licząc, kilkanaście osób, większość z nich siedziała plecami do niej przy wygiętym w łuk barze. Oprócz siedzących przy stoliku dwóch kurewek, z których jedna odznaczała się wyjątkową urodą, zniekształconą nadmierną ilością makijażu, pozostali klienci byli mężczyznami. Nicole nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy obrażać na widok spojrzeń, które towarzyszyły jej, gdy szła do kontuaru. - Co mam pani podać? - zapytał barman, wycierając dłonie w wymięty, brudny fartuch zawiązany wokół jego obszernej talii. - Szukam Richarda Marlette'a - odparła Nicole. - Słyszałam, że bywa tu regularnie. Barman pokręcił przecząco głową. - Nie znam nikogo o takim nazwisku. - To jest bar Rosewood w Greenwich Village, prawda? - upewniła się Nicole. - O ile wiem, to jedyny bar Rosewood w całym Nowym Jorku - padła obojętna odpowiedź. - Co nie oznacza jednak, że znam tego gościa... Marleya, czy jak on się tam nazywa. - Marlette. Richard Marlette. Większość przyjaciół mówi do niego Rich albo Richie. - Powiedziałem już pani, że nie znam gościa - odparł zdecydowanym tonem barman. - A teraz musi mi pani wybaczyć, ale klienci czekają. - Niech pan posłucha, przyleciałam tu aż z Chicago, żeby się z nim spotkać - warknęła Nicole, łapiąc barmana za rękaw, gdy ten odwrócił się od niej. - Brad Casey powiedział mi, że jeżeli nie będzie go w domu, najpewniej tu go zastanę. Brad jest właścicielem Casey's w Soho. - Wiem, kto to taki - rzekł barman, a potem zerknął w stronę klienta przy drugim końcu kontuaru, który już od chwili starał się zwrócić jego uwagę. Spojrzał na powrót na Nicole i skinął w zamyśleniu głową. - Chyba mogę pani zaufać. Brad i Richie są kumplami od wielu lat. - Czyli Rick jest tutaj? Barman wskazał na drzwi w przeciwległym kącie sali. - Tam siedzi, gra w bilard. - Dzięki. - Skąd zna pani Richiego? - zapytał barman. - Nigdy dotąd tu pani nie widziałem. - Znałam go na długo przedtem, zanim zaczął tu przychodzić - odpowiedziała Nicole i podeszła do drzwi, gdzie zatrzymała się, by zajrzeć do zadymionego pomieszczenia. Wszystkie trzy stoły były zajęte, ale ze swego miejsca nie była w stanie dostrzec Marlette'a. Wtedy zauważyła brodatego, otyłego mężczyznę taksującego ją wzrokiem z nie skrywanym zainteresowaniem. - Co mogę dla ciebie zrobić? - zapytał, zbliżając się do niej. - Szukam Richarda Marlette'a. Richiego Marlette'a. Mężczyzna wypił łyk piwa z trzymanej w dłoni butelki, a potem objął Nicole ramieniem. W pierwszym odruchu chciała go odepchnąć, lecz powstrzymała się szybko i pozwoliła zaprowadzić się do stołu najbardziej oddalonego od wejścia. Mała grupka widzów rozstąpiła się, by ich przepuścić, i wzrok Nicole powędrował w stronę postaci pochylonej nisko nad przeciwległym końcem stołu, z oczyma utkwionymi w białej kuli. Znalazła Richarda Marlette'a. - Masz gościa, Rich - oznajmił mężczyzna, ponownie pociągając z butelki. - I to takiego pierwsza klasa. Marlette powoli podniósł wzrok, nie poruszając głową. Przez moment wpatrywał się w Nicole, a potem ponownie skoncentrował całą uwagę na stole, by szybkim uderzeniem wbić żółtą kulę do łozy bezpośrednio przed nią. Dopiero wtedy się wyprostował. Nie zmienił się przez te sześć lat, które upłynęły, od kiedy ostatni raz go widziała. Pamiętała, że miał teraz trzydzieści pięć lat, i choć według powszechnie akceptowanych kryteriów nie można było go uznać za przystojnego, z jego twarzy emanowały siła i charyzma, a także delikatne ostrzeżenie, kryjące się w bladych nitkach blizn na policzkach. Miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, jego smukłe, muskularne ciało okrywała biała koszulka i obcisłe dżinsy. Z długimi do ramion brązowymi włosami i kolczykiem w lewym uchu przypominał wyglądem członka zespołu heavy metal, nie zaś jednego z najbardziej doświadczonych i szanowanych najemników bazujących w Ameryce. - Kobitkę z klasą sobie znalazłeś, Rich - stwierdził brodacz z obleśnym uśmiechem, skoro tylko Marlette podszedł do nich. - Gdzieżeś ją chował przez ten cały czas? Marlette wcisnął mężczyźnie kij do ręki. - Wygrywam, Bob. Dopilnuj, żeby się to nie zmieniło. Brodacz raz jeszcze omiótł Nicole spojrzeniem, a potem niechętnie zaczął studiować rozmieszczenie pozostałych kul na stole. - Cześć, Rick - powiedziała cicho. - Czego chcesz, Nicole? - padła szorstka odpowiedź. - Moglibyśmy porozmawiać? - No to jazda. Rozejrzała się po sali. - Nie tutaj. Czy jest tu jakieś ustronniejsze miejsce? Marlette wciągnął ostro powietrze przez zęby, gdy Bob wykonał uderzenie. Kula trafiła w rant, omijając łozę. Bob wytrzymał groźne spojrzenie Marlette'a i wyszczerzył się pojednawczo. - Spokojnie, stary. Potrzebuję kilku strzałów, żeby przyzwyczaić oko. - Wpakowałem w tę grę dwadzieścia pięć zielonych - powiedział Marlette. - Jeśli spieprzysz, ty płacisz. - Wyluzuj się, Rich. Panuję nad sytuacją. Marlette wziął Nicole pod ramię i przeprowadził do głównej sali. Tam zatrzymał się i wskazał dłonią pusty stolik przy drzwiach. - Wystarczająco ustronnie? - Pewnie - odparła, podchodząc do stolika i siadając. - Hej, Richie, wszystko w porządku? - zawołał za nim barman. - Pani mówiła, że to Brad Casey powiedział jej, gdzie cię znaleźć. Jestem pewien, że Brad wie, co robi. - W porządku, Ira - odparł Marlette. - Chcecie coś do picia? - zapytał barman. - To co zwykle - odrzekł Marlette. - A pani? - To co zwykle? - upewnił się Marlette. Skinęła głową. - Whiskey, bez lodu - powiedział Marlette do barmana. Później przystawił sobie krzesło i usiadł naprzeciwko Nicole. - Zapalisz? - zwróciła się do niego, podając mu paczkę papierosów. Marlette pokręcił głową. - Rzuciłem. - Nie sądziłam, że doczekam dnia, w którym rzucisz palenie - zareagowała z uśmiechem, wyciągając papierosa z paczki. - Nie przeszkadza ci, jeżeli zapalę? - Nie - odparł ze zniecierpliwieniem w głosie Marlette. - Po co ta konspiracja, Rick? - zapytała Nicole po zapaleniu papierosa. - Barman nie chciał się nawet przyznać do znajomości z tobą, dopóki nie wymieniłam nazwiska Brada. Nie wpakowałeś się chyba w jakieś kłopoty, co? - Nie przypuszczałem, że się tym przejmiesz - odciął się Marlette, a potem przygładził włosy, spoglądając szybko w stronę wejścia. - Mam problemy z paru lichwiarzami, nic więcej. - Kiedy do stolika zbliżył się barman, niosąc zamówione drinki, obrócił się do niego. - Dopisz do mojego rachunku, Ira. - Pozwól mi zapłacić, Rick - poprosiła Nicole, sięgając po torebkę. Marlette błyskawicznie zabrał barmanowi z dłoni rachunek, podpisał go i oddał. Poczekał, dopóki barman nie odejdzie, a wtedy przesunął butelkę zmrożonego budweisera na skraj stolika i oparł ręce na blacie, wbijając w nią przenikliwe spojrzenie. - Masz tupet, zjawić się tutaj po wszystkich tych latach. - Rozumiem twoją gorycz, Rick - powiedziała cicho. - Czyżby? - padła szybka riposta. - Odeszłaś ode mnie po dwóch i pół roku bez słowa pożegnania. A po trzech miesiącach dowiaduję się od Brada, że wyszłaś za jakiegoś gryzipiórka z "Washington Post". Nie miałaś nawet tyle przyzwoitości, żeby osobiście mi o tym powiedzieć. Chryste, Nicole, czy ten czas spędzony razem nic dla ciebie nie znaczył? - Więcej, niż byłbyś w stanie sobie wyobrazić - odpowiedziała miękko. - Chciałam ci powiedzieć, ale... - Nie potrafimy wymyślić dobrej wymówki? - przyciął jej szyderczo, gdy urwała w pół zdania. - Staczasz się, Nicole. Zawsze słynęłaś z obrotnego języka. Byłaś lepsza nawet od swojego ojca, a to nie byle jakie osiągnięcie. Nicole otworzyła torebkę i wyjęła z niej oprawione zdjęcie, które zabrała rano z restauracji po drodze na lotnisko. - To moja córka, Michelle. Ma już sześć lat. - Nie traciłaś czasu, co? - warknął zgryźliwie. - Michelle zaginęła - powiedziała Nicole ledwie słyszalnym głosem. Marlette wziął do ręki zdjęcie i spojrzał na uśmiechniętą kpiarsko buzię. - Jak to, "zaginęła"? Nicole zrelacjonowała mu wydarzenia poprzedniego wieczoru. Kiedy skończyła, Marlette milczał przez chwilę, z roztargnieniem obracając butelkę piwa na podkładce. Gdy wreszcie spojrzał na nią, szorstkość wyparowała z jego oczu. - Przykro mi z powodu Kinnarda. - Bob i ja byliśmy od dwóch lat po rozwodzie, ale małżeństwo przestało istnieć na długo przedtem. Nic nas już nie łączyło. Kiedyś będę go opłakiwać, ale teraz myślę tylko o ratowaniu Michelle. - I chcesz, żebym ci ją odnalazł? - wywnioskował Marlette. - Pracowałeś w Salwadorze, Rick. Znasz ten kraj. - Skąd wiesz, że tam byłem? - zapytał z podejrzliwością w głosie. - Pamiętam, że Brad o tym wspomniał, kiedy zadzwoniłam do niego, by mu powiedzieć, że wyszłam za mąż. Mówił, że pojechałeś tam, by pracować dla rządu jako doradca wojskowy. Marlette wypił łyk piwa, wierzchem dłoni otarł pianę z ust i walnął ze złością butelką o blat. - Brad ma za długi język. - Powiedział mi tylko dlatego, że pytałam o ciebie - odparła, pośpiesznie, stając w obronie Caseya. - Nie jestem w stanie ci pomóc, Nicole - oznajmił rzeczowo. - Jeżeli chodzi o pieniądze, zapłacę tyle... - Powiedziałem, że nie jestem w stanie ci pomóc - przerwał jej ostro. - Rozumiem - stwierdziła, gasząc papierosa. Potem schowała zdjęcie do torebki i wstała. - Wybacz, ale muszę zarezerwować bilet na najbliższy samolot do Salwadoru. - Myślisz, że robię to, żeby się odegrać? - To co myślę, nie ma znaczenia - odpowiedziała. - Skoro nie możesz mi pomóc w poszukiwaniach Michelle, po prostu będę musiała sama się tym zająć. Skinął dłonią w stronę wolnego krzesła. - Usiądź, Nicole. - Uważam, że będzie najlepiej... - Siadaj - rzucił zdecydowanie, popychając stopą krzesło w jej kierunku. Usiadła powoli, przyciskając kurczowo torebkę do piersi. - Deportowano mnie z Salwadoru - rzekł w końcu. - Dlatego nie mogę ci pomóc. - Dlaczego cię deportowano? - zdziwiła się. - To długa historia - odparł. - Gdybym tam wrócił, byłbym dla ciebie tylko ciężarem. - Przecież sytuacja z pewnością zmieniła się wraz z zakończeniem wojny domowej. - Nic się nie zmieniło. Ludzie, którzy doprowadzili do mojej deportacji, wciąż mają wiele do powiedzenia w Salwadorze. Człowiek, który podpisał nakaz, jest liczącym się członkiem nowego rządu. Nie wchodzi się w drogę takim facetom, licząc na to, że z czasem wybaczą i zapomną. - Marlette pochylił się w przód, kładąc ręce na stole. - Jeżeli Kinnard przekazał tę taśmę Michelle, będzie ona w poważnym niebezpieczeństwie, o ile pierwsi dotrą do niej niewłaściwi ludzie. A na podstawie tego, co mi do tej pory opowiedziałaś, wydaje mi się, że możesz mieć rację, podejrzewając władze o maczanie w tym palców. Tak więc nie powierzałbym im zadania odnalezienia dziewczynki. Będzie ci potrzebna pomoc z zewnątrz. Znam dwóch najemników, którzy pracowali w Salwadorze. Obaj znają ten kraj równie dobrze jak ja. Ale od razu cię ostrzegam, nie są tani. - Zapłacę, ile będą chcieli - odparła bez wahania Nicole. - Pieniądze się nie liczą. Chcę jedynie odnaleźć Michelle i sprowadzić do domu. - Porozmawiam z Bradem. Z pewnością wie, gdzie przebywają. Jeśli się okaże, że nie ma ich w kraju, ściąganie ich z za granicy może zająć sporo czasu. A czas zdecydowanie nie jest teraz twoim sprzymierzeńcem, zgadza się? W każdym razie zostaw to mnie. Zrobię, co będę mógł. Gdzie się zatrzymałaś? - Howard Johnson, na Ósmej Alei. Znasz to miejsce? - Pewnie, że znam - oburzył się. - Odezwę się. - Dzięki, Rick - powiedziała, kładąc ostrożnie dłoń na jego ramieniu. - Jeżeli ci faceci nie są osiągalni, będziesz zdana tylko na siebie - uprzedził ją. - Za żadne skarby tam nie wrócę. Nie dla ciebie. Nie dla tego dzieciaka. Wyjaśnijmy to sobie raz na zawsze. - Rozumiem - podniosła się i ruszyła do wyjścia. - Nicole? - zawołał za nią. - Jesteś całkowicie pewna, że facet, który ci groził przez telefon, mówił z londyńskim akcentem? - Całkowicie - potwierdziła i uniosła brwi. - Dlaczego pytasz? Znasz go? - Nie jestem pewien - zawahał się. - Byłam z tobą szczera, Rick. Wypadałoby, żebyś postępował podobnie ze mną. - Powiedziałem, że zadzwonię, nie? - burknął. Zdusiła gniew, obróciła się na pięcie i wyszła z baru. Kiedy Marlette wrócił do sali bilardowej, Bob w dalszym ciągu grał, lecz już z nowym przeciwnikiem. - Wisisz mi piwo, Rich - powiedział Bob, wręczając Marlette'owi dwadzieścia pięć dolarów wygranych w poprzedniej partii. - Weź od Iry i każ mu zapisać je na mój rachunek - odparł Marlette, chowając pieniądze do kieszeni. - Więc kim jest ta Nicole? - zapytał Bob z obleśnym uśmiechem. - Idź po to piwo - warknął Marlette, zdejmując skórzaną kurtkę z wieszaka na ścianie. - Dalej, Rich, nam możesz zaufać - ciągnął Bob, nie zmieniając wyrazu twarzy i spoglądając na zgromadzonych przy stole ludzi. - Nicole? To francuskie imię, zgadza się? Słyszałem, że francuskie laski to naprawdę dobre dupy. Założę się, że w łóżku prawdziwa z niej tygrysica. Marlette okręcił się w miejscu, zacisnął dłoń na gardle Boba i pchnął go na ścianę. Bob złapał kurczowo za dłoń Marlette'a, lecz im usilniej starał się uwolnić, tym mocniejszy stawał się uścisk na jego gardle. Po paru sekundach całe jego ciało drżało w rozpaczliwej walce o zaczerpnięcie oddechu. - Jeszcze raz powiesz o niej coś takiego, to zabiję - wycedził Marlette cichym głosem, w którym czaiła się groźba. - Jasno się wyrażam? Bob kiwnął pośpiesznie głową. Marlette rozwarł palce i Bob osunął się na podłogę, obejmując dłońmi gardło, łapiąc powietrze nierównymi, płytkimi haustami. Tymczasem Marlette stał już przed barem, zatrzymując taksówkę, by pojechać do Casey's w Soho. Pod wieloma względami Brad Casey był zarówno przyjacielem, jak i mentorem Marlette'a. Poznał go, gdy Marlette obchodził swoje osiemnaste urodziny w barze w Greenwich Village. W owym czasie Casey, starszy od niego o dwanaście lat, dopiero co powrócił do Nowego Jorku po dziesięciu latach spędzonych w Legii Cudzoziemskiej. Pod koniec imprezy Marlette wiedział, że zawsze pragnął zostać legionistą, i tydzień później wydał resztki oszczędności na przelot do kwatery głównej Legii w Aubagne, we Francji. Przyjęto go po serii morderczych testów sprawnościowych i przez następne pięć lat był legionistą. Awansowano go do rangi kaprala. Kiedy zaproponowano mu przedłużenie kontraktu na następne pięć lat, zdecydował się zamiast tego przyłączyć do Caseya, który w tym czasie wyrobił sobie dobrą opinię w Afryce jako niezależny najemnik. Kolejne cztery lata spędzili, wędrując razem po Afryce, wyszukując punkty zapalne i oferując swe usługi każdemu, kto był gotów zapłacić najwięcej za ich doświadczenie. Lukratywna współpraca urwała się gwałtownie w Ugandzie, kiedy dżip wiozący Caseya i trzech żołnierzy armii rządowej wjechał na minę. Przeżył jedynie Casey, tracąc lewą nogę i lewe ramię, które amputowano mu poniżej łokcia. Powrócił do Stanów Zjednoczonych i wydał część nagromadzonych przez lata pieniędzy na zakup baru w swym rodzinnym Nowym Jorku. Choć Marlette postanowił pozostać w Afryce, regularnie wracał do Nowego Jorku, by odwiedzić Caseya. Przez kilka miesięcy pomagał nawet przyjacielowi za barem, by w ten sposób ułagodzić Nicole, która pragnęła, by spędzał z nią więcej czasu. Z upływem lat Casey's stał się popularnym miejscem spotkań zawodowych żołnierzy z całego świata, a Marlette z zasady unikał innych najemników poza pracą. Prawda zaś była taka, że wśród nich było niewielu, których darzył szacunkiem, a jeszcze mniej tych, których lubił. Teraz Marlette spoglądał na błękitny neon z nazwą baru nad wejściem. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz wchodził do środka. Rok temu? Prawdopodobnie dawniej. W dalszym ciągu starał się spotkać Caseya przy każdej wizycie w Nowym Jorku, zwykle wybierał się z nim na obiad do jednej z ich ulubionych restauracyjek na Broadwayu. Podszedł do drzwi i otworzył je. W barze panował tłok. Gdy rozglądał się za Caseyem, rozpoznał kilka znajomych twarzy. W końcu zauważył Caseya grającego w karty z dwoma mężczyznami przy stoliku pod ścianą naprzeciwko. - Hej, Richie - zawołał Casey pogodnym tonem, gdy Marlette podszedł do stolika. - Tak przypuszczałem, że prędzej czy później się pojawisz - wskazał na siedzących z nim mężczyzn. - Znasz Rhysa Evansa i Dietmara Rauscha, prawda? - Rausch był ze mną w Czadzie parę lat temu - odparł Marlette, witając Niemca oszczędnym skinięciem głowy. - Rhys opuścił brytyjskich spadochroniarzy sześć miesięcy temu i się usamodzielnił. Właśnie wrócił z pierwszej rundy w Bośni - wyjaśnił Casey. - Myślałem, że mogliście tam na siebie wpaść. - Byliśmy po przeciwnych stronach - oznajmił Evans, spoglądając na Marlette'a. - Słyszałem dużo o tobie, kiedy tam byłem. Wygląda na to, że najemnicza brać darzy cię znacznym szacunkiem. - Muszę z tobą pomówić - rzekł Marlette do Caseya, potem zerknął na Evansa. - Na osobności. - Przepraszam was, chłopaki - powiedział Casey. Zebrał karty i schował je do pudełka, które podał Evansowi. - Dołączę do was, kiedy tylko skończymy. - Siadaj - zachęcił Marlette'a, wskazując na opuszczone przez najemników krzesła. - Piwa? - Nie, dzięki - odparł Marlette. Przysunął najbliższe krzesło i usiadł na nim. - Rozmawiałeś z Nicole, zgadza się? - Tak -potwierdził Marlette. - Co mówiła, kiedy do ciebie przyszła? - Niewiele. Oznajmiła, że była w Greenwich Village, ale cię nie zastała. Zapytała, czy nie wiem, gdzie cię można znaleźć. Powiedziałem, że ostatnimi czasy przesiadujesz zwykle w Rosewood - Casey pociągnął whiskey i odstawił kieliszek na stół. - Ma kłopoty, prawda? Marlette pokrótce powtórzył mu to, czego się od niej dowiedział. - Ktoś jeszcze cię szukał - przypomniał sobie Casey. - Też był u ciebie w domu. - Lichwiarz? - zapytał podejrzliwie Marlette. - Wątpliwe - odparł Casey. - Nazywa się Alex Pruitt. - Nie powiem, żebym go znał - stwierdził Marlette. - Ja znam. Pracuje dla CIA. Jest ZDSO w Langley. - Co to, u licha, jest ZDSO? - zapytał ze złością Marlette. - Zastępca dyrektora do spraw operacyjnych. Kieruje wydziałem pod nazwą Dyrektoriat do Spraw Operacyjnych. Ten wydział jest odpowiedzialny nie tylko za wszystkie tajne akcje poza Stanami, lecz także za werbunek i prowadzenie agentów i podwójnych agentów na obcej ziemi. Innymi słowy, Alex Pruitt to bardzo wpływowy gość w Langley. - A skąd ty go znasz? - Miałem z nim do czynienia w przeszłości - tyle tylko odważył się powiedzieć Casey. - Powinienem był się domyślić - mruknął Marlette. - I sądzisz, że to może mieć coś wspólnego ze śmiercią Kinnarda? - Zbyt duży zbieg okoliczności, by było inaczej. - Cóż, marnuje tylko swój czas. Wiesz równie dobrze jak ja, że nie mogę wrócić do Salwadoru. - Nie przekreślałbym wszystkiego tak szybko, Richie - stwierdził Casey, sięgając po kieliszek. - Tkwisz teraz po uszy w długach i obaj dobrze wiemy, że to tylko kwestia czasu, zanim twoi wierzyciele cię dopadną. - Pozwól, że to ja się będę o to martwił - rzucił Marlette obronnym tonem. Casey osuszył kieliszek i poprawił się na krześle, uśmiechając się porozumiewawczo do Marlette'a. - Najwyraźniej postanowiłeś pomóc Nicole, bo inaczej po co byś tu w ogóle zachodził? - Jeżeli Nicole ma rację co do władz salwadorskich, to za nic w świecie nie może im zaufać w poszukiwaniach swego dziecka. A nie muszę mówić, co by się z nim stało, gdyby pierwszy dotarł do niego morderca Kinnarda. - No, ciągnij - zachęcił Casey, gdy Marlette zamilkł. - Jest dwóch najemników, którzy byli w Salwadorze mniej więcej w tym samym czasie co ja. Obaj to dobrzy żołnierze. Gdybym mógł się z jednym z nich skontaktować, zapewne zdołałbym go namówić, aby pomógł Nicole w odnalezieniu dziecka. Oczywiście za odpowiednim wynagrodzeniem. Dlatego tu jestem. Ty znasz miejsce pobytu większości najemników. - Kim oni są? - Najpierw chciałbym pomówić z Jimem Zilberem - odparł Marlette. , - Zilber jest w Armenii - padła natychmiastowa odpowiedź. - Wyjechał jakieś dziesięć dni temu. Nie sądzę, by wrócił wcześniej niż za trzy miesiące. Prawdopodobnie mógłbym się z nim skontaktować, ale zajęłoby to trochę czasu, a nie wiadomo, czy zdecydowałby się na powrót, jeśli Nicole nie byłaby gotowa zapłacić mu za przerwany kontrakt. Na dłuższą metę mogłoby to ją kosztować małą fortunę. - Dobra, zapomnijmy o Zilberze. A co z Jessem Delaneyem? - Jesse nie żyje, Richie - odparł zdumiony Casey, a potem zmarszczył czoło, widząc zdziwienie malujące się na twarzy Marlette'a. - Sądziłem, że to do ciebie dotrze, nawet do Bośni. - Nic o tym nie słyszałem. Co się stało? - Wrócił z Afryki pod koniec zeszłego miesiąca i pojechał nad jezioro Tahoe na ryby, jak zwykle po powrocie z kontraktu za granicą. Wygląda na to, że jego łódź się przewróciła i utonął. Autopsja wykazała, że tuż przed śmiercią dużo wypił. Marlette westchnął ciężko. - To by było wszystko, jeżeli chodzi o ten pomysł. - Pozostajesz tylko ty. - Nieprawda - warknął Marlette. - Gdybym nawet tam wrócił, byłbym dla niej jedynie ciężarem. - Mógłbyś pojechać do któregoś z sąsiednich krajów z fałszywymi dokumentami i przejść przez zieloną granicę do Salwadoru. Masz jeszcze tyle kontaktów, że możesz pomóc temu dzieciakowi. - Casey dostrzegł gorycz w spojrzeniu Marlette'a. - Zapomnij o przeszłości, Richie. Gołe fakty są takie, że Nicole potrzebuje cię bardziej niż kiedykolwiek. Według wszelkiego prawdopodobieństwa jesteś jej jedyną realną szansą na odzyskanie dziecka. - Nie rezygnujesz łatwo, prawda? - burknął Marlette, kręcąc głową. - Tak jak i ty. Nigdy się nie poddawałeś. To wyzwanie, a zawsze mi powtarzałeś, że niczego nie cenisz sobie bardziej od wyzwania. A gdyby udało ci się bezpiecznie wydostać dzieciaka z Salwadoru, w znacznym stopniu wyrównałbyś rachunki za to, co ci tam zrobili. - Nie pragnę wyrównywać żadnych rachunków - odparł z pogardą w głosie Marlette. - Daj sobie spokój, dobra? - Dobra - Casey skwitował to szybkim wzruszeniem ramion i dał znak barmanowi, że chce dolewkę. - Na pewno nie chcesz piwa, Richie? - Nie - odpowiedział sucho Marlette. - Powiesz mi wreszcie, co cię gryzie? - zapytał Casey, przesuwając pusty kieliszek na skraj stolika. - Co masz na myśli? - odparł podejrzliwie Marlette. - Coś cię gryzie, prawda? - Nic mnie nie... - Nie pieprz, Richie - przerwał mu ostrym tonem Casey. - Dobrze wiem, kiedy coś cię martwi. Chryste, to nie jest trudne po tym wszystkim, co wspólnie przeszliśmy. Marlette oparł się łokciami o stolik, podpierając zaciśniętymi pięściami podbródek. Przez jakiś czas wpatrywał się w ścianę, a potem spojrzał z powrotem na Caseya. - Pamiętasz najemnika Stuarta Jaysona? - Pewnie, że go pamiętam. Pracowaliśmy z nim parę razy w Afryce, chociaż muszę przyznać, że nigdy do końca nie rozgryzłem jego londyńskiego akcentu. - Casey uśmiechnął się na to wspomnienie. - Niemniej jednak był z niego dobry żołnierz. - Był z niego pieprzony skurwysyn, nie zaprzeczysz - prychnął z niesmakiem Marlette. Barman postawił na stoliku nowy kieliszek, a Casey odczekał, dopóki się nie oddali, zanim zapytał: - Skąd to nagłe zainteresowanie Jaysonem? - Jak ci powiedziałem, facet, który zastrzelił Kinnarda, groził też przez telefon Nicole. Nie wspominałem ci natomiast o tym, że mówił z londyńskim akcentem, a jego ostatnie słowa brzmiały: "żadnych świadków, żadnych kłopotów". Każdy, kto choć raz współpracował z Jaysonem, wie, że to jego ulubione powiedzenie. - Wiesz równie dobrze jak ja, że Stuart Jayson nie żyje - padła beznamiętna odpowiedź. - Słyszałem, że zginął - poprawił go Marlette. - Chyba od ciebie. - Zabito go gdzieś w południowej Afryce. Chyba w Mozambiku, ładne cztery czy pięć lat temu. Nie pamiętam już dokładnych szczegółów jego śmierci, ale przypominam sobie, że rozmawiałem z facetem, który był na jego pogrzebie w Londynie. - Casey łyknął whiskey. - Musi istnieć jakieś logiczne wytłumaczenie, Richie, bo ten, którego Nicole usłyszała przez telefon wczoraj wieczorem, nie mógł być Jaysonem. - A jeżeli on wcale nie zginął...? - Zginął - oburzył się Casey. - Wiem to od wysokiego rangą oficera z sił zbrojnych RPA. Nic by nie zyskał, okłamując mnie. - Nie jestem taki pewien, Brad - rzekł Marlette. - Zbyt wielki zbieg okoliczności. Ten sam akcent. To samo powiedzenie. - Sam mówisz, że wszyscy ludzie współpracujący z Jaysonem wiedzieli, że to jego ulubione powiedzenie. Wieści szybko się rozchodzą. A może podchwycił je inny najemnik z Londynu. Zakładając, że facet, z którym rozmawiała Nicole, to jeden z nas. Nawet tyle nie wiemy, prawda? - Twój informator z RPA wciąż jest w wojsku? - O ile mi wiadomo, tak - odparł Casey. - Poproś go, żeby dokładnie sprawdził okoliczności śmierci Jaysona. - Myślę, że to fałszywy trop, Richie - zawyrokował Casey., - Potraktuj to jako moje fanaberie - naciskał Marlette. - Dobra, zatelefonuję do niego - zgodził się Casey. - A potem? - Połącz się z moim domem - powiedział Marlette. - Jeżeli temu Pruittowi aż tak zależy na moich usługach, bez wątpienia tam wróci. Jeśli nawet nic z tego nie wyjdzie, przyjemnie będzie się dowiedzieć, jak wysoko ceni mnie CIA. - A gdyby zaoferował ci odpowiednie środki motywacyjne, wróciłbyś do Salwadoru? - Każdy najemnik ma swoją cenę, Brad - rzekł Marlette, uśmiechając się blado. - Kurde, sam powinieneś to wiedzieć. - To dlaczego odmówiłeś Nicole, nawet jej nie wysłuchawszy do końca? - zainteresował się Casey. - Ponieważ wiedziałem, że nie będzie jej na mnie stać. - Czasami wyłazi z ciebie wielki, wyzuty z wszelkich uczuć sukinsyn - stwierdził Casey. - Nie przypuszczałem, że potrafisz być sentymentalny - odciął się Marlette z pogardą w głosie. - Ale też ciągle zapominam, że zawsze miałeś słabość do Nicole. - Nic lepszego nie przytrafiło ci się w całym twoim życiu, a ty pozwoliłeś jej prześlizgnąć się między palcami. Gdybyś szanował ją tak, jak na to zasługiwała, wciąż bylibyście razem i z pewnością nie miałbyś teraz kłopotów finansowych. Dopilnowałaby tego. - A ty znowu o tym samym - żachnął się Marlette, po czym odsunął krzesło i wstał. - Jesteś jedyną znaną mi osobą, która obwinia mnie za to, co się stało. - Jestem jedyną osobą, która naprawdę dobrze cię zna. - Zadzwoń do mnie - rzucił Marlette przez zaciśnięte usta i ruszył do drzwi wychodzących na ulicę. Casey wiedział, że Marlette'a złości to, z jaką łatwością potrafi go przejrzeć. Oprócz niego jedynie Nicole zbliżyła się do Marlette'a na tyle, że mogła przełamać bariery, jakie wznosił wokół siebie od wczesnego dzieciństwa, tylko że nie widziała go od sześciu lat. Marlette zmienił się od tego czasu. Jeszcze bardziej zamknął się w sobie. I jeszcze trudniej przychodziło mu znoszenie bliskości innych ludzi. Jednakże najbardziej niepokojącą zmianą, jaką Casey zauważył u niego jakiś rok temu, było narastające rozczarowanie pracą. Casey wiedział z własnego doświadczenia, że z rozczarowania wyrasta obojętność. Obojętność zaś prowadzi do popełniania błędów. On sam miał szczęście, bo przeżył mimo błędu. Wiedział, że Marlette chce zerwać z najemną wojaczką, ale obawiał się, że przyjaciel nie będzie umiał przystosować się do życia bez wojska, w zupełnie obcych mu warunkach. Do tego dochodziły nie uregulowane długi karciane Marlette'a. Chociaż odmówił podania dokładnej sumy, Casey wiedział, że jest dłużny znaczne kwoty kilku miejskim lichwiarzom. Orientował się, że Marlette zmuszony był pożyczać wciąż od nowych, by spłacić poprzednich, i że procenty narastały z każdym mijającym tygodniem. Parokrotnie proponował mu, że ureguluje należności za niego, lecz ten nie chciał nawet o tym słyszeć. Nie zdziwiło go to. Marlette zawsze był dumny z tego, że dawał sobie radę bez niczyjej pomocy; przyjęcie pieniędzy, nawet od bliskiego przyjaciela, byłoby wbrew jego zasadom. Marlette potrzebował jednego dużego kontraktu, by spłacić dłużników i stanąć mocno na nogach. A CIA niewątpliwie była w stanie zaoferować taki kontrakt, o ile, jak uważał Casey, Pruitt przyjechał do Nowego Jorku, żeby zwerbować Marlette'a. Tylko czy Marlette się zgodzi? Casey wiedział, że Marlette wciąż żywi żal do Nicole za porzucenie go. A jednak czuł, że gdzieś pod osłoną psychologicznych barier, jakie wzniósł wokół siebie po jej odejściu, Marlette wciąż zachował wiele uczucia dla Nicole. Należało się tego spodziewać, zważywszy na intensywność ich związku. Jeśli jednak Marlette wróci do Salwadoru, uczyni to na swoich warunkach. Nie pozwoli, by sentymenty wpłynęły na jego decyzję. Był zbyt dobrym profesjonalistą, by do tego dopuścić. Wszystko zależeć będzie od oferty, jaką przedstawi mu Pruitt. O ile w ogóle ją przedstawi... - Wchodzisz, Brad? Casey odwrócił się do Evansa, który siedział z Rauschem i trzema innymi mężczyznami przy stoliku obok wejścia. - Muszę zatelefonować z biura - odparł Casey. - Dołączę, kiedy tylko będę mógł. Przypilnujcie, żeby w banku było jeszcze trochę pieniędzy, które mógłbym wygrać. - A ty przypilnuj, żebyś przyniósł ze sobą trochę pieniędzy, które moglibyśmy od ciebie wygrać! - odkrzyknął Evans. Casey wprowadził swój wózek w wyjście przy kontuarze i przejechał korytarzem wykładanym białymi i czarnymi płytkami do kolejnych drzwi, zaopatrzonych w jego nazwisko wypisane złotymi literami. Wyjął z kieszeni pęk kluczy, wybrał jeden z nich i otworzył drzwi. Gdy był już w środku, podjechał do zawalonego papierami biurka, z którego podniósł notesik wypełniony nazwiskami znajomych i informatorów, jakich poznał przez lata działalności. Znalazłszy nazwisko, którego szukał, przycisnął słuchawkę ramieniem do policzka i miał właśnie wybrać numer, kiedy usłyszał trzaśnięcie na korytarzu. Zaklął ze złością - ile razy powtarzał barmanom, żeby po wyrzuceniu śmieci upewnili się, czy drzwi wychodzące na boczną uliczkę są zamknięte? Tylko w ostatnim miesiącu dwukrotnie przyłapał w korytarzu penerów szukających alkoholu. Trzaśnięcie rozległo się ponownie. Zastanowił się, czy nie zadzwonić po barmana, by zamknął to wejście, ale odrzucił ten pomysł - barman dyżurował za kontuarem. Sam się tym zajmie, a potem porozmawia z obsługą. I tak niczego to nie zmieni, sądząc z rezultatów podobnych rozmów w przeszłości. Może powinien zacząć obcinać im pensje, jeżeli będą zostawiać drzwi otwarte. Uderzyć ich tam, gdzie najbardziej boli, czyli po kieszeni. Ten pomysł przypadł mu do gustu. Tak, w przyszłości tak właśnie będzie postępować... Casey manewrował wózkiem, chcąc go odwrócić od biurka, kiedy ujrzał stojącego w progu mężczyznę. Miał na sobie czarny skórzany kombinezon i motocyklowy kask kryjący twarz. Wzrok Caseya powędrował z matowej szyby kasku na dziewięciomilimetrowy pistolet Heckler & Koch P7 z tłumikiem, wiszący luźno w dłoni intruza, odzianej w czarną rękawicę. W ciągu sekundy pojął, że czeka go śmierć. Człowiek powoli podniósł pistolet i strzelił Caseyowi w serce. Był jeszcze na wpół przytomny, ledwie świadom tego, że mężczyzna zbliża się do biurka, kiedy druga kula przeszyła mu serce, zabijając go na miejscu. Mężczyzna pośpiesznie wyciągnął rękę, gdy Casey osunął się do przodu. Wepchnął ciało z powrotem na wózek, podniósł notes, przekartkował go i wsunął do kieszeni. Odkręciwszy tłumik, też włożył go do kieszeni, a potem rozpiął kurtkę i schował pistolet do kabury pod pachą. Zapinając na powrót kurtkę, omiótł spojrzeniem pusty korytarz i przeszedł do tylnych drzwi. Po chwili zniknął w głębi alejki. Marlette dotarł do swego mieszkania w Greenwich Village późnym popołudniem. Pierwsze kroki skierował do kuchni, gdzie wyjął piwo z lodówki, lecz gdy miał je otworzyć, zmienił zamiar - do rozmowy z Pruittem potrzebna mu będzie trzeźwa głowa. Odstawiwszy piwo do lodówki, poszedł do salonu, gdzie opadł na kanapę i pilotem uruchomił stojący w kącie pokoju telewizor. Wybrał kanał CNN i odrzucił pilota, kładąc nogi na stolik. Zawsze starał się być na bieżąco z wydarzeniami politycznymi na świecie i przesiadywał godzinami przed telewizorem, oglądając biuletyny CNN. Tak wnikliwie pojmował zawiłości polityki międzynarodowej, że często potrafił przewidzieć bieg wypadków o wiele szybciej niż tak zwani eksperci. Miał dla nich jedynie pogardę za komentowanie wydarzeń dziejących się dziesiątki tysięcy kilometrów od ich wygodnych studiów telewizyjnych. Na ekranie toczyła się jakaś dyskusja, lecz szybko stwierdził, że nie potrafi się skoncentrować. Jego myśli nawracały do Nicole - i naprawdę go to wnerwiało. Spotkanie z nią przywołało na powrót wszystkie dawne wspomnienia. Dobre chwile. Złe chwile. Zwłaszcza złe chwile. Wciąż pamiętał serię gorzkich kłótni - gęsto przetykanych oskarżeniami i zarzutami padającymi z obu stron - jakimi przesycone było ostatnie parę tygodni ich związku. Ale nawet wówczas żadne z nich nie pragnęło z tym skończyć - tak mocna była łącząca ich więź. Wtedy Nicole odeszła. Bez uprzedzenia. Bez pożegnania. Wciąż wyraźnie pamiętał to popołudnie, kiedy wrócił do mieszkania i stwierdził, że jej nie ma. Znaleziony na łóżku list był krótki i rzeczowy. Jego treść ciągle miał w pamięci. Rick, muszę się wyrwać-może kiedyś zrozumiesz, dlaczego - a to jest jedyny sposób. Zawsze cię będę kochać. Twoja na wieki, Nicole. Twoja na wieki... Trzy miesiące później wyszła za mąż. Jak szybko zapominamy, pomyślał z goryczą. Tyle że on nigdy nie zapomniał. Nicole pozostała jedyną kobietą, którą prawdziwie kochał. Od tamtej pory wpakował się w kilka katastrofalnych związków w beznadziejnej próbie poszukiwania owej iskierki, jaką rozżarzyła w nim Nicole. Ale wie dział, że jedynie sam siebie oszukuje. Ta iskierka zgasła... Rozległo się ostre pukanie do drzwi. Wyłączywszy telewizor, podniósł się i wyszedł na korytarz, przystanął na chwilę i wyją z szafki przy drzwiach załadowaną berettę. Schował pistolet za plecami i podszedł do drzwi, by wyjrzeć czujnie przez judasza. Na podeście stała Nicole, a z nią człowiek, którego nigdy dotąd nie widział. Ocenił go na czterdzieści parę lat, sądząc po rzednących sztywnych brązowych włosach. Otworzył drzwi na łańcuchu i zażądał od mężczyzny, by się przedstawił. - Nazywam się Pruitt .- usłyszał w odpowiedzi. - Pruitt. Pracuję dla CIA. - Czy powinno mi to coś mówić? - zapytał Marlette. - Owszem, o ile pański przyjaciel Casey powiedział panu, odwiedziłem go dzisiaj. - Powiedział mi. Ma pan jakiś papier na potwierdzenie pańskiej opowieści? Chwilę później przez szparę w drzwiach wsunął portfel. Usatysfakcjonowany Marlette odpiął łańcuch i otworzył drzwi. Pruitt, trzymając w ręce skórzaną teczkę, gestem dłoni zachęcił Nicole, by weszła pierwsza. Gdy wkroczył za nią do mieszkania, jego spojrzenie odruchowo powędrowało w stronę beretty w dłoni Marlette'a. - Nigdy za dużo ostrożności w dzisiejszych czasach - wyjaśnił Marlette. - Dziwiłby się pan wiedząc, jakie typy stukają do tych drzwi. - Potrafię sobie wyobrazić - odparł chłodno Pruitt. Marlette spojrzał na Nicole, stojącą na środku korytarza, z założonymi na piersi ramionami i przyglądającą się otoczeniu. - Czyżby jakieś wspomnienia? - Czuję się tak, jakbym wcale nie wychodziła - powiedziała, uśmiechając się nostalgicznie, i wskazała na obraz wiszący w głębi korytarza. - Widzę, że jeszcze masz tę reprodukcję Sary Moon, którą trzymałam w sypialni. Zawsze myślałam, że jej nie cierpisz. - Zgadza się, ale idealnie zasłania pęknięcie w ścianie - odparł lekceważąco Marlette i odwrócił się do Pruitta. - Skoro już mnie pan znalazł, czego pan chce? - Czy moglibyśmy przynajmniej usiąść? - zapytał Pruitt. Marlette zaprowadził ich do salonu. - Skąd pan wiedział, gdzie zatrzymała się Nicole? - zagadnął, zajmując miejsce na kanapie. - Brad pana wtajemniczył? - Obserwowaliśmy pannę Auger od chwili, kiedy przyleciała rano z Chicago. Poszedłem do hotelu po rozmowie z Caseyem i powiedziałem jej, kim jestem. Wydawało mi się, że powinna być obecna przy naszej rozmowie. W końcu dotyczy to jej w równym stopniu jak CIA. - Innymi słowy, ma to coś wspólnego z Kinnardem i tajemniczą zaginioną taśmą - odciął się Marlette. Pruitt potwierdził skinieniem głowy. - Nie wprowadzałem jeszcze panny Auger w szczegóły. Postanowiłem z tym zaczekać, dopóki nie będziemy tutaj. - Teraz pan już tu jest - zachęcił go Marlette. Pruitt delikatnie położył teczkę na kolanie i otworzył ją. Wyjął z niej plik dokumentów, potem zamknął teczkę i postawił na podłodze obok krzesła. Wyciągnąwszy właściwy dokument, zwrócił się do Nicole. - Panno Auger, pani były mąż pracował dla CIA - oznajmił sucho. Nicole spojrzała na Pruitta, potem na Marlette'a i potrząsnęła głową. - Nie wierzę - rzuciła. - Bob żywił pogardę dla CIA i jej metod. Z pewnością nie muszę panu przypominać zjadliwych artykułów na temat Langley, jakie napisał dla "Washington Post" parę lat temu. - Przygotowanych w Langley - uzupełnił Pruitt. - Bob jedynie zapisał je na swoje konto. Totalna dezinformacja, poparta zmyślonymi faktami i liczbami, by wyglądała na autentyk. - Zakładam, że przypadkiem ma pan przy sobie oryginały? - warknęła. - To niczego by nie udowodniło, prawda? - odparł Pruitt, wręczając jej trzymany w ręce dokument. - To raport na pani temat, jaki Bob złożył na krótko przed ślubem. Musieliśmy się upewnić, że nie zagrozi pani jego "przykrywce", wziąwszy pod uwagę pani niekonwencjonalne dzieciństwo w Afryce. Szczególnie niepokoiło nas to, że pani ojciec i pani obracaliście się w kręgach Marksistowskich terrorystów w północnej Afryce. Obawiam się, że niektóre zawarte w nim szczegóły są bardzo osobistej natury. Przykro mi. Nicole przeczytała raport w milczeniu. Gdy w końcu podniosła wzrok na Marlette'a, łzy lśniły w jej oczach. Łzy wściekłości i zdrady. Drżącą ręką podała mu dokument. - Nie muszę go czytać - rzekł Marlette, zaciskając usta. - To bez wątpienia autentyk, sądząc z tego, jak nań zareagowałaś. Zgniotła raport w kulę i cisnęła go ze złością na podłogę. - Jak długo pracował dla CIA? - Zwerbowano go piętnaście lat temu - powiedział Pruitt. - Wyobrażam sobie, że ta wiadomość jest dla pani szokiem, ale nigdy nie mógł zwierzyć się pani ze swego podwójnego życia. Jestem pewien, że pani to rozumie. Nicole zapaliła papierosa, a potem podniosła się i podeszła do okna. - To CIA posłała go do Salwadoru, zgadza się? - Tak - odparł Pruitt. - Ale nie mieliśmy pojęcia, że zamierzał zabrać ze sobą Michelle. Kiedy odkryliśmy, że zaginęła, byliśmy równie przerażeni jak pani. - Niech pan mnie nie traktuje, jakbym była dzieckiem - wybuchnęła, a w jej oczach zapłonął ogień. - Nie obchodzi was Michelle, zależy wam jedynie na położeniu łap na tej bezcennej taśmie, którą miał przy sobie Bob. - Oczywiście, że niepokoimy się, by ta taśma nie wpadła w niepowołane ręce, ale nie umniejsza to nadzwyczajnego znaczenia, jakie przykładamy do bezpieczeństwa pani córki. - Jest pan w tym dobry i gdybym była trochę głupsza, mogłabym nawet panu uwierzyć. Lecz spotykałam już ludzi pańskiego pokroju w Afryce. CIA, KGB, MI6. Ideologie mogą się różnić, ale w ostatecznym rozrachunku wszyscy jesteście bandą zakłamanych, obłudnych skurwysynów. Marlette uniósł dłoń, zanim Pruitt zdążył zareagować. - Gówno mnie obchodzi polityka CIA czy jakiejkolwiek innej agencji wywiadowczej, skoro już o tym mowa. Do tej pory powiedział nam pan jedynie, że Kinnard pracował dla firmy. Ja chciałbym się dowiedzieć, co zawiera ta taśma, że wywołało to takie podniecenie CIA? Pruitt zabębnił nerwowo palcami po kartonie i spojrzał na Marlette'a. - Nie wolno mi wyjawić niczego więcej, dopóki nie poznam pańskiej ostatecznej decyzji. - Czyli dopóki nie dowie się pan, czy jestem gotów udać się do Salwadoru, by odszukać Michelle i taśmę? - podsumował Marlette. - Jeśli Michelle w ogóle ma tę taśmę - dorzuciła od okna Nicole. - To oczywiste, że jest w jej posiadaniu - odparł Marlette. - Po cóż inaczej Pruitt by tu przychodził? Pruitt spojrzał na Nicole. - Jesteśmy już prawie pewni, że Bob przekazał taśmę Michelle wczoraj po południu. Nie wiemy natomiast, co działo się z nią od tego czasu. - Jak już mówiłem Nicole, gdybym wrócił do Salwadoru, byłbym dla niej jedynie ciężarem - powiedział Marlette. - Do cholery, nie przeszedłbym nawet przez kontrolę paszportową. Miałem nadzieję zwerbować dwóch najemników, którzy znaliby lokalne realia - spojrzał na nią ponuro i pokręcił głową. - Bez powodzenia, przykro mi. - Dzięki i za to - odparła, zmuszając się do uśmiechu. - Nie przeszedłby pan nawet przez kontrolę paszportową? - zachichotał Pruitt. - Można to i tak ująć. Nicole spojrzała z wahaniem na Pruitta, potem na Marlette'a. - Rick, o co mu chodzi? - Nieważne - odparł Marlette szorstko. - Marlette miał najwyżej godzinę do tego, by stanąć przed plutonem egzekucyjnym, kiedy wysoki urzędnik ambasady amerykańskiej uratował mu tyłek i wydostał z Salwadoru - wyjaśnił Pruitt. - Po drodze na lotnisko poinformowano go dobitnie, że odroczenie egzekucji ma charakter tymczasowy. Jeżeli kiedykolwiek postawi nogę w ich kraju, wyrok zostanie wykonany. - Doskonały z pana adwokat - rzekł z sarkazmem w głosie Marlette. - Daj spokój, Marlette. Jest pan zawodowcem. Jednym z najlepszych. Nasi ludzie mogą przeszmuglować pana do Salwadoru z któregoś z sąsiednich państw, a w samym Salwadorze mamy dosyć wpływów, by pomóc panu utrzymać przewagę nad władzami. Jest pan zapewne jedynym, któremu może się to udać. - Czuję się zaszczycony - prychnął Marlette. - Upoważniono mnie do zaoferowania panu kwoty stu tysięcy dolarów gotówką za odnalezienie i bezpieczny powrót dziewczynki. Oraz taśmy - oświadczył Pruitt, obserwując twarz Marlette'a, w oczekiwaniu na reakcję. Nie doczekał się. - Powiedziałbym że to więcej niż hojna oferta. - Ja to osądzę - usłyszał w odpowiedzi. - Nie wydaje mi się, Marlette, by mógł pan sobie pozwolić na jej odrzucenie. Wiemy, że za ostatnią rundę w Bośni nie dostał pan ani grosza i że jest pan po uszy w długach. I chyba nie muszę panu przypominać, że niektórzy lichwiarze stosują bardzo pomysłowe metody odzyskiwania zaległych należności, jeżeli rozumie pan, do czego zmierzam. - Potrafię się sam o siebie troszczyć, Pruitt - odgryzł się Marlette. - Bez trudu dostanę następny kontrakt i spłacę część długów. - Słyszałeś moją ofertę, Marlette - uciął Pruitt. - Bierz ją albo rezygnuj. - Na miłość boską, Rick, zgódź się - odezwała się błagalnym tonem Nicole. - Jeżeli chcesz więcej pieniędzy, dopłacę, ile zażądasz. Nie obchodzi mnie, ile chcesz, ja zapłacę. - Trzymaj się od tego z daleka, Nicole - warknął Marlette, nie obracając się. Pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach i wbijając wzrok w twarz Pruitta. - Podwój ją. Dwieście tysięcy dolarów. W gotówce. Połowa teraz, połowa po wykonaniu kontraktu. Ponadto przed moim wyjazdem uregulujesz moje długi. Takie są moje warunki. Reszta zależy od ciebie. - Właśnie się przerzuciłeś, Marlette - odparował Pruitt, chowając dokumenty do teczki. I w tym momencie zadzwonił jego przenośny telefon. Wyjął smukłe urządzenie z wewnętrznej kieszeni marynarki, rozłożył antenę i odebrał telefon. - Proszę zaczekać - powiedział do rozmówcy. Podniósł się i przykrył słuchawkę dłonią. - Za pozwoleniem, wolałbym rozmawiać na osobności. - Może pan skorzystać z kuchni. Jest na końcu korytarza - odparł Marlette. Kiedy zostali sami, Nicole zgasiła papierosa i usiadła na kanapie obok Marlette'a. - Weź te sto tysięcy, które ci zaproponował, Rick. Jeżeli się uprę, prawdopodobnie uzbieram jeszcze siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt tysięcy. Jestem współwłaścicielem bardzo popularnej restauracji w Chicago. Znalezienie kupca na mój udział nie nastręczy mi większych trudności. Mam też trzypokojowe mieszkanie... - Nie chcę twoich pieniędzy, Nicole - przerwał jej Marlette. - To dlaczego stawiasz się Pruittowi? - zapytała, zbita z tropu. - To proste. Jeżeli bardzo im na mnie zależy, zapłacą. Przez te lata nauczyłem się, że przy negocjowaniu kontraktu wszystko opiera się na blefowaniu. Uwierz mi, wiem, co robię. - Ja też. Starasz się wyruchać CIA, prawda? Co takiego ci uczynili, że jesteś na nich taki cięty? - Dostrzegła niezdecydowanie na jego twarzy. - Nigdy nie potrafiłeś mnie okłamać, nieprawdaż? Opadł na powrót na krzesło i przeczesał włosy dłonią. - Oficer wywiadu z ambasady w San Salvador należał do ludzi odpowiedzialnych za moją deportację. Podobno był najważniejszym człowiekiem CIA w Salwadorze, a może i w całej Ameryce Środkowej. Nigdy nie uczynił niczego bez aprobaty Langley. - Czyli innymi słowy w ten sposób chcesz się na nich odegrać. - Pruitt przystanie na moje warunki - odparł Marlette, zmieniając temat. - Zaufaj mi. Wiem, co robię. Zanim zdążyła odpowiedzieć, w drzwiach stanął Pruitt. W milczeniu podszedł do krzesła i usiadł, nie wypuszczając z dłoni telefonu. Jego wzrok skierował się na Marlette'a. - Obawiam się, że mam złe wieści. - Michelle?! - krzyknęła Nicole, przykrywając dłonią usta. - Nie, to nie o nią chodzi - zapewnił ją pośpiesznie Pruitt. - Dzwonił mój człowiek w policji. Brad Casey został zastrzelony w swoim barze, niecałą godzinę temu. Przykro mi, wiem jak bliscy sobie byliście. - O Boże, nie! - wykrzyknęła wstrząśnięta Nicole. - Znalazł go jeden z pracowników, w biurze. Dostał dwie kule w serce z bliskiej odległości. Wydaje się, że zginął jedynie notes z adresami, który trzymał na biurku. - Pruitt wsunął telefon do kieszeni. - To morderstwo nosi wszelkie znamiona profesjonalnej roboty. Nikt nic nie słyszał, nie widziano, jak zabójca opuścił budynek. Policja ma wszakże pewien trop, w mojej opinii bardzo znaczący. Parę minut przed odkryciem ciała do baru wszedł jakiś mężczyzna i spytał o Caseya. Kiedy się dowiedział, że Casey jest na miejscu, natychmiast wyszedł. Świadek nie dostrzegł wyraźnie rysów twarzy, ponieważ zakrywał ją kask motocyklowy z podniesioną osłoną. Jest wszakże pewien, że ów człowiek mówił z mocnym londyńskim akcentem. - Człowiek z Salwadoru - wykrztusiła Nicole ze zszarzałą twarzą. - Przeczytałem zeznanie, jakie złożyła pani policji-powiedział Pruitt. - Uważam, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż jest to ten sam człowiek. - Wie pan, kim on jest? - zapytała. - Tak - szepnął Pruitt. - To Stuart Jayson, prawda? - rzekł Marlette. - Skąd pan to wie? - zdumiał się Pruitt. - Wywnioskowałem z tego, co powiedział Nicole przez telefon - odparł zdawkowo Marlette, nie wdając się w szczegóły. - Co to za jeden, ten Jayson? - drążyła Nicole, zapalając następnego papierosa. - Najemnik, który rzekomo zginął w Afryce parę lat temu - wyjaśnił Marlette. - Najwyraźniej była to mistyfikacja. Więc dla kogo teraz pracuje? Dla Langley? - W dalszym ciągu nie ustaliliśmy warunków pańskiego kontraktu - przypomniał mu Pruitt. - Rozumiem, że śmierć Caseya prawdopodobnie zmieniła sytuację... - Nie zmieniła ani na jotę - warknął szorstko Marlette. - Zna pan moje żądania. - Zgoda, dwieście tysięcy dolarów w gotówce. Połowa z góry, połowa po wykonaniu kontraktu. Ale długi pospłaca pan na własną rękę. A jeżeli nie uda się panu dostarczyć dziewczynki albo taśmy, traci pan resztę zapłaty. Nicole nerwowo przygryzła wargę, w myślach prosząc Marlette'a, by zaakceptował nową ofertę Pruitta. - Umowa stoi - wysyczał w końcu Marlette. - A teraz odpowiedź na moje pytanie. Czy Jayson jest na liście płac Langley? - Był jeszcze jakiś rok temu - odparł Pruitt. - CIA upozorowała jego śmierć i wysłała do Ameryki Środkowej z nową tożsamością i sumą pieniędzy wystarczającą do otwarcia własnego interesu w Guatemala City. Nauczył się płynnie mówić po hiszpańsku i portugalsku, ożenił się nawet z dziewczyną stamtąd, by uprawdopodobnić swą historyjkę. - Co on tam robił? - zainteresowała się Nicole. - Bez wątpienia mordował na zlecenie CIA - prychnął pogardliwie Marlette. - Jayson jest za głupi na coś innego. - Zgadza się. Rozumiecie, że nie mogę wdawać się w szczegóły, powiem jedynie, że Jayson wchodził w skład programu, który określić można jako "nielegalny". Nowy dyrektor, Warren van Horn, dowiedział się o nim po objęciu kierownictwa w Langley. Otrzymałem polecenie natychmiastowego zakończenia programu. Poszczególni uczestnicy programu zgodzili się współpracować przy prowadzonym przeze mnie dochodzeniu, skoro tylko pojęli, że odmowa oznaczać będzie podjęcie przeciw nim stosownych czynności prawnych przez Langley. Jayson był wyjątkiem. Odmówił powrotu do Waszyngtonu na przesłuchanie, lecz zanim wysłałem zespół specjalny, by ściągnął go do kraju, doszły mnie wieści, że zniknął ze swego domu w Guatemala City. Wszystkie próby wyśledzenia go zawiodły; podejrzewaliśmy już nawet, że został zamordowany, by nie dopuścić do złożenia przezeń zeznań. Parę miesięcy temu pojawił się w Salwadorze jako doradca do spraw bezpieczeństwa jednego z najzamożniejszych i najbardziej wpływowych magnatów kawowych w tym kraju. Pracuje teraz dla potężnego prawicowego kartelu, który, jak przypuszczamy, planuje obalenie demokratycznie wybranego rządu i przywrócenie władzy armii. - I nad tym pracował Kinnard, kiedy został zamordowany? - zapytała Nicole. - Tak. Bob pojechał do Salwadoru, by zdobyć dowody, jakich potrzebowaliśmy, żeby przekonać salwadorskie władze o nieuchronności zamachu stanu. - Chce pan powiedzieć, że rząd Salwadoru nic nie wie o zamachu stanu? - zapytała z niedowierzaniem w głosie Nicole. - Naszym zdaniem, nie. Kartel bardzo skutecznie trzyma wszystko w tajemnicy. - To jakim cudem wie o tym CIA? - zainteresował się Marlette, nie kryjąc podejrzliwości. - Mamy wtyczkę w kartelu - odrzekł Pruitt. - Więcej nie mogę powiedzieć. - Dlaczego więc CIA nie powie rządowi Salwadoru tego, czego się dotąd dowiedziała? - nacisnęła Nicole. - Nie mamy żadnych dowodów na poparcie tych zarzutów, a nie zamierzamy zdemaskować naszego informatora, zmuszając go do zdradzenia planów kartelu, jako że w ostatecznym rozrachunku oskarżenie oparte będzie wyłącznie na jego słowach. W skład kartelu wchodzą czołowi politycy i wyżsi oficerowie, wszyscy są zaufanymi współpracownikami prezydenta. Mała szansa na to, by uwierzył podwójnemu agentowi, nie zaś swym bliskim przyjaciołom, prawda? - Czy Kinnard miał na taśmie te dowody, których potrzebujecie? - dociekał Marlette. - Owszem, i niewątpliwie dlatego wysłano Jaysona, aby ją odzyskał - odparł Pruitt. - Ostatni raz rozmawiałem z Bobem wczoraj po południu. Był bardzo podniecony, ale nie chciał ujawnić szczegółów zawartości tej taśmy wideo. Powiedział jedynie, że jest na niej dosyć, by udaremnić przeprowadzenie przewrotu. Dzisiaj miał wrócić do Stanów i dostarczyć taśmę osobiście do moich rąk. To, co wydarzyło się między tą rozmową a jego śmiercią, ciągle stanowi dla nas zagadkę. - Czy kiedy do pana telefonował, wspominał coś o Michelle? - zapytała z niepokojem w głosie Nicole. - Nie. O tym, że jest z nim pani córka, dowiedziałem się po otrzymaniu kopii faksu, który władze Salwadoru przesłały policji w Chicago. Gdy wczoraj w nocy Jayson składał sprawozdanie ludziom kartelu, powiedział, że chociaż dokładnie przeszukał pokój Kinnarda, nie znalazł taśmy. Może to oznaczać jedynie, że Bob oddał ją Michelle po rozmowie ze mną, a potem powierzył dziewczynkę komuś, komu najwyraźniej ufał. - Pruitt obrócił się do Marlette'a. - Pan pracował już z Jaysonem. Rozumie pan, z kim mamy do czynienia. Nie można pozwolić, by jako pierwszy dotarł do Michelle. - Zabije ją, prawda? - odezwała się Nicole bezbarwnym głosem, wpatrując się w pochyloną głowę Marlette'a. - Nie zapominaj, co powiedział do ciebie przez telefon. "Żadnych świadków, żadnych kłopotów" - odparł Marlette. - Zawsze działał w ten sposób, dlaczego tym razem miałoby być inaczej? - Spojrzał na Pruitta. - Zakładam, że zarezerwował już pan dla mnie miejsce w samolocie do któregoś z państw sąsiadujących z Salwadorem? Pruitt wyciągnął z teczki bilet lotniczy i podał go Marlette'owi. - Pański samolot do Hondurasu odlatuje z lotniska Newark jutro o piątej pięćdziesiąt. Po przylocie jeden z naszych ludzi wyjdziepo pana i będzie panu towarzyszyć do granicy. Ale uprzedzam, Marlette, CIA nie może zostać w to zamieszana. Tak więc, jeżeli zostanie pan złapany na terenie Salwadoru, jest pan zdany wyłącznie na siebie. - Niczego innego nie oczekiwałem - warknął Marlette, po czym strzelił palcami i wyciągnął dłoń w stronę Pruitta. - Nie zapomina pan o czymś? Pruitt otworzył teczkę i wyciągnął z niej grubą kopertę, którą rzucił na stolik. - W środku jest pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Drugie pięćdziesiąt dostarczę panu dzisiaj po południu. - Co z uzbrojeniem? - zapytał Marlette. - Załatwię panu to, czego będzie pan chciał. Jeżeli da mi pan listę, dopilnuję, aby wszystko czekało na pana w Hondurasie. - A gdzie jest moje miejsce? - wtrąciła Nicole. - Pani wyjazd do Salwadoru jest niezbędny, panno Auger - wyjaśnił Pruitt. - Jak już wspomniałem, związek CIA z tą operacją musi pozostać tajemnicą, chociaż poleciłem mojej sekretarce, by zarezerwowała pani bilet na samolot do San Salvador, odlatujący z Newark jutro rano o szóstej czterdzieści. Tyle że przewoźnik sądzi, iż zarezerwowała pani ten bilet osobiście, przez telefon, i zapłaciła zań swoją kartą kredytową. Zgodziła się pani odebrać bilet na stanowisku linii Continental parę godzin przed odlotem. W ten sposób nikt nie połączy pani osoby z Langley. Tak będzie lepiej dla bezpieczeństwa zarówno pani, jak i naszego. - Zgarnął luźne kartki papieru i wsunął je do teczki. - Jest jeszcze coś - ciągnął. - Prezydent Salwadoru obawia się, i słusznie, że ten incydent może w poważnym stopniu zaszkodzić przemysłowi turystycznemu jego kraju, zwłaszcza że ta historia trafiła już na pierwsze strony wielu gazet w Ameryce. Pragnie więc jak najszybszego odnalezienia Michelle, by rozwiać szerzone przez prasę bulwarową plotki, jakoby została ona porwana przez grupę lewicowych terrorystów, pragnących osłabić młodą salwadorską demokrację. Z tego powodu poprosił swego bliskiego przyjaciela, by stanął na czele dochodzenia mającego wyjaśnić okoliczności jej zniknięcia. To Amerykanin, mieszkający tam na stałe. Wybrano go najwyraźniej w celu uniknięcia trudności językowych, jakie bez wątpienia napotkałaby pani na miejscu. Wbrew temu, co przeczytać można w przewodnikach, niewielu ludzi mówi tam po angielsku. Polecono mu udzielić pani jak najdalej idącej pomocy i dopilnować, by pobyt w Salwadorze był dla pani jak najmniej uciążliwy. - Jego spojrzenie powędrowało na Marlette'a. - Ten Amerykanin to Peter Dennison. Na dźwięk tego nazwiska Marlette zacisnął dłonie w pięści, poderwał się z miejsca i podszedł rozzłoszczony do okna. - Kim jest ten Dennison? - zapytała Nicole. - To oficer z amerykańskiej ambasady, o którym ci opowiadałem - odparł Marlette. - Ten, przez którego zostałem fałszywie oskarżony i deportowany z Salwadoru. - Dennison był zawodowym dyplomatą, nigdy nie pracował dla CIA - zaprzeczył sucho Pruitt. - Nie pierdol, Pruitt - warknął Marlette. - Wiesz równie dobrze jak ja, że Dennison był najważniejszym łącznikiem Langley ze szwadronami śmierci podczas wojny domowej. - Nie zaprzeczam, że Dennison miał powiązania ze szwadronami śmierci - odparł pośpiesznie Pruitt. - Ściśle mówiąc, to właśnie dlatego wyrzucono go w końcu z korpusu dyplomatycznego. Ale nigdy nie był jednym z nas. - Może pan mówić, co się panu żywnie podoba, ja wiem, że Dennison pracował dla CIA. Należy do tego kartelu? - Nie. Z tego, co wiemy, jest czysty. - To co w takim razie teraz robi? - Kieruje największą firmą ochroniarską w Salwadorze. Zarobionymi w ten sposób pieniędzmi spokojnie można by obdzielić kilku milionerów. Lista jego klientów z powodzeniem zastąpiłaby salwadorskie Who is Who, z tego prostego powodu, że tylko bogaci i sławni mogą sobie pozwolić na skorzystanie z jego usług. Ale najwyraźniej jest w tym dobry, inaczej by go nie wynajmowano. - Pruitt wyciągnął z teczki zdjęcie, które podał Nicole. - Zrobiono je niedawno na weselu córki jednego z najznaczniejszych salwadorskich polityków. Dennison to ten po prawej stronie panny młodej. Nicole ujrzała wysoką, majestatyczną postać w białym smokingu, z muchą pod szyją. Gęste czarne włosy i emanująca z jego postawy uprzejmość przywiodły jej na myśl archetypowych hollywoodzkich bohaterów drugorzędnych filmów z lat trzydziestych i czterdziestych, filmów, które zapominało się zaraz po wyjściu z kina. A jednak jego uśmiech miał w sobie coś niepokojącego - nie znajdował odzwierciedlenia w jego oczach, które wpatrywały się przenikliwym, zimnym wzrokiem w obiektyw. Poczuła się tak, jakby patrzył wprost na nią. Zadygotała i miała już odłożyć zdjęcie na stolik, gdy za kanapą stanął Marlette i wyciągnął fotografię z jej dłoni. Pruitt dobył z teczki kolejną kopertę i umieścił ją obok tej z pieniędzmi. - Znajdzie w niej pan fałszywy paszport i osiemdziesiąt tysięcy colonów gotówką. To jakieś dziesięć tysięcy dolarów. Na wydatki. Jest w niej też spis ludzi, z którymi może się pan kontaktować w Salwadorze. Proszę go zniszczyć po zapamiętaniu nazwisk - zatrzasnął teczkę. - Ma pan dokładnie trzy dni na całą operację. Dokładnie o dziewiątej w nocy trzeciego dnia w Diabelskich Wrotach zjawi się helikopter, by pana zabrać. Zakładam, że wie pan, gdzie znajdują się Diabelskie Wrota? - Oczywiście - odciął się Marlette. - I jeszcze jedno ostrzeżenie. Helikopter nie będzie na pana czekał. W razie gdyby nie zjawił się pan na czas, pilot otrzyma polecenie, by przerwać misję i wracać do bazy. Wszystkie szczegóły są w kopercie. - Co to są Diabelskie Wrota? - zapytała Nicole. - Po hiszpańsku nazywają się La Puerta del Diablo. To górzysty region na przedmieściach San Salvador - objaśnił jej Marlette. - Z tego co wiem, teraz jest to atrakcja turystyczna, ale podczas wojny domowej armia i szwadrony śmierci zwykły porzucać tam ciała zabitych partyzantów w charakterze ostrzeżenia dla pozostałych przeciwników reżimu. Nicole zadrżała, ale nie odezwała się ani słowem. - Resztę pierwszej raty przyniosę, skoro tylko zostanie dostarczona do mojego hotelu - oznajmił Pruitt. - Oczywiście będę pana informował o przebiegu dochodzenia w sprawie zabójstwa Caseya. - Mam nadzieję - rzekł Marlette. - Ale do tego czasu sam pojadę do baru, żeby się dowiedzieć... - Nie! - przerwał mu ostro Pruitt. - Nie życzę sobie, by zbliżał się pan do tego miejsca. Wciąż nie wiemy, czy to Jayson tam był, jeśli jednak chciał dostać pana przez Caseya, to najprawdopodobniej w dalszym ciągu obserwuje lokal, sprawdzając, czy pan się tam nie pokaże. - Równie dobrze mógł przyjść prosto do mnie do domu. Na pewno wie, gdzie mieszkam. - Mam taką nadzieję. - Pruitt uśmiechnął się blado. - Rozstawiłem na zewnątrz trzy uzbrojone oddziały. Jeżeli popełni ten błąd i pojawi się w pobliżu, zdejmą go bez trudu. - To duża pociecha wiedzieć, że jest się ochranianym przez CIA - stwierdził z sarkazmem w głosie Marlette. - Czy Jayson już kiedyś pana widział? - zapytała Nicole. - Nie, czemu pani pyta? - zainteresował się Pruitt. - Jeżeli Jayson obserwuje mieszkanie, musiał widzieć, jak tu wchodziliśmy. Co oznacza, że kartel się dowie, iż skontaktowałam się z Rickiem. Domyślenie się, w jakim celu przyleciałam z Chicago, nie będzie wymagało od nich zbyt wielkiego wysiłku, prawda? - Trafna uwaga, panno Auger - przyznał Pruitt. - Było oczywiste, że spróbuje pani zwerbować Marlette'a do pomocy w poszukiwaniu Michelle. Ostatecznie pracował już tam i dobrze zna kraj. Bez wątpienia to dlatego wysłano tu Jaysona. Ale oficjalnie Marlette jest już związany kontraktem, zgodnie z którym za parę dni musi wracać do Bośni. Dlatego musiał pani odmówić - wskazał na drugą z leżących na stole kopert. - W środku znajduje się szczegółowy opis pańskiego "kontraktu" i "planó' podróży" do Sarajewa. - Takie szczegóły można łatwo sprawdzić - zauważył Marlette. - Richard Marlette wyleci jutro rano do Sarajewa - odpał Pruitt. - Będzie nim jeden z naszych ludzi. Następnego dnia wróci do Nowego Jorku pod swoim własnym nazwiskiem. w Bośni panuje teraz taki chaos, że wykrycie tego podstępu zajmie każdemu nieco czasu. - Pomysłowe - przyznał niechętnie Marlette. - Nie mamy gwarancji, że to zadziała, ale może dzięki tej mistyfikacji będzie pan miał trochę więcej swobody po przejściu przez granicę do Salwadoru. W tak krótkim czasie nic lepszego nie byliśmy w stanie zorganizować. - Pruitt podniósł się. - Panno Auger, może odwieźć panią do hotelu? - Wolałabym jeszcze trochę tu zostać i porozmawiać z Rickiem. Śmierć Brada była dla mnie wielkim wstrząsem. Brad był naszym dobrym przyjacielem. - Rozumiem - odparł Pruitt. - Pojedzie z panem - rzucił Marlette w ślad za Pruittem, potem zaś chwycił torebkę Nicole i wcisnął ją jej w ręce. - Zobaczymy się jutro rano na lotnisku. - Rick, Brad nie żyje... - Siedzenie i wspominanie starych, dobrych czasów nie przywróci mu życia - przerwał jej ostro Marlette. - Wolałbym tego nie robić, pozostało mi jeszcze parę spraw do załatwienia, jeżeli mam zdążyć na samolot. - O tak, niewątpliwie - prychnęła Nicole, przyjmując postawę defensywną. - Widzę, że pewne rzeczy nic się nie zmieniły przez te sześć lat. - Co to miało znaczyć, do cholery? - zapytał Marlette. - Nigdy nie potrafiłeś otwarcie rozmawiać o tym, co czujesz. Ból, jaki odczuwasz, jest naturalną reakcją, Brad był twoim najlepszym przyjacielem. Tyle że ty chyba tak nie myślisz, sądząc ze sposobu, w jaki tłumisz wszystkie uczucia, tak jakby nic się nie stało. - Poradzę sobie sam - rozzłościł się Marlette. - Niszcząc wszystko naokoło - uzupełniła, przecisnęła się obok Pruitta i zniknęła w głębi korytarza. Pruitt wyszedł za nią z pokoju i po paru sekundach Marlette usłyszał odgłos zamykanych drzwi. Podszedł do kanapy, lecz nie usiadł. Jego spojrzenie powędrowało ku zdjęciu stojącemu na szafce w kącie pokoju. Byli na nim on i Casey, zrobiono je na zjeździe najemników na początku roku. Pojechał, nie skrywając niechęci, tylko dlatego, że Casey nakłonił go do tego. Nie zauważył wielu zmian w porównaniu ze zjazdami, w jakich uczestniczył parę lat wcześniej. To prawda, odbyło się kilka interesujących seminariów, w trakcie których uzyskał nieco użytecznych informacji, lecz ogólnie rzecz biorąc, zbyt duży nacisk kładziono wciąż na podtrzymywanie obrazu najemnika jako twardego faceta, co, jak uważał, psuło jedynie opinię temu zawodowi. Wracając do Nowego Jorku przysiągł sobie, że był to jego ostatni zjazd. Pamiętał, że Casey tylko się uśmiechnął słysząc to, wiedział, że zapewne zdoła jeszcze raz namówić Marlette'a do zmiany zdania. Teraz nie miało to żadnego znaczenia. Brad Casey nie żył... Nagle gromadząca się w nim złość znalazła ujście. Wierzgnął wściekle nogą, potężnym kopniakiem ciskając stolik pod przeciwległą ścianę. Złapał go za nogę i miał już walnąć nim o mur, kiedy przed oczyma ujrzał twarz Nicole. "Niszcząc wszystko naokoło". Miała rację. Zawsze miała rację. Rozumiała go lepiej od innych. Co takiego mówił do niego Brad po południu? "Nic lepszego nie przytrafiło ci się w całym twoim życiu, a ty pozwoliłeś jej prześlizgnąć się między palcami. Gdybyś szanował ją tak, jak na to zasługiwała, wciąż bylibyście razem..." Odetchnął głęboko parę razy, by uspokoić szalejące uczucia, a potem ostrożnie ustawił stolik na środku pokoju i spojrzał na zdjęcie. - Zawsze byłeś ode mnie mądrzejszy, stary. O wiele mądrzejszy... - Przyniósł pan ze sobą resztę pieniędzy? - zapytał Marlette, gdy Pruitt wrócił do mieszkania. Z rozmysłem przytrzymał Pruitta w progu. Pruitt wyciągnął ze swojej teczki kopertę i wręczył Marlette'owi. Ten rzucił ją na stolik, nie zawracając sobie głowy przeliczaniem zawartości. Będzie miał na to czas później. - Sporządziłem listę niezbędnego sprzętu - powiedział, podając Pruittowi kartkę papieru. Pruitt pośpiesznie zapoznał się z treścią. - Dostaniesz wszystko - odparł zwięźle. - Coś nowego o Jaysonie? - Nie. Zaalarmowaliśmy wszystkie lotniska i porty, ale podejrzewam, że zdążył wydostać się z kraju. Mamy do czynienia z zawodowcami, Marlette. Po zabiciu Caseya udał się zapewne prosto na lotnisko i odleciał, zanim jeszcze znaleziono ciało. - W takim razie nie mogę się już doczekać spotkania w Salwadorze - odparł Marlette lodowatym tonem. - Nie może pan pozwolić, by osobiste animozje zagroziły powodzeniu operacji, Marlette - ostrzegł go Pruitt. - Tak czy inaczej, zabiję go. Nie obchodzi mnie, czy będzie to w ramach kontraktu czy przy okazji, ale zabiję go. -Marlette sięgnął do klamki. - Jeżeli nie ma mi pan nic więcej do powiedzenia, cóż, muszę się jeszcze spakować. - Prawdę mówiąc, jest jeszcze coś - odparł Pruitt, gdy Marlette zamykał już drzwi. - Mam dla pana propozycję. Kiedy usłyszy pan, z czym przychodzę, zrozumie pan, dlaczego nie mogłem o tym mówić przy pannie Auger. - Jaką propozycję? - zapytał podejrzliwie Marlette. - Nie moglibyśmy porozmawiać o tym w środku? - naciskał Pruitt. -Mówimy o dwustu kawałkach ekstra. Sto z góry, reszta po wykonaniu zadania. Proszę przynajmniej mnie wysłuchać. Ostatecznie, co ma pan do stracenia? - A te sto tysięcy ma pan przy sobie? - Tutaj - odrzekł Pruitt, poklepując trzymaną w dłoni teczkę. - W takim razie lepiej będzie, jeżeli wejdzie pan do środka - odpowiedział Marlette i odsunął się w bok, wpuszczając Pruitta do mieszkania. 3 Przed pójściem do łóżka Nicole połączyła się z recepcją i zamówiła budzenie na trzecią. Okazało się jednak, że uczyniła to niepotrzebnie. Drugą noc z rzędu złapała jedynie trochę snu, całkowicie pochłonięta rozmyślaniem o losie swej zaginionej córki. O północy zrezygnowała z prób zaśnięcia i, poskakawszy chwilę po kanałach, zdecydowała się na staroświecki czarno-biały melodramat z młodą Carole Lombard w roli głównej. Był to równie dobry sposób na zabicie czasu jak każdy inny. Następnie, wymoczywszy się w wypełnionej gorącą wodą wannie, zamówiła śniadanie do pokoju. Wypaliła ostatniego papierosa nad drugą filiżanką kawy i po spakowaniu walizki zeszła do recepcji, by się wymeldować. Nocny recepcjonista przywołał taksówkę; jej kierowca szybko się zorientował, że jego pogodna gadanina o tak wczesnej porze nie ma szans na należyte uznanie. Po dotarciu na lotnisko Newark Nicole pośpiesznie wzięła wózek i przejechała przez nieomal opustoszałą salę do stanowiska linii Continental. Okazała paszport i podała numer swojej karty kredytowej dyżurnej urzędniczce, która dokonała niezbędnych manipulacji z biletem, przydzielając jej w końcu miejsce przy oknie w części przeznaczonej dla osób palących. W sklepie wolnocłowym zakupiła karton papierosów Marlboro - taka ilość powinna utrzymać ją przez jakiś czas przy życiu w Salwadorze - oraz parę rzeczy na podróż. Potem zaopatrzyła się jeszcze w poranne wydanie "New York Timesa" w kiosku i udała się do kawiarni. Przystanęła w wejściu, przyglądając się z namysłem zajętym stolikom. Nigdzie nie zauważyła Ricka. Zerknęła na zegarek. Czwarta dziesięć. Miała jeszcze czas. Kiedy zatelefonował do niej do hotelu poprzedniego wieczoru, wyznaczył spotkanie w kawiarni o czwartej trzydzieści. Kupiła kawę i zaniosła ją do stolika przy drzwiach. Gdy zjawi się Rick, nie będzie mógł jej nie dostrzec. Rozkładając gazetę na stole, natychmiast zwróciła uwagę na nagłówek na pierwszej stronie: DZIENNIKARZ ZAMORDOWANY W SALWADORZE. Przeczytała towarzyszący mu tekst, lecz nie zawierał niczego nowego. - Wcześnie się zjawiłaś. Głos wystraszył ją, nerwowo spojrzała na postać stojącą po drugiej stronie stolika. Przez moment wpatrywała się w Marlette'a z niedowierzaniem, potem odruchowo dotknęła jego skroni. - Coś ty zrobił z włosami? - Przyciąłem je - odparł Marlette, przesuwając dłonią po świeżym jeżyku. - Salwador to raczej konserwatywny kraj. Gdybym pojechał tam, wyglądając jak Axel Rose, zwracałbym tylko na siebie niepotrzebną uwagę. - Od kiedy pamiętam, zawsze nosiłeś długie włosy. Trzeba mi trochę czasu, żeby się do tego przyzwyczaić - skinęła mimowolnie głową, taksując wzrokiem jego wojskową fryzurę. - Zdecydowanie wyglądasz teraz bardziej dystyngowanie. - Cieszę się, że ci się podoba - odciął się kpiarskim tonem Marlette. - Dokładnie tak - uśmiechnęła się z przekorą. - Jesteś już po odprawie? - zapytał. Nicole kiwnęła głową. - A ty? - Tak - spojrzał na zegarek. - Mój lot będzie wywołany w ciągu pół godziny. - Widziałeś? - obróciła gazetę w jego stronę, stukając palcem w artykuł. - AfTa, kupiłem po drodze. - Wskazał na jej pusty kubek. - Jeszcze jedną kawę? - To już moja trzecia dziś rano - odparła, wyjmując papierosa z paczki na stole. Zapaliła. - Tyle mi starczy. - Jak chcesz. Ja sobie kupię. - Marlette oddalił się w stronę automatu. Kiedy wrócił, niósł przed sobą tackę z kawą i drożdżówką z jabłkiem. Usiadł, sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej skrawek papieru, który podał Nicole. - To adres sierocińca w San Salvador. Kieruje nim ojciec Bernard Coughlin. Rozmawiałem z nim w nocy. Zgodził się być naszym łącznikiem. Zapoznałem go szczegółowo ze sprawą, więc możesz z nim rozmawiać otwarcie. - A co z facetem, którego Pruitt wyznaczył na naszego łącznika? - zainteresowała się Nicole. - Nie ufam Pruittowi - powiedział bez ogródek. - A ojcu Coughlinowi ufasz? .- Powierzyłbym mu własne życie. Jest jedyną osobą w całym Salwadorze, której ufam. Oczywiście i tak będziemy musieli działać za pośrednictwem człowieka Pruitta, choćby po to, by uniknąć podejrzeń, że wykorzystujemy Coughlina. Zamieszkam u niego, gdy tylko dotrę do San Salvador, ale jeżeli będziesz miała mi coś ważnego do zakomunikowania, przekazuj to przez Coughlina. Zapamiętaj ten adres, a kartkę zniszcz. Jeżeli Dennison każe przeszukać twój pokój podczas twojej nieobecności, co jest prawie pewne, nie może się dowiedzieć, że Coughlin ma z nami cokolwiek wspólnego. - Zgoda. Rozumiem, że to on się ze mną skontaktuje? - Tak. Tyle że nie wiem, kiedy. Jeśli zajdzie potrzeba nagłego skontaktowania się ze mną, udaj się pod ten adres. Tam go zastaniesz. - Skąd się znacie? - zapytała. - To temat na dłuższą rozmowę. - Tak jak powód twojej deportacji. Do tej pory mi nie powiedziałeś, co było jej przyczyną. - Nie chcę o tym rozmawiać, dobra? - rzucił Marlette i odgryzł spory kawał drożdżówki, sygnalizując w ten sposób zmianę tematu. - Dobra - zgodziła się, wzruszając lekko ramionami. Uporawszy się z ciastkiem, Marlette pociągnął łyk kawy i spojrzał na Nicole. - Co słychać u twojego ojca? W dalszym ciągu uzbraja wszystkie wojujące grupy w Afryce? - Nie żyje, Rick - odparła cicho. Marlette pochylił się i dotknął jej ramienia. - Przepraszam. Wiem, jak bardzo byłaś z nim związana. Co się stało? - Był na pokładzie helikoptera zestrzelonego nad północnym Sudanem. Nikt nie przeżył. Nigdy nie ustalono, kto odpowiada za ten atak, ale maszyna wiozła kilku starszych oficerów, więc władze przypisały to rebeliantom. Ja nie jestem równie przekonana. Później paru starych sudańskich znajomych ojca sugerowało w dość zawoalowany sposób, że to on mógł być celem. Lecz to tylko plotki. Minęły już cztery lata, więc pewnie nigdy się nie dowiem, co tak naprawdę się wydarzyło. - Bardzo szanowałem twojego ojca - powiedział Marlette, przerywając milczenie. - Z wzajemnością. Wiesz o tym. Miał o tobie bardzo dobrą opinię, Rick. Myślę, że nigdy nie wybaczył mi tego, że cię opuściłam. O Bobie zaś nie wyrażał się najpiękniej; było to bardzo widoczne, kiedy przyjechał na wesele. - Kinnard wywoływał taką reakcję u wielu ludzi - stwierdził Marlette bez goryczy w głosie. - Czy twój ojciec zdążył zobaczyć twoją córkę? - Tak - odparła z uśmiechem. - Przyjechał do mnie, kiedy Michelle miała dopiero parę miesięcy. Był taki przejęty, gdy pierwszy raz wziął ją na ręce. Własna wnuczka. Nie sądzę, by przypuszczał, że doczeka dnia, w którym się ustatkuję i założę rodzinę. - Potrafię go zrozumieć. Zawsze byłaś przebojowa i niezależna, nawet gdy wróciliśmy razem do Stanów. Nigdy nie potrafiłem wyobrazić sobie ciebie w roli matki. Wiele się zmieniło od tamtego czasu. - Wiele - przyznała, uśmiechając się w zamyśleniu. Marlette dokończył kawę, odstawił kubek na tackę i odsunął ją na bok. - Małe ostrzeżenie, Nicole. Bądź bardzo ostrożna przy Peterze Dennisonie. Pruitt wydawał się pewny, że facet nie jest zamieszany w ten antyrządowy spisek. Ja nie jestem całkowicie przekonany. Nie z jego przeszłością. - Dlaczego tak mówisz? - Dennison od niepamiętnych czasów był zagorzałym zwolennikiem prawicy. Jest członkiem Western Goals Institute, fanatycznie antykomunistycznej organizacji z siedzibą w Londynie. Uważają się zajntelektualne zaplecze prawicy. Można chyba tak to ująć. Jednym z dawnych przewodniczących tej organizacji był nieżyjący już Roberto D'Aubuisson, założyciel partii Arena w Salwadorze. W chwili jej stworzenia Arena uważana była za jedną z najbardziej faszystowskich partii Ameryki Środkowej. D'Aubuisson był też patronem szwadronów śmierci. To właśnie D'Aubuisson wskazał Dennisona jako potencjalnego członka Western Goals Institute. Kiedy przebywałem ostatni raz w Salwadorze, najlepszym przyjacielem Dennisona był major Hector Amaya, oficer z batalionu Atlacatl Gwardii Narodowej, elitarnej jednostki armii salwadorskiej. Mówiono też, że Amaya ma ścisłe powiązania ze szwadronami śmierci. W szczególności miał być pośrednikiem między armią a cieszącym się złą sławą UGB, Unión Guerrera glanca - Związkiem Białych Wojowników - który w owym czasie był najbardziej znienawidzonym ze wszystkich szwadronów śmierci. Teraz rozumiesz już, z jakimi ludźmi mamy do czynienia. A z tego, co przekazał mi wczoraj Coughlin, wynika, że Dennison wciąż żyje w dobrej komitywie z wojskowymi. Coughlin utrzymuje też, że co najmniej dwaj członkowie rady nadzorczej agencji ochrony Dennisona to byli oficerowie batalionu Atlacatl z kontaktami zarówno w partii Arena, jak i w szwadronach śmierci. Po prostu nie kupuję kitu, jaki sprzedał nam Pruitt. Jeżeli prawicowy kartel przygotowuje spisek mający na celu obalenie rządu i zastąpienie go juntą wojskową, Dennison musi tkwić w tym po uszy. Głowę za to daję. - Dlaczego Pruitt miałby nas okłamywać? - zapytała Nicole. - Nie myślisz chyba, że CIA jest w to zamieszana? - W kontaktach z Langley wszystko jest możliwe - odparł Marlette. - Pamiętaj, co powiedziałem ci o Dennisonie. Nie daj mu się zauroczyć, ponieważ pod przyjazną fasadą kryje się podstępny skurwysyn o zimnym sercu. W drodze do celu nie cofnie się przed niczym. Pamiętaj o tym. Rozmowę przerwała zapowiedź z głośników, że lot American Airlines do Tegucigalpy rozpoczyna przyjmowanie pasażerów. - To mój - oznajmił Marlette, odsuwając krzesło i wstając. Nicole zgasiła papierosa, podniosła się i objęła mocno Marlette'a. - Uważaj na siebie, Rick. Marlette tylko skinął głową, podnosząc swoją wytartą torbę. - Rick?! - zawołała za nim, gdy ruszył w stronę wyjścia. - Dziękuję. - Nie pochlebiaj sobie, Nicole. Nie robię tego dla ciebie - odparł szybko. - Robię to wyłącznie dla pieniędzy. Ostatni rzut kości, by pospłacać długi i raz na zawsze rzucić ten cholerny interes. Ale nie bój się, znajdę twojego dzieciaka. Nie chciałbym przepuścić tych stu patyków. Odprowadziła go wzrokiem do drzwi, a potem powoli opadła z powrotem na krzesło. Zapomniała już, jak łatwo przychodziło mu zadawanie jej bólu swymi zjadliwymi uwagami. Tej strony Jego charakteru nigdy w pełni nie pojmowała. Choć próbowała z nim o tym porozmawiać, kiedy jeszcze mieszkali razem, nigdy jej tego nie wytłunaczył. To sprawiło, że wypracowała swą własną teorię, założyła, że jest to mechanizm obronny, do którego ucieka się, gdy uczucia wymykają mu się spod kontroli. Czyżby wciąż coś do niej czuł, nawet po tym, jak go opuściła? Ta myśl zaskoczyła ją przez moment. Czy miało to jakieś znaczenie? Chociaż starała się wyperswadować sobie, że tak nie jest, nie ulegało wątpliwości, że jakaś jej część nigdy nie przestała go kochać. A gdy ujrzała go wczoraj w barze Rosewood, te ukryte uczucia zbudziły się, by ją nękać. Szybko przegnała tę myśl z głowy. Między nimi wszystko skończone. A może...? - Co? Spojrzała niepewnie na stojącego przy stoliku biznesmena w szarym garniturze. - Przepraszam, mówił pan coś? - zwróciła się do niego. Mężczyzna uśmiechnął się. - Powiedziała pani "To koniec?", kiedy przechodziłem obok pani stolika. Nie byłem pewien, czy to pytanie jest skierowane do mnie. ' Nicole poczuła, że jej twarz przybiera odcień purpury ze wstydu. Przycisnęła dłoń do ust, by zdusić nerwowy chichot. - To ja przepraszam. Musiałam rozmyślać na głos. - I jak? - zapytał mężczyzna. - To już koniec? - Nie wiem - wzruszyła ramionami, a potem cień uśmiechu wypłynął na jej usta. - Ale mam nadzieję, że nie. Obsesją Warrena van Horna była punktualność. Kiedy tylko było to możliwe, regulował swe życie z zegarkiem w ręku. Kosztowało go to dwa małżeństwa, i nawet trójka jego dzieci musiała dostosować się do trybu życia, jaki im narzucał podczas rodzinnych wizyt w Waszyngtonie. Obsesję tę zrodziła trzydziestopięcioletnia wybitna kariera w Armii Stanów Zjednoczonych. Kiedy skuszono go wreszcie do opuszczenia sił zbrojnych, a dokonał tego jego bliski przyjaciel, ówczesny dyrektor CIA, był trzygwiazdkowym generałem. Zwerbowano go do Langley, gdzie służył w sekcji kontrwywiadu, później stanął na czele Dyrektoriatu do Spraw Operacyjnych, a gdy do Białego Domu wprowadziła się nowa administracja, awansował na dyrektora Agencji. Jego nominacja bez wątpienia należała do kontrowersyjnych: wielu ludzi w wywiadzie uważało, że jego doświadczenie i umiejętności nie predestynują go do objęcia tak kluczowego stanowiska. Pracując pilnie i niezmordowanie, nie czynił sekretu z tego, że wiele musi się jeszcze nauczyć, i po czterech miesiącach sprawowania urzędu nie dostarczył jeszcze swym krytykom amunicji, którą mogliby wykorzystać przeciw niemu. Jego spojrzenie przeniosło się ze ściennego zegara na czerwony aparat szyfrowanej linii telefonicznej na biurku. Rozmówca się spóźniał. Skoncentrował więc uwagę na czytanym właśnie dokumencie. Gdy skończył, postawił parafkę na ostatniej stronie, po czym wsunął dokument do teczki, którą umieścił w jednej z trzech szufladek, ustawionych w równej odległości od siebie na biurku. Wojskowa dokładność. Ponownie spojrzał na zegar. Dwie minuty spóźnienia. Nie denerwował go wyłącznie fakt, że ma do czynienia ze spóźnieniem. Jego rozmówca był zwykle godny zaufania. Bardzo punktualny. Co go więc powstrzymywało? Coś mu się stało? Poprawiając się nerwowo w fotelu, zastukał z niecierpliwością palcami po biurku, starając się zmusić telefon do zadzwonienia. Dwie i pół minuty. Przysunął bliżej kolejną teczkę i otworzył ją. Gdy rozległ się charakterystyczny sygnał czerwonego telefonu, podniósł głowę. Zamknąwszy teczkę i zakręciwszy pióro, odsunął je na bok i podniósł słuchawkę. Rozmówca przedstawił się, używając kodu. - Spóźniłeś się - warknął van Horn. - Tylko parę minut. - Ziarnko do ziarnka - odparował van Horn. - Przepraszam, to się już nie powtórzy - odparł głos z rezygnacją. - Mówi ci coś nazwisko Richard Marlette? - zapytał van Horn. - Pewnie, to amerykański najemnik, którego deportowano... - Tak, tak - przerwał mu zirytowany van Horn. - Wygląda na to, że jest w drodze do Salwadoru. Ludzie śledzący Alexa Pruitta widzieli, jak wchodził dwukrotnie do mieszkania Marlette'a. Za pierwszym razem był tam z Nicole Auger. Potem przyszedł sam. - A co ona ma wspólnego z Marlette'em? - Parę lat temu byli kochankami - wyjaśnił van Horn. - Świat jest mały - odparł pogardliwie jego rozmówca. - I sądzi pan, że Pruitt zwerbował Marlette'a, by ten odzyskał taśmę Kinnarda? - Uważam, że to część jego zadania - odrzekł van Horn. - Ale przypuszczam, że głównym powodem wciągnięcia w to Marlette'a jest załatwienie Jaysona. Jak wiesz, Jayson pracował kiedyś dla Pruitta, jako zabójca. Lecz teraz, skoro zaczął działać na własną rękę, stanowi dla Pruitta zagrożenie. Wie zbyt wiele o "nielegalnych" operacjach, w jakie Pruitt był zamieszany. Dlaczego by więc nie użyć Marlette'a, by upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu? W ten sposób Pruitt zatrze za sobą ślady. A przynajmniej tak uważa. - To ma sens. Kiedy przylatuje Marlette? - Opuścił Nowy Jork dziś rano - odpowiedział van Horn. - Kraj przeznaczenia: Honduras. - Co oznacza, że zostanie przeszmuglowany przez granicę do Salwadoru. Nie ma znowu tak wielu miejsc, w których mógłby tego dokonać, nie narażając się na groźbę wykrycia. Mogę nasycić te rejony moimi ludźmi. Nie zdoła się im wymknąć. - Nie, daj mu jak najwięcej pola do manewru. Upewnij się tylko, że twoi ludzie nie spuszczają go z oczu. A jeśli wpakuje się w kłopoty z władzami, ty masz go z nich wydostać. - To szaleństwo! Jak, do cholery, mam im wcisnąć coś takiego? - Jestem pewien, że coś wymyślisz - odparł van Horn. - Za to ci płacę. - Gdyby się dowiedzieli, że pracuję dla Langley... - Na razie się nie domyślili, prawda? - przerwał mu van Horn. - Dlaczego chronimy Marlette'a, na rany Chrystusa? - Ponieważ w chwili obecnej jest moim piątym asem w rękawie - powiedział van Horn. - Wiesz, że przez dwa ostatnie miesiące Alex Pruitt był w Langley obiektem tajnego dochodzenia. Jeżeli Marlette załatwi Jaysona, dostaniemy dokładnie to, czego nam trzeba, by założyć Pruittowi stryczek na szyję. Jestem pewien, że zdołamy nakłonić Marlette'a do złożenia zeznań przeciw Pruittowi, jeżeli dostanie do wyboru wolność albo dwadzieścia lat w San Quentin. Zgodzisz się chyba, że w takiej sytuacji uzna wagę moich argumentów. - Wszystko pan sobie przygotował, prawda? - Alex Pruitt jest nie tylko zepsuty do szpiku kości; mówi się też o nim jako o przyszłym dyrektorze w Langley - odciął się rozzłoszczony van Horn. - Potrafisz sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby podobna korupcja sięgnęła najwyższego szczebla? Oczywiście nie oczekuję, by nasza organizacja była nieskazitelnie czysta, ale kiedyś trzeba powiedzieć stop. Wolę raczej smażyć się w piekle, niż pozwolić Alexowi Pruittowi na podważanie mego autorytetu. - Rozumiem, proszę pana. - Chwila przerwy. - A jeżeli to coś większego niż tylko zamach na Jaysona? - Co sugerujesz? - Marlette to snajper. Z tego, co wiemy, jeden z najlepszych. A sam pan powiedział ostatnim razem, że podejrzewa pan Pruitta o jakieś związki ze spiskowcami planującymi obalenie rządu. - Jeżeli taki spisek istnieje - przypomniał mu van Horn. - Co do udziału w nim Pruitta, mam nadzieję, że uzyskamy potwierdzenie tych przypuszczeń dzięki taśmie Kinnarda. Ale muszę przyznać ci rację. Przy swoich uzdolnieniach Marlette niewątpliwie byłby doskonałym zamachowcem. - Dokładnie. - Jeżeli Pruitt zwerbował go jako zabójcę, będzie to jeszcze jeden argument przeciw niemu - zauważył van Horn. - A jeśli zadaniem Marlette'a jest zabicie prezydenta? To mój kraj i zdecydowanie nie chcę, by władzę na powrót przejęło wojsko. - Twój kraj? - prychnął van Horn. - A gdzie był twój lojalny patriotyzm, kiedy Langley regularnie deponowało pieniądze na twoim koncie w Szwajcarii? Te dwie rzeczy nie idą z sobą w parze. - To co innego - usłyszał oschłą odpowiedź. - Pracujesz dla Langley i lepiej o tym nie zapominaj - warknął van Horn. - A jeżeli ci się to nie podoba, zawsze możemy zakończyć nasz układ, informując twoich kolegów, że sprzedawałeś ich przez ostatnie parę lat. Na pewno mieliby ci coś do powiedzenia, prawda? - Pan naprawdę jest gotów pozwolić, by ten kraj pogrążył się na powrót w anarchii, tylko po to, by uzyskać dowody umożliwiające wniesienie aktu oskarżenia przeciw Alexowi Pruittowi? - Widzę, że nareszcie się rozumiemy - powiedział lodowatym tonem van Horn, zanim odłożył słuchawkę. 4 Nicole obudziła się wystraszona, gdy steward potrząsnął delikatnie jej ramieniem. - Schodzimy do lądowania - powiedział, uśmiechając się przyjaźnie. - Proszę zapiąć pasy i podnieść oparcie fotela do poprzedniej pozycji. - Musiałam się zdrzemnąć podczas filmu - stwierdziła Nicole, przecierając sennie oczy, po czym zdjęła z głowy słuchawki i schowała je w kieszeni na oparciu fotela przed nią. - Prawdę mówiąc, zasnęła pani w parę minut po ściemnieniu świateł - poinformował ją steward. - Próbowałem zdjąć słuchawki, ale trzymała pani na nich rękę, więc uznałem, że najlepiej będzie pozostawić je na głowie. - Dziękuję - odparła Nicole, zapinając klamrę pasa. - Proszę bardzo - powiedział uprzejmie i odszedł w głąb kabiny. Wciąż czując zmęczenie, Nicole cieszyła się, że udało się jej wreszcie złapać nieco snu. Bardzo tego potrzebowała! Założyła ciemne okulary i wyjrzała przez okno kabiny. Małe grupki jasnych, pierzastych chmur dryfowały po głęboko błękitnym niebie, rzucając niekształtne cienie na urozmaiconą powierzchnię, rozpostartą w dole na podobieństwo gigantycznego zielono-brązowego koca w kratę. Widok ten zapierał dech w piersiach, więc Nicole przycisnęła twarz do szyby, by lepiej widzieć. Gdzieś tam była Michelle. Ta myśl w dziwny sposób dodałajej otuchy i wciąż jeszcze cieszyła się nią, gdy boeing 747 zaczął schodzić w stronę pasa startowego i pilot wykonał nieomal idealny manewr lądowania. Kiedy samolot kołował wolno w stronę budynków portu lotniczego, kapitan poinformował pasażerów, że temperatura w San Salvador wynosi trzydzieści pięć stopni Celsjusza, a wilgotność powietrza jest znaczna. Samolot dotarł już do terminalu, gdy rozległo się kolejne obwieszczenie, najpierw po angielsku, a potem po hiszpańsku. - Pani Nicole Kinnard jest proszona o skontaktowanie się z członkiem załogi. Nicole dała znak stewardowi i została poproszona o pozostanie w fotelu, dopóki nie wysiądą pozostali pasażerowie. Ktoś wejdzie na pokład, by osobiście ją powitać, lecz gdy Nicole spytała, kto to będzie, steward wzruszył jedynie ramionami w niemym geście przeprosin i stwierdził, że tyle tylko mu powiedziano. Nicole domyślała się, kim może być ów ktoś: Dennison. Kto inny mógłby to być? Zwróciła oczy w stronę budynku portu lotniczego. Na dachu jaskrawoczerwone litery głosiły wyraźnie: SALWADOR-Przed trzema dniami nie potrafiłaby chyba zlokalizować Salwadoru bez pomocy atlasu. Teraz to, czego nie wiedziała o jego historii, gospodarce i polityce, nie było warte poznawania. Zapewne miała większe pojęcie o tym kraju niż większość podróżujących wraz z nią Salwadorczyków. Ironia tej sytuacji nie uszła jej uwagi. Uśmiechnęła się przelotnie do salwadorskiego małżeństwa zajmującego miejsca obok niej, gdy ci podnieśli się, by zabrać podręczny bagaż ze skrytki nad ich głowami. Oboje odpowiedzieli jej obojętnymi spojrzeniami, pośpiesznie przyłączając się do pasażerów podążających w stronę wyjścia. Nagle poczuła się osamotniona. I bezbronna. Czyżby to była matczyna reakcja na myśl o tym, przez co musiała przejść Michelle w ciągu ostatnich paru dni? Ta refleksja błyskawicznie wyparowała jej z głowy, gdy dostrzegła białego mercedesa przecinającego płytę lotniska i podjeżdżającego do ruchomych schodów. Przez matowe, ciemne szyby nie była w stanie dostrzec, kto siedzi w środku. Nic się nie działo, dopiero gdy ostatni pasażerowie wysiedli, otwarły się drzwi od strony kierowcy i wyłonił się krępy Salwadorczyk. Ubrany był na sportowo, w koszulę z rozpiętym kołnierzykiem i flanelowe spodnie. Spojrzał na strumień pasażerów kierujących się w stronę terminalu, potem otworzył tylne drzwi samochodu. Nicole stwierdziła, że pochyla się nerwowo w oczekiwaniu. Natychmiast rozpoznała mężczyznę, który wysiadł z mercedesa - widziała go już na zdjęciu w mieszkaniu Marlette'a. To był Dennison. Miał na sobie luźny biały garnitur, jasnobłękitną jedwabną koszulę i granatowy krawat. Przesunął dłonią po lśniących od żelu włosach i ruszył w kierunku schodów. Nicole straciła go z oczu. Wyjęła torbę ze skrytki i przysiadła na skraju fotela od strony przejścia, czekając na pojawienie się Dennisona. Po kilku sekundach wszedł do kabiny pasażerskiej i zamienił parę słów ze stewardem, który wskazał Nicole. Dennison podszedł do miejsca, w którym siedziała. - Pani Kinnard? - Auger - poprawiła go Nicole. - Po rozwodzie wróciłam do panieńskiego nazwiska. - Oczywiście - odparł Dennison z przyjaznym uśmiechem. - Pani pozwoli, że się przedstawię. Nazywam się Peter Dennison. Być może już pani o mnie słyszała. - A powinnam? - zapytała Nicole, niechętnie ściskając wyciągniętą dłoń Dennisona. Zarówno Rick, jak i Pruitt polecili jej udawać przy pierwszym spotkaniu, że nic o nim nie wie. - Mamy chyba wspólnego znajomego - powiedział Dennison. - Richarda Marlette'a. Myślałem, że może o mnie wspominał. - Nie - odrzekła szybko. - Rozumiem - odparł Dennison. - To bez znaczenia. Prezydent poprosił mnie, bym osobiście pomagał pani w poszukiwaniach pani córki. Prosił też, bym przekazał pani wyrazy najszczerszego ubolewania z powodu straty męża. Ja również się do nich dołączam. Znałem Boba. Był dobrym dziennikarzem. - Ale beznadziejnym ojcem - skontrowała Nicole. - Niech się pani nie martwi, pani Auger, znajdziemy pani córkę - zapewnił ją pośpiesznie Dennison. - Tylko jak długo to potrwa? - zapytała sucho Nicole. - Robimy wszystko, co w naszej mocy, by ją odnaleźć, pani Auger - zaczął wyjaśniać Dennison. - Przefaksowaliśmy jej zdjęcie do wszystkich komisariatów policji i baz wojskowych. Osobiście też wybrałem setkę najlepszych ludzi, którzy koordynują poszukiwania z polowych punktów dowodzenia, zorganizowanych we wszystkich miastach kraju. I wreszcie powiadomiliśmy odpowiednie władze we wszystkich sąsiednich państwach o zaginięciu pani córki. Proszę mi wierzyć, pani Auger, jej odnalezienie jest wyłącznie kwestią czasu. - Wyciągnął z kieszeni kopertę i podał ją Nicole. - Poproszono mnie, bym to pani wręczył. To list od prezydenta, potwierdzający moją tożsamość i to, że polecono mi udzielić pani wszelkiej możliwej pomocy podczas pobytu w Salwadorze. Nicole otworzyła kopertę i przeczytała włożone do niej pismo, skreślone odręcznie na oficjalnym prezydenckim papierze listowym. Po przeczytaniu złożyła je na powrót i schowała do torebki. - Dlaczego przyjechał pan na lotnisko, a nie do hotelu? - Na nasze nieszczęście prasa zdążyła już wpaść na trop tej historii; nie muszę pani mówić, do czego są zdolni dziennikarze w pogoni za materiałem na pierwszą kolumnę. Czekają na panią w budynku portu lotniczego, licząc na wywiad, po tym jak przejdzie pani przez kontrolę celną. - A jeżeli to im się nie powiedzie, po prostu pojadą do hotelu i tam się na mnie zaczają. - Właśnie dlatego pozwoliłem sobie anulować pani rezerwację w Sheratonie. Mam rezydencję dla gości, którą oddaję pani do dyspozycji. Położona jest w San Benito, jednej z bardziej ekskluzywnych dzielnic San Salvador. Zawsze podejmuję tam moich klientów, a także potencjalnych klientów, kiedy przyjeżdżają do miasta w interesach. - A czym się pan zajmuje? - zapytała Nicole. - Prowadzę w San Salvador agencję ochrony mienia - odparł Dennison i sięgnął po stojącą na podłodze podręczną torbę, uprzedzając Nicole o ułamek sekundy. - Pani pozwoli. - A co z resztą mojego bagażu? - Poleciłem, by dostarczono go wprost do domu. Proszę się też nie martwić celnikami: dopilnuję, by pani paszport został zalegalizowany, kiedy się już pani rozgości. - Jak to możliwe, by obywatel amerykański był w tak zażyłej komitywie z prezydentem Salwadoru? - zainteresowała się Nicole, podążając za Dennisonem w stronę wyjścia. - Miałem to szczęście, że w latach osiemdziesiątych udało mi się nawiązać wiele znaczących kontaktów podczas mojego przydziału do amerykańskiej ambasady w San Salvador - odpowiedział Dennison. - Zakochałem się w tym kraju i kiedy zaproponowano mi kontynuowanie kariery dyplomatycznej w jednej z ambasad w Europie, postanowiłem tu zostać na stałe. To właśnie wówczas wpadłem na pomysł założenia własnej agencji ochrony. Jak już wspomniałem, dysponowałem odpowiednimi kontaktami, reszta była jedynie sprawą odpowiedniej reklamy. Jako były dyplomata miałem w tym niezłą wprawę. Piekielny upał poraził Nicole, gdy tylko opuściła klimatyzowaną kabinę i stanęła na schodach, lepki, mdlący upał, oklejający ciało ohydną otoczką. Schodząc na płytę lotniska, spływała już potem. Wyjętą z kieszeni jednorazową chusteczką osuszyła czoło i obejrzała się na idącego za nią Dennisona. - Zawsze jest tutaj tak parno? - O tej porze roku, owszem - odpowiedział Dennison, podając torbę kierowcy. - Na panu ten upał wydaje się nie robić wrażenia - stwierdziła ze śladem zawiści w głosie. - Po tylu latach musiałem się w końcu zaaklimatyzować - odparł, podczas gdy kierowca otwierał przed nią tylne drzwi. - W samochodzie jest klimatyzacja. - Chwała Panu - westchnęła Nicole, wsiadając do pojazdu. Dennison usiadł obok niej, a kierowca zamknął za nimi drzwi. Wskazał mały barek alkoholowy, wbudowany w oparcie fotela przed nimi. - Ma pani ochotę czegoś się napić? Może zimnej lemoniady? - Chętnie napiłabym się kawy - podsunęła z nadzieją w głosie. - Obawiam się, że tym artykułem nie dysponuję - odparł Dennison, uśmiechając się przepraszająco. - Wiadomo mi wszakże, że w ambasadzie parzą wyśmienitą kawę. - W jakiej ambasadzie? - zapytała Nicole, nie kryjąc podejrzliwości, gdy samochód ruszył z miejsca. - Przepraszam, chciałem właśnie pani powiedzieć. Amerykański ambasador życzył sobie spotkać się z panią zaraz po pani przybyciu do San Salvador. Oczywiście jeżeli pragnie pani przedtem się odświeżyć, mogę kazać kierowcy zawieźć panią wpierw do domu, ale nie sądzę, by pani bagaż już tam dotarł. Niestety pod tym względem tutejsze służby naziemne ustępują sprawnością tym z JFK czy La Guardii. - Z przyjemnością odwiedzę najpierw ambasadę - odpowiedziała Nicole. Dennison polecił kierowcy po hiszpańsku, by zawiózł ich do ambasady Stanów Zjednoczonych na Avenida Norte w centrum San Salvador. Następnie podniósł oddzielającą ich od kierowcy szybę i wyciągnął ze stojącej na podłodze aktówki szarą teczkę. - W dalszym ciągu nie udało się nam ustalić niczego konkretnego, jeżeli chodzi o zaginięcie pani córki, ale jestem przekonany, że wkrótce nastąpi oczekiwany przez nas przełom. - Otworzył teczkę i obrócił się w stronę Nicole. - Zapoznam panią z naszymi dotychczasowymi osiągnięciami. - Ambasador prosi państwa. Dennison skinięciem głowy podziękował sekretarzowi i podszedł do drzwi wiodących do gabinetu ambasadora. Otwarłszy je, przepuścił przed sobą Nicole, a potem sam wszedł do środka zamykając za sobą drzwi. Mężczyzna po sześćdziesiątce, o srebrzystoszarych włosach i elegancko przyciętym białym wąsie, podniósł się z fotela i wyszedł zza biurka, by ich powitać. - Dobrze cię znów widzieć, Peterze - odezwał się, energicznie ściskając wyciągniętą dłoń Dennisona. - Pana również, panie ambasadorze. Pozwoli pan, że przedstawię panu panią Nicole Auger - oznajmił Dennison, a potem odwrócił się do Nicole. - To ambasador Maxwell Hersch. - Miło mi panią poznać - powiedział Hersch, delikatnie, lecz pewnie ujmując jej dłoń. - Przykro mi z powodu śmierci pana Kinnarda. - Dziękuję - odparła Nicole. - Zechce pani spocząć, panno Auger - Hersch wskazał jeden z dwóch skórzanych foteli stojących przed jego biurkiem. Nicole usiadła, przyglądając się Herschowi obchodzącemu biurko. - Znał pan mojego byłego męża? - Spotkałem go raz czy dwa, gdy pracował jako korespondent na Kapitolu, ale nie sądzę, by można było zakwalifikować to jako znajomość - powiedział z uśmiechem Hersch. Otworzył podzieloną na dwie przegródki srebrną papierośnicę i wyciągnął ją w jej kierunku. - Łagodniejsze papierosy są po lewej stronie - poinformował i ze zdziwieniem ujrzał, że Nicole bierze papierosa z prawej przegródki. - Zaczęłam palić, kiedy miałam piętnaście lat - wyjaśniła, zauważywszy zdumiony wyraz twarzy Herscha. - Mieszkałam w owym czasie w północnej Afryce. Mój ojciec kupował papierosy od libijskiego przemytnika. Były ręcznie zwijane i pamiętam, że smakowały jak smoła. Nie dysponując skalą porównawczą, szybko w nich zasmakowałam. Dlatego teraz palę tylko mocne marki. - Z tego, co czytałem o pani ojcu, wnioskuję, że wśród plemion północnej Afryki był kimś w rodzaju żywej legendy, prawda? - odezwał się Dennison, podając jej ogień. - Chyba tak - odparła Nicole, jako że nigdy dotąd się nad tym nie zastanawiała. Hersch zamknął papierośnicę i odłożył ją na biurko. - Zapoznałem się z zeznaniem, jakie złożyła pani policji w Chicago po zabójstwie Boba Kinnarda, panno Auger. Wydaje się pani przekonana o tym, że go zamordowano... - Bo tak było - wtrąciła. - Mimo że wszystkie dowody wskazują na samobójstwo - dokończył Hersch. - Wiem, co usłyszałam przez telefon - oznajmiła twardo. - A ja pani wierzę - rzekł Dennison, wyciągając z kieszeni marynarki paczkę krótkich cygar. Zapalił jedno i spojrzał na Herscha. - Wiem poza tym, że miejscowa policja również zaczyna się skłaniać ku temu poglądowi. Tak doświadczony dziennikarz jak Bob Kinnard nie przywiózłby tu nagle swojej córki tylko po to, by umieścić ją w ukryciu, a potem popełnić samobójstwo. To nie ma sensu. - Dlaczego nie poinformowano mnie, że policja traktuje okoliczności jego śmierci jako podejrzane? - zapytał stanowczo Hersch. - Rozumie pan bez wątpienia, panie ambasadorze, że śledztwo jest w toku. Oczywiście dopilnuję, by zawiadamiano pana bezzwłocznie, skoro tylko odkryte zostaną nowe dowody. - Dennison zwrócił się teraz do Nicole. - Wczoraj wieczorem prezydent poinstruował szefa służby bezpieczeństwa, by osobiście stanął na czele dochodzenia w sprawie śmierci Boba. Rozmawiałem z nim dziś rano i wiem, że traktuje pani zeznanie znacznie poważniej niż jego poprzednik. Chciałby się z panią jeszcze dzisiaj spotkać. Odpowiada to pani? - Jak najbardziej - zgodziła się Nicole. Nie potrafiła przejrzeć gry Dennisona. Jeżeli Rick miał rację i Dennison należał do kartelu, to przecież w jego interesie leżało to, by policja traktowała śmierć Boba jako samobójstwo. Jeśli rozpoczną się poszukiwania mordercy, istnieje i taka możliwość, że uda im się dojść do Jaysona, co mogłoby na dłuższą metę wyrządzić kartelowi niepowetowane straty. To nie miało sensu, chyba że Dennison nie był częścią spisku. Ale wiedziała, że przeczucia Ricka rzadko się nie sprawdzały, a jej własna intuicja potwierdzała słuszność jego podejrzeń. Dennison całe życie spędził, służąc faszystom. Stało się to wręcz jego obsesją. Gdy zaciągnęła się papierosem, nowa myśl przyszła jej do głowy. Może Dennison sprawdzał ją, czy wie coś o Jaysonie? To było możliwe, jeśli wiedział już o jej wczorajszej wizycie u Ricka. Dennison na pewno był poinformowany o tym, że Jayson pracował niegdyś z Rickiem w Afryce. A jeżeli znał słowa wypowiedziane do niej przez telefon, można było założyć, że domyślił się, iż Rick zna już tożsamość zabójcy Boba. Musiała teraz poruszać się niezwykle ostrożnie, tak by z niczym się nie zdradzić. Jedno potknięcie, nic więcej nie było konieczne... - Pani Auger? Nicole obróciła się szybko do Dennisona, uśmiechając się smutno. - Przepraszam, byłam daleko stąd. - Zauważyłem - odparł Dennison. - Coś panią trapi? - Rozmyślałam właśnie o głosie, który usłyszałam przez telefon - zaimprowizowała pośpiesznie, w myślach złoszcząc się na siebie za to, że straciła panowanie nad sobą. - Czy policja poczyniła już jakieś kroki, by zidentyfikować tego człowieka? Dennison jedynie pokręcił głową. - Przecież w Salwadorze nie może przebywać tak wielu londyńczyków - stwierdziła, nie odrywając spojrzenia od twarzy Dennisona. Pochyliła się i strąciła popiół z papierosa do popielniczki na biurku Herscha. - Istnieje i taka możliwość, że był to kontraktowy zabójca, specjalnie ściągnięty z zagranicy - odparł Dennison. - Policja sprawdza właśnie wszystkie loty z i do Salwadoru w ciągu ostatniego miesiąca. - Uważa pan więc, że Boba uciszono, ponieważ wpadł tutaj na trop jakiejś większej sprawy? - zapytała. - Możliwe - odparł Dennison. - Spekulowanie na temat okoliczności prowadzących do przedwczesnej śmierci Boba Kinnarda wydaje się w chwili obecnej bezcelowe - przerwał milczenie Hersch. - Prawdę poznamy dopiero wtedy, gdy policja umieści na właściwych miejscach wszystkie fragmenty tej układanki. - A ja jestem dogłębnie przekonany, że im się to powiedzie - dorzucił Dennison, wpatrując się w rozżarzony czubek swego cygara. Hersch otworzył leżącą przed nim teczkę i spojrzał na Nicole. - Istnieje pewien powód, dla którego poprosiłem panią tutaj, panno Auger. Zwrócono mi uwagę, że przed kilku laty pani oraz najemnik nazwiskiem Richard Marlette byliście... jak by to ująć, w bliskich stosunkach? - Byliśmy kochankami, jeżeli to chciał pan powiedzieć - oznajmiła otwarcie Nicole. - Coś w tym stylu - odparł zakłopotany Hersch. - Zakładam, że wiadomo pani, iż przebywał on niegdyś na kontrakcie w Salwadorze, szkoląc wojska rządowe? - Tak, powiedział mi o tym. - A powiedział pani, że po upływie sześciu miesięcy od podpisania tego kontraktu został deportowany? - ciągnął Hersch. - Tak. - Nicole zgasiła papierosa i usiadła wygodniej w fotelu, splatając ręce na piersiach. - Dlaczego porusza pan tę sprawę? - By się dowiedzieć, czy wynajęła pani Richarda Marlette'a do pomocy w poszukiwaniach pani córki - wtrącił się Dennison. - Nie - odparła ostro Nicole. Pruitt ostrzegał ją, że jej związek z Rickiem stanie się tematem pytań, lecz nie próbował nawet podsuwać jej gotowych odpowiedzi. Miała opierać się na zdrowym rozsądku i dostosowywać swe reakcje do okoliczności. W jej sytuacji nic innego nie pozostało. - Widziała się z nim pani podczas wizyty w Nowym Jorku? - zapytał Dennison. - A co to pana obchodzi? - oburzyła się. - Proszę o odrobinę wyrozumiałości, panno Auger - odezwał się Hersch pojednawczo. Nicole otworzyła srebrną papierośnicę i wyjęła kolejnego papierosa. - Tak, widziałam się z nim - powiedziała w końcu, wiedząc, że musi się do tego przyznać, gdyż mogli ją widzieć w jego mieszkaniu. - I owszem, próbowałam go zwerbować do pomocy w odnalezieniu Michelle. Nie okazał zainteresowania, nawet po wymienieniu przeze mnie sumy, jaką skłonna byłam opłacić jego usługi. Wtedy właśnie powiedział mi, że deportowano go z Salwadoru. Tyle że nie wspominał za co. - Skłamałbym mówiąc, że mnie to zdziwiło - odezwał się z pogardą w głosie Hersch. - A co to miało oznaczać? - zapytała. Dennison spojrzał na Herscha, potem na Nicole. - Skoro Marlette zdecydował się ukryć to przed panią, nie sądzę, byśmy... - Co, u licha, się stało? - przerwała niecierpliwie. - Mam dość odsyłania mnie od Annasza do Kajfasza. - Uważam, że panna Auger ma prawo się dowiedzieć - powiedział Hersch do Dennisona. - Byłeś tu, gdy go deportowano. Najlepiej będzie, jeżeli to ty opowiesz pani, co się wydarzyło. Dennison podniósł się i podszedł do okna. Odwrócił się do Nicole. - Jak już pani wie, Marlette przybył tu, by szkolić rządowych żołnierzy. To przynajmniej zawierał jego kontrakt. Kilkakrotnie spotkałem się z Marlette'em podczas jego pobytu i zawsze robił na mnie wrażenie cholernie dobrego żołnierza. Tyle że psychicznie był co najmniej niestabilny. Intensywnie pił i bawił się narkotykami. Łagodnymi, to prawda, ale narkotyki pozostają narkotykami. Prędzej czy później skusić go musiał mroczny świat szwadronów śmierci. Wielu zagranicznych najemników wpadło w tę samą pułapkę. Płacono im trzy do czterech razy więcej, niż otrzymywali od rządu za szkolenie Gwardii Narodowej. Bogaci właściciele ziemscy, ochraniani przez te szwadrony, z chęcią przystawali na tak ogromne sumy w zamian za święty spokój. Marlette skumał się z dwoma innymi amerykańskimi najemnikami, szkolącymi wówczas najprzeróżniejsze szwadrony śmierci. Wydawało mu się chyba, że skoro kraj pogrążony jest w wojnie, on sam stoi jakby ponad prawem. Pił coraz więcej. Wentyl bezpieczeństwa puścił w końcu podczas pewnego przyjęcia. Zgwałcił dwunastoletnią dziewczynkę. Tamci dwaj Amerykanie próbowali go powstrzymać, więc ich zastrzelił. Obaj zginęli na miejscu. Potem zabił i dziewczynkę. Była córką jednego z najbardziej wpływowych magnatów kawowych Salwadoru. Marlette miał ją ochraniać gdyż rodzina obawiała się, że dziewczynka może stać się potencjalnym celem dla FMLN, największej marksistowskiej organizacji partyzanckiej, specjalizującej się w porywaniu dzieci bogatych salwadorczyków. Został aresztowany, lecz rząd nie chciał wytaczać mu procesu w obawie, że mogłoby wyjść na jaw, iż szkolił zarówno Gwardię Narodową, jak i szwadrony śmierci. Nie orientuję się, ile wie pani o wojnie domowej w tym kraju, pani Auger, lecz władze zawsze powtarzały zagranicznym dziennikarzom, że nie ma nic wspólnego ze szwadronami śmierci. Oczywiście nie było to prawdą, ale taka była wówczas oficjalna wersja. Cóż, usłyszeliśmy o tej sprawie w ambasadzie i natychmiast zagroziliśmy, że doprowadzimy do przekształcenia się jej w międzynarodowy incydent, o ile Marlette nie będzie miał uczciwego procesu. Wtedy zdecydowano się na kompromis. Marlette został deportowany z powrotem do Stanów, zapowiedziano mu wszakże, że jeżeli kiedykolwiek powróci do Salwadoru, stanie przed sądem oskarżony o zamordowanie tamtej dziewczynki. - To właśnie Peter interweniował na korzyść Marlette'a - zaznaczył Hersch, wskazując na Dennisona. - Dosłownie godziny dzieliły Marlette'a od ostatniego w życiu spotkania ze szwadronem śmierci, gdy Peter wydostał go z tego kraju. Nicole przeniosła spojrzenie z Herscha na Dennisona, powoli kręcąc głową, niezdolna uwierzyć w to, co usłyszała. - Naprawdę chcecie panowie, bym uwierzyła, że Rick zgwałcił i zamordował dwunastoletnią dziewczynkę? Pierwsza przyznam, że Rick bywał czasami skończonym skurwysynem, ale wiem także, że nigdy nie zrobiłby niczego podobnego. Nigdy. Hersch poklepał leżącą przed nim teczkę. - W środku znajdują się zeznania kilkunastu świadków, obecnych na tamtym przyjęciu. - Nie obchodzi mnie, czy jest tam zeznanie samego prezydenta. Wiem, że Rick nie jest zdolny do zrobienia czegoś podobnie odrażającego - przerwała mu ostro Nicole z ogniem w oczach. - Najwyraźniej wrobiono go od samego początku. Trudno mi uwierzyć, że ambasada amerykańska mogła być tak łatwowierna. - Mogę panią zapewnić, że tak właśnie się stało, panno Auger - zjeżył się oburzony Hersch. - Alkohol i narkotyki to bardzo niebezpieczna mieszanka, pani Auger - zauważył Dennison. - A gdy przebadano Marlette'a, w jego krwi wykryto zarówno jedno, jak i drugie. - Dobrze wiem, jak zachowuje się pijany Rick. Staje się potulny, nie gwałtowny. Wiem też, co się z nim dzieje, kiedy się naćpa. Chryste, wypaliliśmy wspólnie dosyć haszu, by się tego dowiedzieć. Na pewno nie zamieniało go to w psychopatycznego gwałciciela. - Jego wina nie ma tu większego znaczenia - wtrącił Hersch, uniesieniem dłoni uciszając Nicole, zanim zdążyła zareagować. - Zastanawiamy się tutaj, czy jest wystarczająco głupi, by wracać do Salwadoru po tym, co wydarzyło się pięć lat temu. Jeżeli tak uczyni, tym razem będzie zdany na własne siły. Ambasada nie będzie mogła interweniować w razie jego aresztowania. Pozostanie na łasce sądu. A jeżeli trafi w nieodpowiednie ręce, niech Bóg ma go w swojej opiece. Mówi się, że ojciec dziewczynki nie cofnął nagrody za głowę Marlette'a. A na takie pieniądze skusi się wielu. - Już panu powiedziałam, że Rick nie był zainteresowany moją propozycją - odparła Nicole, starając się, by niepokój ściskający żelazną pięścią jej żołądek nie zabrzmiał w jej głosie. - Dla jego dobra mam nadzieję, że się pani nie myli, panno Auger - powiedział Hersch, zamykając teczkę na biurku i wstając. - Cóż, dziękuję za spotkanie. Oczywiście nie muszę nawet wspominać, że jeżeli będzie pani czegoś potrzebowała podczas swego pobytu w Salwadorze, proszę bez wahania kontaktować się ze mną w ambasadzie. Zależy nam na równi z władzami salwadorskimi, by połączyła się pani ze swoją córką tak szybko, jak to tylko możliwe. - Nie wątpię w to - odparła Nicole bez większego przekonania, niechętnie podając Herschowi rękę. - Peter, czy mogę zamienić z tobą parę słów, zanim wyjdziesz? - zawołał Hersch, gdy Dennison odprowadzał Nicole do drzwi. Dennison odczekał, dopóki Nicole nie wyjdzie z pokoju, następnie zamknął za nią drzwi i odwrócił się do Herscha. - No i? - Co o niej myślisz? - zapytał Hersch, wracając na fotel. - Bystra - odparł Dennison bez wahania. - Sądzisz, że była z nami szczera co do Marlette'a? Dennison wcisnął ręce do kieszeni i podszedł do okna. - Wydaje mi się, że tak - powiedział w końcu. - Nie musiała nam mówić, że widziała się z Marlette'em w Nowym Jorku. Skąd mielibyśmy o tym wiedzieć? Hersch złożył dłonie, przykrywając nimi nos i usta, i zamyślił się z oczyma utkwionymi w drzwiach. Po chwili opuścił ręce i spojrzał na Dennisona. - Nie jestem przekonany. Z tego, co czytałem na temat Marlette'a, wynika, że taki właśnie kontrakt skłonny by był zaakceptować. Wydaje się, że życie na krawędzi jest mu niezbędne. Cóż to by było za wyzwanie! Zwłaszcza gdyby udało mu się wydostać z Salwadoru tę dziewczynkę. Traktowałby to jak osobiste zwycięstwo, prawda? - Gdyby wrócił, wykazałby się bezdenną głupotą - odparł Dennison. - Wie, co by się z nim stało. - Powiedziałbym, że zależy to od tego, kto pierwszy do niego dotrze. Dennison odwrócił się do Herscha. Zmarszczył czoło. - To znaczy? - zapytał. - Jeżeli aresztują go władze, najprawdopodobniej zostałby ponownie deportowany. Nikt nie chciałby rozgrzebywać przeszłości, szczególnie że jakiekolwiek postępowanie sądowe w oczach międzynarodowej prasy wyglądałoby, choćby i pośrednio, na akceptowanie bezprawnej działalności poprzedniej junty wojskowej. - Hersch powstał i podszedł do Dennisona, nie kryjąc pogardy malującej się na jego twarzy. - Nigdy nie robiłem tajemnicy z tego, że cię nie cierpię, lecz prezydent wybrał ciebie do zajęcia się tą sprawą i muszę to zaakceptować. Udzielę ci wszakże małego ostrzeżenia. Gdyby Marlette wrócił do Salwadoru, dobrze będzie, jeżeli osobiście dopilnujesz, by nic mu się nie stało. Jeśli jego ciało zostanie znalezione w jakimś zaułku, postaram się, byś został wmieszany w to morderstwo. Nie sądzę, by prezydent i twoi wpływowi przyjaciele w rządzie przyjęli to z uśmiechem, a interesom także mogłoby to zaszkodzić, prawda? Nie zrozum mnie źle, pogardzam Marlette'em za to, co uczynił, lecz tobą i tobie podobnymi gardzę jeszcze bardziej. Gdybym był tobą, porozmawiałbym po cichu z twoimi faszystowskimi kumplami w całym kraju, na wszelki wypadek, bo może się zdarzyć, że któryś z nich poczuje nagłą chęć wzięcia prawa we własne ręce. Blady uśmiech wykrzywił wargi Dennisona, nie docierając Wszakże do jego oczu. Te pozostały lodowate i intensywnie przenikliwe. - Dziękuję za ostrzeżenie, panie ambasadorze. Na pewno wezmę je pod uwagę, jeśli zaistnieje taka konieczność. Hersch odprowadził spojrzeniem oddalającego się Dennisona. - Między Bogiem a prawdą mam nadzieję, że ciało Marlette'a zostanie znalezione w jakimś zaułku, bo wtedy wreszcie miałbym coś na ciebie. Udało ci się może wślizgnąć między polityków tego kraju, ale żaden z nich nie widział twojej kartoteki sporządzonej przez CIA od chwili twojego przyjazdu do Salwadoru. - Małe szanse na to, by kiedykolwiek ją ujrzeli, zgadza się? - prychnął Dennison. - Wydaje mi się, że uważana jest za sprawę tak istotną, iż zaklasyfikowano ją jako ściśle tajną. A to dlatego, że zawiera ona także niezwykle delikatne materiały dotyczące tajnych operacji, jakie przeprowadziłem dla Langley i Pentagonu podczas pracy w ambasadzie. Bez wątpienia dosyć delikatne, by wyrządzić CIA poważne szkody, gdyby kiedykolwiek zostały udostępnione do wiadomości publicznej. Niech pan więc nie wprowadza zamieszania, ambasadorze, w Stanach tego nie pochwalą. - Sięgnął do klamki i obejrzał się na Herscha. - Wiem, że ukrył pan gdzieś magnetofon. Uważam, że w pana najlepszym interesie leżałoby wymazanie tej naszej małej wymiany poglądów. Nie sądzę, by w Langley zapanowała radość, gdyby to nagranie dostało się w niepowołane ręce, prawda? 5 Ekskluzywna podmiejska dzielnica mieszkaniowa San Benito leży na stokach El Boqueron, nieczynnego wulkanu o dwóch szczytach, który góruje nad San Salvador, rysujące się wyraźnie na tle nieba. Naszpikowana jest stylowymi butikami sprzedającymi najnowsze dzieła projektantów mody wprost z pokazów w Europie, drogimi restauracjami, oferującymi dania dla smakoszy wszystkich kuchni narodowych, oraz najmodniejszymi klubami nocnymi, gdzie bogaci i sławni tańczą przez całe noce aż do bladego świtu. Większość okazałych posiadłości w tej dzielnicy ochraniają kamery skryte za wysokimi murami z cegły, zwieńczonymi drutem kolczastym i, w niektórych rezydencjach, ogrodzeniami pod napięciem. Prawie nikt nie śmie pokazywać się tam bez najnowszego modelu mercedesa, BMW czy porsche na podjeździe przed domem. A jednak na peryferiach San Benito rozciągają się jedne z najstraszniejszych mesónes miasta, dzielnice nędzy, w których rzędy prymitywnych domów zbudowanych z przerdzewiałych płyt cynkowej blachy i wypaczonej sklejki powstrzymuje od zawalenia jedynie modlitwa. Te żałosne konstrukcje wznoszą się jedne na drugich niczym zrujnowana kolumnada groteskowo zniekształconych wartowników strzegących bogactwa swych szczęśliwszych i bogatszych sąsiadów. Ironia owego ostrego kontrastu nie uszła uwagi Nicole, gdy Prowadzony przez szofera mercedes toczył się cichymi ulicami San Benito. - Większość mieszkańców San Benito świadomie ignoruje istnienie slumsów - stwierdził Dennison, gdy poruszyła ten temat. - To jedna z głównych przyczyn, dla których środki bezpieczeństwa nie zostały tu złagodzone, mimo że wojna domowa oficjalnie dobiegła końca. Społeczeństwu zagraża nowe niebezpieczeństwo. Przestępczość. I jak w każdej społeczności współczesnego świata posiadacze nie zawahają się przed niczym, by zachować istniejący stan rzeczy. Nie życzą sobie, żeby biedacy wkraczali na ich tereny. Podejmują więc wszelkie środki ostrożności. Większość z tych posiadłości jest na okrągło patrolowana przez uzbrojonych strażników. - Z pańskiej agencji ochrony? - Owszem, wielu z nich pracuje dla mnie - przyznał Dennison, przytakując głową. - To zwykle byli żołnierze, którzy z radością przyjęli moją ofertę, po tym jak podpisane zawieszenie broni zredukowało liczebność armii o połowę. - Mówi to pan tak, jakby nie aprobował tego, co zrobiono z armią - stwierdziła Nicole, spoglądając z ukosa na Dennisona. - Gwardia Narodowa werbowała wielu żołnierzy zaraz po szkole. Nie znali innego życia. A kiedy armia została zdziesiątkowana przez bandę polityków przy stole rokowań, ci młodzi ludzie znaleźli się na ulicy praktycznie bez pieniędzy i bez jakichkolwiek perspektyw na znalezienie innej pracy. Sposób, w jaki armia zachowywała się podczas wojny domowej, budzi w ludziach wiele niechęci. Niestety niechęć ta w znacznym stopniu podsycana jest przez pozbawione podstaw zarzuty ze strony lewicowych polityków, dotyczące tak zwanych przestępstw wojennych, jakich podobno dopuszczano się na ludności cywilnej. Te uprzedzenia przeniosły się, ku memu ubolewaniu, również na rynek pracy. To hańba, że tych młodych ludzi traktuje się tak po tym, co uczynili dla swego kraju. - Dennison uśmiechnął się ze smutkiem do Nicole. -'Zbyt często wysłuchiwałem od moich pracowników tę samą opowieść. Ci ludzie są bardzo rozżaleni na rząd. - Wydaje się, że mają do tego wszelkie prawo - powiedziała Nicole, zgadzając się z nim, zanim zdołała się powstrzymać. - Dom jest już niedaleko - oznajmił Dennison. - Na pewno się pani spodoba. Kiedy mercedes zatrzymał się przed dwuskrzydłową czarną bramą z kutego żelaza, strażnik w mundurze koloru khaki i brązowej czapce z daszkiem wyłonił się z małej budki na terenie posiadłości i zerknął podejrzliwie przez kraty na samochód, opierając lekko dłoń na pistolecie maszynowym Uzi przewieszonym złowieszczo przez jego pierś. Kierowca opuścił szybę i krzyknął do wartownika, który pozdrowił go skinięciem dłoni. Następnie odczepił od pasa przyrząd do zdalnego sterowania i uruchomił nim bramę. Strażnik stanął na baczność i zasalutował przejeżdżającemu samochodowi, po czym zamknął bramę i zniknął we wnętrzu budki. Mercedes przejechał następne pięćdziesiąt metrów drogą wysadzoną po obu stronach drzewami i skręcił na obszerny, wysypany żwirem dziedziniec. W jego głębi widniał imponujący dwupiętrowy dom w stylu hiszpańskim, o dachu z czerwonej cegły i ścianach pobielonych wapnem, jaskrawo kontrastujących z czernią otwartych okiennic z żaluzjami. Kierowca zatrzymał samochód przed portykiem, zgasił silnik, a potem wysiadł i otworzył tylne drzwi dla Nicole. Pokojówka w uniformie, którą Nicole na oko uznała za swoją rówieśnicę, wyłoniła się z domu i pozdrowiła ją wylewnie po hiszpańsku. - To Manuela-powiedział Dennison, wskazując na pokojówkę. - Jest gospodynią w tym domu. Obawiam się, że nie mówi po angielsku. Mieszka na terenie posiadłości z mężem, kierowcą rezydencji. Nazywa się Raoul. Pojechał już na lotnisko, by odebrać pani bagaże. Wkrótce powinien wrócić. Niestety on również nie zna angielskiego, lecz gdyby chciała pani gdzieś pojechać, proszę po prostu napisać adres na kartce i dać mu ją, a on tam panią zawiezie. - Nie omieszkam, dziękuję panu - odparła. - I jakie wrażenia? - zapytał Dennison, wskazując na dom. - Podoba mi się, naprawdę mi się podoba - odpowiedziała zgodnie z prawdą. -Wyobrażam sobie, że na pańskich klientach również robi wrażenie. - Większe wrażenie robi na nich to, że nie muszą płacić rachunków za pobyt w hotelu, kiedy przyjeżdżają do miasta - zauważył Dennison z uśmiechem i poprowadził ją ku drewnianej furtce po przeciwległej stronie dziedzińca. Otworzył ją kluczem, odsunął się na bok, przepuszczając ją przed sobą. Nicole niepewnie przekroczyła próg i gwizdnęła cicho pod nosem, przyglądając się efektownemu otoczeniu. Ozdobnie wybrukowana ścieżka wiodła z przykrytego dachem patio na tyłach domu, wijąc się skomplikowanym wzorem wśród miliona małych, wielokolorowych klombów aż do basenu w kształcie rombu, umieszczonego pośrodku soczyście zielonego trawnika. Rozebrany do pasa ogrodnik zamiatał kort tenisowy po drugiej stronie ogrodu. Gdy tylko dojrzał Dennisona, natychmiast ukłonił mu się z szacunkiem. Dennison odpowiedział szybkim skinięciem dłonią, a potem przeszedł do ocienionego parasolem stolika i usiadł. Spojrzał na Nicole kucającą przy basenie i powoli pluskającą palcami w migoczącej wodzie. - Pływa pani? - zapytał. - Kiedy mam okazję - odparła Nicole. - Ale Michelle naprawdę kocha pływanie. Jej ulubiona plaża to Oak Street na Złotym Wybrzeżu. Niestety jest to także najbardziej zatłoczona plaża w okolicy Chicago, zwłaszcza w weekendy. Lecz sam pan wie, jakie są dzieci. Im więcej ludzi dookoła nich, tym lepiej się bawią. Osobiście wolałabym... - umilkła, uśmiechając się nieśmiało. - Proszę mnie posłuchać. Zadał pan jedynie proste pytanie, a ja recytuję panu przewodnik po plażach Chicago. - Wręcz przeciwnie - zaprzeczył Dennison. - Wdzięczny będę za każdą sposobność bliższego poznania charakteru Michelle. W chwili obecnej dysponuję jedynie twarzą na zdjęciu. Bez wątpienia chciałbym wiedzieć o niej więcej. - W takim razie trafił pan do właściwej osoby - powiedziała Nicole, wciąż bawiąc się wodą. - Szkoda, że nie przywiozłam kostiumu kąpielowego. Pewnie będę musiała pojechać do miasta i coś sobie kupić. - Nie ma takiej potrzeby. W domu jest mnóstwo strojów - oznajmił Dennison. - Urządzam wiele przyjęć przy basenie z tej prostej przyczyny, że w moim domu mam znacznie mniej miejsca. Z pewnością znajdzie pani jakiś odpowiedni kostium. - Być może skorzystam z tej oferty - stwierdziła, a potem podeszła do stolika i usiadła naprzeciw Dennisona. - A gdzie pan mieszka? Tu w San Benito? Dennison skinął głową. - Mój dom jest niecałe pięć minut jazdy stąd. Z przyjemnością go pani pokażę. Może przyszłaby pani dziś wieczór na kolację? Moglibyśmy porozmawiać więcej o Michelle. Przez moment Nicole znalazła się w rozterce. Jeżeli Dennison należał do grona spiskowców planujących obalenie rządu, byłaby głupia, dostarczając mu jakichkolwiek informacji, które mogłyby pomóc jemu i jego wspólnikom w poszukiwaniach Michelle. Ale jeśli Rick mylił się co do Dennisona? Jeśli on nie miał nic wspólnego ze spiskiem? Instynkt podszeptywał jej, by dalej ufała przeczuciom Ricka, lecz jednocześnie aż nadto zdawała sobie sprawę z tego, że Michelle czeka na nią gdzieś tam, zapewne sama i bardzo przestraszona... - O, przekąska - oznajmił Dennison, klaszcząc w dłonie, gdy z kuchni wyłoniła się niosąca tacę Manuela. Nicole uradowała zmiana tematu. Przyglądała się Manueli ostrożnie napełniającej dwie szklanki zimnym płynem z dzbanka, który postawiła na stoliku. Nicole podniosła swoją szklankę. - To jakiś egzotyczny salwadorski napój? - Obawiam się, że nic egzotyczniejszego niż sok owocowy - wyjaśnił Dennison. - Ale bardzo orzeźwiający w dzień taki jak ten. Nicole łyknęła odrobinę. Sok z mango. I rzeczywiście orzeźwiający. Wypiła pół szklanki i rozsiadła się wygodniej na krześle. - Mogłabym się do tego przyzwyczaić - stwierdziła, wystawiając nogi na słońce. - Ja już się przyzwyczaiłem - uśmiechnął się Dennison. - Nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej. Nie teraz. Jedynym powodem, dla którego wciąż używam amerykańskiego paszportu, są udogodnienia przy podróżach za granicę. Z tym jednym wyjątkiem uważam się za Salwadorczyka. - Są ludzie, którzy twierdzą, że prawdziwą miarą patriotyzmu jest gotowość oddania życia za swój kraj - powiedziała Nicole, obracając w dłoni szklankę z resztką napoju. - Albo, jak w pana sytuacji, za swój przybrany kraj. Jest pan gotów umrzeć za swój kraj? - Z chęcią - odparł bez wahania Dennison. - Może ten przepis powinien być stosowany wobec niezliczonych rzesz imigrantów corocznie przybywających do Stanów Zjednoczonych. Być może pomógłby w oddzieleniu pasożytów od uczciwych ludzi. Ale wówczas obrońcy praw człowieka z pewnością mieliby coś do powiedzenia na ten temat. Najdziwniejsze jest to, że nie słyszałem, by któryś z nich oponował, gdy amerykańscy obywatele tracą pracę na rzecz tych tak zwanych uchodźców politycznych. - A co uczyniłby pan z tymi imigrantami, którzy nie zdaliby pańskiego egzaminu z patriotyzmu? - zapytała Nicole, wytrzymując spojrzenie Dennisona. - Odesłałby ich pan z powrotem wiedząc, że czekają ich być może tortury i śmierć z rąk jakiegoś autokratycznego reżimu? - Uchodźca polityczny w swojej ojczyźnie to nikt inny jak mąciciel spokoju. Nicole powoli pokręciła głową. - Chyba będzie lepiej, jeżeli zgodzimy się, że mamy różne zdania na ten temat, i porozmawiamy o czymś innym. Dennison zachichotał. - Jak sobie pani życzy. Lecz wracając do pani pierwotnego pytania, za jaki kraj pani gotowa byłaby zginąć? O ile dobrze rozumiem, wychowała się pani w Afryce jako dziecko dwojga Francuzów, teraz zaś mieszka pani w Stanach. To interesujące pytanie, prawda? - Jestem nomadem - odparła Nicole. - Tak było zawsze, od dzieciństwa. W nomadycznej kulturze nie ma miejsca na patriotyzm. Kieruję się wyłącznie lojalnością wobec mojej córki. - To godna podziwu postawa - przyznał Dennison. Jego spojrzenie prześlizgnęło się obok Nicole i powędrowało w kierunku mężczyzny, który pojawił się przy furtce. Dennison przywołał go do nich, potem wstał i powitał pewnym uściskiem dłoni. Nicole, która przyglądała się mężczyźnie, mogłaby przysiąc, że gdzieś już go widziała. Miał niewiele ponad czterdzieści lat, wypielęgnowany czarny wąsik i rzednące czarne włosy, starannie zaczesane, tak by jak najlepiej ukryć łysinę. Nie spuszczała z niego wzroku, gdy obaj mężczyźni zaczęli rozmawiać po hiszpańsku. Była teraz absolutnie pewna, że zna jego twarz. Ale skąd? Dennison odwrócił się do niej. - To człowiek, o którym mówiłem pani w ambasadzie. Jest dowódcą elitarnej straży przybocznej prezydenta. Oficjalnie kieruje teraz dochodzeniem w sprawie śmierci Boba Kinnarda. Pani Nicole Auger, pułkownik Hector Amaya. Nagle przypomniały się jej słowa Ricka: "Kiedy przebywałem ostatni raz w Salwadorze, najlepszym przyjacielem Dennisona był major Hector Amaya, oficer z batalionu Atlacatl Gwardii Narodowej, elitarnej jednostki armii salwadorskiej. Mówiono też, że Amaya ma ścisłe powiązania ze szwadronami śmierci..." Wtedy skojarzyła wreszcie, gdzie widziała tego mężczyznę. Stał obok Dennisona na ślubnym zdjęciu, które pokazał jej Pruitt poprzedniego dnia. - Wygląda pani tak, jakby ujrzała ducha - stwierdził Amaya. - Przepraszam, nagle zakręciło mi się w głowie - odparła Nicole, wściekła na siebie za to, że dała się tak zaskoczyć. Odruchowo potarła ostrożnie skronie, mając nadzieję, że nie wyglądało to zbyt teatralnie. - Chyba nie przystosowałam się jeszcze do tego skwaru. - Pewnie przydałoby się pani parę godzin odpoczynku - powiedział Amaya, przysuwając sobie wolne krzesło. - Myślę, że to dobry pomysł - zgodził się Dennison. - Na pewno pani nie zaszkodzi. A gdybyśmy dowiedzieli się czegoś o Michelle, natychmiast panią obudzimy. - Nic mi nie będzie, dziękuję - odrzekła nie odrywając oczu od Amayi. - Gdzie nauczył się pan angielskiego? - W szkole wieczorowej tutaj, w San Salvador, kiedy byłem jeszcze młodszym oficerem w Gwardii Narodowej. Miałem też zaszczyt szkolić się wraz z osiemdziesiątą drugą dywizją powietrznodesantową w Fort Bragg w Karolinie Północnej. Tam podchwyciłem parę soczystszych wyrażeń. Trzeba przyznać, że amerykańscy żołnierze potrafią się wysławiać. - Wiem coś o tym - uśmiechnęła się Nicole. - Marlette nigdy nie służył w amerykańskiej armii, prawda? - zapytał Dennison. Nicole pokręciła przecząco głową. - Nie. Spędził pięć lat we francuskiej Legii Cudzoziemskiej, skąd odszedł, by pracować z Bradem Caseyem w Afryce. - Dobrze znam Caseya - wtrącił Amaya. - Był moim głównym kontaktem w Stanach, kiedy odpowiadałem za werbunek obywateli obcych państw do szkolenia Gwardii Narodowej. Widuje go pani ostatnio? Ty zakłamany skurwielu, wykrzyknęła bezgłośnie, czując, jak budzi się w niej gniew. Szybko opanowała emocje, zanim się odezwała: - Brad nie żyje. Zastrzelono go wczoraj w jego barze w Nowym Jorku. - To straszne - stwierdził Amaya. - Czy policja wie, kto to zrobił? - Chyba mają parę tropów - skłamała. Nie dostrzegła jednak oznak niepokoju, lecz nie zdziwiło to jej. Byli zimnymi zawodowcami, planującymi każdy swój ruch. - Jeśli mówimy o tropach, jak postępuje śledztwo? - zapytał Amayę Dennison. - W dalszym ciągu rozpracowujemy wątek londyński. Niczego lepszego jak do tej pory nie mamy. Powinienem raczej powiedzieć, niczego innego jak do tej pory nie mamy. Spisy pasażerów na lotnisku niczego na razie nie ujawniły. Jeśli jednak, jak przypuszczam, podróżował z fałszywym paszportem, wyeliminowanie wszystkich podejrzanych może potrwać. Współpracujemy już z Interpolem, by jak najszybciej pozbyć się nadmiaru nazwisk. - spojrzał na Nicole ze zmęczeniem. - Przykro mi, że wygląda to tak ponuro, ale zapewniam panią, że znajdziemy tego człowieka. A potem oddamy go wymiarowi sprawiedliwości. - Obecnie bardziej zależy mi na odnalezieniu Michelle, niż na postawieniu przed sądem zabójcy Boba. - Mnie również - zapewnił ją Dennison. Bez wątpienia, pomyślała zjadliwie Nicole. Amaya zerknął na zegarek. - Muszę państwa przeprosić, gdyż śpieszę się do dowództwa na odprawę. Pani Auger, będzie pani musiała oficjalnie zidentyfikować ciało w kostnicy. Czy mógłbym przyjechać po panią, powiedzmy, o czwartej po południu? - Proszę bardzo - odparła ponuro Nicole. - Dziękuję - powiedział Amaya, po czym odsunął krzesło i wstał. - Na mnie również już czas - oznajmił Dennison, opróżniając swoją szklankę i podnosząc się z miejsca. - Nie byłem dziś w biurze, a kiedy ostatni raz tam telefonowałem, sekretarka ostrzegła mnie, że na biurku zbiera się stos wiadomości. Zakładam, że jesteśmy umówieni na kolację dziś wieczór? Nicole zupełnie o tym zapomniała. Co prawda nie udzieliła mu jednoznacznej odpowiedzi. Ale co miała zrobić? Nie mogła mu przecież odmówić. - Ależ oczywiście - zgodziła się, rozpaczliwie starając się wykrzesać z siebie trochę entuzjazmu. - Świetnie. Mój kierowca przyjedzie po panią o ósmej. - Dennison odwrócił się do Amayi. - Będzie nam miło, jeżeli do nas dołączysz. - Na nieszczęście na siódmą trzydzieści mam zaplanowane spotkanie z prezydentem - oświadczył Amaya. -Pragnie otrzymać dokładne sprawozdanie z postępów śledztwa. Obaj mężczyźni zostawili Nicole przy basenie i ruszyli w stronę drewnianej furtki na skraju ogrodu. - Co o niej sądzisz? - zapytał Amaya, przechodząc na hiszpański, jak tylko zamknął furtkę. - Określenie kobieta z charakterem samo ciśnie się na usta. Zabrałem ją do ambasady na spotkanie z Herschem, zanim tu przyjechaliśmy. Wiedziała, że Marlette'a deportowano z Salwadoru, nie wiedziała jedynie dlaczego, więc Hersch w swej mądrości zadecydował, że należy jej to powiedzieć. Nie uwierzyła w ani jedno słowo. Odpaliła Herschowi, że ambasada wykazała łatwowiernością, wierząc w tę historyjkę. I im bardziej starał się bronić dobrego imienia ambasady, tym bardziej nań naskakiwała. - Dennison zachichotał wspominając tę sytuację. - Szkoda, że nie widziałeś jego twarzy. Chyba szczerze się cieszył, kiedy wyszła. - Czego się dowiedziałeś o Marletcie? - Przyznała, że pojechała wczoraj do Nowego Jorku, by się z nim spotkać, ale powiedziała, że odmówił jej pomocy. - Wierzysz w to? - zapytał Amaya, gdy stanęli przy mercedesie Dennisona. Dennison nieznacznym ruchem dłoni odprawił kierowcę, który pośpiesznie wyskoczył z samochodu, by otworzyć przed nim tylne drzwi. Kiedy szofer nie mógł już go usłyszeć, odpowiedział sucho: - Nie. - Sądzisz, że Marlette jest już w Salwadorze? - Według wszelkiego prawdopodobieństwa, tak - odrzekł Dennison, opierając się plecami o bok samochodu i splatając ręce na piersi. - W środowisku nowojorskich najemników krąży plotka, że pojechał na wojnę w Bośni - stwierdził Amaya. - Jego nazwisko znalazło się nawet na liście pasażerów samolotu, który odleciał dziś rano do Sarajewa. - Zbyt duży zbieg okoliczności. Przypuszczam, że ktoś stara się nas zmylić i zwieść z tropu. Dokładnie czegoś takiego oczekiwałbym od Marlette'a. Wie, co się z nim stanie, jeżeli złapią go na terenie Salwadoru. - Wydałeś już rozkaz rozstrzelania natychmiast po zatrzymaniu? - zapytał Amaya. - Nie, chcę go żywego - odparł, co zdumiało Amayę do tego stopnia, że Dennison musiał wyjawić mu to, co oświadczył Hersch na osobności. - Jeżeli Marlette pierwszy dotrze do mety, zagrozi to spiskowi - stwierdził z dezaprobatą Amaya, gdy Dennison zakończył swe wyjaśnienia. - Ponad setka moich ludzi przeczesuje kraj wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu tego dzieciaka. Przydzielono ich do zbadania tych rejonów, które znają jak własną kieszeń. A ty się martwisz, że Marlette, który spędził kiedyś mniej niż sześć miesięcy w San Salvador odnajdzie go na własną rękę? - Nie lekceważ Marlette'a - ostrzegł Amaya. - Nie mam zamiaru go lekceważyć - odparł Dennison. - Ale Marlette będzie potrzebował pomocników w Salwadorze, jeżeli zamierza z powodzeniem przeprowadzić swój plan. Możesz być pewien, że moi ludzie wychwycą oznaki wszelkiej nienormalnej aktywności. Nie bój się, Hector, całkowicie panuję nad sytuacją. Zamach stanu zostanie przeprowadzony za dwa dni, zgodnie z planem. - Mam taką nadzieję, dla twego dobra. 6 Marlette był świadom olbrzymiego niebezpieczeństwa zagrażającego wielkim odrzutowcom podczas podchodzenia do lądowania na międzynarodowym lotnisku Toncontin w Tegucigalpie, chociaż po raz pierwszy odwiedzał Honduras. Opowieści kilku znajomych najemników na temat Tegucigalpy były niemal identyczne - miasto ze wszystkich stron otoczone jest wzgórzami, co oznacza, że pilot musi niemal w ostatniej chwili niezwykle ostro obniżyć lot. Samo lądowanie i zatrzymanie maszyny na niezwykle krótkim pasie również wymaga wielkiego sprytu i doświadczenia. Co roku na podejściach do lotniska dochodziło do poważnych wypadków i z tego powodu coraz więcej lotów kierowanych było na lotnisko Ramon Villiera Morales w San Pedro Sula na północy kraju. Marlette nigdy nie lubił latać i wolałby lądować na bezpieczniejszym lotnisku w San Pedro Sula, lecz położona na południu Hondurasu Tegucigalpa oddalona była od granicy z Salwadorem zaledwie o godzinę jazdy. A tylko to miało jakieś znaczenie... Jak zwykle wybrał miejsce od strony przejścia i chociaż nie odrywał wzroku od oparcia fotela przed nim, podczas gdy odrzutowiec nurkował ostro w stronę płyty lotniska, nie potrafił oprzeć się ponurym rozmyślaniom o tym, że najdrobniejszy błąd pilota uczyniłby z niego jeszcze jedną informację statystyczną w jakimś raporcie IASA. Cóż za wspaniały sposób na przejście do historii! Ostatecznie najgorsze obawy Marlette'a okazały się bezpodstawne, gdyż pilot wykonał bezbłędny manewr lądowania i podprowadził samolot do rękawa przy budynku portu lotniczego. Marlette wysiadł jako jeden z pierwszych pasażerów. Wychodząc na skąpaną w ostrych promieniach słońca przestrzeń, założył ciemne okulary. Zapomniał już, jak parno i gorąco potrafi być w Ameryce Środkowej, i z radością schronił się w chłodnym budynku portu, gdzie stanął w jednej z wydłużających się kolejek przed okienkiem kontroli paszportowej. Kiedy nadeszła wreszcie jego kolej, urzędnik omiótł go podejrzliwym spojrzeniem. Marlette zdjął okulary i wylewnie pozdrowił mężczyznę po hiszpańsku, podając przez wąską szparę w szklanej tafli swój bilet, fałszywy paszport i wizę. Według zasłyszanych opowieści Honduras był tym krajem Ameryki Środkowej, do którego najtrudniej było wjechać cudzoziemcowi. Znał najemnika, któremu odmówiono wjazdu z powodu braku biletu powrotnego, oraz innego, którego zawrócono na lotnisku, ponieważ miał w paszporcie stempel libijskiej kontroli granicznej. Ale Marlette z niezmąconym spokojem przyglądał się urzędnikowi, powoli kartkującemu jego paszport. Był pewien, że CIA odrobiło swoje zadanie domowe i wszystkie pieczęcie pochodzić będą z krajów, z którymi Honduras utrzymuje stosunki dyplomatyczne. Ta firma nie mogła sobie pozwolić na żadne potknięcia. Kiedy urzędnik usiłował wypytać go w łamanym angielskim o miejsca, jakie planuje odwiedzić w Hondurasie, Marlette pośpiesznie poinformował go, że rozumie po hiszpańsku. Urzędnik odprężył się wyraźnie i Marlette wiedział już, że połowa bitwy jest wygrana. Musiał jeszcze okazać potwierdzenie rezerwacji pokoju w hotelu i wwożone do kraju pieniądze. Skoro tylko urzędnik upewnił się co do tych szczegółów, raz jeszcze przejrzał pobieżnie paszport i bilet, a potem sięgnął po pieczątkę. Wybrał w paszporcie czystą stronę, ostemplował ją i zwrócił dokumenty. Marlette odszukał swój bagaż na taśmie, a potem wyszedł do hali głównej. - Seńor Graves? - rozległ się głos za jego plecami. Marlette rozpoznał w mówiącym mężczyznę z fotografii, którą Pruitt wręczyłmu w mieszkaniu. Skinął głową, a potem, tak jak ustalił to z Pruittem, wyjął paszport i podał go mężczyźnie. Ten otworzył go, przyjrzał się zdjęciu i oddał go Marlette'owi, po czym gestem dłoni polecił mu iść za sobą. Odpędził ręką taksówkarzy czających się przy głównym wyjściu i zaprowadził Marlette'a do stojącego na parkingu zielonego peugeota. Po paru minutach zostawili za sobą lotnisko i pędzili autostradą panamerykańską na południe, w stronę Salwadoru. Przewodnik był denerwująco gadatliwym typem i chociaż Marlette od początku dawał jasno do zrozumienia, że nie ma nastroju na rozmowę, kierowca nie miał nic przeciwko wygłoszeniu nie kończącego się monologu. Po pięćdziesięciu minutach zjechali z autostrady niedaleko Panicznego miasta Goascoran, pokonali jeszcze parę kilometrów i zatrzymali się na opustoszałej stacji benzynowej za poobijanym białym fordem pikapem. Marlette ujrzał, jak jego kierowca podchodzi do okna forda, lecz nie dosłyszał tego, co powiedział do siedzącej za kierownicą osoby. Po chwili dał znak Marlette'owi, który wysiadł z samochodu. Gdy sięgał do swojej walizki, spoczywającej wciąż na tylnym siedzeniu, drzwi pikapa się otworzyły i kierowca zeskoczył na jezdnię. Była nim dwudziestoparoletnia kobieta. Głęboka blizna biegła od jej lewego ucha w stronę karku. Niecierpliwie machnęła kciukiem w stronę swego samochodu. Marlette skinął głową, pośpiesznie przekładając parę rzeczy z walizki do torby. Walizkę zostawił w samochodzie - wkrótce znajdzie się w schowku na lotnisku, skąd będzie mógł ją odebrać po powrocie do Tegucigalpy. Przesiadł się do forda, cisnął torbę do tyłu i usiadł na miejscu obok kierowcy. Kobieta bez słowa uruchomiła silnik i odjechała, spowijając peugeota chmurą pyłu. Gdy oddalili się już od stacji benzynowej, wskazała na leżący u stóp Marlette'a plecak. Ostrożnie położył go sobie na kolanach i odpiął paski. W środku znajdowała się broń, taka jaką umieścił w wykazie, który wręczył Pruittowi w Nowym Jorku. Jak wielu innych zawodowców, dochowywał wierności firmie Heckler & Koch. Jej produkty nieraz uratowały mu już życie. W plecaku znajdował się pistolet P9S z pięcioma zapasowymi magazynkami po dziewięć pocisków każdy oraz karabin automatyczny MP5 z pięcioma magazynkami po trzydzieści nabojów. Do tego dochodziło wojskowe moro, wielofunkcyjny nóż Buckmaster o dwudziestocentymetrowym ząbkowanym ostrzu oraz potężna lornetka Zeissa. Pistolet i automat wyposażone były w kabury. Położył plecak na podłodze i zapytał kobietę o odległość dzielącą ich od granicy. Odpowiedziała, dwukrotnie otwierając i zaciskając dłoń. Dziesięć kilometrów? Potwierdziła skinieniem głowy, wskazując na swe usta. Dopiero wtedy Marlette dostrzegł z przerażeniem, że ma obcięty język. Wiejska droga ciągnęła się bez końca, a podczas jazdy nie napotkali ani jednej żywej duszy - bez wątpienia właśnie dlatego nią jechali - i chociaż Marlette nie miał pewności, kiedy wjechali do Salwadoru, z dużą dozą prawdopodobieństwa założył, że nastąpiło to, gdy kobieta zaczęła manewrować fordem, by ominąć rząd lejów po minach przeciwczołgowych. Za następnym zakrętem Marlette ujrzał zardzewiałe, wypalone pudło wojskowego tranS' portera, porzuconego dawno temu w przybocznym rowie. Na jego burcie czerwoną farbą ktoś wymalował litery FMLN, wyblakłe wskutek wystawienia na kaprysy pogody. Teraz był pewien, że znajdowali się już w Salwadorze. Litery te stanowiły skrót od farabundo Marti Frente de Liberación Nacional - Front Wyzwolenia Narodowego Farabundo Marti - nazwy najpopularniejszego i najpotężniejszego marksistowskiego ugrupowania partyzanckiego biorącego udział w długiej wojnie domowej, podczas negocjacji pokojowych FMLN zgodziło się rozwiązać zbrojną frakcję swej organizacji w zamian za zredukowanie liczebności sił rządowych o połowę. Przystało też na rezygnację z długo wysuwanego żądania miejsc w każdym przyszłym rządzie koalicyjnym. Oba te ustalenia przyczyniły się walnie do podpisania 1 stycznia 1992 roku ostatecznego zawieszenia broni. Choć do Marlette'a dochodziły plotki, jakoby pewna liczba fanatycznych bojowników FMLN odmówiła złożenia broni po wejściu w życie tego porozumienia i przegrupowała się na północy kraju, gdzie wielu mieszkańców w dalszym ciągu sympatyzowało z ich programem, zarzuty te pozostawały jak dotąd bez potwierdzenia. Oczywiście zanadto go to nie martwiło. Dla niego liczyło się to, że wojna domowa została oficjalnie zakończona. Nie płacono mu za udział w zwalczaniu buntowników. Już nie. Ostre szarpnięcie za przepocony rękaw wyrwało go z zamyślenia. Zobaczył, że kobieta pokazuje mu majaczącą w oddali wioskę. Droga prowadziła prosto na rynek i kobieta zatrzymała forda przed schodami kościoła z czerwonej cegły, górującego nad resztą osady. Marlette przyjrzał się solidnym dębowym drzwiom wiodącym do świątyni, potem zauważył ślady po kulach pstrzące mur po obu stronach wejścia - dowód na to, że wojna domowa dotarła do wszystkich zakątków tego niewielkiego kraju. Drobne łapki chwyciły Marlette'a, gdy wysiadł z samochodu, i ujrzał uśmiechnięte twarze dzieci, wieszających się u jego ramion, jakby był ich ojcem. Dostrzegł, że dzieciaki noszą naszyjniki z rozklepanych pocisków, najwyraźniej wydłubanych z kościelnych murów. Ze złością uświadomił sobie, jak wiele z dziecięcej niewinności zniszczyła wojna domowa. Przykucnął wśród rozbawionych maluchów i przywołał najbliższego z nich. Chłopiec podbiegł do niego, a Marlette potarmosił palcami jego ucho. Kiedy rozwarł dłoń, lśniła na niej moneta. Chłopiec odruchowo klepnął się w ucho z wyrazem zadziwienia na twarzy, potem zachichotał radośnie i porwał monetę z dłoni Marlette'a. Marlette wygrzebał z kieszeni garść drobnych i rzucił pieniądze na ziemię. Zostawił dzieci zbierające monety i, zarzuciwszy plecak na ramię, zabrał z forda torbę i pokazał kierowcy uniesiony w górę kciuk. Kobieta uruchomiła silnik, wrzuciła wyższy bieg i, zawróciwszy forda odjechała. Marlette usłyszał szelest za swoimi plecami. Kiedy się obejrzał zobaczył młodego księdza stojącego na stopniach kościoła. - Padre Lorenzo? - zapytał go. - Si - padła odpowiedź. - Zakładam, że ojciec Coughlin powiedział o moim przyjeździe? - powiedział Marlette po hiszpańsku. Lorenzo skinął twierdząco głową. - Tak, zawiadomił mnie. Kiedy dowiedziałem się, że jest pan w drodze z lotniska, poinformowałem go o tym przez radio. Powiedział, że zorganizuje samochód, który tu po pana przyjedzie. Powinien być w ciągu godziny. - Dziękuję. - Niepotrzebna mi pańska wdzięczność - odparł lodowatym tonem Lorenzo. - Chcę jak najszybciej pozbyć się pana z mojej wioski. Niech mi pan wierzy, gdyby nie ojciec Coughlin, nigdy bym się na to nie zgodził. Słyszałem, co zrobił pan z tą dziewczynką w San Salvador. Dla ludzi pana pokroju nie ma tu miejsca. - Nie powinien pan wierzyć we wszystko, co mówią, ojcze - zirytował się Marlette. Wierzchem dłoni otarł pot z czoła. - Mogę zaczekać na samochód w środku? - Co ma pan w tych torbach? - zapytał Lorenzo. - Broń? Marlette zerknął na chłopca, który stanął u jego boku ze świecącą nową monetą w mocno zaciśniętej dłoni. Zmierzwił włosy malca i ponownie spojrzał na Lorenza. - Chyba ojciec zna odpowiedź na to pytanie. - V takim razie niech pan zostawi torby tutaj. W moim kościele nie będzie żadnej broni. - Chce ojciec, by znalazły ją te dzieci? - odparł Marlette. - Przecież wiadomo, jak ciekawskie potrafią być w tym wieku. Lorenzo przez chwilę przypatrywał się bawiącym się na placu dzieciom. - Niech pan wejdzie - powiedział szybko i zniknął w kościele Marlette podniósł swoją torbę i poszedł za księdzem. Chłopiec bez wahania pośpieszył za nim do wnętrza świątyni. - Padre! Padre! - rozległ się zatrwożony głos. Marlette obrócił się i ujrzał nastoletnią dziewczynkę pędzącą w stronę kościoła. Lorenzo, zaalarmowany brzmieniem głosu, przecisnął się obok Marlette'a i zbiegł pośpiesznie po schodach, chwytając ją w ramiona, by na niego nie wpadła. - Soldados - wykrztusiła bez tchu, wskazując z podnieceniem na drogę. Żołnierze. Marlette zaklął w duchu. Tego tylko brakowało. A jeśli kierowca wpadł im w ręce za wioską? Jak długo wytrzyma przesłuchanie? I co teraz będzie z nim? Lorenzo spojrzał na Marlette'a. - Ci żołnierze szukają pana? - Niewykluczone - przyznał Marlette. Lorenzo polecił dziewczynce, by zebrała wszystkie dzieci i zaprowadziła je nad rzekę. Przynajmniej im nic nie zagrozi, gdyby żołnierze postanowili przeszukać wioskę. Następnie wbiegł po schodach, złapał Marlette'a za ramię i wepchnął go przez drzwi do kościoła. - Nie wiem, po co przyjechał pan do Salwadoru, i, szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie to, ale teraz sama pańska obecność stanowi zagrożenie dla życia mieszkańców osady. A to już mnie obchodzi. - Co zamierza ojciec zrobić? Wydać mnie żołnierzom, kiedy tu dotrą? - Obiecałem ojcu Coughlinowi, że będzie pan tu bezpieczny do chwili przyjazdu samochodu, który zabierze pana do San Salvador. Zamierzam dotrzymać słowa - odparł Lorenzo. - Na tyłach kościołajest szopa. Może się pan tam schować. Lorenzo zaprowadził Marlette'a do drewnianej szopy przylegającej do zakrystii. Otworzył drzwi i gestem nakazał mu wejść do środka. Marlette wkroczył do pomieszczenia i powoli rozejrzał się naokoło. W kącie stały dwie połamane drewniane skrzynie, pod przeciwległą ścianą rzucono kilka worków kukurydzy. Jeden z nich był rozdarty i ziarno rozsypało się po podłodze. Deski podłogi zaskrzypiały, gdy Lorenzo podszedł do najbliższego worka i z zaciśniętymi zębami odciągnął go na bok, odsłaniając ukrytą Pod nim klapę. Gdy ją podniósł, Marlette zajrzał zaciekawiony w głąb otworu. Zalegająca wnętrze ciemność uniemożliwiła mu dojrzenie czegokolwiek. - Co jest tam na dole? - zapytał podejrzliwie. - To część dawnego kanału ściekowego - odparł Lorenzo- Niech się pan pośpieszy, zanim dotrą tu żołnierze. Marlette wrzucił torbę w otwór i usłyszał głuchy odgłos. - Proszę przykryć klapę podartym workiem i rozsypać naokoło trochę kukurydzy. To będzie wyglądać mniej podejrzanie. - Dobrze. Niech już pan schodzi - ponaglił go zaniepokojony ojciec Lorenzo. Marlette zaczął schodzić po zardzewiałej drabinie i skrzywił się, gdy poczuł pod palcami pajęczynę. Kiedy dotarł na ubite podłoże, spowiła go ciemność. Ojciec Lorenzo zamknął klapę. Słyszał szelest przesuwanego po podłodze worka, potem grzechot rozsypywanej kukurydzy. Później kroki Lorenza oddaliły się i zapadła cisza. Zsuwając z ramienia plecak, Marlette przykucnął przy drabinie. Wiele dałby teraz za zapalniczkę. Albo pudełko zapałek. Pierwszy raz żałował, że rzucił palenie. Pomyślał, że powinien się uzbroić, na wypadek gdyby został odkryty. Bez wątpienia nie zawahałby się przed zabiciem kilku żołnierzy, jeżeli miał dzięki temu ujść z wioski z życiem. Udało mu się porozpinać paski plecaka. Kiedy znalazł pistolet, zatknął go za spodnie. I wtedy usłyszał jakieś głosy. Parę sekund później podłoga na górze zaskrzypiała pod ciężkimi butami. Choć rozmowę prowadzono teraz bezpośrednio nad nim, głosy były zanadto stłumione, by mógł zrozumieć wypowiadane zdania. Nagle usłyszał, że ktoś przesuwa po podłodze worek z kukurydzą. Marlette wepchnął plecak za siebie, wyszarpnął zza pasa pistolet i przylgnął plecami do drabiny. Klapę uniesiono i strumień światła z mocnej latarki rozjaśnił mroki wąskiego korytarza. Mógł teraz przyjrzeć się pomieszczeniu, w którym się znajdował. Pośpiesznie uskoczył za drabinę, gdzie nie można było go dostrzec, patrząc z góry. Pot bezlitośnie palił go w oczy, ale wiedział, że nie może się poruszyć, gdyż wtedy jego cień stanie się widoczny. Promień przesunął się po przeciwległej, zmurszałej ścianie z cegły i, gdy Marlette odsuwał się jeszcze dalej, nagle poczuł coś na szyi. To był pająk, czubki jego nóg ostrożnie przesuwały się po skórze Marlette'a, który walczył z pokusą strącenia go na ziemię. W tym samym momencie na najwyższym szczeblu drabiny pojawił się but o grubej podeszwie. Drań schodził na dół, by rozejrzeć się dokładniej. Ściskając pistolet w dłoniach, Marlette powoli uniósł lufę, kierując ją na drabinę. - Co tu robisz? - zapytał ktoś z góry i przez jedną przerażającą chwilę Marlette myślał, że został odkryty. - Szuka pan kogoś? - padła odpowiedź. Marlette poczuł odprężenie przepływające przez jego ciało. Ten drugi głos należał do chłopca. - Zgadza się. Pewnego Yanqui. Ma ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i dobrze mówi po hiszpańsku. Widziałeś go? Marlette wstrzymał oddech. Dzieciak musiał jedynie powiedzieć prawdę. A czyż dzieci nie były świetne w robieniu tego w najbardziej nieodpowiednich chwilach? - Nie. - A co tam masz? - Pięćdziesiąt centavos - odparł chłopiec. - A skąd taki chłopak jak ty może mieć nową lśniącą monetę? - zapytał ktoś. - Ukradłeś ją? - Nie - odparł chłopiec ze zdenerwowaniem w głosie. - To kto ci ją dał? - Ja. Początkowo ten nowy głos kompletnie zaskoczył Marlette'a. Potem rozpoznał ojca Lorenza. - To reszta, jaką mi wydano na zakupach w San Miguel - ciągnął Lorenzo. - Nie widujemy tutaj zbyt wielu nowych monet, więc pomyślałem, że dam ją Eduardowi. Widzi pan w tym coś złego? Żołnierz prychnął pogardliwie i wspiął się z powrotem po drabinie, zatrzaskując za sobą klapę. Marlette odczekał, dopóki głosy nie ucichły całkowicie, a potem z wściekłością zgniótł dłonią pająka, który zawędrował już do kącika ust. Pośpiesznie ocierając z policzka lepkie szczątki, wyskoczył zza drabiny i wyciągnął z kieszeni chustkę. Z ulgą zgarnął skomplikowaną plątaninę pajęczyn, oblepiającą jego spoconą twarz. Nagle ktoś ponownie podniósł klapę, zalewając wąski korytarz światłem. Marlette odruchowo skierował broń ku górze, lekko dotykając palcem spustu. Na górze stał ten sam chłopiec. Marlette zaklął w duchu i natychmiast opuścił pistolet, ale strach w oczach dziecka powiedział mu, że szkoda została już wyrządzona. - Żołnierze odjechali - powiedział chłopiec, a później położył klapę na podłodze i zniknął z widoku. Marlette schował pistolet w plecaku, który przerzucił przez ramię, a następnie podniósł z ziemi torbę i, wspiąwszy się po drabince, podszedł do stojącego przy drzwiach chłopca. - Nie chciałem cię przestraszyć - powiedział, przykucając przy nim. - Myślałem, że to któryś z żołnierzy. Przepraszam. - To nie byli żołnierze - odparł chłopiec, odsuwając się. Marlette popędził za nim. - Hej, Eduardo, poczekaj. - Chłopiec zatrzymał się w miejscu, zdumiony tym, że obcy zna jego imię. - Jak to, nie żołnierze? - zapytał Marlette. - Nie wyglądali jak żołnierze - odpowiedział chłopiec. - Eduardo ma rację, to nie była regularna armia - przytaknął ojciec Lorenzo, stając w drzwiach zakrystii. - Myślę, że to eks-żołnierze. Sposób, w jaki przeszukiwali teren wokół kościoła wskazywał, że mieli za sobą przeszkolenie wojskowe. Najpewniej w Gwardii Narodowej. Ale wszyscy byli nie ogoleni i ubrani w podarte i nie prane mundury. Jeden z nich miał nawet długie włosy. Ponadto dżip, którym przyjechali, nie był w ogóle oznakowany. Jakkolwiek armia w tym kraju daleka jest od doskonałości, zawsze bardzo dba o wygląd. Dlatego jestem pewien, że to nie byli regularni żołnierze. - Spojrzał na zegarek. - Pański samochód powinien tu być za dwadzieścia minut. Do tego czasu może pan zaczekać w kościele. - Wspomniał ojciec wcześniej, że dysponuje nadajnikiem radiowym. Czy mógłby ojciec skontaktować mnie z Coughlinem? Muszę z nim porozmawiać przed odjazdem. Lorenzo wskazał na zakrystię. - Nadajnik jest w środku. Zobaczę, co da się zrobić. Marlette chciał mu podziękować, lecz przemyślał to i w milczeniu podążył za nim do zakrystii. Plecak i torbę złożył w kącie pokoju, a potem stanął przy drzwiach z rękoma splecionymi na piersi, podczas gdy Lorenzo starał się połączyć z sierocińcem Coughlina w San Salvador. Kiedy wreszcie mu się to udało, zgłosił się jeden z pracowników Coughlina, który poinformował go, że ksiądz jest zajęty nauczaniem w innym pomieszczeniu. - To niezwykle ważne, bym porozmawiał z Coughlinem - powiedział Marlette do Lorenza, a ten przekazał tę wiadomość swemu rozmówcy. - Sprowadzą go - zapewnił Marlette'a, a potem podniósł się i wskazał opuszczone przez siebie krzesło. - Zakładam, że umie pan obsługiwać nadajnik? Marlette usiadł i założył słuchawki. - Dam sobie radę, dziękuję, ojcze. Lorenzo opuścił zakrystię. Marlette wciąż jeszcze czekał na Coughlina, kiedy zjawił się Eduardo z tacą w rękach. Stał na niej kubek czarnej kawy oraz kilka rozpalonych do białości pupusas, małych kukurydzianych placków, wypełnianych najróżniejszym nadzieniem, stanowiących narodową potrawę Salwadoru. Te pupusas nadziane były stopionym serem. - Moja mama je upiekła - oznajmił chłopiec z dumą w głosie. - Pozwoliła mi je panu przynieść. Marlette podziękował chłopcu i spróbował jedno. Zapomniał już, jak dobrze smakują. Popił placek łykiem kawy. Zawsze go zastanawiało, dlaczego kraj, którego eksport opierał się na kawie, na własne potrzeby uporczywie produkował gatunki tak słabe i pozbawione aromatu. Cóż, najwyraźniej najlepsze ziarna trafiały na rynki zagraniczne. - Halo, tu ojciec Coughlin - odezwał się po hiszpańsku przez radio zmęczony głos. - A tutaj twój ulubiony rockandrollowy najemnik - odparł Marlette z uśmiechem. - Richie? - zdziwił się Coughlin. - Ten sam. Poprosiłem ojca Lorenza, by połączył mnie z sierocińcem, chociaż odnoszę niejasne wrażenie, że niezupełnie mnie akceptuje. - To człowiek o dobrym sercu. - Wątpię, by powiedział to samo o mnie - odparł sucho Marlette. - Chciałem jedynie się dowiedzieć, czy Nicole dotarła bezpiecznie do San Salvador. - Przyleciała parę godzin temu. Dennison czekał na nią na lotnisku. Ale mamy problem, Richie. Marlette powoli opuścił placek, który miał właśnie pochłonąć, i odłożył go na talerz. - Jakiego rodzaju? - zapytał podejrzliwie. - Mój informator doniósł mi, że Dennison odwołał rezerwację Nicole w Sheratonie. - Gdzie w takim razie się zatrzymała? - Jeszcze nie wiem, ale nie zameldowała się w żadnym z większych hoteli w tym mieście - odparł Coughlin. - Zgaduję, że Dennison umieścił ją w swojej rezydencji dla gości w San Benito. I na tym właśnie polega prawdziwy problem. To miejsce jest niczym forteca. Jeżeli tam mieszka, nawet się do niej nie zbliżę, a już na pewno nie bez wiedzy Dennisona. - I bez wątpienia dlatego Dennison tak postąpił. Spodziewał się, że skontaktuję się z Nicole po dotarciu do San Salvador, tak więc uważa, że im bardziej utrudni mi działanie, tym większe ma szanse zdobycia taśmy przede mną. - Myślisz, że Dennison podejrzewa już, że jesteś w kraju? - ZaPytał Coughlin. - Oczywiście - padła pogardliwa odpowiedź. - Po moim przyjeździe wioskę odwiedziła szukająca mnie delegacja powitalna. Nie widziałem ich, ale Lorenzo twierdzi, że to nie Gwardia Narodowa. Raczej zdemobilizowani żołnierze. - To by się zgadzało. Poza regularną armią i policją Dennison rzucił do poszukiwań ponad setkę ludzi ze swojej agencji ochrony. Sami byli żołnierze, w większości weterani Atlacatlu, a każdy oddział prowadzony jest przez doświadczonego tropiciela. - W takim razie dobrze, że się stąd wynoszę. Porozmawiamy po moim przyjeździe do San Salvador. Mam nadzieję, że do tej pory skontaktujesz się już z Nicole. - Jeżeli jest gościem Dennisona, próba kontaktu musi wyjść od niej. Oby tylko zdawała sobie z tego sprawę. - Zorientuje się - zapewnił go Marlette. - Tego możesz być pewien. Po wyjeździe Dennisona i Amayi Nicole stwierdziła, że nie ma ochoty na kąpiel. Poszła więc do swojego pokoju, gdzie znalazła bagaż ustawiony w równym rządku przy łóżku. Zrzuciła zakurzone po podróży rzeczy i pośpieszyła do łazienki, by wziąć prysznic. Ustawiła temperaturę wody tak, by była gorąca, a potem weszła do kabiny i zamknęła za sobą drzwi. Stojąc z odrzuconą do tyłu głową, zamknęła oczy i poczuła ogarniające ją odprężenie, w miarę jak skupiony strumień parującej wody masował jej zmęczone, obolałe kończyny. Jej umysł wszakże pracował bez wytchnienia, analizując te kilka godzin, które upłynęły od przylotu do San Salvador. Wiedziała, że nie jest w stanie się przekonać, czy reporterzy rzeczywiście czekali na nią na lotnisku, lecz zdawała sobie sprawę z tego, że przewagę miał Dennison. Była izolowana na jego terytorium, uczestnicząc w grze zgodnie z ustanawianymi przez niego zasadami. Skontaktowanie się z Rickiem będzie więc znacznie trudniejsze. Nie traciła pewności, że potrafi to uczynić bez zaalarmowania Dennisona, lecz najpierw musiała nawiązać kontakt z ojcem Coughlinem. I znowu będzie to trudniejsze, gdyż Dennison dostosował przepisy do swoich wymagań. A może Dennison i Amaya? Przybycie Amayi do rezydencji zaskoczyło ją. Był to ten sam człowiek, który niegdyś pośredniczył w kontaktach wojska z jednym z najokrutniej szych szwadronów śmierci, a teraz stał na czele elitarnej ochrony osobistej prezydenta. Jeszcze bardziej niepokoił ją sposób, w jaki udało mu się objąć kierownictwo śledztwa w sprawie śmierci Boba. A może Dennison szepnął o nim słówko prezydentowi? Czyżby Dennison naprawdę miał takie wpływy w sferach rządowych? Ta myśl napawała ją przerażeniem. Ale cokolwiek uczynili, niewątpliwie obróciło się to na ich korzyść. Była przekonana, że obaj wmieszani byli w spisek mający na celu obalenie rządu - a skoro znaleźli się teraz na tak kluczowych stanowiskach, odzyskanie taśmy, która w ostatecznym rozrachunku kosztowała Boba życie, nie powinno nastręczać im większych trudności. A co ją w takim wypadku czekało? I myśl jeszcze bardziej niepokojąca: co czekało Michelle? Nagle złowieszczym echem powróciły do niej tamte słowa: "żadnych świadków, żadnych kłopotów..." Gwałtownie otworzyła oczy, gdy ta straszna myśl przemknęła jej przez głowę, zakręciła gorącą wodę i puściła na siebie lodowaty strumień. Po trzydziestu sekundach wyszła z kabiny. Osuszywszy się, włożyła biały, mięciutki szlafrok, który wisiał za drzwiami. Po powrocie do sypialni okazało się, że brudne ubranie zniknęło z miejsca, w którym je rzuciła, jej walizka została rozpakowana, a rzeczy schludnie ułożone w szafie. Zdjęcie Michelle, które ze sobą przywiozła, ustawione zostało obok telefonu na nocnym stoliku. Tam też pozostawiono dla niej plan miasta. Tutejsza obsługa bije na głowę każdy hotel, pomyślała, wybierając sobie workowate dżinsy i białą bluzkę. Ubrała się szybko i po przeczesaniu wilgotnych włosów włożyła płócienne buty na gumowej podeszwie, a idąc do drzwi zabrała z krzesła torebkę. Zeszła po schodach i ruszyła do głównego wyjścia, kiedy z kuchni w głębi korytarza wyłoniła się Manuela, wołając coś po hiszpańsku. Nicole wzruszyła bezradnie ramionami, nie rozumiejąc, co do niej powiedziała. Manuela uśmiechnęła się i powtórzyła słowo po słowie, tym razem wolniej. Niewiele to pomogło. Nicole w dalszym ciągu nic nie rozumiała. - Raoul? - dodała Manuela, wskazując na drzwi i wykonując gest obracania kierownicy. - Nie, tylko przejdę się trochę - odparła Nicole, dwoma palcami naśladując kroki. Manuela wsunęła rękę do kieszeni fartucha, wyjęła klucz i podała go Nicole. Wskazała na drzwi i powiedziała coś niezrozumiałego po hiszpańsku. Nicole włożyła klucz do zamka w drzwiach. Obracał się. - Gracias - rzuciła, wsuwając klucz do torebki. Manuela poczekała z zamknięciem drzwi, dopóki Nicole zeszła z portyku, i wtedy podeszła do najbliższego telefonu i wybrała numer, który już dawno temu zachowała w pamięci - prywatny numer Dennisona w jego biurze na Boulevard de los Heroes. - Hola? - rozległ się szorstki głos. - Tu Manuela, proszę pana - powiedziała po angielsku. - Ta kobieta właśnie wyszła z domu. Pieszo. - Powiedz Raoulowi, by nie spuszczał z niej oka - odparł Dennison. - Chcę wiedzieć, dokąd pójdzie i z kim się spotka. - Powiem mu, proszę pana. - Taksówki czekają? - zapytał Dennison. - Tak, proszę pana. Na każdym rogu jedna. - Ona nie jest głupia. Na pewno gdzieś zmieni taksówki. Niestety moje wpływy nie obejmują wszystkich taksówkarzy w tym mieście, więc konieczne jest, by Raoul miał na nią baczenie. Ale ona ani przez moment nie może podejrzewać, że jest śledzona. - Niczego nie będzie podejrzewać, proszę pana - odparła z pewnością w głosie Manuela. - Miałaś już okazję przejrzeć jej bagaż? - Sprawdziłam wszystko, proszę pana. Nie znalazłam niczego, co łączyłoby ją z Marlette'em. - Nie powiem, by mnie to zdziwiło - stwierdził Dennison. - Dopilnuj, by informowano mnie w miarę rozwoju wydarzeń. - Dobrze, proszę pana - odpowiedziała, lecz słuchawka po drugiej stronie powróciła już na widełki. Po wyjściu za bramę Nicole skorzystała z mapy, by zorientować się w swym położeniu, kierując się jednocześnie w stronę Zona Rosa, modnej i drogiej części handlowej San Benito, położonej kilkaset metrów od domu. Tam najprędzej można znaleźć taksówkę. W rezultacie na ulicy niedaleko ronda na Boulevard del Hipódromo trafiła na poobijaną żółtą acacyę. Taksówkarz siedział za kierownicą, czytając "La Prensę", najpopularniejszy stołeczny dziennik. Kiedy Nicole schyliła się do okna, kierowca miał właśnie jej powiedzieć, że jest zajęty, tak jak w ciągu godziny postąpił z dwoma innymi potencjalnymi klientami, ale w ostatniej chwili zorientował się, iż jest ona kobietą z fotografii, wręczonej mu wcześniej Przez jednego z ludzi Dennisona. Złożył gazetę i rzucił ją na półkę, a potem wysiadł i otworzył przed nią tylne drzwi. Gdy wrócił za kierownicę, dostrzegł, że Nicole przerzuca wyjęty z torebki słownik tematyczny. - Ja mówić trochę angielski - oznajmił, obdarzając ją splamionym nikotyną uśmiechem. - Gdzie pani chcieć jechać, seńorita? - Do Metrocentro - powiedziała. - Pani jechać kupić pamiątki? - zapytał kierowca, zapalając silnik. - Tam być wiele sklepy. - Owszem - skłamała. - Ile zapłacę? - dodała, przypominając sobie, że Rick ostrzegał ją, iż taksówki nie mają liczników i ustalenie opłaty przed wyruszeniem w drogę ma podstawowe znaczenie. - Yeinte colónes - odparł kierowca, odjeżdżając od krawężnika. - Dwadzieścia colonów. Rick oceniał, że przejazd w obrębie miasta może kosztować od dwudziestu do dwudziestu pięciu colonów. - Pani być Amerykanka, tak? - zapytał kierowca, zerkając na nią w lusterku. - Tak. - Skąd? Nowy Jork? - Chicago. - Gangsterzy - powiedział szczerząc się w uśmiechu. Nicole przytaknęła skinieniem głowy i poświęciła uwagę mijanym widokom, mając nadzieję, że kierowca zrozumie sugestię i skoncentruje się na prowadzeniu samochodu, pozwalając jej rozmyślać w spokoju. Zadziałało. Po dziesięciu minutach taksówka zatrzymała się przed Metrocentro, największym pasażem handlowym w Ameryce Środkowej. Zapłaciwszy ustaloną taryfę, weszła do klimatyzowanego budynku i przez dwadzieścia minut przyglądała się wystawom. Kiedy przekonała się, że nikt za nią nie idzie, wyszła z pasażu, zatrzymała przejeżdżającą taksówkę i poleciła kierowcy, by zawiózł ją na główny plac na Avenida Cuscatlan. Dojazd zajął niecałe pięć minut. Poczekała, aż taksówka odjedzie i dopiero wtedy zaczęła się przyglądać otoczeniu. Z lewej strony miała katedrę metropolitalną, a na wprost, po drugiej stronie placu, Pałac Narodowy. Oba budynki znajdowały się w opłakanym stanie. Główne drzwi katedry były zabite deskami i chociaż plac roił się od mieszkańców miasta, cała okolica przedstawiała widok opuszczenia. Minąwszy dwie przecznice, dotarła do Mercado Cuartel, jednego z dwóch głównych rynków miasta, od czasu do czasu za' trzymując się z udawanym zainteresowaniem przed witryną sklepową. W dalszym ciągu nikt chyba jej nie śledził. Po wejściu na rynek spędziła jeszcze dziesięć minut między straganami, nieustannie rozglądając się na boki zza ciemnych okularów. Kupiła koszulkę dla Michelle i boczną alejką na tyłach rynku weszła w głąb slumsu. Powietrze przepełniał mdlący smród przejrzałych owoców, które sprzedawano przed blaszanymi chatynkami po obu stronach nie brukowanej drogi. Stara, zardzewiała ciężarówka do przewozu bydła zatrąbiła mijając ją i zmuszając do powrotu na spękany chodnik. Spojrzała wprost w przerażone oczy ludzi stłoczonych na ciężarówce, rzucanych na boki, gdy kierowca lawirował na wybojach. Potem pojazd zniknął za ostrym zakrętem. Z bramy za jej plecami wyskoczyła nagle kura i zniknęła w zielsku po drugiej stronie drogi. Z lepianki wybiegła otyła kobieta, wymachując maczetą, i odepchnęła Nicole na bok w pościgu za uciekającym ptakiem. Nicole skrzywiła się, gdy smród zastarzałego potu ciągnący się za kobietą uderzył ją w nozdrza. Jak ci ludzie mogą żyć w takiej nędzy, pomyślała, odganiając brzęczącą przy jej twarzy muchę. Ale wiedziała, że nie mieszkają tutaj z własnej woli. W mieście, gdzie bezrobocie sięgało pięćdziesięciu procent, większość ludzi zapewne nigdy nie miała stałej pracy. Włączając w to dzieci. Jaką przyszłość oferowała ta nowa demokracja? Kobieta wyłoniła się z zarośli, trzymając za nogi gdakającą i miotającą się kurę. Powiedziała coś po hiszpańsku do Nicole, roześmiała się głośno i zniknęła we wnętrzu blaszanej chaty. Nicole uśmiechnęła się smutno w ślad za nią i, ocierając chusteczką spocone czoło, podążyła drogą do skrzyżowania. Skręciwszy w lewo, przeszła jeszcze pięćdziesiąt metrów. Tam droga rozgałęziała się w trzech różnych kierunkach. Sprawdziła na mapie, ale bez zdziwienia stwierdziła, że te wąskie uliczki nie były na niej uwzględnione - najwidoczniej plan przeznaczony był dla turystów. Podeszła do mężczyzny siedzącego w cieniu drzewa. - Hej - uśmiechnęła się, niepewna jego reakcji. - Szukam misji ojca Coughlina. - Nic. - Ojciec Coughlin? Padre Coughlin? - Padre? - ożywił się mężczyzna, reagując na jedyne zrozumiałe dla niego słowo. - Yanqui padre? - Si - odpowiedziała, kiwając szybko głową. Mężczyzna machnął ręką w stronę najbliższej drogi, ślepej aleJki, i powiedział coś po hiszpańsku. Nicole odetchnęła głęboko, wiedziała, że proszenie go o powtórzenie nie ma sensu. Nie mówił po angielsku. Ona nie mówiła po hiszpańsku. Zero szans na Porozumienie. Podziękowała mu i ruszyła wskazaną przez niego drogą, wciąż nie mając pewności, czy podąża we właściwym kierunku. Turystka błąkająca się bez celu w slumsach: wiedziała, że szuka kłopotów. Ale czy miała jakiś wybór? Obejrzała się. Dwójka dzieci kopiących na ulicy plastikową piłkę; kobieta z wiklinowym koszem; mężczyzna grzebiący w silniku zardzewiałego buicka. Znalazła w tym pewną pociechę - jeżeli ktoś będzie za nią szedł, bez wątpienia rzuci się to jej w oczy. Trzech młodych chłopaków wyłoniło się niczym duchy z bocznej alejki tuż przed nią. Oceniła ich na trochę poniżej dwudziestki sądząc z jaskrawych strojów i taniej biżuterii na szyjach nie byli mieszkańcami slumsów. Gdy się do niej zbliżyli, idący w środku wyciągnął nóż sprężynowy i otworzył go przy udzie. Przebiegł wzrokiem po jej ciele i jego usta wykrzywił lubieżny grymas. Pomyślała o ucieczce. Ale dokąd? I jak daleko by uciekła, zanim by ją dogonili? Ten z nożem podniósł rękę i jego kompani zatrzymali się. Podszedł do niej w pojedynkę. Pora na dyplomację, stwierdziła, podając mu torebkę. Wyrwał ją jej z ręki i odrzucił bez zainteresowania kolegom. No, to koniec z dyplomacją, pomyślała. Wiedziała, że najlepszym sposobem uśpienia jego czujności i wzbudzenia w nim fałszywej pewności siebie było odegranie przed nim bezbronnej kobietki. Powoli uniosła ręce błagalnym gestem, a chłopak zarechotał brutalnie na widok jej przerażenia. Zawołał coś po hiszpańsku, a odpowiedzią był jeszcze głośniejszy śmiech jego kumpli. No, chodź, skurwysynu, ponagliła go bezgłośnie. Odczekała, dopóki nie zbliżył się jeszcze bardziej, i wtedy nagle spuściła lewą rękę na jego prawy nadgarstek, odbijając od siebie nóż. Zanim napastnik zdążył zareagować, bezlitośnie wbiła mu kolano w krocze, jednocześnie uderzając go prawą pięścią w podbródek. Siła ciosu zbiła go z nóg i chłopak zwalił się ciężko na ziemię. Nóż wypadł mu z dłoni i upadł blisko jego kompanów. Jeden z nich odruchowo schylił się, by go podnieść, gdy nagle wrzasnął z bólu i runął na ulicę, boleśnie trzymając się za nogi. Dopiero wtedy Nicole dostrzegła mężczyznę, który zakradł się bezszelestnie od tyłu i zdzielił go po nogach kijem baseballowym-Miał ponad pięćdziesiąt lat, krótkie brązowe włosy i trwałą opaleniznę, jaką nabywa się przez lata przebywania pod bezlitośnie palącym słońcem. Mężczyzna podniósł nóż, zamknął ostrze i schował go do kieszeni. Z jego głosu biła wściekłość, gdy naskoczył na dwójkę chłopaków, wymyślając im po hiszpańsku. Ci pospieszyli do swego kompana, który jęczał z bólu na ziemi, z dłońmi między udami, i bezceremonialnie postawili go na nogi. Ignorując jego rozpaczliwe wrzaski, pociągnęli go w głąb alejki. Mężczyzna podniósł z ulicy jej torebkę. - Pani Nicole Auger, zgadza się? - Skąd pan wie...? - Nicole zamilkła, niepewnie odbierając od niego torebkę. - Ojciec Coughlin? - Zgadza się - odparł. - Nic pani nie jest? - Tak myślę - stwierdziła. - Dzięki za zjawienie się w najodpowiedniejszym momencie. Bez wątpienia uratował ojciec moją skórę. - Zaryzykowałbym stwierdzenie, że zanim się pojawiłem, całkiem dobrze kontrolowała pani sytuację - Coughlin potrząsnął głową. - Kto nauczył panią tak reagować? Richie Marlette? - Mój ojciec - odparła. - Poznawałam zawiłości samoobrony, gdy większość mych rówieśniczek pobierała lekcje tańca. - Pani ojciec? Powinienem był się domyślić. Richie wiele mi o nim opowiedział. I wnioskując z jego słów, miał o nim wysokie mniemanie. - Z wzajemnością, proszę mi wierzyć. Mój ojciec nigdy mi nie wybaczył, że porzuciłam Ricka. - Ani Richie - dodał Coughlin, uśmiechając się blado. - Skąd ojciec wiedział, kim jestem? - zapytała. - Kiedy Richie tu był, mówił tylko o pani -powiedział Coughlin. - A po kilku kolejkach niezmiennie wyciągał zdjęcia. Muszę wszakże przyznać, że od czasu gdy je zrobiono, zmieniła się pani. - Mam nadzieję, że na lepsze. - Niewątpliwie na lepsze - odparł pogodnie Coughlin. - Kim byli ci dranie? - Nicole wskazała w głąb alejki. - Z ich odzieży wnioskuję, że są nietutejsi. - Nie - przyznał Coughlin, zmierzając do sierocińca na końcu ulicy. - Prowadzą loterię w slumsach. Próbowałem wyperswadować ludziom wyrzucanie pieniędzy, które mogliby wydać na coś pożytecznego, ale argumenty się ich nie imają. W pewien sposób nawet rozumiem dlaczego. Jedna szczęśliwa liczba i będą mieli dosyć pieniędzy, by się stąd wykupić. Chyba uważają, że warto zaryzykować. - Nie będzie ojciec miał z ich strony żadnych nieprzyjemności po tym, co się wydarzyło? - zapytała Nicole. - Proszę się nie martwić. Jestem tu od ośmiu lat i trzeba czegoś więcej niż paru łobuzów, by mnie wystraszyć. - Coughlin zatrzymał się, gdy dotarli do ogrodzenia sierocińca. - Przykro mi z powodu Boba Kinnarda. - Dziękuję - odparła cicho Nicole. - Rozumiem, że byliście rozwiedzeni? - Tak, od dwóch lat. Po rozwodzie widywałam Boba jedynie podczas wakacji szkolnych, kiedy przyjeżdżał po Michelle. Każdego roku spędzała z nim parę tygodni w Waszyngtonie. - Nicole przeszła za Coughlinem przez bramę i wąską betonową ścieżką podążyła w stronę budynku z czerwonej cegły. - Niewątpliwie, nie tak sobie ojca wyobrażałam. - Myślała pani, że będę starym, zapijaczonym irlandzkim księdzem w brudnej, nie pranej sutannie - stwierdził z cieniem sarkazmu w niskim głosie. - Zapomniał ojciec o okularach - dorzuciła z nieśmiałym uśmiechem. - Są tutaj - odparł Coughlin, poklepując kieszeń na piersi. Zaprowadził ją do małego biura, gdzie usunął z krzesła stertę dokumentów i zachęcił ją, by usiadła. - Napije się pani kawy? - Z przyjemnością. Coughlin napełnił stary czajnik wodą z kranu i postawił go na niewielkim gazowym piecyku w kącie pomieszczenia. - Obawiam się, że żyjemy tu w nieco prymitywnych warunkach - powiedział, zapalając gaz. - Mamy prąd, ale tylko wtedy, gdy generator zdecyduje się pracować. Niestety to stary kapryśny rupieć, który odziedziczyłem po moim poprzedniku. Hmmm, to samo można by powiedzieć i o nim. Nicole przykryła usta dłonią, chichocząc cicho. Znała Coughlina dopiero od paru minut, lecz już czuła się przy nim zupełnie swobodnie. Pod wieloma względami przypominał jej ojca, lecz chociaż uważała to za najwyszukańszy komplement, jakim mogła kogoś obdarzyć, wątpiła, czy Coughlin by się z nią zgodził. Wyjęła z kieszeni paczkę papierosów i podsunęła ją Coughlinowi. - Nie palę, dziękuję - odparł. - Będzie ojcu przeszkadzało, jeżeli zapalę? - Absolutnie nie - stwierdził, podając jej popielniczkę. Zapaliła papierosa i wyrzuciła zapałkę do popielniczki. - Miał ojciec jakieś wiadomości od Ricka? - Skontaktował się ze mną dziś po południu - odrzekł Coughlin. - Czyli jest już w Salwadorze? - zapytała. - Tak, a z boską pomocą powinien już być w drodze do San Salvador. Nicole skinęła głową. - Przypuszczam, że ma ojciec numer telefonu, pod którym można go osiągnąć w San Salvador? - Owszem, dał mi taki numer na wypadek nagłej konieczności, ale to on wykona pierwszy ruch po przybyciu do miasta. - Coughlin postawił na małym stoliku parujący kubek kawy. - Dodaje pani mleka albo cukru? - Tylko mleka, dziękuję. - Mam jedynie mleko w proszku - oznajmił Coughlin, pokazując jej słoik. - Jeżeli woli pani świeże mleko, mogę posłać któreś z dzieci do sklepu. - Nie trzeba, może być w proszku - odparła, nabierając ze słoika. Coughlin łyknął kawy, po czym rozsiadł się i uśmiechnął. - Dobrze będzie zobaczyć Richiego po tylu latach. Nicole zaciągnęła się głęboko papierosem. - Kiedy spotkaliście się po raz pierwszy? Ksiądz i najemnik? Wygląda to na niespokojny związek. - Księdzem jestem dopiero od ośmiu lat - powiedział Coughlin. - Przez poprzednie piętnaście lat służyłem w Legii Cudzoziemskiej. Tam się zaprzyjaźniliśmy. - Ojciec był najemnikiem? - zdumiała się. - Legionistą - poprawił ją Coughlin. - Jest w tym subtelna różnica. - Co sprawiło, że przyciągnął ojca stan duchowny? Coughlin w zamyśleniu okręcił swój kubek, zanim odpowiedział: - Podczas służby w Libanie zabiłem dziecko. Obsługiwałem karabin maszynowy w czasie nocnego patrolu w Bejrucie, kiedy z alejki wyskoczył chłopiec i pobiegł w naszą stronę. Miał coś w dłoni, ale w ciemności nie mogłem dostrzec, co to było. Pomyślałem, że to granat, więc go zastrzeliłem. Zginął na miejscu. Gdy wysiadłem, żeby się mu przyjrzeć, z przerażeniem stwierdziłem, że to nie był granat, lecz jabłko. Gest przyjaźni ze strony niewinnego dziecka. Późniejsze dochodzenie oczyściło mnie z zarzutów, ale wciąż nie potrafię pogodzić się z tym, co uczyniłem. Rozsypałbym się na kawałki, gdyby nie nasz kapelan. Był dla mnie prawdziwą opoką. Przeprowadził mnie przez najgorsze. Tak oto odnalazłem wiarę. Wiem, że brzmi to sentymentalnie, ale taka jest prawda. Gdyby nie moja wiara, byłbym dziś martwy. - Czy prosił ojciec o pracę z dziećmi, kiedy przydzielano ojcu misję? - zapytała Nicole. - To był jedyny sposób. Może to pani nazwać katharsis. Wstąpiwszy do Legii jako nastolatek, nigdy nie miałem wiele do czynienia z dziećmi, więc kiedy tu przyjechałem, otwarły mi się oczy. Mój hiszpański nie był zbyt dobry, a do tego nie miałem żadnego doświadczenia w obchodzeniu się z dziećmi, zwłaszcza sierotami. Ale podobno najszybciej człowiek się uczy na głębokiej wodzie. Albo się przeżywa i wychodzi wzmocnionym, albo tonie się w żalu nad samym sobą. Proponowano mi wyjazd do pracy w Afryce i na Dalekim Wschodzie, ale nie mógłbym stąd wyjechać. Nie po tylu latach. Tu jest mój dom. To moje dzieci. Nie wyobrażam sobie życia bez nich. - Dokładnie tak samo jest ze mną i Michelle - powiedziała cicho. - Bardzo chciałbym zobaczyć, jak wygląda - rzekł Coughlin. - Ma pani może ze sobą jej zdjęcie? - Tak - odparła Nicole, otwierając torebkę. Wręczyła Coughlinowi fotografię, którą zrobiła Michelle przed rokiem, kiedy poszły razem do cyrku. - Jak może ojciec zgadnąć z ponurej miny, konieczność włożenia tej sukienki nie wywołała u niej entuzjazmu. Cała w falbanki i kokardy; nie bardzo przypomina sukienkę, w którą ubrałaby swoje dziecko. Matka Boba podarowała ją Michelle na urodziny, a ponieważ mieszkała wtedy u nas, nalegałam, aby Michelle ją włożyła, by sprawić jej przyjemność. Nigdy więcej jej na sobie nie miała. Coughlin zachichotał widząc wyraz twarzy Michelle, ponuro wydymającej wargi. - Ile miała wtedy lat? - Zdjęcie zrobiono parę dni po jej piątych urodzinach - wyjaśniła Nicole. - Wykapana matka, prawda? - zauważył Coughlin, spoglądając na Nicole. - Nie, kiedy robi takie miny - odparowała bystro. Coughlin oddał zdjęcie. - Mam nadzieję, że wkrótce będę miał sposobność ją poznać. - Może ojciec na to liczyć - obiecała Nicole. Coughlin łyknął kawy i odstawił kubek. - Rozumiem, że mieszka pani w San Benito w gościnnej rezydencji Dennisona? - Nie z wyboru, proszę mi wierzyć. Kiedy tu przybyłam wszystko już sobie zaplanował. Odwołał moją rezerwację w Sheratonie, utrzymując, że jeżeli wymknę się dziennikarzom na lotnisku, bez wątpienia wytropią mnie w hotelu. Prawdę mówiąc, nie wiem nawet, czy jacyś dziennikarze czekali na mnie na lotnisku. Muszę mu wierzyć na słowo. - Ta sprawa została już porządnie nagłośniona w tutejszych mediach, więc bardzo prawdopodobne jest, że wytropiono by ją w tym hotelu - odparł Coughlin. - Tak czy owak, obrosło się to na korzyść Dennisona. Wie, że Richie nie będzie w stanie zbliżyć się do pani, dopóki tam pani mieszka, a już na pewno bez obwieszczenia na cały Salwador swej obecności w tym kraju. - Jak dobrze zna ojciec Petera Dennisona? - zapytała Nicole. - Spotkałem go parę razy - odrzekł Coughlin, nie skrywając pogardy. - Lubi pozować na filantropa. Regularnie przekazuje znaczne sumy miejscowym organizacjom charytatywnym, lecz wbrew temu, co stara się wmówić ludziom, nie czyni tego z żadnych altruistycznych pobudek. Wszystkim, co czyni, kierują jakieś ukryte motywy. I do tego, bez wyjątku, są one nieuczciwe. - Skoro jest tak skorumpowany, jak udało mu się wślizgnąć w łaski nowego rządu? - zaciekawiła się Nicole. - Dzięki pieniądzom, oczywiście - odpowiedział Coughlin, pocierając kciukiem o palec wskazujący. - Oficjalnie jest obywatelem amerykańskim, lecz podczas ostatnich wyborów z powodzeniem przyczepił się do partii Arena. Nie wiem, ile przekazał na jej konto, lecz plotki mówią o kwocie zbliżonej do miliona dolarów. - Miliona dolarów? - powtórzyła osłupiała Nicole. - A z tego, co słyszałem, darowizny nie były jedyną formą wsparcia partii, jeżeli rozumie pani, do czego zmierzam. W końcu posiada największą agencję ochrony w kraju i, będąc bystrym biznesmenem, pragnie, by tak pozostało. Powiedzmy, że nie spodobałoby mu się, gdyby konkurencyjna firma zaczęła podbierać mu klientów. - Innymi słowy, łapówki - zakonkludowała Nicole. - Ja tego nie powiedziałem - zastrzegł się Coughlin z uśmiechem. - Opieram się wyłącznie na krążących po mieście plotkach. W Salwadorze są i inne agencje ochrony mienia, ale żadna z nich wielkością ani wpływami nie dorównuje jego firmie. Zapewnia ponad dziewięćdziesiąt procent agentów ochrony dla fincas. - Fincas? - Nicole zmarszczyła brwi. - Plantacje kawy, należące do najbogatszych ludzi w kraju. No to ma pani jeszcze jeden sposób zaskarbienia sobie przychylności każdego konserwatywnego rządu. Należy zaprzyjaźnić się z elitą finansową kraju, a wiele nowych drzwi stanie przed panią otworem. - Tak jak przed Hectorem Amayą? - zapytała pogardliwym tonem Nicole. - Z oficera armii na dowódcę zespołu prezydenta. Piękny awans, prawda? - Powiedzmy, że zażyłość z Dennisonem nie zaszkodziła mu, gdy jego kandydatura wysunięta została na to stanowisko. - Spotkałam go dziś po południu w rezydencji. Objął kierownictwo nad dochodzeniem w sprawie śmierci Boba. - Kiedy to się stało? - Wczoraj wieczorem. Tak przynajmniej powiedział Dennison. To oczywiście jeszcze jeden manewr z ich strony, mający na celu odsunięcie policji od śledztwa w sprawie zaginięcia Michelle, tak by mogli odzyskać taśmę, zanim dotrze do niej Rick. - Czyli wierzy pani w teorię antyrządowego spisku? - A ojciec nie? - Mieszkam tu dosyć długo, by wiedzieć, że w Salwadorze wszystko jest możliwe. Nic mnie już nie dziwi. Richie streścił mi to, co powiedział mu w Nowym Jorku Pruitt, ale, szczerze mówiąc, nie ufałbym tym w Langley ani na jotę więcej niż Dennisonowi i jego faszystowskim kumplom. Jedni są warci drugich. Pamiętam czasy, kiedy CIA wspierała juntę wojskową w Salwadorze. Według najbardziej wyświechtanego dowcipu, krążącego wówczas w San Salvador, hotel Sheraton był dla CIA drugim Langley. Wydaje mi się po prostu dziwne, że ludzie z CIA przejmują się nagle prawicowym zamachem stanu, podczas gdy nie tak dawno stanęliby na głowie, by do niego doprowadzić. - Co ojciec sugeruje? Że CIA może być zamieszana w spisek? - Jak przed chwilą mówiłem, nic już mnie więcej nie zdziwi - powtórzył Coughlin, rozsiadając się w fotelu i splatając dłonie na karku. Nicole podeszła do drzwi, skąd zaczęła przyglądać się grupie roześmianych, rozkrzyczanych dzieci grających w piłkę na skrawku ubitej ziemi między biurem Coughlina a przylegającym budynkiem. - Co panią martwi, Nicole? - zapytał Coughlin. Rzuciła papierosa na betonowy stopień i zgniotła go butem, a potem przeniosła wzrok na Coughlina. - Mogę ojca o coś zapytać? Na temat Ricka? - Oczywiście - odparł Coughlin. - Kiedy rozmawialiśmy w Nowym Jorku, zapytałam go, dlaczego został deportowany, ale nie chciał o tym mówić. - A pani chce, żebym to pani wyjawił? - Słyszałam już wersję oficjalną - poinformowała go Nicole. - Amerykański ambasador zadał sobie wiele trudu dziś po południu, by mi ją przedstawić, nie szczędząc najokropniejszych szczegółów. Jak to zgwałcił i zamordował dwunastoletnią córkę bogatego potentata kawowego. Ani na chwilę w to nie uwierzyłam. Nie, jeśli chodzi o Ricka. Wie ojciec, co naprawdę się wydarzyło? - Dostrzegła wahanie w jego spojrzeniu. - Ojciec oczywiście zna prawdę, ponieważ pomaganie Rickowi byłoby niezgodne z chrześcijańskimi przekonaniami ojca, gdyby był winny zarzucanych mu czynów. Po prostu chcę wiedzieć, co się stało, to wszystko. Coughlin milczał przez chwilę, potem powstał powoli i wyszedł zza biurka. Odsunął na bok stertę dokumentów i przysiadł na jego skraju. - Ma pani rację, wiem, co wydarzyło się tamtej nocy. Jestem chyba jednym z niewielu jeszcze żyjących ludzi, którzy znają prawdę. Ale to nie oznacza, że powiem pani, co się wtedy stało. To, co wyznał mi Richie, objęte jest tajemnicą spowiedzi. Nigdy nie zawiódłbym tego zaufania. - Oboje doskonale wiemy, że Rick nie jest katolikiem - odparła zdumiona Nicole. - Jego ojciec był ognistym kaznodzieją w Alabamie. Rick od najmłodszych lat nie cierpiał religii pod każdą postacią. - Jestem świadom poglądów Richiego na religię - skrzywił się Coughlin. - Dosyć się nakłóciliśmy w tym właśnie pokoju na temat zalet wiary. W szczególności wiary katolickiej. Ale nie zmienia to faktu, że rozmawiał ze mną w zaufaniu. Muszę to uszanować, Nicole. Z pewnością potrafi pani zrozumieć moją decyzję. Jedynie Richie może pani o wszystkim powiedzieć. I nie sądzę, by to uczynił w tych okolicznościach. - "W tych okolicznościach"... -powtórzyła - Przykro mi, ale nie mogę wyjawić ani słowa więcej - odparł Coughlin ze współczującym uśmiechem. Nicole wepchnęła dłonie w głąb kieszeni swych luźnych dżinsów. - Rozumiem położenie ojca. Wiem, że byłabym naprawdę wściekła, gdyby nasze role się odwróciły i powiedziałby ojciec Rickowi coś, co przekazałam ojcu w tajemnicy. - Wypije pani jeszcze jedną kawę? Nicole spojrzała na zegarek. - Będę się już zbierać. Amaya chce zawieźć mnie jeszcze dzisiaj do kostnicy. Pragnie, bym zidentyfikowała ciało Boba, by można było go pochować. - Czy mam przysłać kogoś, by towarzyszył pani podczas pobytu w kostnicy? Księdza? Kapłana? Jak pani woli. Aż nazbyt dobrze wiem, jakim szokiem potrafi być identyfikowanie ciała ukochanej osoby. - Dziękuję, ale dam sobie radę - odparła Nicole, po czym podeszła do stołu i wzięła z niego torebkę. - W tej chwili nie czuję żadnego smutku z powodu śmierci Boba. Nie po tym, jak naraził Michelle. I to z jakiej przyczyny? By jego nazwisko pojawiło się na pierwszej stronie jakiejś cholernej gazety w Stanach. Myśli ojciec zapewne, że jestem zimna i nieczuła, ale tak właśnie teraz czuję, a od dzieciństwa uczono mnie mówienia wprost tego, co myślę. Mój ojciec powiadał, że tym sposobem unika się nieporozumień. - Potrafię zrozumieć, skąd bierze się ten gniew, Nicole -powiedział łagodnie Coughlin. - Nie sądzę, ojcze - zareagowała ostro Nicole. Nagle do jej oczu napłynęły łzy, ale nie ocierała ich, gdy toczyły się po jej twarzy. Powoli usiadła na krześle, a w jej głosie brzmiała złość pomieszana z bólem. - Bez przerwy powtarzam sobie, że Michelle czeka na mnie gdzieś tam, czeka, bym zabrała ją do domu. Zgoda, będzie przerażona i osamotniona, ale przynajmniej żywa. A tymczasem prawda jest taka, że nawet tego nie mogę być pewna. Równie dobrze może już... - przesunęła dłonią po policzkach. - Może już nie żyć, prawda? - Musi pani myśleć pozytywnie, Nicole. - A jeżeli żyje, co się z nią stanie, jeśli oprychy Dennisona dotrą do niej pierwsi - ciągnęła Nicole, ignorując Coughlina, który próbował uspokoić ją. - Albo ten skurwysyn Jayson. "Żadnych świadków, żadnych kłopotów". To jego zboczone powiedzenie, prawda? A Michelle jest świadkiem. Niewinne dziecko, ale świadek. Czy naprawdę oczekuje ojciec ode mnie żałoby po człowieku, który ją w to wmieszał tylko po to, by zdobyć jakieś nagranie? Jeżeli o mnie chodzi, może smażyć się w piekle. A jeśli na tamtym świecie jest jakaś sprawiedliwość, tam właśnie powędruje. Wprost do piekła. Coughlin podał jej chusteczkę i przykucnął obok krzesła. - Pani ojciec miał słuszność. Nie należy tłamsić swych myśli. To uzdrawia duszę. Ale płacz jest jeszcze lepszym wyjściem. On ją oczyszcza. I potem człowiek zawsze czuje się lepiej. Nicole osuszyła oczy chusteczką. - Kiedy zaczęły się bóle porodowe, nie mogłam uwierzyć, że ktoś, lub coś, wart jest takiego cierpienia. I nagle pojawiła się Michelle. Doskonale pamiętam, że gdy ją ujrzałam, pomyślałam, jak bardzo przypomina mi źrebięta, przy których narodzinach asystowałam jako nastolatka w Afryce. Te małe, brudne i wymęczone stworzonka, całkowicie zależne od matki. Poczułam nagłą potrzebę owinięcia jej kocem i pochwycenia w ramiona, by ochronić ją przed niesprawiedliwością tego świata. Nie chciałam, by dorosła. Pragnęłam, aby zawsze była tym małym, brudnym i wymęczonym stworzonkiem, całkowicie zależnym ode mnie. Chciałabym jeszcze raz otrzymać taką szansę. Tyle że tym razem upewniłabym się, że jej nie wypuszczę z ramion. Wciąż myślę, że powinnam była być z nią wtedy, kiedy najbardziej mnie potrzebowała. - Wiem, że zawsze będziesz blisko niej, Nicole, i wiem, mam przeczucie, że ona też o tym wie - powiedział Coughlin. - I możesz być pewna, że, gdziekolwiek by była, ta myśl może ją podtrzymywać na duchu, dopóki się nie spotkacie. - Jeżeli się spotkamy -poprawiła Nicole, oddając chusteczkę Coughlinowi. - Zapominasz o jednym bardzo ważnym czynniku - wtrącił Coughlin, unosząc palec. - O Richiem Marletcie. Nieważne, ile czasu to zajmie. Wiem, że znajdzie Michelle dla pani. Gotów jestem ręczyć za to głową. - Pieniądze zawsze stanowiły mocny argument w dyskusjach z Rickiem - stwierdziła Nicole, podnosząc się. - To nie ma nic wspólnego z pieniędzmi - odpowiedział Coughlin, gdy Nicole ruszyła do drzwi. - Richie wciąż panią kocha. Nicole obejrzała się na Coughlina. - Powiedział to ojcu? - Zapytała mnie pani na ulicy, jak ją rozpoznałem? W ciągu ostatnich pięciu lat parę razy odwiedzałem Richiego w Nowym Jorku i podczas dwóch z tych wizyt przedstawił mnie dwu różnym kobietom, z którymi się spotykał. Słyszałem też z kilku godnych zaufania źródeł, że od kiedy się rozstaliście, nie związał się na stałe z żadną kobietą. - To nie oznacza, że wciąż mnie kocha - zauważyła Nicole. - Te dwie kobiety wyglądały dokładnie tak jak pani na zdjęciach, które miał ze sobą w Salwadorze. Jest aż nadto oczywiste, że nigdy nie wyrzucił pani z serca. - Coughlin pokiwał na nią ostrzegawczo palcem. - Ale usłyszała to pani w całkowitej tajemnicy. Nicole delikatnie pocałowała Coughlina w policzek. - Drań z ojca, wie ojciec o tym? Coughlin uśmiechnął się i odprowadził ją do drzwi. - Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, Richie dotrze do San Salvador w ciągu paru godzin. Może pani skontaktować się ze mną dziś wieczorem albo jutro z samego rana? Do tej pory powinienem mieć od niego jakieś wiadomości. - Zatelefonuję do ojca wieczorem. W pobliżu rezydencji musi być jakaś budka. - Niech pani będzie ostrożna, Nicole. Na pewno jest pani obserwowana. - Będę - zapewniła go. Włożyła okulary i powędrowała wąską ścieżką do bramy. Przy bramie obejrzała się, ale nigdzie nie dostrzegła Coughlina. Czyżby Rick wciąż ją kochał? Przez moment rozważała tę myśl, a potem wyrzuciła ją z głowy, lecz w jej krokach pojawiła się nowa sprężystość, gdy udała się na poszukiwanie taksówki, by powrócić do San Benito. Dennison rozmawiał przez telefon ze swego biura na szczycie wieżowca, kiedy zabrzęczał interkom na biurku. Przykrywając dłonią słuchawkę, wdusił odpowiedni przycisk. - O co chodzi? - zapytał szorstko. - Pułkownik Amaya chce się z panem widzieć - poinformowała go urzędująca w sąsiednim pomieszczeniu osobista sekretarka. - Niech wejdzie - odparł Dennison i rozłączył się przed podjęciem rozmowy przez telefon. Drzwi się otwarły i sekretarka wprowadziła do pokoju Amayę. Dennison wskazał na skórzany fotel przed swym biurkiem i Amaya zajął w nim miejsce, podczas gdy sekretarka opuściła biuro, zamykając za sobą drzwi. Dennison rozmawiał jeszcze przez parę minut, potem odłożył słuchawkę i sięgnął po leżącą na biurku paczkę krótkich cygar. Wyjął z niej ostatnie i zapalił, po czym zgniótł paczkę i wyrzucił do kosza. Dopiero wtedy spojrzał na Amayę. - Byłeś już w kostnicy? Amaya skinął głową. - Ta Auger dokonała pozytywnej identyfikacji. Zorganizowałem już przekazanie ciała ambasadzie amerykańskiej. Oni zajmą się ustaleniem szczegółów z rodziną i transportem ciała do Waszyngtonu. Twardziel z niej. Kiedy ujrzała trupa, nawet nie drgnęła. Kurczę, sądząc z emocji, jakie okazała, równie dobrze mogła rozpoznawać zgubioną koszulę. - Zapominasz, że wyrosła w Afryce, w ogniu wojen domowych. Pewnie widziała więcej trupów niż ty i ja razem wzięci. A doskonale wiesz, że po pewnym czasie człowiek uodparnia się na ten widok. - No, dobrze, ale przecież facet był jej mężem - nie ustępował Anaya. - Ojcem jej córki. Można by pomyśleć, że chociaż to coś dla niej znaczyło. - Ten facet miał zabrać jej córkę na wakacje do Acapulco. Zamiast tego bez uzgodnienia przywiózł ją tutaj i pozostawił gdzieś w kompletnej tajemnicy. Ładny mi ojciec. Amaya jedynie wzruszył ramionami. - To w każdym razie już załatwione. Robotę papierkową zostawiam ambasadzie. Dennison zamilkł na chwilę, a potem powiedział: - Zgodnie z raportami, Nicole Auger spędziła ostatnie parę godzin bardzo aktywnie. Wkrótce po tym, jak wyjechaliśmy z rezydencji, zatelefonowała Manuela i powiedziała, że Auger idzie na spacer. Głęboko doceniam to, że zwróciłeś moją uwagę na Manuelę w zeszłym roku. Jest cholernie skuteczna i pracowita. Nie wyobrażam sobie, by ktoś inny mógł zarządzać domem w moim imieniu. - Służyła w wojsku. Czego się spodziewałeś? Nie mogłem w to uwierzyć, kiedy zwolnili ją w ramach redukcji. Oficer, który mówi płynnie po angielsku. Bez wątpienia w Gwardii Narodowej nie ma takich zbyt wielu. - Ich strata, mój zysk - podsumował Dennison z zadowolonym uśmiechem na twarzy. - Co robiła po wyjściu z domu? - zapytał Amaya. - Wzięła taksówkę do Metrocentro i spędziła dwadzieścia minut sprawdzając, czy nikt nie pojechał za nią spod rezydencji. Potem drugą taksówką udała się do centrum, do Cuartel Market, gdzie ponownie sprawdziła, czy nie jest śledzona, udając, że ogląda stragany. - Myślisz, że zauważyła Raoula? - zaniepokoił się Amaya. - Raoul jechał za nią tylko do Metrocentro. Widać było, że wypatruje ogona. Uznałem, że najlepiej będzie, jeśli poślę jeszcze dwóch ludzi jako zabezpieczenie. Obaj to dawni wojskowi zwiadowcy i z tego, co mi powiedzieli, wynika, że musieli nieźle się napocić, by uniknąć zauważenia. Ale na pewno ich nie dostrzegła, bo w przeciwnym razie zarzuciłaby swój plan i wróciła do rezydencji. - Spotkała się z kimś na rynku? Może z Marlette'em? - zapytał podniecony Amaya. - Pobożne życzenie - prychnął Dennison. - Nie, udała się do slumsów za rynkiem i spotkała się z ojcem Bernardem Coughlinem. Kiedy się nad tym zastanowić, to było logiczne posunięcie. Coughlin i Marlette znają się od dawna. Służyli razem w Legii Cudzoziemskiej. Marlette najwyraźniej używa Coughlina jako pośrednika podczas swego pobytu w Salwadorze. - Co zrobimy teraz? - zapytał Amaya. - Odwiedzimy Coughlina. Kto wie, może uda się nam nawet go namówić, by wyjawił, gdzie możemy znaleźć Marlette'a. - Kiedy zamierzasz to zrobić? Dennison spojrzał na zegarek. - Jest już po piątej. O szóstej mam spotkanie z klientem. Odwołałbym je, ale przylatuje specjalnie z Santa Ana. Wątpię, czy będę mógł wyrwać się przed siódmą. - Na mnie nie licz. Jak już mówiłem, o siódmej trzydzieści jestem u prezydenta, by zapoznać go ze stopniem zaawansowania śledztwa. I nie zapominaj, że wieczorem przyjmujesz podobno u siebie tę Auger. - Już z nią o tym rozmawiałem. Powiedziałem jej, że coś wyskoczyło mi nieoczekiwanie w pracy i dziś wieczorem nie dam rady. - Wybierasz się do Coughlina w pojedynkę? - zainteresował się Amaya. - Wezmę ze sobą Jaysona. Wyjście z domu dobrze mu zrobi. Tkwi tam od ostatniej roboty. - Uważasz to za rozsądne? - zaniepokoił się Amaya. -Policjanci w całym kraju mają uważać na cudzoziemców z londyńskim akcentem. - CO nie oznacza, że policja dysponuje jego opisem - odparł Dennison. - Chyba że Coughlin im go poda - odciął się Amaya. - Wtedy będziemy mieli kłopoty. Uważam, że wykorzystanie go jest teraz zbyt ryzykowne, Peterze. - Naprawdę nie martwiłbym się tym, że Coughlin może pójść na policję - powiedział Dennison, rozpierając się w fotelu i lekko uśmiechając do własnych myśli. - Jak by powiedział Jayson: "żadnych świadków, żadnych kłopotów". Regulamin sierocińca wymagał, by wszystkie dzieci poniżej dziesięciu lat były w łóżku o ósmej. Starsze dzieci mogły kłaść się później i większość najchętniej zbierała się w jadalni, by obejrzeć wieczorny film w nowym kolorowym telewizorze, podarowanym sierocińcowi przez burmistrza. Coughlin, który dawniej udawał się do swojego pokoju po przeczytaniu młodszym dzieciom bajki na dobranoc, spędzał teraz więcej czasu przed telewizorem. Lubił zwłaszcza stare westerny, a najwięcej radości dostarczało mu oglądanie Johna Wayne'a czy Jamesa Stewarta, mówiących płynnie po hiszpańsku. Tej jednak nocy miał na głowie inne sprawy. Po zgaszeniu światła w sypialni opuścił główny budynek i żwawo pomaszerował wąską ścieżką wiodącą przez kępę drzew do małego domku na drugim końcu ośrodka. Kiedy objął kierownictwo sierocińca, domek był zaledwie zrujnowanym szkieletem, lecz dzieci wspólnym wysiłkiem pomogły mu uczynić go zdatnym do zamieszkania 'i chociaż wciąż większość czasu spędzał albo w głównym budynku, albo w biurze, zawsze wiedział, że ma gdzie się schronić o zmierzchu... Drzwi zaskrzypiały przy otwieraniu. Zawiasy zgrzytały już od tygodnia i co wieczór obiecywał sobie, że zajmie się tym następnego dnia. I nigdy tego nie robił. Zapisz to sobie, powiedział ze wściekłością do siebie, zapalając jedyną lampę w kącie pokoju. Zamarł w Progu, gdy ujrzał mężczyznę siedzącego w fotelu pod przeciwległą ścianą. Jego twarz była aż nadto znajoma. - Proszę wejść, ojcze - zachęcił Dennison, gestem zapraszając Coughlina do środka. - Drzwi były otwarte, więc pozwoliliśmy sobie z tego skorzystać. Mam nadzieję, że nie ma ojciec nic przeciwko temu? Coughlin zignorował sarkazm w głosie Dennisona. Odsuwając się od drzwi, dostrzegł drugiego mężczyznę usadowionego na łóżku. Miał nieco poniżej czterdziestu lat, brudne, zlepione w strąki jasne włosy opadały niechlujnie na kanciaste ramiona. Skóra na karku i wierzchu dłoni łuszczyła się od nadmiaru słońca. - Kopę czasu, Coughlin - odezwał się z charakterystycznym londyńskim akcentem. - Kurde, to chyba z dziesięć lat. Dennison zerknął na obu mężczyzn i zatrzymał wzrok na Coughlinie. - Widzę, że ojciec zna już Stuarta Jaysona? - O tak, znam go - odparł Coughlin, a z jego głosu biła odraza, jaką żywił do Jaysona. - Z Czadu. Dwanaście lat temu. - To już aż tak dawno? - udał zdziwienie Jayson. - Byłeś wtedy w Legii Cudzoziemskiej, zgadza się? Wy wspieraliście siły rządowe. Ja pracowałem jako doradca wojskowy buntowników wspieranych przez Libię. - Doradca? - wybuchnął pogardliwym tonem Coughlin. - Rzeźnik bardziej pasuje do tego, co tam wyczyniałeś. Widziałem ślady twojej pracy na własne oczy, Jayson, i jest to coś, czego nie zapomnę do końca życia. Całą wioskę startą z powierzchni ziemi na twój wyraźny rozkaz. Kobiety i dzieci rozstrzelane z zimną krwią, gdy uciekały z płonących domów. - Istnieją inne sposoby niszczenia przeciwnika oprócz wymierzenia w niego broni i pociągnięcia za spust. Wchodzi się mu do głowy i babrze w umyśle. Demoralizuje się go. Dehumanizuje się go. A jak lepiej to uczynić niż przez systematyczne gwałcenie kobiet i zabijanie dzieci? To wojna psychologiczna, Coughlin, i wierz mi, skutkuje za każdym razem. - Powinieneś stanąć przed sądem jako zbrodniarz wojenny - syknął rozwścieczony Coughlin. - Tak uważała twoja Legia Cudzoziemska po wzięciu mnie do niewoli, ale z niewiadomej przyczyny twój dowódca nie potrafił znaleźć żadnych świadków gotowych zeznawać na moją niekorzyść - prychnął Jayson. - Ponieważ wszyscy byli martwi - odciął się Coughlin. - Żadnych świadków, żadnych kłopotów - oznajmił Jayson z mrożącym krew w żyłach uśmiechem. - To jedyny sposób przetrwania w tym interesie, Coughlin. - Wejdź i zamknij za sobą drzwi - polecił Coughlinowi Dennison, ponaglając go niecierpliwie. - Czego chcesz? - warknął Coughlin po zamknięciu drzwi. - Prostej odpowiedzi na proste pytanie, niczego więcej - odparł Dennison. - Potem zostawimy cię w spokoju. Czekając na następne słowa Dennisona, Coughlin poczuł strach ściskający żelaznymi szponami jego wnętrzności. Ludzie Dennisona musieli śledzić Nicole z San Benito. Tylko tak można było logicznie wytłumaczyć pojawienie się Dennisona w sierocińcu o tak późnej porze. Zdając sobie z tego sprawę, bez trudu przewidział pytanie Dennisona. - Gdzie możemy znaleźć Richarda Marlette'a? Coughlin przycupnął na skraju biurka i wzruszył ramionami. - O ile mi wiadomo, w Nowym Jorku. Oczy Dennisona zwęziły się o ułamek milimetra, lecz przez jego wargi przewinął się przelotny uśmiech, gdy wstał i podszedł do drzwi. Spojrzał zamyślonym wzrokiem na dywan, a potem zwrócił się do Coughlina. - Rozumiem niechęć ojca do wsypania Marlette'a. Znacie się w końcu od dawna. Lecz wiadomo oficjalnie, że Marlette w Salwadorze jest persona non grata, i każdy przyłapany na osłanianiu go, winny będzie wspierania i wspomagania poszukiwanego przestępcy. Oczywiście, jeżeli osoba pomagająca mu w przeszłości, przekaże go w moje ręce, chętnie przymknę oczy na tę, powiedzmy, nieroztropność. - Wyjął z kieszeni kartkę papieru i podał ją Coughlinowi. - Oto rozkazy wydane mi osobiście przez prezydenta. Jak ojciec widzi, zaopatrzone są w oficjalny nagłówek i osobisty podpis prezydenta. Moje zadanie jest niezwykle proste. Znaleźć Marlette'a za wszelką cenę. Proszę przeczytać, jeśli ojciec chce. - Takie dokumenty łatwo można sfałszować - odgryzł się ostro Coughlin. - To poważne oskarżenie - zareagował Jayson, lecz gdy poderwał się z łóżka, Dennison pośpiesznie nakazał mu wrócić na miejsce. - Jeżeli Richie jest w Salwadorze, ja nic o tym nie wiem - oznajmił Coughlin, wytrzymując lodowate spojrzenie Dennisona. - Rozumiem, że ojciec wypiera się też spotkania z Nicole Auger w swoim biurze dziś po południu. Coughlin wiedział, że musi kroczyć bardzo ostrożnie przez pole minowe założone przed nim przez Dennisona. Jeden błąd. Tyle wystarczy, by skazać Richiego. A bez niego jakie szanse miałaby Nicole na odnalezienie córki? - Nicole w rzeczy samej odwiedziła mnie dziś po południu - przyznał w końcu. - Nareszcie ruszyliśmy z miejsca - powiedział Dennison i uśmiech rozjaśnił jego twarz. Coughlin zauważył jednak, że jego oczy pozostały zimne i obojętne. - Richie zatelefonował do mnie z Nowego Jorku i powiedział, że Nicole przyjeżdża do Salwadoru, by szukać zaginionej córki. Zapytał, czy znam kogoś, kto mógłby jej pomóc jako tłumacz. Żaden z nas oczywiście nie wiedział wówczas, że prezydent polecił ci stanąć na czele oficjalnego dochodzenia. Nicole przyszła mi to właśnie powiedzieć po południu. Mówiła, że próbowała zwerbować Richiego w Nowym Jorku, lecz on nie był zainteresowany przyjazdem do Salwadoru. Podpisał już kontrakt na kolejny wyjazd do Bośni. Proponowała mu nawet dwukrotnie większą sumę, lecz Richie na pewno wiedział, że w razie zatrzymania mógłby spędzić resztę życia w piekielnej dziurze, takiej jak więzienie Mariona w Salwadorze. To nie najlepsza zachęta do powrotu, prawda? Dennison powoli zaklaskał w dłonie. - Świetnie, ojcze, naprawdę świetnie. Wie ojciec co, gdybym nie znał prawdy, byłbym skłonny ojcu uwierzyć. - Proszę posłuchać, już powiedziałem... - Stek kłamstw. I wyczerpał też ojciec moją cierpliwość - przerwał mu ostro Dennison, oskarżycielskim gestem kierując palec na Coughlina. - Wiemy już, że Marlette jest w kraju. Nie wiemy natomiast, gdzie się teraz znajduje. Kobieta, która odebrała go z granicy, została zgarnięta kilka godzin temu przez patrol na północy kraju. Jest znanym członkiem FMLN. Jest niemową, ale podobno w końcu zrobiła się niezwykle rozmowna. Wygląda na to, że wysadziła Marlette'a przy kościele prowadzonym przez jednego z twoich kumpli. Niejakiego ojca Lorenza. Gdybyśmy wiedzieli o tym wcześniej, moglibyśmy go tam przechwycić i zaoszczędzić Lorenzowi wiele niepotrzebnego bólu. Cóż, Lorenzo wyjawił, że wiedział o Marletcie jedynie to, iż zmierzał do San Salvador, gdzie miał się z tobą skontaktować. Osobiście sądzę, że mówił prawdę, gdyż nie wierzę, by ktokolwiek dobrowolnie zniósł podobne tortury, by osłonić obcego człowieka. - Ty draniu - wybuchnął Coughlin, rzucając się na Dennisona. Dennison uniknął niezdarnego ataku i gdy Coughlin obrócił się w jego stronę, spojrzał prosto w wylot lufy beretty. - Siadaj. Coughlin usiadł zrezygnowany na skraju fotela. - Gdzie jest teraz ojciec Lorenzo? - Powiedziałbym, że zależy to od tego, czy wierzysz w życie pozagrobowe czy nie - odparł chłodno Dennison. Coughlin skrył twarz w dłoniach. To nie miało prawa się wydarzyć - stało się coś potwornie złego. Dał Lorenzowi słowo, że nic niedobrego nie przytrafi się ani jemu, ani jego parafianom, jeżeli zapewni Marlette'owi tymczasowe schronienie, zanim przyjedzie samochód, mający zabrać go do San Salvador. Prawda zaś była taka, że wykorzystał naiwność Lorenza, by pomóc Marlette'owi w przedostaniu się do kraju, aż za dobrze znając rozmiary związanego z tym ryzyka. Tyle że nie uprzedził o tym Lorenza. Okłamał go. Jego słowo nic już dla niego nie znaczyło. Jak mogłoby, po tym co uczynił...? - Gdzie jest Marlette? - zapytał Dennison. Coughlin powoli podniósł na niego wzrok. - Już ci mówiłem, że nie wiem - syknął przez zaciśnięte zęby. - To szkoda - odparł Dennison i spojrzał na Jaysona. - Pokaż mu. Jayson wyciągnął spod łóżka brudnoniebieską torbę i otworzył ją. Sięgnął do środka i wyciągnął z niej granat rozpryskowy. Pokazał go Coughlinowi, a potem odbezpieczył go i przycisnął tyżkę kciukiem. - Nie muszę ci mówić, jak niszczące działanie mają te ślicznotki w zamkniętej przestrzeni. Coughlin wiedział, że nic mu bezpośrednio nie grozi dopóty, dopóki sądzić będą, że może zaprowadzić ich do Marlette'a. - Rozumiem, że prezydent upoważnił was do straszenia każdego, kto znać może obecne miejsce pobytu Richiego? - Czego prezydent nie widzi, o tym nie musi wiedzieć - odparł Dennison. - Uwierz mi, wykorzystam wszystkie dostępne sposoby, by znaleźć Marlette'a. Jeżeli oznacza to ucieknięcie się do gróźb i przemocy, niech tak będzie. Jeśli doprowadzi to do otrzymania Marlette'a, cel usprawiedliwi środki. - Nie wierzę. Jest w tym coś więcej, niż twierdzisz, prawda? Dlaczego tak wam zależy na znalezieniu Richiego? - zapytał Coughlin, zmuszając się do przejścia do ofensywy. Nie mógł przecież zdradzić się z tym, że wie o zaginionej taśmie i planowanym zamachu stanu. Musiał udawać, że o niczym nie ma pojęcia. A to oznaczało, że musiał symulować podejrzliwość. Dennison będzie się tego po nim spodziewał. A nie mógł sobie pozwolić na wypadnięcie z roli. Tylko to pracowało teraz na jego korzyść. - Gdzie jest Marlette?! - wrzasnął rozzłoszczony Dennison. - Więcej nie zapytam. - Albo co? - odciął się Coughlin. - Zamkniesz mnie tutaj i wysadzisz w powietrze? Myślałem, że żywy jestem dla was cenniejszy. - Bo jesteś - zgodził się szybko Dennison pojednawczym tonem. - Gdybym chciał cię zabić, już dawno bym cię zastrzelił. Tak byłoby łatwiej, a bez wątpienia mniej teatralnie niż przy użyciu granatu. Nie, granat ma inne przeznaczenie. Powiedz mi, ojcze, ile dzieci śpi teraz w swoich łóżkach w sierocińcu? Coughlin wlepił w niego spojrzenie, jego twarz przybrała barwę popiołu, gdy świadomość tego, co planuje Dennison, poraziła go niczym potężny cios w żołądek. Osunął się na fotel i potrząsnął z niedowierzaniem głową, lecz kiedy spróbował się odezwać, przekonał się, że zaschło mu w gardle i nie potrafi wykrztusić ani jednego słowa. - Widzę, że trafiłem wreszcie w czułe miejsce - stwierdził Dennison z nie skrywaną satysfakcją. - Wyobraź sobie te jatki, gdyby Jayson wrzucił granat przez okno sypialni. Przez najbliższy tydzień zajmowałbyś się wyłącznie pochówkiem ofiar. A ilu spośród pozostałych przy życiu zostałoby trwale okaleczonych? Czy tego pragniesz, ojcze? Te małe dzieci na pewno doznały już dosyć cierpienia w swym krótkim życiu. Osobiście nie chciałbym, by coś im się stało przez twój ośli upór. Ale zależy to wyłącznie od ciebie. To w sumie całkiem prosty wybór: wydaj mi Marlette'a albo zaczynaj kopać groby. - Nie wiem, gdzie jest Marlette - powiedział cicho Coughlin pustym, bezbarwnym głosem. - Zrób to! - rzucił Dennison w stronę Jaysona, który powstał i podszedł do drzwi. - Zaczekaj! - krzyknął za nim rozpaczliwie Coughlin. Dennison zatrzymał Jaysona uniesioną ręką, gdy ten miał już wyjść z pokoju. - Mówiłeś coś, ojcze? Coughlin wiedział, że nie ma wyjścia. Jeżeli nie będzie współpracować, Jayson dopilnuje tego, by jak najwięcej dzieci zostało zabitych i okaleczonych wybuchem granatu. To właśnie takie tchórzliwe ataki zdobyły mu złą sławę, kiedy trafili na siebie w Czadzie. A jeżeli zgodzi się na współpracę, Marlette na pewno nie doczeka świtu. Wraz z nim umrze ostatnia realistyczna szansa Nicole na dotarcie do Michelle przed zbirami Dennisona. Wiedział teraz, że tak czy inaczej czeka go śmierć. Lecz to już go nie trwożyło. Będzie raczej wdzięczny za wyzwolenie od przytłaczającego poczucia winy, które zakorzeniło się w jego sercu niczym złowieszcza, złośliwa choroba... - Gdzie jest Marlette? - warknął Dennison, spoglądając na jaysona, który stał przy drzwiach z dłonią zaciśniętą na granacie i krzywym uśmiechem na twarzy, czekając niecierpliwie na rozkaz wrzucenia granatu do dziecięcej sypialni. - Przysięgam, że nie wiem, gdzie zatrzymał się Marlette, ale mam jego telefon w San Salvador, pod którym mogę go złapać w razie nagłej konieczności - powiedział zrozpaczony Coughlin. - Podam go wam. Tylko odpraw tego drania od drzwi. Dennison gestem polecił Jaysonowi powrócić na miejsce. Uśmiech zgasł na twarzy Jaysona, gdy niechętnie siadał z powrotem na łóżku. - Zapisz ten numer - polecił Dennison i wycelował pistolet we wstającego Coughlina. - Pamiętaj, ojcze, nie jesteś już żołnierzem. Jeżeli spróbujesz czegoś głupiego, zabiję cię. I co się wtedy stanie z twoimi drogocennymi sierotkami? Coughlin bez słów wyjął z szuflady biurka kartkę i pióro, po czym zapisał doskonale zapamiętany numer telefonu. Nie było już w nim żądzy walki, jedynie wyrzuty sumienia... Marlette przeciągnął dłonią po spoconej twarzy, a potem wyciągnął automatyczny pistolet Heckler & Koch z kabury przymocowanej z tyłu jego wojskowych spodni. Wciąż nie wiedział, co ma myśleć o telefonie, jaki odebrał pół godziny wcześniej. Coughlin, wyraźnie podniecony, powiedział mu, że Nicole ma kłopoty, lecz odmówił podania szczegółów przez telefon, wspominając jedynie, że Dennison kazał już ją aresztować. Miał spotkać się z Coughlinem w sierocińcu. Potem ksiądz położył słuchawkę. Czy Coughlin mówił prawdę? A może zmuszono go do tej rozmowy telefonicznej? A ten ostrzegał Marlette'a przed pułapką. Jeżeli jednak Coughlin mówił szczerze? Jeżeli Nicole została aresztowana, by wywabić go z kryjówki? Choć Marlette wciąż wietrzył podstęp, nie mógł ignorować i tej możliwości, że Nicole grozi niebezpieczeństwo. Na Cuscatlan Square dojechał samochodem, który przygotował dla niego Pruitt w domu wykorzystywanym przez CIA, po czym pieszo zagłębił się w dzielnicę nędzy. Jego wojskowy ubiór polowy przyciągał podejrzliwe, a nawet nerwowe spojrzenia tugurio, mieszkańców slumsów. Wielu z nich pamiętało czasy, kiedy zagraniczni najemnicy, opłacani przez bogatych magnatów kawowych, wspierali szwadrony śmierci w ich zbrodniczych rajdach na slumsy miasta. Nikt wszakże nie próbował go zatrzymywać po drodze do sierocińca - albo ze strachu, albo też ze zdrowego rozsądku. Z kieszeni kurtki wyciągnął oliwkowozieloną chustę i obwiązał nią czoło, a potem otworzył główną bramę i wślizgnął się ostrożnie na opuszczony dziedziniec. Zauważył parę świateł za zaciągniętymi storami w głównym budynku, lecz biuro Coughlina pogrążone było w kompletnej ciemności. Skulony przebiegł do biura i spróbował otworzyć drzwi. Były zamknięte na klucz. Opadł na jedno kolano, ściskając w dłoniach pistolet, i rozejrzał się po okolicy. Dookoła panował spokój. Czuł się tak, jakby wokół niego zaciskała się sieć. Ale nie miał odwrotu, skoro istniało najmniejsze podejrzenie, że Nicole może mieć kłopoty. Nigdy by sobie nie mógł wybaczyć, gdyby coś się jej przydarzyło. Przyjrzał się drzewom za głównym budynkiem, lecz ze swego miejsca nie był w stanie dojrzeć domku. Nie pamiętał już, ile razy przesiadywał tam z Coughlinem, z piwem w jednej dłoni i papierosem w drugiej, omawiając wydarzenia na świecie. Podobnie jak on, Coughlin doskonale orientował się w zawiłościach polityki międzynarodowej, więc ich ogniste dyskusje często ciągnęły się przez noc do chwili, gdy pierwsze promienie wschodzącego słońca oświetlały miasto. Marlette szybko otrząsnął się ze wspomnień. Rozglądając się ukradkiem wokół siebie, wyskoczył z ukrycia i przebiegł pospiesznie otwarty teren. Gdy dopadł drzew, zatrzymał się, by złapać oddech, przepatrując wzrokiem mrok. Dostrzegał teraz niewyraźną sylwetkę budynku, lecz zza zasłon nie wydostawał się ani jeden promień światła. Przekradł się ostrożnie między drzewami, potem przypadł do ziemi i zaczął się czołgać, pokonując w ten sposób ostatnie dwadzieścia metrów dzielące go od budynku. Wyprostował się, gdy nie można go było już dostrzec przez jedyne okno i z plecami przyciśniętymi do ściany przesunął się ku zamkniętym drzwiom. Brakowało mu do nich zaledwie parę metrów gdy nastąpił na stertę gałęzi. Ich trzask zabrzmiał w jego uszach niczym wybuch pocisku artyleryjskiego. Cienka warstwa kruchych gałązek rozłożona została na spieczonej ziemi przy drzwiach, by ostrzec ludzi w domku o jego nadejściu. To tyle, jeśli chodzi o element zaskoczenia, pomyślał ponuro. Ostrożnie przeszedł te ostatnie parę kroków i objął palcami klamkę, gotów otworzyć je szybkim szarpnięciem i zanurkować do środka. - Richie? - syknął ktoś z wnętrza. - Richie, to ty? Marlette natychmiast rozpoznał nowojorski akcent Coughlina. - Richie, sierociniec jest pod obserwacją. Dlatego musiałem zgasić światło. Właź szybko do środka, zanim cię zauważą. Marlette przełknął nerwowo ślinę, nacisnął klamkę i otwierając drzwi przylgnął do ściany. Nic. Wskoczył nisko za próg i przyklęknął na jednej nodze, z pistoletem w wyciągniętej ręce. Jego wzrok w kilka sekund przystosował się do ciemności, lecz wtedy było już za późno. Zesztywniał, czując chłodną lufę pistoletu, przystawioną do karku. Sekundę później zapaliło się światło. Coughlin siedział na drewnianym krześle przed biurkiem. Jego nogi i ręce skrępowane były sznurem, na twarzy widniało kilka sińców. Za nim stał Jayson z granatem rozpryskowym w jednej ręce, a w drugiej trzymał pistolet Sig Sauer P226, mierząc w tył głowy Coughlina. Marlette spojrzał w górę na stojącego nad nim człowieka. Nie zdziwił się wcale, widząc Dennisona. Dennison wyłuskał pistolet z palców Marlette'a i pokiwał z aprobatą głową, obracając broń w okrytej rękawiczką dłoni. - Rzeczywiście nie mogę cię zganić za wybór broni. A teraz wstawaj. Tylko zrób to bardzo powoli. - Nic ci nie jest? - Marlette zapytał Coughlina, podnosząc się. - Wszystko w porządku, Richie - rzekł z rezygnacją Coughlin. - Przepraszam. Musiałem cię tu ściągnąć. Gdybym odmówił, Jayson wrzuciłby granat do sierocińca. Naprawdę przykro mi, że wydałem ciebie, ale musiałem to zrobić dla dobra dzieci. Postaraj się mnie zrozumieć. - Rozumiem - odparł bezmyślnie Marlette, spoglądając na Jaysona. - Jak było w Nowym Jorku? Jayson zmarszczył się, potem wzruszył ramionami. - W Nowym Jorku? Nie wiem, o czym mówisz. - Cholernie dobrze wiesz, o czym mówię - warknął rozwścieczony Marlette. - Nie chciałbym wam przerywać, ale mamy jeszcze wiele do zrobienia - Dennison zwrócił się do Jaysona i krzyknął coś przez ramię po hiszpańsku. W drzwiach stanął jeszcze jeden mężczyzna. On również uzbrojony był w pistolet. Dennison polecił mu zamknąć drzwi, a wtedy Jayson rozwiązał Coughlina i opuścił swe miejsce za jego plecami. Dennison odsunął się od Marlette'a, chowając do kieszeni swoją berettę. - Możesz uważać się za szczęściarza, Marlette. Sam prezydent się tobą zainteresował, co oznacza, że muszę postępować ściśle według prawa. Mam rozkaz pojmać cię żywego, więc mogę jedynie aresztować cię jako podejrzanego o morderstwo i oddać w ręce wymiaru sprawiedliwości. - A kogóż to niby miałem zamordować? - prychnął pogardliwie Marlette. Dennison podniósł pistolet Marlette'a i dwukrotnie strzelił Coughlinowi w serce. Ksiądz poleciał do tyłu, krzesło uderzyło o biurko i jego martwe ciało zwaliło się na wytarty dywan. Marlette próbował dosięgnąć Dennisona, gdy Jayson zdzielił go za uchem rękojeścią swej broni. Padł na kolana, a kiedy zdołał pokonać zamroczenie, ujrzał trzy wycelowane w niego pistolety. - Wygląda na to, że przyjechaliśmy tu zbyt późno, by powstrzymać cię przed tym morderstwem - oznajmił Dennison, przyklękając przy Coughlinie, by sprawdzić tętno. Gdy upewnił się, że ksiądz nie żyje, wyprostował się i odwrócił do Marlette'a. - Na szczęście znaleźliśmy narzędzie zbrodni, a kiedy poślemy je do laboratorium, odkryją na nim twoje odciski palców. To morderstwo pierwszego stopnia, Marlette. Oskarżenie wesprą dwaj wiarygodni świadkowie, którzy będą zeznawać przed sądem na twoją niekorzyść. Nie chcielibyśmy mieszać w to Jaysona, bo wywołałoby to wiele niewygodnych pytań. Powiedziałbym, że będzie to łatwy proces, prawda? - A co powstrzyma mnie przed wyjawieniem prawdy, kiedy stanę przed sądem? - odparował Marlette, ostrożnie rozmasowując opuchliznę za uchem. - Nie tylko mogę wskazać Jaysona jako zabójcę Kinnarda, ale też wyjawić jego związki z tobą. Jak odbiłoby się to na twojej tak zwanej reputacji? - Twoje słowo przeciw mojemu? - zapytał Dennison. - Biorąc pod uwagę twoje dotychczasowe wyczyny w Salwadorze, jak myślisz, komu uwierzą przysięgli? - Widzę, że wszystko dokładnie zaplanowałeś, tak jak pięć lat temu. - Tyle że tym razem ambasada nie będzie w stanie cię wyciągnąć - zakończył Dennison. Przywołał milczącego mężczyznę ; polecił mu zaprowadzić Marlette'a do samochodu, który czekał na nich na zewnątrz. Marlette domyślił się już, że nie doczeka procesu. Trafi w ręce oprychów Dennisona, którzy będą chcieli dowiedzieć się od niego, ile wie na temat zaginionej taśmy. Potem zostanie stracony. Prezydent bez wątpienia dowie się, że zginął z rąk innych więźniów w areszcie. A jeśli przewrót się powiedzie, nowy prezydent powita wiadomość o jego śmierci jako osobisty sukces wojskowego reżimu. Z którejkolwiek strony na to spojrzeć, jego sytuacja malowała się w ciemnych kolorach. Lecz nadzieja może być potężną bronią, zwłaszcza zdesperowanego człowieka, toteż w jego umyśle zaczął się już formować plan. Nazywał to planem, lecz w rzeczywistości była to raczej oparta na pobożnych życzeniach próba wydostania się z ciągle pogarszającej się sytuacji. Dobrze wiedział, że za niepowodzenie zapłaci głową. Ale nie miał przecież wielkiego wyboru. - Sam potrafię wstać! - warknął ze złością Marlette, gdy mężczyzna spróbował podnieść go na nogi. Dostrzegł spojrzenie Jaysona. - Odeślij go, na miłość boską! Czy nie mogę pójść bez tej artylerii wymierzonej we mnie? - Pozbaw człowieka godności, a zabierzesz mu najcenniejszą część jego duszy - stwierdził Jayson. - Tak zawsze mawiał mój stary. - Mądre słowa - powiedział Marlette, zbierając się z podłogi. - Był mądrym człowiekiem - odparł Jayson, robiąc krok w stronę Marlette'a. Dalej, draniu, zachęcił go w myślach Marlette, jeszcze troszkę bliżej. Troszkę bliżej... Mężczyzna otworzył drzwi i wyszedł na dwór, cały czas mierząc do Marlette'a. Ten podszedł do drzwi i ujrzał białego forda zaparkowanego przy drzewach. Zatrzymał się w progu, by spojrzeć na ciało Coughlina. Jayson, idący tuż za nim, z rozpędu niemal wpadł na niego. - Pomódl się za niego w drodze na komisariat - prychnął szyderczo Jayson i szturchnął ostrzegawczo Marlette'a w plecy lufą broni. Marlette wiedział, że musi zaryzykować. Udał, że się odwraca, a Potem odepchnął na bok pistolet Jaysona lewą ręką, jednocześnie uderzając wściekle prawą dłonią w drugi nadgarstek Jaysona. Zaatakowany wrzasnął z bólu, granat wypadł mu z ręki i potoczył się po dywanie. Marlette uderzył barkiem mężczyznę stojącego na zewnątrz, przewracając go na ziemię. Biegł już w kierunku samochodu, gdy kierowca wyciągnął z kabury broń i otworzył drzwi. Nie gubiąc tempa, Marlette walnął w nie podeszwą buta. Gdy drzwi przygniotły go do karoserii, kierowca krzyknął i upuścił broń. Marlette sięgał właśnie po nią, gdy budynek eksplodował zasypując okolicę deszczem zabójczych pocisków. Podmuch był tak silny, że Marlette zachwiał się. Chcąc utrzymać równowagę zrobił krok do przodu i uderzył boleśnie nogą o zderzak, tak że musiał przyklęknąć na jedno kolano. Kula uderzyła w samochód parę centymetrów od jego głowy. Rzucił się w bok i poderwał na nogi. Gdy pędził pochylony ku dającym czasowe schronienie drzewom, dostrzegł, że dziesiątki dzieci wybiegły z sierocińca w nocnych koszulach i kuliły się teraz do siebie, podczas gdy płomienie rzucały nierówne cienie na ich niewinne twarze. Wyglądały jak morze upiorów w powiewających koszulach, poruszanych łagodnym wieczornym wiatrem. W niesamowitym milczeniu spoglądały na wypaloną ruinę, niegdyś będącą mieszkaniem Coughlina. Drugi wystrzał rozdarł ciszę nocy i Marlette poczuł nagle ukłucie w karku. Przez straszną chwilę myślał, że został poważnie ranny, lecz kiedy dotknął niepewnie palcami skóry, przekonał się, że było to jedynie draśnięcie, ale rana paliła niemiłosiernie. Śmierć przeszła blisko. Do trzech razy sztuka? Za cholerę nie zamierzał zostać na miejscu, by się o tym przekonać. Gdy pędził zygzakiem przez odkryty teren ku głównej bramie, trzasnął trzeci strzał, lecz kula przemknęła z dala od niego. Jakąś częścią umysłu słyszał podniesiony głos Dennisona, wykrzykujący gdzieś za nim: - Chcę go żywego. Rozumiecie...? Reszty zdania nie dosłyszał, zaabsorbowany otwieraniem bramy. Wybiegł na ulicę. Kilka zasłon w blaszanych ruderach było odsłoniętych; mieszkańcy wyglądali ciekawie na dwór, lecz nikt nie odważył się wyjść z domu, by odnaleźć źródło eksplozji-Marlette wiedział aż za dobrze, że znieczuleni mieszkańcy licznych slumsów stolicy przez długie lata wyniszczającej wojny domowej żyli w bezgranicznym strachu. Wtedy bali się, że zostaną wywleczeni ze swych domów tylko po to, by uzupełnić szeregi skazańców, rozstrzeliwanych co noc bez wyroku przez milicję i niesławne szwadrony śmierci w odwecie za zabicie towarzysza przez partyzantów FMLN. Od dzieciństwa uczono ich unikania kłopotów poza obrębem własnego domostwa. Stare nawyki nie giną. Usłyszał dźwięk nadjeżdżającego pojazdu i po paru sekundach u wylotu ulicy pojawił się wojskowy dżip. Żołnierz z tyłu pojazdu puścił serię po ziemi przed Marlette'em, rozkazując mu zatrzymać się w miejscu. Gdy dżip pędził w jego stronę, Marlette zerknął za siebie. Jayson dopadł już bramy z sig sauerem w dłoni. Reflektory samochodu na moment oświetliły jego twarz i Marlette z pewną satysfakcją dostrzegł głęboką ranę biegnącą przez prawy policzek. Widok krwi płynącej po twarzy Jaysona podniósł Marlette'a na duchu. Gdy dżip zbliżył się do niego, poderwał się i uskoczył w boczną alejkę. Grad pocisków zabębnił po ścianie najbliższej lepianki i Marlette usłyszał Jaysona wściekle wrzeszczącego po hiszpańsku z obcym akcentem, by żołnierz przerwał ogień. Marlette przebiegł kilkanaście metrów dzielących go od skrzyżowania z jeszcze węższą uliczką. Doskonale znał labirynt przecinających się wzajemnie alejek i dróg w slumsach całego kraju. Brał udział w tylu operacjach wojskowych, że wiedział, jak łatwo można się zgubić w takich miejscach. Partyzanci natomiast zawsze wydawali się doskonale obeznani z geografią tych rejonów, co tylko potęgowało kłopoty wojska. Niejednokrotnie młody i niedoświadczony żołnierz zwabiany był w ślepą alejkę, gdzie pozbywano się go bezszelestnie jednym pociągnięciem noża. A gdy znajdowali go towarzysze, zabójca znikał bez śladu, zwykle z pomocą popierających FMLN mieszkańców. To z kolei nieuniknienie wywoływało wojskowe nocne naloty, mające na celu ukaranie lokalnej społeczności za wspieranie ludzi uznawanych za wrogów publicznych. Rezultatem był nieustanny, krwawy pat... Marlette usłyszał zbliżające się kroki i, gdy uskoczył w cień, ujrzał wbiegającego na skrzyżowanie żołnierza. Mężczyzna otarł spoconą twarz, spojrzał w lewo, w prawo, i popędził dalej przed siebie. Marlette odczekał parę sekund i wynurzył się z ukrycia. Zdawał sobie sprawę, że Jayson i pozostali żołnierze wciąż krążą ciemnymi uliczkami. Być może był z nimi i Dennison. A jeśli Dennison zdążył już wezwać posiłki? Musiał jak najszybciej wydostać się ze slumsów, inaczej krążyć będzie bez celu w kółko, podczas gdy wojsko zacznie zaciskać wokół niego sieć. Ale nie mógł wrócić tą samą drogą ze względu na patrol. Postanowił wybrać lewe odgałęzienie. Niepewnym krokiem przeszedł zaledwie parę metrów i nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Jego serce zamarło na moment, gdy rozwścieczony owczarek zerwał się na tylne łapy za drucianym ogrodzeniem, obszczekując go zawzięcie. Marlette przebiegł wzrokiem opustoszałą aleję, spodziewając się ujrzeć nadbiegającą grupę żołnierzy. W oddali zaczął szczekać kolejny pies. Potem następny - i po paru sekundach rozlegał się już kakofoniczny jazgot w miarę jak coraz więcej psów przyłączało się do szczekającego nieprzerwanie chóru, niosącego się echem przez całe slumsy. Idealna na osłona - żołnierze z powodu hałasu nie tylko nie będą w stanie usłyszeć jego kroków, lecz uniemożliwi im on też umiejscowienie pierwotnego źródła szczekania. Marlette pędząc błagał w myślach by zgiełk nie cichł. Zatrzymywał się jedynie u wylotu każdej ulicy by upewnić się, czy nie widać wroga. Choć do tej pory udało mu się uniknąć pojmania, im głębiej zapuszczał się w slumsy, tym bardziej urzeczywistniały się jego najgorsze obawy: nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. A właśnie tego pragnął uniknąć. Nagle w głębi ulicy zapłonęły reflektory. Pośpiesznie uskoczył za dwa metalowe kubły. Wysypywały się z nich śmieci i smród był nie do zniesienia, lecz gdy reflektory zbliżały się do niego, nawet nie drgnął. Ostrożnie zerknął przez szparę między kubłami, gdy samochód mijał jego kryjówkę. To nie był pojazd wojskowy. Zapewne któryś z okolicznych mieszkańców, sądząc z żałosnego wyglądu samochodu, który teraz skręcił w boczną uliczkę. Marlette odczekał, dopóki odgłos silnika nie ucichł w oddali, zanim się podniósł. Gdzie, do cholery, się znajdował? A dokładniej, jak miał wydostać się z tego labiryntu? Zachowując czujność, skręcił w następną uliczkę, lecz dopiero gdy dochodził do jej końca, zorientował się, że nieświadomie wszedł w ślepy zaułek. Gdy się odwrócił, oświetliły go potężne światła czołowe jakiegoś pojazdu. Rozejrzał się rozpaczliwie w poszukiwaniu drogi ucieczki, lecz zrozumiał, że jest w pułapce. Samochód zbliżał się i Marlette osłonił oczy przed blaskiem świateł, próbując przyjrzeć się jego pasażerom. Ten sam samochód minął go przed chwilą. Tyle że teraz nie wydawało mu się, że należy do mieszkańca slumsów. A jeśli to ludzie Dennisona? To byłoby jeszcze gorsze, niż gdyby wpadł na zwykły patrol wojskowy. Groziłoby mu zniknięcie na wieki, i nikt nigdy by się o tym nie dowiedział. Pośpiesznie rozglądał się za jakąś bronią. Szczapą drewna. Kawałkiem rury. Nic nie znalazł. Rozegraj to na wyczucie, powiedział do siebie, gdy samochód zatrzymał się tuż przed nim. Drzwi od strony pasaże^ otwarły się i wysiadła z niego kobieta. Ubrana była w luźne oliwkowe moro, a twarz częściowo miała osłoniętą czerwoną chustą. Uzbrojona była w automatyczny karabin AK-47. Zarówno ubiór, jak i broń należały do standardowego wyposażenia partyzantów FMLN. Oczywiście o niczym to nie świadczyło. To mogła być pułapka. - Kim jesteście? - zapytał Marlette. - Szukasz małej Auger, zgadza się? - padła ostra riposta, nic nie odpowiedział. - Wiemy, kim jesteś, i wiemy, że przyjechałeś tu, by odnaleźć te dziewczynkę - ciągnęła kobieta. - Jeden z naszych towarzyszy rozmawiał z Bobem Kinnardem w przeddzień jego śmierci. Wie, gdzie jest dziewczynka. Możemy cię do niego zabrać. - Nigdzie nie jadę, dopóki się nie dowiem, kim jesteście - odparł wyzywającym tonem Marlette. - Jesteście z FMLN? - Dennison zawezwał już dodatkowe posiłki, by odgrodzić slumsy od reszty miasta - powiedziała, ignorując jego pytanie.- Przechwyciliśmy to wezwanie policyjną radiostacją w naszym samochodzie. Podczas gdy z tobą rozmawiam, w naszą stronę jedzie kilkanaście wojskowych pojazdów. Jeżeli złapałby nas któryś z ochotniczych patroli Dennisona, zostalibyśmy rozstrzelani na miejscu. Tak więc albo idziesz z nami, albo próbujesz wydostać się stąd na własną rękę. Wybór należy do ciebie, Marlette. - Skąd mam wiedzieć, że nie pracujecie dla Dennisona? - zapytał szybko Marlette. - Czy myślisz, że proponowalibyśmy ci dobrowolne wejście do samochodu, gdybyśmy byli oprychami Dennisona? - padła sarkastyczna odpowiedź. -Nie możemy tu dłużej zostać. Patrole zjawią się za parę minut, by zablokować całą okolicę. To twoja ostatnia szansa, Marlette. Jedziesz z nami, czy nie? Marlette wiedział, że nie dysponuje czasem na spokojne przeanalizowanie sytuacji. Może była to wyrafinowana pułapka ludzi Dennisona, by zwabić go do samochodu? A jeśli nie, to czy ta kobieta była rzeczywiście z FMLN? Dlaczego partyzanci chcieliby mu pomóc? Co ważniejsze, czy naprawdę mogli zaprowadzić go do Michelle? Wiedział aż za dobrze, że szanse odnalezienia Michelle zmalały do zera po tym, co wydarzyło się w sierocińcu. A jeśli nawet udałoby im się prześlizgnąć przez kordon, jakim Policja już wkrótce otoczy slumsy, Dennison niewątpliwie dopilnuje tego, by jego twarz pojawiła się na pierwszych stronach wszystkich dzienników w związku z zabójstwem Bernarda Coughlina. Poszukiwany przestępca. Na co przydałby się wówczas Nicole? Chociaż nie chciał się do tego przyznać, pozostawało mu Jedynie wsiąść do samochodu, zwłaszcza że kobieta mogła mówić Prawdę o Michelle. Marlette niechętnie podszedł do samochodu. Zajrzał do środka i zobaczył, że miejsce kierowcy jest puste. Kobieta z tyłu gmerała przy czymś na podłodze i, choć zdjęła czerwoną chustę wciąż nie był w stanie dostrzec jej twarzy. Nagle podniosła głowę i spojrzała wprost na niego. Przez moment wpatrywał się z niedowierzaniem w jej twarz, a potem otrzymał potężny cios w głowę. Stracił przytomność, zanim jeszcze padł na ziemię. Amaya w milczeniu przyglądał się pielęgniarzowi, który zapiął czarny plastikowy worek i przywołał do siebie dwóch kolegów z noszami. Ciało Coughlina złożone zostało na noszach i wyniesione do czekającej nie opodal karetki. - Widzę, że udało ci się wyrwać z imprezy u prezydenta, by się do nas przyłączyć - odezwał się głos za jego plecami. Amaya odwrócił się do Dennisona, z ogniem w oczach. - Dopiero wtedy, gdy prezydent rozkazał mi dostarczyć jutro z samego rana dokładne sprawozdanie z wydarzeń dzisiejszego wieczoru. - Chwycił Dennisona za ramię i odciągnął go od zespołu policyjnych specjalistów, skrupulatnie przetrząsających wypalone ruiny domku. - Jedynym powodem, dla którego Rada Wojskowa zatwierdziła ten plan, było twoje osobiste zapewnienie, że potrafisz zwabić Marlette'a w pułapkę i zabić go bez przyciągania uwagi władz. Bezbłędny plan, tak go określiłeś. Co u licha poszło nie tak? - Dobrze, nie działaliśmy całkowicie zgodnie z planem, ale koniec końców nie ma żadnej szkody - odparł Dennison, unosząc lekceważąco ramiona, i zapalił cygaro. - Co? - prychnął z niedowierzaniem Amaya. - Coughlin nie żyje, Marlette uciekł, a ja mam na głowie czterdzieścioro dzieciaków, które były świadkami strzelaniny przed sierocińcem. I ty mówisz, że nie ma szkód? Członkowie Rady Wojskowej zbierają się na nadzwyczajnym posiedzeniu w sztabie dziś rano o ósmej. Masz się tam zjawić i złożyć wyjaśnienia. Jayson także ma być obecny. Skoro już mowa o Jaysonie, gdzie on jest? - Potrzebował opieki medycznej. Poraniło go szkło, gdy eksplodował granat. Posłałem go do znajomego doktora w San Benito. Pozszywał go, nie zadając żadnych pytań. - A co zamierzasz począć w sprawie Marlette'a? - zapytał kategorycznym tonem Amaya. - Parę minut temu słyszałem na policyjnej częstotliwości, że ciągle bawi się z twoimi ludźmi w kotka i myszkę. Sądząc po fiasku, jakie poprzedziło jego ucieczkę, ma wszelkie szanse na to, by ich przechytrzyć. To nie jest chyba takie trudne, prawda? Dennison zacisnął zęby i wbił wściekły wzrok w ziemię. Kiedy ponownie spojrzał na Amayę, udało mu się opanować nerwy. - To, czy Marlette ucieknie, czy też nie, ma niewielkie znaczenie. Dysponuję narzędziem zbrodni. Jego pistoletem, z jego odciskami palców. Już dopilnowałem, by twarz Marlette'a pojawiła się na pierwszych kolumnach jutrzejszych wydań "La Prensy", "Diario de Hoy" i "El Mundo". Nagroda, jaką oferuję za informację, która doprowadzi do jego zatrzymania, równa jest dwudziestokrotnej przeciętnej pensji. Gdziekolwiek by się pokazał, miejscowa ludność zaraz powiadomi o tym najbliższy posterunek. Wierz mi, Marlette praktycznie wypadł z gry, a tego pragnęła Rada Wojskowa, prawda? - Nie pragnęła natomiast czterdziestu potencjalnych świadków, którzy mogliby zdradzić dzisiejszą obecność Jaysona w sierocińcu. Co mam powiedzieć prezydentowi w moim sprawozdaniu? - Wytłumacz mu, że to jeden z moich ludzi - zaproponował szybko Dennison. - A ilu widziałeś dotąd Salwadorczyków o bladej, pryszczatej skórze i blond włosach do ramion? - prychnął pogardliwie Amaya. - Ostrzegałem cię, byś nie brał ze sobą Jaysona, ale nie chciałeś mnie słuchać. - Ty tu dowodzisz. Wykorzystaj swoją pozycję, by odłożyć zeznania tych dzieciaków ad acta. To nie powinno być takie trudne, zważywszy na obciążające Marlette'a dowody, jakimi już dysponujesz. Jeżeli kiedykolwiek stanie przed sądem, każda ława przysięgłych uzna go winnym. - A w jaki to niby sposób mam odłożyć te zeznania ad acta? - zdenerwował się Amaya. Dennison złapał Amayę za ramię i przyciągnął go do siebie. - Od zamachu stanu dzieli nas mniej niż czterdzieści osiem godzin. Na pewno znajdziesz sposób, by przypadkowo "zagubić" zeznania na ten czas, prawda? Doskonale wiesz, że Jayson ma odegrać podczas puczu kluczową rolę, od której zależy powodzenie przewrotu. Później możesz postąpić z nim wedle twego uznania. Nie obchodzi mnie to. - Podziwu godna lojalność - parsknął Amaya. - To tylko "pistolet" do wynajęcia, nic więcej - padła pogardliwa odpowiedź. - Jemu podobni nie dbają o sytuację polityczną w kraju, w którym pracują. Jedynym powodem, dla którego pragnie powodzenia zamachu stanu, jest obawa, że w przeciwnym razie nie otrzyma całości zapłaty. Ale gdyby ktoś zaoferował mu lukratywny kontrakt, obróciłby się przeciwko mnie bez zastanowienia. Nie oczekuj więc, bym czuł się związany z nim jakąkolwiek lojalnością. Amaya w zamyśleniu przesunął czubkiem palca po dolnej wardze, obserwując jednocześnie pracę zespołu z zakładu kryminalistyki. - Dlaczego pozwoliłeś Marlette'owi uciec? - O czym ty mówisz? - zdziwił się Dennison. - Rozmawiałem już z dwoma ludźmi, którzy towarzyszyli tobie i Jaysonowi. Obaj powiedzieli mi, że miałeś aż nadto czasu, by zgładzić Marlette'a, ale ty zdecydowałeś się zastrzelić Coughlina. Potrafię zrozumieć twoją chęć uciszenia Coughlina, ale dowiedziałem się też, że kiedy Jayson próbował zastrzelić Marlette'a podczas ucieczki z sierocińca, powiedziałeś, że chcesz go mieć żywego. Kiedy przedstawiałeś dziś wieczorem swój plan Radzie Wojskowej, zapewniłeś wszystkich, że zabijesz Marlette'a przy pierwszej sposobności. Dlaczego ich okłamałeś? - Nie okłamałem ich i nie pozwoliłem Marlette'owi uciec - zaprzeczył pośpiesznie Dennison. - Miałem swoje powody, by chcieć go żywego. - Mianowicie? - zachęcił go Amaya. - Jak powiedziałem, przedstawiając mój pierwotny plan Radzie Wojskowej, jedyna znana mi droga dotarcia do Marlette'a wiodła przez Coughlina. Wiedziałem, że przy zastosowaniu odpowiedniego nacisku potrafię zmusić Coughlina do wydania nam Marlette'a. Ale, jak się okazało, Coughlin nie znał jego kryjówki. Miał jedynie numer telefonu kontaktowego w razie nagłej potrzeby. Wprowadziłem ten numer do policyjnego komputera, by dopasować do niego adres i tam rozprawić się z Marlette'em. Byłoby to na pewno o wiele łatwiejsze od zmuszania Coughlina by zwabił go do sierocińca. - To dlaczego tego nie zrobiłeś? - zapytał podejrzliwie Amaya. - Numer pasował do domu w rejonie La Floresta, na południu miasta. Tyle że znam ten dom. Przebywałem w nim kilkakro tnie, kiedy pracowałem w amerykańskiej ambasadzie w San Salvador. - Nie rozumiem - Amaya zmarszczył czoło. - W tamtym czasie była to kwatera CIA i, o ile mi wiadomo, wciąż spełnia tę funkcję. A jeżeli CIA wciąż z niej korzysta, możesz być pewien, że dom jest dobrze zabezpieczony. Tak było, kiedy ostatni raz tam zaglądałem. Reflektory, potykacze, fotokomórki na podczerwień na każdych drzwiach. Standardowa oferta firmy. Nie zbliżylibyśmy się nawet do tego domu, nie alarmując Marlette'a. To dlatego musiałem go tu ściągnąć. Jeżeli w dalszym ciągu jest to kwatera CIA, należy przypuszczać, że to ludzie z Langley pociągają za sznurki podczas jego pobytu w Salwadorze. Dlatego właśnie chciałem go żywego. Musimy się dowiedzieć, po co właściwie Langley go tu przysłało. - Z pewnością po to, by odzyskał taśmę - odparł Amaya. - A jeżeli jest w tym coś więcej? - zapytał Dennison. - Do czego zmierzasz, Peter? Twierdzisz, że Langley wie już o przewrocie? - Musimy brać to pod uwagę - zgodził się Dennison. - Sam mówiłeś, że po śmierci Kinnarda wysondowałeś delikatnie sprawę i twoi informatorzy zgodnie twierdzili jedno i to samo - CIA wie o istnieniu nagrania, lecz Kinnard dopiero po bezpiecznym powrocie do Stanów zamierzał wyjawić jego zawartość. - Tak mi wtedy powiedzieli - przyznał Dennison. - Ale kto może wiedzieć, czy nie była to dezinformacja zaplanowana przez oficera prowadzącego Kinnarda? W końcu dezinformacja jest skuteczną bronią także przeciw sojusznikom, jeżeli chce się ochronić agenta działającego za granicą. - Sugerujesz, że CIA ma swojego człowieka w Radzie Wojskowej, przekazującego informacje do Langley? - zapytał Amaya. - To możliwe - odparł Dennison. - To poważne oskarżenie, i do tego bezpodstawne. Sam dobrze wiesz, że wszyscy członkowie Rady Wojskowej są poza wszelkimi podejrzeniami. - Czy możemy pozwolić sobie na takie ryzyko? - odciął się Dennison. Zaciągnął się cygarem i wypuścił dym kącikiem ust. - Jeżeli w Radzie Wojskowej jest szpieg, możliwe, że Marlette wie, kim on jest. Dlatego konieczne jest złapanie go żywego. - Abyś mógł go przesłuchać albo ochronić? - odparował Anaya Przez moment na twarzy Dennisona malowało się zdziwienie, Potem, gdy pojął, co sugeruje Amaya, na jego usta powoli wypłynął uśmiech. - Czy myślisz, że powiedziałbym ci to wszystko, gdybym był szpiegiem? - To twoja teoria, Peter, nie moja - odparł Amaya. Zerknął na zegarek. - Musisz mi wybaczyć. Czeka mnie długa noc. Dennison przed odejściem spojrzał jeszcze na Amayę. - Jeżeli w Radzie Wojskowej jest zdrajca, wytropię go. Tego możesz być pewien. - Drobna rada, Peter - zawołał Amaya za Dennisonem. - Postaraj się stawić jutro na czas. Dzisiejszym fiaskiem wystarczająco rozzłościłeś Radę Wojskową. Nie pogarszaj swojego położenia, i tak jest dostatecznie kiepskie. Dennison zdusił gniew, maszerując szybkim krokiem w stronę zaparkowanego przy głównej bramie samochodu. - Wstawaj! Marlette powoli otworzył oczy i skrzywił się, rażony jaskrawym światłem gołej żarówki wiszącej pod sufitem, lecz gdy spróbował usiąść, ostry ból przeszył jego głowę. Ostrożnie położył się na sienniku i ponownie zamknął oczy. - Kazałam ci wstać! - Tym razem rozkazowi towarzyszył bolesny kopniak w żebra. Marlette usiadł z wysiłkiem i, osłaniając dłonią oczy, spojrzał przez zmrużone powieki na stojącą nad nim kobietę. Miała dobrze powyżej trzydziestki i długie czarne włosy, sczesane ze szczupłej twarzy i związane w koński ogon. W dalszym ciągu ubrana była w zielony mundur, który miała na sobie w slumsach-Trzymała w ręku rosyjski pistolet T-33, wymierzony w jego pierś. - Wiesz, kim jestem, prawda? - powiedziała po hiszpańsku. - Tyle można było wyczytać z twojej miny, kiedy zobaczyłeś mnie w samochodzie. - To dlatego zostałem ogłuszony? - warknął, podnosząc się z trudem. - Nie byliśmy pewni, jak zareagujesz, kiedy zorientujesz się kim jestem. - Anna Chavez - powiedział Marlette. - Kierownik machiny propagandowej FMLN w ostatnich latach wojny domowej. Jak mógłbym nie wiedzieć, kim jesteś. Twoja twarz widniała na co drugim liście gończym w całym kraju. - Nic się nie zmieniło - oświadczyła dumnie. - Poza tym teraz jestem zastępcą przywódcy ruchu. - A ja sądziłem, że FMLN miało zostać rozwiązane po podpisaniu zawieszenia broni - stwierdził z sarkazmem w głosie. - W znacznym stopniu tak się stało - odparła. - Tak, słyszałem, że niewielka grupka zatwardziałych marketów odmówiła uznania nowego rządu. Zakładam, że nie obchodzi was to, że ten rząd został wybrany przez naród w demokratycznych wyborach? - Sam widziałeś biedę i nędzę, jakie królują w slumsach. Rząd obiecał przed wyborami przesiedlić tych ludzi do nowych domów i zwalczyć chroniczne bezrobocie, wciąż paraliżujące kraj. Nie uczynił tego i nie uczyni. Wojna domowa oficjalnie dobiegła końca, ale walka musi trwać dalej, jeżeli chcemy zniszczyć odrażający i niesprawiedliwy system klasowy, jaki wciąż istnieje w Salwadorze. Marlette spotykał już jej podobnych fanatyków, niezdolnych zaakceptować tego, że ich dawni zwolennicy wybrali inną drogę. Pozostało im jedynie kontynuowanie własnej wojny w jakimś odległym kącie kraju. I, jak jej towarzysze, Chavez wierzyła, że stoi po stronie sprawiedliwości i równości. Wiedział, że dyskusja z nią byłaby bezcelowa... Rozglądając się wolno dookoła, dotknął opuchlizny za uchem. Pokój był niewielki, umeblowanie spartańskie. Wyszczerbiona miska, drewniany stół, wiklinowe krzesło i wytarty siennik. Jedyne okno zabezpieczone było przerdzewiałą żelazną kratą, lecz matowe szkło uniemożliwiało mu dostrzeżenie czegokolwiek na zewnątrz. - Gdzie jestem? - W bezpiecznym miejscu - rzuciła ostro. - Gdybyśmy pozostawili cię w slumsach, ludzie Dennisona wytropiliby cię i zabili. Uratowaliśmy ci życie. - Moja wdzięczność nie zna granic - odparł szyderczo. - Czy wiesz, dlaczego wstąpiłam do FMLN, Marlette? - Na pewno mógłbym zgadnąć... - By pomścić śmierć brata - przerwała mu gwałtownie. - Był pracownikiem socjalnym, pomagał rodzinom ze slumsów San Salvador pogodzić się z utratą ukochanych osób podczas wojny domowej. Pewnej nocy pocieszał kobietę, która straciła obu synów, gdy nagle do domu wdarło się trzech ludzi, wyciągnęło go na dwór i przestrzeliło mu głowę. Okazało się, że jego śmierć była zemstą za zabicie jednego z ich kompanów wcześniej tego dnia. Tyle że to nie byli żołnierze. Wchodzili w skład szwadronu śmierci, krążącego po slumsach i mordującego przypadkowo wybranych cywilów. Mój brat po prostu znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. - Przykro mi -powiedział Marlette. - Nie wiedziałem o tyn - To nie był pierwszy lepszy szwadron śmierci. Ci ludzie należeli do UGB. - Przystawiła lufę pistoletu do czoła Marlette'a. - Szkoliłeś członków UGB, prawda? - To było częścią mojego kontraktu - odparł Marlette, wytrzymując jej lodowate spojrzenie. - Gdybym wiedział... - Niepotrzebne mi twoje wyrzuty sumienia - warknęła. - Skąd mam wiedzieć, czy nie pomagałeś w wyszkoleniu ludzi, którzy zabili mojego brata? A jeśli tak było, czyni to z ciebie współwinnego jego śmierci, zgadza się? - Jeżeli tak myślisz, pociągnij lepiej za spust. - Jesteś bardzo pewien siebie - powiedziała, zaginając palec na spuście. - Nie spodziewasz się, bym cię zabiła, prawda? - Gdybyś chciała mnie zabić, zrobiłabyś to w slumsach. Nie opowiadałabyś, że możesz zabrać mnie do kogoś, kto zna miejsce pobytu tej dziewczynki, ani nie narażałabyś życia, przemycając mnie stamtąd pod nosem ludzi Dennisona. Najwyraźniej potrzebny ci byłem żywy. Pytanie brzmi: dlaczego? - A już myślałam, że masz odpowiedź na wszystkie pytania - odparła Chavez z sarkazmem w głosie, wsuwając pistolet za pas i podchodząc do drzwi. - Chodź ze mną! Gołe deski skrzypiały pod jego ciężarem, gdy szedł za nią w stronę oświetlonych drzwi na końcu korytarza. Prowadziły one do kuchni. Na środku pomieszczenia znajdował się stół, wokół niego stały cztery krzesła. Chavez usiadła twarzą do drzwi. Chociaż Marlette nie rozpoznał szczupłego mężczyzny, zajmującego sąsiednie krzesło, założył jednak, że jest to kierowca samochodu, który przyłożył mu po głowie w slumsach. - Siadaj - powiedziała Chavez, wskazując na krzesło po drugiej stronie stołu. Marlette odsunął je i usiadł ociężale. - Chcesz pić? Właśnie zaparzyliśmy świeżą kawę. - Nie powiem nie - przyznał Marlette. Mężczyzna odsunął krzesło. Trzymając dzbanek przez szmatkę nalał kawę do kubka. Odstawił dzbanek na piec i wręczył kubek Marlette'owi, po czym wrócił na swoje miejsce obok Chaves. Marlette łyknął gorącej kawy. Była gorzka, lecz smakowała dobrze. - To Miguel - powiedziała Chavez, wskazując na swego sąsiada. - Więcej nie musisz o nim wiedzieć. - No, dobrze, skoro skończyliśmy z formalnościami, może wejdziemy do interesów - zaproponował Marlette. - Gdzie jest Michelle Auger? przez usta Miguela przewinął się szybki uśmiech. - To nie takie proste, przyjacielu. - Jakoś spodziewałem się, że tak będzie - odparł Marlette, odstawiając kubek na stół. - W porządku, czego chcecie? Chavez wyciągnęła wytarte zdjęcie z górnej kieszeni kurtki i popchnęła je po stole do Marlette'a. - Znasz tego człowieka? Marlette podniósł fotografię. Przedstawiała Chavez i brodatego mężczyznę, stojących przed porzuconym rządowym czołgiem. Zwrócił jej zdjęcie. - Guillermo Ruiz. Twój były kochanek. Przewodził resztkom FMLN, zanim zginął na początku tego roku. Miguel zachichotał pod nosem, wyjmując z kieszeni paczkę papierosów. Wargami wyciągnął jednego z paczki i potarł zapałkę o podeszwę buta. Zapalił papierosa i rzucił zapałkę na podłogę. - Jeden trafny. Dwa pudła. Masz rację - to Guillermo Ruiz. Marlette spojrzał na Chavez. - W tygodniku "Time" czytałem artykuł, w którym informowano, że Ruiz zginął od wybuchu bomby. Eksplodowała w trakcie jego spotkania z zespołem doradców wojskowych. Podobno nikt nie przeżył. - Jedna osoba przeżyła - odparła Chavez. - Guillermo potrzebował pięciu miesięcy, by wyleczyć się z ran. - A co Ruiz ma wspólnego z Michelle Auger? - zapytał Marlette. - Powiedziałam ci, że jeden z naszych towarzyszy spotkał się z Kinnardem na dzień przed jego śmiercią - oznajmiła Chavez. - Był nim Guillermo. - Kinnard spotkał się z Ruizem? - wykrztusił zdumiony Marlette. - Dlaczego? Chavez poprawiła się na krześle. - Guillermo powiedział jedynie tyle, że Kinnard obiecał mu kopię taśmy, która według niego zawierała niepodważalne dowody na to, że członkowie sił zbrojnych planują obalić obecny cywilny rząd. Zakładam, że istnienie tej taśmy jest ci znane? - Słyszałem o niej - odparł wykrętnie Marlette. - Guillermo wiedział, że możemy wykorzystać to nagranie nie tylko w celu zapobieżenia przewrotowi, lecz także do tego, by zmusić rząd do dalszych reform gospodarczych - ciągnęła Chavez. - Sądzę, że byliby gotowi nas wysłuchać, gdyby w grę wchodziła informacja tego typu. - Innymi słowy szantaż - podsumował Marlette. - Jeśli ci to bardziej odpowiada, tak - ucięła Chavez, wzruszając ramionami. - W zamian za kopię taśmy Kinnard poprosił Guillerma o zapewnienie dziewczynce bezpieczeństwa do chwili, gdy będzie gotów opuścić Salwador. - Więc gdzie jest teraz Michelle? - zapytał Marlette. - Nie wiem - odpowiedziała Chavez. - Dokładne miejsce pobytu znane jest wyłącznie ludziom bezpośrednio zaangażowanym w jej ochranianie. Guillermo nie chciał mi powiedzieć nic więcej, liczył się z tym, że wojsko może się dowiedzieć o taśmie. I, jak się okazało, jego obawy sprawdziły się, gdy Jayson zamordował Kinnarda. - Skąd wiesz o Jaysonie? - Mamy nasze źródła - odparł mgliście Miguel. - Zakładam, że Ruiz zna miejsce pobytu Michelle? - dociekał Marlette. - Musi je znać, osobiście się tym zajmował - odrzekła. - Na czym więc polega problem? - ciągnął podejrzliwie Marlette. Chavez sięgnęła za siebie po poranne wydanie "La Prensy", leżące na lodówce. Popchnęła gazetę w stronę Marlette'a, który podniósł ją i przeczytał zakreślony na czerwono artykuł. Kiedy skończył, rzucił gazetę na stół i zmarszczył brwi. - Mowa tu o tym, że dwóch nie zidentyfikowanych mężczyzn znalezionych zostało w porzuconym samochodzie na przedmieściach miasta, z kulami w głowach. Zastrzelono ich wczoraj wieczorem, z bliskiej odległości. Co to ma wspólnego z Ruizem? - Byli osobistymi ochroniarzami Guillerma. Jechał na spotkanie w wiosce jakieś dwadzieścia kilometrów na północ od miasta. Tyle że nigdy nie dotarł na miejsce. Kiedy o tym usłyszałam, początkowo pomyślałam, że został aresztowany przez policję, ale moje dalsze poszukiwania niczego nie wykryły. Dopiero dzisiaj, dzięki jednemu z informatorów Miguela, poznaliśmy prawdę. Guillermo jest przetrzymywany na farmie na przedmieściach miasta. Kiedyś należała do wojska, ale, jak większość ich kryjówek, została sprzedana przez rząd po zawieszeniu broni, by dostarczyć dodatkowe fundusze dla podreperowania opustoszałej kasy państwowej. Marlette pociągnął łyk kawy. - Niech zgadnę. Chcecie, bym go stamtąd wydostał. Mam rację? - Jesteś domyślny, przyjacielu - uśmiechnął się Miguel. - Jeżeli już o tym mowa, Marlette, uwalniając Guillerma, zyskujesz tyle samo, ile my - dodała Chavez. Marlette splótł ramiona na piersi. - Nie ma w tym żadnego sensu. Sami dobrze wiecie, że wasi ludzie mogliby uwolnić Ruiza, a jednak poszliście na cholerne ryzyko, by wydostać mnie z tych slumsów. Pytanie: po co to zrobiliście, a może chodzi o coś więcej? Chavez zgasiła papierosa w popielniczce, a potem podniosła się i przeszła do okna. - Masz rację, mogliśmy skorzystać z naszych ludzi, tyle że oprócz mnie, Miguela i dwóch członków rady, z którymi miał się wczoraj spotkać Guillermo, nikt w naszej organizacji nie wie, że przeżył wybuch. W mniemaniu szeregowych członków zginął pięć miesięcy temu. - Dlaczego? - zapytał osłupiały Marlette. - Przecież wiadomość, że Ruiz żyje, bez wątpienia znacznie podniosłaby ich morale. - Z dwóch powodów. Uważamy, że zamach zorganizowany został przez kogoś z wewnątrz. Kogoś na eksponowanym stanowisku. Mieliśmy nadzieję, że ten ktoś spróbuje zająć puste miejsce przywódcy, jeżeli uwierzy, że Guillermo zginął, lecz jak dotąd nikt nie rzucił mi wyzwania, odkąd przejęłam obowiązki szefa sztabu. W przyszłym miesiącu planujemy wielki zjazd w Tejutli, bazie FMLN na północy kraju, w celu wyboru nowego przywódcy. Postanowiliśmy już, że Guillermo pojawi się tam bez zapowiedzi. Byłby to wielki sukces zarówno dla niego, jak i dla organizacji. Trafilibyśmy na pierwsze kolumny wszystkich ogólnokrajowych dzienników. Teraz możemy jedynie marzyć o takiej popularności. - Mówisz to wszystko w czasie przeszłym - zauważył Marlette. - Najmocniejszą stroną Guillerma były zawsze jego umiejętności negocjacyjne. Był w końcu jednym z czołowych przedstawicieli naszej organizacji podczas popieranych przez ONZ rozmów pokojowych, które odbyły się w Nowym Jorku i Genewie. Dopiero gdy jego towarzysze bez żadnych zahamowań sprzedali się rządowi, zgadzając się zawiesić ataki na cele cywilne i proponowali dalsze rozmowy, by jeszcze bardziej zniszczyć demokratyczne prawa naszej organizacji, opuścił salę obrad i wrócił do kraju by wznowić walkę zbrojną. Jeśli jednak mamy wykorzystać to nagranie, by wynegocjować z rządem nowe warunki, takie, jakie będą możliwe do zaakceptowania przez nas i przez naszych zwolenników, Guillermo musi przewodniczyć naszej delegacji. Jego powrót przyciągnie uwagę mediów choć na mniejszą skalę, niż gdyby uczynił to wśród swoich ludzi. - Chavez sięgnęła po następnego papierosa. - Może teraz rozumiesz dlaczego tyle ryzykowaliśmy, wyciągając cię ze slumsów. Nie musi' my się lubić, Marlette, ale teraz musimy pracować razem. Marlette z niechęcią musiał przyznać, że Chavez miała rację, lecz jednocześnie pojmował, że jest to sojusz zawiązany z konieczności, przemieszanej z wcale nie śladową ilością rozpaczy, i to z obu stron. Potrzebowali się wzajemnie, by osiągnąć swe cele. Co nie oznaczało, że wyjawi jakiekolwiek informacje, które nie były im znane. Ani słowa o CIA ani o tym, że jemu, podobnie jak im, zależy również na odzyskaniu taśmy. Skomplikowałoby to jedynie i tak pogmatwaną sytuację. - No, dobrze, powiedzieliście mi, dlaczego nie możecie użyć własnych sił, by uwolnić Ruiza, ale nie usłyszałem odpowiedzi na moje pytanie. Dalibyście sobie z tym radę we dwójkę. Po co mieszacie w to mnie? - Ponieważ jesteśmy teraz dwoma najwyżej postawionymi członkami organizacji. Gdyby coś poszło nie tak, gdybyśmy zostali złapani, byłby to nie tylko wielki sukces dla rządu, lecz także olbrzymi cios, zagrażający przyszłości całego ruchu. - Innymi słowy muszę to zrobić w pojedynkę - podsumował Marlette. - Nie, będzie z tobą Miguel. - Jako partner czy dowódca? - Jesteś zawodowym żołnierzem, Marlette - odparła Chavez. - Twoje doświadczenie i wprawa będą nieocenione podczas akcji. Ty poprowadzisz atak. Miguel będzie wykonywał twoje rozkazy. Zadowolony? - I co ty na to, przyjacielu? - zapytał Miguel, przerywając zapadłą nagle ciszę. - Jesteś z nami czy przeciw nam? - Co możecie mi powiedzieć na temat tej farmy? - zadał pytanie Marlette, zwracając się do Chavez. - Nie odpowiedziałeś mi - zauważył Miguel, pochylając się do przodu. Nie odrywał wzroku od twarzy Marlette'a. - Oczywiście, że z nami - rzuciła Chavez, a kąciki jej ust wykrzywił nieznaczny grymas. - W końcu nie ma wielkiego wyboru. Pokaż mu diagram. Miguel wyciągnął z kieszeni kartkę i podał ją Marlette'owi. Był to profesjonalny plan farmy. Drogi wejścia zaznaczone zostały czerwonym kolorem. - Udało mi się zdobyć te plany od sympatyka sprawy, pracującego w ratuszu - powiedziała Chavez. - Z jego słów zrozumiałam, że farmę kupił emerytowany oficer, który odszedł z Gwardii Narodowej po objęciu władzy przez nowy rząd. Umarł przed rokiem i wydaje się, że od tego czasu na farmie nikt nie mieszka. Doskonałe miejsce, by bez wzbudzania podejrzeń przetrzymywać kogoś takiego jak Guillermo. Marlette przestudiował diagram. - Ilu strażników rozmieszczonych jest na zewnątrz, a ilu na samej farmie? - Nie mam pojęcia - odparła Chavez. - Przecież wasz informator musiał to wiedzieć, choćby w przybliżeniu. - Niestety nie - wtrącił Miguel. - Usłyszał o Guillermie przypadkowo, gdy wpadł wieczorem na kumpla w barze. Okazało się, że ten kumpel był zamieszany w porwanie Guillerma. Spoił go więc, w nadziei że dowie się więcej, lecz nie odkrył nawet roli, jaką ów człowiek odgrywał w tej sprawie, a jedynie to, że znane mu jest miejsce przetrzymywania Guillerma. - Kim był ten mężczyzna? Żołnierzem? - zapytał Marlette. - Byłym żołnierzem - wyjaśnił Miguel. - Mój informator zdołał ustalić, że armia chyba nie była w to zamieszana. Obaj pracują dla Petera Dennisona. - Dennisona? - Marlette skrzywił się z niesmakiem. - Powinienem był się domyślić, że maczał w tym paluchy. - Nasuwa się teraz pytanie, w jakim celu porywałby Guillerma? - kontynuowała Chavez. - Być może dowiedział się o spotkaniu Ruiza z Kinnardem - podsunął Marlette. - Ruiz mógłby zaprowadzić go do Michelle Auger i taśmy, której wszyscy tak poszukują. - Łącznie z tobą, przyjacielu? - zapytał Miguel. - Gówno mnie obchodzi, co stanie się z tą taśmą - odciął się ostrym tonem Marlette, licząc na to, że zabrzmi to dosyć przekonywająco. -Wynajęła mnie Nicole Auger, bym odnalazł jej córkę. Interesuje mnie wyłącznie bezpieczeństwo tego dziecka. - Jakie to wzruszające - prychnęła Chavez. - Ale w końcu Auger i ty nie byliście jedynie przyjaciółmi, zgadza się? - Skąd o tym wiesz? - zapytał Marlette. - Dużo o tobie wiemy - odpowiedziała pogardliwie. Marlette zmierzył ją chłodnym wzrokiem i powoli skinął głową. - Owszem, było coś między nami. Kiedyś. A to przypomina mi, że nie przedstawiłem wam jeszcze moich warunków, bez których spełnienia nie uwolnię Ruiza. - Warunków? - skrzywił się szyderczo Miguel. - Nie wydaje mi się, by twoje położenie upoważniało cię do stawiania jakichkolwiek warunków. Chavez przeszyła Miguela zabójczym spojrzeniem i zwróciła się do Marlette'a. - Mów dalej - zachęciła go. - Po tym, co stało się dziś w sierocińcu, moja twarz znajdzie się na pierwszych stronach gazet, zapewne wraz z informacją o hojnej nagrodzie za pojmanie mnie. Policja będzie naciskana, by jak najszybciej mnie zatrzymać, a skoro nie będą dysponować żadnymi śladami, bez wątpienia zaczną wywierać nacisk na Nicole, by wyjawiła im wszystko, co wie o moich posunięciach od chwili przekroczenia granicy. Mogą nawet oskarżyć ją o współ udział w zabójstwie Coughlina. Nie przypuszczam, by to im się powiodło, ale nie zamierzam ryzykować. To nie wszystko - jeśli odnajdziemy Michelle przed zbójami Dennisona, po tym co przeszła, bliskość matki będzie jej potrzebna bardziej niż kiedykolwiek przedtem. - To znaczy, że chcesz, byśmy ściągnęli tę Auger tutaj? - podsumowała Chavez. - Zgadza się. - Gdzie jest teraz? - zapytała Chavez. - Możemy załatwić to w ciągu godziny. - To nie takie proste - odparł Marlette. - Mieszka w rezydencji Dennisona w San Benito. - Zapomnij o tym - prychnął Miguel. - Nawet nie zbliżylibyśmy się do tego domu. - Miguel ma rację - przytaknęła Chavez. - Dennison przekształcił ten dom w twierdzę, kiedy go kupił. Mówiono nawet, że jest pod nim dźwiękoszczelna piwnica, dokąd popierane przez Dennisona szwadrony śmierci mogły przyprowadzać więźniów na przesłuchania. Podobno najczęściej bywali tam ludzie z UGB. O ile mi wiadomo, nic się nie zmieniło. - Dziwię się tylko, że nigdy o tym nie słyszałeś, zważywszy na bliskie stosunki, jakie łączyły cię z UGB podczas twego ostatniego pobytu w Salwadorze - dociął mu Miguel. - Byłem jedynie doradcą wojskowym UGB - odparował - A ilu naszych towarzyszy zginęło przez twoje "doradztwo wojskowe"? - syknął wściekle Miguel. - Płacono mi za to, tak jak kubańskim i radzieckim doradcom, którzy szkolili waszych ludzi. Nie było między nami żadnej różnicy. - Tyle że żaden z nich nie zgwałcił dwunastoletniej dziewczynki - stwierdził z pogardą w głosie Miguel. Marlette odepchnął krzesło i podszedł do okna, gdzie splótł ręce na piersiach i wtopił spojrzenie w ciemność. Nie odzywał się. - Na to nie masz odpowiedzi, przyjacielu - skrzywił się Miguel i stanął za plecami Marlette'a. - Powiedz mi, fajnie się ją pieprzyło? Marlette wbił łokieć w żołądek Miguela. Gdy ten zgiął się wpół, Marlette okręcił się i wymierzył mu potężny sierpowy w szczękę. Miguel zatoczył się do tyłu i padł na kolana, jedną rękę przyciskając do brzucha, drugą trzymając przy twarzy. Gramoląc się z podłogi, z wykrzywioną bólem twarzą, wyszarpnął z kabury swojego kolta 0.45 i wycelował w Marlette'a. - Odłóż broń! - rozkazała Chavez. - Pożałujesz tego! - wycedził Miguel przez zaciśnięte zęby. - Powiedziałam, odłóż to! - warknęła rozwścieczona Chavez. Miguel przestąpił z nogi na nogę oddychając szybko, potem powolnym ruchem opuścił broń i cisnął ją ze złością na stół. - To jeszcze nie koniec, przyjacielu - ostrzegł Marlette'a. - Nie mylisz się - odparł lodowatym tonem Marlette i obrócił się do Chavez. - Albo przystajecie na moje warunki, albo możecie odbijać Ruiza beze mnie. Zgadzacie się, czy nie? Chavez wytrzymała palące spojrzenie Marlette'a. - Już ci mówiłam, że nawet nie przedostaniemy się w pobliże... - Mam pomysł na wywabienie Nicole z domu. Wierzę, że nie będzie za późno. Policja już mogła ją zabrać na przesłuchanie. Chavez wskazała mu wolne krzesło. - Siadaj. Jeżeli uważasz, że twój plan zadziała, jestem skłonna rozważyć. Jeżeli nie, Auger jest zdana tylko na siebie. To warunki, Marlette. Możesz je przyjąć albo nie. 7 Gdy alejką nadjechał samochód, zatrzymując się przed bramą z kutego żelaza, strażnik zerwał się na nogi i złapał pistolet maszynowy. Wyszedł z budki i ostrożnie zbliżył się do bramy, osłaniając dłonią oczy przed blaskiem reflektorów. Z samochodu wysiadł wysoki, gładko ogolony mężczyzna. Palec strażnika zacisnął się mocniej na spuście, gdy dostrzegł charakterystyczne wybrzuszenie pod jego lekkim garniturem, zdradzające ukrytą w kaburze broń. - Policja - rzucił ostro mężczyzna, pokazując mu swoją odznakę. Przekonawszy się co do autentyczności odznaki, strażnik opuścił pistolet. - Czego chcecie? - Jesteśmy tu, by widzieć się z panią Nicole Auger - usłyszał w odpowiedzi. - Podobno zatrzymała się pod tym adresem? Strażnik zmarszczył czoło. - W domu mieszka kobieta z zagranicy, ale nie znam jej nazwiska. To gość Seńor Dennisona. - Proszę otworzyć bramę. - Strażnik zawahał się. - Zanim tu przyjechaliśmy, rozmawiałem przez telefon z Seńor Dennisonem - zapewnił go policjant. - Powiedział, że jeszcze przed naszym przyjazdem zatelefonuje i wszystko wam wyjaśni. - Do mnie nie dzwonił - oznajmił strażnik. Mężczyzna zaklął ze złością, po czym poklepał się po kieszeniach, wyciągnął notes i podał go strażnikowi przez kraty, wskazując właściwą stronę. - To ten numer. Proszę się z nim połączyć. Strażnik zniknął w budce i wykręcił widniejący na kartce numer. po krótkiej rozmowie odłożył słuchawkę i zdalnym sygnałem otworzył bramę. Mężczyzna powrócił do samochodu, który ruszył wolno naprzód. - Będziemy wdzięczni, gdyby zatelefonował pan do pani Auger i poinformował ją, że jedziemy, by się z nią spotkać - dodał, gdy okno samochodu zrównało się z drzwiami budki. - Zadzwonię do gospodyni - odparł strażnik, ponownie sięgając po telefon. Okno zasunęło się i samochód zniknął w głębi alejki. - Seńora, proszę się obudzić - powiedziała Manuela, potrząsając ramieniem Nicole. - Proszę, niech się pani obudzi. Nicole oprzytomniała w mgnieniu oka i zapaliła nocną lampkę. - O co chodzi? Co się stało? - Musi się pani ubrać, Seńora - wyjaśniła Manuela. - Na dole czeka na panią policjant. - Czy chodzi o moją córkę? - zapytała pośpiesznie Nicole, chwytając Manuelę za rękę. - Znaleźli ją? - Nie, pragną zadać pani kilka pytań na temat Richarda Marlette'a - odparła Manuela, uwalniając się z uchwytu Nicole. - Nic więcej nie chciał mi powiedzieć. Nicole zgarnęła na bok prześcieradło i usiadła na skraju łóżka. Miała już wstać, gdy nagle jej spojrzenie powędrowało ku Manu-eli, a na jej czole pojawiły się zmarszczki. - Podobno nie mówisz po angielsku. - Mówię - odpowiedziała Manuela beznamiętnie, jak gdyby nie miało to większego znaczenia. - Próbowałam już połączyć się z domem pana Dennisona, ale numer jest zajęty. Zatelefonuję jeszcze raz, gdy będzie się pani ubierać - z tymi słowy Manuela wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Nicole ubrała się w dżinsy i luźny sweter. Jej myśli kłębiły się bezustannie. Czy coś przytrafiło się Rickowi? Może został aresztowany? Ranny? Albo jeszcze gorzej? Nie, nie wierzyła, by mogło mu się wydarzyć coś złego. Włożyła pantofle i ruszyła do wyjścia, a gdy zbiegała po schodach, nie potrafiła pozbyć się niepewności i niepokoju. Kiedy zeszła na parter, Manuela ujęła ją pod ramię i odprowadziła na bok. - Czy zna pani księdza o nazwisku Coughlin? - Nie - odparła szybko Nicole. Za szybko, uświadomiła sobie poniewczasie. Wyraz twarzy Manueli dowodził jasno, że jej nie uwierzyła. - Kto to taki? - Był amerykańskim misjonarzem pracującym w San Salvador. Dziś wieczorem zastrzelono go w prowadzonym przez niego sierocińcu. Policja uważa, że pani przyjaciel, Richard Marlette może być za to odpowiedzialny. Wydaje się, że sądzą, iż może im pani pomóc w śledztwie. Zabiorą panią na posterunek i tam przesłuchają. - Jestem aresztowana? - zapytała Nicole, natychmiast przechodząc do ataku w rozpaczliwej próbie zamaskowania przerażenia, jakie ogarnęło ją na wieść o śmierci Coughlina. - Nie. Policja nie sądzi, by była pani zamieszana w śmierć ojca Coughlina. Chcą jedynie zadać pani parę pytań na temat Marlette'a. W dalszym ciągu nie mogę skontaktować się z panem Dennisonem, ale policjant powiedział, że jego zwierzchnik powiadomił już w pani imieniu zarówno ambasadę, jak i pana Dennisona. Ambasada zorganizowała anglojęzycznego prawnika, który obecny będzie na posterunku podczas przesłuchania. - Manuela wskazała na stojącego przy drzwiach mężczyznę. - On nie mówi po angielsku. Pojadę z panią na komisariat w charakterze tłumacza, dopóki nie zjawi się pani prawnik. Nicole wyszła za Manuelą z domu. Podeszły do nie oznakowanego samochodu. Kierowca otworzył przed nimi tylne drzwi. Przyjrzał się podejrzliwie Manueli wsiadającej do pojazdu, lecz nie powiedział ani słowa. Nicole również zajęła miejsce w samochodzie, a kierowca zatrzasnął za nimi drzwi. Splatając ręce na piersiach, wyjrzała przez okno, gdy pojazd ruszył z miejsca. Bez cienia wątpliwości wiedziała, że Rick nie miał nic wspólnego z zabójstwem Coughlina. Co mógłby zyskać mordując go? Nie. jasne było, że go wrobiono. I to skutecznie, sądząc z reakcji policji. Zakładając, oczywiście, że nie jest powiązana ze spiskowcami... Zaraz odegnała tę myśl, pamiętając o napiętych stosunkach, od lat panujących między policją a armią w Salwadorze-Dobrze wiedziała, kto stał za zamordowaniem Coughlina, tyle że nie mogła otwarcie oskarżyć o to Dennisona, nie dysponując żadnymi namacalnymi dowodami. Zerknęła ukradkiem na Ma' nuelę. W jej sylwetce dostrzegła coś jednoznacznie wojskowego. Może była jeszcze jednym dawnym żołnierzem, zwerbowanym z armii przez Dennisona? A dlaczego Dennison powiedział jej, że ona nie rozumie angielskiego? Nie było w tym sensu. Czyżby? przypomniała sobie teraz, z jaką gorliwością Manuela rozpakowała jej torbę podróżną i walizkę zaraz po przyjeździe. Wtedy budziło to raczej jej podziw niż podejrzenia. Lecz im dłużej o tym rozmyślała, tym wyraźniej pojmowała, że Manuela najzwyczajniej przetrząsnęła jej rzeczy, szukając wskazówek, które naprowadziłyby Dennisona na trop Ricka. Poczuła się brudna, tak jakby ją zgwałcono... Samochód zahamował ostro i Nicole, całkowicie pogrążona w myślach, poleciała do przodu, uderzając boleśnie głową w oparcie fotela. Nie zdążyła się jeszcze pozbierać, gdy pojęła, dlaczego kierowca zmuszony był tak nagle się zatrzymać. Z bocznej ulicy wypadł inny samochód, blokując opustoszałą drogę. Trzej mężczyźni, którzy z niego wyskoczyli, uzbrojeni byli w broń automatyczną, a ich twarze skrywały czarne kominiarki. Dwaj z nich mieli na sobie koszulki i brudne dżinsy. Trzeci ubrany był w wojskową kamizelkę kuloodporną i polowe spodnie, zatknięte w zdarte skórzane buty. Nicole obejrzała się, dostrzegłszy w lusterku odblask reflektorów, i z trwogą ujrzała kolejny samochód zatrzymujący się tuż za nimi. Stał nieruchomo na środku ulicy, jego silnik mruczał na biegu jałowym. Byli w pułapce. Kierowca powiedział coś z niepokojem do swego towarzysza, potem rzucił coś równie niezrozumiałego do Manueli. - Co on powiedział? - zapytała Nicole, widząc przerażenie na twarzy Manueli. - Myśli, że to un escuadrón de la muerte - odparła, nie odrywając oczu od trójki ludzi na ulicy. - Szwadron śmierci. - Czego od nas chcą? - wystraszyła się Nicole. - Nie wiem. Ale jeżeli zażądają pieniędzy albo biżuterii, proszę oddać bez oporu. W przeciwnym razie po prostu panią zabiją, a potem i tak wezmą to, co chcą. Nicole zadrżała. Mężczyzna w kamizelce strzelił palcami, a wtedy dwaj pozostali zajęli pozycje po obu stronach samochodu, kierując broń na kierowcę i jego partnera. Mężczyzna gestem dłoni polecił im wysiąść. Kierowca spojrzał z rozpaczą na towarzysza, a potem niechętnie Przesunął dźwignię odblokowującą zamki. Zanim dosięgnął klamki, jeden z napastników otworzył drzwi zdecydowanym szarpnięciem i przytknął mu do karku lufę automatu. Obaj policjanci zostali sprawnie rozbrojeni i wywleczeni z samochodu, a następnie wepchnięci w gęste krzaki porastające pobocze drogi. Nicole obserwowała tę scenę z rosnącym niepokojem. W parę sekund po tym, jak straciła ich z oczu, ciszę rozdarła hałaśliwa seria z automatu. Potem na powrót zapadła cisza. Nicole spojrzała na Manuelę i w jej wzroku dostrzegła strach. Lustrzane odbicie jej własnych uczuć? Zamaskowani mężczyźni wyłonili się z zarośli i wrócili do samochodu. Nicole skuliła się na siedzeniu, gdy drzwi zostały otwarte i silna dłoń schwyciła Manuelę za ramię. Próbowała się wyrwać, lecz mężczyzna z wściekłością warknął coś do niej po hiszpańsku i dźgnął lufą w żebra. Wtedy przestała się szamotać i wysiadła. Zaprowadzono ją do najbliższego samochodu i wepchnięto na tylne siedzenie. Obaj mężczyźni wsiedli również i odjechali. Nicole przełknęła nerwowo ślinę, wpatrując się w stojącą przed samochodem samotną postać. Mogła spróbować ucieczki, ale jak daleko by ubiegła, zanim by ją dogonił? Czy istniało jakieś inne wyjście? Wolałaby raczej zginąć, niż pozwolić mu się dotknąć. Tylko co stałoby się z Michelle, gdyby coś się jej teraz przytrafiło? Myśl o córce napełniła ją pewnością siebie, lecz natychmiast została ona wystawiona na próbę, gdy mężczyzna zbliżył się do tylnych drzwi. Do głowy przyszedł jej pewien pomysł. Ryzykowny, ale tylko to jej pozostało. Trudne chwile wymagają trudnych decyzji. A jeśli się nie uda? Starała się myśleć pozytywnie, wiedząc, że rzeczą najważniejszą jest pozorne oddanie inicjatywy w ręce intruza. Przycisnęła kolana do piersi i odsunęła się w przestrachu od otwartych drzwi, udając bezgraniczny strach. Czuła walące szaleńczo w piersi serce, wilgotnymi dłońmi oplotła kolana, starając się ukryć ich drżenie. Ile z tego było grą, a ile prawdą. Jedynie pragnienie ujrzenia córki sprawiło, że nie opuściły jej resztki odwagi. Wiedziała, że musi precyzyjnie wybrać najodpowiedniejszy moment. Jeden błąd i utraci przewagę, jaką daje zaskoczenie. A wraz z nim szansę ucieczki. Odczekała z obawą, dopóki mężczyzna nie dotarł do otwartych drzwi, a wtedy wyprostowała nogi niczym ściśniętą do granic wytrzymałości spręży' nę, wbijając mu pięty w pachwinę. Pisnęła radośnie, gdy napastnik z jękiem bólu osunął się na ziemię. Wygramoliła się z samochodu, lecz wtedy mężczyzna złapał ją za kostkę. Szarpnęła wściekle usiłując osłabić jego stalowy uścisk, a gdy się jej to nie powiodło-rzuciła się na niego z zaciśniętymi pięściami. - Na miłość boską, Nicole, to ja - jęknął zbolałym głosem napastnik. Zatrzymała w pół drogi wymierzoną w jego żołądek stopę. potem opadła na kolana i, ściągnąwszy mu kominiarkę, ujrzała rozwścieczoną, wykrzywioną bólem twarz Marlette'a. - Rick, co ty tu robisz? - zapytała z niedowierzaniem. - Wyciągam cię z łap Dennisona - syknął. - Ładnie mi za to dziękujesz, nie ma co. - Nie wiedziałam, że to ty - odparła pośpiesznie. - Zdążyłem zauważyć - prychnął Marlette, małymi łykami łapiąc powietrze przez zaciśnięte zęby. - Jezu, Nicole, czym ty masz wypchane podeszwy? Ołowiem? - Powiedziałam ci już, że... - urwała nagle i wstała, przeszywając go palącym spojrzeniem. - Właściwie po co ja ciebie przepraszam? Dopiero co kazałeś z zimną krwią rozwalić tych dwóch gliniarzy. I dokąd wywieziono Manuelę? A może to także było częścią umowy, jaką zawarłeś ze szwadronem śmierci? Napawasz mnie obrzydzeniem, Rick. Nie jesteś lepszy od Dennisona i jego oprychów. - Skończyłaś? - warknął Marlette, podnosząc się ostrożnie i opierając o samochód. - Po pierwsze, tej kobiecie nic się nie stanie. Nie spodziewaliśmy się, że będzie z tobą, więc musieliśmy improwizować. Po drugie, nie sprzymierzyłem się z żadnym szwadronem śmierci, po trzecie wreszcie, ci gliniarze nie są gliniarzami i nie zostali rozwaleni. - Słyszałam strzały - odparła Nicole, lecz w jej głosie brzmiała już niepewność. - Nie powinnaś wierzyć we wszystko, co usłyszysz - zganił ją Marlette i, wkładając dwa palce do ust, gwizdnął głośno. Po chwili z krzaków wyszli dwaj "policjanci", pozdrawiając go uniesionymi ku górze kciukami. Kiwnięciem ręki przywołał kierowcę samochodu, który stał u wylotu ulicy. - Zadowolona, czy wciąż uważasz mnie za łajdaka? Nicole ujrzała, jak obaj mężczyźni na powrót znikają w zaroślach. - Nie rozumiem - powiedziała niepewnie. - Zrozumiesz, kiedy tylko ci wyjaśnię. Ale przede wszystkim musimy się stąd wynieść, zanim zjawią się prawdziwe gliny. - Rick? - odezwała się, gdy samochód zatrzymał się parę metrów od nich. - Przykro mi z powodu ojca Coughlina. - Mnie też - odparł cierpko, otwierając tylne drzwi. - wsiadaj. - Czyli ci dwaj faceci, którzy po mnie przyszli, byli partyzantami? - podsumowała Nicole, nalewając sobie kawy z czajnika w kryjówce FMLN. - Zgadza się - przytaknął Marlette, siadając na krześle. - Podczas wojny domowej ludzie z FMLN często podszywali się pod policjantów i żołnierzy. W ten sposób mogli przeniknąć w szczególnie dobrze strzeżone miejsca. Legitymacje zostały skradzione, a zdjęcia wymienione. Dzięki temu udało im się dostać do domu. - Ale przecież Dennison musiał skontrolować ich tożsamość kiedy strażnik do niego zadzwonił - powiedziała Nicole. Marlette rozluźnił się i pozwolił sobie na nikły uśmiech zadowolenia. - Strażnik zadzwonił pod numer napisany na kartce. Nigdy nie mówiłem, że dzwonił do Dennisona. - Więc kto... - zamilkła, gdy wreszcie domyśliła się prawdy. - Rozmawiał z tobą, zgadza się? Marlette skinął głową. - To oczywiste, że hiszpański Dennisona jest lepszy od mo jego, ale wciąż pobrzmiewa w nim amerykański akcent. W uszach Salwadorczyka jeden amerykański akcent nie różni się od drugiego. Na to przynajmniej liczyłem, kiedy strażnik do mnie zatelefonował. Oczywiście znacznie bardziej martwiłem się o to, by nikt z domowników, a zwłaszcza gosposia, nie skontaktował się z Dennisonem, więc zanim fałszywi gliniarze dotarli na miejsce, zatelefonowałem do niego z automatu w centrum. Ponieważ się nie odzywałem, odłożył słuchawkę. Zrobiłem to, by zablokować mu telefon. To dlatego gospodyni powiedziała ci, że jego numer był zajęty, gdy próbowała się z nim połączyć. - Co stanie się z Manuelą? - zapytała Nicole, sięgając po papierosy, pozostawione na stole przez Miguela. - Zostanie zwolniona jutro rano, cała i zdrowa. - Mamy więc do czynienia z klasycznym przykładem handlu wymiennego - stwierdziła, zapalając papierosa i wyrzucając zapałkę do popielniczki. - FMLN pomaga ci uwolnić mnie z rąk Dennisona, a w zamian ty odbijasz Ruiza i dostarczasz do tej kryjówki. Zanim Marlette odpowiedział, za plecami Nicole stanęła Chavez. - Gotowy? - Daj mi jeszcze parę minut - rzucił Marlette. Chavez zacisnęła zęby, ale nic nie powiedziała. Odwróciła się na pięcie i wyszła na korytarz. - Można jej zaufać? - zapytała Nicole, spoglądając na drzwi. - Mniej więcej tak samo jak Dennisonowi - odparł Marlette. - To dlaczego z nimi współpracujesz? - zdziwiła się. - Ponieważ ich potrzebujemy. - My? - w głosie Nicole zabrzmiała podejrzliwość. Marlette pochylił się i splótł dłonie na stole. - Jest coś, czego ci jeszcze nie powiedziałem, Nicole. - Dlaczego mam wrażenie, że to zła wiadomość? - mruknęła. - Wręcz przeciwnie. Chodzi o Michelle. - Mów dalej, Rick - podskoczyła podniecona, łapiąc go za rękę. - Czy oni wiedzą, gdzie jest Michelle? Tak? - Według Chavez, Kinnard na dzień przed swoją śmiercią zawarł umowę z Ruizem. Zgodził się wręczyć Ruizowi kopię nagrania w zamian za ukrycie Michelle do czasu, gdy będzie gotów do opuszczenia Salwadoru. Tylko że Ruiz nikomu nie powiedział, gdzie ukrył Michelle, nawet Chavez. Oprócz partyzantów, którzy się nią opiekują, Ruiz jest jedynym człowiekiem znającym miejsce pobytu Michelle. Muszę do niego dotrzeć, jeżeli chcemy ją odnaleźć. Nicole opadła powoli na krzesło, kryjąc twarz w dłoniach, podczas gdy jej umysł powoli przyswajał sobie sens słów Marlette'a. Kiedy wreszcie opuściła ręce, uśmiechnęła się do niego szybko przez łzy, wzbierające w jej oczach. Nic nie powiedziała. Co miała powiedzieć po przejściach ostatnich paru dni? - Możliwe, że Dennison już wie o tym spotkaniu - odezwał się Marlette, przerywając przeciągającą się ciszę. - Tłumaczyłoby to, dlaczego tak usilnie starał się utrzymać w tajemnicy uprowadzenie Ruiza. Chavez twierdzi, że Ruiz przetrzymałby tortury. Ja nie byłbym tego równie pewny. Zwłaszcza gdyby pozwolono Jaysonowi nad nim popracować. Dlatego rzeczą nadrzędną jest odbicie go jeszcze dziś wieczorem. Nie chcę być pesymistą, ale nie wolno nam o tym zapomnieć. - Zawsze spodziewaj się najgorszego; tym sposobem sprawy mogą obrócić się jedynie na lepsze - parsknęła Nicole, przełykając łzy. - Tak mawiał mój ojciec. - Tak się też stanie, obiecuję - odparł Marlette. Odsunął krzesło i wstał. - Pójdę lepiej, poszukam Chavez. Będzie ci tu dobrze? - Pewnie - odpowiedziała. Marlette musnął dłonią jej ramię w drodze do wyjścia, by dodać jej otuchy. Potem podszedł do oświetlonych drzwi w końcu mrocznego korytarza. Wiodły one do kolejnego pomieszczenia. Bezpośrednio pod obszernym oknem wykuszowym stała krzykliwie pomarańczowa kanapa, pod ścianami ustawione były dwa wytarte fotele, zielony i brązowy. Miguel kucał przy obgryzionym stole z korka, czyszcząc starego kałasznikowa. Usadowiona na kanapie Chavez zaciągnęła się głęboko skrętem i zachęciła Marlette'a do zajęcia miejsca w brązowym fotelu. Omiótł mebel nieufnym spojrzeniem, lecz usiadł ostrożnie, by nie nadziać się na zardzewiałą sprężynę wystającą z podartego siedzenia. - Moi ludzie zorganizowali broń, którą zamówiłeś - poinformowała go Chavez, wskazując leżącą obok fotela starą torbę. - W środku znajdziesz wszystkie przedmioty z listy, z wyjątkiem okularów noktowizyjnych. Ale ostrzegałam cię, że ich zdobycie może okazać się niewykonalne. Marlette otworzył torbę. Pośpiesznie przerzucił jej zawartość: pistolet maszynowy Heckler & Koch MP5 z trzema magazynkami; cztery granaty ogłuszające i cztery dymne. Pokiwał głową do swoich myśli, po czym spojrzał w jej stronę. - Skąd wytrzasnęliście ten towar w tak krótkim czasie? - To nie powinno cię interesować - odparła ostro. - Skoro dysponujesz już odpowiednią bronią, spodziewam się, że wypełnisz swoją część umowy równie sprawnie, jak moi zaopatrzeniowcy. Będziesz postępował zgodnie z planem, jaki opracowaliśmy przed twoim wyjazdem po tę kobietę. - Wciąż twierdzę, że do odbicia Ruiza potrzebny jest czteroosobowy zespół, zwłaszcza że liczebność sił wroga poznamy dopiero po dotarciu na miejsce - stwierdził Marlette, wyjmując pistolet z torby i sprawdzając mechanizm spustowy. - Macie chyba jeszcze dwóch ludzi, którzy potrafią trzymać gęby na kłódkę, dopóki Ruiz nie będzie gotów do publicznego wystąpienia? - Już o tym rozmawialiśmy. Ty i Miguel pojedziecie tam we dwójkę. - Chavez zerknęła na zegarek. - Miguel, wyprowadź samochód przed dom. Miguel podniósł się i w drzwiach nieomal wpadł na Nicole. Przecisnął się obok niej i zniknął w głębi korytarza. Chavez spojrzała chłodno na Nicole stojącą niepewnie w progu. - Ona mnie za bardzo nie lubi, prawda? - zapytała wiedząc, że Chavez nie zna angielskiego. - Ciebie. Mnie. Świata - odparł Marlette, wyciągając z torby tubkę kremu maskującego. - Wciąż tkwi w latach sześćdziesiątych i każdy, kto nie popiera jej przestarzałej wersji światowego socjalizmu, uważany jest co najmniej za podejrzanego, a w najgorszym wypadku za wroga. Wydaje się, że zaklasyfikowała nas gdzieś pośrodku. - Myślisz, że zamierza nas zabić po uwolnieniu Ruiza? - zaniepokoiła się Nicole. - Nie - odparł szybko Marlette. - Podczas mojego poprzedniego pobytu w Salwadorze nauczyłem się, że bojownicy FMLN są dumni ze swego poczucia sprawiedliwości. Potraktuj ich porządnie, a oni odpłacą ci tym samym. Oszukaj ich, a oni cię zabiją. Nicole usiadła. Gdy Marlette podszedł do spękanego lustra i zaczął obficie nakładać kamuflaż, przed oczyma stanęły jej obrazy z przeszłości. Wciąż pamiętała niepewność uciskającą jej wnętrzności niczym żelazna pięść za każdym razem, gdy obserwowała go przy tej czynności przed nocną akcją. Niepewność, czy kiedykolwiek z niej powróci. Niepewność, czy jeszcze go zobaczy. Przypomniała sobie, jak zwykł podnosić ją na duchu uśmiechem i mrugnięciem. Ale zawsze wiedziała, że w głębi serca podzielał jej niepewność, i ta odrobinka ludzkiej słabości czyniła go w jej oczach jeszcze bardziej atrakcyjnym. Poczuła pulsujący ból w żołądku i stwierdziła, że nie jest już tylko wspomnieniem. Czy kiedykolwiek w ogóle był wspomnieniem, a może podświadomym okruchem przeszłości, odbijającym się w przeżywanym przez nią nerwowym niepokoju? Wyczuła nagle, że Marlette ją obserwuje. Kiedy napotkała jego spojrzenie, odbite w tafli lustra, uśmiechnął się do niej łagodnie. Potem mrugnięcie. Wiedział więc. Czy było to aż tak widoczne? Nie martwiło jej to. Nigdy nie czuła się skrępowana w jego obecności. Odpowiedziała uśmiechem na uśmiech, a potem wyciągnęła z kieszeni paczkę papierosów i zapaliła. - Kochasz ją jeszcze? Pytanie zaskoczyło Marlette'a, i kiedy spojrzał na Chavez, ujrzał najej twarzy blady uśmiech. - Zawsze zajmować będzie szczególne miejsce w mym sercu - odpowiedział po hiszpańsku. - To naturalne po tym, co razem przeżyliśmy. - Wystarczy jedna iskra, by na nowo rozniecić pożar - stwierdziła Chavez i wstała, by podejść do drzwi. - Widzę, że ona już znalazła tę iskrę. - Niezła z ciebie specjalistka od kogoś, kogo nawet nie znasz - prychnął Marlette. - Nie muszę jej znać. Widzę to w jej oczach. Lecz musisz się wiele nauczyć o kobietach, Marlette. Nicole odprowadziła Chavez wzrokiem. Gdy odwróciła się na powrót do Marlette'a, stwierdziła, że przygląda się jej intensywnie. Zupełnie jakby chciał wyczytać coś w jej oczach. - Rick, o co chodzi? - zapytała, śmiejąc się nerwowo. - na co patrzysz? Dźwięk jej głosu wyrwał go z transu. - Na nic - odparł pośpiesznie. - Absolutnie nic. - Nigdy nie umiałeś mnie okłamać, pamiętasz? - powiedziała i uniesioną dłonią powstrzymała go przed odpowiedzią. - Nie martw się, to nic ważnego. Chavez musiała ci coś powiedzieć. Marlette miał już ponownie skłamać, lecz natychmiast odrzucił ten pomysł. Nie przyniosłoby to nic dobrego. Znowu przejrzałaby jego podstęp. Zawsze drażniło go to, że może bezkarnie okłamywać prawie każdego. Każdego oprócz Nicole. Zupełnie jakby stawał się kompletnie przezroczysty za każdym razem, gdy próbował kłamać. Posłał jej jeszcze jedno spojrzenie i pokręcił ze smutkiem głową. "Widzę to w jej oczach". Cóż, jeżeli nawet tam coś było, za cholerę nie mógł tego dostrzec. Z drugiej strony nie wiedział nawet, czego szuka. Może Chavez miała rację, może musiał się jeszcze wiele nauczyć o kobietach. Taak, on oraz wszyscy inni mężczyźni na całym świecie. Wyciągnął z kieszeni oliwkową chustę i zaczął zwijać ją w opaskę na głowę. - To chyba nie ta sama, której używałeś w Afryce? - zapytała, przypatrując się chuście z niesmakiem. - Ta sama. Miałem ją na sobie tej nocy, kiedy się poznaliśmy, pamiętasz? - Jak mogłabym zapomnieć? - oburzyła się. - Pomyślałam wtedy, że jest stara i brudna. Wzdragam się na myśl o tym, jak musi się prezentować teraz. - Stara, i owszem, ale nie brudna. Piorę ją regularnie. Wiesz o tym - odparł obronnym tonem i owinął chustę wokół czoła zawiązując węzeł z tyłu głowy. - W dalszym ciągu twierdzę, że wygląda fatalnie. Powinieneś sprawić sobie nową - powiedziała z udaną dezaprobatą. . - Ta chusta to mój talizman. I nie możesz zaprzeczyć, że jak do tej pory działa bez zarzutu. - To prawda, ale przecież już jej nie potrzebujesz, skoro obciąłeś te wszystkie niesforne loczki. przesunął dłonią po krótkiej czuprynie. - Prawdę mówiąc, już się do tego przyzwyczaiłem. Chyba pozostanę przy tej fryzurze. Chavez zawołała na niego z korytarza. Podniósł torbę i podszedł do stojącej przy drzwiach Nicole. Zwilżyła czubek kciuka i wytarła smugę czarnego kremu z kącika jego ust, a potem pocałowała go delikatnie. Ich spojrzenia spotkały się. Słowa byłyby jedynie nieudolnymi intruzami w tej nabrzmiałej uczuciami chwili. Wtedy w korytarzu ponownie zadudnił głos Chavez, zrywając istniejącą przez moment więź. Marlette odwrócił się szybko i wyszedł. Chavez stała przy drzwiach wyjściowych z dłonią na klamce. - Macie dokładnie dziewięćdziesiąt minut na ukończenie operacji. - Sprawdziła swój zegarek. - Jest trzecia dwadzieścia. Musicie wrócić tu z Guillermem nie później niż o czwartej pięćdziesiąt. - A jeżeli się spóźnię? - zapytał Marlette wyzywającym tonem. - Zabiję tę kobietę - padła mrożąca krew w żyłach odpowiedź. Wyczuwając, że nie jest to czcza groźba, Marlette pokiwał jej ostrzegawczo palcem. - Spróbuj tylko skrzywdzić... - Dziewięćdziesiąt minut to więcej niż dosyć czasu na przeprowadzenie tej akcji - przerwała mu szybko. - Powinniście być z powrotem za godzinę. To zostawia wam dodatkowe trzydzieści minut na uporanie się z nieprzewidzianymi problemami, jakie mogą się wyłonić podczas tej godziny. - Twa hojność mnie poraża - przyciął jej Marlette. - Nie ufam ci, Marlette - oznajmiła rzeczowo. - Potrafię sobie wyobrazić, że po zakończeniu akcji może cię skusić perspektywa wpakowania Miguelowi kulki w plecy i wyduszenia z Guillerma wszystkiego, co chcesz wiedzieć o tej dziewczynce. A wtedy i on stałby się kompletnie nieużyteczny, prawda? - Jestem zawodowcem, nigdy w życiu nie zerwałem kontraktu - obruszył się Marlette, dotknięty do żywego. - Miło mi to usłyszeć, ale tego samego nie można powiedzieć o Wszystkich najemnikach. Doświadczyłam tego na własnej skórze. Powiedzmy, że w ten sposób zabezpieczam się na wypadek niedotrzymania przez ciebie twojej części umowy. Jestem pewna, że na moim miejscu postąpiłbyś podobnie. ' Marlette rozważył w myślach pomysł uprzedzenia Nicole o zamiarach Chavez. Ale o czym miał ją uprzedzić? Im dłużej się zastanawiał, tym wyraźniej rozumiał, że jej życie znajdzie się w niebezpieczeństwie tylko wówczas, gdy on sam nie wróci przed terminem. Odpowiedzialność spoczywała na jego barkach; musiał postarać się, by nie zawieść Nicole. Ściśle biorąc, jej życie spoczywało w jego rękach. Dołoży więc wszelkich starań, by zdążyć na czas... Chavez otworzyła drzwi. - Dziewięćdziesiąt minut, Marlette. - Dziewięćdziesiąt minut - zgodził się, idąc pośpiesznie do oczekującego nań samochodu. Marlette nie miał ochoty na pogawędkę dla zabicia czasu, wolał skupić wzrok na nie istniejącej kropce na przedniej szybie. Miguel spoglądał od czasu do czasu w jego stronę, lecz również milczał. Ale Marlette nie był nawet świadom jego obecności podczas jazdy do celu na przedmieściach San Salvador, tak bardzo pogrążony był w myślach. Nicole. Od wyjazdu z kryjówki myślał tylko o niej. Cóż, od sześciu lat nie było dnia, by tego nie robił. Oczywiście nikomu się do tego nie przyznał. A już na pewno nie zamierzał jej o tym mówić. Zwłaszcza jej. Jego myśli nieustannie krążyły wokół drobiazgów, jakie wydarzyły się, gdy byli jeszcze razem; niektóre z nich okazały się tak mało znaczące, że aż niewarte pamiętania. A jak często rozmyślał godzinami, starając się przypomnieć sobie najdrobniejsze szczegóły, by na powrót złożyć w całość mozaikę swych uczuć? Były chwile, w których złościł się na siebie za to obsesyjne powracanie myślami do przeszłości. W ciągu tych sześciu lat stał się beznadziejnym nałogowcem - psychicznym narkomanem, potrzebującym codziennej dawki wspomnień, by dobrnąć do nocy. Niektóre wspomnienia były przyjemne. Inne nie. Nie robiło to mu różnicy. Akceptował je wszystkie, bez względu na to, jak były bolesne. A miał w zanadrzu i takie, które pozostawiły po sobie blizny. Wiedział wszakże, że pozbawiając się kompletnej gamy doznań, nigdy nie nauczyłby się niczego na swych błędach. Ale czy dowiedział się z nich czegoś konstruktywnego, a może wciąż nurzał się w poczuciu winy i rozżalenia, jakie nieuchronnie pozostają po rozbitym związku? Pytanie to prześladowało go od lat i wciąż nie uzyskał na nie jednoznacznej odpowiedzi. Być może tylko to sobie wmawiał? Nie wiedział... jego ulubiony poeta, Alfred Tennyson, napisał kiedyś: "Lepiej kochać i utracić, niż wcale nie kochać". Sam na pewno nie kochał i nie utracił kogoś takiego jak Nicole, pomyślał ponuro Marlette. Wielokrotnie przychodziły dni, kiedy przeklinał los za to, że postawił Nicole na jego drodze. Lecz były też i inne dni - takie jak ta chwila w Rosewood, kiedy podniósł głowę znad stołu do bilardu i ujrzał ją przed sobą. Sześć lat tłumionych wspomnień powróciło do niego w mgnieniu oka. Uderzyły mu do głowy jak cholera. Lepiej niż wszystkie gówna, jakie kiedykolwiek palił. Nigdy nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wiele skrępowanych emocji kryje w sobie jego wnętrze, i potrzebował samozaparcia i zimnej krwi, by nie pokazać po sobie, jak bardzo wstrząsnęła nim jej niespodziewana wizyta. Kiedy już otrząsnął się z pierwszego szoku, pośpiesznie zgromadził wszystkie negatywne uczucia, jakimi dysponował, i użył ich jak zapory, by utrzymać ją na dystans. Poskutkowało, lecz wyłącznie dlatego, że Nicole sama nie wiedziała, co właściwie począć. Co było zrozumiałe. Wkroczyła na jego teren, oczekując od niego wsparcia, a to automatycznie ustawiło ją w pozycji defensywnej. A jej uczucia? Nie mógł wtedy wiedzieć, czy coś jeszcze do niego czuła. Do dzisiaj, do chwili, w której go pocałowała. I nie chodziło o sam pocałunek. To wyraz jej oczu. Nie umiał wyrazić tego słowami. Nagle przyszła mu na myśl owa wspomniana przez Chavez "iskra". A jednak, im więcej rozmyślał, pytania mnożyły się szybciej niż odpowiedzi. Nicole odważyła się okazać swe uczucia, on zaś wciąż skrywał je za fasadą obronnych barier, wzniesionych po jej odejściu. Barier Przypominających fałszywe lustro, barier, za którymi skrywał Przed światem swe prawdziwe uczucia. Dobrze spełniały swoją funkcję, lecz złudzenia prysną w momencie, gdy ponownie się odsłoni. Może przyjaźń pozostawała dla nich jedynym realistycznie dostępnym wyjściem. W ten sposób przynajmniej uniknąłby kolejnych ran. Idziesz na łatwiznę, skarcił się w myślach. To nie było w jego stylu. W głębi serca wiedział, że wciąż kocha Nicole. Zawsze ją kochał. Zawsze będzie ją kochać. Tylko czy był gotów raz jeszcze zaryzykować, wiedząc, że nie ma żadnych gwarancji, że przy drugim podejściu pójdzie im lepiej? - Jesteś gotów? - Nie wiem! - wybuchnął Marlette i spojrzał na zdziwionego Miguela. - Przepraszam, byłem daleko stąd. Jestem gotów. Miguel przyjrzał mu się podejrzliwie, potem zgasił silnik i sięgnął po swego kałasznikowa, spoczywającego na tylnym siedzeniu - Stoimy jakieś trzysta metrów od farmy. Zobaczysz ją dopiero za następnym zakrętem. Stąd musimy iść na piechotę. Marlette położył sobie torbę na kolanach i otworzył zamek. Wyjął z niej granat ogłuszający i pokazał go Miguelowi. - Używałeś już ich? Miguel wziął ostrożnie obły przedmiot z palców Marlette'a i pokręcił przecząco głową, obracając go w dłoni. - Nie, ale widziałem, jak używała ich Gwardia Narodowa. Byłem wtedy w innym budynku. Pamiętam głośny huk, a po nim oślepiający rozbłysk. Przez kilka sekund po wybuchu nic nie widziałem. Marlette wyjął z torby następny granat i postukał zgiętym palcem w skorupę. - W środku jest mieszanina proszku magnezowego i piorunianu rtęciowego, w rzeczy samej dosyć wybuchowy koktajl. - Dotknął pierścienia na szczycie granatu. - Wyciągasz i rzucasz granat w kierunku celu. Potem powinieneś zamknąć oczy, i to szybko. Piorunian rtęciowy wybucha, powodując głośny huk, który słyszałeś. To z kolei zapala magnez, dający ów oślepiający błysk. Wspólnie wywołują czasową ślepotę i głuchotę u każdego w bezpośredniej bliskości wybuchu. To równa się całkowitej dezorientacji. Brytyjczycy z SAS, którzy to skonstruowali, nazwali je flash-bang, co wiernie oddaje sposób jego działania. Miguel przyjrzał się uważnie granatowi i wyciągnął go w kierunku Marlette'a. - Wyraźnie znasz się na tym o wiele lepiej ode mnie. W dalszym ciągu uważam, że powinniśmy trzymać się mojego planu. Ty zatroszczysz się o strażników, a ja zajmę się odszukaniem Guillerma. - Jak już mówiłem, nie mamy pewności, że wszyscy strażnicy są zgromadzeni w jednym pomieszczeniu, jak byśmy sobie życzyli. Będą raczej rozlokowani w różnych częściach budynku. Zatrzymaj ten granat, może ci się przydać. - Marlette dostrzegł rozzłoszczony wyraz twarzy Miguela, gdy przyczepiał sobie granat do pasa. - Mamy dosyć problemów bez skakania sobie do gardeł- Albo pogodzisz się z tym, że to ja wydaję rozkazy, albo przerywamy operację i wracamy do bazy. Nie sądzę, by Chavez była zachwycona twymi kaprysami. Miguel spojrzał ponuro na swój AK-47. - Nie kaprysiłem. Wysunąłem tylko propozycję, to wszystko. - Twój plan został szczegółowo przedyskutowany w bazie i odrzuciliśmy go jako zbyt ryzykowny. Teraz nie pora na propozycje. Działamy według planu ustalonego z Chavez. Najpierw załatwimy strażników na zewnątrz, jeżeli na jakichś natrafimy, potem ty wejdziesz do budynku tylnymi drzwiami. Ja skorzystam z frontowych drzwi wiodących do holu. Gdy będziemy w środku, systematycznie przetrząśniemy pokój po pokoju, dopóki nie znajdziemy Ruiza. Wtedy użyjemy granatów dymnych, by uciec. - Mówisz to tak, jakby była to najłatwiejsza rzecz pod słońcem - stwierdził zaczepnie Miguel. - Wręcz przeciwnie. We dwójkę wcale nie będzie to łatwe, ale musimy jak najlepiej wykorzystać to, co mamy. - Marlette wyciągnął z torby dwie krótkofalówki i podał jedną Miguelowi. Dokręcił tłumik do lufy pistoletu maszynowego i, załadowawszy magazynek, odsunął bezpiecznik. Pozostałe dwa magazynki wepchnął do kieszeni, po czym wyjął z torby wszystkie granaty ogłuszające oraz granaty dymne i rozdzielił je po równo między siebie i Miguela. - Zsynchronizujmy zegarki. Na moim jest teraz... trzecia czterdzieści dwa. - Zgadza się - odparł Miguel. - Zajęcie stanowiska zajmie mi więcej czasu niż tobie. Jeżeli nic się nie zmieniło od czasu wykonania oryginalnych planów, będę musiał przejść przez otwarty teren, by dotrzeć do drzwi. Pozostanę widoczny jak na dłoni. Dlatego musisz zachować całkowitą ciszę radiową, dopóki się nie zgłoszę. Jasne? - Jasne - zgodził się Miguel, poklepując przypiętą do pasa krótkofalówkę. - Ruszamy - rzucił Marlette, sięgając do klamki. - Poczekaj - zatrzymał go Miguel, wyciągając z kieszeni kluczyki. - Anna kazała ci to dać. To zapasowe kluczyki do samochodu na wypadek, gdyby coś mi się stało. Marlette schował kluczyki do kieszeni i wysiadł z samochodu. Odczekał, dopóki Miguel nie zniknął w krzakach, a wtedy ruszył w stronę bramy z kutego żelaza u wylotu alejki, trzymając się soczystej roślinności na poboczu. Bramę uruchamiano niegdyś automatycznie, lecz teraz jedyne zabezpieczenie stanowił zamknięty na kłódkę łańcuch. Przykucnął i spróbował przebić wzrokiem zalegające po drugiej stronie ciemności. Alejka wyglądała na pustą. Przydałyby się jednak te okulary noktowizyjne, przegnał tę myśl. Improwizuj. Zewnętrzny mur zwieńczony był zwojami zardzewiałego drutu kolczastego i naszpikowany odłamkami szkła. Nie miał co marzyć o przedostaniu się górą. Pozostawała brama. Rozejrzał się czujnie naokoło, po czym wyciągnął z kieszeni szwajcarski nóż wojskovwy, wybrał właściwe ostrze i wsunął je do kłódki. Boleśnie przygryzając wargi, obrócił czubek ostrza w zamku. Na próżno. Przerwał, by otrzeć wilgotne dłonie o kurtkę, i spróbował ponownie. Ogarniała go już rozpacz, gdyż sądził, że czubek ostrza jest zbyt gruby, by otworzyć zamek, i wtedy kłódka puściła i łańcuch ześlizgnął się między prętami. Skrzywił się, gdy pchnięta brama zaskrzypiała na przerdzewiałych zawiasach. Prześlizgnąwszy się przez wąską szparę, szybko założył kłódkę na dwa ogniwa, uważając, by jej nie zatrzasnąć. Wiedział, że wiele ryzykuje nie zamykając kłódki, lecz musiał tak postąpić na wypadek nagłego odwrotu. Zaledwie zniknął w cieniu drzew, kiedy usłyszał odgłos kroków na alejce. Czyżby zgrzyt zawiasów zaalarmował strażnika? A może już go spostrzegli? Zacisnął palce na spuście pistoletu, wstrzymał oddech i czekał. Na widok wyłaniającej się z ciemności niewyraźnej sylwetki odruchowo cofnął się głębiej w cień. Mężczyzna ubrany był w dżinsy i drelichową kurtkę, na ramieniu miał karabin G-3, niegdyś standardowe wyposażenie żołnierzy Gwardii Narodowej. Marlette dostrzegł, że mężczyzna jest pijany. Zatrzymał się w pobliżu i z trzymanej w ręce butelki wypił ostatni łyk taniej wódki z trzciny. Spojrzał na pustą butelkę, zaklął ze złością i walnął nią o najbliższe drzewo. Marlette odwrócił się szybko, bo butelka rozprysnęła się o podstawę pnia, i skrzywił się, bardziej z irytacji niż z bólu, gdy odprysk szkła prześlizgnął się po jego twarzy. Dotknął policzka i wyczuł pod palcami krew. Strażnik rozpiął spodnie i podszedł chwiejnie do drzew, by sobie ulżyć. Marlette stwierdził z przerażeniem, że kieruje się wprost na niego. W pierwszym odruchu chciał go zabić. Jedna kula w serce. Natychmiastowa, cicha śmierć. Miał już strzelić, lecz nagle zdjął palec ze spustu. Nie. Ten facet nie zagraża ani jemu, ani operacji, ledwie trzyma się na nogach. Marlette odwrócił pistolet w dłoni i wyprostował się, gdy strażnik podszedł do drzewa. Nie zdążył niczego zauważyć, gdy dostał kolbą po głowie. Marlette próbował oprzeć go o drzewo, lecz strażnik osunął się na bok. Marlette zostawił go w takiej pozycji, wyjął magazynek z karabinu i odrzucił oba przedmioty w krzaki. Co prawda strażnik i tak nie będzie ich już potrzebować tej nocy. Wątpliwe, by obudził się przed świtem. W każdym razie czeka go kac z gatunku tych, które potrafią nawrócić człowieka na całkowitą abstynencję. Marlette trzymał się drzew, idąc wzdłuż alejki, która w pewnym momencie urwała się, wychodząc na otwartą przestrzeń. Znajdował się jakieś pięćdziesiąt metrów od zabudowań farmy. Z zasłoniętego firanką okna pokoju przy frontowym wejściu padało światło. Drugie okno wychodzące na tę stronę budynku pogrążone było w ciemności. Zsunął z głowy chustę, przetarł zroszone potem czoło i nałożył ją ponownie, a potem podsunął się nieco do przodu, by przyjrzeć się przedpolu. Żadnych strażników. Nagle usłyszał rozbrzmiewający w oświetlonym pokoju śmiech. Zdołał odskoczyć w cień, gdy w oknie stanął jakiś mężczyzna, odsunął firankę i wyrzucił niedopałek na ganek. Kiedy wychylił się przez parapet i splunął zamaszyście, Marlette dostrzegł w jego dłoni butelkę piwa. Mężczyzna stłumił ziewnięcie i zniknął w głębi pomieszczenia. Co się dzieje, u licha? Dennison cieszył się wśród podwładnych opinią fanatycznego zwolennika dyscypliny. Najmniejsze niedociągnięcie mogło zakończyć się utratą pracy. Dopuszczenie do tego, by jego ludzie pili na służbie, i to jeszcze strzegąc tak ważnego więźnia, było wprost nieprawdopodobne. Może nic o tym nie wiedział? Nie, to niemożliwe. Dennison wszędzie miał swoich szpiegów. Co więcej, jego pracownicy żyli w ciągłej trwodze przed nim. Nie odważyliby się popijać za jego plecami. W tym wszystkim nie było za grosz sensu. Wtedy przyszło mu do głowy straszne wytłumaczenie. A jeśli coś przytrafiło się Ruizowi po porwaniu? Jeżeli już nie żyje? Ale jaki pożytek miałby Dennison z trupa? To również nie trzymało się kupy. Tyle pytań i ani jednej odpowiedzi, która uśmierzyłaby drążący go niepokój. Mimo to Marlette wiedział, że skoro strażnicy są podpici, wdarcie się do budynku będzie znacznie łatwiejsze. Przynajmniej teoretycznie... Sprawdził zegarek. Miguel powinien już być na stanowisku, wyskoczył spomiędzy drzew i skulony pognał w stronę ganku, gdzie przykucnął za niskim żywopłotem. Teren wokół budynku wciąż był pusty. Tylko jeden strażnik pilnujący całej posiadłości? Może pozostali leżą gdzieś zalani w trupa. Ten, którego wyeliminował, był bliski tego stanu. Niezależnie od tego, co spowodowało takie osłabienie ich czujności, bezwzględnie musiał wykorzystać taki splot okoliczności. Wdrapał się na ganek i bezszelestnie podkradł do okna. Przylgnął do muru i zerknął ostrożnie przez firankę. Pośrodku zadymionego pomieszczenia stał stół do kart a wokół niego pięć krzeseł. Karty rozdane były na pięć osób. Ale przy stole siedziało tylko trzech graczy. Dwóch odwróconych było plecami do niego. Trzeci zajmował krzesło z boku. Żaden z nich nie był w stanie go dostrzec. Porozrzucane na dywanie puste butelki wskazywały jasno, że i oni sporo wypili, lecz po żadnym z nich nie było tego widać. Ich karabiny stały oparte o ścianę. Marlette powrócił spojrzeniem do dwóch pustych krzeseł. To oznaczało, że gdzieś było jeszcze dwóch strażników. Czy mężczyzna ogłuszony przez niego przy bramie był jednym z nich? Być może, lecz nie zamierzał pokładać zbyt wiele nadziei w tym przypuszczeniu. Marlette przykucnął pod oknem, przeczołgał się przez ganek i zajrzał przez okno po drugiej stronie drzwi. Choć pokój pogrążony był w ciemności, stwierdził, że w środku nikogo nie ma. Zeskoczył zgrabnie z ganku, skrył się w cieniu i wywołał przez radio Miguela. - To o jednego strażnika więcej, niż ja napotkałem - odparł Miguel, wysłuchawszy relacji Marlette'a. - W kuchni pali się światło, ale kiedy tam zaglądałem, nikogo w niej nie było. Sprawdziłem już pozostałe okna, oprócz tych dwóch z przodu, i wszystkie pokoje wydają się ciemne. W trzech z nich okna są zasłonięte. Myślę, że Guillermo znajduje się właśnie w jednym z tych pokojów. Skup się na unieszkodliwieniu strażników, a ja sprawdzę pomieszczenia. - Pamiętaj, że w domu są prawdopodobnie jeszcze co najmniej dwaj strażnicy. Mogą nawet siedzieć w pokoju Ruiza. - Martw się lepiej o siebie, Marlette - odparł ostro Miguel Marlette zasznurował usta. - Kiedy usłyszysz huk granatu ogłuszającego, wskakujesz kuchennymi drzwiami. Jasne? - Jasne. - Miguel się rozłączył. Marlette przypiął krótkofalówkę na powrót do pasa i, sprawdziwszy, czy może bezpiecznie wyjść z cienia, wdrapał się ponownie na ganek i przekradł wzdłuż muru. Zatrzymał się tuż przy oknie. Miał właśnie odczepić od pasa granat ogłuszający, gdy usłyszał dźwięk otwieranych od środka frontowych drzwi. Skierował pistolet w kierunku wejścia, czekając na pojawienie się strażnika. - Co ty, kurwa, wyprawiasz? - zawołał zirytowany głos z wnętrza pokoju. - Mówił, że wyjdzie tylko na parę minut - padła stłumiona odpowiedź. - Minęło już ponad dziesięć minut. Gdzie on się podziewa, do cholery? - Równie dobrze możemy rozegrać to rozdanie czekając na niego - odparł pierwszy głos. - Chryste, ten drań i tak zgarnął wszystkie nasze pieniądze. - Przegrałem już moje zarobki za dwa najbliższe tygodnie - odezwał się inny strażnik. - Poczekajcie, niech tylko moja żona się o tym dowie. - Kazał nam zaczekać na siebie w środku - odkrzyknął z pokoju pierwszy głos. - Sam wiesz, że nie należy wchodzić mu w drogę. Teraz sadzaj dupę na krześle, zanim wróci i dowie się, że zignorowałeś jego wyraźny rozkaz. Drzwi otwarły się nagle i Marlette ujrzał cień człowieka na ganku. Zamrugał czując, jak kropla potu spływa spod chusty wprost do oka. Zacisnął palec na spuście. - Pierdol się - warknął pod nosem strażnik. - I ty, Dennison, też się pierdol - dorzucił, trzaskając drzwiami. Marlette odetchnął głęboko i oparł się plecami o ścianę. Niewiele brakowało. Otarł pot z oczu i przewiesił pistolet przez ramię, a potem odczepił od pasa granat ogłuszający. Uzbroił go i, odsuwając skraj firanki, wrzucił do pokoju. Natychmiast odwrócił się z zamkniętymi oczyma i zatkał dłońmi uszy. Usłyszał przez palce stłumiony wybuch i deski podłogi zadrżały na sekundę pod jego stopami. Biorąc do ręki broń, Marlette otworzył kopniakiem drzwi i przyklęknął, omiatając lufą korytarz. Był pusty. Nagle w głębi zamajaczyła jakaś postać i przez moment obaj celowali do siebie. Miguel zmierzył Marlette'a chłodnym spojrzeniem, a potem opuścił kałasznikowa, podszedł do najbliższych drzwi i szarpnął za klamkę. Otwarły się. Marlette odczekał, dopóki nie zniknął w ciemnym pomieszczeniu, po czym poświęcił uwagę trójce strażników. Jeden z nich leżał nieprzytomny na Podłodze, uderzywszy głową o kant gzymsu nad kominkiem. Dwaj pozostali klęczeli, przyciskając dłonie do uszu. Marlette spojrzał na kołyszącego się w miejscu strażnika, jęczącego żałośnie i toczącego naokoło szeroko otwartymi, nie widzącymi oczyma. Podszedł do niego i walnął go za uchem kolbą pistoletu. Mężczyzna stracił przytomność i runął na podłogę. Marlette załatwił podobnie ostatniego strażnika i miał właśnie rozładować ich karabiny, gdy usłyszał szelest za plecami. Wycelował broń w drzwi, lecz w wejściu stanął Miguel. Poczerwieniały z wysiłku na pół ciągnął, na pół niósł nieruchomego Ruiza w stronę fron' towych drzwi. - Co z nim? - zaniepokoił się Marlette, obawiając się najgorszego. - Naszpikowali go narkotykami - wydusił Miguel przez zaciśnięte zęby. - Pozwól mi go ponieść - powiedział Marlette, śpiesząc do drzwi. - Nie - odpalił Miguel. - Jest jednym z nas. To ja za niego odpowiadam. - Jestem od ciebie większy i silniejszy. Znacznie szybciej się stąd wydostaniemy, jeżeli to ja zaniosę go do samochodu. - Powiedziałem ci, że ja za niego odpowiadam - odparł Miguel. - Zanim wyruszyliśmy, Chavez wyznaczyła mi nieprzekraczalny termin przywiezienia Ruiza do bazy. Zagroziła zabiciem Nicole, jeżeli nie wrócimy na czas. A jej gróźb nie zamierzam lekceważyć. Nie mamy czasu się tu opierdalać, podczas gdy ty będziesz holował Ruiza do samochodu. Jeżeli chcesz, możesz powiedzieć Chavez, że to ty go niosłeś do samochodu, lecz jeśli w tej chwili nie zrobisz tego, co ci każę, nie doczekasz się rozmowy z Chavez. Czy wyrażam się dostatecznie jasno, przyjacielu? Miguel spojrzał na pistolet Heckler & Koch, skierowany wprost w jego pierś. - Będzie chyba lepiej, jeżeli ty go weźmiesz - ustąpił niechętnie. Marlette odłożył broń na podłogę, wślizgnął się pod prawe ramię Ruiza i przerzucił go sobie przez plecy. Wsunął prawą rękę między nogi nieprzytomnego mężczyzny, by mu się nie wyślizgnął po czym przycisnął jego prawą rękę do prawej nogi, wolną dłonią podniósł pistolet i wyprostował się. - Ruszaj do samochodu, podprowadź go do bramy - polecił. - Będziesz mnie potrzebował, muszę cię osłaniać od tyłu - odpowiedział zarozumiale Miguel. - Sam potrafię o siebie zadbać - zapewnił go Marlette. - Jeżeli coś się przytrafi Guillermowi... - Ruszaj po samochód! Miguel otworzył usta, jak gdyby chciał się sprzeczać, lecz po namyśle ruszył do drzwi. Upewniwszy się, że wyjście na dwór niczym mu nie grozi, popędził zygzakiem przez otwarty teren ku bramie. Marlette poprawił uchwyt i wyszedł na ganek, zszedł po schodach na trawnik przed domem. Upłynęło już sporo lat, kiedy ostatni raz niósł kogoś w ten sposób. Pot ciekł mu obficie po twarzy i karku, przeinaczając się w lepką kurtkę. Był wszakże przyzwyczajony do podobnych niewygód. Nie był natomiast przyzwyczajony - i nie sądził, by kiedykolwiek zdołał się przyzwyczaić - do spacerowania po odkrytym terenie na oczach przeciwnika. Po zastanowieniu doszedł do wniosku, że należało pozwolić Miguelowi iść za nim, przynajmniej dopóki nie dotarliby pod osłonę drzew. Ale stało się. Był zdany wyłącznie na własne siły. Nieustannie spoglądał na boki, wypatrując jakiegokolwiek poruszenia, które mogłoby oznaczać pojawienie się brakującego strażnika. A może strażników? To było bez znaczenia. Wystarczyłaby jedna kula, by go załatwić. Ta myśl otrzeźwiła go i przeraziła jednocześnie. Znajdował się jeszcze w pewnej odległości od drzew, gdy kątem oka dostrzegł wybiegającego zza budynku mężczyznę. Dżinsy. Koszula z krótkim rękawem. Karabin G-3. Przemknęło mu przez głowę, by rzucić Ruiza i przypaść do ziemi, ale natychmiast zdał sobie sprawę, że ma za mało czasu. Musiał strzelać z półobrotu. Czy zdąży jednak odwrócić się i celnie wystrzelić, zanim strażnik naciśnie spust? Znał odpowiedź na to pytanie, zanim jeszcze skierował pistolet w stronę strażnika, podświadomie napinając mięśnie w oczekiwaniu na nieuchronną śmierć... Głośna seria rozdarła ciszę i Marlette zacisnął zęby, potykając się i czekając na ostry, palący ból, znajomy ból, którego doświadczył już w przeszłości. Nic się nie stało. Wtedy jego uwagę przyciągnęło kolejne poruszenie. Strażnik, wyraźnie widoczny w świetle padającym z okna, okręcił się groteskowo niczym umęczony tancerz w blasku morderczych reflektorów. Pociski przeszyły jego pierś. Marlette obejrzał się ku drzewom. Czy strzały padły z tej strony? Miguel uratował mu życie? Jego serce wciąż jeszcze waliło jak szalone, rozluźnione mięśnie dygotały lekko, gdy starał się zebrać rozbiegane myśli. Ale nie miał czasu na podobne rozważania. Przyjdzie na nie pora później, gdy wyniesie się już z otwartego terenu. Musi jak najszybciej dotrzeć do drzew. Wzmacniając uchwyt, Marlette pośpiesznie ruszył przed siebie. Gdy znalazł się w bezpiecznym miejscu, przystanął, by przetrzeć przedramieniem spoconą twarz. Obejrzał się na zabudowania. Nic się nie poruszało, panowała niesamowita cisza. Trup strażnika spoczywał przy schodach. Padające z okna światło w surrealistyczny sposób iluminowało skręcone ciało, przywodząc na myśl pretensjonalne popowe teledyski na MTV. Przez moment zawahał się, jakby oczekiwał na okrzyk reżysera: Cięcie! - po którym mężczyzna podniesie się i otrzepie z kurzu. Ale to działo się naprawdę. Śmierć była realna. Obejrzał się po raz ostatni i zaczął przemykać się między drzewami, wciąż wypatrując czujnie kolejnych strażników. Mijając pijanego wartownika, którego zostawił przy bramie, stwierdził, że nie odzyskał on przytomności. Kłódka i łańcuch leżały na ziemi, a jedno skrzydło bramy było odemknięte. Gdy wyszedł na wąski chodnik, ciemność alejki rozcięły samochodowe reflektory. Pojawił się poobijany ford Miguela. Samochód zahamował obok niego i Miguel wyskoczył na ulicę, by otworzyć tylne drzwi. We dwójkę zdołali położyć Ruiza z tyłu, a Miguel zatrzasnął za nim drzwi. Marlette usiadł na miejscu obok kierowcy i schował pistolet w trzymanej między nogami torbie. Potem, podczas gdy Miguel wsiadał do samochodu, zdarł z głowy przepoconą chustę i rzucił ją na półkę. - Wiszę ci jednego. Dzięki. Dłoń Miguela znieruchomiała na dźwigni zmiany biegów, jego spojrzenie powędrowało w stronę Marlette'a. - Wisisz mi? Za co? - Nie sądziłem, że skromność jest jedną z twoich zalet - odparł Marlette z cieniem sarkazmu w głosie. - Za zdjęcie tego strażnika przy domu. Nigdy bym go nie załatwił. Miguel zamrugał szybko, potem wzruszył obojętnie ramionami i wrzucając jedynkę, odjechał sprzed bramy. Ledwie samochód ruszył z piskiem palonej gumy, z mroku wyłonił się człowiek. W okrytej rękawiczką dłoni trzymał pistolet maszynowy Uzi. Wyjąwszy z kieszeni kurtki telefon komórkowy, wybrał doskonale zapamiętany numer. Rozmówca zgłosił się natychmiast. - Dennison, tu Jayson. Wzięli przynętę. 8 - Hej. - Hej - odparł Marlette, dostrzegając Nicole w lustrze. Od dłuższej chwili tkwił rozebrany do pasa w łazience, z twarzą pokrytą mydlaną pianą. Nabrał teraz w dłonie zimnej wody z umywalki i opryskał nią twarz. Oparła się o drzwi i splotła ręce na piersiach, przyglądając się mu. Od kiedy powrócił do kryjówki FMLN, nie miała jeszcze okazji porozmawiać z nim na osobności. Od czasu gdy ostatni raz widziała go bez koszuli, przytył o kilka kilogramów. Ale wciąż wygląda cholernie dobrze, pomyślała w duchu, bez skrępowania podziwiając jego muskularny tors. - No, dalej, powiedz to - zachęcił ją Marlette, wyrywając Nicole z rozmarzenia, a potem podniósł przewieszony przez wannę ręcznik i osuszył twarz. - Przytyłem od czasu, kiedy mnie ostatni raz widziałaś. Nicole poczuła, że się rumieni na myśl o tym, że ją obserwował. Przykryła palcami usta, by stłumić chichot. - Nie tak łatwo to zauważyć - odrzekła, starając się skryć dłonią uśmieszek. - Co cię tak rozbawiło? - Nic - odparła potulnie. - No, wyrzuć to z siebie -powiedział, zwijając ręcznik i odkładając go na miejsce. Przysiadła na skraju wanny. - Ten widok, cóż... przywołał parę wspomnień. - Dobrych, mam nadzieję - rzucił z uśmiechem, wkładając dostarczoną mu przez Chavez koszulkę. - Coś cię martwi, prawda? - zapytała, poważniejąc. - Dlaczego tak myślisz? - Zawsze tak równo składasz ręcznik, gdy coś cię gryzie. To pewnie podświadoma próba uporządkowania myśli. Sama nie wiem. Zastanowił się nad jej słowami. Na pewno nie robił tego z rozmysłem. Może i miała rację, chociaż psychologia nigdy nie była jego mocną stroną. Ale faktycznie coś go niepokoiło. Mógł temu zaprzeczać, lecz z łatwością przejrzałaby to kłamstwo. Zawsze tak było. Czuł się jak obserwowany pod mikroskopem, a jednocześnie wiedział, że szczerze jej na nim zależy, inaczej by o tym nie wspominała. Pozwalała mu w ten sposób dostrzec jej troskę, a to poprawiało samopoczucie. Oparł się plecami o umywalkę i skrzyżował ręce na piersi. - Masz rację, coś mnie gryzie - przyznał. - Chcesz o tym porozmawiać? - zapytała Nicole. - Pewnie, jak tylko będę wiedział, co to jest. - Nie rozumiem - powiedziała z wahaniem. - Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że byliśmy oczekiwanymi gośćmi na tej farmie. - Dlaczego tak uważasz? Marlette pokrótce zrelacjonował jej przebieg wydarzeń. - Zupełnie tak, jakby pozwolono nam tam wejść i zabrać Ruiza - zakończył. - To było zbyt proste. - Proste? - zdumiała się. - Prawie zginąłeś. - Gdyż strażnicy chyba nie byli wtajemniczeni - odparł. -To dlatego spojono ich alkoholem, zanim tam dotarliśmy, co oznacza, że ten, kto kryje się za tym przedstawieniem, a stawiam ostatni grosz na Dennisona, działał, opierając się na informacjach od nas. Bo skąd inaczej wiedziałby, że zamierzaliśmy dziś właśnie odbić Ruiza. - Sugerujesz, że Chavez albo ten facet, Miguel, pracują dla Dennisona? - zapytała. - Tylko nas troje wiedziało o planie odbicia Ruiza dziś wieczorem, a wiem, że ja nie uprzedziłem Dennisona ani nikogo innego. Pozostają Chavez i Miguel. - To tylko poszlaki, Rick. A jeśli się mylisz? - Nie mylę się, Nicole - zjeżył się. - Ale nie masz żadnego dowodu - odparła. - Ludzie w organizacji są bardzo zżyci z sobą. Nie możesz wysuwać do nich zarzutów bez niepodważalnych dowodów na ich potwierdzenie. Jeżeli ci nie uwierzą, wyrządzisz więcej złego niż dobrego. - I to właśnie mnie gryzie - przyznał Marlette. - Coś było nie w porządku dziś wieczorem, Nicole. Odtworzyłem w myślach całą operację chyba z dziesięć razy, analizując każdy najdrobniejszy szczegół, ale, za cholerę, nie mogę dojść, co to było. W końcu jednak wpadnę na trop, a wtedy będę znał nazwisko tego szpicla. - Będziesz jeszcze musiał przekonać innych. - Pozwól, że ja będę się o to martwił - powiedział i spojrzał w stronę drzwi, słysząc śmiech, dobiegający z jednego z pokojów w głębi korytarza. - Zaryzykowałbym stwierdzenie, że Ruiz całkowicie otrząsnął się z efektów tego środka uspokajającego. Widziałaś go już? - Siedzi w salonie z Chavez i Miguelem od chwili, kiedy oprzytomniał. Nie zamierzałam pchać się do środka bez zaproszenia. I tak nic by to nie dało. Nie potrafilibyśmy się porozumieć. - Ruiz mówi perfekt po angielsku - wyprowadził ją z błędu Marlette. - Studiował w Stanach. - Wydawało mi się zawsze, że ci partyzanci to dzieci ze zubożałych rodzin, spędzających całe życie w slumsach. - W przeważającej większości tak to wygląda. Ruiz wszakże stanowi wyjątek. Pochodzi z bardzo bogatej rodziny. Jego ojciec posiadał jedną z największych plantacji kawy w tym kraju. O ile mi wiadomo, w dalszym ciągu tak jest. Był zagorzałym zwolennikiem antykomunistycznych reżimów rządzących Salwadorem w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Publicznie wyrzekł się swego syna na wieść o tym, że zaangażował się w działalność FMLN. - Skąd wiesz aż tyle o Ruizie i jego rodzinie? - Zrobiła się z tego wielka afera, kiedy tu przebywałem. Jak możesz sobie wyobrazić, sprawa trafiła na pierwsze strony gazet. FMLN otrzymało bezcenny atut propagandowy w chwili, gdy był im on najbardziej potrzebny. Ruiz z dnia na dzień stał się bohaterem klas pracujących. Jego płynny angielski uczynił z niego realnego rzecznika sprawy, zwłaszcza w kontaktach z innymi lewicowymi organizacjami Europy i Bliskiego Wschodu. Awansował na kierownicze stanowisko w FMLN, co swego czasu wywołało duże rozgoryczenie wśród weteranów ruchu, uważającyh że swoją karierę Ruiz zawdzięczał jedynie temu, iż był dyplomatą. Kiedy go zwerbowano, nie miał żadnego doświadczenia w polu, i chociaż od tego czasu sprawdził się w tej dziedzinie, mówiło się, że to rozgoryczenie nigdy nie wygasło do końca. Nie ma wątpliwości, że ma w organizacji grupę przeciwników, tak więc gdy rozniosła się wieść, że zginął w zorganizowanej przez armię zasadzce, byli i tacy, którzy uważali, że wyrównało to stare rachunki. Kto wie... - Spotkałeś go kiedyś? - Nie, ale słyszałem, że jest równie ujmujący jak podstępny. Nie wiem, czy to prawda, ale bez wątpienia będziemy mieli okazję przekonać się. - Boję się, Rick - powiedziała Nicole, wbijając spojrzenie w podłogę i przyciskając ramiona do piersi. - A jeśli się okaże, że nie zna miejsca pobytu Michelle? Albo jeśli Dennison już ją odnalazł? Pamiętasz, co Pruitt powiedział o Jaysonie... - Ruiz zawarł umowę z Kinnardem, musi wiedzieć, gdzie ona jest - zapewnił ją szybko Marlette. - Co do Dennisona, wyraźnie porusza się wciąż po omacku. - Skąd ta pewność? - Po co pozwoliłby nam odbić Ruiza, gdyby nie wiedział, że on może zaprowadzić go do Michelle i taśmy? - To chyba ma sens - przyznała głuchym głosem. Marlette podał jej chusteczkę. - Otrzyj oczy. Nie pozwól, aby Chavez miała satysfakcję dlatego, że płakałaś. Nicole osuszyła oczy chusteczką i umyła twarz zimną wodą. Wytarła się i obróciła do niego. - Jak wyglądam? - Świetnie. Teraz chodź. - Cieszę się, że nie utraciłeś nic ze swej dawnej subtelności, Rick - zmusiła się do uśmiechu. - Wciąż umiesz prawić dziewczynie komplementy. Tym właśnie różniłeś się od Boba. On bezprzerwy mnie komplementował, przynajmniej zaraz po ślubie. Powinnam była chyba spostrzec, że coś jest nie tak, kiedy strumień pochlebstw wysechł po paru miesiącach. - Puste słowa z ust pustego faceta - odparł zwięźle Marlette i uniósł dłoń przepraszającym gestem. - Wybacz, nie chciałem, by tak to zabrzmiało. - Zawsze mówisz to, co myślisz, Rick. Doświadczyłam tego na własnej skórze. Zawsze mówiłeś szczerze i bez owijania w bawełnę, jeżeli nawet miało to zranić czyjeś uczucia. Wiesz co, ty i mój ojciec byliście jedynymi ludźmi, którzy potrafili doprowadzić mnie do łez. Zawsze mawiał, że prawdziwe łzy płyną z prawdziwej miłości. Chyba miał rację. - A teraz jedynie Michelle wywołuje u ciebie łzy - stwierdził Marlette kiwając w zamyśleniu głową. - Tak, chyba miał rację. Oddała mu chusteczkę. - Wiesz, co by mi się teraz naprawdę przydało? Chcę, żebyś mnie objął, tak jak to robiłeś, kiedy byłam przygnębiona. popadł w rozterkę. Nie chciał, by kontakt nastąpił z jego inicjatywy. Ale czemu? Czyżby obawiał się powrotu do intymności po tylu latach? Czuł się tak, jakby rozum kierował jego sercem. Chciał ją przygarnąć, pocieszyć, lecz w swym wnętrzu ciągle wyczuwał grube pokłady niechęci. Nie opuszczaj gardy. Pozwól, by to ona do ciebie przyszła. Nie stawiaj pierwszego kroku. Nie... Wtedy prysnęła zaczarowana obręcz wątpliwości. Nie było już odwrotu. Przycisnął ją mocno do siebie, obejmując silnymi ramionami szczupłe ciało, jakby pragnął przekazać jej swą wewnętrzną moc. Złożyła głowę na jego piersi i poczuł zapach świeżo umytych włosów. Wspomnienia. Tak wiele cholernych wspomnień. Pośpiesznie przegnał je z myśli. Nie miał czasu na wspominki. Nicole potrzebowała jego siły, nie sentymentalnej czułości. Kiedy niechętnie przerwał uścisk, Nicole cofnęła się o krok i złapała go za dłonie. - Nie masz pojęcia, jak bardzo tego potrzebowałam. - Gotowa? - zapytał, wskazując na drzwi. - Bardziej już nie będę - odparła, a potem wzięła głęboki oddech i wyszła za nim na korytarz. Zatrzymali się przed zamkniętymi drzwiami salonu. Ze środka dochodził podekscytowany głos Chavez. Marlette miał już przytknąć ucho do drzwi i posłuchać, gdy w tyle zaskrzypiały drewniane deski podłogi. Obejrzał się jednocześnie z Nicole. Miguel spojrzał na nich chłodno, po czym przeszedł obok Nicole i otworzył drzwi, zapraszając ich gestem do środka. Spojrzenie Nicole skierowało się na Ruiza. Oceniała go na trzydzieści parę lat. Włosy, jeszcze mokre po niedawnej kąpieli, Sczesał do tyłu i założył za uszy, by nie zakrywały jego młodzieńczej twarzy. Dostrzegła też wisiorek w kształcie serca na opinającym jego szyję złotym łańcuszku. Pomyślała, że dziwna to ozdoba dla człowieka jego pokroju. - Zastanawiałem się już, kiedy wreszcie do nas dołączycie - oznajmił Ruiz. Jego akcent wciąż jeszcze zdradzał amerykańskie Naleciałości. Odłożył czytaną przez siebie gazetę, po czym wstał i podszedł do nich. -Jestem twoim dłużnikiem, Marlette. Miguel °Powiedział mi, co wydarzyło się na farmie. Oczywiście jego wersja wydarzeń była nieco ubarwiona, ale on zawsze miał zamiłowanie do dramatyzmu. Zdążyłem się już nauczyć, jak odróżniać w jego słowach fakty od fikcji. - Nie dałbym sobie rady bez niego - odparł rzeczowo Marlette, potrząsając dłonią Ruiza. - Prawdę mówiąc, uratował mi życie. - Tak też mi powiedział. I to kilkakrotnie. - Ruiz odwrócił się do Nicole, podając jej rękę. - Przykro mi z powodu Boba. Opowiadał mi, że nie układało się wam najlepiej, ale ja zawsze czułem się doskonale w jego towarzystwie. Było w nim wiele dobrego. - Na przykład zdolność do porzucenia swej córki w środku obcego kraju - odparła z goryczą Nicole, postanowiwszy, jeszcze przed wejściem do pokoju, natychmiast przejść do ataku. Wiedziała, że ukryje to strach i niepewność kłębiące się w jej duszy. Ale niczego nie udawała. Jej złość była prawdziwa - jakim prawem Ruiz bronił Boba po tym, co on zrobił z Michelle? - Potrafię zrozumieć pani rozgoryczenie, lecz Bob jej nie porzucił - rzekł Ruiz. - Świata za Michelle nie widział. Nigdy nie uczyniłby niczego, co mogłoby jej zagrozić. Nasza umowa pierwotnie dotyczyła tylko jednej nocy. Zamierzał odebrać ją następnego dnia rano i wrócić z nią do Waszyngtonu. - Może go pan bronić do woli, nie obchodzi mnie to - odcięła się Nicole. - W tej chwili interesuje mnie wyłącznie kwestia odnalezienia mej córki. Naprawdę wie pan, gdzie ona jest? - Tak, i wiem też, że jest absolutnie bezpieczna. - Gdzie ona przebywa? - zapytała Nicole, nie mogąc ukryć dźwięczącego w jej głosie niepokoju. - Mieszka u pewnego małżeństwa w wiosce w Chalatenango. To region na północy kraju. Chalatenango to twierdza FMLN i są tam tereny, gdzie wojsko zapuszcza się nader niechętnie w obawie przed atakiem. Michelle znajduje się w jednym z takich miejsc. - Czy ci ludzie mówią po angielsku? - zapytała Nicole. - Studiowałem z Gustavem w Stanach, na tym samym uniwersytecie. Tak jak ja, zna angielski. Jego żona nie rozumie zbyt wiele po angielsku, ale Michelle i tak większość czasu spędzać będzie w jego towarzystwie. Zważywszy na okoliczności, staraliśmy się, by stworzyć Michelle jak najlepsze warunki. Dlatego poprosiłem Gustava, by się nią opiekował. Niech się pani nie martwi, jest w dobrych rękach. - Była z Bobem, kiedy się pan z nim spotkał? - dociekała Nicole. - Nie. W ogóle jeszcze jej nie widziałem. Z Bobem spotkałem się w hotelu w San Salvador. Powiedział mi, że dziewczynka jest z innymi dziećmi na basenie. Ja jedynie dałem mu numer telefonu, pod którym mógł skontaktować się z Gustavem po jego przyjeździe do San Salvador. Wtedy widziałem Boba po raz ostatni. - Kiedy rozmawiał pan z Gustavem? - Udało mi się połączyć z nim przez radio nie dalej jak pół godziny temu. Zapewnił mnie, że Michelle jest w świetnej formie. Kiedy pytała o ojca, Gustavo mówił jej, że przyjedzie po nią, jak tylko załatwi swe interesy w mieście. To ją uspokajało. - Czy Dennison wie, gdzie ona jest? - zaniepokoiła się Nicole. - Gdyby wiedział, nie organizowałby chyba największej akcji poszukiwawczej w historii tego kraju? - odparł Ruiz, wyjmując z kieszeni paczkę papierosów Camel. Wysunąwszy jednego, podał go Nicole. Wzięła papierosa z paczki i pochyliła się, by sięgnąć płomienia jego zapalniczki. Marlette potrząsnął przecząco głową, gdy Ruiz podsunął mu papierosy. - Nie wypytywano pana o Michelle w czasie przetrzymywania na farmie? Myślałem, że to dlatego Dennison kazał pana porwać. - Dennison nie wie o moim spotkaniu z Bobem - odparł Ruiz, zapaliwszy papierosa i podawszy go siedzącej na kanapie Chavez. Potem zapalił jeszcze jednego dla siebie i usiadł obok niej. - Uprowadzenie mnie nie miało nic wspólnego ani z dziewczynką, ani z taśmą. Marlette dostrzegł ukradkowe spojrzenie Nicole i natychmiast zgadł, o czym myślała. Kiwnął głową na znak zgody. - Hmm, to wywraca moją teorię do góry nogami, prawda? Ruiz spojrzał na nich uważnie. - Teorię? Obawiam się, że nie pojmuję. - Zapomnijmy o tym - rzekł Marlette. - To nieważne. Skoro Dennison nie wie o pańskim spotkaniu z Kinnardem, po co posunął się aż tak daleko, by pana porwać? Ruiz rozważał to pytanie przez kilka sekund. - Jak wiele wie pan o zamachu stanu? - Słyszałem takie pogłoski, nic więcej - Marlette wzruszył ramionami. - To nic pewnego. - Wręcz przeciwnie - odpowiedział Ruiz, opierając się łokciami o kolana. - Dziś rano podsłuchałem na farmie rozmowę Dennisona z Jaysonem. Dopiero co odzyskałem świadomość, ale nie otwierałem oczu, by nie zaalarmować pilnującego mnie non stop strażnika. To wtedy odkryłem prawdziwy powód mego uprowadzenia. Jak już powiedziałem, nie miało ono żadnego związku z Bobem Kinnardem, dziewczynką ani zaginioną taśmą wideo. - Proszę mówić dalej - zachęcił go Marlette. Ruiz potarł dłonie, co Marlette zinterpretował jako jednoznaczny objaw nerwowości. - Nie usłyszałem wszystkiego, ale udało mi się uchwycić sens ich rozmowy. Jutro wieczorem prezydent wydaje bankiet w hotelu Camino Real. Będzie tam większość członków gabinetu. Tam właśnie ma dojść do zamachu. - Zamachu? - powtórzyła niepewnie Nicole. - Celem będzie prezydent. Nie wiem, kogo wynajęto, by pociągnął za spust, ale osobiście stawiam na Jaysona. Wszyscy żołnierze wyznaczeni do ochrony hotelu i okolicznych gmachów będą zwolennikami przewrotu, więc zamachowiec wymknie się bez trudu, korzystając z nieuniknionego zamieszania. Oddziały wojska rozmieszczone zostaną na lotnisku, wokół rozgłośni radiowej i siedziby ANTEL, państwowej firmy telekomunikacyjnej. Skoro tylko dotrze do nich wiadomość o śmierci prezydenta, przejmą kontrolę nad tymi strategicznymi obiektami. W tym czasie w hotelu dowództwo obejmie przywódca junty wojskowej. Zarówno Dennison, jak i Amaya byli przekonani, że kolejne jednostki przejdą na stronę zamachowców, gdy tylko nowy przywódca przemówi przez radio. - Ruiz odwrócił się do Marlette'a. - To Ramon Vaquero. Marlette z kamienną twarzą spojrzał na czubki swych butów. - Nie powiem, by mnie to zdziwiło - stwierdził w końcu. - Kim jest ten Ramon Vaquero? - zapytała Nicole. - Generał Ramon Vaquero dowodził Gwardią Narodową, kiedy tu byłem ostatnim razem - wyjaśnił jej Marlette. - Osobiście uważam go za gbura i zarozumialca, ale zawsze cieszył się szacunkiem podwładnych. Jego popularność była szczególnie wysoka wśród zwykłych żołnierzy. - Teraz piastuje urząd ministra obrony - dorzucił Ruiz. - Pozostał zagorzałym faszystą, więc włączenie go w skład rządu przez wielu odebrane zostało ze zdziwieniem. Podobno prezydent uczynił to, by ułagodzić prawe skrzydło swej partii. Łatwo w to uwierzyć. - W dalszym ciągu nie wyjaśnił pan, dlaczego pana porwano - przypomniał mu Marlette. - Miałem zostać kozłem ofiarnym. Zamierzali porzucić mego trupa przy broni zamachowca. Na karabinie znalazłyby się moje odciski palców. W stosownym czasie ogłoszono by, że zastrzelono mnie po tym. jak zamordowałem prezydenta. Dzięki temu Vaquero mógłby zrzucić całą winę na FMLN i tym uzasadnić przywrócenie rządów wojskowych. I kto by się z nim nie zgodził? FMLN znalazłoby się pod pręgierzem opinii publicznej. Utracilibyśmy powszechne poparcie, jakim cieszymy się wśród mas pracujących. Przywódcy zamachu upiekliby dwie pieczenie przy jednym ogniu, że się tak wyrażę. Bez wątpienia będą mnie szukać. Wciąż jestem nieodzownym elementem ich planu. Dlatego konieczne jest, bym jak najszybciej dostarczył władzom taśmę Kinnarda. - Kiedy możemy wyruszyć w drogę do tej wioski? - zapytał Marlette. - Za godzinę - odparł Ruiz i powiedział coś do Chavez, która wstała i wraz z Miguelem opuściła pokój. Po chwili przed domem zaterkotał silnik. - Co to? - zapytał podejrzliwie Marlette. - To tylko Miguel. Ma parę spraw do załatwienia. Proszę się nie niepokoić, wróci, by zawieźć nas do wioski. Dobrze zna Chalatenango. Wychował się w tamtych stronach. - Ruiz wyjął papierosy z kieszeni. Zapalił jednego i podał paczkę Nicole. - Proszę je wziąć. Na piecu stoi świeżo zaparzona kawa. Chciałbym porozmawiać z Marlette'em w cztery oczy. Wzięła papierosy z rąk Ruiza i bez słowa wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. - Podoba mi się - uśmiechnął się Ruiz. - Jest twarda. Podziwiam tę cechę u kobiety. - Skończmy z pierdołami i przejdźmy do rzeczy - warknął Marlette. - Nie wiem, co próbuje pan teraz wykręcić, ale ani na moment nie uwierzyłem w to, że tak po prostu udało się panu podsłuchać Dennisona i Jaysona, omawiających szczegóły zamachu stanu na farmie. To byłoby zbyt wygodne. Ruiz usiadł powoli i zaciągnął się głęboko papierosem. - Podsłuchałem, jak wyglądać ma mój udział w zamachu. To było prawdą. Co do reszty, cóż, chciałem sprawdzić, jak wiele pan wie na temat zamachu, zanim z panem porozmawiam. Sądząc z Pańskiej reakcji, zaryzykowałbym stwierdzenie, że nic z tego, co powiedziałem, nie było dla pana nowością, z wyjątkiem powodu, dla którego zostałem uprowadzony. - Pochylił się do przodu opierając łokcie na kolanach. - Wiem, że niegdyś byliśmy po przeciwnych stronach, ale teraz musimy współdziałać, jeżeli chce my zapobiec przewrotowi. Trzeba będzie pójść do hotelu, by powstrzymać Jaysona, albo innego człowieka wynajętego do przeprowadzenia zamachu, przed zamordowaniem prezydenta. To nie jest zadanie dla mnie. Zostałbym rozpoznany, zanim w ogóle zbliżyłbym się do tego budynku. Pozostaje więc pan, Marlette, - Nie przyjechałem tu, by mieszać się do rozgrywek politycznych pańskiego kraju, Ruiz - powiedział Marlette. - Jestem tu, by odnaleźć córkę Nicole. Gdy to uczynię, wywiozę obie z Salwadoru. Proszę więc nie próbować wciągnąć mnie do pańskich planów, kusząc sławą zbawiciela narodu. - To nie ma nic wspólnego z próżną sławą! - obruszył się Ruiz. - Chodzi o zapobieżenie ponownemu wybuchowi wojny domowej. Ale nie powinna chyba mnie dziwić pańska niechęć do angażowania się w tę sprawę. W końcu jeszcze jeden konflikt to coś, na czym może zależeć panu i pańskim kolegom. - To nie są moi koledzy - odciął się Marlette. - Już nie. To mój ostatni kontrakt. Potem rzucam tę pracę. - Jakoś nie wyobrażam sobie pana za ladą sklepu spożywczego w centrum Nowego Jorku - prychnął cicho Ruiz. - To nie w pańskim stylu. - Podniósł się i podszedł do drzwi. Gdy znów się odezwał, mówił po hiszpańsku. - Jak już powiedziałem, uważam, że wie pan na temat zamachu co najmniej tyle, ile wiem ja. Prawdopodobnie więcej. I niech mi pan wierzy, że pomoże pan nam przeszkodzić armii w powrocie do władzy. - Czyżby? - zdziwił się Marlette nonszalancko, rozsiadając się wygodniej i splatając ręce na piersi. - A jeżeli odmówię? Nie, proszę mi pozwolić zgadnąć. Zostanę stracony, a moje zwłoki wylądują w jakiejś nieuczęszczanej alejce. Trafiłem? - Martwy na nic się nam nie przydasz, Marlette - odparł Ruiz, wpychając dłonie do kieszeni i przybliżając się do Marlette'a. - Ale kobieta i dziewczynka są dla nas bezużyteczne. Napewno można by z nich skorzystać, by nakłonić cię do ujrzenia sytuacji tak, jak my ją widzimy. Marlette zerwał się na równe nogi, złapał Ruiza za koszulę i cisnął nim o ścianę. - Tylko spróbuj skrzywdzić Nicole albo dziewczynkę, a sam wylądujesz sztywny w jakiejś alejce. Jasne? - Nie byłem całkowicie pewien uczuć, jakimi darzysz Nicole, ale to mnie przekonało - oznajmił Ruiz, uśmiechając się triumfalnie. - Powiedziałbym, że mam w dłoni wszystkie asy, zgadza się? Marlette spiorunował Ruiza wzrokiem, uwolnił go i przysiadł na skraju kanapy. Był na siebie wściekły za odkrycie się przed Ruizem. Miał rację, rzeczywiście trzymał wszystkie asy, ale Marlette był zdecydowany do końca nie odkrywać swych kart, nie wyjawić Ruizowi niczego ponad to, co i tak wiedział. Ruiz wygładził koszulę. - W Nowym Jorku skontaktowali się z tobą ludzie z CIA, prawda? - zapytał, ponownie przechodząc na angielski. - O czym ty mówisz? - zdziwił się Marlette, udając osłupienie, lecz w głębi ducha miał nadzieję, że niepewność, jaką odczuwa, nie zakradła się do jego głosu. - Powiem wyraźniej. Ty i Nicole spotkaliście się z Alexem Pruittem w twoim mieszkaniu na dzień przed twoim odlotem do Hondurasu. Oczywiście nie wiemy, co ci powiedział, ale nie musiało to być nic ważnego, skoro mógł mówić swobodnie przy Nicole. Interesuje nas natomiast powód, dla którego Pruitt wrócił do twego mieszkania po wyjściu Nicole. Musimy wiedzieć, o czym wtedy rozmawialiście. Marlette przetarł dłońmi twarz. Zapieranie się nie miało sensu. Ruiz najwyraźniej dysponował informacjami pochodzącymi z CIA. Ale od kogo? I jakim cudem? - Kogo masz na myśli, mówiąc my? Chyba nie FMLN? - Nie - odparł z uśmiechem Ruiz. - Jestem z CIA. Pracuję dla nich, odkąd zwerbowali mnie podczas studiów w Stanach. Moje polecenie brzmiało prosto. Przeniknąć do gremiów dowódczych FMLN. Resztę znasz. Marlette był bardziej zdumiony otwartością Ruiza niż samym ujawnieniem jego współpracy z CIA. Nie miał powodu, by mu nie wierzyć. Jak inaczej wiedziałby o wizycie Alexa Pruitta w jego mieszkaniu? I skąd znałby szczegóły planowanego zamachu stanu, jeżeli to nie Langley dostarczyła mu tych informacji? Nie, Ruiz mówił prawdę. Tego był pewien. I im więcej o tym rozmyślał, tym wyraźniej widział, jak genialnym posunięciem było zwerbowanie Ruiza. Nie tylko zajmował wysoką pozycję w samym sztabie FMLN podczas burzliwych ostatnich lat wojny domowej, lecz pozostawał także w bezpośrednim kontakcie z przywódcami organizacji lewicowych całego świata. I przez cały ten czas przekazywał informacje swemu oficerowi łącznikowemu w Waszyngtonie. Istotnie, genialne posunięcie. Dlaczego więc odkrywał się teraz przed nim? Ten rozkaz musiał pochodzić od prowadzącego go oficera. Czyżby CIA zaczęła się niepokoić Zamierzał to wybadać. - Dlaczego CIA tak bardzo interesuje się Pruittem? Jest jednym z nich. Kiedy mnie odwiedził, działał w imieniu Agencji. - Alex Pruitt jest teraz obiektem wewnętrznego dochodzenia w Langley. Oczywiście on nic o tym nie wie. Przez ostatnie parę lat zaangażowany był w kilka nielegalnych przedsięwzięć i dlatego musimy się dowiedzieć, czego od ciebie chciał, na wypadek gdyby miało to coś wspólnego z którąś z tych operacji. - Od kiedy to przeprowadzenie nielegalnych operacji uważane jest w CIA za przestępstwo? - zdziwił się obłudnie Marlette. - Cała ta organizacja usiana jest nieformalnymi grupami nacisku, polującymi wzajemnie na siebie, nie przebierając w środkach. Dosyć się na to napatrzyłem podczas pracy w Afryce. - Nie wolno mi wdawać się w szczegóły, Marlette, gdyż po prostu nie wiem, co takiego uczynił, że zasłużył na to dochodzenie. Dowiaduję się tylko tego, co niezbędne. Mój oficer prowadzący jest sprytnym agentem. Wszystko, co możesz mi powiedzieć, trafi do niego. Musisz być ze mną szczery, Marlette. W grę wchodzi stabilność rządu tego kraju. - Czy Kinnard wiedział, że pracujesz dla CIA? - Nie, a ja nie wiedziałem o jego działalności, dopóki mój łącznik nie poinformował mnie o tym parę dni temu. Było to dla mnie niezłym szokiem, zapewniam cię. Polecono mi skontaktować się z Bobem i odzyskać taśmę. Tylko że nie miał jej przy sobie. Powierzył ją dziewczynce, ale z nią nie udało mi się zobaczyć. Aby zapewnić sobie zdobycie taśmy, musiałem zawrzeć z Bobem układ i zapewnić jej ochronę. Wtedy wtrącił się ślepy los. Najpierw zginął Bob, a potem mnie porwali ludzie Dennisona i wywieźli na tę farmę. Oba te incydenty nie miały ze sobą żadnego związku, ale zagroziły mym planom odzyskania taśmy. Lecz nic się nie stanie, jeśli dotrę do dziewczynki przed Dennisonem. - A w czyje ręce trafi w końcu ta taśma? CIA czy salwadorskiego rządu? - Odpowiem uczciwie, że nie mam pojęcia. Gdy zdobędę nagranie, mam skontaktować się z Langley, by uzyskać dalsze instrukcje. Jak już powiedziałem, mówią mi tylko to, co mam wiedzieć. Marlette przypatrywał się Ruizowi zaciągającemu się głęboko papierosem i wypuszczającemu dym przez nos. Ruiz wydawał się nie poruszony rozgrywającymi się naokoło niego wydarzeniami. A może była to tylko maska? - Twardziel z ciebie, Ruiz - odezwał się wreszcie. - Gdyby ktoś z FMLN dowiedział się, że pracujesz dla CIA... - Wylądowałbym sztywny w jakiejś alejce - dokończył szybko Ruiz. - Wiem, ale jak dotąd miałem szczęście. Anna o mały włos nie zauważyła paru rzeczy, ale rozwianie jej podejrzeń nie było zbyt trudne. Prawdę powiedziawszy, oszukiwanie jej w ogóle nie sprawiało mi trudności. Jest we mnie zakochana bez pamięci, a to tylko ułatwia mi zacieranie śladów. W jej oczach nie mogę uczynić niczego złego. A to mi odpowiada. - Nic do niej nie czujesz, prawda? - Nic a nic. Wykorzystałem ją, by dostać się do organizacji, i w dalszym ciągu ją wykorzystuję, by zdobyć informacje, które przesyłam potem do Langley. Ja jestem zadowolony. Ona jest zadowolona. Jeżeli o mnie chodzi, to idealny układ. - Ruiz obrócił w palcach serduszko na łańcuszku. - Sprezentowała mi to na ostatnie urodziny. W środku jest jej zdjęcie. To kicz, ale prosiła, bym nigdy go nie zdejmował, więc noszę je jako znak mej miłości do niej. - A co powstrzyma mnie przed wyjawieniem jej prawdy o twoim podwójnym życiu? Ruiz roześmiał się serdecznie. - Jesteś zabawny, Marlette. Naprawdę sądzisz, że ci uwierzy? Najprawdopodobniej wpakowałaby w ciebie kulkę za oczernianie człowieka, którego kocha. Uwierzyłaby jedynie wtedy, gdyby usłyszała to z mych ust. Jak myślisz, dlaczego rozmawiamy po angielsku, odkąd po raz pierwszy padła nazwa CIA? - Usiadł na kanapie. - Widzisz więc, Marlette, walczymy po tej samej stronie. - Nie - odparł szybko Marlette. - Jak wszyscy najemnicy, jestem do kupienia za odpowiednią cenę. Ale nigdy nie sprzedałem ojczyzny. Kurde, mogę nie być dobrym patriotą, ale przynajmniej nie jestem zdrajcą. Ruiz zagryzł ze złością wargi. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Marlette. Czego chciał Pruitt, kiedy wrócił do ciebie po odejściu Nicole? Rozumiem, że Możesz wcisnąć mi jakąś bajeczkę, której nie będę w stanie obalić. Ale ludzie z Langley od razu się zorientują, czy byłeś ze mną szczery. Polecono mi za wszelką cenę skłonić cię do współpracy, tak więc jeżeli okaże się, że się stawiasz, odbije się to na Nicole i dziewczynce. I nie myśl, że nie byłbym do tego zdolny, nie próbuj więc brać mnie na lewe sanki, Marlette. Daję ci słowo, że na nic to się nie zda. Marlette usiadł i przeczesał palcami włosy. Ruiz zarzucił przynętę na bardzo głęboką wodę. Teraz on musiał pociągnąć za haczyk i wmówić Ruizowi, że coś złowił. Oczywiście, że będzie współpracował. Powie Ruizowi to, co chciał usłyszeć. Nic więcej Nic mniej. Stawka była zbyt wysoka, by ryzykować. Chociaż wciąż na sercu leżało mu dobro Nicole, nie dbał ani trochę o wewnętrzne rozgrywki w CIA, mimo że Pruitt wypłacił mu już sowitą zaliczkę w zamian za dokonanie zamachu w hotelu najbliższej nocy. A Richard Marlette za punkt honoru stawiał sobie wywiązywanie się z kontraktów. Bez wyjątku... 9 - Hej - powiedział Marlette, zaglądając do kuchni. - Mogę wejść? - Pewnie - odparła Nicole, zapraszając go ruchem dłoni do środka. - Chcesz kawy? - Nie, dzięki. Ten towar powinien być zaopatrzony w ostrzeżenie ministra zdrowia. - Jakaż to była tajemnica? A może nie powinnam pytać? Marlette usiadł. Co ma jej powiedzieć? Czy w ogóle powinien jej coś mówić? Możesz podzielić się prawdą oszczędnie, pomyślał. Przedstawić jej okrojone streszczenie rozmowy z Ruizem. Tak samo poradził sobie z nawałą pytań, jakimi zasypywał go Ruiz przez ostatnie dwadzieścia minut. Ruiz odszedł, wyglądając na zadowolonego. Odszedł, wyciągnąwszy od niego jedynie część informacji. I taki właśnie był zamiar Marlette'a. Pociągnął za haczyk i wmówił Ruizowi, że złapał coś wielkiego. Odrębnym problemem było to, czy prowadzący go oficer będzie równie usatysfakcjonowany, ale zyska trochę czasu na zaplanowanie następnego posunięcia. - Rick? Marlette spojrzał na nią i wyszczerzył się potulnie w uśmiechu. - Przepraszam. Byłem daleko stąd. - Wszystko w porządku? - Owszem. Jestem po prostu trochę zmęczony - odparł, tłumiąc ziewnięcie, by potwierdzić prawdziwość tego stwierdzenia. - Odbyliśmy interesującą pogawędkę, która niewątpliwie przyczyniła się do oczyszczenia atmosfery. - I? - zapytała, kiedy zamilkł. - I nic - odparł. - Potrafię pojąć aluzję - stwierdziła, uśmiechając się porozumiewawczo. - To wszystko, Nicole. Uwierz mi. - Musnął dłonią jej ramię. - Musisz być teraz nieźle podekscytowana. Za parę godzin zobaczysz Michelle. Nicole wzięła kubek w dłonie i utkwiła spojrzenie w ścianie. - Czuję... sama nie wiem, jak to opisać. To jakby dreszcze przenikające całe ciało. Oczekiwanie? Niepewność? Odprężenie? Nie wiem, co to jest, ale w jakiś dziwny sposób przynosi ulgę. Na pewno jest lepsze od zamartwiania się na śmierć. Osuszyła kubek i podeszła do kuchenki, by nalać sobie jeszcze kawy. Odwracając się nieomal zahaczyła stopą o kałasznikowa, którego Miguel ustawił pod ścianą przy piecu. - Te kałasznikowy są tak nieporęczne. Gdyby miał uzi albo pistolet Heckler & Koch, mógłby schować broń do szuflady i po kłopocie. Marlette powoli podniósł głowę i spojrzał na nią. - Coś ty powiedziała? - O co ci chodzi, Rick? - zapytała, drżąc pod jego nieruchomym spojrzeniem. - Peszysz mnie. Jezu, co się stało? - Uzi - wyszeptał i walnął pięścią w stół. - Pierdolone uzi. Oczywiście. Jak mogłem być tak ślepy? - Rick, o czym ty mówisz? - zapytała błagalnym tonem. Marlette odsunął krzesło i złapał kałasznikowa. W drzwiach zatrzymał się, by posłać jej szybkie spojrzenie. - Dzięki. - Za co? - zawołała za nim, lecz Marlette szedł już korytarzem w stronę pokoju Ruiza. Gdy dotarł na miejsce, załomotał głośno do drzwi. - Ruiz, jesteś tam? Ruiz? W pokoju rozległo się wściekłe przekleństwo i po chwili drzwi się otwarły. Oczy Ruiza automatycznie powędrowały w stronę trzymanej przez Marlette'a broni. - Czego chcesz? - Musimy porozmawiać. Natychmiast! Ruiz zmierzył go ponurym wzrokiem i westchnął. - Lepiej niech będzie to coś ważnego. Poczekaj. Kiedy wszedł do pokoju, ujrzał Chavez siedzącą na kanapie, opartą na poduszce i odzianą jedynie w szlafrok, dostrzegła kałasznikowa, lecz się nie odezwała, nerwowym ruchem odgarniając włosy z czoła. - Dobra, cóż to za nie cierpiąca zwłoki sprawa, z którą nie mogłeś zaczekać do rana? - syknął Ruiz i wskazał na AK-47 w ręce Marlette'a. - I na co ci u licha potrzebna ta rura? - Miguel powiedział, że podczas akcji zastrzelił strażnika. - I co z tego? - warknęła Chavez. - Nie mógł tego zrobić - oświadczył Marlette, rzucając kałasznikowa na łóżko. - Strażnik zginął od serii z uzi, nie kałasznikowa. Od kiedy wyjechaliśmy z farmy, czułem podświadomy niepokój. Wiedziałem, że coś jest nie w porządku, ale nie potrafiłem tego sprecyzować. Dopiero teraz mnie olśniło. Uzi i kałasznikow brzmią inaczej podczas prowadzenia ognia. W sposób charakterystyczny, lecz odmienny. Zbyt długo robię w tej branży, by się mylić. Strażnik został zastrzelony z uzi. Ręczę za to głową. - Skoro jesteś o tym przekonany, dlaczego zajęło ci to tyle czasu? - zaatakowała go Chavez. - Ponieważ w ogniu walki zapomina się o takich drobiazgach. Kiedy od strony drzew padły strzały, odruchowo założyłem, że był to Miguel. Nie spodziewałem się, by ktoś inny zabił strażnika. Odgłos strzałów zapisał się gdzieś w mej pamięci, ale nie byłem tego wtedy świadomy. Zależało mi wyłącznie na jak najszybszym wyniesieniu się stamtąd. Chavez złapała za kałasznikowa, wyjęła magazynek i skontrolowała jego zawartość. - Brakuje kilku pocisków. Nasuwa się wniosek, że z niego strzelano. - Albo go spreparowano, by wywrzeć takie wrażenie - skontrował Marlette. - Kiedy wróciliśmy do bazy, powiedziałem, że poszło nam za łatwo. Zupełnie jakby pozwolono nam odbić Ruiza. Teraz zaczynam wszystko rozumieć. Ruiz odłożył karabin na bok i usiadł na łóżku. - Opowiedz mi ze szczegółami, co wydarzyło się na farmie, Marlette. - Nie wierzysz chyba, że Miguel... - Daj mu powiedzieć! - przerwał jej ostro Ruiz. Chavez chciała zaprotestować, ale jedynie splotła ręce na piersiach. Marlette zrelacjonował przebieg akcji od chwili przybycia pod farmę do momentu odjazdu sprzed bramy z nieprzytomnym Ruizem na tylnym siedzeniu. - Powiedziałeś, że teraz zaczynasz wszystko rozumieć - odezwał się Ruiz, kiedy Marlette zamilkł. - Co miałeś na myśli? - To jedynie teoria, oparta na tym, co się wydarzyło. Mogę się mylić... - Wysłuchajmy jej - wtrącił pośpiesznie Ruiz. - Pierwsza rzecz, która mnie zdziwiła, to podpici strażnicy. Wiesz równie dobrze jak ja, że Dennison nie pozwoliłby swym ludziom na picie podczas pilnowania więźnia, zwłaszcza tak ważnego. I ani trochę nie wierzę, by popijali sobie za jego plecami. Wiedzieliby, co ich czeka, gdyby się dowiedział. Do tego dochodzi kwestia leżących na stole kart rozdanych dla pięciu graczy. W pomieszczeniu było wtedy trzech strażników. Czwartym graczem był bez wątpienia strażnik, którego zastrzelono, kiedy wynosiłem cię z budynku. - Piątym zaś ten, którego ogłuszyłeś przy bramie - zakończyła za niego Chavez. - Był tak pijany, że ledwie trzymał się na nogach - odparł Marlette. - Na pewno nie mógłby w takim stanie grać w karty. Pozostali pili, to prawda, ale nie byli pijani. Podejrzewam, że nakazano mu patrolować teren wokół zabudowań. A im więcej dostał do wypicia, tym łatwiej było nam prześlizgnąć się obok niego. - Kim więc był ów tajemniczy piąty gracz? - prychnęła Chavez. - Odpowiedź na to pytanie znajdziemy w podsłuchanej przeze mnie rozmowie strażników. Karty rozdane zostały na polecenie jednego z graczy, który następnie kazał im zaczekać w pokoju na jego powrót. Sądząc ze sposobu, w jaki się o nim wyrażali, był to ktoś, kogo się obawiali. Tyle że tego gracza nie było w pomieszczeniu. Jakże szczęśliwym trafem wyszedł z niego, zanim zakradłem się na ganek. Wtedy właśnie jeden ze strażników prawie wpadł na mnie, otwierając frontowe drzwi. Chciał już grać i szukał piątego gracza. Wtedy któryś z jego towarzyszy polecił mu wrócić do pokoju, on zaś powiedział "Pierdol się". Początkowo myślałem, że mówi do swego kumpla. Ale potem dorzucił jeszcze: "I ty, Dennison, też się pierdol". To sugerowało jakieś powiązania z Dennisonem. I to właśnie dało mi do myślenia. Kto mógłby dostarczyć strażnikom alkoholu, nie obawiając się kary ze strony Dennisona? Ktoś, kto mógł powiedzieć im, że otrzymał na to zezwolenie samego Dennisona. Tylko jeden człowiek odpowiada temu opisowi: Jayson. Uważam, że piątym graczem był JaysOn. Twierdzę też, że doskonale wiedział, kiedy się zjawimy. To dlatego wymknął się z pokoju i polecił strażnikom pozostać na miejscach i czekać na niego. Pokonanie strażników poszłoby nam znacznie łatwiej, gdyby wszyscy znajdowali się w zamkniętym pomieszczeniu. A tylko w jeden sposób mógł się dowiedzieć, kiedy dotrzemy na farmę. Ktoś mu o tym powiedział. - Sugerujesz, że Miguel współpracował z Jaysonem? - Wybuchnęła Chavez. - Jeśli tak nie było, dlaczego tak chętnie przypisał sobie zastrzelenie strażnika? - Ponieważ go zastrzelił! - wrzasnęła rozzłoszczona Chavez. - Miguel i ja wychowaliśmy się w tej samej wiosce. Jest dla mnie jak brat. Pod wieloma względami jest mi bliższy od Guillerma. A ty oskarżasz go o kolaborowanie z wrogiem... - zamilkła, starając się opanować emocje. - Wynoś się z mojego pokoju! Wynoś się! Ruiz powstrzymał Chavez ręką, nie odrywając oczu od twarzy Marlette'a. - Dla świętego spokoju załóżmy, że masz rację i Miguel pracuje dla Dennisona albo dla wojska, co nie ma znaczenia. Po co w takim razie zadali sobie tyle trudu, by mnie porwać... tylko po to, by pozwolić wam dwu wmaszerować bez przeszkód na farmę i uwolnić mnie? Nie widzę w tym sensu. - Wręcz przeciwnie. Sam powiedziałeś, że to porwanie nie miało nic wspólnego z Michelle ani z zaginioną taśmą. Chcieli wrobić cię w planowane zamordowanie prezydenta. A jeśli od swoich informatorów Dennison dowiedział się już po twoim porwaniu, że możesz zaprowadzić go do dziewczynki? Wiedział, że nie może zaryzykować tortur, bo te pozostawiłyby ślady, a chciał przecież zrobić z ciebie kozła ofiarnego. Sińce i rany mogłyby spowodować kłopotliwą sytuację. Pozostawało mu więc tylko jedno wyjście. Pozwolić ci, byś doprowadził go do taśmy. Nie musiał się martwić o śledzenie twych ruchów, to zrobiłby za niego Miguel. A po zdobyciu taśmy bez trudu ponownie by cię uwięził i wykorzystał zgodnie z pierwotnym planem. - Przeoczyłeś jeden drobiazg. Anna wiedziała o moim spotkaniu z Kinnardem, zanim zostałem uprowadzony - zauważył Ruiz i spojrzał z ukosa na Chavez. - Dokładnie kiedy powiedziałaś o tym Miguelowi? - Powiedziałam... - przerwała i nerwowo potarła twarz dłonią. - Anno, powiedziałaś mu o spotkaniu przed moim zniknięciem, czy po nim? - zapytał Ruiz. Chavez przyciągnęła kolana do piersi i objęła nogi ramionami. ,- Nie było go wtedy w mieście. Zobaczyłam się z nim dopiero wieczorem. Wtedy wiedziałam już, że twoi ochroniarze zginęli w zasadzce i że zaginąłeś. - Spojrzała na Marlette'a. -Ale to o niczym nie świadczy. Wciąż nie masz ani cienia dowodu na poparcie tych oskarżeń, za to masz gotowe odpowiedzi na wszystkie pytania. Może to ty jesteś oreja Dennisona. Marlette wiedział, że oreja, co po hiszpańsku znaczy "ucho", stanowiło termin FMLN na określenie szpiega. - Tylko że to nie ja się z wami skontaktowałem. To wy zaczepiliście mnie w slumsach. Jakim cudem Dennison mógłby przewidzieć, że tam będziecie, gdybym dla niego pracował? - Chavez milczała. - Sama mówiłaś, że po zniknięciu Ruiza bez powodzenia próbowałaś uzyskać jakieś informacje na ten temat. A potem Miguel stwierdza, że jeden z jego informatorów tak po prostu wpadł na kumpla, który brał udział w porwaniu. Powiedział mu nawet, gdzie przetrzymywany jest Ruiz. Czy nie wydało ci się to odrobinę dziwne, zważywszy na bezskuteczność twoich starań? - Kim był ten informator? - zapytał ostro Ruiz. - Ja... ja nie pytałam - odparła ze zwieszoną głową, a potem chwyciła Ruiza za ramię. - Chyba nie wierzysz w to wszystko? Znasz Miguela od lat. Czy kiedykolwiek uczynił coś, co kazałoby ci zwątpić w jego lojalność? Dobrze wiesz, że nie. On nie jest oreja. Jest jednym z nas. Ruiz strącił jej dłoń, podniósł się i przegarnął palcami włosy. - W tej chwili sam nie wiem, w co wierzyć. Serce mówi mi, że lojalność Miguela nigdy nie podlegała dyskusji. Rozum zaś mówi mi, by uczucia nie wpływały na mój osąd. A nie da się ukryć, że Marlette przedstawił bardzo przekonujący argument na poparcie swej tezy. - Sam siebie posłuchaj - burknęła Chavez. - Jak dotąd Marlette przedstawił jedynie insynuacje i oszczerstwa. Ty zaś dałeś się na nie nabrać. - Wcale tego nie powiedziałem - spróbował ułagodzić ją Ruiz. - Znam cię, Guillermo, już uznałeś Miguela za zdrajcę. - A jeżeli on się nie myli? - rzucił Ruiz. - Jeżeli Miguel jest oreja? Musimy uwzględnić tę ewentualność, jeżeli nawet wydaje się to nieprawdopodobne. Trzeba oddzielić nasze uczucia od zdrowego rozsądku. Muszę rozważyć taką możliwość, w przeciwnym razie byłbym niedobrym przywódcą organizacji. Zostanie zawieszony w prawach członka, a kiedy zbierze się trybunał, wysłuchamy, co ma do powiedzenia na swoją obronę. - I co to da? - zapytał Marlette. - Po prostu wszystkiego się wyprze. Sam byś tak nie uczynił? - FMLN to demokratyczna organizacja, Marlette, a to oznacza, że będzie miał szansę odpowiedzenia na stawiane mu zarzuty - odrzekł Ruiz. - Jest inny sposób - stwierdził Marlette. - Taki, który raz i na zawsze ustali, czy Miguel to oreja. Jesteście zainteresowani? Ruiz usiadł powoli na łóżku. - Jesteśmy zainteresowani. - To pomysłowy plan, jeśli się powiedzie. Dennison był przekonany, że się powiedzie. Nie było miejsca na pomyłki. Nie tym razem. Jego reputacja już poważnie ucierpiała i wiedział, że kolejne błędy w żadnym wypadku nie będą tolerowane. Stwierdzono to nader wyraźnie na samym wstępie. Zapalił cygaro i rozejrzał się dookoła. Siedział z Jaysonem przy stole pośrodku pomieszczenia. Dwa zbite z desek stoły zestawione były razem na podwyższeniu przed nimi. Przykrywało je zielone płótno. Znajdowali się w sali posiedzeń Rady Wojskowej, gdzie zawsze zbierali się spiskowcy, odkąd tylko po raz pierwszy w ich głowach zrodził się pomysł powrotu armii do władzy. Teraz pomysł ten był o krok od realizacji. Z dwunastu krzeseł tylko siedem było zajętych. Pięciu nieobecnych usprawiedliwiło już swą niemożność przybycia na zebranie. Byli znaczącymi politykami i przemysłowcami, którzy nie zdążyli by dotrzeć na miejsce w tak krótkim czasie. Siedmiu obecnych było wysokimi oficerami Gwardii Narodowej. W samym środku siedział przywódca Rady Wojskowej, generał Ramon Vaquero. Czarne włosy przerzedziły się nieco, wąs poprószyła siwizna, lecz Dennison nie wątpił, że jego umysł był czujny i inteligentny jak dawniej. Poruszył się niepewnie pod ciężkim spojrzeniem zza jego czarnych okularów. Zaraz jednak przypomniał sobie, że było to niemożliwe. Ramon Vaquero stracił wzrok w zamachu przeprowadzonym przez FMLN w ostatnich miesiącach wojny domowej. Nie należał wszakże do ludzi, którzy łatwo poddają się zwątpieniu, i po ustąpieniu z dowództwa Gwardii Narodowej zajął się polityką, angażując się w działalność prawicowej partii Arena, którą popierał od chwili jej powstania na początku lat osiemdziesiątych. Niezmordowanie agitował na jej rzecz przed pierwszymi demokratycznymi wyborami po zawieszeniu broni i, kiedy partia doszła do władzy, nagrodziła go teką ministra. Interesowała go tylko jedna posada: ministra obrony. Wiedział, że nie ma lepszej pozycji na przygotowanie upadku rządu, jednocześnie udając wierność programowi partii we wszystkich ważniejszych kwestiach. Musiał zaciskać zęby, patrząc na podrzynanie gardła siłom zbrojnym, na ustępstwa na rzecz lewicy, na żałosne wysiłki ugłaskania opozycyjnych polityków, z których wielu było kiedyś zaprzysięgłymi wrogami państwa. Ale, jak już wielokrotnie powtarzał po zawiązaniu się Rady Wojskowej, zawsze wiedział, że nadejdzie jego czas. Dennison przeniósł spojrzenie na Hectora Amayę, siedzącego po prawicy Vaquera. Chociaż Amaya nieodmiennie temu zaprzeczał, Dennison wiedział, że jego miejsce obok Vaquera nie było dziełem przypadku. Oficjalnie Amaya pełnił funkcję sekretarza Rady Wojskowej, jego zadaniem było sporządzanie szczegółowego protokołu z każdego posiedzenia, nagranie go na kasetę i dostarczenie do biura Vaquera. Dennison podejrzewał, że Vaquero przeznaczył już Amayę do objęcia wpływowej teki ministra obrony w swoim nowym rządzie. Dennison wiedział, że dla niego nie będzie tam miejsca. Nie był nawet oficjalnym członkiem Rady Wojskowej. Wciąż uważano go za człowieka z zewnątrz. Odniesie z przewrotu korzyści wyłącznie finansowe: po dojściu Vaquera do władzy jego firma nie tylko otrzyma dostęp do wszystkich dochodowych rządowych kontaktów, lecz także będzie w mocy Upewnić bogatym patrónes ochronę, jakiej zażądają po przelocie. Zada w ten sposób śmiertelny cios swym konkurentom, Już teraz z trudem wiążącym koniec z końcem - dopilnuje, by Jego pośrednicy krążyli wokół nich niczym zgłodniałe sępy, czając się, by wykupić ich za ułamek realnej wartości. Tak jak przed zawieszeniem broni. Vaquero namacał leżący przed nim młotek i uderzył nim w stół, kończąc oficjalną część zebrania. - Dziękuję panom za tak szybkie przybycie - powiedział, zwracając się do oficerów. - Będę was informował w miarę rozwoju wydarzeń. Panie Dennison, zechce pan zaczekać. Pułkowniku Amaya, chciałbym, by pan również jeszcze nie wychodził. - Przechylił lekko głowę, nasłuchując zgrzytu nóg krzesła Dennisona na drewnianej podłodze. Uśmiechnął się blado, przeczuwając, że Dennison stoi wprost przed nim. - Znamy się od dawna, Peter, zgadza się? - Dobre dziesięć lat - zgodził się Dennison. - Pozostałych członków Rady Wojskowej uważam za towarzyszy - ciągnął Vaquero - ciebie za przyjaciela. Nie muszę przed tobą udawać, by zrobić dobre wrażenie. Przy nich jest to niezbędne. Muszę im pokazać, że mam wszystkie cechy potrzebne przywódcy tego kraju. Dlatego jestem tobą rozczarowany. Zawiodłeś mnie. Jesteś moim głównym doradcą do spraw bezpieczeństwa, Peter. Oczekuję od ciebie, że będziesz się zachowywał zgodnie z twoją funkcją i nie zostawiał za sobą śladów prowadzących prosto do ciebie. - Już wyjaśniałem... - Wysłuchaj mnie wpierw - przerwał mu ostro Vaquero, unosząc karcąco palec. - Spieprzyliście z Jaysonem sprawę w slumsach i tylko interwencja pułkownika Amayi umożliwiła zredukowanie szkód do minimum. Gdyby go tam nie było, mogłoby skończyć się znacznie gorzej. Nie możemy pozwolić sobie na potknięcia, Peter, nie na trzydzieści sześć godzin przed zamachem stanu. Muszę cię uprzedzić, że twoja rola w operacji wzbudziła pewien niepokój niektórych członków Rady Wojskowej. Nie podoba im się to, że były człowiek CIA odpowiada za sprawy bezpieczeństwa, lecz, jak dotąd, udawało mi się ich przekonać, że nadajesz się na to stanowisko. Nie zawiedź mnie więcej, Peter. - Nie będzie już żadnych wpadek - zapewnił go Dennison. - Twój plan jest bez wątpienia pomysłowy. Gdyby udało ci się odzyskać taśmę i pochwycić Ruiza, zamknąłbyś usta swym krytykom. Twierdzisz, że wiesz od swego agenta, gdzie przetrzymywana jest dziewczynka? - Tak. To wioska w Chalatenango. Wysłałem już oddział z zadaniem skontaktowania się z nim. Sam wyruszam do wioski zaraz po wyjściu stąd. - Weź ze sobą Jaysona, może się przydać - powiedział Vaquero. - I upewnij się, że tym razem trzymasz go na krótkiej smyczy. Nie chcę, by miotał się na oślep niczym szaleniec, tak jak wczoraj w slumsach. Może sobie być dobrym żołnierzem, nie przeczę, ale Marlette jest dla niego za dobry. Jeżeli uda ci się złapać Marlette'a, tym lepiej dla nas, ale dopilnuj, by Jayson nie miał okazji do narobienia bigosu, kiedy będziecie na miejscu. Chalatenango to teren opanowany przez buntowników. Zdobądź taśmę i wynoś się stamtąd. Wszystko inne może poczekać, chyba że nadarzy się okazja. Jasno się wyrażam? - Jak najbardziej - odrzekł Dennison przez zaciśnięte zęby. - To dobrze. Na popołudnie masz dostarczyć mi sprawozdanie. Dennison spojrzał niepewnie na Amayę, nie wiedząc, czy był to znak, że ma się oddalić. Amaya skinął głową i Dennison ruszył do drzwi. W progu o mały włos nie zderzył się z szarym człowieczkiem, który pojawił się nie wiadomo skąd. Przedstawiono mu go podczas pierwszego spotkania z Ramonem Vaquerem, ale znał jedynie jego nazwisko: Jek. Nie wiedział nawet, jak ma na imię. Pochodził z Europy, to było pewne, poza tym nic więcej. Nigdy nie rozmawiał na swój temat, więc nikt nie miał pojęcia, po co w ogóle przyjechał do Salwadoru. Dennison, który jako jeden z niewielu z nim rozmawiał, odniósł wrażenie, że jego akcent wskazuje na basen Morza Śródziemnego, ale określenie w ten sposób narodowości Jeka było niewykonalne. Nie palił. Nie pił. I chociaż zawsze kręcił się w pobliżu, gdy Vaquero pokazywał się publicznie, rzadko się odzywał. Plotki głosiły, że podczas wojny domowej wykonywał dla Vaquera brudną robotę, rozwiązywał problemy nie leżące w gestii wojska. Tylko że Dennison nie pamiętał, by widział go z bronią w ręce. Co nie oznaczało, że nie był uzbrojony. Jek pozostał wielką niewiadomą i Dennison już dawno zaprzestał prób rozszyfrowania jego tajemnicy. Po prostu przyzwyczaił się do jego obecności przy boku Vaquera. Jek miał jedną ujmującą cechę: nieskazitelny sposób bycia. Natychmiast odstąpił na bok, przepuszczając Dennisona. Jego twarz była jak zwykle obojętna, gdy Dennison wymamrotał pod nosem podziękowanie i wyszedł z sali. Jek wszedł drewnianymi schodami na podwyższenie i zajął miejsce za plecami Vaquera, splatając ręce na plecach i wpatrując się w niewidoczny punkt w oddali. - O, Jek, dobrze, że jesteś. - Vaquero odwrócił głowę w stronę Amayi. - Twój raport dotyczący sugestii Dennisona, że w Radzie Wojskowej może być szpieg, stanowił niezwykle interesującą lekturę - powiedział. - Uznałem za stosowne niewspominanie o tym przy wszystkich. Nie potrzebujemy teraz buntu, prawda? Zakładam, że sprawdziłeś już dom, w którym ukrywał się Marlette przed fiaskiem w sierocińcu? Wykryłeś jakieś powiązania z CIA? - Żadnych - odparł Amaya. - Nikt tam nie mieszkał przez ostatnie sześć miesięcy. Dziś rano rozmawiałem z agentami specjalizującymi się w handlu nieruchomościami. W zeszłym tygodniu do biura jednego z nich przyszedł jakiś mężczyzna i wynajął go na dwa miesiące. Płacił gotówką. Zdobyłem fotokopię umowy, ale myślę, że nazwisko wynajmującego okaże się fałszywe. Zdecydowanie nie widzę w tym żadnych związków z CIA. Oczywiście mogę się mylić. - Nie mylisz się, Hectorze - odparł Vaquero, kręcąc ze smutkiem głową. - Mam tylko nadzieję, że Dennison nie wyskoczy z żadną nową teoryjką. Przez ostatnie parę dni dziwacznie się zachowywał. Zaczyna mnie to niepokoić. Nie potrzebujemy pasażerów na gapę. Jeżeli stanie się dla nas ciężarem, nie będzie już nam do niczego potrzebny. - Z całym szacunkiem, panie generale, uważam, że jest pan dla niego trochę za surowy. Przyznaję, popełnił wczoraj błąd, ale winą za to trzeba obarczyć w tym samym stopniu Jaysona. Myślę, że obaj wyciągnęli z tej porażki właściwe wnioski. - Dennison powinien się cieszyć, że ma w tobie takiego przyjaciela - stwierdził Vaquero. - Dziękuję panu, pułkowniku. To wszystko. Amaya zasalutował i odszedł. Vaquero zaczekał, dopóki Amaya nie wyszedł z pomieszczenia, po czym przechylił głowę w stronę nieruchomej postaci za swymi plecami. - Jek, chcę, byś nie spuszczał Petera Dennisona z oczu i donosił mi o każdym jego ruchu. Nie obchodzi mnie, czy uznasz je za trywialne, chcę wiedzieć o wszystkim, co robi. A jeśli okaże się dla nas ciężarem, zabij go. Gdy Dennison wysiadł z samochodu, natychmiast wyczuł otaczającą go wrogość. Nie zdziwiło go to. Zapuścił się daleko w głąb Chalatenango, rejon uważany za jeden z ostatnich punktów oparcia FMLN. Przyjrzał się wieśniakom o kamiennych twarzach, spoglądającym na niego z palącą nienawiścią zza kordonu uzbrojonych ludzi, rozstawionego przed jego przyjazdem przez garstkę żołnierzy, którzy przestępowali teraz niepewnie z nogi na nogę. W ich oczach malował się niepokój, więc tym mocniej przyciskali do piersi karabiny. Tak delikatna sytuacja nie pozwalała na pobłażliwość. Dostrzegł dwóch żołnierzy ulokowanych strategicznie na cysternie górującej nad polną drogą, stanowiącą jedyny dojazd do wsi. Obaj mężczyźni klęczeli, obserwując okolicę przez potężne teleskopowe celowniki. Dennison wiedział, że wystarczy najmniejsza prowokacja, nieważne z której strony, by zamienić i tak napiętą sytuację w krwawą łaźnię. Wydał już kategoryczny rozkaz, by żołnierze nie dali się sprowokować. Mieli za wszelką cenę utrzymać swe pozycje, a broni użyć jedynie w ostateczności. Dennison osuszył chusteczką mokrą twarz. Ale to nie gorąco sprawiało, że się pocił. Powodem był strach. Gdzieś na zboczu którejś z okolicznych gór mógł czatować wrogi snajper, który zdążył już złapać go w celownik. Wystarczyłby jeden strzał. Chociaż Dennison pierwszy raz znajdował się w tak odległej miejscowości jak Chalatenango, nie wątpił, że wieśniacy go rozpoznają. Pod koniec wojny domowej jego zdjęcia pojawiły się w wielu ulotkach Propagandowych FMLN. Ze względu na swe radykalnie prawicowe poglądy oraz bliskie związki z armią uważany był od dawna za zaprzysięgłego wroga ludu. A dla wielu wieśniaków zawieszenie broni było jedynie bezwartościowym świstkiem papieru podpisanym przez zdrajców. Dla nich walka nie dobiegła końca. Dennison zerknął na Jaysona, który wysiadł z samochodu zaraz za nim. Na jego twarzy również malowała się niepewność. Kierowca zamknął za nimi drzwi, szybko chroniąc się za kierownicą i matowymi, kuloodpornymi szybami białego pancernego mercedesa Dennisona. Dennison podszedł do żołnierza trzymającego wartę przed chałupą niedaleko od drogi. Zatrzymał się w wejściu i z rosnącym zaniepokojeniem dostrzegł, że liczba gapiów zwiększyła się. W towarzystwie Jaysona wszedł do środka, gdzie czekał na niego kapitan Gwardii Narodowej. - No i? - zapytał Dennison. Oficer potrząsnął głową. - Ani śladu dziewczynki, patron. Przeszukaliśmy już dom i nie znaleźliśmy żadnych dowodów jej pobytu. Dom należy do starej kobiety. Jest ślepa i na wpół głucha. Niezbyt odpowiednia osoba do opieki nad sześcioletnią dziewczynką, która prawie nie mówi po hiszpańsku. W dodatku ta kobieta straciła męża i dwóch synów podczas wojny. Byli sympatykami partyzantów i zginęli w starciach z armią. - Wrobiono nas - syknął Jayson. - Zaczyna na to wyglądać - przyznał Dennison. - Gdzie trzymacie tę kobietę? - Po przesłuchaniu zabrali ją sąsiedzi - odparł oficer. - Chce pan z nią rozmawiać? - Nie - powiedział Dennison. - Czy on tu jest? - Si, patron. Czeka w kuchni - odrzekł oficer, wskazując na drzwi w głębi korytarza. - Każcie swym ludziom nie ruszać się z miejsca. Długo tu nie będziemy. - Dennison dotknął ramienia oficera. - Siedzimy jak na beczce z prochem. Wystarczy, by jeden z pańskich ludzi stracił głowę, i wszystko poleci w powietrze. - Znają rozkazy - rzucił ostro oficer, jeżąc się z oburzeniem na samą sugestię, że jego ludziom może zabraknąć zdyscyplinowania. - Mam taką nadzieję, kapitanie, bo inaczej wszyscy wrócimy do San Salvador w plastikowych workach - przestrzegł Dennison. - Proszę zaczekać na zewnątrz. Zawołamy pana, będzie pan potrzebny. Kapitan zasalutował i wyszedł. Dennison udał się do kuchni. jedyne okno przesłonięte było wyblakłą pomarańczową zasłoną, krzesło, ustawione przy tylnym wyjściu, oparciem wciśnięto pod klamkę. Mężczyzna w czarnej kominiarce siedział przy stole, z papierosem trzymanym między kciukiem a palcem wskazującym. Kilka nie dopalonych papierosów leżało zgniecionych na dnie popielniczki. Obok niej, w zasięgu ręki spoczywał pistolet Tokariewa. - Miguel! - warknął od drzwi Dennison. Mężczyzna pochwycił pistolet i skierował go na Dennisona, który pośpiesznie powstrzymał Jaysona przed sięgnięciem po automat. - Ta nerwowość do ciebie nie pasuje, Miguel - stwierdził Dennison, wchodząc do środka. Miguel powoli opuścił broń. - To moja wioska. Tu się urodziłem. To moi ludzie. Gdyby dowiedzieli się, że jestem kolaborantem, rozerwaliby mnie gołymi rękami i nakarmili moimi szczątkami sparszywiałe psy, szukające nocą pożywienia w kubłach na śmieci. - Nie miałem pojęcia, że to twoja rodzinna wioska - odparł Dennison. - Ktoś bez wątpienia odznacza się makabrycznym poczuciem humoru. - To znaczy? - zdziwił się Miguel, zaciągając się łapczywie papierosem. - Dziewczynki nigdy tu nie było. Zostaliśmy wpuszczeni v maliny. - Ja... ja nie rozumiem, o co panu chodzi - wyjąkał Miguel, szarpiąc za skraj kominiarki. - Myślę, że rozumiesz - odparł Dennison. - Zostałeś zdekonspirowany. Ci z FMLN wiedzą już, że jesteś oreja. To dlatego cię tu przysłali. Miguel zgasił papierosa, natychmiast wyjął z paczki następnego i zapalił go. - Dziewczynka musiała tu być - stwierdził, lecz z jego głosu przezierała rozpacz. - Musieli ją przenieść gdzie indziej, kiedy dowiedzieli się, że do wioski zbliża się Gwardia Narodowa. - Musieli? Kto? - zainteresował się Dennison. - Rodzina, która ją ukrywała. - Nie mieszka tu żadna rodzina. Jedynie ślepa starucha. Kto cię tu przysłał? Ruiz? Miguel skinął głową. - Kazał mi pojechać przodem i wypatrywać w okolicy śladów obecności wojska. Zadzwoniłem do pana, skoro tylko podał mi nazwę wioski. Tak jak mi pan kazał. - Postąpiłeś słusznie, tyle że Ruiz niewątpliwie zna już prawdę o tobie. Nie wiem, jakim cudem, ale teraz nie ma to znaczenia. Jesteś dla mnie nie bardziej użyteczny niż dla nich. Miguel przełknął nerwowo ślinę. - Ochroni mnie pan, prawda? Cały czas wiernie panu służyłem. Nie może mnie pan tu zostawić. Musi mi pan pomóc. - Zaopiekujemy się tobą, nie bój się - odparł Dennison uśmiechając się, by dodać mu otuchy. - Przynajmniej tyle mogę zrobić w zamian za wszystkie informacje, jakie mi przekazałeś, odkąd cię zwerbowałem. W wejściu stanął oficer i odchrząknął głośno, by zwrócić uwagę Dennisona. - Patron, tłum staje się coraz bardziej niespokojny. Musimy natychmiast wyjechać, inaczej nie unikniemy poważnego incydentu. - Może pan rozkazać swoim ludziom, by przygotowali się do odjazdu, kapitanie - rzekł Dennison. - Zaraz ruszamy. - Si, patron - odparł oficer. Kiedy kapitan opuścił pomieszczenie, Jayson odciągnął Dennisona na bok. - Co zamierza pan zrobić z Miguelem? - Jak powiedziałem, nie będę już z niego miał żadnego pożytku - stwierdził Dennison. - Chce pan, bym go zabił? - Nie! - odwarknął wściekle Dennison. - To co zamierza pan z nim zrobić? - Zostaw to mnie - odparł Dennison i skinął na Miguela. - Idziemy. Pora się stąd wynosić. - Miguel zgniótł papierosa i wepchnął pistolet za pas. - Chcesz mieć kłopoty na zewnątrz? - zezłościł się Dennison. - Informator uzbrojony w ulubioną spluwę partyzantów? Zlinczują cię, zanim dojdziesz do samochodu. Oddaj mi broń. - Miguel zawahał się, przebierając palcami w pobliżu pistoletu. - Powiedziałem, oddaj mi broń! Miguel niechętnie rozstał się z pistoletem, a Dennison zatkną go z tyłu za spodnie, po czym wygładził kurtkę, by pozostał niewidoczny. W drodze do mercedesa Dennison czuł na sobie spojrzenia setek par oczu, lecz bijąca z tłumu nienawiść zarezerwowana była dla informatora. Kierowca wysiadł z samochodu i wręczył Dennisonowi kopertę z brązowego papieru. Dennison podał ją Miguelowi. - To obiecana zapłata za odnalezienie dziewczynki. Tym razem się to nam nie udało, ale niech będzie to sposób okazania ci wdzięczności za wyświadczone nam usługi. Dalej, bierz ją. - Nie przy ludziach - burknął nerwowo Miguel. - Czego się boisz? Przecież cię nie widzą. Chciwość Miguela przeważyła nad ostrożnością i pośpiesznie wyrwał kopertę z ręki Dennisona. Miał właśnie ją rozedrzeć i przeliczyć pieniądze, gdy Dennison powstrzymał go, kładąc mu dłoń na ramieniu. - To byłoby znacznie bardziej ryzykowne. W środku jest więcej pieniędzy, niż ci ludzie zarobią przez całe życie. Kierowca otworzył tylne drzwi i Dennison skinął na Jaysona, by wszedł do środka. Następnie objął Miguela ramieniem i odprowadził od samochodu. - Byłeś dla mnie dobrym źródłem informacji przez wszystkie te lata. Agent w ścisłym kierownictwie FMLN. Będzie mi tego brakować. Ale, jak mówią, wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. - Zdarł Miguelowi z głowy kominiarkę i cisnął ją z pogardą na ziemię. Miguel natychmiast podniósł kominiarkę i włożył ją z powrotem, lecz tego, co się stało, nie mógł już odwrócić. Przerażenie zalśniło w jego oczach, gdy pierwszy szok i niedowierzanie wieśniaków na jego widok zmieniło się w rozpaloną nienawiść. Tłum ruszył powoli w jego stronę, pierwszy kamień uderzył go boleśnie w potylicę. Pobiegł za Dennisonem i chwycił go za ramię, gdy ten wsiadał już do samochodu. - Nie może mnie pan tu zostawić - wyjęczał błagalnym tonem. - Proszę, niech mnie pan weźmie ze sobą, patron. Proszę. - Jeżeli sami mamy się stąd wyrwać, będziemy potrzebować czegoś, co odwróci ich uwagę - odparł pogardliwym tonem Dennison, a potem wyjął zza spodni tokariewa i rzucił go pod nogi Miguela. - Na pewno uda ci się zabrać paru z nich ze sobą. Psy będą miały dziś wieczór niezłą ucztę. - Patron, nie może pan mnie zostawić... - Zabierzcie go ode mnie - warknął Dennison do kierowcy, szamocząc się w stalowym uścisku dłoni Miguela. Kierowca objął ramieniem szyję Miguela i odciągnął go od niego. Rzucił go brutalnie na ziemię, zamknął drzwi za Dennisonem i wrócił za kierownicę. - Wynośmy się stąd - rozkazał Dennison. Kierowca nie potrzebował dalszej zachęty, zakręcił ostro kierownicą i ruszył prosto w tłum. Na samochód spadł deszcz kamieni, lecz wieśniacy zmuszeni zostali do zejścia z drogi. Jayson spojrzał przez tylne okno. Miguel wymachiwał rozpaczliwie pistoletem, wieśniacy zaś zacieśniali swój krąg wokół niego. Uderzony z tyłu, zniknął Jaysonowi z oczu, potykając się i padając pod ciosami rozwścieczonego tłumu. Jayson otworzył barek i wyjął z niego małą whiskey, którą wypił wprost z butelki, bez rozcieńczania. To do pewnego stopnia uspokoiło jego roztrzęsione nerwy. Po opuszczeniu wioski kierowca podał Dennisonowi kopertę. Dennison podniósł przegrodę oddzielającą kierowcę od pasażerów, po czym otworzył kopertę. - A to co? - zainteresował się Jayson. - Pieniądze, które wypłaciłbym Miguelowi za odnalezienie dziewczynki - odparł Dennison, wsuwając kopertę do wewnętrznej kieszeni kurtki. Jayson skrzywił się lekko, więc zaraz wyjaśnił: - Nie sądzisz chyba, że dałbym mu je, tak by wpadły w łapy tej hałastry? To dlatego zabrałem dwie koperty. Tamta zawierała ścinki gazety. Przewidywanie wszystkich ewentualności bywa rzeczą opłacalną. - Najwyraźniej - zgodził się Jayson. - Co teraz? - Ruizowi tym razem udało się nas przechytrzyć - przyznał Dennison, zapalając cygaro. Zaciągnął się głęboko i powoli wypuścił dym ustami. - Ale, jak wkrótce się dowie, do końca rozgrywki mamy trochę czasu. - Daleko jeszcze? - Już niedaleko - odparł z przedniego siedzenia Ruiz. - Cztery, pięć kilometrów. Nie więcej. Marlette spojrzał na siedzącą obok niego Nicole, lecz na jej twarzy nie odmalowała się żadna reakcja na wiadomość, że są już prawie u celu. Nie był nawet pewien, czy w ogóle usłyszała słowa Ruiza. Patrzyła prosto przed siebie, zaciskając spoczywające na kolanach dłonie, pozornie nieświadoma tego, gdzie się znajduje. Zachowywała się tak przez większą część podróży, odzywając się tylko po to, by udzielić wymijającej odpowiedzi na jego pytania. Szybko zorientował się, że nie była w nastroju na rozmowę, nie przeszkadzał jej więc w rozmyślaniach. Na przednich siedzeniach panowała podobna cisza. Chavez nie odezwała się ani słowem, od kiedy wyjechali z San Salvador przed dwoma godzinami, wściekała się na Ruiza za to, że ośmielił się powątpiewać w lojalność Miguela. Kiedy zaś postanowił, zgodnie z planem zaproponowanym przez Marlette'a, wysłać Miguela przodem do wioski w Chalatenango, tyle że nie do tej, w której ukrywano Michelle, pod pretekstem zbadania terenu, nie poprawiło to jej humoru. Marlette wiedział, że tylko w ten sposób mogą ustalić, czy Miguel współpracował z Dennisonem albo z wojskiem. To Ruiz podsunął pomysł skierowania go do jego rodzinnej wioski, dobrze wiedząc, co go czeka, gdyby teoria Marlette'a okazała się trafna. W dalszym ciągu czekali na wiadomości z wioski, lecz Marlette był już przekonany, że Miguel zdradził. Chociaż Ruiz nie powiedział tego otwarcie, Marlette miał przeczucie, że i on pogodził się z tym, że Miguel to oreja. Marlette żywił mieszane uczucia co do ich przejazdu przez Chalatenango. Z jednej strony świadomość tego, że znajdują się w głębi kontrolowanego przez rebeliantów terytorium, gdzie atak ze strony armii był mało prawdopodobny, dodawała mu otuchy. Z drugiej strony wszakże odczuwał wyraźny niepokój, jako że od wyjazdu z San Salvador nie napotkali ani jednego patrolu wojskowego, tak jakby pozwalano im bez przeszkód dojechać do wioski. Kiedy zwrócił na to uwagę, Ruiz stwierdził, że za bardzo się tym przejmuje. Dodał, że w miarę możliwości unikali przejeżdżania przez wsie i miasteczka, gdzie armia przede wszystkim poszukiwała Michelle. Marlette próbował przekonać sam siebie, że Ruiz ma rację, on zaś jest odrobinę przewrażliwiony, lecz nie mógł pozbyć się wrażenia, że coś jest nie w porządku. Czyżby wciągano ich w pułapkę? Po opuszczeniu San Salvador nikt ich nie śledził, tego był pewien, więc skąd Dennison mógł wiedzieć, dokąd zmierzają? Pytanie to dręczyło go przez prawie całą drogę. Wciąż nie mógł znaleźć na nie odpowiedzi... Wioska, jak inne w dystrykcie Chalatenango, otoczona była bujną, soczyście zieloną roślinnością, ciągnącą się aż po horyzont. Składała się z kilkunastu domów - paru pokrytych strzechą, pozostałych krytych blachą falistą. Spod wyblakłej farby przezierała rdza, dowód zaniedbania. Chaty stłoczone były wokół małej kapliczki. Na placu przed kapliczką grupa dzieci kopała piaskową piłkę. Ruiz zatrzymał się za jedynym pojazdem zaparkowanym na głównej ulicy - poobijanym pikapem -i wyłączył silnik. Marlette jako pierwszy wysiadł z samochodu, zadowolony, że może wstać z lepkiego fotela. Koszulę miał kompletnie przemoczoną na plecach. Zwilgotniałą chustką otarł pot z twarzy i widok, który ujrzał, zapierał dech w piersiach. Bezchmurne niebo ostro kontrastowało z głęboką zielenią drzew, szeleszczących łagodnie w popołudniowym wietrze. Na horyzoncie majaczyła sylwetka jednego z licznych w Salwadorze wygasłych wulkanów, migocząca w oddali niczym miraż. Powoli powiódł wzrokiem po wieśniakach, którzy, słysząc nadjeżdżający samochód, wyszli ostrożnie ze swych chat. Na ich twarzach rysowała się podejrzliwość zmieszana z obawą. To właśnie tacy ludzie - niepiśmienni chłopi, żyjący w zaciszu swego prowincjonalnego światka, w oddali od zgiełku wielkich miast - najbardziej ucierpieli z rąk armii podczas krwawej wojny domowej. Wielokrotnie karano ich za to, że ośmielili się popierać partyzantów FMLN, walczących o położenie kresu korupcji i niesprawiedliwości w kraju rządzonym potęgą wszechobecnej machiny wojennej. Pierwszy raz od powrotu do Salwadoru Marlette poczuł coś na kształt wstydu, że pomagał w szkoleniu żołnierzy, którzy niegdyś przetaczali się przez takie wioski i palili domy, gwałcili kobiety, mordowali dzieci, a wszystko to w imię nieustającej krucjaty przeciw komunizmowi. A może była to nieustająca krucjata przeciw wolności? Nicole wysiadła z samochodu i osłoniła oczy przed rażącymi promieniami słońca, przypatrując się grupie dzieci, które przerwały grę, by popatrzeć niepewnie na przybyszów. Nie znalazła wśród nich Michelle. Ruiz wskazał na kryty strzechą dom przy drodze. -• To dom Gustava. Pójdę z nim porozmawiać. - Idę z panem - orzekła Nicole. - Uważam, że będzie lepiej, jeśli pomówię... - Niepotrzebnie zrywa pan sobie płuca - przerwała mu Nicole. - Chodźmy. Ruiz ustąpił, wzruszywszy ramionami, i odwrócił się do Marlette'a. - Proszę tu zaczekać. Powinniśmy zaraz wrócić. I nie odzywać się do Anny. Jest w podłym nastroju. - W życiu bym nie zgadł - odparł kpiącym tonem Nicole z trudem powstrzymała się przed pobiegnięciem w kierunku domu. Tylko jedne drzwi oddzielały ją od Michelle. Z bijącym sercem maszerowała obok Ruiza. Każdy krok wydawał się być wiecznością. Przez cały czas oczekiwała, że drzwi otworzą się i wypadnie z nich Michelle, pędząc do niej z rozwartymi ramionami i znajomym, krzywym uśmiechem na twarzy. Ale drzwi pozostawały zamknięte. Nagle w podniecenie wkradł się cień niepokoju, Ruiz położył jej dłoń na ramieniu, gdy dotarli do ganku, i chociaż miała potrzebę przeciśnięcia się obok niego i wbiegnięcia do środka, roztropnie stłumiła to pragnienie i pozwoliła Ruizowi zastukać do drzwi. Z wnętrza domu wyłoniła się kobieta, jak uznała Nicole, mogła być jej rówieśniczką. Spojrzenie kobiety powędrowało w stronę Nicole, czekającej nerwowo przy schodach, i w mgnieniu oka Nicole zrozumiała, że Michelle nie ma w domu. Smutek na twarzy kobiety czytelniejszy był od słów. Skinęła dłonią na Nicole. Ruiz odsunął się, Nicole pośpieszyła na górę, on zaś, mimo że nic nie zrozumiał, miał dosyć rozsądku, by się nie odzywać. - Gdzie Michelle? - zapytała strwożona Nicole. - Czy nic jej nie jest? Kobieta uśmiechnęła się łagodnie, chwytając Nicole za ręce. - Ja... nie mówić dobry angielski - wyjaśniała, usiłując wyrazić swe uczucia za pomocą kiepskiej angielszczyzny. - Ty... matka Michelle? - Tak - odparła Nicole. - Gdzie ona jest? Czy nic jej nie grozi? Proszę, musi mi pani powiedzieć, czy nic jej nie jest. - Ona nie tutaj - odrzekła kobieta, kręcąc głową. - Ale bezpieczna. Nicole posłała zrozpaczone spojrzenie Ruizowi. - Gdzie jest Michelle? Musi się pan dowiedzieć, gdzie ona jest. Ruiz odprowadził kobietę na bok i zamienił z nią kilka zdań po hiszpańsku. Nicole obejrzała się, słysząc za sobą kroki, i ujrzała Marlette'a wspinającego się po schodach na ganek. Objął ją ramieniem, przysłuchując się rozmowie Ruiza z kobietą. Nicole spróbowała nakłonić go do tłumaczenia, tak desperacko pragnęła wiedzieć, gdzie jest Michelle, lecz on uniósł dłoń gestem nakazującym milczenie, nie odrywając oczu od Ruiza i kobiety. Dopiero gdy Ruiz spojrzał na niego ponuro, odezwał się: - Przed godziną w wiosce był patrol. Ta kobieta mówi, że wyglądali jak żołnierze, ale nie nosili mundurów. Bardzo możliwe, że byli to ludzie Dennisona. Mieszkańcy zostali uprzedzeni na czas o zbliżaniu się patrolu, więc jej mąż zawiózł Michelle do innej wioski, jakieś dziesięć kilometrów na północ stąd. To zwykły środek ostrożności, nic więcej. Nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo. Nicole poczuła wielką ulgę. Michelle była bezpieczna. Tylko to się liczyło. Gdyby coś się jej przydarzyło... Natychmiast przegnała tę myśl z głowy jako czcze przypuszczenie. Nic się nie przydarzyło i nic się nie przydarzy. Była przekonana, że za godzinę zobaczy swoją córkę. Opóźnienie było drobiazgiem w porównaniu z jej bezpieczeństwem. Kobieta wskazała na Marlette'a. - Ty... mąż? - Nie - odparła Nicole. Kobieta spojrzała na ramię Marlette'a, wciąż obejmującego Nicole, i uśmiechnęła się. - Michelle... ładna. Ona wyglądać jak ty. - Wiem - odparła Nicole. - Wiem, że nigdy nie odwdzięczę się pani ani pani mężowi za to, co zrobiliście dla Michelle. Bez was... - urwała, szybko wycierając łzę z kącika oka. - Ja... też... -kobieta przerwała, odwróciła siędo Marlette'a i dokończyła po hiszpańsku. - Powiedziała, że wie, co to znaczy stracić dziecko - przetłumaczył Marlette. - Jej córka zginęła podczas wojny. To dlatego tak zależało jej na tym, by nic nie przytrafiło się Michelle. - Dziękuję - wyszeptała ledwie słyszalnym głosem Nicole. Marlette i Ruiz cofnęli się dyskretnie w dół schodów. - Wiesz, jak dostać się do tamtej wioski? - zapytał Marlette. - Nie, ale Anna będzie znała drogę - odrzekł Ruiz. Wtedy Marlette zauważył, że kobieta spogląda w dal, osłaniając oczy przed słońcem. Spojrzawszy w tym samym kierunku, dostrzegł na drodze wiodącej do wioski chmurę kurzu, a parę sekund później zauważył i pojazd, wzbijający pył swymi kołami. - Kto to? - zawołał Ruiz do kobiety, kładąc dłoń na przewieszonym przez ramię kałasznikowie. - To Rafael - odparła, wskazując zamaszyście na przydrożne skupisko chat. - Mieszka tam razem z matką. Ojciec został zabity przez Gwardię Narodową. On sam służy teraz sprawie Marlette założył, że oznaczało to, iż Rafael walczy w szeregach FMLN, lecz nie odważył się zapytać. Poobijany biało-czerwony oldsmobile zatrzymał się za fordem Ruiza i wyskoczył z niego podekscytowany chłopak. Na moment stanął jak wryty, widząc wysiadającą z forda Chavez. Nie spodziewał się ujrzeć w wiosce nowej liderki FMLN i miał właśnie się do niej odezwać, gdy kątem oka zauważył Marlette'a i Ruiza. Szeroko otwierając oczy, utkwił wzrok w Ruizie. - To niemożliwe - wyszeptał, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Mówili, że zginąłeś... - Mylili się. Jak widzisz, compo, cieszę się dobrym zdrowiem - odparł Ruiz. Słowo compańero, przyjaciel lub towarzysz, często używane było w szeregach FMLN przy zwracaniu się do towarzysza broni. Ruiz celowo użył skróconej formy, uważanej za bardziej poufałą, by uspokoić chłopaka. Marlette dostrzegł, że już kilku wieśniaków zgromadziło się za Ruizem, wiodąc ożywioną dyskusję, dotykając swych twarzy i zastanawiając się, czy to rzeczywiście jest Ruiz pozbawiony swej charakterystycznej brody. Jakaś kobieta podeszła do Ruiza i złapała go za rękę. Uśmiechnął się do niej. Wtedy dołączyła do niej następna. Marlette zauważył, jaki wpływ ma na nich obecność Ruiza. Niektórzy dotykali go z nabożną czcią, jakby był mesjaszem. Marlette wiedział, że pod wieloma względami Ruiz był dla tych ludzi wybawicielem. Stał się ich jedyną szansą na uwolnienie się spod jarzma niedoli i biedy, dziesiątkującego ludność tych terenów. Lecz Marlette pojmował też, że kryje się za tym coś jeszcze. Przed porwaniem Ruiz bez wątpienia zamierzał pozostać "martwy", dopóki nie będzie mógł skontaktować się z rządem, dysponując obciążającym armię nagraniem Kinnarda. Skąd więc ta nagła zmiana planów? Marlette zgadywał, że Ruiz pragnął być rozpoznany po przyjeździe do wioski. Dzięki Chalatenango rozniesie się błyskawicznie wieść, że mesjasz żyje i gotów jest poprowadzić ich ku lepszej przyszłości, wolnej od niesprawiedliwości panującej w kraju. Ale istniał jeszcze jeden powód. Ruiz tym posunięciem zapewniał sobie bezpieczeństwo. Gdyby został na powrót pojmany, jego aresztowanie przyciągnęłoby uwagę mediów, co uniemożliwiłoby Dennisonowi oraz armii wykorzystanie go w charakterze kozła ofiarnego po jutrzejszym zamachu. Była to sprytna strategia, lecz Marlette nie był przekonany, czy przyniesie oczekiwane skutki. Podejrzewał, że Ruiza dręczą podobne wątpliwości, lecz musiał Przyznać, że na jego miejscu postąpiłby zapewne tak samo. Ruiz zdołał wyrwać się z objęć otaczających go wieśniaków i odciągnął chłopaka na bok. - Przyjechałeś tu w wielkim pośpiechu. Szykują się kłopoty? - Si, compańero. W następnej wiosce czekają żołnierze Yanqui. dwudziestu, może trzydziestu. Wszyscy uzbrojeni w broń automatyczną. I kierują się w tę stronę. - Skąd wiesz, że tu jadą? - zapytał Marlette. Ruiz dostrzegł podejrzliwe spojrzenie, jakim chłopak obdarzył Marlette'a. - W porządku, on jest z nami. - Podsłuchałem ich. Szukają dziewczynki. Tej, o której piszały wszystkie gazety. Mówią, że wiedzą, iż nasi ludzie ją ochraniają i zagrozili, że zabiją każdego companero, którego złapią na udzielaniu jej pomocy. Otoczyli już wioskę, tak by nikt nie mógł tam przyjechać i ostrzec compańeros. Mój samochód stał na polu za wioską. Dlatego udało mi się wymknąć. Ale oni wkrótce tu będą - Powiadasz, że to żołnierze Yanqui. - powtórzył Marlette. - Masz na myśli Dennisona? - Si, Dennisona. - Skąd mogą wiedzieć, że tu jesteśmy? - zdziwił się Ruiz. - Szukają dziewczynki, nie nas - wtrąciła Chavez. - Zastanów się, Anno. Nie dalej jak przed godziną przetrząsnęli wioskę w poszukiwaniu dziewczynki. Nie wróciliby w takiej liczbie, gdyby nie spodziewali się kłopotów. Nie, na pewno wiedzą, że tu jesteśmy. Pytanie tylko skąd? - Zgadzam się z Ruizem - dodał Marlette. - Już wam mówiłem, że brak patroli wojskowych na drogach wydał mi się dziwny. Zupełnie jakby pozwolono nam tu przyjechać. - Tak jak tobie i Miguelowi pozwolono przyjechać na farmę - zauważył Ruiz. - Dokładnie, tylko że tym razem Miguel nie mógł wiedzieć, że tu jedziemy. Musi być jakieś inne wytłumaczenie. - Weź Marlette'a i Nicole i odszukaj dziewczynkę, zanim cała okolica roić się będzie od żołnierzy - zwrócił się Ruiz do Chavez. - Ja zostanę tutaj, postaram się uzyskać dla was trochę czasu, byście mogli wydostać się z wioski. - Zostaję z tobą - powiedział Marlette. - Nie, pojedziesz z Nicole... - Zostaję - warknął Marlette i sięgnął przez oparcie po leżący na tylnym siedzeniu pistolet Heckler & Koch. Następnie poinformował szybko Nicole, co się dzieje. - Jakie macie szansę w starciu z trzydziestoma ludźmi? Oni was zabiją, Rick - gwałtownie zareagowała Nicole, łapiąc go za ramię. - Musicie pojechać z nami. Jeżeli zaraz wyruszymy w drogę, po odebraniu Michelle możemy skierować się wprost ku granicy. - Pewnie będzie ich więcej, ale nie szukamy zwady. Broni użyjemy jedynie w ostateczności. Jeżeli doszłoby do wymiany ognia, Ruiz miałby kłopoty. Dlatego muszę zostać z nim. Najważniejsze, żebyś dotarła do Michelle przed Dennisonem. - Marlette dostrzegł troskę w jej spojrzeniu. - Powinnaś znać mnie wystarczająco, by nie stawiać na mnie z góry krzyżyka. Trzeba czegoś więcej niż bandy oprychów Dennisona, by posłać mnie do piachu. To zagraniczni najemnicy, tacy jak ja, pomagali szkolić tych drani, a, jak każdy dobry instruktor, nie omieszkałem ukryć przed nimi paru rzeczy. To daje mi przewagę. - Zawsze był z ciebie kawał upartego skurwysyna, Ricku Marletcie - powiedziała z rezygnacją. -Wiesz dobrze, że mamy szansę przedostania się przez granicę... - Wynajęto mnie do wykonania ściśle określonej pracy i mam zamiar to uczynić - przerwał jej ze złością w głosie Marlette. - Innymi słowy, Michelle to dla ciebie tylko jeszcze jeden kontrakt? - warknęła Nicole. - Jaka byłam głupia myśląc, że może naprawdę obchodzi cię to, co się z nią stanie! - Częścią umowy, jaką zawarłem z Pruittem, było wywiezienie was obu z Salwadoru. Jeżeli zawiodę, reszta zapłaty przejdzie mi koło nosa. Sympatia nie ma tu nic do rzeczy. To interes, Nicole, adobrze wiesz, że nigdy nie wycofuję się z raz zawartego kontraktu. Ruiz usłyszał podniesione głosy i zbliżył się do nich ostrożnie. - Postanowiliśmy, że najlepiej będzie porzucić mój samochód na wypadek, gdyby ludzie Dennisona mieli już jego opis. Rafael ma miejsce, w którym nie znajdą go miesiącami. - Wskazał na ciężarówkę chłopaka. - Ten wóz należy do wuja Rafaela. Chłopak mówi, że jego wuj zawiezie Annę i Nicole do wioski, dokąd przeniesiono Michelle. - Teraz mówił tylko do Nicole: - Załatwiłem, że kilku miejscowych ludzi pojedzie z wami z tyłu ciężarówki. W ten sposób będziecie wzbudzać mniej podejrzeń, w razie gdyby zatrzymał was patrol. - W porządku - syknęła Nicole, posyłając Marlette'owi mordercze spojrzenie. - Kiedy ruszamy? - Kiedy tylko zbiorą się ludzie - odparł Ruiz. - A jeśli żołnierze zażądają okazania dokumentów? - zaniepokoił się Marlette. - Musimy ryzykować. Anna będzie uzbrojona w razie kłopotów. Rafael zostawi tu swój samochód. Użyjemy go po odjeździe ludzi Dennisona. Kluczyki mam przy sobie - powiedział Ruiz, klepiąc się po kieszeni. - Ja też chcę broń - oświadczyła Nicole. - Jeżeli dojdzie do strzelaniny, sama może sobie nie poradzić z żołnierzami. - Będzie najlepiej, jeżeli zostawi pani tę stronę... - Ojciec Nicole handlował bronią - wtrącił szybko Marlette. - Wychowała się z pistoletem w ręce. Pewnie wie o nich więcej ode mnie. I świetnie strzela. - Tego nie wiedziałem - przyznał Ruiz. - Ale mimo to uważam, że to nie jest dobry pomysł. Nicole, nie będziesz mogła porozumieć się z Anną, a gdybyś zadziałała na własną rękę przyniosłoby to więcej złego niż dobrego. Nie, myślę, że lepiej będzie pozwolić Annie zająć się ewentualnymi kłopotami. Zna język i, co ważniejsze, zna sposób myślenia żołnierzy. Czasami bywają niezwykle przewidywalni. - Obejrzał się, widząc pierwszych wieśniaków wsiadających na ciężarówkę. - Przepraszam, pójdę lepiej i sprawdzę, czy zostali odpowiednio poinstruowani. - Idę z panem - oznajmiła Nicole i ruszyła za nim. Rafael wyprowadził forda zza ciężarówki i odjechał pośpiesznie. Marlette odprowadził go wzrokiem i nagle dostrzegł, że jest uważnie obserwowany przez Chavez. Z jej twarzy nie mógł jednak odczytać myśli. Chavez schowała do kieszeni pistolet Tokariewa, który wyciągnęła z samochodu, i podeszła do niego. - Nie wiem, o co się sprzeczacie, ale po jej oczach poznałam, że twoje słowa zraniły ją do żywego. Dlaczego ją ranisz, skoro tak bardzo jej na tobie zależy? To pytanie zaskoczyło Marlette'a. Spodziewał się, że Chavez rzuci jakąś zgryźliwą uwagę, obliczoną na sprowokowanie go. Miał już nawet przygotowaną ciętą ripostę. Teraz spojrzał jedynie na Nicole, stojącą plecami do niego przy ciężarówce. - Chciała, żebym pojechał z nią po Michelle. Nicole lubi stawiać na swoim, a gdy się to jej nie udaje, próbuje walczyć uporem. Ale nie mamy na to czasu, zwłaszcza że w sąsiedniej wiosce gromadzą się ludzie Dennisona. Mogą tu być w każdej chwili. Musiałem wsadzić ją na tę ciężarówkę i, mówiąc otwarcie, nie miało dla mnie znaczenia, jak to osiągnę. Wiem, że jej na mnie zależy. Jak myślisz, dlaczego tak łatwo udało mi się ją zranić? Im bliżej z kimś jesteś, tym łatwiej ci go zranić. Powinnaś to wiedzieć. Chavez wiedziała, do czego nawiązuje, i jej spojrzenie powędrowało w stronę Ruiza, podsadzającego starszego wieśniaka na ciężarówkę. Uśmiechnęła się i cała szorstkość i napięcie zniknęły z jej twarzy. - Guillermo i ja zawsze należeć będziemy wyłącznie do siebie. Tylko Bóg może nas rozdzielić. Marlette poczuł nagły przypływ współczucia dla Chavez, patrząc, jak podchodzi do Ruiza. Zamieniła z nim kilka słów, a potem Ruiz podsadził ją do góry. Usiadła obok Nicole, której twarz przesłaniała częściowo owinięta wokół głowy chusta. Marlette przewiesił swój pistolet przez ramię i ruszył powoli ku ciężarówce. Nicole wpatrywała się uparcie w zardzewiałą podłogę, nie chcąc na niego patrzeć. Ciężarówka z trudem budziła się do życia. Silnik zacharczał i zdechł. Dopiero za trzecią próbą zapalił. Kierowca przycisnął gaz do dechy. Marlette obawiał się, że zaleje tym sposobem świece, ale jakimś cudem pomruk silnika przybrał wolno na sile, choć wciąż przypominał przedśmiertne rzężenie. Ruiz klepnął w burtę pikapa. Silnik zakrztusił się, ale kierowca zdołał nad nim zapanować i ciężarówka ruszyła z wolna, oddalając się od małej grupki gapiów. Marlette patrzył w ślad za nią, mając nadzieję, że Nicole się obejrzy. Chociaż jeden raz. Nie uczyniła tego. Przetarł ręką spocone czoło i poczuł kurz i ziarenka piasku drapiące go po skórze. Ruiz przywołał do siebie pozostałych wieśniaków, którzy otoczyli go półkolem. - Musicie wrócić do swych codziennych zajęć, tak jakby nic się nie zdarzyło. Jeżeli żołnierze zaczną podejrzewać, że nas ukrywacie, rozniosą wioskę na strzępy. Nie muszę wam mówić, jakie z nich świnie. - Mamy broń - oznajmił starszy wieśniak, dumnie unosząc pokryty rdzą karabin. - Będziemy walczyć. Marlette skrzywił się, widząc opłakany stan broni. Najprawdopodobniej karabin rozleciałby się na kawałki przy pierwszym naciśnięciu spustu. A jednak odczuwał potężną więź pokrewieństwa z duchem otaczających go ludzi. Gotowi byli umrzeć za Ruiza i za sprawę. I umrą, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Stare, zardzewiałe karabiny przeciw broni maszynowej. Napatrzył się już na to w Afryce. Tyle że tam były dzidy i maczety przeciw kałasznikowom. Śmierć zamiast hańby. Przechwycił spojrzenie Ruiza. Pokręcił głową. Ruiz zrozumiał, co chciał mu przez to powiedzieć. - Nie wolno wam z nimi walczyć, companero. Wiem, że masz czyste serce, ale wasze karabiny nie sprostają ich broni. Śmierć za sprawę jest rzeczą słuszną, ale niepotrzebna śmierć nie przynosi zaszczytu. Jesteście dobrymi ludźmi i nadejdzie dzień, w którym ruszycie do walki o słuszną sprawę, lecz jeszcze nie dzisiaj. Musimy uniknąć niepotrzebnego rozlewu krwi. Yanguii ja będziemy walczyć tylko wtedy, gdy przyprą nas do muru. Ale jeśli mamy uniknąć wykrycia, musicie zachowywać się tak, jakby tu nas nie było. Musicie mi to obiecać. Cacique, wioskowy przywódca, rozejrzał się naokoło, podczas gdy wieśniacy niechętnymi mruknięciami wyrażali swą zgodę. - Zrobimy tak, jak powiedziałeś, compańero. Wtedy z tłumu wystąpiła kobieta, która ukrywała Michelle, obejmując ramieniem chłopca, może dziesięcioletniego. Marlette'em wstrząsnął widok trzymanego przez chłopca AK-47. Jak w wielu innych krajach Trzeciego Świata, w których walczył, i tutaj dziecięca niewinność nieuchronnie poświęcana była w zamian za możność zwerbowania do walki jeszcze jednej pary rąk. Ile razy widział dzieci wymachujące karabinami większymi od nich samych? Karabinami dostarczonymi przez własnych rodziców. Groteskowym bluźnierstwem było to, że rodzic mógł tak nisko sobie cenić życie własnego dziecka. Uważać je za tak tanie. Tak łatwe do zastąpienia. Wszystko to już gdzieś widział, ale nigdy nie zdołał pogodzić się z tym widokiem. - Mój syn zaprowadzi was do kaplicy; najlepiej będzie, jeżeli tam się skryjecie - powiedziała kobieta, gdy jej syn niechętnie oddał AK-47, zgodnie z poleceniem Ruiza. Spojrzenie, jakim obdarzyła zrujnowaną kaplicę, przepełnione było smutkiem. - Kaplica została uszkodzona podczas nalotu rządowych samolotów na wioskę. Nie stać nas na jej naprawienie. Rząd przyrzekł nam pomóc, ale jak dotąd nic nie uczynił. - Przykro mi - odezwał się Marlette, wiedząc jak ważną rolę odgrywa religia w kraju, gdzie dziewięćdziesiąt procent ludności uważało się za katolików. - Chodzimy teraz do kościoła w La Reina - wyjaśniła kobieta. - Ale nie tak często, jak byśmy chcieli. Paliwo dużo kosztuje. - Przeżegnała się, jakby dopuściła się bluźnierstwa przyznając się do tego, a potem klepnęła syna w ramię. - Zaprowadź compańeros do kaplicy. - Jak masz na imię, compitoi - zapytał Ruiz, kierując się w stronę kościoła na końcu ulicy. Celowo użył zdrobniałej formy od compańero, która zarezerwowana była dla najmłodszych rekrutów. - Juan - odparł rozpromieniony chłopiec, lecz jego uśmiech zgasł, gdy spojrzał na Marlette'a. - Dlaczego towarzyszy panu Yanqui? To wróg. - Nie wszyscy Yanquis walczą przeciwko nam. Ten jest pańero - tłumaczył mu Ruiz. - To dobry towarzysz. Chłopiec uniósł w stronę Marlette'a zaciśniętą pięść, by okazać w ten sposób swój szacunek. Marlette musiał zwalczyć odrazę, by odwzajemnić puste pozdrowienie. Dziesięciolatek uważający wszystkich Amerykanów za potencjalnych wrogów. To ludzie tacy jak Ruiz i Chavez odpowiedzialni byli za ten rażący przykład ksenofobii- Wypływała ona z ognistych antyamerykańskich przemówień, jakie wygłaszali wraz z innymi lewicowymi partyzantami podczas wojny domowej i które bez wątpienia wpłynęły na poglądy rodziców chłopca i tysięcy innych rodziców w całym kraju. Zauważył, że Ruiz dostrzegł jego gniew, ale żaden z nich nie odezwał się, dopóki nie stanęli u stóp kamiennych wrót, wiodących do frontowych drzwi kaplicy. Marlette chciał się po nich wspiąć, lecz chłopiec szarpnął go za rękaw. - Drzwi są zamknięte. Pokażę wam, jak wejść do środka. Poszli więc za chłopcem dookoła budynku, do miejsca, w którym na wysokości ziemi widniała dziura w murze. Bez wątpienia pozostawiła ją bomba lotnicza. - Czy to jedyne wejście? - zapytał Ruiz. - Są jeszcze drzwi z tyłu - wyjaśnił chłopiec - zamykane od wewnątrz na skobel. - Soldados! - krzyknął podniecony głos. Marlette natychmiast zdjął z ramienia broń, podczas gdy wołający pędził w ich stronę bez tchu, pokazując dziko za siebie. - Do środka - syknął Marlette. Ruiz bez sprzeciwu przecisnął się przez wąską szparę. Marlette spojrzał na drogę i ujrzał gęste chmury kurzu ciągnące się za nadjeżdżającymi pojazdami. Było ich dużo. Przykucnął przed chłopcem. - Wracaj do domu. - Chcę zostać z wami - powiedział chłopiec. - Nie - odparł Marlette, kładąc dłoń na ramieniu chłopca. - Twój ojciec chciałby na pewno, żebyś dopilnował, by twojej matce nic się nie stało podczas pobytu żołnierzy w wiosce. Potrafisz to zrobić, compańerol? - Si, Yanqui - uśmiechnął się chłopiec i pobiegł do domu. Marlette przelazł przez otwór i wyprostował się dopiero w środku. W dachu ziała wielka dziura, przez którą uszedł główny impet eksplozji. Posadzkę zaścielał gruz; ołtarz i drewniane ławki ucierpiały także podczas wybuchu. Zauważył zygzakowate pęknięcie biegnące od stropu do głównego wejścia niczym błyskawica, która nie rozwarła się cudem w momencie uderzenia. Dostrzegł też, że ściana grozi zawaleniem, co wyjaśniało, dlaczego drzwi zamknięte były od środka. Marlette podszedł do najbliższego okna i wyjrzał ostrożnie zza zamkniętej okiennicy. Pierwszy pojazd konwoju wtoczył się do wioski. Był to kremowy land rover oznakowany na drzwiach charakterystycznym symbolem firmy Dennisona. Marlette i Ruiz cofnęli się od okna, gdy czołowy samochód zatrzymał się przy kamiennych schodach. Moment później drzwi zatrzeszczały pod naporem z zewnątrz. Ściana zadrżała, z sufitu zwaliła się obluzowana belka. Marlette zmuszony był uskoczyć na bok, by uniknąć uderzenia. Cień przesłonił okno i jeden z ludzi Dennisona zerknął do wnętrza, po czym zawołał do swych towarzyszy, że drzwi są zamknięte od środka. Na schodach załomotały buty i padł rozkaz zabezpieczenia terenu bezpośrednio wokół kaplicy. Marlette zaczekał parę sekund, a potem podniósł się powoli, tak by jego oczy znalazły się na jednym poziomie z parapetem. Przycisnął oko do małego otworu w szkle i ujrzał plecy dwóch mężczyzn, trzymających straż przy schodach. Obok kaplicy parkowały dwa kolejne land rovery, a ich pasażerowie, wszyscy uzbrojeni w M 16, pozajmowali już strategiczne pozycje w wiosce. Ucieczka była niemożliwa. Wtedy nadjechał czwarty pojazd. Biały mercedes. Wyskoczył z niego kierowca i otworzył tylne drzwi. Dennison wysiadł powoli i skrył oczy za ciemnymi okularami. Wygładził biały garnitur i uważnie rozejrzał się po otoczeniu. Za nim pojawił się Jayson. Nacisnął panamę na swe słomiane włosy i skrzywił się wskutek morderczego upału. Jego twarz i ręce przybrały ogniście czerwoną barwę pod palącymi promieniami bezlitosnego słońca. - Mógłbym załatwić drania jedną kulą. Sam nie wie, jak niewiele mu do śmierci - szepnął Ruiz, lecz zaraz potrząsnął głową, czując na sobie zaniepokojone spojrzenie Marlette'a. - To moi ludzie. Gdybym zabił Dennisona, jego ludzie na nich wzięliby odwet. Wymordowaliby wszystkich, a potem zrównali wioskę z ziemią. Nie pozostałoby z niej nic. Jayson przywołał do siebie starszą kobietę, gestykulując gwałtownie przy mówieniu. Kobieta splunęła mu pod nogi i odsunęła się do tyłu. - Myślałem, że kazałeś im nie prowokować ludzi Dennisona - syknął Marlette. - Zgadza się - odparł Ruiz. - Ona okazuje jedynie swoją pogardę dla ludzi jego pokroju. Marlette spojrzał na Dennisona, który stał teraz nieruchomo na środku drogi ze splecionymi na piersi rękami i zimnym, złośliwym wyrazem twarzy. - Co on u licha tam robi? - zirytował się Marlette. - Rozkoszuje się swą władzą - odparł Ruiz. - Co takiego? - Widziałem, jak robił coś podobnego podczas wywiadu udzielonego zagranicznemu dziennikarzowi na jakimś obiedzie dobroczynnym w San Salvador. Zapytano go, co stało się ze szwadronami śmierci po podpisaniu zawieszenia broni. Nic nie odpowiedział. Po prostu stał w tej pozie. Rozkoszował się swą władzą. - Dlaczego? - syknął Marlette. - Ponieważ zatrudnił większość ich członków, a dziennikarz o tym nie wiedział - odparł pogardliwie Ruiz. - Więc jeśli teraz się tak zachowuje, najwyraźniej wie coś, czego my nie wiemy. - Zaczekaj - szepnął Marlette, unosząc rękę, gdy Dennison podszedł do najbliższego land rovera, gdzie odebrał od kierowcy megafon. Dennison przetarł ustnik rękawem i podniósł go do warg. - Ruiz, wiemy, że tu jesteś - powiedział po angielsku, wiedząc, że wieśniacy nie zrozumieją ani jednego słowa. - Nie zamierzam tracić czasu na przeszukiwanie wioski. To twoi zwolennicy, więc zadbają o to, żebyś uniknął wykrycia. To zrozumiałe, lecz niepotrzebne. Dam ci dokładnie dwie minuty na ujawnienie się, a potem zaczniemy zabijać wieśniaków, co minuta jednego. Masz dwie minuty, Ruiz. Potem ich krew spadnie na twoje sumienie. Ruiz oparł się plecami o ścianę i spojrzał z niepokojem na Marlette'a. - Bez wątpienia wie, że tu jestem. Nie groziłby wymordowaniem całej wioski wyłącznie na podstawie przypuszczenia. - Równie dobrze może blefować - odparł Marlette. - Nie sądzę, zważywszy na poparcie, jakim FMLN cieszy się tutaj, w Chalate. Taki incydent mógłby wywołać antyrządowe powstanie. Nie szedłby na takie ryzyko, gdyby nie miał absolutnej pewności, że tu jestem. - Ruiz dostrzegł wahanie w oczach Marlette'a. - Mogę pracować dla CIA, ale pozostaję Salwadorczykiem. I wiem, co stanie się z tym krajem, jeżeli powiedzie się jutrzejszy plan Vaquera. - Wyjął z kieszeni kluczyki od samochodu Rafaela i wyciągnął je w stronę Marlette'a. - Dennison nie wie, że tu jesteś, inaczej wspomniałby o tobie. Teraz tylko ty Możesz powstrzymać Vaquera. - Powiedziałem ci już... - Że zawarłeś kontrakt z Pruittem i przyjąłeś zaliczkę - dokończył za niego Ruiz. - Owszem, powiedziałeś mi to ostatniej nocy. Ale nie chciałeś wyjawić szczegółów kontraktu. Mam nadzieję, że stoimy po tej samej stronie, inaczej mój kraj osunie się w otchłań wojny domowej. Zapamiętaj me słowa, Marlette, jeżeli Vaquero dojdzie do władzy, lud ponownie zerwie się do walki. - Została minuta, Ruiz - głos Dennisona zakłócił ciszę. - Potem zaczniemy zabijać jednego wieśniaka za każdą minutę zwłoki. - Weź kluczyki - powiedział Ruiz, ocierając pot z twarzy. - Nie robisz tego dla mnie ani dla organizacji. Robisz to dla mieszkańców tego kraju. Ludzi takich jak ci wieśniacy. Ryzykowali życie, by ochronić Michelle. Nie uważasz, że jesteś im coś za to winien? Pora się opowiedzieć po jednej ze stron, Marlette. Bierz kluczyki. Marlette oblizał wargi, przyglądając się kluczykom w dłoni Ruiza. Jeżeli je weźmie, będzie moralnie zobligowany do dokonania zamachu następnego dnia. Nie otrzymałby zań zapłaty. Ani podziękowań. Tylko oni dwaj znać będą prawdę. Popatrzył na zegarek. Jeszcze trzydzieści sekund. Zacisnął dłoń na kluczykach. Ruiz podniósł się z podłogi i podszedł do tylnych drzwi. Marlette podążył za nim i zajął stanowisko z boku, pewnie ściskając w dłoni pistolet. Ruiz odsunął skobel i otworzył drzwi. Nie zauważył żadnego z ludzi Dennisona. Zawahał się i obejrzał na Marlette'a. - Niech Bóg będzie z tobą, compo. - Iz tobą - odparł cicho Marlette, lecz Ruiz już zniknął na zewnątrz. Marlette pośpiesznie zaryglował na powrót drzwi, a gdy podjął czuwanie przy oknie, Ruiz stał już przed kaplicą z rękoma na karku. Kałasznikowa odebrali mu dwaj strażnicy, którym się poddał. Dennison wrzucił megafon do land rovera i usiadł koło kierowcy, który podwiózł go do Ruiza. Dennison wysiadł i spojrzał na twarze wieśniaków, którzy gromadzili się w coraz większej liczbie za wojskowym kordonem po obu stronach drogi. Marlette wiedział, że mimo udawanego triumfu Dennison jest równie niespokojny jak jego ludzie. Chociaż Marlette nie słyszał wszystkiego, uchwycił wystarczająco wiele, by móc powiązać to z późniejszymi wydarzeniami. - Jest czysty? - zapytał Dennison jednego z uzbrojonych ludzi stojących po bokach Ruiza. - Si, patron - zapewnił go pośpiesznie mężczyzna. Dennison oparł się o burtę land rovera i założył ramiona na piersi. - Muszę cię pochwalić za twój mały podstęp dziś rano, Ruiz. Na chwilę udało ci się nas zmylić. Powiedz, skąd wiedziałeś, że Miguel pracował dla nas? - Ruiz wytrzymał spojrzenie Dennisona, ale nic nie powiedział. - Nieważne, on i tak już nie żyje. Jest w tym pewna ironia, że nawet po śmierci walnie przyczynił się do schwytania ciebie. Gdyby nie on, nie ucinalibyśmy sobie teraz tej małej pogawędki. - Wytropienie ciebie było dziecinnie łatwe -prychnął pogardliwie Jayson. - Wyjaśnij mu - polecił Dennison. Jayson wyjął z kieszeni kurtki mały odbiornik radiowy, nie większy niż paczka papierosów, i pokazał go Ruizowi. - Jest dostrojony do miniaturowego nadajnika, który nosiłeś ze sobą, odkąd pozwoliliśmy Marlette'owi zabrać cię z farmy. Znaliśmy każdy twój ruch z dokładnością do kilkuset metrów. Nie było potrzeby śledzić was od San Salvador. Dzięki temu urządzeniu nie spuszczaliśmy was z oka. A kiedy źródło sygnału przestało się poruszać, mogliśmy ustalić wasze położenie i oto jesteśmy. Doprawdy proste. Dennison pozwolił sobie na nikły uśmiech satysfakcji. - Kiedy wpadłem na pomysł z nadajnikiem, uświadomiłem sobie od razu, że nie mogę wszczepić ci go pod skórę, bo dostrzegłbyś ranę. Ukrycie go w ubraniu również nie miałoby sensu. I tu Miguel okazał się przydatny. Podsunął nam idealne miejsce na ukrycie nadajnika... Co zawsze masz przy sobie, nieważne gdzie jesteś i co robisz? Medalion. Obiecałeś Chavez, że nie zdejmiesz go, dopóki będziecie razem. Umieściłem nadajnik za zdjęciem Chavez, które trzymasz w medalionie. - Wiemy, że przyjechałeś tu z Marlette'em i tą Auger - odezwał się Jayson. - Gdzie oni są? Ruiz nie odpowiedział. - Odwlekasz tylko to, co i tak jest nieuniknione - stwierdził dennison. - Cały ten teren roi się od moich ludzi. Wkrótce ich znajdziemy. Pomóż nam, a gwarantuję ci, że Nicole Auger i jej córka zostaną zwolnione całe i zdrowe. Odpowiedzią wciąż była cisza. - Ja nakłonię go do mówienia - wycedził Jayson i ruszył w stronę Ruiza. - Zostaw go! - warknął Dennison. Złapał Jaysona za ramię i odciągnął na bok. - Ci wieśniacy to sympatycy partyzantów. Tylko dotknij Ruiza na ich oczach, a urządzą nam krwawą łaźnię. - Odwrócił się do Ruiza. - Wiemy, że jeśli nie ma ich w wiosce, z pewnością nie ujechali daleko. Oszczędzisz więc tym wieśniakom wiele kłopotu i bólu, jeżeli powiesz nam od razu gdzie oni są. W przeciwnym razie rozniesiemy tę wiochę na strzępy, szukając ich. A mam upoważnienie od prezydenta, by uczynić dokładnie coś takiego, jeżeli uznam, że Marlette ukrywa się gdzieś w wiosce. To ścigany przestępca i otrzymałem wyraźny rozkaz pojmania go za wszelką cenę. Przemyśl to sobie, Ruiz, zanim skażesz tych ludzi na niczym nie zasłużone cierpienia. - Sięgnął do samochodu po megafon i wtedy zauważył, że wieśniacy coraz bardziej zbliżają się do kordonu, dzieli ich od niego najwyżej dwadzieścia metrów. Jego ludzie wielokrotnie ustępowali im liczebnością, toteż na ich twarzach malowała się niepewność, gdy starali się powstrzymać coraz bardziej wzburzony tłum. Wiedział, że musi coś szybko zrobić. - Posłuchajcie mnie - zadudnił przez megafon. - Posłuchajcie mnie! Przepychanie ustało, gniewne głosy przeszły w szept, gdy wszystkie oczy skierowały się na niego. Poczuł ściekający mu po policzku pot, ale nie starał się go otrzeć. Mogło to zostać uznane za oznakę strachu, a co za tym idzie - słabości. A nie była to pora na okazywanie słabości. - Nie szukamy z wami zwady - oznajmił. - Na dowód szczerości mych słów gotów jestem wypłacić kwotę pięćdziesięciu tysięcy amerykańskich dolarów, ekwiwalent trzystu pięćdziesięciu tysięcy colonów, temu, kto przekaże nam informację prowadzącą do zaaresztowania Yanqui Richarda Marlette'a. Wiemy, że przyjechał tu z Ruizem. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy colonów za jego pojmanie. - A gdzie są te pieniądze? - zawołał jakiś sceptyk z tłumu. - W moim samochodzie - odparł Dennison i pstryknął palcami na kierowcę, który zabrał z tylnego siedzenia mercedesa skórzaną aktówkę i przyniósł mu ją. Dennison otworzył zatrzaski, podniósł wieczko i przechylił w stronę tłumu, tak by jej zawartość była dobrze widoczna. - Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Są wasze, jeżeli powiecie, gdzie znajdziemy tego Yanqui. Tłum ucichł, wszyscy wpatrywali się w sterty pięćdziesięciodolarówek wypełniających teczkę. Tyle pieniędzy widywali jedynie na hollywoodzkich filmach, wyświetlanych regularnie w kinie w La Reina. Pieniądze, za które mogliby odbudować kaplicę. Wykształcić dzieci. Doprowadzić do wioski czystą wodę. Temu Yanqui nic nie zawdzięczali. Nie był jednym z nich. Dyskutując szeptem, starali się dojść między sobą do porozumienia. - Będę z panem rozmawiać - oznajmił cacique i Dennison dał znak, by przepuszczono go przez kordon. - Odda nam pan pieniądze i zgodzi się uwolnić tego compo - przerwał, by wskazać na Ruiza - a my wydamy panu Yanqui. - Nie! - krzyknął rozwścieczony Ruiz, lecz kiedy próbował zrobić krok do przodu, drogę szybko zablokowali mu dwaj pilnujący go strażnicy. Jeden z nich zerknął na Dennisona, nie mając pewności, czy uciszyć Ruiza, ale Dennison pokręcił przecząco głową, wiedząc, że użycie siły mogłoby się obrócić przeciwko nim. Ruiz przeszył cacique morderczym spojrzeniem i zwrócił się do wieśniaków. - Nie wierzę, byście mogli przyjąć pieniądze od tych ludzi. To nasi wrogowie. Gdzie wasz honor? - Moglibyśmy zużyć je na potrzeby wioski - odparł cacique, a tłum poparł go chóralnym pomrukiem. - Weźcie więc wasze trzydzieści srebrników! - prychnął Ruiz. - Ale nie wycierajcie sobie gęb moim nazwiskiem, by usprawiedliwić wasz postępek. Jeżeli zdradzicie tego Yanqui, będziecie przeklęci w oczach Boga i całego narodu. Wolę umrzeć, niż mieć związek z tą hańbą. Dennison wyczuł zaniepokojenie tłumu, jako że emocjonalne słowa Ruiza mocno poruszyły sumienia ludzi. Kątem oka uchwycił jakiś ruch i wciąż jeszcze się obracał, gdy celnie rzucony kamień uderzył go boleśnie w ramię. Potknął się i upuścił teczkę, która upadła na ziemię. Paczki czystego papieru spięte gumką i przykryte dla zmyłki prawdziwymi pięćdziesięciodolarowymi banknotami rozsypały się na drodze. Juan, chłopiec, który cisnął kamieniem w Dennisona, wziął jeden ze zwitków, który leżał u jego stóp, i podniósł go nad głowę, Pokazując go innym wieśniakom. Strażnik skierował na niego swą broń, lecz Ruiz walnął go barkiem, zanim mężczyzna zdążył wystrzelić. Drugi strażnik uderzył Ruiza w potylicę kolbą karabinu i ten zwalił się nieprzytomny na ziemię. - Wsadźcie go do land rovera! - zawołał Dennison, przekrzykując przesycone nienawiścią wrzaski, jakie wybuchły po wyjściu na jaw podstępu. Dwaj strażnicy zawlekli Ruiza do samochodu, co chwila popat rując na swych towarzyszy, zmagających się z tłumem, który próbował teraz przerwać kordon. Ledwie zdołali wepchnąć Ruiza do środka, gdy od strony kaplicy padł strzał. Pocisk ugodził jednego ze strażników w plecy. Dennison rozkazał swym ludziom strzelać, a potem wgramolił się za Jaysonem do mercedesa i załomotał w szklaną przegrodę oddzielającą go od kierowcy. Kamienie posypały się na samochód, przeciskający się wśród rozwścieczonych wieśniaków, i dopiero gdy wydostali się z ich zasięgu, Dennison obejrzał się do tyłu i ujrzał z ulgą, że land rover z nieprzytomnym Ruizem jedzie tuż za nimi. Rozsiadł się wygodnie i sięgnął po telefon, by wezwać posiłki, konieczne do odbycia powrotnej podróży do San Salvador. Marlette widział, jak chłopiec wyskakuje z tłumu, ale nie zauważył kamienia w jego ręce. Rzut był niesamowicie precyzyjny i gdyby wymierzony został odrobinę wyżej, mógłby z łatwością wyrządzić znacznie więcej szkody. Dokładnie w tej chwili tłumione napięcie sięgnęło punktu wrzenia. Widział strażnika celującego do chłopca, ale zanim zdążył zareagować, Ruiz odepchnął mężczyznę na bok, tym samym ratując chłopcu życie. Potem Ruiz padł powalony brutalnym ciosem i Marlette spróbował strzelić do dwóch strażników, ciągnących Ruiza do samochodu. Było to jednak zbyt ryzykowne; mógł przez pomyłkę trafić Ruiza. Dopiero gdy nieprzytomny Ruiz został rzucony bezceremonialnie na tylne siedzenie land rovera, mógł pewnie strzelić. Pojedynczym pociskiem Załatwił najbliższego strażnika. Przez wzmagający się zgiełk ledwie usłyszał rozkaz Dennisona, ale zdołał rzucić się w bok na ułamek sekundy przed tym, jak grad pocisków podziurawił okiennice, zasypując go szkłem i odpryskami drewna. Poderwał się z podłogi i popędził pod osłonę przewróconej ławki. Przykucnął za nią i z rosnącym przerażeniem przysłuchiwał się odgłosom zamętu, jaki ogarnął plac przed kaplicą. Nagle okiennice rozwarły się na oścież i w strzaskanym oknie pojawiła się lufa karabinu G-3. Marlette przypadł do podłogi i długa seria osypała tynk z przeciwległej ściany. Człowiek na zewnątrz najwyraźniej go nie widział, tak jak i on nie mógł go dostrzec. Lufa zniknęła, a parę sekund później ktoś zaczął kopać ciężkim butem w drzwi od frontu. Ściana zadrżała od wstrząsu . na podłogę poleciały kawałki gipsu, wzbijając kłęby kurzu bezpośrednio przed drzwiami. Kopanie nie ustawało i cały ten czas plamki gruzu sypały się nieprzerwanie, a ściana chwiała się niebezpiecznie na uszkodzonych fundamentach. Łomotanie ustało równie nagle, jak się zaczęło. Marlette przeniósł spojrzenie z drzwi na okno. Zastanawiał się jeszcze, co się dzieje, gdy usłyszał głośne łupnięcie za plecami. Ktoś dobijał się teraz do tylnych drzwi. Wtedy człowiek przy frontowym wejściu wznowił pracę. Podwójne zagrożenie. Marlette podniósł się i przylgnął plecami do tylnej ściany. Nie znajdował się tak blisko drzwi, jak by tego sobie życzył, ale nie mógł ryzykować podejścia bliżej w obawie przed tym, że zostanie dostrzeżony przez okno. Teraz mógł tylko czekać na napastnika, który jako pierwszy wedrze się do kaplicy. Najpierw ustąpiły drzwi od frontu. Usłyszał dźwięk rozszczepiającego się drewna i jeden z zawiasów został wyrwany z futryny. Następne uderzenie złamało skobel i drzwi otwarły się z takim impetem, że uderzyły z całej siły w ścianę. Nie miał pojęcia, czy na skutek wibracji wywołanej uderzeniem drzwiami o ścianę, czy też z powodu wcześniejszego jednostajnego łomotania, w każdym razie ściana runęła jak podminowana. Mężczyzna w wejściu po prostu zniknął, zgnieciony niszczącą lawiną cegieł. Cegła uderzyła o ścianę niedaleko Marlette'a, który, rozpaczliwie starając się odsunąć poza zagrożoną część kaplicy, zahaczył stopą o ławkę i zwalił się ciężko na podłogę. Heckler & Koch wyślizgnął się mu z palców i wpadł pod jedną z przewróconych ławek. Marlette poderwał się na nogi. Pędząc w stronę ławki, usłyszał odgłos łamanych desek. Tylne drzwi ustąpiły pod naporem. Wciąż jeszcze macał gwałtownie pod ławką w poszukiwaniu upuszczonej broni, kiedy deski podłogi za jego plecami zatrzeszczały pod ciężarem człowieka. Obejrzał się z rozpaczą na twarzy i spojrzał wprost w lufę karabinu M-3. Marlette wiedział, że za nic w świecie nie zdąży podnieść na czas swej broni. W tym momencie kątem oka dostrzegł Juana, przełażącego rumowisko w przedniej części kaplicy, z cegłą zaciśniętą mocno w dłoni. Strażnik podążył za przerażonym spojrzeniem Marlette'a i prychnął z niesmakiem, pakując kilka pocisków w małe ciałko. Rozwścieczony Marlette odepchnął ławkę jedną ręką, drugą złapał swój pistolet, po czym rzucił się na podłogę, strażnik na powrót odwrócił się ku niemu. Mężczyzna wciąż jeszcze starał się uchwycić na muszkę toczący się cel, gdy Marlette zaczął strzelać, wyszywając krwawy ścieg na jego piersi. Strażnik poleciał do tyłu, na jego twarzy malowało się zdumienie. Marlette zaś podniósł się na jedno kolano i wpakował w niego zawartość magazynka. Po załadowaniu broni podbiegł do leżącego w bez ruchu chłopca. Poszukał pulsu, chociaż wiedział już, że chłopiec nie żyje. Po ziemi przesunął się czyjś cień i Marlette skierował pistolet w jego stronę, nie odrywając palca od spustu. Cacique powiódł wzrokiem od Marlette'a do chłopca, lecz gdy pochylił się, by podnieść martwe ciało, Marlette dźgnął go w brzuch lufą pistoletu. Cacique cofnął się i dopiero wtedy Marlette zauważył innych wieśniaków, zgromadzonych u stóp schodów. Nikt się nie odezwał. Gapie się rozstąpili, przepuszczając matkę chłopca. Kobieta pośpiesznie wbiegła po schodach. Zatrzymała się obok Marlette'a. - Tak mi przykro - powiedział cicho Marlette. - Gdybym tylko mógł... - Zamilkł, uświadamiając sobie, jak żałośnie muszą brzmieć jego słowa. Nigdy nie odwróci tego, co się już wydarzyło. Chłopiec nie żył, a on wiedział, że poczucie winy nie opuści go do końca życia. Jeszcze jedna niewinna twarz, która prześladować go będzie w mrokach nocy. Kobieta nawet nie próbowała otrzeć toczących się po jej policzkach łez, przykucnęła i objęła ramionami głowę syna. Kiedy spojrzała w końcu na Marlette'a, nie znalazł w jej oczach gniewu ani goryczy. Jedynie żal. - Jego ojciec uczył go od najmłodszych lat, że wszyscy Amerykanie winni być traktowani jak wrogowie. Wiedziałam, że nie powinno wychowywać się dziecka z nienawiścią w sercu, ale nigdy nie słuchał moich argumentów. Uwielbiał ojca i zawsze wierzył propagandzie, jaką zasypywał go mój mąż i inni mężczyźni z wioski. Ale dzisiaj po raz pierwszy przekonał się, że może nie wszyscy Amerykanie są jego wrogami. Zrozumiał, że może ci zaufać, a zaufanie to najcenniejszy dar, jaki dorosły może ofiarować dziecku. - A ja zawiodłem to zaufanie wtedy, gdy najbardziej mnie potrzebował - odparł z rozpaczą w głosie Marlette. - Gdybym tylko szybciej złapał za broń... - W głębi serca wiem, że uczyniłbyś wszystko dla ratowania mego syna - powiedziała, dotykając jego ramienia. - Nic więcej nie możesz dla niego zrobić. Połączył się już z Bogiem. Ty musisz wracać do twojej kobiety. Ona cię potrzebuje. - Przytuliła martwe ciało do piersi i powoli podeszła do ołtarza. Położyła swe dziecko u stóp wysokiego posągu Marii Dziewicy. Marlette przerzucił przez ramię swój pistolet, ostatni raz popatrzył na kobietę, modlącą się na kolanach przed świętym posągiem, a potem przecisnął się przez rumowisko i zatrzymał na schodach, ogarniając spojrzeniem pobojowisko. Naliczył co najmniej kilkanaście ciał rozciągniętych na suchej, jałowej ziemi, przynajmniej połowę z nich stanowili ludzie Dennisona, ale szybko przypomniał sobie, że wielu zabitych nie mógł z tego miejsca dostrzec. Inni z pewnością leżeli między domami i w okalającym wioskę lesie. Rannych przeniesiono w cień rozłożystego drzewa, gdzie dwie kobiety robiły im opatrunki z bandaży, plastrów i maści wyciągniętych z wytartego wojskowego plecaka. Miał właśnie do nich podejść i zaoferować pomoc, kiedy czyjaś dłoń schwyciła go od tyłu za ramię. Odwrócił się i ujrzał potrząsającego przecząco głową cacique, który przewidział już zamiar Marlette'a. - Mogę pomóc - powiedział Marlette. - Kurde, nie jestem lekarzem, ale wiem co nieco o pierwszej pomocy. W moim zawodzie człowiek uczy się opatrywać rany podczas akcji. - Nie chcemy tu pana - odparł szorstko cacique. - Ściągnął pan na moją wioskę wiele cierpienia. Proszę odejść. Marlette zamierzał nalegać, ale widząc bezcelowość takiego postępowania, zamknął usta i wyjął z kieszeni kluczyki. - Nie może pan skorzystać z samochodu - rzekł cacique. - Nie teraz. Może pan być pewien, że wojsko wie już, co się tu wydarzyło. Wszędzie pojawią się żołnierze. Będą zatrzymywać samochody w całym Chalate i sprawdzać dokumenty. Nie zajedzie pan daleko. - Dysponujecie innym środkiem transportu? - zapytał Marlette. - Jest kilka koni. Jeden z moich synów pojedzie z panem do wioski, do której udała się wcześniej pańska kobieta. Dopilnuje tego, by nie zatrzymywały was żadne patrole. Cacique wrócił do kaplicy, gdzie zamienił kilka zdań z chłopakiem mniej więcej dwudziestoletnim. Obaj spojrzeli na Marlette'a, a potem cacique wspiął się po schodach i zniknął w kaplicy. Chłopak przywołał Marlette'a do siebie i skinięciem ręki wskazał kierunek. Marlette ostatni raz obejrzał się przez ramię na wioskę, a potem ruszył za swym przewodnikiem w stronę lasu. 10 Nicole usłyszała odległy odgłos strzelaniny, gdy ciężarówka wlokła się ostrożnie wąskim górskim wąwozem. Chociaż nie była pewna, skąd dobiegał, nagle zaczęła obawiać się najgorszego. Podekscytowani współtowarzysze jazdy rozmawiali i gestykulowali z ożywieniem; irytacja wywołana niemożnością zrozumienia, o czym mówią, jedynie zwiększała jej niepokój. Do tej pory myśli Nicole ogniskowały się na Michelle. Teraz zaczęła rozmyślać o Ricku. Co się z nim działo? A jeśli został pojmany? Jeśli poddano go torturom? Albo, co gorsza, jeśli... Nie, nie chciała nawet o tym myśleć. To był Rick Marlette, ostatni z siedmiu wspaniałych. Chociaż dręczyła ją niepewność, przekonała się, że potrafi częściowo rozwiać swe obawy, myśląc o ich sprzeczce w wiosce. Czy pokazał jej wtedy swą prawdziwą twarz? Czy był aż tak dalece wyzuty z ludzkich uczuć, że traktował Michelle jedynie jako sposób na wywiązanie się z kontraktu? Takiego Ricka nie znała; nawet po sześciu latach rozłąki uważała, że zna go lepiej od innych. Niewątpliwie bardziej uważał, by nie okazywać swych emocji, i wiedziała, że część winy za ten stan rzeczy spoczywa na niej, ale zaraz przypominała sobie, że kiedy byli razem, i tak rzadko pokazywał jej, co naprawdę czuje. Odrzuciła wyjaśnienie, że znajdował się pod naciskiem i to spowodowało, że powiedział coś, w co nie wierzył. Zawsze najlepiej wszystko mu wychodziło, gdy działał pod presją, a poza tym zimny, cyniczny ton jego głosu dowodził, że przemyślał każde wypowiedziane słowo. I to właśnie tak bardzo ją rozstroiło. Pojęła teraz, jaką naiwnością z jej strony okazało się przypuszczenie, że wciąż istnieje realna szansa na to, by zacząć wspólne życie. Wciąż go kochała i jeszcze wczoraj myślała, że Rick odwzajemnia to uczucie. Ale najwyraźniej się myliła. Wiedział przecież, jak wiele znaczy dla niej Michelle, a jednak potraktował ją jako warunek zebrania drugiej raty płatności po powrocie do Stanów. Nicole nigdy nie poświęciłaby tej specjalnej więzi łączącej ją z córką dla żadnego mężczyzny. Ale nie tylko miłość była tak ważna w tym związku. Łączyła je także głęboka przyjaźń, tak rzadko spotykana w układach matka-córka. Jeżeli Rick nie był gotów zaakceptować Michelle jako integralnej części jakiejkolwiek wspólnej przyszłości, mógł iść sobie w diabły, jeżeli o nią chodzi. I zabrać ze sobą swoje pieniądze... Podniecone głosy wyrwały ją z zamyślenia i kiedy spojrzała w kierunku, w którym zwrócone były zaniepokojone twarze wieśniaków, ujrzała z przerażeniem, że dogania ich kremowy land rover. Na jego masce widniało logo agencji ochrony mienia Dennisona. Byli to ludzie, którzy, według Ruiza, uważali się za stojących ponad prawem, zwłaszcza podczas operacji w rejonach opanowanych przez buntowników, na północy kraju. Kierowca wydał krótki rozkaz przez umieszczony na dachu głośnik i Nicole poczuła, jak miękną jej nogi, ponieważ ciężarówka zjechała na pobocze i zatrzymała się. Land rover stanął za pikapem; wysiedli z niego dwaj mężczyźni, ale kierowca pozostał na swoim miejscu. Jeden z mężczyzn podszedł do kierowcy pikapa. Jego towarzysz stanął z tyłu i rzucił rozkaz po hiszpańsku. Wieśniacy opuścili klapę. Nicole odruchowo naciągnęła chustę na czoło, wbijając oczy w podłogę, gdy poczuła na sobie jego wzrok. Chavez szturchnęła ją łokciem w żebra i spojrzała na trzymane przez siebie dokumenty. Nicole pośpiesznie wyjęła z kieszeni papiery, jakie dano jej w wiosce. Chavez wyrwała je szybko spomiędzy jej palców i podała swej sąsiadce, która dołączyła do nich swoje dokumenty i przekazała je dalej. Mężczyzna zawołał gniewnie, gdy zobaczył, co się dzieje, i polecił zwrócić dokumenty właścicielom. Tego właśnie obawiała się Nicole. Jej dokumenty należały do kobiety z wioski i wszystko mogło się udać jedynie pod warunkiem, że podczas kontroli uda im się wręczyć papiery razem. Musieli zaryzykować, a teraz ich nadzieje legły pogrzebane. Dokumenty miały być sprawdzane po kolei. Była zgubiona. Jeżeli okaże papiery, zostanie aresztowana. Jeżeli tego nie uczyni, również zostanie aresztowana. Wiedziała, że Chavez nie zawaha się użyć ukrytego pod ponchem pistoletu, lecz byłoby to rozwiązanie na krótką metę. Kiedy Dennison się dowie, że jego ludzie wpadli w zasadzkę, wyśle posiłki, by wytropiły zamachowców. Ruiz nalegał, by Chavez użyła broni tylko w ostateczności, i chyba teraz nie było innego wyjścia. Zauważyła, że Chavez trzyma swoje dokumenty w jednej ręce; drugą zaś schowała pod ponchem. Powrócił drugi mężczyzna i, zamieniwszy kilka słów z towarzyszem, skinął na kobietę siedzącą obok Chavez, by podała swoje dokumenty. Nicole poczuła, jak ciało Chavez napina się, kiedy strażnik oddał papiery kobiecie i zwrócił się do Chavez. Czuła że jej dłonie lepią się od potu na widok mężczyzny uważnie przypatrującego się wytartym dokumentom. Ruiz powiedział jej wcześniej, że są fałszywe - wszyscy przywódcy FMLN takich używali - ale podrobiono je tak profesjonalnie, że przez ostatnie kilka lat nie miała z nimi żadnych kłopotów. Również teraz strażnik nie miał zastrzeżeń i oddał dokumenty jednej z kobiet, by ta podała je Chavez. Potem pstryknął palcami na Nicole. W tej samej chwili Nicole poczuła szturchnięcie i pojęła, że Chavez zamierza wyciągnąć broń spod poncha. Pragnąc uniknąć starcia, chwyciła Chavez za nadgarstek i podała swe dokumenty sąsiadce. Wiedziała, że ta próba ma niewielkie szanse powodzenia, ale warto było spróbować, by umknąć niepotrzebnego rozlewu krwi. A gdyby podstęp został odkryty, Chavez nadal miałaby czas na wykonanie swego ruchu. Wciąż wyczuwała napięcie Chavez, ale nie była pewna, czy wywołane jest ono obawą przed reakcją strażnika, czy też powodem był stalowy uchwyt krępujący jej nadgarstek. Obie z lękiem przyglądały się dokumentom wędrującym z rąk do rąk w kierunku strażnika. W momencie gdy strażnik miał je odebrać, ciszę zakłócił wystrzał. Nicole podniosła głowę, przypuszczając, że strzelano ze stoków nad przełęczą gór. Chavez uwolniła rękę z uścisku Nicole, ale -nie spróbowała wyciągnąć broni i użyć jej przeciwko dwóm mężczyznom, klęczącym po obu stronach ciężarówki z karabinami skierowanymi w stronę gór. Żaden z nich nie rozpoczął ognia-Wykrycie snajpera wśród gęstej roślinności było prawie niemożliwe. Rozległ się drugi strzał, potem trzeci, każdy z innego kierunku. Pocisk uderzył w ziemię przed strażnikiem. Ten wypalił na oślep w stronę, z której padł strzał, a potem przebiegł zgięty wpół do land rovera i przykucnął za nim. Kolejna kula trafiła w bok samochodu, niedaleko od skulonego w przestrachu strażnika; Mężczyzna rozejrzał się rozpaczliwie na boki rozszerzonymi z przerażenia oczyma, a potem zaczął kiwać na towarzysza, podczas gdy kierowca usiłował zapalić silnik. Kiedy pociski uderzały w ziemię dookoła samochodu, Nicole pOjęła, że ukryci snajperzy nie zamierzali zabijać ani nawet zranić strażników. Mogli to osiągnąć trzema pierwszymi strzałami - ich celem było przestraszenie, nie zaś wyrządzenie krzywdy przeciwnikom. Pomyślała, że z tego samego powodu Chavez nie użyła broni, chociaż miała po temu sposobność. Kierowca uruchomił silnik i niezgrabnie zawrócił land rovera zamaszystym łukiem. Szydercze okrzyki nagrodziły go, gdy samochód zahaczył o głaz, zostawiając na nim przedni zderzak. Udało mu się wszakże odzyskać panowanie nad pojazdem i odjechał ile mocy w silniku, wieśniacy zaś powitali jego niesławny odwrót śpiewem i tańcami na ciężarówce. Nicole nigdy nie widziała czegoś podobnego, więc początkowo pozostała na miejscu, podczas gdy wszyscy inni tańczyli radośnie, ale wkrótce ktoś poderwał ją na nogi i zaczęła bawić się w najlepsze. Nagle Chavez chwyciła ją za ramię i wskazała na człowieka, stojącego na zboczu góry. Ubrany w oliwkowozielony mundur i czerwoną chustę zakrywającą dolną część twarzy, wymachiwał triumfalnie w powietrzu kałasznikowem. Chavez pozdrowiła go zaciśniętą pięścią, on zaś odpowiedział jej tym samym i zniknął wśród roślinności. Kierowca wysiadł z kabiny i zamienił kilka słów z Chavez. Po chwili wyciągnęła pistolet i wypaliła w powietrze. Odniosło to pożądany skutek - ludzie natychmiast się uspokoili. Gestem dłoni poleciła im wrócić na swoje miejsca w samochodzie. Nicole została przygnieciona do ściany kabiny kierowcy, ale uznała to za niewielki problem w porównaniu z tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby partyzanci nie zainterweniowali w odpowiednim momencie. Zupełnie jakby Bóg postanowił wreszcie się do niej uśmiechnąć. Ciężarówka raz jeszcze zbudziła się z dygotem do życia i Nicole ze złością zacisnęła pięści, jako że pikap niespiesznie ruszył z miejsca i potoczył się wolno w stronę niedalekiego zakrętu. Czy ta cholerna maszyna nie mogłaby jechać trochę szybciej? Była gotowa pobiec boso po tłuczonym szkle, jeżeli w ten sposób prędzej znajdzie się przy Michelle. Jak daleko było jeszcze do wioski? Niecierpliwość wzięła górę nad powściągliwością i w swej desperacji spróbowała zadać to pytanie Chavez, lecz jedyną odpowiedzią było zdziwione zmarszczenie czoła. - Wioska - powtórzyła Nicole, wskazując rozpaczliwie przed siebie. - Jak daleko? Ile kilometrów? - Kilometro? - powtórzyła Chavez, wyłapując jedyne znane jej słowo. - Aldea? Nicole wzruszyła bezradnie ramionami. - Michelle? Jak daleko? - Michelle? - zapytała Chavez, unosząc rękę tak, że pokazywała wzrost dziecka. Nicole pokiwała głową i ponownie wskazała kierunek, mając nadzieję, że jej towarzyszka zrozumie, o co chodzi. Chavez przyjrzała się drodze i szarpnęła Nicole za rękaw, by pokazać jej kępę drzew. Przez moment Nicole myślała, że wciąż rozmawiają o dwóch różnych rzeczach, lecz gdy ciężarówka pokonała kolejny zakręt, zobaczyła nagle, co starała się jej pokazać Chavez. Na zielonych zboczach wygasłego wulkanu rozciągało się osiedle, poprzednio osłonięte bujną roślinnością. - Michelle - obwieściła Chavez. Nicole uśmiechnęła się szeroko, a potem odrzuciła chustę i przeskoczyła przez burtę ciężarówki. Nieomalże straciła równowagę przy lądowaniu, ale szybko pozbierała się i popędziła ku wiosce. Chavez uśmiechnęła się do siebie na widok otaczających ją zdumionych twarzy, a potem podążyła za Nicole. Kiedy ją dogoniła, była już prawie u kresu sił i chociaż zdołała dotrzymać kroku przez następne kilkaset metrów, w końcu musiała skapitulować, dysząc ciężko z rękoma wspartymi na udach. Nicole przebiegła między drzewami. Gdy wypadła z zarośli, znalazła się na skraju wioski. Dopiero tam zatrzymała się, by nabrać tchu. Odgarniając włosy ze spoconej twarzy, rozejrzała się dookoła, usilnie starając się dostrzec Michelle pomiędzy wystraszonymi wieśniakami, którzy przyglądali się jej podejrzliwie. Nigdzie nie było dziewczynki. Nicole skrzywiła się, czując ostre kłucie w boku. W Chicago regularnie uprawiała jogging, ale tutaj tempo biegu dało jej w kość. Ignorując ból, pomaszerowała w stronę głównej drogi. Wioska była odrobinę większa od poprzedniej i dzięki ochronnemu cieniowi wulkanu nieskażone piękno okolicznych terenów cechowało się specyficzną niewinnością. Pomyślała, że było to odpowiednie miejsce dla Michelle. Nicole usłyszała za sobą szuranie. Obejrzała się i zobaczyła Chavez łapiącą powietrze szeroko otwartymi ustami. Chavez zakaszlała gwałtownie i pokręciła z rozpaczą głową, a potem dała Nicole znak, by poszła za nią. Skierowała się ku grupie siedzących na poboczu drogi kobiet. Zajęte były wyplataniem koszyków, które sprzedadzą przejeżdżającym kupcom, a ci z kolei uszczęśliwią nimi turystów na południu kraju. Chavez podeszła do kobiet i zaczęła rozmowę. Prędzej, popędzała ją w duchu Nicole. Musisz jedynie zapytać je, czy wiedzą, gdzie znaleźć Michelle. Jeżeli nie, poszukaj kogoś, kto wie... - Pani Kinnard? Głos wystraszył ją i przez moment pomyślała z trwogą, że żołnierze, albo, co gorsza, zbóje Dennisona, jechali za nimi do wioski. Ale za cholerę nie zamierzała poddawać się bez walki. Raczej zginie, niż pozwoli tym draniom zbliżyć się do Michelle. powoli, czujnie odwróciła się do tyłu. Stał przed nią mężczyzna po czterdziestce, lecz rzednące włosy dodawały mu lat. Szyję miał luźno obwiązaną czerwoną chustą i, choć wiedziała, że uważano ją powszechnie za nieodzowny element munduru FMLN, znalazła w tym niewielką pociechę. Każdy tajniak w pierwszym rzędzie zaopatrzyłby się w coś takiego. Miała nadzieję, że może Chavez zna tego człowieka, ale ona wciąż pogrążona była w rozmowie z kobietami. Nicole postanowiła, że pozwoli mu przejąć inicjatywę... - Pani Nicole Kinnard? - zapytał, wyraźnie wymawiając każde słowo z ciężkim salwadorskim akcentem. - Nazywam się Gustavo. Opiekuję się... pani córką. - Michelle? - rzuciła niecierpliwie Nicole. - Gdzie ona jest? Proszę, musi mnie pan do niej zaprowadzić. Chavez obróciła się na pięcie, zaniepokojona okrzykiem Nicole, natychmiast kładąc dłoń na rękojeści zatkniętego za pas pistoletu. Zaraz jednak opuściła rękę, podbiegła do mężczyzny i uściskała go serdecznie. Nicole przestąpiła nerwowo z nogi na nogę, patrząc jak śmieją się i rozmawiają. W końcu straciła cierpliwość, weszła między nich i odepchnęła Chavez na bok. - Możecie sobie wspominać do woli, kiedy tylko zaprowadzicie mnie do mojej córki. Gdzie ona jest? - Zaraz panią do niej zabiorę - odparł mężczyzna. Nicole z trudem skrywała podniecenie, idąc za Gustavem w kierunku domu przy bocznej alejce. Mężczyzna zastukał w umówiony sposób do drzwi, zazgrzytała ciężka zasuwa i drzwi otwarły się. Weszli do środka. Gustavo porozmawiał przez krótką chwilę z jakąś kobietą, a potem zaprowadził Nicole do drzwi w głębi korytarza. - Jest w środku - powiedział. Nicole przyglądała się zamkniętym drzwiom. Oto nadeszła chwila, o którą modliła się przez wszystkie dni, odkąd dowiedziała się o zaginięciu Michelle. Wreszcie miała odzyskać swoją dziewczynkę. Sięgnęła do klamki, szybko cofnęła dłoń i z kieszeni dżinsów wyciągnęła chusteczkę, by zetrzeć pot i brud z twarzy. Potem przygładziła dłońmi włosy i strzepnęła kurz z koszuli. Uśmiechnęła się głupio pod nosem, gdy uświadomiła sobie, że zachowuje się tak, jakby szła na randkę. Bo i tak było, na najważniejszą randkę w jej życiu. Musisz być silna ze względu na Michelle, powiedziała sobie. Czyli żadnych łez. Wzięła głęboki oddech, nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi. Michelle siedziała ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, przed przenośnym czarno-białym telewizorem. Zwrócona była plecami do drzwi, a oglądane przygody Toma i Jerry'ego tak ją pochłonęły, że nawet nie słyszała, że ktoś wszedł. Jak na razie wszystko w porządku, pomyślała Nicole. Żadnych łez. Wtedy Michelle rozchichotała się nagle, gdy Jerry wywinął kolejnego brutalnego psikusa nieszczęsnemu Tomowi. Łzy popłynęły strumieniami po policzkach Nicole, ale nawet nie starała się ich wytrzeć. Lecz gdy spróbowała przemówić, z jej gardła nie dobył się żaden dźwięk. Ponowiła próbę. - Michelle? - zaskrzypiała. Dziewczynka obejrzała się i przez chwilę wpatrywała się z niedowierzaniem w matkę. Potem jej twarz wykrzywił radosny uśmiech i zerwała się energicznie na nogi. Nicole przykucnęła, wyciągając ręce, a Michelle wbiegła wprost w jej kochające ramiona. Otuliła ją uściskiem niczym ochronnym płaszczem, przyciskając mocno do drżącego ze wzruszenia ciała. Nigdy już jej nie wypuści. Wtedy nic ani nikt nie będzie w stanie zrobić jej krzywdy... - Mamo, to boli. Cichy, stłumiony głosik wystraszył Nicole. Odsunęła się od córki jak rażona prądem. Delikatnie wzięła Michelle za ręce. - Przepraszam, kochanie, nie chciałam cię skrzywdzić. - Dlaczego płaczesz, mamo? Nicole uśmiechnęła się dzielnie przez łzy, przesuwając delikatnie dłonią po policzku Michelle. Nie mogła powiedzieć jej prawdy-Może kiedyś, gdy będzie starsza. Patrząc w jasnobłękitne oczy Michelle, widziała w nich jedynie dziecięcą niewinność. Nie zamierzała jej tego odbierać. Starła łzy z policzków, wyciągnęła ręce i ponownie uściskała córkę. - Po prostu cieszę się, że cię widzę, kochanie - odparła, wiedząc, jak mało wiarygodnie to zabrzmiało. Ale co innego miała powiedzieć, nie wciągając Michelle w brutalnie realny świat jej osobistego cierpienia? - Gdzie jest tato? Tego pytania obawiała się, odkąd dowiedziała się o śmierci Boba. Zdawała sobie sprawę, że w końcu będzie musiała powiedzieć jej prawdę, ale nie był to ani właściwy czas, ani właściwe miejsce po temu. Przetarła czubkami palców powieki, czując, jak ponownie wzbierają pod nimi łzy. Lecz nie były to łzy dla Boba. przeznaczone były dla Michelle. Z trudem zapanowała nad uczuciami, odsunęła się od Michelle i położyła jej dłonie na ramionach. - Tato musiał wyjechać, kochanie. To dlatego przyjechałam po ciebie, by zabrać cię do domu. - A kiedy wróci? - Nie wiem - odparła cicho Nicole. - Cieszę się, że przyjechałaś, mamo. Zawsze dobrze się bawimy, kiedy lecimy razem samolotem. - Wiem - odpowiedziała Nicole, odgarniając z twarzy Michelle niesforny kosmyk włosów. - Obiecuję ci, że doskonale się zabawimy, kiedy polecimy z powrotem do Chicago. - Kiedy tam pojedziemy? - zapytała podekscytowana Michelle. - Wkrótce - uspokoiła ją Nicole, a potem wyjęła swą brudną chustkę i przejechała nią po policzkach. Michelle zmarszczyła nos i pokręciła głową. - Masz brudną twarz, mamo. Wyglądasz jak ta stara pani, która ciągle kręci się z tyłu restauracji. Ona chyba nigdy nie myje twarzy. Nicole zaśmiała się pod nosem. - Ojej, dzięki, Michelle. Ona musi mieć co najmniej osiemdziesiątkę. A ty myślisz, że wyglądam jak ona? - Wyglądasz dokładnie jak ona, mamo - odparła Michelle, hichocząc sama do siebie z zadowoleniem. - W takim razie lepiej pójdę się umyć. Michelle złapała matkę za ręce, zanim zdążyła się podnieść. - Najpierw nosek, mamo. Przed paroma tygodniami Michelle ujrzała na dziecięcym kanale telewizyjnym parę całującą się po eskimosku i od tej pory wymagała "noska" od Nicole przynajmniej raz dziennie. Ale chciała robić to tylko z matką. Nicole przypomniała sobie, jak Carole, jej wspólniczka z restauracji, chciała dać Michelle eskimoskiego buziaka i spotkała się ze zdecydowaną odmową. Michelle lubiła Carole bardziej od wszystkich innych przyjaciółek matki. Ten czuły gest zarezerwowany był wyłącznie dla Nicole. Nieźle sobie to wymyśliła, stwierdziła w duchu wykonując rytuał potarcia nosem o nos. Dlaczego nie pocałować jej w normalny sposób jak inne matki? Widziała jednak, że Michelle jest do niej tak bardzo podobna, iż często czuła się tak, jakby spoglądała w lustro i widziała swoje odbicie z lat młodości. Było to niesamowite, a zarazem dodawało jej otuchy. To dlatego akceptowała eskimoskie pocałunki i inne niekonwencjonalne cechy osobowości, jakie Michelle po niej odziedziczyła. Dzięki temu były sobie coraz bliższe z każdym mijającym dniem... Michelle zarzuciła Nicole ręce na szyję. - Kocham cię, mamo. - I ja cię kocham, maleńka - odpowiedziała Nicole, ściskając ją mocno. - Bardziej niż możesz sobie wyobrazić. - Niechętnie uwolniła się z uścisku Michelle i wstała z podłogi. - Nie wiesz czasami, gdzie jest łazienka? - Musisz nabrać wody ze zbiornika na podwórzu. Tu jest tak samo jak w domu wujka Gustava. - Wujka Gustava? - zdziwiła się Nicole. Michelle wskazała na drzwi. Nicole obejrzała się przez ramię i ujrzała w progu mężczyznę, który ją tu przyprowadził. Uśmiechnął się do niej przyjaźnie. - Uważałem za stosowne, by Michelle czuła się jak w domu podczas pobytu u mojej rodziny. Dlatego poprosiłem ją, by nazywała mnie wujkiem. Mam nadzieję, że nie czuje się pani urażona. - Nie, wcale nie - odparła Nicole, wzruszając szybko ramionami. - Chyba po prostu nie zastanawiałam się nad tym, jak ona się do pana zwraca. - Słyszałem, że chce się pani umyć - powiedział Gustavo, przerywając ciszę. -Większość wiosek w Chalate, Chalatenango, nie ma bieżącej wody. Trzeba ją nabierać każdego ranka ze studni albo z rzeki. W zbiorniku na tyłach domu jest dosyć wody. To jedyny artykuł, którego w Chalate jest pod dostatkiem. W taką pogodę większość z nas woli zimną wodę, ale jeżeli sobie pani tego życzy, mogę kazać ją podgrzać. - Zimna mi odpowiada - odparła Nicole i spojrzała na Michelle. - Chcesz pójść ze mną, kochanie? - Czy mogę zostać i pooglądać bajki? - zapytała Michelle, wskazując na telewizor. - Oczywiście, że możesz - zgodziła się Nicole, całując dziewczynkę w czoło. Formalnie Michelle unikała obcych, zwłaszcza mężczyzn, ale widać było, że kilkudniowy pobyt u "wujka Gustava" i jego rodziny nie wpłynął negatywnie na jej psychikę. Nicole wiedziała, że Bob na pewno odpowiednio Michelle przygotował, dokładnie wszystko jej tłumacząc. A jeżeli powiedział jej, że to jego przyjaciele, niewątpliwie mu uwierzyła. Zawsze ufała Bobowi i Nicole wiedziała, że Michelle przeszłaby przez ogień, gdyby zapewnił ją, że nic się jej nie stanie. To z kolei przypomniało jej ufność, jaką darzyła w dzieciństwie swego ojca. Jaka matka, taka córka... Chavez zaczekała, dopóki Nicole nie wyszła na podwórze, i dopiero wtedy wkroczyła do pokoju. Michelle zerknęła na nią szybko i na powrót zajęła się telewizorem. - Zapytaj ją o taśmę - poleciła Chavez. - Uważam, że powinniśmy zaczekać na powrót jej matki. - Wypełniliśmy naszą część umowy. Chcę taśmę. Poproś o nią. - Wciąż uważam... - Zrób to! - warknęła Chavez. Gustavo przysiadł na skraju krzesła obok telewizora. - Michelle, czy twój tato dał ci jakąś taśmę wideo, zanim do mnie przyjechałaś? Michelle nie odpowiedziała. - Myślę, że tak. Czy możesz mi ją oddać? - Nie - padła szybka odpowiedź. - Dlaczego nie? Michelle zmięła w palcach rąbek swej koszulki. - Tato powiedział, żebym ją przechowała dla niego. Prosił, żebym nikomu jej nie oddawała. - Mnie możesz ją oddać, jestem przyjacielem twojego taty - powiedział Gustavo z przyjaznym uśmiechem, ale kiedy chciał położyć dłoń na jej ramieniu, odsunęła się od niego. - Nie dam ci jej - oznajmiła zdecydowanie. - Dam ją tylko mojemu tacie. Chavez zażądała od Gustava, by streścił jej przebieg rozmowy, ' zaklęła ze złością, gdy zrozumiała, że Michelle nie chce oddać taśmy. - Poproś ją jeszcze raz. - To nic nie da - odparł Gustavo. - Poczekaj na jej matkę, będzie umiała przekonać małą. - Natychmiast chcę tę taśmę! - wrzasnęła Chavez. Michelle spojrzała nerwowo na Chavez, podniosła się i ruszyła do drzwi, uznając, że przy mamie będzie bezpieczniejsza. Chavez brutalnie złapała ją w progu za ramię i obróciła w stronę Gustava. - Teraz pytaj! - Proszę, Michelle, oddaj mi taśmę - zaczął Gustavo błagalnym tonem. - Nie - prychnęła Michelle, szamocząc się w stalowym uścisku Chavez. - Puść mnie! - zawołała przerażona. Chavez usłyszała szybkie kroki, ale zanim zdążyła odwrócić się do drzwi, Nicole złapała ją od tyłu, okręciła i walnęła nią o ścianę. Palec Nicole skierowany ku twarzy Chavez dygotał z wściekłości. Jej głos był cichy i przesycony groźbą: - Tylko dotknij mojej dziewczynki, a wyrwę ci serce z piersi gołymi rękami. - Złapała Chavez za kieszenie kuloodpornej kamizelki i trzasnęła nią boleśnie o ścianę. - Czy wyrażam się dostatecznie jasno, compita? Chociaż Chavez nie zrozumiała ani jednego słowa, ostry ton głosu Nicole i wściekłe spojrzenie pozwoliły jej obyć się bez tłumacza. Nicole odepchnęła Chavez, przyklękła i przytuliła do siebie szlochającą Michelle. Delikatnie pogładziła ją po włosach, pocieszając dopóty, dopóki nie przestała płakać. Michelle odsunęła się od matki i wytarła łzy z oczu. - Obiecałam tacie, że przechowam tę taśmę do jego powrotu. Tato mówił, że nikomu mam jej nie oddawać. Powiedział, że będzie na mnie bardzo zły, jeżeli go nie posłucham. Nie chcę, żeby tato się na mnie złościł. Nicole ponownie poczuła wzbierającą wściekłość, tym razem na Kinnarda. Gruboskórny, nieczuły skurwiel, pomyślała z goryczą. Bardziej zależało mu na jakimś żałosnym materiale, który wyrobiłby mu wątpliwe poważanie wśród kolegów po fachu, niż na kochającej go dziewczynce. - Jesteś na mnie zła, mamo? - zapytała zaniepokojona Michelle, zauważywszy gniew malujący się na twarzy matki. - Oczywiście, że nie, kochanie - pośpiesznie zapewniła ją Nicole. - Przepraszam, jeżeli Anna wystraszyła Michelle - odezwał się z tyłu Gustavo. - Nie chciała jej skrzywdzić. - Ciekawe, czemu trudno mi w to uwierzyć? - odcięła się kwaśnym tonem Nicole. - Po prostu oddaj nam taśmę - powiedział Gustavo napiętym głosem. - Dziwię się, że jeszcze nie zmusiliście Michelle do jej wydania - warknęła Nicole. - Nie wiedziałem o istnieniu tej taśmy, dopóki Anna nie powiedziała mi o niej parę minut temu - odparł Gustavo. - A nawet gdybym o niej wiedział, nie wywierałbym żadnego nacisku na Michelle, by ją zdobyć. To nie w naszym stylu. Zawarliśmy układ z Kinnardem i za punkt honoru stawiamy sobie wywiązywanie się z zawartych zobowiązań. Dotrzymaliśmy słowa, zwracając pani córkę. Oczekujemy teraz, że postąpi pani podobnie. Nicole usiadła na najbliższym krześle, biorąc Michelle za rękę. - Kochanie, gdzie trzymasz taśmę od taty? - Obiecałam tacie, że nikomu jej nie oddam - odparła Michelle. - Nawet mnie? - zapytała Nicole. Michelle spuściła głowę. - Chyba... - zamilkła, wzruszając niepewnie ramionami. - Chyba? - Nicole uśmiechnęła się ze zdziwieniem. - Posłuchaj, kochanie, tato obiecał po powrocie oddać tę taśmę temu panu, wujkowi Gustavo. Ale tato nie zdążył tu wrócić. Dlatego ja przyjechałam. Polecimy razem do Chicago, ale najpierw musimy oddać temu panu taśmę, obiecaną mu przez tatę. Rozumiesz mnie, Michelle? - Tato nie będzie się na mnie złościć? - zapytała niespokojnie Michelle. - Masz na to moje słowo - odparła Nicole. - Słowo? - Słowo honoru -poprawiła się Nicole, przesuwając palcem po swoim gardle - Michelle i ten makabryczny zwyczaj przejęła z jakiegoś kiczowatego programu telewizyjnego. Nagle uśmiechnęła się szeroko do córki. - Wiesz co? Zamienimy się. Ty dasz mi taśmę, a ode mnie dostaniesz coś, co bardzo chcesz mieć. - Co to będzie, mamo? - zainteresowała się Michelle. - Co to będzie? Nicole spojrzała na Gustava. - Moja torba jest w ciężarówce? - Anna przyniosła ją do domu. Leży w korytarzu. Nicole poszła po torbę, a gdy wróciła, zaprowadziła Michelle za rękę do innego pokoju. Pod oknem stała torba podróżna i różowa walizeczka. Torba była tego samego koloru co należąca do jej matki, tylko mniejsza. Różowa walizeczka, cokolwiek Podniszczona i wytarta latami intensywnej eksploatacji, była urodzinowym prezentem od rodziców Boba Kinnarda. zdjęła z szyi kluczyk od walizki i otworzyła ją. W środku kaseta VHS-C, pasująca do Camcordera, kupionego przez Kinnarda wkrótce po ich ślubie. Michelle podała taśmę matce i jej wargi wykrzywił filuterny uśmieszek, gdy powędrowała spojrzeniem w stronę większej z dwóch stojących na łóżku toreb. Nicole teatralnym gestem wyciągnęła ze swego bagażu Kermita. Michelle wrzasnęła z radości i mocno przycisnęła zabawkę do piersi. - Dziwiłam się, że go zostawiłaś - powiedziała Nicole. - Myślałam, że go spakowałam - odparła Michelle, z nieskrywanym uczuciem chowając nos w miękkie futro zabawki. - Dziękuję, że go przywiozłaś, mamo. Nicole uśmiechnęła się i wyszła za Michelle na korytarz. Miała właśnie wejść z nią do salonu, gdy dostrzegła Gustava i Chavez, rozmawiających w podnieceniu na ulicy z jakimś chłopakiem. Miał na sobie oliwkowozielony mundur i czerwoną chustę wokół szyi. Chavez krzyknęła coś ze złością w głosie i machnęła ręką w kierunku lasu. Gustavo próbował ją ułagodzić, lecz odtrąciła jego dłoń. Nicole poleciła Michelle pójść do salonu, po czym podeszła do drzwi. Chłopak ujrzał ją i natychmiast zamilkł. Gustavo podążył wzrokiem za jego podejrzliwym spojrzeniem i pośpiesznie podbiegł do Nicole. - Co się dzieje? - zaniepokoiła się. - Coś złego wydarzyło się w mojej wiosce. - To ta strzelanina? - zapytała Nicole. - Słyszała ją pani? - Trudno było jej nie usłyszeć - odpowiedziała Nicole. - Co się stało? - Na razie wiemy tylko tyle, ile udało się nam przechwycić z rozmów radiowych. Nadzorujemy łączność wojskową w całym Chalatenango. Wygląda na to, że grupa ludzi Dennisona po przybyciu do wioski wpadła w zasadzkę. Wiemy, że podczas walki, jaka się wywiązała, pojmany został Guillermo Ruiz. Obecnie jest w drodze do San Salvador. - A Rick? - zapytała z niepokojem w głosie Nicole. - Mówią coś o nim? - Ten Amerykanin, Marlette? - Tak - odparła Nicole. - Nic mu się nie stało? - W raportach o nim nie wspominano, więc zakładamy, że nie wpadł im w ręce. Ale może znajdować się wśród zabitych- Nie znamy dokładnej liczby ofiar, lecz zginęło kilku mieszkańców. To było nieuniknione. Młodzi ludzie walczą w górach. Zabrali ze sobą nowoczesną broń. We wsi było tylko parę starych karabinów. Niewiele mogły zdziałać przeciw ludziom Dennisona uzbrojonym w karabiny maszynowe. - O Boże, tam jest pańska żona! - przeraziła się Nicole. - I mój chłopiec, Juan. - Gustavo zapatrzył się na drzewa porastające skraj wioski. - Bardzo się o nich martwię. Juan ma zaledwie dziesięć lat, ale jest bardzo uparty. Zupełnie jak jego ojciec. - Na pewno nic im się nie stało - powiedziała Nicole, natychmiast wyczuwając, jak fałszywie zabrzmiały jej słowa. Po prostu zamknij się, Nicole, skarciła się w duchu. - Muszę wrócić do wioski i przekonać się, czy moja rodzina jest bezpieczna, ale Anna tego nie pojmuje. - Gustavo uśmiechnął się ze smutkiem, spoglądając na Chavez, pogrążoną w zażartej dyskusji z chłopakiem. - Zawsze uważa, że sprawy organizacji są najważniejsze. Łatwo jej to mówić, sama nie ma rodziny. Chce, żebym pojechał z nią i jeszcze kilkoma towarzyszami do San Salvador i spróbował uwolnić Guillerma. Nie zrobię tego. Najpierw muszę sprawdzić, co naprawdę wydarzyło się w wiosce. - Czy wojsko nie aresztuje pana, jeżeli pan tam teraz wróci? - Muszę zaryzykować. Na pewno mnie pani rozumie. Sama poważyła się pani na bardzo wiele, by przyjechać tu po swoją córkę. - Zgadza się, rozumiem - odparła Nicole. - Kiedy chce pan wyruszyć? - Niedługo. Czekam tylko na samochód. Kiedy dojadę na miejsce, zapytam o Marlette'a. Ale jestem przekonany, że nic mu nie grozi. W chwili obecnej jego nazwisko znajduje się na pierwszym miejscu wśród poszukiwanych ludzi w Salwadorze. Gdyby był między zabitymi, na pewno powiedziano by to przez radio. Armia z niezwykłą przyjemnością chełpi się swymi sukcesami. Zapewne dlatego, że odnosi ich tak niewiele. - Powodzenia - powiedziała, podając mu rękę. - Wzajemnie - odparł, mocno ściskając jej dłoń. - Wiem, że nigdy nie zdołam odwdzięczyć się panu i pańskiej żonie za to, co zrobiliście dla Michelle przez te ostatnie parę dni, ale może pan być pewien, że nigdy tego nie zapomnę. Dziękuję. - Michelle nie była z nami długo, ale na zawsze zajmować będzie specjalne miejsce w naszych sercach. Jest niezwykle... dzielna, jeżeli to odpowiednie słowo. - Owszem, jest dzielna - uśmiechnęła się w odpowiedzi Nicole. Słysząc zbliżający się samochód, Gustavo obejrzał się za siebie. Był to ten sam poobijany pikap, który przywiózł Nicole do wioski - To mój pojazd - stwierdził i pokiwał do kierowcy. Chavez zatrzymała go, gdy tylko ruszył w stronę ciężarówki Chociaż Nicole nie rozumiała ani słowa z ich rozmowy, po złości jaka zapłonęła nagle w oczach Gustava, zgadła, że chodziło o sprawę lojalności. Gustavo usiadł obok kierowcy, zatrzaskując za sobą drzwi, a Chavez odstąpiła na bok, gdy samochód ruszył sprzed domu. Patrzyła za nim, dopóki nie zniknął za zakrętem. Kiedy się odwróciła, napotkała nieruchome spojrzenie Nicole. - Zawsze istnieć będą rzeczy ważniejsze od sprawy, nieważne jak bardzo będziesz w nią wierzyć - odezwała się Nicole, choć wiedziała, że Chavez i tak jej nie zrozumie. - Mam nadzieję, dla twojego własnego dobra, że kiedyś to pojmiesz. Przez moment Nicole wydawało się, że w oczach Chavez widzi iskierkę zrozumienia, zupełnie jakby mimo bariery językowej dotarło do niej znaczenie wypowiedzianych przez Nicole słów. Nie, to niemożliwe. Musiała się mylić. A może nie? Wtedy iskierka zgasła i Chavez odeszła. Nicole odprowadziła ją wzrokiem, wzruszyła ramionami i wróciła do domu. Kiedy Ruiz się ocknął, leżał na pofalowanej metalowej podłodze w land roverze. Nie miał pojęcia, jak się tam znalazł. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, było uderzenie w tył głowy, kiedy próbował powstrzymać jednego z ludzi Dennisona przed zastrzeleniem chłopaka Gustava w wiosce. Potem była już tylko ciemność. Co się stało z chłopcem? Z wieśniakami? Z Marlette'em? Tyle pytań bez odpowiedzi. Land rover podskoczył na wyboju i Ruiz jęknął z bólu, uderzywszy obolałą głową o podłogę, lecz kiedy spróbował usiąść, przekonał się, że przywiązano mu nogi do jednej z metalowych podpórek, ręce zaś skuto z przodu kajdankami. - Chyba ktoś się obudził - odezwał się nad nim szyderczy głos. Ruiz skrzywił się, gdy czubek buta przejechał mu po nagich żebrach. Przewrócił się na plecy. Tylna część pojazdu była przykryta płótnem, ale nie zasznurowana płachta powiewała na wietrze i ze swego miejsca Ruiz widział ciągnący się w tyle bezmiar gór. W dalszym ciągu znajdowali się w Chalate; tylko ta część kraju chwalić się mogła widokami zapierającymi dech w piersiach. - Twoi compańeros już cię nie uratują - zarechotał ten sam głos i kolejny kopniak trafił go w żebra. - Jayson powiedział, że ma na nim nie być żadnych śladów! - warknął ostro inny głos. - Zostaw go w spokoju. Ruiz spojrzał na siedzących po bokach dwóch strażników, czuwali na drewnianych ławeczkach, które, jak wiedział z uprzedniego doświadczenia, nie należały do miękkich ani wygodnych, uzbrojeni w karabiny G-3, które trzymali na kolanach. Ten, który go kopnął - krępy, nie ogolony typ z długimi, brudnymi włosami - odpowiedział mu ponurym spojrzeniem. Jego towarzysz, również nie ogolony, lecz młodszy, spoglądał na swe wytarte buty, podskakując w nierównym rytmie wraz z land roverem, przeciskającym się przez krętą górską przełęcz. - Masz papierosa? - odezwał się Ruiz, nie kierując pytania do kogoś w szczególności. Spróbował usiąść i oprzeć się plecami o tył fotela kierowcy. Stalowe pręty wpiły mu się w kręgosłup, ale i tak było to wygodniejsze od leżenia na podłodze w zasięgu okutego metalem buta. - Nie palę - odparł młodszy strażnik, nie podnosząc głowy. Jego towarzysz wyjął z kieszeni przepoconej kurtki paczkę papierosów. Wsunął jednego między wargi i zapalił. Potem, nie odrywając chłodnego spojrzenia od Ruiza, schował papierosy i z rozmysłem dmuchnął dymem w kierunku Ruiza. Zachichotał szyderczo do siebie i splunął na podłogę przy stopach Ruiza. - Widzę, że niewiele potrzeba, żeby cię rozbawić - stwierdził Ruiz, wytrzymując lodowate spojrzenie mężczyzny. - To chyba rodzinne. Twojej żonie pewnie też niewiele potrzeba, jeżeli pozwala ci się dupczyć. Młodszy strażnik chwycił towarzysza za ramię, gdy ten zerwał się, by skoczyć na Ruiza. - Daj spokój - warknął, mitygując szamoczącego się w jego uchwycie kolegę. Kierowca roześmiał się serdecznie, spoglądając na krępego strażnika w lusterku. - Hej, Rodriguez, jeżeli nie potrafisz zaspokoić swojej żony, powiedz jej, żeby wpadła do mnie, kiedy tylko jej będzie pasowało. Nie rozczaruje się. - Stul ryja i prowadź - burknął Rodriguez, strącając rękę towarzysza i opadając z powrotem na ławkę. Zmierzył Ruiza morderczym wzrokiem, oparłszy się plecami o metalowy słupek. - Jeszcze raz otworzysz gębę, a dowiesz się, jak smakuje mój but. - A co by powiedział na to Jayson? - podpuścił go Ruiz. - Pierdolić Jaysona - padła pogardliwa odpowiedź. - A Dennison? Rodriguez poruszył się niepewnie na ławce, ale nie odpowiedział. Po raz kolejny Ruiz zdumiał się tym, jak bardzo ludzie Dennisona obawiali się swego pracodawcy. Mężczyźni dwukrotnie silniejsi od niego dygotali ze strachu na sam dźwięk jego imienia. Ale też słyszał plotki, bo faktycznie były to tylko pogłoski, że w ciągu ostatnich paru lat kilku niesubordynowanych pracowników po prostu zniknęło bez śladu. Nieważne, czy była to prawda, czy też nie, najwyraźniej odniosło to zamierzony efekt. Dennison władał swym imperium za pomocą strachu, a jednak mówiono, że tysiące chętnych oczekują na wolne miejsce w jego firmie. Większość z nich to byli żołnierze. Na pewno wpływał na to prestiż wiążący się z pracą dla Dennisona. Drugim bodźcem były pieniądze. Dennison miał reputację szczodrego pracodawcy, lecz w zamian oczekiwał absolutnej lojalności, stuprocentowego zaangażowania i graniczącego z uwielbieniem szacunku. I według słów świadków, mógł na to liczyć. Kierowca rzucił przez ramię paczkę papierosów, mierząc tak, by upadła blisko Ruiza. - Widzę, że niewiele potrzeba, żeby cię rozbawić - powtórzył, wciąż chichocząc cicho. - To dobre, Ruiz, to naprawdę dobre. Weź sobie papierosa. Zasłużyłeś na niego. Ruiz z trudem podniósł paczkę z podłogi. Udało mu się wysunąć jednego z nich na tyle, że mógł złapać go wargami. - Potrzebuję ognia - oznajmił, upuszczając paczkę na podłogę. - Daj mu ognia - polecił młodszy strażnik. Rodriguez zaklął pod nosem, ale wyciągnął z kieszeni zapalniczkę i niechętnie przypalił Ruizowi papierosa. Ten zaciągnął się namiętnie, a potem wyciągnął szyję, by wyjrzeć na zewnątrz. Chociaż wąska droga wiła się i skręcała bezustannie, uznał, że z tyłu jadą jeszcze trzy lub cztery samochody. Dwa z nich nie były zakryte, z tyłu stali strzelcy o spoconych twarzach i oczach skrytych pod okularami, obsługujący wielozadaniowe karabiny maszynowe ustawione tuż za plecami kierowców. Ich lufy połyskiwały w słońcu, niezmordowanie omiatając górskie zbocza w poszukiwaniu zasadzki. Kiedy land rover brał kolejny zakręt, Ruiz odniósł wrażenie, że kolumnę zamyka transporter opancerzony. Nie był jednak tego pewny, gdyż ogon konwoju natychmiast zniknął mu z oczu. Opadł ciężko w tył, opierając się o metalowe pręty, a potem zaciągnął się głęboko papierosem, rozważając swe obecne położenie. Czyżby Rada Wojskowa zamierzała wrobić go w zabójstwo prezydenta? Kategoryczny rozkaz Jaysona, by nie pozostawiać na jego ciele żadnych śladów, niewątpliwie na to wskazywał. Rozkaz ten na pewno pochodził od samego Dennisona. Ale wieść o jego "cudownym zmartwychwstaniu" rozniosła się już przez Chalatenango i jutro trafi na pierwsze strony gazet. To oznaczało, że Rada Wojskowa zmuszona będzie do ponownego przemyślenia swej strategii. Tym razem jego pojmanie musi zostać podane do publicznej wiadomości, to zaś mogło działać wyłącznie na jego korzyść. A jednak im dłużej się nad tym zastanawiał, tym większa niepewność wkradała się w jego myśli. Był dla Rady Wojskowej zbyt cenną zdobyczą, i nie sądził, by spiskowcy gotowi byli szybko wypuścić go z rąk. O ile w ogóle zamierzali przekazać go w San Salvador właściwym władzom. A jeżeli opracowali już plan awaryjny w razie zaistnienia podobnej sytuacji? Na miejscu Vaquera bez wątpienia by się o to zatroszczył. A jeśli Dennison ogłosi, że konwój wpadł w zasadzkę partyzantów w drodze do San Salvador i więzień uciekł? To nie było takie głupie. Tym sposobem mogli go przetrzymywać bez zawiadamiania władz. I nie miałby żadnej szansy ucieczki. Żadnego Marlette'a, który mógłby mu pomóc. W tej właśnie chwili pojął, że czeka go śmierć. Lecz nie bał się jej. Być może nawet na nią zasługiwał za oszukiwanie tak wielu ludzi przez tak długi czas. Jego los spoczywał teraz w jego rękach. I zamierzał z tego w pełni skorzystać... Strzepnął popiół z papierosa i ponownie popatrzył w otwór z tyłu samochodu. Wówczas ujrzał z jednej strony drogi rozciągające się przepastne urwisko. Ile zniszczonych wojskowych Pojazdów pokrywało się rdzą na dnie wąwozów, stanowiących charakterystyczną cechę dzikiego krajobrazu Chalatenango? Wtedy w jego głowie zaczął formować się plan. Ryzyko było duże, ale czy miał jakieś inne wyjście? Zaciągnął się papierosem i zwrócił się do młodszego strażnika. - Jak duży jest ten konwój? - Wystarczająco duży - padła szorstka odpowiedź. - Wystarczająco duży na co? - zapytał Ruiz. - Kazano ci się zamknąć! - warknął Rodriguez, wysuwając ostrzegawczo palec. - Wystarczająco duży, by odeprzeć każdy atak, jaki mogliby przygotować twoi towarzysze - wtrącił kierowca, uśmiechając się pod nosem. - Gdzie jest Dennison? Nie widzę za nami jego mercedesa. - Jedzie z przodu z Jaysonem - odparł kierowca. - Dalej, powiedz mu od razu wszystko - zachęcił kierowcę Rodriguez. Kierowca wyrzucił niedopałek przez okno. - A co to szkodzi? I tak na nic to mu się nie przyda. - Chyba że przekażę to drogą telepatyczną moim towarzyszom w górach - dorzucił żartobliwym tonem Ruiz. Kierowca odruchowo zerknął na złowieszczą, czarną ścianę, ograniczającą z jednej strony pobocze drogi. - Jesteśmy tu jak na patelni - syknął. - Wystarczy, że spuszczą z grani parę głazów, by wywołać lawinę. Nie mielibyśmy żadnej szansy przeżycia. Ruiz ucieszył się z ich niepokoju, lecz wiedział, że nie będzie żadnej zasadzki. Nie podczas dnia i nie przeciw potężnie uzbrojonemu konwojowi złożonemu z co najmniej dziesięciu pojazdów. Dennison nie zasypiał gruszek w popiele i zapewnił sobie wsparcie jeszcze kilku uzbrojonych samochodów podczas przejazdu potencjalnie zdradzieckimi górzystymi drogami Chalate. Ruiz dostrzegł, że jeden z jadących za nimi land roverów także ma zasłonięty tył, i zakładał, że parę innych samochodów również. Żaden z compańeros obserwujących konwój nie byłby w stanie ustalić, w którym z nich go wiozą. Choć Dennison wiedział, że w zasadzie nie musiał się obawiać ataku na konwój, nie zamierzał popełnić niepotrzebnego błędu. A jednak Dennison przeoczył pewien ważny czynnik. Możliwość samobójczego ataku w obrębie konwoju. Gdyby Dennison wziął to pod uwagę, Ruiz nadal leżałby nieprzytomny na podłodze, a nie rozmyślał nad zadaniem sobie śmierci. Było to niesamowite, makabryczne uczucie, lecz łagodziła je świadomość, że Dennison będzie musiał się tęgo tłumaczyć przed Radą Wojskową. Szkoda tylko, że on, Ruiz, nie zobaczy już, jak Dennison wije się, by uniknąć kary. Ale przedtem konieczne jest, aby jego plan się powiódł... - Muszę się odlać - oznajmił. - Nie ma mowy - odparł Rodriguez, ćmiąc papierosa. - W takim razie zrobię to na podłogę - skwitował Ruiz, wzruszając ramionami. - Dla mnie to wszystko jedno. - Tylko spróbuj, a zobaczysz, gdzie wyląduje mój but - ostrzegł z niesmakiem Rodriguez. - Pamiętaj, że jeden siniak wystarczy, by Dennison usmażył twoje jaja na wolnym ogniu - odciął się Ruiz. Rodriguez wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby, ale nic nie powiedział. - Konwój nie zatrzyma się tylko dlatego, że zachciało ci się lać - zawołał przez ramię kierowca. - Znam przepisy. Podczas jazdy przez terytorium znajdujące się w rękach partyzantów wieziecie pod drugim siedzeniem plastikowy pojemnik, ponieważ sracie w majty na samą myśl o postoju i ulżeniu sobie w krzakach. - Ruiz dostrzegł zdziwione spojrzenia strażników. - Miałem już kiedyś przyjemność podróżować czymś takim. Stąd wiem o tym pojemniku. Więc jak, dostanę go, czy mam szczać na podłogę? - Daj mu tę pieprzoną butelkę - warknął Rodriguez do kierowcy i odwrócił się do Ruiza. - Jeden niepotrzebny ruch... - Pewnie, ze skutymi rękoma i nogami - przerwał mu złośliwie Ruiz. - Nie jestem Harrym Houdinim. Rodriguez zmarszczył czoło; to nazwisko nic dla niego nie znaczyło. Odwrócił trzymany karabin, kierując kolbę w stronę Ruiza. Jego kolega pochylił się i odebrał od kierowcy pusty pojemnik. Postawił go ostrożnie na ławce, odkręcił korek i usiadł, ściskając kolbę karabinu sztywnymi palcami. - Mogę wstać? - zapytał Ruiz wiedząc, że jest to nieodzownym elementem jego planu. Rodriguez zasłonił otwór w plandece i skinął głową. Ruiz podniósł się z trudem. Musiał się pochylić i przygiąć nogi, by nie stuknąć głową o płócienny dach. Stał teraz bezpośrednio za kierowcą. Teraz. Nadeszła jego chwila. Pochylił się nad pojemnikiem, zerkając na kierownicę. Był pewien, że pochwyci ją z tego miejsca. Lecz najpierw musiał odwrócić uwagę kierowcy. I doskonale wiedział, jak to zrobić. Wyjął z ust papierosa i, ściskając go mocno między palcami, przycisnął rozżarzony czubek do szyi kierowcy. Mężczyzna zawył z bólu i odruchowo Podniósł dłoń, by osłonić kark, trzymając kierownicę tylko jedną ręką. Wtedy Ruiz zdzielił go soczyście łokciem za uchem, tak że przesunął się na bok, na chwilę zupełnie puszczając kierownicę. Ruiz nie potrzebował więcej czasu; rzucił się ponad oparciem i gwałtownie wykręcił, kierując land rovera na kruchą drewnianą barierkę, oddzielającą drogę od przepaści. Kolba karabinu wylądowała z impetem na jego plecach, potem czyjeś ramię ścisnęło mu krtań, lecz uparcie trzymał się kierownicy. Kierowca ogłuszony po ciosie w skroń, rozpaczliwie macał stopą w poszukiwaniu hamulca, gdy samochód przełamał barierkę i runął do wąwozu. Kierowca mercedesa nacisnął hamulec, gdy tylko ujrzał w lusterku szaleńczy manewr land rovera. Dennison i Jayson z przerażeniem przyglądali się, jak samochód rozbija barierkę i znika im z oczu. Dennison otworzył tylne drzwi, wyskoczył i podbiegł do złamanej barierki. Stając niebezpiecznie blisko krawędzi, spojrzał w głąb wąwozu. W dole, ponad pięćset metrów niżej, wąska rzeczka wiła się przez malowniczy parów. Wstęga gęstego dymu i pyłu unosiła się spiralą nad poskręcanymi szczątkami land rovera, spoczywającego na dachu niedaleko od wody. - Patron, tu jest niebezpiecznie - odezwał się ktoś za jego plecami. - W tych górach roi się od terrorystów. Musi pan wrócić do samochodu. Dennison powoli obrócił głowę i spojrzał na mówiącego - dawnego oficera Gwardii Narodowej, a teraz jednego ze swych najbardziej zaufanych adiutantów - lecz nie rozpoznał go. - On wiedział - powiedział Dennison cichym, bezbarwnym tonem, nieświadomie rozmyślając na głos. - Ten skurwiel wiedział skądś, że nie wyjdzie z tego żywy. Dlatego to zrobił. - Patron? - zapytał mężczyzna, nie rozumiejąc ani słowa, lecz kiedy nie otrzymał odpowiedzi, wyciągnął rękę i ostrożnie dotknął ramienia Dennisona. Ten kontakt wystarczył, by wyrwać Dennisona z oszołomienia. - Weźmiesz paru ludzi i zejdziesz na dół. Upewnisz się, że Ruiz nie żyje. - Nikt nie mógł tego przeżyć - odparł mężczyzna. - Nie możemy ryzykować. Ruiz raz już wymknął się śmierci. Znajdź go, żywego czy umarłego, i przywieź do mojego domu w San Benito. Ten incydent musi zostać objęty absolutną tajemnicą, dopóki nie zostaną powiadomione odpowiednie władze. Wszyscy ludzie muszą złożyć przysięgę milczenia. A jeżeli któryś nie posłucha tego rozkazu, osobiście utnę mu język i nakarmię nim moje psy. Wyrażam się dostatecznie jasno? - Si, patron. - Mężczyzna przełknął ślinę ze zdenerwowaniem, zbierając się na odwagę, by zakwestionować rozkazy Dennisona. - Patron, to bandycka okolica - wyjąkał. - Jeżeli zejdziemy na dół, wystawimy się pod lufy ich snajperów. - W takim razie weź ze sobą dodatkowych ludzi - odparł pogardliwym tonem Dennison. - Na firmowym lotnisku w San Salvador czekają trzy helikoptery. Użyj ich jako dodatkowej osłony. Po to tam są. Ciała pozostałych mnie nie obchodzą, znajdźcie Ruiza, bo ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebujemy, jest martwy męczennik. A dokładnie to nas czeka, jeżeli ci terroryści odnajdą ciało, zanim władze postanowią, co począć z tym kłopotem. - Zaraz się tym zajmę, patron. - I pamiętaj, ty dowodzisz tą operacją. To oznacza, że masz do swojej dyspozycji wszystkie zasoby firmy. I jeżeli komuś się to nie spodoba, powiedz mu, żeby zadzwonił do mnie. - Gracias, patron. Dennison złapał mężczyznę za ramię, gdy ten odwracał się, by odejść. - Zawiedź mnie, a moje psy nakarmione zostaną nie tylko twoim językiem. Nagle działko, kaliber 20 mm, na jednym z land roverów rozpoczęło ogień. Dennison zignorował nalegania mężczyzny, by powrócił do mercedesa, i spojrzał w kierunku strzałów. Pociski posiekały kępę gęstej roślinności na przeciwległym zboczu wąwozu, potem działko zamilkło i strzelec uśmiechnął się triumfalnie do kolegi. Jego uśmiech rozpłynął się bez śladu, gdy tylko się zorientował, że obserwuje go Dennison. - No i? - zawołał do niego Dennison. - Snajper, patron - odparł nerwowo strzelec. - Dostałeś go? - Si, patron - padła odpowiedź przez szczękające zęby. Dennison pokazał mu uniesiony kciuk i wrócił do mercedesa. Usiadł obok Jaysona, zamykając za sobą drzwi. - Po co to panu było? - zapytał Jayson. - Chyba nie wierzy pan, że Ruiz jeszcze żyje? - Przeżył poprzedni zamach na jego życie. Tym razem chcę mieć pewność. - Co powie pan Vaquerowi? - naciskał Jayson. - Zmyje nam głowy jak amen w pacierzu. Nie mamy taśmy, a teraz nie mamy także Ruiza. Wszystko poszło w rozsypkę. Co zrobimy? - Przede wszystkim Vaquero nie dowie się o tym, co się dziś wydarzyło. A jak myślisz, dlaczego kazałem moim ludziom trzymać gęby na kłódkę? Gram na czas. - Po co? Rada Wojskowa dowie się wcześniej czy później. Lepiej będzie się przyznać, kiedy tylko dotrzemy do San Salvador. Wyjaśnimy, co się stało, i zobaczą, że to nie była nasza wina. Ruiz musiał zaatakować kierowcę... - Ruiz był naszym więźniem - przerwał mu ostro Dennison. - Czyli to my ponosimy odpowiedzialność. Byliśmy już wzywani na dywanik przez Radę Wojskową, by wytłumaczyć się ze sposobu przeprowadzenia akcji w sierocińcu. Wczoraj wypuściliśmy z rąk Marlette'a. Dziś straciliśmy Ruiza. Naprawdę myślisz, że Vaquero przyjmie nasze wyjaśnienia do wiadomości? Za nim mu o tym powiemy, musimy popracować nad naszym położeniem. Dostarczymy mu taśmę oraz innego kozła ofiarnego na jutrzejszą noc. Tym sposobem, kiedy przekażemy mu w końcu wiadomość o śmierci Ruiza, zakładając, że on nie żyje, będziemy mieli w ręce mocniejsze karty. - Zakładam, że już wybrał pan tego nowego "kozła ofiarnego"? - W czyich rękach, według ciebie, znajduje się teraz taśma Kinnarda? - zapytał Dennison, zapalając cygaro. - Marlette'a - odparł Jayson po chwili namysłu. - Znajdźmy Marlette'a, a będziemy mieli i taśmę, i kozła ofiarnego -podsumował Dennison i rozkazał kontynuować jazdę w kierunku San Salvador. 11 - Marlette. - Rick tu jest? - zapytała Nicole. Chavez pokazała na okno. - Marlette. Exterior. - Dziękuję - odparła Nicole, mając nadzieję, że zrozumiała, co Chavez chce jej powiedzieć. - Gracias. - De nada - powiedziała Chavez wychodząc. - Co się stało, mamo? - zainteresowała się Michelle. - Pamiętasz, jak opowiadałam ci o moim przyjacielu, który przyjechał tu ze mną, by pomóc mi porozumieć się z tutejszymi ludźmi? - próbowała wytłumaczyć Nicole. - Myślę, że właśnie przyjechał. Lepiej wyjdę i sama zobaczę. - Mogę pójść z tobą? - prosiła podekscytowana Michelle. - Nie, wolałabym, żebyś została w domu, kochanie - odpowiedziała Nicole. Uśmiech zniknął z twarzy Michelle jak zdmuchnięty. - Muszę z nim najpierw o czymś porozmawiać. Dobrze? - Chodzi ci o "rozmowę dla dorosłych"? - zapytała Michelle, używając nazwy, jaką Nicole nadała licznym dyskusjom z Bobem, przy których Michelle nie była obecna. Zwykle kończyły się one zawziętą, zjadliwą kłótnią i Nicole nie chciała, by dziewczynka przysłuchiwała się temu. - Tak, "rozmowa dla dorosłych". Ale jak tylko skończymy, zaraz go przyprowadzę. Obiecuję. - Słowo? - Słowo honoru - odparła Nicole, przesuwając palcem po gardle, a potem wyszła z pokoju i wybiegła korytarzem na ganek. Widok Marlette'a trzymającego wodze spienionego konia, który grzebał kopytem w zeschniętej ziemi, zaskoczył ją nieco. Obok niego stała Chavez, rozmawiając z chłopakiem pilnującym drugiego konia. Dopiero gdy Nicole zeszła z ganku, Marlette dostrzegł ją nareszcie. Wciągnęła szybko powietrze na widok zakrzepłej krwi na jego szyi. - Hej -powiedział, gdy się zbliżyła. -Wszystko w porządku? - Lepiej niż u ciebie, sądząc z twojego wyglądu - stwierdziła walcząc z kotłującymi się w jej sercu najróżniejszymi uczuciami. Z jednej strony pragnęła zarzucić mu ręce na szyję, tak bardzo się cieszyła, że nic mu się nie stało, z drugiej strony jednak nie mogła mu zapomnieć tego, co powiedział o Michelle. Nie naciskaj, ostrzegła sama siebie. To nie jest tego warte. Nic nie jest warte zniszczenia tej niezwykłej więzi łączącej ją z Michelle... - To rana, którą zarobiłem jeszcze w sierocińcu - powiedział ostrożnie dotykając karku. - Otwarła się na nowo podczas strzelaniny. Przypuszczam, że słyszałaś strzały? - Brak odpowiedzi. - Nieważne, to tylko powierzchowne draśnięcie. Widziałaś mnie już w o wiele gorszym stanie. Połamane żebra. Rany postrzałowe. Kurde, to w sumie nic takiego. - Masz rację, to nic takiego - wypaliła. - Gdzie Ruiz? - To długa historia - odparł Marlette. - Później ci o nim opowiem. Co słychać u Michelle? - Same dobre nowiny. Zdaje się, że wszystko, co się jej przydarzyło, uważa za jedne długie wakacje - wyjaśniła Nicole już łagodniejszym głosem. Uśmiechnęła się do siebie, zerkając w stronę domu. - A mnie bardzo odpowiada takie postawienie sprawy. Im mniej wie z tego, co się tu naprawdę dzieje, tym lepiej dla niej. Jestem gotowa na wszystko, by ukryć przed nią prawdę. Na wszystko, Rick. - Do mnie pijesz? - zapytał Marlette, przechodząc do obrony. - Jeżeli tak, to zupełnie niepotrzebnie. Jak myślisz, co zamierzam teraz zrobić? Opowiedzieć jej z krwawymi detalami o wydarzeniach ostatnich paru dni? - Chodzi mi tylko o to, byś uważał, co mówisz, kiedy ją zobaczysz. - Nicole wskazała na dom. - Jest w środku. Powiedziałam jej, że jesteś starym przyjacielem, który umie po hiszpańsku. Po to tu przyjechałeś, by pomóc mi się porozumieć z ludźmi. - W porządku. A co z moją szyją? Jak to wytłumaczymy? - Cóż, powiemy, że spadłeś z konia po drodze do wioski. - Nicole? - odezwał się, gdy odwróciła się do niego plecami. - Jeżeli chodzi o to, co przedtem mówiłem... - Daj sobie spokój - odparła, machając lekceważąco ręką. - To nie takie ważne. - Dla mnie jest ważne - zawołał, gdy ruszyła w stronę domu. - Przynajmniej mnie wysłuchaj. Proszę. Zatrzymała się u stóp schodów. I znowu rozsadzały ją emocje, dlaczego miałaby słuchać, jak próbuje wcisnąć jej jakieś kulawe wytłumaczenie? Nigdy nie potrafił jej okłamać. A jeżeli spróbuje teraz skłamać, to ją naprawdę wkurwi. Nie, wejdź do środka. Zredukuj straty do minimum. Zapomnij o tym. - Nicole? Wejdź do środka, powtarzała sobie, lecz sumienie - głos rozsądku - podszeptywało jej, by wysłuchała tego, co ma do powiedzenia. Czy nie była mu winna przynajmniej tyle? - Nie chciałem powiedzieć tego wszystkiego o Michelle - wyrzucił z siebie Marlette, szybko unosząc dłoń, zanim zdążyła odpowiedzieć. - Tak, wiem, że zauważyłabyś, gdybym kłamał. Ale w pewnym sensie nie kłamałem. Kiedy przyjmowałem ten kontrakt, zrobiłem to wyłącznie po to, by pospłacać długi i na zawsze skończyć z tą pracą. A częścią tego kontraktu była Michelle. Kurde, przyznaję się bez bicia. Ale przez ostatnie parę dni wiele się zmieniło. Zrozumiałem, że jest w tym coś więcej niż tylko pieniądze. W przeszłości zawsze udawało mi się odciąć od tego, co czuli cywile. Mężczyźni, kobiety, dzieci. To nie miało znaczenia. W tym zawodzie człowiek uczy się tak postępować, bo inaczej zostaje wciągnięty do ich świata, a wtedy opuszcza się gardę i ląduje w plastikowym worku. Zabijaj albo zostaniesz zabity. Innych możliwości nie ma. W tej grze nie ma miejsca na uczucia. - Potarł dłońmi nie ogolone policzki, porządkując myśli. - Chyba myślałem, że z tobą będzie podobnie. Ale oszukiwałem sam siebie. Kiedy komuś na kimś zależy, nie może po prostu odwrócić się, kiedy ten ktoś czuje ból. Ten ból staje się również częścią tej drugiej osoby. Powiedziałem to, co powiedziałem, ponieważ wciąż mi na tobie zależy. Musiałem wyprawić cię z wioski przed przyjazdem oprychów Dennisona. Ale ty wbiłaś sobie do głowy, że nigdzie nie pojedziesz beze mnie. A w końcu aż za dobrze znam ten twój bawoli upór. Kiedy się przy czymś uprzesz, jesteś gorsza od bulteriera. Po prostu nie wiesz, kiedy popuścić. Dlatego powiedziałem to wszystko. Wiedziałem, że to cię zaboli i się wycofasz. Nie było innego sposobu, Nicole. Milczała. Co mogła powiedzieć? W jednej chwili gotowa była zareagować szyderstwem i pogardą na każdą żałosną wymówkę, jaką zdołałby zaprezentować, by ją ułagodzić, a w następnej uginała się pod ciężarem winy spowodowanej tym, że kiedykolwiek zwątpiła w szczerość uczuć, które, jak podejrzewała, wciąż jeszcze do niej żywił. Bob był facetem od eleganckich słów i śliskiego uroku osobistego. Rick stanowił jego całkowite przeciwieństwo. W razie potrzeby umiał skłamać, lecz odmiennie od innych znanych jej ludzi, nigdy nie czuł się z tym dobrze. Ten dyskomfort w znacznym stopniu tłumaczył łatwość z jaką potrafiła się zorientować, że kłamie. Rick lubił nazywać rzeczy po imieniu. W swoich opiniach potrafił być brutalnie szczery, zwłaszcza w kontaktach z innymi najemnikami; zdarzało się też, zwykle w otoczeniu ludzi, których uważał za bliskich przyjaciół, że jego uczciwość stawała się wręcz dziecinnie naiwna. Lecz w stosunkach z Rickiem Marlette'em zawsze wiedziało się, gdzie się stoi. Bez przeinaczeń. Bez andronow. Sama prawda. I tę właśnie cechę kochała w nim najbardziej... - Odpowiesz mi, czy nie? - Ty skurwysynu - rzuciła, lecz w jej głosie nie było złości. - Wielu najemników tak mnie nazywa - odparł z krzywym uśmiechem. - Kiedy powiedziałeś to wszystko o Michelle, pomyślałam... - w rozpaczy wyrzuciła ręce w górę. - Ach, zapomnijmy o tym. Chodź, Michelle na ciebie czeka. Weszli do domu i Marlette zostawił broń przy drzwiach salonu. Michelle zerwała się na nogi, gdy ujrzała wkraczającą do pokoju matkę, potem zaś sapnęła z przerażenia, gdy za jej plecami ujrzała stojącego w progu, pokrytego krwią i brudem Marlette'a. Odruchowo przylgnęła do matki, wpatrując się w przybysza szeroko rozwartymi oczyma, w których malowała się niepewność. - Nie bój się, kochanie - powiedziała łagodnie Nicole. - To Rick Marlette. - Wzięła Michelle za rękę i zaprowadziła do Marlette'a. - Na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu, jeżeli będziesz go nazywała wujkiem Rickiem. - Pewnie, że będę miał - skontrował Marlette, przykucając przed Michelle. - Nie musisz nazywać mnie wujkiem - tłumaczył, wykrzywiając się, jakby dopiero co wypił łyk soku z cytryny. - Twoja mama mówi do mnie Rick. Inni moi przyjaciele zwracają się do mnie Rich lub Richie. Możesz wybrać, Michelle. Które określenie ci się najbardziej podoba? Rick, Rich czy Richie- Michelle zerknęła na matkę, niepokój wciąż jeszcze nie zniknął z jej twarzy. - Rick - szepnęła i nieśmiało spuściła głowę, trzymając się ręki matki. - A kto to taki? - zapytał Marlette, postanawiając zmienić taktykę, by przełamać lody, i wskazał na pluszową zabawkę uSadowioną na krześle. - Wygląda zupełnie jak Kermit Żaba. - To Kermit Pirat - poprawiła go natychmiast Michelle. - Ach, racja - uznał swoją pomyłkę Marlette, kucając przed zabawką. - Cóż, Kermicie Piracie, bez wątpienia wyglądasz na kogoś, kto był już w niejednym boju. Powiedz, co stało się z twoim okiem? - On nie umie mówić - oznajmiła Michelle z rzeczową niewinnością i potrząsnęła głową, gdy Marlette spojrzał w jej stronę. - Złapałaś mnie - przyznał się Marlette z potulnym uśmiechem. - Więc co stało się z jego okiem? I ręką? Mój Boże, ile szwów! - Michelle westchnęła głośno i przykryła dłonią usta. - Co się stało? - zapytał niepewnie Marlette, spoglądając na Nicole z niemą prośbą o pomoc. - Użyłeś imienia Pana nadaremno - skarciła go łagodnie Nicole i skinęła głową na Michelle. - Nie uważamy tego za właściwe. - Przepraszam - Marlette uśmiechnął się przepraszająco do Michelle. - Przejęzyczenie. To się już nie powtórzy. Wybaczysz mi? Michelle kiwnęła głową, chwyciła zabawkę i podała ją Marlette'owi. - Pies dostał się do mieszkania i pogryzł go. Mama pocerowała go dla mnie. Marlette powoli obrócił zabawkę w dłoniach, pogwizdując cicho pod nosem. - Ile tu szwów. Musiał być w fatalnym stanie, kiedy go znalazłyście. - Co ci się stało w szyję? - zapytała Michelle, gwałtownie zmieniając temat, jak przystoi ciekawskiemu umysłowi w jej wieku. - Spadłem po drodze z konia - odparł Marlette. - Dlaczego? - O to będziesz musiała spytać konia - odpowiedział. - To była jego wina. - Czy to boli? - Odrobinę - odrzekł Marlette i uniósł palec, jak gdyby przyszło mu do głowy coś genialnego. - Poproszę mamę, żeby mi to zeszyła. Z Kermitem poszło jej całkiem nieźle. - Nie - powiedziała uśmiechnięta Michelle. - Potrzebujesz lekarza. - Ale lekarze kosztują masę pieniędzy - stwierdził Marlette. Mówiąc to, przesunął delikatnie palcami po uchu Michelle, a kiedy rozwarł dłoń, leżała na niej srebrna ćwierćdolarówka. - czy myślisz, że tyle starczy na doktora? - Nie - Michelle chichotała z zadowolenia. Przyłożyła rękę do ucha, całkowicie zaskoczona, nie wiedząc, jakim sposobem pieniążek mógł pojawić się w jego dłoni. - Chwileczkę - poprosił, w magiczny sposób wydostając kolejną ćwierćdolarówkę zza jej drugiego ucha. - Razem pięćdziesiąt centów. Tyle starczy? - Nie - odparła Michelle, patrząc z uśmiechem na matkę. - Skąd biorą się te monety, mamo? - Z twojego ucha - stwierdziła Nicole z twarzą pokerzysty i przykryła usta dłonią, by ukryć uśmiech wywołany zdumioną miną Michelle. - Cóż, jeżeli to nie starczy na lekarza, lepiej oddam ci twoje pieniądze - oznajmił Marlette, kładąc obie monety na dłoni Michelle. - Mogę je zatrzymać, mamo? - zapytała podniecona dziewczynka, spoglądając na matkę. - Są przecież twoje, kochanie - odpowiedziała Nicole dla zachowania pozorów. Kiedy pojawiła się Chavez, Michelle szybko odskoczyła od drzwi. Ku zdumieniu Nicole schowała się za Marlette'a. Jego oczy zwęziły się, gdy dostrzegł strach na twarzy Michelle, i schwycił Chavez za ramię, wypychając ją na korytarz, zanim zdążyła coś powiedzieć. - Co się dzieje do licha? - syknął rozwścieczony. - Dlaczego ta mała tak się ciebie boi? Co ty jej zrobiłaś? - Nic takiego - odparła sucho Chavez, wyrywając się z uścisku Marlette'a. - To dziecko już mnie nie obchodzi. Mam taśmę. Przyszłam, żeby ci powiedzieć, iż wyjeżdżam do Tejutli. To miasto, jakieś piętnaście kilometrów na północ stąd. Skontaktowałam się już tam z pewnym człowiekiem, który udostępni mi swój odtwarzacz, abym mogła sprawdzić wiarygodność nagrania. Wracam wieczorem. - Po tym, co się wydarzyło, drogi zapchane będą wojskiem - ostrzegł ją Marlette. - Twoja troskliwość jest wzruszająca, ale potrafię o siebie zadbać - odcięła się Chavez. - Zobaczymy się później. Marlette odprowadził ją wzrokiem do drzwi. Potem wrócił do salonu i odciągnął Nicole na bok. - Co zaszło między nią a Michelle? - Nic takiego - odparła Nicole, machając lekceważąco ręką. - Dziwne, że od Chavez usłyszałem identyczną odpowiedź. Tylko że widziałem wyraz twarzy Michelle, kiedy Chavez weszła do pokoju. Coś się tu wydarzyło przed moim przyjazdem, prawda? - Owszem, i załatwiłam to po mojemu - odparła. - Teraz skończmy już ten temat, dobrze? - Dobrze - zgodził się Marlette. - Przepraszam, że zapytałem. - Seńor? - odezwał się głos zza otwartego okna. Marlette podszedł do okna. Na ganku stał chłopak, który towarzyszył mu z sąsiedniej wioski. Zamienili kilka zdań, po czym chłopak oddalił się pośpiesznie. - Coś nie tak? - zaniepokoiła się Nicole, upewniwszy się, że Michelle nie może ich usłyszeć. - Raczej nie - odparł szybko Marlette, chcąc rozproszyć jej obawy. - Zapytał nas tylko, czy nie chcemy się wykąpać. Ja na przykład potrzebuję kąpieli. Powiedziałem, że ty zapewne też będziesz miała ochotę. Teraz poleciał wszystko zorganizować. - Zorganizować? - powtórzyła podejrzliwie Nicole. - Wiesz chyba, że w tych wioskach nie ma bieżącej wody? - wyjaśnił Marlette. - Tak, tutaj wodę gromadzi się w otwartych zbiornikach na tyłach domostw - odparła Nicole. Na jej twarzy malowała się niepewność. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że musimy się kąpać na dworze? - Nie - uśmiechnął się. - Ty i Michelle możecie wykąpać się w domu. Blaszane wanny pomieszczą przynajmniej dwóch dorosłych ludzi. Kąpiel uważana jest na wsi za wspólną rozrywkę, zwłaszcza przez kobiety. Traktują ją jako sposobność wysłuchania najświeższych plotek. To niemal codzienny rytuał. Salwadorczycy przykładają zwykle wielką wagę do higieny osobistej. - Ale tu nie ma żadnej intymności - zaniepokoiła się Nicole, wskazując na okno. - Tu ciągle ktoś przechodzi. - To nie to samo co ulice Nowego Jorku czy Chicago, Nicole. Uwierz mi, nikt nawet na ciebie nie spojrzy. Musisz jednak przestrzegać podczas kąpieli miejscowych zwyczajów, inaczej ich urazisz. Nagie piersi są do zaakceptowania, ale większość kobiet decyduje się kąpać w bieliźnie. A kiedy już skończysz, owiń się ciasno ręcznikiem, zrzuć mokre rzeczy i włóż suche. Za nic w świecie nie odkładaj ręcznika, dopóki nie skończysz się przebierać. Obraza gwarantowana. - Chyba dam sobie z tym radę - odparła Nicole z nie skrywaną ulgą. - A Michelle? Czy ona musi przejść przez tę samą procedurę? - Tak - odpowiedział Marlette. - Jeżeli kąpała się już po przyjeździe do Chalate, to pewnie wie, jak się zachowywać. Blaszana wanna pojawiła się po pewnym czasie i ustawiona została na środku pokoju. Dwie kobiety w średnim wieku przyniosły zimną wodę w glinianych misach i napełniły wannę do połowy. Kostkę mydła i dwa kolorowe ręczniki położyły obok wanny, po czym uśmiechnęły się uprzejmie do Nicole i wyszły dyskretnie z pokoju. - Pójdę lepiej zobaczyć, gdzie ja mam się kąpać - oznajmił Marlette, podchodząc do drzwi. - Na razie. - Cześć - odpowiedziała cicho Michelle, ale Marlette wyszedł już z pokoju. - Lubisz Ricka, prawda? - zapytała Nicole. Michelle skinęła głową. - To twój nowy chłopak? - Nie, to nie jest mój nowy chłopak - zaprzeczyła Nicole, karcąc ją udanie groźnym spojrzeniem. - Powiedziałam ci już, to tylko przyjaciel. A teraz chodźmy, panno Aniołek, przynieśmy z drugiego pokoju jakieś czyste rzeczy i do wody. - Puk, puk. - Wejdź do środka, Rick - zawołała Nicole. Marlette otworzył kruche drzwi ze sklejki i wszedł do pokoju. Ubrany był w białą koszulkę, błękitne szorty i luźne sandały, wszystko pożyczone od jednego z wieśniaków, podczas gdy jego stare rzeczy prane były nad rzeką. - Cóż to za piękna dama? - zapytał, wskazując na Michelle. - Gdzie jest Michelle? Co z nią zrobiłaś? - To ja jestem Michelle - wychichotała dziewczynka. - Niemożliwe - stwierdził Marlette. - Kiedy widziałem Michelle, miała na sobie stary brudny dres i była uczesana w koński ogon. Jesteś zbyt ładna, by być tą samą dziewczynką. - To ja, to ja - nalegała Michelle. - Jest tylko jeden sposób, by się o tym przekonać - powiedział Marlette, kucając przed nią i sięgając do jej ucha. Kiedy rozwarł dłoń, widniała na niej ćwierćdolarówka. - Chyba jednak jesteś Michelle - przyznał, kładąc jej monetę na dłoni. Uśmiechnęła się, przyciskając pieniążek do piersi. Potem podeszła do niego i wskazała paluszkiem jego rękę. - Co to jest? - Tatuaż - odparł Marlette. - Widziałaś już kiedyś coś takiego? Michelle pokręciła głową i przesunęła lekko palcem po tatuażu. - To rysunek pistoletu. Sam go rysowałeś? - Nie, mój przyjaciel z Nowego Jorku. - Możesz go zmazać gumką i narysować coś innego? - zaciekawiła się Michelle. - Nie, kochanie - odezwała się Nicole. Uśmiechnęła się łagodnie do Marlette'a, wzruszona niewinnością Michelle, odłożyła ręcznik, którym suszyła włosy, i wstała z fotela. - To szczególny rodzaj rysunku. Nie można go zmazać. - Dlaczego? - chciała wiedzieć Michelle. - To specjalny długopis i specjalny atrament - wyjaśnił Marlette, przychodząc Nicole na ratunek. - Gdybym spróbował go zetrzeć, zabolałoby mnie. - Jesteś żołnierzem? - Kiedyś byłem - powiedział, spoglądając na Nicole. Jego niejasna odpowiedź zaaprobowana została skinięciem głową. Jedna z kobiet, które przyniosły uprzednio ręczniki, stanęła w progu i oznajmiła po hiszpańsku, że Chavez kazała jej przygotować im trochę jedzenia i że zostawia je w kuchni. - Muchas gracias - podziękował Marlette, podniósł się i klasnął w dłonie. - Jedzenie, ludziska. - Świetnie, umieram z głodu - ucieszyła się Nicole, zadowolona, że rozmowa zeszła z grząskiego tematu o przeszłości Marlette'a. - Chodźmy coś zjeść. Poszli za kobietą do kuchni, gdzie zostawiła ich, zamykając za sobą drzwi. - Co to jest? - Nicole wskazała na trzy schludnie rozstawione talerze. - Pachnie smakowicie. - Zobaczmy, co my tu mamy - mruknął Marlette, przyglądając się najbliższemu talerzowi. - Gulasz z mięsa i fasoli, ot co. Żywiłem się tym kiedyś... - przerwał, gdy uświadomił sobie, że o mało co nie wspomniał o swej poprzedniej wizycie w Salwadorze. Zerknął na Michelle i z ulgą skonstatował, że go nie usłyszała. - Jak to się je? - zapytała Nicole, rozglądając się rozpaczliwie za sztućcami. - Z tortillami -wyjaśnił jej Marlette, pokazując stos cienkich kukurydzianych placków, ustawiony na oddzielnym talerzu. - Odłamujesz kawałek, nabierasz gulaszu, zjadasz, odłamujesz kolejny kawałek i tak aż do końca. - Pokażę ci, mamo - powiedziała Michelle, zdejmując ze stosu pierwszą tortillę. Odłamała z jej krawędzi kawałek, wetknęła go do gulaszu, a potem całość wsadziła sobie do ust. Widząc przerażone spojrzenie matki, uśmiechnęła się wesoło. - Wujek Gustavo mnie nauczył, kiedy z nim mieszkałam. - Mam nadzieję, że nie nauczył cię rozmawiać z pełną buzią - stwierdziła Nicole, biorąc talerz oraz dwie tortille i siadając na krześle z wikliny. - I co o tym sądzisz? - zapytał Marlette, patrząc na Nicole pochłaniającą żarłocznie jedzenie. - Chcę dostać ten przepis dla mojej restauracji - odparła Nicole między kęsami. - A tortille smakują bosko. Nie są takie nie wypieczone jak w domu. - Jeżeli tylko chcesz, możesz bawić się w wyszukaną kuchnię; ja zawsze powtarzam, że nie ma to jak proste dania - oznajmił Marlette. Uśmiechnął się, widząc pogodny grymas na twarzy Nicole. - No to diabli wzięli moje zaproszenie do twojego lokalu. - Przyjdziesz do naszej restauracji? - zapytała Michelle. - Musisz przyjść. Proszę, obiecaj, że przyjdziesz. - Tylko jeśli i ty tam będziesz. - Mogę, mamo? - Na pewno coś da się załatwić, byle nie przed szkołą. Może podczas następnych wakacji. - Podczas następnych wakacji jadę do taty - odparła Michelle. Przez moment Nicole spoważniała, lecz szybko doszła do siebie. - Oczywiście, kochanie. Jak mogłam zapomnieć. Nie martw się, zaprosimy Ricka do Chicago i oprowadzimy go po mieście. - Czy Rick może u nas mieszkać? - zapytała Michelle. - Widzę, że znalazłeś sobie nową przyjaciółkę - powiedziała Nicole do Marlette'a. - Bzdura, już jesteśmy starymi przyjaciółmi - rzekł Marlette, uśmiechając się do Michelle. - Prawda? - Prawda - padła rozradowana odpowiedź. - Gdzie mieszkasz? Nagła zmiana tematu ponownie zaskoczyła Marlette'a. - W Nowym Jorku - odpowiedział. - Masz dzieci? - kontynuowała Michelle. - Michelle - włączyła się Nicole, wskazując na talerz córki. - Chyba słyszę, jak twój żołądek mówi: więcej jedzenia, mniej gadania, dziękuję uprzejmie. - Ani żony, ani dzieci - wyjaśnił Marlette. - Ale moja siostra ma dwoje dzieci. - Czy ona też mieszka w Nowym Jorku? - zadała kolejne pytanie Michelle i zerknęła na matkę, oczekując kolejnej reprymendy. Nicole nic nie powiedziała. Bardziej ciekawiło ją to, co Rick ma do powiedzenia o swojej rodzinie. Wiedziała, że między nim a resztą rodziny powstała głęboka przepaść. Chociaż ostatni raz rozmawiali o tym przed sześcioma laty, wątpiła, czy udało im się w tym czasie pogodzić, szczególnie po tym, co się wydarzyło. - Nie, wciąż mieszka w Alabamie. Tam się urodziłem. Słyszałaś o Alabamie? - Michelle potrząsnęła przecząco głową. - To stan sąsiadujący z Florydą. Słyszałaś o Florydzie. - Twierdzące skinięcie głową. - Moja matka też tam mieszka. - A twój tato? - Mój tato umarł dawno temu - odparł Marlette, odstawiając pusty talerz na stół. Potem pochylił się, opierając łokcie na kolanach. - Mój tato był kaznodzieją. Był wysoki, wyższy nawet ode mnie, o oczach jak rozżarzone węgle i głosie donośnym niczym dudnienie grzmotu. I miał siwe włosy. Białe niczym świeżo spadły śnieg. Pamiętam go tak, jakbym widział go wczoraj. Tak, doskonale go pamiętam. Nicole uświadomiła sobie, że pierwszy raz mówi o swoim ojcu, nie krytykując go zawzięcie. Dobrze wiedziała, jak bardzo nienawidził go i gardził nim, gdy jeszcze żył. I gorycz ta nie zmniejszyła się z jego śmiercią. Potrafiła to zrozumieć. Wallace Marlette był surowym i wymagającym człowiekiem, który od najmłodszych lat zmuszał syna do wykuwania na pamięć długich fragmentów Biblii i recytowania ich jak papuga przed pójściem do łóżka. Każdy błąd karany był jednym uderzeniem cienkiego skórzanego bicza wiszącego w łazience. Wielokrotnie leżał w nocy w łóżku nie mogąc zasnąć z powodu brutalności kary, wymierzonej ręką ojca. Matka nigdy nie stanęła po jego stronie, siostra zaś, zawsze będąca oczkiem w głowie ojca, ani razu nie została ukarana za błędy przy recytowaniu tekstu. Nicole potrafiła zrozumieć, w jaki sposób ziarna nienawiści posiane zostały w jego umyśle. Kiedy miał kilkanaście lat, zbuntował się w końcu przeciw rygorystycznemu postępowaniu ojca. Po kilku konfliktach z prawem uciekł do Nowego Jorku na krótko przed swymi osiemnastymi urodzinami. Cztery lata później, w trakcie służby w Legii Cudzoziemskiej, dowiedział się o śmierci ojca. Skontaktował się z siostrą, by polecieć do Stanów na pogrzeb, ale powiedziano mu otwarcie, że ani ona, ani jego matka nie chcą go widzieć. Nie wiedział wtedy, że ojciec, dowiedziawszy się o jego wstąpieniu do Legii, tak bardzo się tego wstydził, że powiedział przyjaciołom, iż jego syn nie żyje, rodzina zaś przysięgła respektować jego życzenie nawet po śmierci. Zdarzyło się to dwanaście lat temu. O ile Nicole wiedziała, Rick nie utrzymywał od tej pory żadnych kontaktów z rodziną... Spostrzegła, że się jej przygląda, i wyczuła, że wie, o czym rozmyślała. Uśmiechnął się smutno do niej, wstał i otworzył tylne drzwi. - Wydaje mi się, że w ciągu najbliższej godziny czeka nas trochę deszczu - oznajmił, przypatrzywszy się nocnemu niebu. - Przelotna mżawka. To normalne o tej porze roku. Nicole zauważyła, że Michelle zjadła tylko część kolacji. Nadgryziona tortilla leżała na wpół zanurzona w gulaszu. - Miałaś dosyć jedzenia, kochanie? - Za dużo, mamo - odparła Michelle. - Nie dałam rady zjeść wszystkiego. - Całkiem nieźle ci poszło - powiedziała Nicole, odbierając talerz od Michelle i odstawiając go na stół. Zerknęła na zegarek. - No, jest już po wpół do ósmej. Pora do łóżka. - Czy nie mogłabym posiedzieć dzisiaj trochę dłużej? - poprosiła Michelle. - Nie - odpowiedziała zdecydowanie Nicole. - A teraz powiedz Rickowi dobranoc. - Dobranoc, panie żołnierzu - zawołała Michelle z figlarnym uśmiechem. - Dobranoc, panno Gałgan - odparł Marlette od progu. - Co to znaczy "gał-gan", mamo? - zapytała niepewnie Michelle. - Powiem ci, gdy będziesz już w łóżku - zadecydowała Nicole, wyprowadzając Michelle z pokoju. Marlette wyszedł przed dom. W ciągu ostatnich paru minut zerwał się lekki wiatr - jeszcze jeden znak, że deszcz był nieunikniony - więc przysiadł na najwyższym stopniu i odchylił głowę do tyłu, tak by wiatr smagał mu szyję. Był parny, duszny wieczór i orzeźwiający powiew był mile widzianym przyjacielem. Oparł się o jeden z drewnianych słupów, podtrzymujących kryty strzechą dach. Droga była prawie pusta, wyjąwszy cienie ludzi przemykających od czasu do czasu między grupą lepianek po drugiej stronie. Aromat świeżo zaparzonej kawy unosił się nad metalowymi naczyniami wszelkiej maści, podgrzewanymi nad ogniskami w całej wsi. Lecz, o dziwo, nie przywoływało to wspomnień z ostatniego pobytu wśród wieśniaków na północy Salwadoru. A może to pamięć podświadomie wypierała te obrazy, by nie wracał do nich? Wówczas nie siedział spokojnie na ganku, ciesząc się otaczającym go błogim spokojem. Niebo płonęło, powietrze wypełnione było przeraźliwymi krzykami kobiet i dzieci, uciekających z płonących domów, by zginąć pod kulami oddziału Gwardii Narodowej, którym dowodził. Nigdy nie brał udziału w rzezi, zawsze pozostając dyskretnie w pewnej odległości na siedzeniu wojskowego dżipa. Widok masakry nieodmiennie napawał go zgrozą, lecz ani razu nie spróbował jej zapobiec. To nie była jego wojna. A przecież żadna z nich nie była jego wojną. Miał zbyt wielkie doświadczenie, by nie znać zasad: najemnik nigdy nie pozwala sobie na luksus uczuciowego zaangażowania w wojnę toczoną przez innych. Walczyło się dla tego, kto gotów był zapłacić najwięcej srebrników. Ot, jeszcze jeden kontrakt. Nic więcej, nic mniej. Lecz nadszedł czas, sam nie potrafił powiedzieć kiedy, gdy pojął, że nie może już zachowywać obojętnej postawy wobec brutalności rozgrywających się na jego oczach konfliktów. Wiedział jednak, że gdyby zaprotestował, uznano by go za wichrzyciela. A w języku najemników było to równoznaczne z niemożnością znalezienia pracodawcy. W tym interesie nie było miejsca na sumienie. Albo akceptowało się zasady, albo odchodziło się z branży. I przez ostatnie parę lat wiedział, że pora odejść. Chodziło tylko o znalezienie odpowiedniego momentu... - Zupełnie o tym zapomniałam. Marlette obejrzał się na stojącą w progu Nicole. - Przepraszam, co powiedziałaś? - Mówiłam, że zapomniałam o twoim tatuażu - odparła, zapalając papierosa. - Myślałam, że po tym, jak się rozstaliśmy, może go usunąłeś. Marlette zerknął na tatuaż na swoim ramieniu. Przedstawiał różę z łodygą owiniętą wokół wymyślnie szczegółowego karabinu automatycznego FA MAS, pozostającego standardowym wyposażeniem francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Przez całą długość lufy biegł napis Nicole. - Taak, teraz to jedynie powód do wstydu - przyznał, kiwając głową. - Dzięki - prychnęła, zaciągając się papierosem. - Daj spokój, dobrze wiesz, że teraz używam wyłącznie sprzętu firmy Heckler & Koch - uśmiechnął się. Wydmuchnęła dym i ponownie spojrzała na tatuaż. - Zawsze będę pamiętać ten dzień, kiedy wróciłeś do mieszkania po jego zrobieniu. Myślałeś, że jest naprawdę ładny. Nie mogłam w to uwierzyć. Każdy inny facet wytatuowałby sobie na ramieniu serce, a w środku imię swojej dziewczyny. Ale nie ty. O, nie. Ty musiałeś umieścić moje imię na karabinie. - Serca są nudne - wzruszył ramionami. - A to jest bardziej charakterystyczne. - I jakie romantyczne - dodała z nutką łagodnej ironii w głosie. - Michelle w łóżku? - zapytał Marlette. - Jeżeli rozpostarty na ziemi koc nazywasz łóżkiem - odrzekła Nicole. -Pamiętam noce, kiedy musiałam spać na twardej podłodze, czasami nawet bez koca, kiedy mój ojciec zabierał mnie do jakiejś odległej wioski, by wynegocjować jeszcze jedną transakcję. Zaśnięcie zawsze zabierało mi mnóstwo czasu. Ale Michelle nie ma z tym problemu. Ile dzieciaków w Stanach zrobiłoby nieziemską awanturę, gdyby nie miało miękkiego materaca do spania? Ona nigdy nie przestaje mnie zadziwiać. - To wspaniały dzieciak - powiedział Marlette, przypatrując się pierwszym kroplom deszczu uderzającym o ubitą ziemię. - Wiedziałam, że ją polubisz. A i ona zapałała do ciebie sympatią. Normalnie traktuje mężczyzn z dystansem. Ale wy dwoje natychmiast przypadliście sobie chyba do gustu. Ten numer z monetami był bardzo pomocny. Gdzie się tego nauczyłeś? - Podłapałem od holenderskiego najemnika w Armenii. - Ukryte zdolności - stwierdziła i przytuliła się do niego, wspierając głowę na jego ramieniu. W tej chwili wydawało się to tak naturalne. - Przypomina mi się noc, kiedyśmy się poznali, w barze Bardai na północy Czadu. Co za melina! Pamiętasz, jak siedzieliśmy na dworze, słuchając deszczu? Nie przestało lać aż do rana. - Pamiętam jedynie łomot deszczu o blaszany dach. - Przeciekający w dwudziestu miejscach naraz - dodała z zamyślonym uśmiechem. - Ciekawe, czy ten bar jeszcze tam jest? - Bóg jeden raczy wiedzieć - prychnął i zaraz położył dłoń na jej ramieniu. - Przepraszam, żadnych bluźnierstw. - Michelle nauczyła się tego w szkole - odparła Nicole, przykrywając jego dłoń swoją. - Odpowiada mi to, chociaż mam takie okropne przeczucie, że niedługo zacznie przejmować od innych dzieci zupełnie nieodpowiednie słowa. A w naszej szkole są dzieci z naprawdę trudnych środowisk. Mali bandyci o niewłaściwym podejściu do życia i wulgarnym języku, co w przyszłości bez wątpienia wpędzi ich w poważne kłopoty. - Michelle da sobie radę - zapewnił ją. - Ma w sobie zbyt wiele z matki. - Iz ojca - dorzuciła cicho Nicole. - A od kiedy to Bob Kinnard miał jakieś dodatnie cechy charakteru? - mruknął Marlette. Nicole wyprostowała się i rzuciła papierosa na ulewę. - Przepraszam, Nicole, ta uwaga była zupełnie nie na miejscu. - Nie o to mi chodzi. - Wstała i przeszła na drugą stronę ganku. Wyjęła kolejnego papierosa i zapaliła go trzęsącymi się palcami. - To o co? Co się stało? - zapytał, zbierając się z podłogi. Nicole splotła ramiona na piersi i spojrzała na ciemną, mokrą ulicę. - Bob nie jest ojcem Michelle. - Co takiego? - wykrztusił zdumiony, a potem pokiwał do siebie głową, pojmując, co chciała zrobić. - Wiem, że żywisz teraz wiele żalu do Boba, ale zaprzeczanie, że ten facet... - Bob nie jest ojcem Michelle - syknęła ostro Nicole. - Nie utrudniaj mi tego, i tak nie jest mi łatwo. - Więc kto...? - zamilkł nagle, na jego twarzy odmalowało się niedowierzanie wymieszane z przerażeniem, po czym opadł ciężko na najbliższe drewniane krzesło. - Utrzymujesz, że... twierdzisz... -jąkał bezradnie, niezdolny zapanować nad huraganem myśli, szalejącym w jego głowie, zupełnie nie wiedząc, co ma powiedzieć. - Michelle jest twoją córką, Rick. Otworzył usta, lecz nie zdołał wykrztusić ani słowa. Wiedział, co chce powiedzieć. Czyżby? Jakimi słowami mógłby wyrazić swe Poplątane myśli? W końcu wydusił z siebie: - Papierosa... - Myślałam, że rzuciłeś palenie? - powiedziała, podając mu paczkę. Wsadził papierosa do ust i wyrwał zapalniczkę z jej wyciągniętej ręki. Gdy kilka kolejnych prób skrzesania ognia zakończyło się niepowodzeniem, delikatnie wyjęła zapalniczkę z jego rozdygotanych palców i przypaliła mu papierosa. Łapczywie zaciągnął się kilkakrotnie, potem potrząsnął głową z odrazą, poczuwszy jego smak, i wyrzucił go. Później zapadła cisza. - Powiedz coś, Rick - poprosiła. - Odezwij się do mnie. Odkryj się. Chcę wiedzieć, o czym myślisz. - W tej chwili sam nie wiem, co myśleć. - Pochylił się i oparł ramiona o kolana. - Jestem jak ogłuszony. Zupełnie jakbym budził się po znieczuleniu. To chyba za wiele jak dla mnie. Potrzebuję czasu, by wszystko sobie poukładać. - Miałam swoje powody, by ci o tym nie mówić, Rick - powiedziała. - Musisz mi uwierzyć. - Kinnard wiedział? - Nie. Nikt poza mną. To był jedyny sposób. - Nawet twój ojciec? - zapytał Marlette. - Zwłaszcza mój ojciec - odparła pośpiesznie. - Wiesz, jak bardzo cię lubił. Gdybym powiedziała mu prawdę o Michelle, byłby zdruzgotany. I tak nie wybaczył mi tego, że od ciebie odeszłam. - Teraz pewnie powtarza parę wyszukanych słów - stwierdził Marlette, wskazując na nocne niebo. - Na pewno - uśmiechnęła się smutno. - Wiedziałaś, że jesteś w ciąży, zanim się rozstaliśmy? - Tak. - Jak długo? - Odeszłam tego samego dnia, w którym dostałam wyniki ze szpitala. - Jezu, Nicole, tego samego dnia! - wykrzyknął. - Między nami wszystko było już skończone - spróbowała się bronić. - Wiesz to równie dobrze jak ja. Ciągnęliśmy to tylko siłą bezwładności. Moje zajście w ciążę stanowiło dla mnie ostatni bodziec do odejścia. - A ja nie miałem nic do powiedzenia w tej sprawie? - To moje życie, Rick. - To nasze dziecko - skontrował. - A może to się nie liczyło? - Nie, wtedy nie - odparła wprost. Cisnęła na pół wypalonego papierosa do kałuży na drodze i natychmiast zapaliła następnego. Przyglądała się niedopałkowi unoszącemu się na wodzie, starając się zebrać myśli. - Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz w Afryce, byłam małą wariatką. Dzikuską. Dobrze o tym wiesz. I to tamta Nicole Auger zakochała się w tobie. To chyba oczywiste, że wybrałam najemnika. Dosyć się ich naoglądałam, kiedy dorastałam. Ale ty byłeś inny. Szanowałeś mnie taką, jaka byłam, lecz natychmiast mnie ustawiałeś, kiedy pozwoliłam sobie na zbyt wiele. Wtedy tego właśnie potrzebowałam. Nauczyłam się od ciebie wiele o życiu, zwłaszcza kiedy pojechałam z tobą do Nowego Jorku. To było jak poznawanie zupełnie nowego świata. Było tyle rzeczy do odkrycia, nie tylko o życiu, ale i o mnie samej. Wydaje mi się, że to wtedy zaczęliśmy się od siebie oddalać. Zrozumiałam, że w Ameryce nie można polegać na innych, jeśli się chce iść do przodu. Trzeba samemu o wszystko zadbać. Był to dla mnie wielki krok naprzód, którego nigdy nie zrobiłabym bez ciebie. Na pewien sposób byłam małą gąsieniczką, która przemieniła się w motyla. A gdy stałam się motylem, zapragnęłam rozwinąć skrzydła i odlecieć. Chciałam uwolnić się od przeszłości. A ty byłeś jej częścią. Coraz trudniej przychodziło mi także godzenie się na to, że ciągle wyjeżdżasz, by toczyć za kogoś wojnę. Lecz to był twój wybór i szanowałam cię za to. Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, zrozumiałam, że nie chcę, by moje dziecko dorastało ze świadomością tego, iż jego ojciec jest najemnikiem, który wyjeżdża na długie miesiące, by zabijać ludzi, których nawet nie zna. Nie chciałam domu okupionego ludzką krwią. A co najważniejsze, nie chciałam, by moje dziecko miało równie cyniczne, cwaniackie dzieciństwo, jak to, które przypadło mi w udziale w Afryce. Dzieci powinny nacieszyć się tymi kilkoma latami niewinności, zanim dowiedzą się prawdy o otaczającym je świecie. Tego właśnie pragnęłam dla Michelle. Dać jej niewinność, której sama nigdy nie znałam. Nie wiem, czy jesteś w stanie to zrozumieć, ale to właśnie jest prawdziwy powód mojego odejścia. - Dlaczego wtedy mi o tym nie powiedziałaś? - zapytał. - A co to by dało? Zabrzmiałoby jak ultimatum, prawda? Porzuć swą pracę albo nigdy więcej nie ujrzysz mnie ani dziecka. Nie mogłam ci tego zrobić, Rick. Myślę, że jedną z mocniejszych stron naszego związku było to, że wzajemnie szanowaliśmy naszą niezależność. Wiem także, jak wiele znaczyła wówczas dla ciebie twoja praca. A gdybyś nawet z niej zrezygnował, by zostać ojcem, kto mi zaręczy, że później byś tego nie żałował i nie wyładowywał swego żalu na mnie? Albo, co gorsza, na Michelle? - Przecież mnie znasz, Nicole. Nie tknąłbym was nawet palcem. - Wiem, ale nie trzeba pięści, by kogoś zranić - odparła. - Tak jakbym nie wiedział - odrzekł, spoglądając wprost na nią. - Touche - przyznała. Wstał i podszedł do balustrady. - Po co więc teraz mi o tym mówisz? Czy nie byłoby prościej niczego nie wyjaśniać? - W życiu nic nie jest proste, Rick - odpowiedziała. - Po co ci wyjawiłam prawdę? Ponieważ oboje zmieniliśmy się od tamtych szalonych lat. Odkąd jestem matką, złagodniałam. I ty nie jesteś już tym samym Rickiem Marlette'em, od którego odeszłam sześć lat temu. Byłeś wtedy twardszy i bardziej cyniczny. Chyba również złagodniałeś z wiekiem. A kiedy ujrzałam was razem, zrozumiałam, że jest coś, co muszę ci powiedzieć. Szczerze mówiąc, byłam zdumiona, kiedy tak szybko cię polubiła, teraz jednak nie wydaje mi się to już tak zdumiewające. Łącząca was więź istniała od dawna. Jak już powiedziałam, wiele po tobie odziedziczyła. - Czy kiedyś powiesz jej prawdę? - Rozmyślałam o tym przez wszystkie te lata. Doszłam do wniosku, że nie zrobię tego dla jej własnego dobra, zwłaszcza że była bardzo przywiązana do Boba. Obawiam się chwili, w której będę musiała powiedzieć jej o jego śmierci. Wiem, że nie zniesie tego lekko. To naturalne. Tak więc jeżeli kiedykolwiek powiemy jej prawdę, to dopiero gdy będzie starsza. W tej chwili jest na to po prostu za młoda, szczególnie że zbiega się to z wiadomością o śmierci Boba. - Chciałbym, żebyś mi coś obiecała, Nicole -powiedział. - Przyrzeknij, że pozwolisz mi przy tym być, jeżeli zdecydujesz się jej to wyjawić. - Inaczej bym tego nie zrobiła - odparła. - I jakie to uczucie wiedzieć, że jest się ojcem? - Chyba ciągle jeszcze budzę się z narkozy - uśmiechnął się. - Ale najcięższą rzeczą będzie świadomość tego, że ja wiem, podczas gdy ona nie wie. - Rick, to dla jej dobra musimy trzymać ją w niewiedzy, przynajmniej na razie. - Zgadzam się z tobą. Nie zamierzam ci mieszać. Po prostu mówię, że będzie mi ciężko, to wszystko. - Wiem - odparła cicho. - Przestało padać - stwierdził, przerywając nagłą ciszę. - Mówiłem ci, że to tylko przelotny deszczyk. Powąchaj powietrze. Jest takie orzeźwiające. - Jak tu spokojnie - szepnęła. - Mogłabym tu mieszkać i nigdy by mi się nie znudziło. - Ciesz się tym, póki możesz. - Dopóki nie zjawi się wojskowy patrol albo oprychy Dennisona i nie rozniosą wioski na strzępy - dokończyła. - Dzisiaj nie będzie już żadnych nalotów. Do wioski prowadzą jedynie dwie drogi. Obie biegną wąskimi górskimi wąwozami, których nocą strzegą dobrze uzbrojone oddziały partyzanckie. Żaden patrol nie dałby im rady, gdyby wpadł w zasadzkę. Nawet helikopter nie ryzykowałby przelotu nad tym terenem. Partyzanci dysponują rakietami ziemia-p o wietrze. Okoliczne doliny usłane są szczątkami wojskowych helikopterów zestrzelonych podczas wojny domowej. Nie martw się, jesteśmy tu bezpieczni. Ale możesz być pewna, że zjawią się rano. - Do tej pory będziemy już po drugiej stronie granicy. - Zaczekała na potwierdzenie z jego strony, lecz Marlette milczał. - Rano będziemy już po drugiej stronie granicy, zgadza się? - Pomówię o tym z Chavez, gdy wróci z Tejutli. Zorganizuje przerzucenie was przez granicę przed świtem. - Nie jedziesz z nami? - Nie mogę - odparł. - Nie każ mi się tłumaczyć, Nicole. Lepiej będzie, jeżeli nie dowiesz się niczego więcej. Podeszła do niego ze złością i naskoczyła na niego. - To wszystko? Ach, przy okazji, nie wracam z wami jutro, ale nie pytaj mnie dlaczego, bo nic ci nie powiem. Nie mogę w to uwierzyć, Rick. Właśnie obnażyłam przed tobą duszę. Powiedziałam ci prawdę o Michelle, bo myślałam, że się zmieniłeś. A teraz przekonuję się, że znowu odsuwasz mnie na bok, tak jak za dawnych czasów. Ale najbardziej boli mnie to, że sama muszę to z ciebie wyduszać. Nie zamierzałeś nawet mi powiedzieć o tym, że nie wracasz z nami. - Powiedziałbym ci - zaprotestował Marlette. - We właściwym czasie powiedziałbym ci o tym. - We właściwym czasie? - prychnęła ze złością. - To wielkodusznie z twojej strony, Rick. A kiedy dokładnie zamierzałeś zrobić mi tę małą niespodziankę? Później, wieczorem przy romantycznej kolacji przy świecach? - Powiedziałbym ci - powtórzył, urażony jej gorzkim sarkazmem. Usiadła na najwyższym stopniu i wyjęła z kieszeni papierosy ale nie otwierała paczki. Po chwili spojrzała na niego. - To ma jakiś związek z zamachem stanu, prawda? - Już ci mówiłem, że nie mogę ci niczego powiedzieć. - Jesteś w to zamieszany, zgadza się? - Gdybym był w to zamieszany, jak myślisz, czy polowaliby na mnie jak na zwierzę przez ostatnie dwa dni? Czy sądzisz, iż Jayson próbowałby zabić mnie w sierocińcu, a może uważasz, że to tylko makijaż? - warknął Marlette, pokazując ranę na szyi. - To dlaczego zostajesz w Salwadorze? - zapytała, rozkładając w rozpaczy ręce. - Po co? A mówią, że to ja jestem uparta. - Pruitt wynajął mnie, bym zabił kogoś w hotelu jutro wieczorem - odparł Marlette, siadając obok niej. - Pieniądze. Powinnam była wiedzieć. - Gówno mnie obchodzą pieniądze, Nicole. Martwi mnie ten kontrakt, który wisi nade mną od pięciu lat. - Ktoś zawarł kontrakt na zabicie ciebie? Zza jednej z lepianek wybiegł wychudzony pies. Po chwili otwarły się drzwi i jakaś kobieta wylała na niego wiadro zimnej wody. Pies szczeknął wystraszony i uciekł. Kobieta dostrzegła spojrzenie Marlette'a i wróciła do chaty, zatrzaskując drzwi. - Chyba teraz pora na moją tajemnicę - oznajmił, oparł się o drewniany słup i przyciągnął jedno kolano do piersi. - Kiedy tu byłem poprzednio, oskarżono mnie o zgwałcenie i zamordowanie dwunastoletniej dziewczynki. Ale tyle już na pewno wiesz. Sama mówiłaś, że amerykański ambasador aż trząsł się z niecierpliwości, by ci to powiedzieć. Trudno go za to obwiniać. Taka jest oficjalna wersja. Skąd miałby znać prawdę? A prawda jest inna. O ile mi wiadomo, tylko czterech ludzi wie, co wydarzyło się naprawdę tamtej nocy. - Oparł rękę na kolanie i zaczął bawić się sandałem, starając się uporządkować myśli w spójną i logiczną całość. - Miała na imię Marisa. Była dobrym dzieckiem. Nieśmiała, zamknięta w sobie i bardzo bystra. Jej rodzina należała do założycieli "oligarchii". "Oligarchią" nazywano pierwsze trzynaście rodzin, które kierowały produkcją kawy w Salwadorze. Wszystkie były wpływowe, bogate i skorumpowane. W latach osiemdziesiątych drogą mariaży "oligarchia" rozrosła się do bez mała dwustu rodzin. Wciąż jednak jej członkowie byli wpływowi, bogaci i zepsuci. Ojca Marisy poznałem na przyjęciu w San Salvador, kiedy zapytał mnie, czy byłbym zainteresowany szkoleniem nikaraguańskich i gwatemalskich najemników, ochraniających jego posiadłości. Oferował tyle pieniędzy, że nie sposób było mu odmówić. Nie wiedziałem wówczas, że pracowało dla niego także dwóch byłych marines. Natychmiast mnie znienawidzili, jako że zostałem ich przełożonym. Powinienem był wtedy odejść, ale oczywiście tego nie zrobiłem. Nie chciałem utracić takiej zapłaty. Owej feralnej nocy zaproszono mnie na przyjęcie w posiadłości. Kiedy się zjawiłem, spostrzegłem, że lista gości przypominała spis członków salwadorskiej high society. Znasz mnie dobrze, nie lubię zadawać się z ludźmi takiego pokroju. Wziąłem sobie piwo i poszedłem na spacer do ogrodu. Tam spotkałem Marisę. Porozmawialiśmy przez parę minut i poszliśmy każde w swoją stronę. Gdy doszedłem nad staw, usłyszałem krzyk. Dobiegał z szopy nie opodal stawu. Oczywiście pobiegłem to sprawdzić. Drzwi były zamknięte, ale nie na klucz. Otworzyłem je. - Przerwał i pochylił się, obejmując dłońmi głowę. - Dwaj marines przytrzymywali ją, każdy za jedną rękę, a trzeci mężczyzna klęczał na niej. Był zwrócony do mnie plecami, więc nie widziałem, co robił. Wtedy jeden z najemników dostrzegł mnie i sięgnął po broń. Ja również byłem uzbrojony, chyba z przyzwyczajenia. Strzeliłem do niego w obronie własnej. Wówczas ten mężczyzna obejrzał się na mnie. Kiedy zobaczyłem, kto to był, i co robił temu dzieciakowi, zamarłem. Jezu, Nicole, ten skurwiel trzymał w ręce stłuczoną butelkę. Nie muszę ci chyba opisywać, co z nią robił? - O Boże - jęknęła Nicole i przykryła usta dłonią, a w jej oczach widać było odrazę. - Wtedy zaatakował mnie drugi najemnik. Jego także zastrzeliłem. Ogarnął mnie szał. Chciałem dopaść tego gościa i rozerwać go na strzępy, kawałek po kawałku. Podnosiłem się z ziemi, gdy uderzył mnie czymś w potylicę. Później dowiedziałem się, że była to szufla. Straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, leżałem przed szopą. Wokół krzątała się policja i wtedy uświadomiono mnie, że Marisa nie żyje. Zabito ją z mojej broni. Miałem jej krew na ubraniu, co automatycznie czyniło ze mnie głównego podejrzanego. Nikt mi nie wierzył, gdy próbowałem opowiedzieć, co się naprawdę wydarzyło. Zabrano mnie na komisariat i oskarżono o zamordowanie tego dzieciaka. Wtedy w mojej celi zjawił się Dennison i oznajmił, że władze nie chcą procesu, w obawie by nie wyszły na jaw moje powiązania ze szwadronami śmierci. Miałem zostać po cichu deportowany z kraju. Przyniósł już nawet ze sobą nakaz deportacji. Podpisał go generał Ramon Vaquero. Ten, który zgwałcił i zamordował tę dziewczynkę. Wtedy zrozumiałem, dlaczego mnie deportowano. Nie miało to nic wspólnego ze szwadronami śmierci. Nie mógł pozwolić sobie na to, bym stanął przed sądem i powiedział prawdę. Nawet gdyby mi nie uwierzono, jego dobre imię i tak by na tym ucierpiało. A tymczasem uczynił z siebie bohatera chwili. Po prostu odwrócił role i zeznał, że to on przyłapał mnie i tych dwóch najemników w szopie. Nie było żadnych świadków. Komu uwierzyliby przysięgli? Zagranicznemu najemnikowi lubiącemu alkohol, czy jednemu z najwybitniejszych dowódców w historii kraju? Miałem szczęście, że nie postawiono mnie przed plutonem egzekucyjnym. Jedynie interwencja ambasady amerykańskiej uratowała mi skórę. To dlatego Dennison zajął się tym. Vaquero był jego przyjacielem, więc dopilnował, by Dennison załatwił sprawę deportacji. To on odwiózł mnie na lotnisko. Wtedy powiedział mi o kontrakcie. Vaquero i Dennison sami to wymyślili. Nikt inny o tym nie wiedział. Wszystko sprowadzało się do tego, że jeżeli kiedykolwiek ujawnię prawdę o tym, co wydarzyło się owej nocy w szopie, zrealizują kontrakt. Oczywiście wiedziałem, że nikomu nie będę mógł o tym powiedzieć. Którejś nocy wygadałem się po pijanemu Coughlinowi i od tej pory tego żałowałem. Ale nikt więcej o tym nie wiedział. Nawet Brad. Zawsze powtarzał, że nie wierzy w moją winę, ale ciągle dręczyło mnie podejrzenie, że być może w głębi serca żywi pewne wątpliwości. Teraz już się nigdy tego nie dowiem. - Tak mi przykro, Rick - szepnęła Nicole. - Przez cały czas musiałeś dźwigać ten ciężar. To musiało być straszne. - Było, ale nie z tego powodu, o którym myślisz - odpowiedział. - Zagrozili, że wynajmą kogoś do zabicia ciebie, nie mnie- Spojrzała na niego, z trudem pojmując to, co powiedział. - Mnie? Nie... nie rozumiem... - Wiedzieli, że zwykłe groźby nie zrobią na mnie większego wrażenia. Jestem najemnikiem. Kiedy staje się twarzą w twarz ze śmiercią tak często, jak to nam się zdarza, po jakimś czasie życie zaczyna tracić na wartości. Nawet własne. Tak więc by upewnić się, że nie zacznę chlapać jęzorem, zagrozili mi zabiciem jedynej osoby, na której mi zależało na całym tym przeklętym świecie. Ciebie. Wiedzieli, że nie uczynię niczego, co mogłoby zagrozić tobie. - Dźwigałeś ten ciężar przez minione pięć lat tylko po to, by mnie osłonić? - Gdybym zaczął mówić, bez wahania kazaliby cię zabić. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. - A jeśli jutro sfinalizujesz sprawę, anulują zlecenie, tak? - zapytała. - Nie, Vaquero nigdy nie odwoła tego zlecenia - odparł ponuro. - Wie, że jak długo milczę, tak długo jest bezpieczny. A ja będę milczał dopóty, dopóki kontrakt jest sprawą aktualną. Klasyczny pat. - O co więc w takim razie chodzi? Wstał i oparł się ramionami o balustradę. - Pruitt przyszedł do mnie raz jeszcze po odwiezieniu cię do hotelu. Miał dla mnie propozycję. Sto tysięcy dolarów za zamordowanie prezydenta Salwadoru. - Prezydenta? Przecież Vaquero tylko na to czeka. - Tego najwyraźniej pragnie - przyznał Marlette. - Pruitt nie chciał mi nic więcej powiedzieć. Jestem jedynie wynajętym pomocnikiem. Jego ludzie wprowadzą mnie do budynku naprzeciwko hotelu. Dostarczą mi też karabin snajperski. Będę miał jeden strzał. Razem z prezydentem przyjedzie Vaquero i Pruitt obawiał się, że mogę wpakować kulę w niego, a nie w prezydenta. Dlatego powiedział mi, że wie o całej sprawie. Nie wiem, skąd się dowiedział, ale miał doskonałe informacje, po najdrobniejszy krwawy szczegół. - Chodzi o to, że jeśli od twego strzału zginie Vaquero, Pruitt dopilnuje dotrzymania warunków kontraktu - domyśliła się Nicole. - Jeżeli natomiast zrobisz to, co ci kazano, jesteś bogatszy o sto kawałków i nic ci nie grozi. Zgadza się? - Zgadza się - odparł Marlette. - Początkowo pomyślałem sobie, że zwariował. Za sto patyków można zapomnieć o osobistych animozjach, tak mi się wówczas wydawało, ale po wypadkach ostatnich dwóch dni nie jestem już tego taki pewien. - Mam nadzieję - mruknęła Nicole. - Jeżeli zamordujesz prezydenta, wszystko nad czym tak ciężko pracowano w tym kraju od chwili zawieszenia broni, zostanie zniweczone. Powróci stan wojenny, a wraz z nim szwadrony śmierci. Tego pragniesz, Rick? - Jeżeli zginie Vaquero, Pruitt każe cię zabić - odpowiedział Marlette. - Zaryzykuję - stwierdziła Nicole, siadając na krześle w rogu ganku. Zapaliła papierosa. - Rozejrzyj się wokół siebie, Rick. Co widzisz? Ja wiem, co widzę. Kraj, który nareszcie zaczyna pojmować znaczenie słowa wolność. Koniec walki. Koniec strachu. Zapomnij o Ruizie, Chavez i ich wesołej bandzie, oni żyją z głowami w chmurach. Kiedy zrozumieją, że z marksizmu pozostała już tylko nazwa, dostosują się do żądań większości. Ci ludzie zaczynają właśnie odbudowywać swe życie po dekadach ucisku i przemocy. A ty gotów jesteś zabrać im to wszystko dla własnej chciwości? - Już ci powiedziałem, że to nie ma nic wspólnego z pieniędzmi - stwierdził. - Nie mów, że robisz to dla mnie - odcięła się. - Naprawdę myślisz, że mogłabym żyć ze świadomością tego, iż jestem odpowiedzialna za rozlew krwi, jaki bez wątpienia pociągnie za sobą przewrót? - Zaciągnęła się chciwie papierosem, wpatrując się w ciemność. - Zanim tu przyjechałam, słyszałam już nazwę Salwador, ale nie potrafiłabym umiejscowić jej na mapie. Puste słowo, nic więcej. Teraz stał się częścią mnie. Nigdy nie zapomnę, co ci ludzie uczynili dla Michelle. Nie należała do nich, a jednak ryzykowali własne życie, by ją ochronić. Gdyby nie oni, zapewne nigdy bym już jej nie ujrzała. Nie, Rick, nie posługuj się moją osobą, by usprawiedliwić drążące cię wątpliwości. Jeżeli zamordujesz jutro prezydenta, zrobisz to dla pieniędzy. I jeśli to uczynisz, nie zbliżaj się więcej ani do mnie, ani do Michelle. - Oto Nicole Auger, jaką pamiętam - uśmiechnął się krzywo. - Jeżeli jutro zginie z mojej ręki Vaquero, obie musicie być jak najlepiej chronione. Zanim opuściłem Nowy Jork, nagrałem na taśmę szczegóły układu, jaki zawarłem z Pruittem. Wtedy zabezpieczałem się na wypadek, gdyby Pruitt chciał mnie wykiwać po zamachu. Posłałem jedną kopię do jego biura w kwaterze głównej CIA w Langley, a drugą do ciebie, do restauracji. Dołączyłem list z instrukcjami, by w razie mojej śmierci anonimowo przekazać nagranie prasie. Teraz możemy wykorzystać to na naszą korzyść. Jeżeli Chavez zdoła przerzucić cię do któregoś z sąsiednich państw, możesz skontaktować się z Amnesty International albo inną podobną organizacją i przedstawić im swoje położenie. Staniesz się tak sławna, że Pruitt nie odważy się spełnić swojej groźby, zwłaszcza że doskonale wie, iż jak tylko coś się mi przytrafi, taśma trafi do redakcji największych gazet w kraju. - To tylko hipotezy, Rick - przypomniała mu Nicole. - Gdybym dysponował niezawodnym planem, na pewno bym z niego skorzystał - odparł zgryźliwie. - Musimy uwzględniać to, czym dysponujemy. Mamy do czynienia z CIA, Nicole. Wszystkie chwyty dozwolone. W ich świecie przetrwanie jest pochodną instynktu. Oczywiście, że to może nie wypalić, ale trzeba zaryzykować. - A co z tobą? - Pozwól, że ja się będę o to martwił - odparł twardo. Nicole ujrzała światła zbliżającego się samochodu i zerwała się na równe nogi, spoglądając niespokojnie w ich kierunku. - Rick, nie sądzisz chyba... - Już ci mówiłem, wojsko nie dotrze tutaj w nocy - zapewnił. Dopiero gdy samochód zatrzymał się przed domem, ujrzeli siedzącą obok kierowcy Chavez. Wysiadła i zatrzasnęła za sobą drzwi. Samochód odjechał. Chavez wspięła się po schodach i rzuciła kasetę na ganek. - Blanco - warknęła w stronę Marlette'a. - Co się stało? - zapytała Nicole. - Mówi, że taśma jest czysta - odpowiedział Marlette. - To nie ma sensu - stwierdziła Nicole. - Tego nam właśnie było trzeba - oznajmił Marlette z rozpaczą w głosie. - Jesteś pewna, że Kinnard tę taśmę dał Michelle? - Jak myślisz, ile taśm Michelle wozi ze sobą? - zareagowała szorstko Nicole. - Oczywiście, że to ta. - Sprawdź - polecił Marlette i dostrzegł gniew w jej spojrzeniu. - Proszę, Nicole. Po prostu zrób to. -Poczekał, dopóki nie zniknęła we wnętrzu domu, a wtedy odwrócił się do Chavez. - Przesłuchałaś całą taśmę? - Nie traktuj mnie jak małego dziecka - burknęła Chavez. - Ktoś skasował nagranie. Albo Kinnard podmienił je i dał dziewczynce czystą kasetę, albo twoja dziewczyna nie jest z nami szczera. - Nicole nie dba o tę taśmę. Przyjechała tu, by odnaleźć córkę. Ale skłonny jestem uwierzyć w to, że Kinnard zamienił kasetę. To byłoby dokładnie w jego stylu. Chavez z wściekłością walnęła pięścią w poręcz. - Cały czas ochranialiśmy tę dziewczynkę i po co? Dla pustej taśmy? W drzwiach stanęła Nicole, trzymając w dłoni różową walizkę Michelle. - Rick, mogę cię prosić na chwilkę? - Dowiedziałaś się czegoś? - zapytał. - Tak, i nie jest to nic dobrego. - A mianowicie? Nicole podała mu walizeczkę. - Zajrzyj do środka. Górna przegródka. Marlette otworzył walizkę i odciągnął elastyczną taśmę, zamykającą kieszeń. - O kurwa - mruknął. Chavez wyrwała mu walizkę i zajrzała do środka. Zaklęła gniewnie i wcisnęła ją w ręce Nicole. - Skąd do cholery to wytrzasnęła? - zapytał Marlette. - To przemysłowy magnes, który Bob dostał w zeszłym roku, gdy pisał serię artykułów o amerykańskich fabrykach. Nie przypominam sobie, by tu był, kiedy pakowałam walizkę. Michelle musiała włożyć go później. - A przez ostatnie kilka dni magnes wykasował wszystko, co znajdowało się na taśmie - zakończył Marlette. - Cóż, Vaquero da jej za to pewnie medal. - A co ty sobie myślisz? - warknęła Nicole, naskakując na Marlette'a. - To sześcioletnie dziecko. Skąd miała wiedzieć, że magnes zniszczy taśmę? - Nic tu po mnie - powiedziała Chavez. - Zaraz wyjeżdżam do San Salvador. Będę musiała sama zabić generała. Teraz to jedyny sposób na niedopuszczenie do zamachu stanu. - Nie będziesz miała najmniejszej szansy - oświadczył Marlette. - Hotel będzie usiany ludźmi z obstawy. - Nie mogę się biernie przypatrywać, gdy w grę wchodzi przyszłość mego kraju - powiedziała i ruszyła ku schodom. - Ja go zabiję - zawołał za nią Marlette. Zatrzymała się przy schodach i obejrzała w jego stronę. - A jaką ty będziesz miał szansę? Ja mam przynajmniej swoje dojścia... - Ja także - przerwał jej szybko Marlette. - Moi ludzie przeszmuglują mnie na odległość strzału, kiedy Vaquero przyjedzie do hotelu. To już zorganizowane. W progu pojawiła się Michelle i, pocierając sennie oczy, wyszła na ganek. - Obudziłaś mnie, mamo. Mówiłaś tak głośno. - Przepraszam, kochanie - Nicole przytuliła do siebie Michelle. - Chodź, zaraz cię ułożę na powrót do snu. - Nicole, muszę omówić parę spraw z Chavez. Później do ciebie zajrzę. - Pewnie - odrzekła Nicole i zaprowadziła Michelle za rękę do domu. - Musimy porozmawiać - zwrócił się do Chavez. - Owszem - zgodziła się. - Jest tu pusta chata, w której możemy swobodnie pogadać. Przywiozłam z Tejutli trochę aguardiente. Niewątpliwie przydałby mi się teraz mały łyczek. Aguardiente. Marlette nie miał tego w ustach od czasu poprzedniego pobytu w Salwadorze. Mocna woda ognista, pędzona z trzciny cukrowej o wysokiej zawartości alkoholu. To po niej miał kilka razy potwornego kaca. Tym razem nie zamierza wypić aż takiej ilości, upomniał sam siebie, podążając za Chavez. Godzinę później wyłonił się z lepianki. Wypił jedynie dwie kolejki aguardiente, ale alkohol uderzył mu do głowy. Chavez wypiła dwa razy tyle, bez widocznych skutków. Starzejesz się, skonstatował ponuro, wracając do domu. Odbyli konstruktywną dyskusję. Szczerą. Uczciwą. Otwartą. Z obu stron. Nie było innego wyjścia. Od razu zrozumiał, że musi powiedzieć Chavez o Pruitcie i kontrakcie, choćby po to, by ochronić Michelle i Nicole. Stawka była wysoka, ale najwyraźniej się opłaciła. Chavez odrzuciła pomysł przewiezienia ich następnego dnia przez granicę. W Tejutli dowiedziała się, że pogranicze obsadzone jest przez ludzi Dennisona, czekających na ich posunięcie. Przyznała, że być może udałoby im się uniknąć pojmania, ale wiąże się to ze zbyt wielkim ryzykiem. Wolała zabrać Nicole i Michelle na południe, gdzie Dennison i jego ludzie nie będą ich oczekiwać. Umówili się, że zawiezie je do La Puerta del Diablo, gdzie wieczorem następnego dnia powinien zjawić się helikopter. W ten sposób postąpią zgodnie z oczekiwaniami Pruitta. Pilot będzie jego człowiekiem i zawiezie ich na z góry ustalone miejsce, gdzie spotka ich Pruitt albo jeden z jego zastępców. Jedynym wyjściem było zmuszenie pilota do wylądowania gdzie indziej. W innym kraju, o ile to możliwe. Marlette wiedział, że po starcie potrafi nakłonić pilota do zmiany kursu. Ale nawet wtedy potrzebny im będzie plan lotu, co wymagało zgody odpowiednich władz. Chavez miała znajomości w Hondurasie i obiecała poczynić niezbędne przygotowania. Oboje wiedzieli, że szanse są niewielkie, ale tylko to im pozostawało... Marlette dotarł do domu. Poszedł do sypialni, gdzie Nicole i Michelle, przytulone do siebie, leżały na podłodze pod wspólnym kocem. Gdy wszedł do pokoju, nie poruszyły się. Miał już pochylić się i przykryć kocem ramiona Nicole, kiedy pomyślał że może ją obudzić. Wyglądała tak spokojnie obok Michelle. To co miał jej do powiedzenia, mogło poczekać do rana. Usiadł na krześle w kącie pokoju. Pierwszy raz miał sposobność spojrzeć na Michelle nie jak na córkę Nicole, lecz jak na ich córkę. Jego córkę. Powtarzał to sobie raz za razem. W tych słowach było coś niesamowicie ciepłego. Całe dorosłe życie zabijał i ranił dla zysku. Było to zajęcie wyzute z honoru. Prowadził szczególnie destruktywne życie, a teraz pojawił się ten mały gałgan, jego mały gałgan, całkowite zaprzeczenie wszystkiego, w co wierzył przez minione dwadzieścia lat. Jedyne prawdziwe światło wśród odwiecznej ciemności. Nicole postąpiła słusznie, odchodząc od niego. Ochrona niewinności. Chociaż wstydził się tego zabijania, nie tylko ze względu na Michelle, ale także ze względu na siebie, zastanawiał się, czy jego życie nie było swego rodzaju pokutą za przeszłe grzechy. Zrozumiał nareszcie, że dotarł do miejsca, z którego nie ma już odwrotu. Przyszłość, niezależnie od tego, co miała im ofiarować, wspólnie czy też osobno, stanowiła jego jedyną troskę. Nigdy nie przyniesie już wstydu swej córce. Nigdy... Poczuł coś na policzku. Pośpiesznie przesunął dłonią po twarzy i stwierdził ze zdumieniem, że czubki jego palców są wilgotne. Potarł mokre oczy i uśmiechnął się smutno do siebie. Nie płakał od... od kiedy... kurde, nie pamiętał, kiedy ostatni raz płakał. - Śpij dobrze - szepnął, wstał i wyszedł z pokoju. 12 - Twoje przeczucie chyba cię jednak nie myliło. Możliwe, że Marlette pracuje dla CIA. Dennison stał przy oknie swego luksusowo urządzonego biura na najwyższym piętrze wieżowca, niespiesznie przyglądając się wspaniałej, widokowej panoramie San Salvador: to rozległe miasto wydawało się karleć przy dzikich, nieposkromionych górach i wulkanach otaczających je ze wszystkich stron. Widok ten nigdy go nie nużył, a zaiste niewielu miejscowych kiedykolwiek mogło go podziwiać. Cóż, bogactwo ma swoje estetyczne przywileje. Strzepnął popiół z czubka cygara i odwrócił się do Hectora Amayi, nalewającego sobie whiskey. - To coś nowego. Wczoraj wieczorem wyśmiewałeś się z tego pomysłu. - Wczoraj wieczorem wyśmiewałem się z podejrzenia, że w Radzie Wojskowej może być szpieg - poprawił go Amaya. - Dla uspokojenia nerwów poleciłem trzem najzaufańszym współpracownikom sprawdzić wszystkich członków Rady Wojskowej i ustalić, czy mają jakiekolwiek powiązania z CIA lub inną obcą organizacją wywiadowczą. Jak oczekiwałem, nic nie znaleźli. - Kto sprawdził ciebie? - zapytał Dennison, siadając na skórzanym krześle za biurkiem. - Ty - odparł Amaya. - Ja też mam swoje wejścia w Langley, Peter. Słyszałem, że rozpytywałeś się na własną rękę. Rozumiem, że zdałem ten test? - Inaczej bym z tobą nie rozmawiał - odpowiedział Dennison. - Więc czego się dowiedziałeś o Marletcie? Wszystkie moje sondy w Langley niczego nie wykryły. - Nie zdobyłem moich informacji w Langley - odparł Amaya. - Otrzymałem ostrzeżenie od wiarygodnego informatora o pewnym człowieku pracującym w budynku rządowym naprzeciwko hotelu Camino Real. Mój informator nie mógł wiedzieć, że ten sam człowiek załatwiał parę lat temu kilka spraw dla CIA w San Salvador. - Znam go z ambasady? - Nie, wtedy już tam nie pracowałeś. Swego czasu wzięliśmy go pod lupę, ale okazał się zwykłą płotką, więc daliśmy mu spokój. Rozumiesz, że nie mogę zdradzić nazwiska mego informatora, lecz, opierając się na jego doniesieniu, kazałem zdjąć tego człowieka i przywieźć na przesłuchanie. Jest kierownikiem działu, więc ma dostęp do wszystkich miejsc w budynku. Złamanie go nie zajęło wiele czasu. Okazało się, że otrzymał rozkaz, by wpuścić Marlette'a do budynku dziś po południu i ukryć w pustym magazynie na najwyższym piętrze, dopóki wszyscy pracownicy nie pójdą do domu. Kazano mu też oddać duplikaty kluczy do kilku biur z oknami od strony hotelu. Prawdopodobnie Marlette ma kogoś zabić, przebywając w jednym z tych pomieszczeń. Nie wiemy, skąd weźmie broń. Może inny agent zostawi ją dla niego w budynku. Nie wiem. - Kto ma być jego celem? Vaquero? - Nie sądzisz chyba, że prezydent? - prychnął Amaya. - Co oznacza, że w Langley już wiedzą o planach przewrotu - wywnioskował Dennison. - A jeśli prezydent został już uprzedzony? - Nie uważasz, że wiedziałbym o tym? Jestem szefem jego ochrony. CIA najwyraźniej zamierzała wykorzystać Marlette'a do brudnej roboty, potem zaś przypisać sobie wszystkie zasługi za udaremnienie zamachu stanu. Nie, ci z Langley już odsłonili swoje karty. Teraz nie będą dla nas problemem. - Poinformowałeś generała? - Myślałem, że będziesz chciał jako pierwszy usłyszeć dobre wieści - odparł Amaya. - Zaraz po wyjściu jadę do niego. - Być może te wiadomości zmniejszą jego złość z powodu tego, co stało się z Ruizem - westchnął Dennison. - Nie liczyłbym na to - rzekł Amaya. - Jest na ciebie nieźle wkurwiony. Mówiłem ci już... Dobrze, że nie było cię tam, kiedy doniosłem mu o śmierci Ruiza. Po prostu wpadł w furię. - Będę szczęśliwy, jak to wszystko się nareszcie skończy i powrócimy do zwyczajnych zajęć. Wyobrażasz sobie, ile kontraktów straciłem przez ostatnie parę dni przez to, że tylu moich ludzi wypadło z obiegu? - Pociesz się myślą o zleceniach rządowych, jakie dostaniesz, gdy Vaquero przejmie władzę - przypomniał mu Amaya. - Tylko to trzyma mnie przy życiu, zapewniam cię - odparł Dennison, gasząc cygaro. - Co będzie z Marlette'em? Mam się nim zająć? - Nie - powiedział szybko Amaya. - Ja to załatwię. - Co zamierzasz zrobić? - Nic, przynajmniej dopóki nie wejdzie do budynku. Kiedy zrozumie, że trafił prosto w pułapkę, będzie już za późno, by mógł coś na to poradzić. - Szkoda, że nie zobaczę tego - zachichotał Dennison, gdy Amaya podchodził do drzwi. - Informuj mnie o przebiegu akcji. - Możesz na to liczyć - zawołał przez ramię Amaya i opuścił pokój. Sheraton oraz Camino Real to dwa najważniejsze międzynarodowe hotele w San Salvador. Sheraton, powszechnie uważany za ekskluzywniejszy, odwiedzany jest głównie przez zagranicznych dyplomatów i agentów obcych służb wywiadowczych; podczas wojny domowej cieszył się szczególną sympatią CIA. W Camino Real panuje bardziej familiarna atmosfera. Upodobali go sobie przede wszystkim zagraniczni dziennikarze i przedsiębiorcy. Chociaż Marlette nigdy nie mieszkał w żadnym z tych hoteli, zawsze wolał bawić się w Camino Real i zazwyczaj jadał niedzielne śniadanie, gdzie za cenę kilku drinków regularnie wymieniał informacje z zagranicznymi dziennikarzami. Oni chcieli wiedzieć o posunięciach armii w zamkniętych dla przedstawicieli prasy rejonach kraju, a w zamian informowali go na bieżąco o rozwoju wydarzeń we wszystkich punktach zapalnych na świecie. To była uczciwa wymiana, pomyślał, stojąc na Boulevard los Heroes i spoglądając na biało-brązową fasadę hotelu. Od tamtych czasów uległa tylko nieznacznym zmianom. Poczekał na czerwone światło, a potem przebiegł przez dwupasmową jezdnię. Po drodze do wejścia do hotelu dogonił go nachalny taksówkarz, wskazując na grupkę żółtych pojazdów na niedalekim parkingu. Marlette tylko potrząsnął głową i zatrzymał wzrok na szaroczarnym budynku po drugiej stronie ulicy. Tyle razy odwiedzał ten hotel podczas długich miesięcy spędzonych w Salwadorze, i nawet nie zauważył tego budynku? Obecnie też niewiele o nim wiedział. Powiedziano mu jedynie, że jest to rządowy biurowiec, w którym mieszkańcy miasta płacą swe rachunki za elektryczność. Przeszedł przez portyk i ruszył ku szklanym drzwiom wejściowym. Ze swego stanowiska zerwał się portier, by otworzyć je przed nim. Obejrzał się raz jeszcze, by zerknąć na szary budynek, i zaniepokoił się widząc, że z tego miejsca są widoczne jedynie dwa pierwsze piętra; tu właśnie dygnitarze wysiadać będą ze swoich limuzyn. Nie miał złudzeń - czekał go niezwykle trudny strzał. Wszedł do hotelowego foyer i spojrzał na zegarek. Przewodnik wyznaczył mu spotkanie na trzecią. Miał więc dwadzieścia minut do zabicia. Dobór słów nie był może najszczęśliwszy, zważywszy na okoliczności, pomyślał, i skierował się do baru. Zamówił colę i usiadł przy wolnym stoliku. Nie było łatwe wytłumaczenie Nicole, że FMLN uważa przeszmuglowanie jej i Michelle przez granicę za zbyt niebezpieczne ze względu na obstawienie granicy ludźmi Dennisona. Zachowywała się tak, jakby się spodziewała kolejnego rozczarowania. Wyjaśnił jej, że Chavez zawiezie je do La Puerta del Diablo wystarczająco wcześnie, by zdążyły przed przylotem śmigłowca. To rozwiązanie nie należało do idealnych, lecz stanowiło ich jedyną szansę wydostania się z tego kraju. Ich dalsze losy już po przekroczeniu granicy zależeć będą od powodzenia planu, który przygotowali z Chavez nad aguardiente poprzedniego wieczoru. Choć Nicole ani razu się nie odezwała, było jasne, że budzą się w niej pewne wątpliwości. Oni również je mieli, ale w tak krótkim czasie nie byli w stanie wymyślić nic lepszego. Co prawda nie byłby im potrzebny żaden plan, gdyby zabił prezydenta... Rozzłoszczony, skarcił się za tę myśl, lecz nie potrafił zapomnieć o sprawie, dręczył go niepokój i niepewność. Zabij prezydenta, a na zawsze utracisz Nicole. Nigdy nie ujrzysz Michelle. Przynajmniej będziesz pewien, że są bezpieczne. Tylko czy było to warte takich wyrzeczeń? Z drugiej strony, jeżeli zabije generała, Pruitt dopilnuje dotrzymania warunków kontraktu, chyba że Nicole zdoła zrobić wokół siebie tyle hałasu po przybyciu do jakiegoś neutralnego kraju, że go odstraszy. Najpierw jednak musi się tam przedostać. Ile możliwości, tyle konsekwencji. Co robić? Nikt nie mógł mu podpowiedzieć. Wszystko zależało od niego. Dwa cele-Jedna kula. Brak miejsca na pomyłki. Dopił colę i zerknął na zegarek. Druga pięćdziesiąt dwie. Osiem minut. Podniósł się z miejsca. Wychodząc z baru przy windzie dostrzegł gościa hotelowego z egzemplarzem "La Prensy" w dłoni. Wielkie, tłuste litery biegnące przez pierwszą stronę sprawiły, że Marlette zadrżał: Mercenario Asesino. Najemny morderca. Pod nagłówkiem widniała jego czarno-biała fotografia. Jedyną pociechę stanowiło to, że zdjęcie wykonano podczas poprzedniego pobytu w Salwadorze. Miał na nim długie włosy i kilkudniowy zarost. Poczuł się dziwnie - w mieszkaniu miał identyczne zdjęcie. Nagle doszło do niego, że człowiek z gazetą przygląda mu się, i przez chwilę obawiał się, że został rozpoznany. Wtedy rozwarły się drzwi windy i mężczyzna wszedł do środka. Marlette zaklął rozzłoszczony, nie spodziewał się, że tak łatwo puszczą mu nerwy. Takie zachowanie nie było w jego stylu, lecz i ta operacja nie była podobna do tych, które dotąd przeprowadził. Grał o wielką stawkę. Przechodząc przez foyer, schylił głowę. Po wyjściu z hotelu zauważył, że większość siedzących na trawniku taksówkarzy czyta również "La Prensę". Jeden pogrążony był w lekturze porannego wydania drugiego ogólnokrajowego dziennika, "Diario de Hoy". Także w tej gazecie na pierwszej kolumnie znajdowało się jego zdjęcie. Zakładając ciemne okulary, pożyczone od Ruiza, przebiegł zręcznie między rozpędzonymi samochodami, by przedostać się na drugą stronę jezdni. Ociekał potem. Przetarł przedramieniem twarz i przez moment zastanawiał się, czy nie kupić czapki z daszkiem w jednym ze sklepów w Metrocentro, położonym niedaleko rządowego biurowca. W końcu wszyscy Salwadorczycy nosili jakieś nakrycia głowy. Zaś czapki baseballowe wydawały się najmodniejsze. Sprawdził godzinę, stwierdził, że ma akurat dosyć czasu, by cokolwiek kupić, i pośpieszył do Metrocentro, gdzie odszukał sklep z odzieżą sportową. Zignorował czapeczki przeznaczone dla turystów i kupił taką z napisem "Mets". Nacisnął ją na czoło, przeszedł leniwie przez główną bramę i dalej, betonową ścieżką wiodącą do foyer. Wszedł po schodach i miał właśnie otworzyć drzwi, gdy te rozwarły się od wewnątrz i stanął przed nim uzbrojony policjant. Przytrzymywał drzwi i Marlette chciał już przecisnąć się obok niego, gdy w wejściu pojawił się drugi funkcjonariusz, który natychmiast warknął, by zszedł mu z drogi. Marlette pośpiesznie odsunął się na bok. Kiedy policjanci zbiegli po schodach, Marlette wślizgnął się do foyer. Przy drzwiach stali dwaj uzbrojeni strażnicy, lecz, ku uldze Marlette'a, pogrążeni byli w rozmowie z oszałamiająco atrakcyjną dwudziestoparoletnią kobietą o figurze, która mogłaby wpędzić w kompleksy niejedną modelkę. W Salwadorze były setki równie szczupłych i pięknych kobiet, lecz tragicznym zrządzeniem losu większość z nich żyła w potwornej nędzy slumsów, bez pracy i bez nadziei, podczas gdy w Europie ich wygląd byłby źródłem bałwochwalczego kultu. Pruitt powiedział mu, że przewodnik zrobi pierwszy krok. Mając to na uwadze, Marlette niechętnie zdjął czapkę i wsunął okulary do kieszeni na piersiach. Według planu przewodnik miał przedstawić się, wypowiadając ustalony wcześniej tekst, na co Marlette miał odpowiedzieć innym fragmentem uzgodnionego tekstu. Przypominało to akcję z filmu przygodowego, z płaszczem i szpadą, ale było lepsze od wypatrywania mężczyzny z goździkiem w klapie marynarki i "New York Timesem" w garści. Zakładając, że przewodnik będzie mężczyzną. Równie dobrze mogła nim być kobieta. Jego wzrok odruchowo powędrował w stronę kobiety, która wciąż rozmawiała ze strażnikami. Akurat! Spojrzał na zegarek. Za minutę trzecia. Bezczynne wystawanie w foyer zaczynało napełniać go niepokojem, zwłaszcza że w obiegu było tyle egzemplarzy "La Prensy" oraz "Diario de Hoy". Zupełnie jakby z każdego kąta spoglądała na niego jego własna twarz. Zachowuj się naturalnie, nakazywał sobie. Tylko tak mógł jakoś to przetrwać... - Przepraszam, czy nie wie pan, kiedy następny autobus 406 wyjeżdża do Santa Ana? - odezwał się głos zza jego pleców. Umówione zdanie. Przewodnik. - Obawiam się, że 406 nie jedzie do... - Marlette przerwał w pół zdania. Przed sobą ujrzał Hectora Amayę. - Miło cię znowu widzieć, Marlette - powiedział Amaya, uśmiechając się lodowato. Marlette zastanawiał się pośpiesznie. Czyżby Amaya był jego przewodnikiem? A może wpakował się w pułapkę? Nagle przypomniał sobie, że Pruitt miał swojego człowieka w Radzie Wojskowej. Ale Amaya? Nie, to niemożliwe. Nie Amaya. To musiała być pułapka. Amaya spojrzał ponad ramieniem Marlette'a na dwóch uzbrojonych strażników, stojących teraz kilka metrów za nimi. - Za tobą są dwaj moi ludzie. Dwaj inni czekają przy windzie za moimi plecami. Na pewno ich widzisz. Nie chcę tu żadnego zamieszania, Marlette, ale jeżeli stawisz opór, z pewnością tego pożałujesz. Marlette zerknął za siebie i dostrzegł tych samych dwóch mężczyzn, którzy rozmawiali uprzednio z kobietą. Wpadł w pułapkę. Ale jak miał coś takiego przewidzieć? To usprawiedliwienie stanowiło niewielką pociechę, wziąwszy pod uwagę jego obecne położenie. Jeden z mężczyzn zaczął rozpraszać grupkę gapiów, którzy krążyli niepewnie dookoła nich. Jego towarzysz szturchnął Marlette'a lufą pistoletu w plecy i obszukał go pośpiesznie. Amaya wyjął z kabury swój pistolet, cofnął się i wskazał na podłogę. Marlette rozglądał się rozpaczliwie na boki, lecz nie widział żadnej drogi ucieczki. Zresztą, gdyby tylko spróbował, zastrzeliliby go. Kolba pistoletu maszynowego uderzyła go boleśnie w plecy. Poleciał do przodu, a wtedy pochwycono go i powalono na podłogę. Na plecach poczuł czyjeś kolano, ktoś wykręcił mu brutalnie ręce i zatrzasnął na nadgarstkach kajdanki. Potem postawiono go na nogi i wyprowadzono z budynku. Dwaj mężczyźni, którzy przedtem pilnowali windy, szli po bokach Amayi, gdy szamoczącego się Marlette'a wleczono do oczekującego na nich samochodu. Wepchnięto go na tylne siedzenie. Amaya usiadł z przodu. Kiedy kierowca uruchomił silnik i odjechał od krawężnika, Amaya obejrzał się na Marlette'a, wciąż szarpiącego się ze swymi strażnikami. - Uśpić go - warknął. - Nie potrzebujemy żadnych sińców. Jeden z mężczyzn przycisnął więźnia do siedzenia, podczas gdy drugi wyjął zakończony strzykawką pistolet i przytknął go do szyi Marlette'a. Poczuł ostre ukłucie igły przebijającej skórę. Po paru sekundach specyfik zaczął działać: potrząsnął rozpaczliwie głową, starając się przegnać klaustrofobiczną senność, która go nagle naszła. Ale wiedział, że jedynie opóźnia nieuniknione. Nie mógł tego powstrzymać. Przeszył Amayę morderczym spojrzeniem, jego twarz rozpływała mu się już przed oczyma. Wszystko zaczęło się zamazywać. Usłyszał jeszcze pogardliwy śmiech Amayi i głowa opadła mu na piersi. Spróbował ją dźwignąć, lecz stracił władzę nad mięśniami szyi. Nie mógł się poruszyć. Czuł się jak sparaliżowany. Potem wszystko zgasło. Kiedy Marlette odzyskał przytomność, leżał na zimnej, twardej, betonowej posadzce. Udało mu się usiąść, lecz jego ruchy ograniczał łańcuch, przeciągnięty przez kajdanki i przyczepiony do pokrytego rdzą haka w suficie. Bolała go szyja, lecz, jak zgadywał, powodem była raczej niewygodna pozycja, w jakiej leżał na podłodze, nie zaś działanie specyfiku, który mu wstrzyknięto. Zdziwił się, że wcale nie czuje się gorzej. Oczekiwał co najmniej bólu głowy. Tymczasem był w doskonałej formie, zupełnie jakby dopiero co zbudził się z głębokiego snu. Powoli rozejrzał się naokoło, by ustalić, gdzie się znajduje. W pomieszczeniu nie było okien, jedyne źródło światła stanowiła żarówka na suficie. Nie dostrzegł też żadnych mebli, z wyjątkiem długiego stołu stojącego w półmroku pod przeciwległą ścianą. Wydało mu się, że stół nakryty jest brezentem. Czyżby coś pod nim ukryto? Nie był tego pewien, nie z takiej odległości. Kamienne schody za stołem prowadziły do solidnych drewnianych drzwi. Kamera telewizyjna nad drzwiami skierowana była na niego. Mogła to być cela w komisariacie, lecz im dłużej się zastanawiał, tym bardziej skłonny był podejrzewać, że znajduje się w jakiejś piwnicy. Wtedy dostrzegł umocowane pod sufitem reflektory, odchylone w różne strony, lecz tylko w dwóch dostrzegł żarówki. Nie, to nie był komisariat. Gdzie więc przebywał? Jego rozmyślania przerwał zgrzyt otwieranych drzwi. U szczytu schodów pojawiła się znajoma postać Stuarta Jaysona. Zamknął za sobą drzwi i powoli zszedł po schodach. Zatrzymał się na dole i spojrzał z pogardą na Marlette'a. - Dobrze się spało? - zapytał z sarkazmem w głosie. - Gdzie, do cholery, jestem? - warknął rozzłoszczony Marlette. - Myślałem, że sam się domyślisz - odparł Jayson, przysiadając na najniższym stopniu. - Jesteś w gościnnej rezydencji Dennisona w San Benito. - Oczywiście - mruknął Marlette, ponownie rozglądając się dookoła. La Muerte Sótano. Piwnica śmierci. - Słyszałem plotki o tym miejscu, ale nigdy nie wiedziałem, czy naprawdę istnieje. Nie wygląda tak źle, prawda? - Po zawieszeniu broni większość wyposażenia została zdemontowana - wyjaśnił Jayson. - Chociaż powiedziano mi, że w latach osiemdziesiątych szwadrony śmierci regularnie przywoziły tu co cenniejszych więźniów na przesłuchanie. Ściany są dźwiękoszczelne, więc mogli z nimi robić, co im się tylko, kurwa, podobało i nikt nie mógł usłyszeć wrzasków. Podobno Dennison urządzał nawet na górze przyjęcia, podczas gdy tu torturowano więźniów. To już coś, przyznasz chyba? - Mój podziw nie ma granic - odparł z niesmakiem Marlette. - Czy nasz towarzyski gospodarz jest w domu? - Wkrótce do nas zejdzie. - A co ja tu robię? - Niedługo się dowiesz - odparł Jayson, ostrożnie dotykając kawałka plastra, ochraniającego szwy na twarzy. - Jak tam twoja blizna? - zapytał wzgardliwie Marlette. - Szkło przeszło jak przez masło, aż do kości - rzekł lekceważąco Jayson. - Zostanie ślad, ale wiele kobiet leci na coś takiego, czyż nie tak? - Za odpowiednią cenę kurwa skusi się na każdego - przyznał Marlette. - Ale ty już o tym wiesz. Przecież tylko w ten sposób możesz sobie jeszcze podupczyć. - Nie muszę robić tego z kurwami. Mam żonę w Guatemala City. - Myślę, że dobrzeją opłacasz za podtrzymywanie pozorów, bo w przeciwnym razie wróci do robienia na boku numerów za dziesięć dolców, kiedy cię nie ma w pobliżu. Jayson poderwał się na nogi i wyszarpnął pistolet z kabury pod pachą. Wymierzył go w głowę Marlette'a. - Nie będę wysłuchiwać tego gówna, Marlette. - Odłóż broń! - warknął od drzwi rozzłoszczony Dennison. - Dopiero kiedy przeprosi - wycedził Jayson, nie odrywając wzroku od Marlette'a. Dennison zbiegł po schodach i wyrwał pistolet z dłoni Jaysona. - Jeżeli tak łatwo cię podpuścić, być może w jego słowach jest trochę prawdy. Idź na górę i zaczekaj na mnie w salonie. - Zabicie ciebie sprawi mi przyjemność - wysyczał nienawistnie Jayson. Zabrał pistolet od Dennisona i wyszedł z pomieszczenia. - Schodzisz na psy, Dennison - zakpił Marlette. - Dysponujesz kupą pieniędzy, a stać cię jedynie na wynajęcie psychopaty Jaysona. - Jest niezły, jak sam się przekonasz za parę godzin - odparł chłodno Dennison. - Kiedy poddasz mnie torturom, by się dowiedzieć, gdzie jest ukryta taśma Kinnarda? - Na obecnym etapie taśma nie ma już znaczenia - odparł Dennison. - To po co mnie tu przywieziono? - Jesteś ostatnim elementem układanki - poinformował go Dennison. - Kiedy wojsko przejmie władzę w Salwadorze, ONZ podniesie wielki wrzask. To nieuniknione. Ale jeżeli sprawimy, by wydarzenia wyglądały tak, że armia wkroczyła do akcji, by ustabilizować sytuację w kraju po zabójstwie cywilnego prezydenta, reakcja ze strony ONZ nie będzie zbyt gwałtowna. Jak już na pewno wiesz, zamierzaliśmy użyć Ruiza jako kozła ofiarnego. Niestety sprawy nie potoczyły się zgodnie z planem. Dlatego musieliśmy skorzystać z planu awaryjnego. Musieliśmy znaleźć innego kozła ofiarnego. A kto nadaje się do tej roli lepiej od zagranicznego najemnika, który obracał się w kręgach FMLN? Dochodzenie w sprawie zabójstwa prezydenta wykaże niezbicie, że zostałeś wynajęty przez FMLN do zamordowania prezydenta. FMLN znajdzie się w niełasce, a armia pewniej uchwyci ster rządów. - Co się stało z Ruizem? Dennison przerzucił przełącznik na ściennej tablicy kontrolnej, włączając jeden z reflektorów. Potem podszedł do stołu i uniósł róg brezentowej płachty. Marlette wysiłkiem woli zdławił podchodzącą mu do gardła żółć, przyglądając się groteskowo zniekształconej twarzy Ruiza. - Coście z nim zrobili? - zapytał z niesmakiem. - Nic - odparł Dennison, poprawiając brezent. - Land rover, którym go przewożono, zjechał z drogi i wpadł do wąwozu. Nikt nie przeżył, więc możemy jedynie podejrzewać, że jakimś cudem udało mu się złapać kierownicę i skierować samochód w przepaść. - Samobójstwo? - zdziwił się Marlette. - Nigdy się nie dowiemy, ale na to wygląda. Zapewne domyślił się, co go czeka, więc postanowił odebrać sobie życie. Męczennik za sprawę. Godne podziwu, lecz niestety jego plan nie wypalił, ponieważ nikt w FMLN nawet nie wie o jego śmierci. My zaś zamierzamy tego nie zmieniać. Dlatego tak wielkim nakładem środków doprowadziłem do odzyskania ciała. W trakcie akcji straciłem ośmiu ludzi, zastrzelonych przez snajperów podczas przeszukiwania miejsca wypadku. Ale to nieważne, bez trudu można ich zastąpić. Liczy się to, że ciało Ruiza jest w moich rękach. - Vaquero musi już być na ciebie nieźle wkurwiony za twoją niekompetencję - prychnął Marlette. - Pieprzysz wszystko równo, od początku do końca. - Popełniłem kilka błędów, ale z drugiej strony nie siedzę w kajdankach na betonie i nie pozostało mi jedynie parę godzin życia, prawda? W progu pojawił się Jayson. - Telefon do pana na tajnej linii. Vaquero. - Czego on może chcieć? - zdenerwował się Dennison. - Nie powiedział. Chce z panem rozmawiać. - Powiedz mu, że już idę - odparł Dennison. - Zanim pójdziesz, odpowiedz na jedno ostatnie pytanie - odezwał się Marlette po wyjściu Jaysona. - Ostatnie pytanie skazańca. Dalej, pytaj. - Dlaczego zginął Brad Casey? - Słyszałem, że zastrzelono go w Nowym Jorku. Nicole mi powiedziała - rzekł Dennison. - Ale z całą pewnością to nie nasza robota, jeżeli to miałeś na myśli. - Co ci szkodzi powiedzieć mi teraz prawdę? - rzucił gniewnie Marlette. - Brad był moim najlepszym kumplem. Chcę poznać prawdę, Dennison. Dlaczego musiał zginąć? - Gdybym wiedział, powiedziałbym ci - zapewnił go Dennison. - Według świadków zabójca mówił z londyńskim akcentem. Zbyt duży zbieg okoliczności, by nie był to Jayson, sam przyznasz. - Kiedy dokładnie to się zdarzyło? - zapytał Dennison. - Cztery dni temu. - W takim razie to nie był Jayson - odparł Dennison. - W ciągu ostatnich sześciu tygodni tylko raz wyjeżdżał z kraju, żeby odwiedzić żonę w Guatemala City. Powiedziałbym, że ktoś cię nabiera, Marlette. Szkoda, że nigdy się nie dowiesz, kto za tym stał. Marlette doszedł do wniosku, że może uwierzyć Dennisonowi. Nie miał powodu, by kłamać. Nie po tym wszystkim, co już mu wyjawił. Czyżby Dennison miał rację? Czyżby naprawdę go nabrano? Ale kto? I dlaczego? Jedynym kandydatem był Alex Pruitt. W końcu to on przyniósł mu wiadomość o zamordowaniu Brada. Może Brad wpadł na coś, co pozwalało połączyć nazwisko Pruitta z planowanym zamachem stanu? Ale skąd Brad mógł wiedzieć o zamachu, chyba że miał swego człowieka w Radzie Wojskowej. Nie, to niemożliwe. Nie było w tym żadnego sensu. Musiało istnieć inne wytłumaczenie. Ale za cholerę nie wiedział jakie... Nagle wyczuł za plecami obecność Dennisona, lecz zanim zdążył zareagować, poczuł ostry ból szyi. Wiedział, co to było, zanim jeszcze ujrzał strzykawkę w dłoni Dennisona. - Minie parę sekund, zanim środek rozejdzie się po twoim ciele - oznajmił Dennison. - Potem po prostu zaśniesz. Tym sposobem nie narobisz nam już więcej kłopotów. Marlette szarpnął wściekle za kajdanki, czując, że specyfik zaczyna działać. - Nie stawiaj oporu, Marlette. Pozwól, by zadziałał - usłyszał słowa Dennisona i zamrugał powiekami, starając się przegnać sprzed oczu mgłę, gdy pokój zaczął tańczyć wokół niego. Słyszał głos Dennisona, dobiegający odległym echem, jakby z wnętrza jego głowy: "Jak powiedziałem... Jayson jest naprawdę dobry... - Słowa stapiały się ze sobą niczym psychodeliczny obraz w głębi umysłu. - Czysty strzał... serce... nie martw się... nic nie poczuje..." Ostatnia, rozpaczliwa myśl przebiła się przez obłok oszołomienia, zanim ostatecznie stracił przytomność: Już się nie obudzisz... Jayson zaciągnął się resztką papierosa, rozgniótł go o podeszwę buta i wyrzucił niedopałek do papierowej torebki na biurku. Nie wolno mu było pozostawić jakichkolwiek śladów swego pobytu. Spojrzał na zegarek. Siódma po południu. Za trzydzieści minut prezydent powinien zjawić się przed hotelem. Był duszny, parny wieczór, dłonie w rękawiczkach pociły się obficie. Chociaż zastanawiał się już nad zdjęciem rękawiczek i wytarciem palców o koszulę, oparł się pokusie. Żadnych niedociągnięć. Jeden zapomniany odcisk palca mógł zrujnować całą operację. Sięgnął po papierosy, potem zmienił zdanie, odepchnął obrotowe krzesło i wstał. Siedział w biurze na pierwszym piętrze rządowego biurowca naprzeciwko hotelu Camino Real. Jakieś zeszyty rozrzucone były na dwóch biurkach, kilkanaście stert innych ułożono na podłodze. Niektóre szafki były nie domknięte, w ich wnętrzu kryły się kolejne setki dokumentów. Sądząc po monitorach i licznych księgach rachunkowych na obu biurkach, wywnioskował, że trafił do działu księgowości. Nie miało to znaczenia. Podszedł do ustawionego przy oknie karabinu snajperskiego Maadi-Griffin. Gdyby to on wybierał broń, użyłby fińskiego Sako TRG 21, ale to też była doskonała snajperka, idealna do tej roboty. Matowe okno było otwarte, a żaluzje opuszczone. Czubek lufy, owiniętej taśmą klejącą, by nie odbijały się od niej promienie zachodzącego słońca, wystawał między dwoma listewkami żaluzji. Przykucnął i zerknął przez lunetkę MeOpta, wycelowaną na portyk hotelu. Już od frontowych drzwi rozwinięto czerwony dywan i chociaż nie zjawił się jeszcze żaden z gości, trwała gorączkowa krzątanina. Personel hotelowy i ludzie z ochrony doglądali ostatnich przygotowań, tak by wszystko przebiegło bez potknięć, skoro tylko pierwszy kierowany przez szofera pojazd zatrzyma się pod portykiem. Na dachu hotelu kilku żołnierzy z karabinami obserwowało otoczenie, lecz wiedział, że nie musi się ich obawiać. Wszyscy należeli do elitarnej jednostki antyterrorystycznej Gwardii Narodowej i byli całkowicie wierni przywódcom puczu. Inni żołnierze z tej samej jednostki rozmieszczeni zostali wewnątrz hotelu, by przeobrazić się w uzbrojoną po zęby obstawę Vaquera, kiedy generał przejmie władzę. Hotel stanie się wówczas prawdziwą fortecą, dopóki nie dotrą posiłki z koszar, by eskortować generała w drodze do stacji radiowej - do tej pory zajętej przez oddziały biorące udział w przewrocie - gdzie oficjalnie obwieści swój zamiar przywrócenia rządów armii. ANTEL, państwowa rozgłośnia telewizyjna, będzie już wówczas w rękach wojska, tak jak wieża kontrolna lotniska oraz przejścia graniczne. A wszystko to stanie się, jak tylko zamorduje prezydenta. Jeden strzał. Trudny strzał, to prawda, ale nie mógł pozwolić sobie na błąd. Ponownie zerknął na zegarek: siódma osiem. Marlette zostanie przyniesiony do biura kwadrans po siódmej. Chociaż niechętnie, musiał przyznać, że zawsze podziwiał Marlette'a jako najemnika. Ten facet był dobry w tym, co robił. Aż za dobry. Wielokrotnie lądowali po przeciwnych stronach frontu, a jednak nigdy nie udało mu się przechytrzyć Marlette'a w boju. O tak, wiele starych rachunków zostanie ostatecznie wyrównanych, kiedy zabije Marlette'a. - Dochodzi do siebie. Słowa brzmiały pusto i odlegle, jakby schwytane w najgłębszym zakamarku umysłu. Myśli? Wspomnienia? Nie, niemożliwe. Dlaczego nie? Nie wiem. Nie rozumiem... Nagle poczuł, że ktoś brutalnie nim potrząsa. Więcej głosów. Różnych głosów. Tym razem wydawały się bliższe. Bardziej dźwięczne. Mgła ustępowała z jego umysłu. Ale coś było nie tak z tymi głosami i uświadomienie sobie tego zajęło mu kilka sekund. Głosy mówiły po hiszpańsku. On nie myślał po hiszpańsku. Te głosy nie były wytworem jego umysłu. Zmusił się do otwarcia oczu, lecz wszystko naokoło było rozmazane. Niczym nieostry obraz na ekranie w kinie. Zamrugał szybko powiekami, jak gdyby starał się dostroić projektor. Lepiej. Teraz wyraźniej. Prawie ostro. Spróbował unieść ręce do twarzy, przetrzeć oczy, przeczyścić soczewki, lecz odkrył, że nie może nimi poruszyć. Że są skrępowane. Wtedy zaczęły powracać wspomnienia... - Marlette? Zamajaczyła nad nim czyjaś twarz. Jej oczy były chłodne i nieczułe. Język oblizał pulchne wargi, ocierając się o schludnie przycięte, wąskie wąsiki. Hector Amaya. Usta wykrzywiły się w bladym uśmiechu, gdy na twarzy Marlette'a pojawiło się zrozumienie. - Jednego jestem pewien: jeżeli nie żyję, nie trafiłem do nieba - powiedział Marlette. - Nie, jeżeli ty jesteś tu ze mną. - Nigdy nie pojmowałem twego poczucia humoru w trudnych chwilach, Marlette, ale podobno pomaga ukryć strach przed śmiercią - odparł Amaya. Strzelił palcami. - Podnieście go. Dwaj mężczyźni postawili Marlette'a na nogi. Korytarz był kiepsko oświetlony, Marlette słyszał kapiącą gdzieś wodę. Pęk grubych, szkaradnych rur, przerdzewiałych ze starości, biegł wzdłuż nagiej, pozbawionej okien ściany. W oddali dostrzegł coś, co przypominało generator. W powietrzu unosił się gryzący zapach ropy i oleju. - Gdzie, do cholery, jesteśmy? - zapytał. - Dokładnie tam, gdzie chcemy, abyś był - oświadczył Amaya i odszedł w stronę służbowej windy na końcu korytarza. Marlette został pochwycony od tyłu i popchnięty tam, gdzie skierował się Amaya. - Jesteśmy w budynku naprzeciwko hotelu, prawda? - zawołał, gdy Amaya przycisnął guzik, by przywołać windę. Żadnej odpowiedzi. - Wydawało mi się, że powinienem być uśpiony. Skąd ta nagła zmiana planu? - Zobaczysz - odrzekł Amaya i zniknął we wnętrzu windy. Marlette został brutalnie wepchnięty do środka. Obaj mężczyźni również weszli do kabiny, a wtedy Amaya nadusił przycisk pierwszego piętra. Marlette zauważył, że strażnicy mają pistolety maszynowe w kaburach u pasa. Dostrzegł też, że mają włosy krótko przycięte i są ubrani w szare flanelowe spodnie i białe koszule z krótkim rękawem. Nie byli zbójami Dennisona. Dwóch ludzi z elitarnej obstawy prezydenta? To było najprawdopodobniejsze wytłumaczenie. Amaya ubrany był w luźny garnitur, idealny strój, by ukryć pod nim broń. Kiedy winda się zatrzymała, drzwi rozsunęły się wolno i Amaya wyszedł na korytarz, rozejrzał się i dał znak swoim ludziom. Marlette'a zaprowadzono do drzwi w głębi korytarza. Amaya zastukał w umówiony sposób, w zamku zazgrzytał klucz i drzwi otwarły się ostrożnie. Spojrzenie Jaysona natychmiast skierowało się na Marlette'a. - Miał być uśpiony. Co jest grane? - Możemy wejść? - zapytał Amaya. Jayson otworzył drzwi szerzej i odsunął się na bok, tak by dwaj mężczyźni mogli wciągnąć Marlette'a do środka. Amaya wkroczył do pokoju za nimi, lecz zatrzymał się tuż przy wejściu. - Poczekajcie na mnie na dole - polecił im i zamknął za nimi drzwi na klucz. - Co się dzieje? - warknął Jayson, wskazując na Marlette'a. - Dennison powiedział, że kiedy go przywieziecie, będzie jeszcze spał. - To był pomysł Dennisona - odparł Amaya. - Ale wiem, jak bardzo nienawidzisz Marlette'a, więc pomyślałem, że może wolałbyś patrzeć mu w oczy, pociągając za spust. Powolny uśmiech przewinął się przez czerwoną, pryszczatą twarz Jaysona. - Tak, to mi się podoba. Patrzeć mu w oczy, pociągając za spust. Przyniosłeś broń? - Amaya wyjął z kabury pod pachą pistolet marki Smith & Wesson i przykręcił tłumik do lufy. Jayson spojrzał na Marlette'a, który rozglądał się niespokojnie w ostatniej rozpaczliwej próbie ratowania życia. - Nie masz dokąd uciec, Marlette. Mógłbyś spróbować wyskoczyć przez okno, ale wszystkie zrobione są ze szkła warstwowego. Nawet byś go nie zarysował. Poza tym, byłbyś martwy, zanim dobiegłbyś do okna. - Strzelił niecierpliwie palcami w stronę Amayi, ponaglając. -Dawaj, skończmy już z tym. - Prorocze ostatnie słowa - oznajmił Amaya i wpakował Jaysonowi kulę w serce. Siła uderzenia pocisku rzuciła Jaysona do tyłu. Najemnik potknął się o stertę ksiąg rachunkowych, stracił równowagę i padł na podłogę. W głowie Marlette'a huczało od gorączkowych myśli, podczas gdy Amaya podszedł do Jaysona, leżącego nieruchomo na dywanie wśród dokumentów splamionych krwią. Wciąż był zanadto zdumiony, by ocenić sytuację w sposób logiczny. Dlaczego Amaya zabił Jaysona? Czy on miał stać się jego następną ofiarą? Spojrzał w stronę drzwi. Zamknięte na klucz. Okno. Wołać o pomoc? Czy ktoś w ogóle go usłyszy? Czy nie zastrzeli go któryś z żołnierzy, znajdujących się na dachu hotelu? - Martwy - oznajmił Amaya, sprawdziwszy tętno. Wyprostował się, nie spuszczając oczu z Marlette'a. - Odwróć się - rozkazał. - Żebyś mógł strzelić mi w plecy? - zapytał wyzywającym tonem Marlette. - Żebym mógł zdjąć ci kajdanki - powiedział Amaya, pokazując mu klucz. Opuścił broń i zbliżywszy się do Marlette'a rozpiął mu kajdanki. Następnie wyjął z kieszeni rękawiczki i rzucił Marlette'owi. - Włóż je. Marlette wciągnął rękawiczki, rozmasował nadgarstki i usiadł na najbliższym krześle. - Chyba jesteś mi winien jakieś wyjaśnienie? - Czyżby Alex Pruitt nie wspomniał ci o mnie? - zdziwił się Amaya, przechodząc z powrotem na hiszpański. - Czyli jesteś jednak człowiekiem Pruitta? - Zgadza się. Kazano mi cię pilnować. Możesz chyba powiedzieć, że byłem twoim aniołem stróżem. - Jestem wzruszony - zażartował Marlette. Amaya spojrzał na zegarek. - Prezydent przyjedzie do hotelu za mniej niż dziesięć minut. Jayson zamontował już przy oknie broń. To karabin wyborowy Maadi-Griffin. Powiedziałeś, że do wykonania zlecenia potrzebna ci broń tej firmy. - Zanurzył rękę w kieszeni i wyjął pocisk, który podał Marlette'owi. - Tępo zakończony dla maksymalnego efektu. Jeden strzał. Sto tysięcy dolarów. Przelicz to sobie. Marlette podniósł się i podszedł do ustawionej na trójnogu broni snajperskiej. Przykucnął i wprowadził pocisk do zamka, potem spojrzał na martwe ciało Jaysona. - Rozumiem, dlaczego potrzebujecie nowego kozła ofiarnego po śmierci Ruiza, ale czemu Jayson? To jeden z waszych ludzi. - Ludzi Dennisona - poprawił go Amaya. - A Dennison nie jest jednym z nas. - Co to ma oznaczać? - Jest człowiekiem z zewnątrz. Bardziej radykalnym od większości członków Rady Wojskowej. To bigot o ograniczonych horyzontach myślowych, sięgający po władzę, a to niepokoi Radę Wojskową. Nie dlatego, że ma nadzieję na stanowisko w rządzie, lecz dlatego, że ma dostatecznie wiele pieniędzy, by sfinansować własny zamach stanu, kiedy Vaquero nie powierzy mu funkcji doradcy. Powiedziałem kiedy, ponieważ Dennison już wspominał o tym generałowi. To bardzo niebezpieczny człowiek, zaślepiony pychą. Jak więc łatwiej zszargać mu reputację, niż dyskredytując go w ten sposób? Jego wiarygodność legnie w gruzach. A tego właśnie pragnie Vaquero. - Dlaczego po prostu go nie zabijecie? - Nie jest pozbawiony wpływów. To jeden z najbogatszych ludzi w Salwadorze. Zabicie go wytworzyłoby atmosferę niepokoju i podejrzliwości, a Vaquero potrzebuje całkowitego wsparcia bogatych potentatów kawowych, by pucz odniósł sukces. Tych samych potentatów, którzy są obecnie najbliższymi sprzymierzeńcami Dennisona. Marlette spojrzał przez lunetkę i poprawił ostrość o ułamek milimetra, by dostroić ją do swych wymagań. - Nie byłem wam do tego potrzebny. Mogliście pozwolić Jaysonowi na dokonanie zabójstwa, a potem go zgładzić. Mogłeś to nawet zrobić własnoręcznie. - Pruitt uważał inaczej. I ma rację. Ja nie jestem snajperem, a Jayson nie był dosyć dobry na tak trudny strzał. Do popełnienia błędu nie wolno dopuścić. Mówią, że jesteś jednym z najlepszych aktywnych zawodowo snajperów. Dlatego cię ściągnęliśmy. - Czy z tego powodu Pruitt kazał zabić Brada Caseya? - zapytał Marlette. - By się upewnić, że tu przyjadę, gnany żądzą zemsty? - Słyszałem, że Casey został zabity, ale nie mam pojęcia, kto za tym stał - powiedział Amaya, spoglądając na zegarek. -Jeszcze siedem minut. Możesz być pewien, że prezydent przyjedzie na czas. To bardzo punktualny człowiek. - Skąd mogę mieć pewność, że po zamachu nie wpakujesz we mnie kulki? Z twojego punktu widzenia byłoby to logiczne. - Zawarłeś umowę z Alexem Pruittem. On zawsze dotrzymuje słowa. - Dlaczego wcale nie poczułem się pewniej? - mruknął Marlette. - Alex Pruitt zawsze odwdzięcza się za okazaną lojalność. To dlatego udało mu się stworzyć tak rozległą sieć agentów na całym świecie. Ty grasz fair, on też gra fair. To proste. Wykonasz dzisiaj swoje zadanie, Marlette, i możesz jechać na spotkanie z helikopterem w La Puerta del Diablo. Na tyłach budynku stoi samochód. Mam rozkaz osobiście cię tam odwieźć. Rano będziesz z powrotem w Stanach, bogatszy o sto patyków. - Amaya uchylił odrobinę drugie okno, z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął smukły noktowizor i przyjrzał się portykowi hotelu. - Jeżeli nawalisz, zabiję cię. A kobieta i jej córka zginą w ciągu dwudziestu czterech godzin od ich powrotu do Chicago. Ale o tym już wiesz. Jak powiedziałem, Alex Pruitt zawsze dotrzymuje słowa. - Możesz mi wierzyć, że cieszyłbym się, gdyby Vaquero był tym, w kogo wpakuję kulkę. Ale za jaką cenę? Nie. Niech ma ten swój zamach stanu. To nie mój kraj, nie moja wojna. - Bardzo rozsądne podejście - przyznał z roztargnieniem Amaya, przepatrując okolicę noktowizorem. - Kto wie, może innym razem? - Może nawet wynajmiemy cię do tego - odparł Amaya odkładając noktowizor. - Sugerujesz, że Vaquero nie będzie prezydentem zbyt długo? - Przypominam, że jest dwadzieścia pięć po siódmej - odparł wymijająco Amaya. - Pięć minut do przyjazdu prezydenta. Konwój będzie się składać z sześciu limuzyn Lincoln Continental, eskortowanych przez dwóch policjantów na motocyklach. Wyruszył sprzed Pałacu Prezydenckiego, więc przed hotel zajadą z naszej lewej strony. Motocykle pojadą dalej. Pierwsze dwa lincolny zatrzymają się na hotelowym parkingu. Trzeci i czwarty podjadą pod portyk. Prezydent z żoną będą w trzecim samochodzie, Vaquero i Guaverra, minister finansów, w czwartym. Chodzi o to, by prezydent i jego dwaj najbliżsi współpracownicy wspólnie witali przybywających do hotelu gości. - Na dworze czy w środku? - W środku. Będą czekać w foyer. Na początku tygodnia, przeprowadziłem z moimi ludźmi kilka prób i wyliczyłem, że od chwili gdy prezydent wysiądzie z samochodu, do wejścia do foyer będziesz miał najwyżej dziesięć sekund na strzał. Ponieważ okolice hotelu zostały już zablokowane, więc nie będzie miał okazji pozdrowić szalejących tłumów swym zwyczajowym skinięciem dłonią, co oznacza, że możesz mieć nawet mniej czasu. - Wystarczy sekunda, by nastawić celownik i nacisnąć spust. - Tylko uważaj, byś nastawił na właściwą głowę - powiedział chłodno Amaya. - Już ci mówiłem... - Oszczędź mi zaprzeczeń, Marlette - przerwał mu ostro Amaya. - Na wypadek gdybyś myślał, że zabijając generała uniemożliwisz przeprowadzenie puczu, wiedz, że się mylisz. Jeżeli Vaquero zginie, zejdę na dół i osobiście wprawię całą maszynerię w ruch. Tak czy inaczej, jutro u władzy znajdzie się nowy rząd. Tylko od ciebie zależy, czy tego dożyjesz. - Mówisz tak, jakbyś pragnął, by zginął Vaquero - stwierdził Marlette, patrząc z ukosa na Amayę. - Nie dzisiaj - rzekł Amaya, nie opuszczając noktowizora. - Zdecydowanie nie dzisiaj. Marlette przetarł czoło rękawem, potem wyjął z kieszeni chustę i owinął nią czoło. W głowie miał kompletny chaos. Jeszcze rano gotów był zabić generała Vaquera i gwizdać na konsekwencje. Teraz okazuje się, że gdyby nawet go zabił, to i tak nie zapobiegnie przewrotowi. Może strzelić tylko raz. Jeśli zabije generała, nie wyjdzie stąd żywy. A co z Nicole i Michelle? Owszem, zgodził się z nią w czasie nocnej rozmowy, że ważniejsze było niedopuszczenie do przewrotu, ale wtedy sądził, że ona będzie jedynym celem zabójców. Tak mówił mu w Nowym Jorku Pruitt, lecz teraz Amaya wyraźnie stwierdził, że Michelle również zginie. Czy można poświęcić własną córkę? Wiedział, że nie mógłby... a gdyby nawet miał nigdy więcej ich nie ujrzeć, jak zagroziła Nicole, gdyby zabił prezydenta, przynajmniej wiedziałby, że są bezpieczne. Tylko to miało jakieś znaczenie. Czyżby? Sto tysięcy dolarów za sprzedanie jednego narodu? Pieniądze okupione krwią, do ostatniego dolara. Dolara, który jest walutą demokracji. Najemnicy nie uznają żadnych wartości, powiedział sobie w duchu. Pieniądz pozostaje pieniądzem niezależnie od waluty. Do diabła z demokracją. Jeszcze rok temu mógłby w to uwierzyć. Nawet pół roku temu. Ale nie teraz. Pewnie, chciał tych pieniędzy, lecz nie za cenę utraty Nicole i Michelle. Raz stracił już Nicole. Nigdy więcej. A Michelle? Jak mógł rozważać możliwość odrzucenia kogoś, kto stanowił jakąś część jego? Wrócił do początku rozważań. Zabić generała i gwizdać na konsekwencje. Przewrót i tak dojdzie do skutku, a on zginie. Podobnie jak jego rodzina. Jego rodzina? Nigdy dotąd tak o nich nie myślał. One stanowiły jego rodzinę. Matka jego córki. I jego córka. Co robić? Nadeszła pora, by wziąć na siebie tę odpowiedzialność i podjąć decyzję... - Widzę czołówkę konwoju - oznajmił podniecony Amaya. Marlette poruszył się niepewnie. Wciąż się pocił. Wilgotnym, chłodnym potem. Pierwszy raz w swym życiu odczuwał prawdziwy strach, gdyż wiedział, że niezależnie od tego, jak postąpi w ciągu paru najbliższych minut, zrobi źle. I będzie musiał żyć ze świadomością swej winy. O ile przeżyje, przypomniał sobie. Przyłożył oko do lunetki i powoli poprowadził celownik za konwojem, obracając karabin na trójnogu. Dwa motocykle przejechały obok wejścia do hotelu, a potem pierwszy z błyszczących czarnych lincolnów wjechał na podjazd i skręcił ostro na pusty parking. Drugi pojazd podążył jego śladem; gromadka ponurych mężczyzn wysiadła z samochodów i pośpieszyła pod portyk, gdzie zatrzymała się prezydencka limuzyna. Marlette zwilżył zeschnięte wargi i delikatnie dotknął palcem spustu, gdy tuż za nią zahamował czwarty pojazd. Tylne drzwi obu lincolnów otwarły się jednocześnie i przez moment lufa karabinu zadrżała... Z czołowego samochodu wysiadła jakaś kobieta. Była elegancka i dystyngowana w wieczorowej sukni z importu. Marlette domyślił się, że jest to żona prezydenta. Prezydent miał wysiąść jako następny. Uwagę Marlette'a przyciągnął nagle drugi samochód. W tylnych drzwiach pojawił się Vaquero i pozwolił, by kilku agentów poprowadziło go parę kroków. Potem zatrzymał się i czujnie przechylił głowę, jak gdyby oczekując nieuchronnego strzału. Nagle obraz owej strasznej nocy sprzed pięciu laty pojawił się we wspomnieniach Marlette'a. Podkręcił leciutko ostrość, by głowa generała znalazła się dokładnie na przecięciu nitek celownika. Palec zacisnął się na spuście. Po prostu zrób to, powiedział do siebie. Kropla potu wybiegła spod chusty i stoczyła się po skroni wprost do kącika oka. Odsunął się od celownika i pośpiesznie wytarł ją dłonią. Wtedy zauważył, że Amaya obserwuje go w napięciu, ściskając w dłoni pistolet z tłumikiem. Marlette powoli przyłożył oko do lunetki, gdy prezydent stanął przed portykiem. Właśnie wyciągnął rękę i dotknął ramienia generała. Coś do niego powiedział i przez ułamek sekundy obaj mężczyźni znaleźli się razem na celowniku. Nieskończenie wolno upływały sekundy. Musiał zadecydować. Dla Nicole. Dla Michelle. Dla siebie samego. Musiał podjąć decyzję. Właściwą decyzję. Wtedy zrozumiał nareszcie, co powinien uczynić. 13 La Puerta del Diablo. Diabelskie Wrota. Dwa niebotyczne głazy, wznoszące się na wysokość ponad tysiąca trzystu metrów. Niegdyś stanowiły podobno jedną formację skalną, a teraz odsłaniają zapierający dech w piersiach widok dzikiej zielonej doliny, rozciągającej się u ich podnóży. Skały rozdziela głęboki, skalisty wąwóz, przywodzący na myśl otchłań i znany pod nazwą "wrót". Nicole nie miała sposobności nacieszyć się tym widokiem, gdyż do La Puerta del Diablo dotarli po zmroku. W pobliżu znajdował się obszerny parking dla turystów, lecz Chavez wolała ukryć samochód w zaroślach z dala od drogi dojazdowej. Mając jeszcze dwadzieścia pięć minut do planowanego przylotu helikoptera, dla zabicia czasu Nicole postanowiła przyjrzeć się wąwozowi z bliska. Michelle nalegała na to, by jej towarzyszyć, gdyż nie chciała zostać sama w samochodzie z Chavez. Mając za przewodnika jedynie reflektory samochodu, Nicole przeszła przez pusty parking i stanęła w milczeniu między dwoma głazami. Mała łapka Michelle zacisnęła się mocno w jej dłoni. Podziwiając panoramę doliny, ciemną, jeżeli nie liczyć migoczących świateł maleńkich osad, zaczęła rozmyślać nad tym, co powiedział jej kiedyś Rick. Mówił, że w tym wąwozie porzucano ciała ludzi, którzy odważyli się stawić czoło brutalnym rządom bezprawia. Mężczyźni. Kobiety. Dzieci. To nie było ważne. Z rękoma związanymi na plecach, ginęli od pojedynczej kuli w kark, a ich ciała zrzucano niczym niepotrzebne rupiecie w głąb wąwozu. Lecz ich ofiara nie poszła na marne. Ani też nie została zapomniana. Czy była to tylko jej wyobraźnia, czy też wyczuwała wokół siebie czyjąś obecność? Głosy szeptały cicho w wieczornej bryzie, muskającej delikatnie jej spoconą twarz, niewidoczne palce bawiły się jej włosami i głaskały wilgotną skórę. Uświadomiła sobie swą znikomość, gdy stała tak, otoczona swoją Arkadią, zjednoczona ze światem duchowym i dopiero Michelle, szarpiąca matkę za nogawkę dżinsów, wyrwała ją z zamyślenia. Wówczas zorientowała się, że zaczęło padać. Pośpiesznie wróciły do samochodu. Piętnaście minut później deszcz bębnił nieprzerwanie o dach samochodu. Nikt się nie odzywał. Nicole siedziała na tylnym siedzeniu z Michelle, która przyglądała się abstrakcyjnym wzorom, jakie deszcz tworzył na przedniej szybie. Nicole nie miała pojęcia, co działo się w umyśle jej córki, lecz nie zamierzała przerywać milczenia. Przed wyjazdem z wioski powiedziała Michelle o helikopterze. Dziewczynka nie mogła się już doczekać jego przylotu, zwłaszcza że dowiedziała się, iż Rick poleci razem z nimi. Michelle jeszcze do nikogo nie przywiązała się tak szybko jak do niego. Zazwyczaj traktowała obcych z rezerwą, lecz Nicole wiedziała, że nie powinno to jej dziwić. Niewidzialna więź między ojcem i córką. Starała się o nim nie myśleć, ale nie było to łatwe, gdy trzeba było tkwić w samochodzie przez większą część dnia. Nie miała czym się zająć. Nie kończące się zabawy słowne z Michelle zwykle szybko ją męczyły, lecz tym razem z radością skoncentrowała się na czymś neutralnym. Nie tylko pozwalało to zapomnieć o Ricku, lecz pomagało Michelle się odprężyć, jako że dziewczynka zawsze cierpiała na chorobę lokomocyjną. Od czasu do czasu trzeba było się zatrzymywać, lecz ogólnie rzecz biorąc, żołądek Michelle trzymał się dzielnie. Wzrok Nicole zatrzymał się na torbie, którą Chavez zabrała wcześniej z jakiegoś domu w San Salvador. Powiedziała Michelle, że torba należy do Ricka i że ma zostawić ją w spokoju. To osiągnęło pożądany skutek. Ona sama tylko raz zajrzała do środka. Zawierała poobijaną puszkę po herbatnikach, starannie wypełnioną kostkami plastikowego materiału wybuchowego, zaopatrzonego w detonator. Nadajnik spoczywał w jej kieszeni. Aparat konstrukcją nie odbiegał od sprzętu, jaki jej ojciec sprzedawał wojującym stronom w Afryce, i chociaż zmontowano go tak, by przypominał pierwowzór, faktycznie był nieszkodliwy. Miał być wykorzystany jako część planu wymyślonego przez Ricka i Chavez poprzedniego wieczoru i chociaż miała do niego pewne zastrzeżenia, wiedziała, że stanowił ich jedyną szansę ujścia z życiem... - Helicoptero - oznajmiła Chavez, wskazując przed siebie. Nicole nie była w stanie niczego dojrzeć przez zalaną deszczem szybę i dopiero Michelle pokazała jej mrugające światło, płonące na brzuchu nadlatującego helikoptera. Chociaż dostrzegała jedynie rozmazaną sylwetkę śmigłowca, charakterystyczne dudnienie wirnika nie pozostawiało w jej umyśle żadnych wątpliwości co do tego, że jest to bell huey. Dwaj weterani wojny wietnamskiej, którzy regularnie latali z jej ojcem, byli zagorzałymi fanami hueya ze względu na jego wytrzymałość. Ile razy siedziała przypięta pasami w otwartych drzwiach kabiny, z wiatrem we włosach, podczas gdy huey przelatywał nad nieurodzajnymi terenami, płosząc swym groźnym cieniem wspaniałe stada zebr i antylop? Rytm afrykańskiego nieba. To były czasy. Chavez wyciągnęła ze skrytki świecę sygnalizacyjną, wysiadła z samochodu, zapaliła ją i rzuciła na ziemię, nagle oświetlając mroczne, złowieszcze urwisko wznoszące się wprost przed nimi. Michelle przylgnęła ciasno do matki, podczas gdy dźwięk silnika zbliżał się powoli. Kiedy huey wyłonił się spoza jednej ze skał, w podnieceniu pokazała go palcem. Helikopter zawisł na moment nad nimi, niczym jakiś krwiożerczy drapieżnik, szykujący się do ataku, potem wysunął się ostrożnie do przodu, oddalając się od skały. Po chwili, jak gdyby zawieszony na niewidocznej nici, powoli zaczął opadać na ziemię. Nicole spojrzała na zegarek. Helikopter spóźnił się siedem minut. Gdzie podziewał się Rick? Powinien już tu być. Wiedział, czym to grozi - helikopter nie będzie na niego czekać. Musiała dać mu jeszcze trochę czasu. Opóźnić pilota. Złapała torbę i otworzyła tylne drzwi. Ogłuszający łoskot silnika wdarł się do wnętrza samochodu. Krzywiąc się, chwyciła Michelle za rękę i podbiegła do maszyny. Drzwi były już odsunięte, złapała Michelle pod pachami i wsadziła ostrożnie do pustej kabiny. Spojrzała na pilota, oglądającego się z niepokojem przez ramię; jego twarz zasłonięta była matowym hełmem. Ponaglił ją do wsiadania i stuknął pięścią o pięść, sygnalizując im, by zapięły pasy. - Poczekaj na mnie, kochanie - powiedziała Nicole, sadzając córkę na ławce biegnącej wzdłuż ściany kabiny. - Dokąd idziesz, mamo? - zaniepokoiła się Michelle, łapiąc matkę za ramię. - Musimy zaczekać na Ricka - odparła, zatrzaskując klamrę pasa Michelle. - Obiecaj mi, że się stąd nie ruszysz. - A jeżeli helikopter odleci bez ciebie? - wystraszyła się dziewczynka. - Nie odleci, kochanie - uspokoiła ją Nicole i ucałowała w czoło. - Przyrzekam ci, że beze mnie nie odleci. - W oczach Michelle malowała się niepewność. - Czy kiedykolwiek cię okłamałam? - Dziewczynka pokręciła głową. - Teraz obiecaj mi, że stąd nie wyjdziesz. Obiecaj mi, Michelle. - Słowo honoru - szepnęła dziewczynka. Nicole przycisnęła ją mocno do piersi, a potem wyskoczyła z kabiny i podbiegła do pilota. Mężczyzna ze złością wskazał palcem na kabinę, lecz Nicole potrząsnęła przecząco głową i pokazała mu ręką, by otworzył drzwi. Po chwili wahania niechętnie zrobił, czego żądała. - Rick Marlette jeszcze tu nie dotarł, a bez niego nie odlatujemy - zawołała, przekrzykując warkot silnika. - Akurat! - odwrzasnął. - Znasz plan. Ląduję, zabieram wszystkich, którzy na mnie czekają, i wypierdalam stąd. Każda sekunda na ziemi to dla mnie cholerne ryzyko. - Poczekamy - stwierdziła, otwierając torbę. Jej ręka zawisła nad puszką po herbatnikach, lecz pamiętała, że z urządzenia mieli skorzystać dopiero po starcie, więc w zamian wyciągnęła z torby taśmę wideo i pokazała ją pilotowi. - To tego chce Pruitt. Jeżeli wrócisz z pustymi rękami, będziesz się musiał gęsto tłumaczyć. Pilot spojrzał na nią piorunującym wzrokiem. Kobieta miała rację. Ale nie było to przyjemne uczucie. Przed startem z tajnej bazy w południowej Gwatemali otrzymał jednoznaczne rozkazy. Odzyskać taśmę za wszelką cenę. Spojrzał na zegarek. - Pięć minut - warknął i uniósł pięć palców. - Potem odlatuję, z tobą albo bez ciebie. Nicole bez odpowiedzi odsunęła się od drzwi, zgięta wpół, by uniknąć wirujących śmigieł. Drogę dojazdową przesłaniał jeden z głazów i musiała oddalić się od helikoptera, by ją ujrzeć. Chavez stała na otwartej przestrzeni, na głowę nasadziła sobie wyblakłą czapkę z daszkiem, a w dłoni ściskała AK-47. Nicole przetarła dłonią mokrą twarz, potem zgarnęła do tyłu posklejane włosy. Gdzie, do cholery, był Rick? Może coś poszło nie tak w hotelu? Wiedziała, że było to możliwe, zwłaszcza że jego celem miał być Vaquero. A jednak była przekonana, że Rick potrafi wykiwać gości pokroju Dennisona i Amayi. Zerknęła na zegarek. Dalej, Rick, ponagliła go, nie odrywając spojrzenia od drogi. Wiedziała, że pilot nie będzie dłużej czekać. I tak jego cierpliwość była już na wyczerpaniu. Musiała też myśleć o Michelle. Im dłużej pozostawali na ziemi, tym bardziej groziło im wykrycie. Z wysiłkiem przegnała z głowy negatywne myśli i obejrzała się na helikopter. Z miejsca, w którym stała, nie mogła dostrzec Michelle. No i dobrze. Miała przynajmniej tę pewność, że dziewczynka zostanie w helikopterze. Michelle za nic w świecie nie złamałaby danego matce słowa. Spojrzała na pilota, który postukał niecierpliwie w zegarek i pokazał jej dwa palce. Nicole sprawdziła na swoim zegarku. Zadrżała. Zostały tylko dwie minuty. Dalej, Rick, dalej... Chavez dotknęła ramienia Nicole i pokręciła głową. Nicole wiedziała, że musi stawić czoło brutalnym faktom. Myśleć o Michelle. Wydostać się z Salwadoru, póki to jeszcze było możliwe. Ostatnim rozpaczliwym spojrzeniem omiotła całą długość drogi. Nic. Pogódź się z tym, Nicole, on nie przyjedzie. Czas brać nogi za pas, ruszać w drogę. Popędziła w stronę helikoptera. - Carrol - krzyknęła Chavez. Nicole obróciła się na pięcie, podążając skupionym wzrokiem za palcem Chavez. - Carro. Automovil! Światła na drodze. Nicole z trudem ukryła podniecenie i ignorując protesty pilota, ginące w huku silnika, podbiegła do Chavez, która klęczała teraz na jednym kolanie, mierząc z kałasznikowa w nadjeżdżający samochód. Audi wypadło na otwarty teren i zahamowało z piskiem opon dziesięć metrów przed nimi. Oślepiona blaskiem reflektorów Chavez skierowała broń na postać, która wyskoczyła zza kierownicy. - Rick! - wykrzyknęła z ulgą Nicole, doskoczyła do niego i objęła go mocno. - Myślałam już, że nie dasz rady. Nic ci nie jest? - Tak - odparł Marlette, oglądając się przez ramię z niepokojem. - Jadą za mną. Musimy się stąd wynosić. - Zgadzam się - rzuciła Nicole. - Co się stało w hotelu? Zabiłeś generała? - Potem ci wszystko opowiem - odpowiedział, spoglądając na helikopter. - Chodź, pilot nie będzie już dłużej czekał - ponagliła go. - Ruszaj, zaraz cię dogonię. Muszę porozmawiać z Chavez. - Pilot nie będzie czekał, Rick - spróbowała raz jeszcze, błagalnym tonem. - Zaczeka - zapewnił ją Marlette i odwrócił się do Chavez. - Dennison widział mnie, kiedy wychodziłem z budynku. Nie może być daleko. - Zostaw go mnie - stwierdziła Chavez. - Jeżeli zdążył wezwać posiłki... - Powstrzymam ich i zdążycie odlecieć. - Chavez złapała Marlette'a za ramię, gdy ten już się odwracał. - Vaquero? Marlette jedynie skinął głową. - A Guillermo? - Nie żyje - zawołał, przekrzykując szum silnika. - Przykro mi. Chavez nic nie odpowiedziała, podbiegła do samochodu i wsiadła do środka. Zapaliła silnik, zakręciła wściekle kierownicą i ruszyła w kierunku drogi. Marlette biegł do helikoptera, gdy na drodze nagle zapłonęły reflektory. Nie poruszały się. Ktokolwiek to był, musiał mieć cholernie ważny powód, żeby się tam zatrzymać. Nagle rozległ się odgłos strzałów. To Chavez strzelała przez okno i gnała wprost na nieruchomy pojazd. - Rick, pośpiesz się - zawołała Nicole z otwartej kabiny. - Prędzej! Oślepiający błysk oświetlił nieruchomy samochód i pojazd Chavez rozleciał się w ogłuszającej eksplozji. Płonące szczątki wyrzucone zostały w nocne niebo. Marlette potknął się i upadł niezgrabnie, starając się uniknąć powykręcanych kawałków metalu, jakie zasypały okolicę. Nicole wyskoczyła z helikoptera i podbiegła do niego. - Wynoś się stąd! - krzyknął do niej, gdy próbowała go podnieść. - To był pocisk rakietowy. Spróbuję ich opóźnić, by dać wam czas na wyjście z ich zasięgu. - Zabiją cię, jeżeli zostaniesz. - A jeśli nie zostanę, zabiją nas wszystkich - odkrzyknął Marlette. - Helikopter w powietrzu nie będzie miał żadnych szans. Muszę odwrócić ich uwagę. Teraz uciekajcie stąd, póki jeszcze możecie. - Obejrzał się, słysząc silnik samochodu, i ujrzał białego mercedesa Dennisona, zaparkowanego u wylotu wąwozu, na wprost helikoptera. Najwyraźniej Dennison zamierzał zniszczyć maszynę, zanim zdąży wystartować. - Uciekaj, Nicole. Wynoś się stąd! Szybko! Odwróciła się i pobiegła z powrotem do helikoptera, wdrapując się niezgrabnie do kabiny. Marlette pokazał ręką pilotowi, by startował, a potem pognał do zaparkowanego nie opodal audi. Czas uciekał nieubłaganie i pozostało mu już tylko jedno wyjście. Zapiął pasy i uruchomił silnik. Potem przycisnął pedał gazu do podłogi i skierował samochód wprost na białego mercedesa. Chociaż nie miał pewności, co naprawdę wydarzyło się w hotelu, Dennison wiedział już, że zamach stanu się nie powiódł. Mógł jednak zmniejszyć szkody do minimum, niszcząc taśmę Kinnarda, będącą jedynym dowodem mogącym połączyć jego osobę z Radą Wojskową. Być może próba przejęcia władzy zakończyła się niepowodzeniem, lecz nie zamierzał poddawać się bez walki. To jego kierowca pierwszy dostrzegł w oddali nisko lecący helikopter. Dennison obserwował go odtąd przez potężną lornetkę noktowizyjną, którą zawsze woził ze sobą w samochodzie. Nie oznakowany huey. Lecący niewątpliwie wprost do La Puerta del Diablo. To by się zgadzało. Na tej trasie była to jedna z nielicznych możliwości jeszcze osiągalnych dla Marlette'a. A więc Marlette planował w ten sposób uciec z Salwadoru. Wtedy do głowy przyszedł mu pomysł wykorzystania rakiet ziemia-powietrze, ukrytych w bagażniku. Przenośne rakiety typu Blowpipe przeznaczone były pierwotnie dla żołnierzy strzegących dachu hotelu na wypadek, gdyby wojska lojalne wobec prezydenta spróbowały ataku z powietrza. Skoro jednak wszystko potoczyło się inaczej, rakiety nie zostały rozmieszczone. Zbliżając się do La Puerta del Diablo, polecił kierowcy zgasić światła. Tym sposobem mógł zaczaić się na drodze w oczekiwaniu na start helikoptera. Chociaż wątpił w to, że helikopter był uzbrojony, nie chciał niepotrzebnie ryzykować. Jeden pocisk ziemia-powietrze wystarczy. Ten plan przetrwał jedynie do chwili, gdy Chavez uchwyciła mercedesa w reflektory swego samochodu. Potem rozpoczęła ogień. Chociaż nadwozie było kuloodporne, Dennison nie mógł obsługiwać rakiety wśród łoskotu uderzających dookoła niego pocisków. Zderzenie było nieuniknione. Niechętnie skierował blowpipe'a na samochód Chavez, wiedząc, że powtórne załadowanie systemu zajmie dużo cennego czasu. Nastawiwszy celownik na nadjeżdżający pojazd, odsunął bezpiecznik i ściągnął spust. Kierowany drogą radiową pocisk, naprowadzany na cel za pomocą joysticka na pulpicie sterowniczym, eksplodował przy uderzeniu, zamieniając samochód w rozżarzone piekło. Ruiz martwy. Chavez martwa. Jeszcze dwa gwoździe do trumny FMLN. Może jednak opłacało się trochę pocierpieć... Helikopter znajdował się teraz za jedną ze skał. Dennison wsiadł do mercedesa i polecił kierowcy, by przestawił samochód w miejsce, z którego cel będzie znów widoczny. Kierowca przejechał przez otwartą przestrzeń i zatrzymał się u wylotu wąwozu. Mercedes stanął bokiem do helikoptera, dając Dennisonowi osłonę, jakiej potrzebował, by odpalić drugi pocisk. Przykucnął za samochodem i szybko odczepił pustą łuskę rakiety, po czym sięgnął po nowy ładunek, spoczywający na tylnym siedzeniu. Wprawnie montując rakietę na prowadnicy, co chwila zerkał w stronę śmigłowca. Choć nie widział ani Marlette'a, ani Nicole, usłyszał okrzyk Marlette'a. I wtedy zobaczył Nicole biegnącą do helikoptera i wskakującą do kabiny. Potem maszyna powoli zaczęła unosić się w powietrze. - Patron! Dennison spojrzał w kierunku wskazywanym mu przez kierowcę i ujrzał Marlette'a wsiadającego do audi. Zrozumiał, że Marlette zamierza staranować mercedesa. Dennison zerknął na helikopter. Unosił się już w powietrze. Choć system rakietowy miał skuteczny zasięg trzech kilometrów, nie zamierzał ryzykować zgubienia helikoptera wśród okolicznych gór. Musiał go zestrzelić, póki jeszcze miał go jak na dłoni. - Zabij go! - wrzasnął Dennison, uniósł blowpipe'a do ramienia i wycelował w helikopter. Odciągnął bezpiecznik i zacisnął palec na spuście... Marlette dostrzegł uzi na ułamek sekundy przed strzałem. Pochylił się nisko za kierownicą, a pociski uderzyły w szybę, obsypując go gradem szkła. Czując cieknącą po karku krew, zerknął ostrożnie przez mnóstwo pęknięć, które pokrywały teraz strzaskaną szybę niczym monstrualna szklana pajęczyna. Od nieruchomego mercedesa dzieliło go nie więcej niż trzydzieści metrów. Tylko że nigdzie nie widział Dennisona, i to go martwiło. Jak bliski był moment odpalenia drugiego pocisku? Ta niepokojąca myśl wciąż jeszcze snuła mu się po głowie, gdy w oknie od strony kierowcy ponownie pojawiło się uzi. Znowu uchylił się przed oczekiwaną drugą serią po szybie, lecz tym razem pociski uderzyły w chłodnicę i przebiły przednią oponę, Audi odwróciło się bokiem i ze zgrzytem sunęło dalej w stronę mercedesa, podczas gdy Marlette walczył o odzyskanie panowania nad kierownicą. Uświadomiwszy sobie nieuchronność kolizji, uniósł ręce, by ochronić nimi głowę, i przygotował się na zderzenie. Audi rąbnęło w mercedesa i siła bezwładności rzuciła nim w bok. Krzyknął z bólu, gdy pas bezpieczeństwa, cały czas zapięty ściśle na jego piersi, szarpnął go do tyłu. Usiłował otrząsnąć się z oszołomienia, kiedy zauważył, że audi w dalszym ciągu sunie bokiem przed siebie. Z przerażeniem dostrzegł, że samochody sczepiły się ze sobą wskutek zderzenia. Mercedes chwiał się teraz na skraju urwiska. Marlette wiedział, że jeśli mercedes przewali się przez krawędź przepaści, audi prawie na pewno runie za nim. Zaczął rozpaczliwie macać w poszukiwaniu klamry pasa bezpieczeństwa, z przerażeniem myśląc o tym, że za parę sekund mercedes spadnie w otchłań. Klamra była zablokowana. Nagle miękki, nasiąknięty grunt ustąpił pod ciężarem mercedesa; Marlette szamotał się jeszcze z klamrą, a jego samochód zsunął się powoli ku przepaści. Mercedes przechylił się ostro na bok, przy wtórze zgrzytającego metalu, i odczepił się od audi. Zwalił się w dół zbocza. Lecz rozłączenie nastąpiło zbyt późno i audi balansowało na krawędzi, jedynie dwoma kołami trzymając się gruntu. Na moment Marlette stanął przed dramatycznym dylematem. Jeżeli będzie dalej szarpać się z pasem, wywołane tym poruszenie może zrzucić samochód z drogi, lecz jeśli pozostanie w bezruchu, samochód i tak może runąć w otchłań. Musiał zaryzykować i spróbować się uwolnić. Ziemia zadrżała gwałtownie, gdy mercedes eksplodował. Jakiś kawał metalu uderzył w podwozie audi i to wystarczyło, by samochód stracił równowagę. Pojazd zaczął zsuwać się po trawiastym zboczu. W tym samym momencie Marlette uporał się z klamrą, lecz gdy sięgał do klamki, poczuł, że samochód przewraca się na bok. Poderwał ręce ku górze i poleciał na przednią szybę. Pochłonęła go czerń. Dennison usłyszał drugą eksplozję, gdy poszukiwał rozpaczliwie wyrzutni rakietowej, którą upuścił na ziemię, uciekając od skazanego na zagładę mercedesa. Nigdzie nie mógł jej dostrzec i zrozumiał, że musiała spaść w przepaść. Spojrzał ze złością na helikopter, który oddalał się już od La Puerta del Diablo, obierając kurs na północ. Kiedy zniknął wreszcie za najbliższą górą, Dennison podszedł na skraj drogi i spojrzał w zadumie na poskręcane szczątki audi, płonące na dnie wąwozu. Świadomość tego, że Marlette nareszcie zginął, była dla niego niewielką pociechą, gdyż wiedział, że i tak go pokonał. Dopiero wtedy spojrzał na swoją nogę. Odskakując pośpiesznie, zahaczył nią o zderzak mercedesa i teraz przez rozdartą nogawkę ujrzał głębokie rozcięcie. Krew spływała po łydce i wsiąkała w skarpetkę. Nie czuł bólu. Ból odezwie się później. Na wiele sposobów, pomyślał z goryczą. Wtedy usłyszał nadjeżdżający samochód. Oglądając się, ujrzał na drodze światła reflektorów. Samochód zatrzymał się przy nim. Silnik umilkł, lecz reflektory wciąż były skierowane na niego. Gdy otwarły się drzwi, Dennison ujrzał znajomą, lecz nieoczekiwaną postać. - Jek? - zdumiał się. Ten szary człowiek, prawa ręka generała Vaquera, był ostatnią osobą, którą spodziewał się tu ujrzeć. - Co ty tu robisz? Jek starł ze swego smokingu pierwsze krople deszczu, a potem odsunął się od samochodu. - Zawiódł pan, panie Dennison - powiedział w swój charakterystyczny, przesadnie poprawny sposób. - Wszyscy zawiedliśmy - odburknął Dennison. - Generał Vaquero poinstruował mnie na tę okoliczność. - Poinstruował? - zdziwił się Dennison. - Polecił mi pana zlikwidować - odparł Jek i z ukrytej pod smokingiem kabury wyciągnął pistolet Heckler & Koch P7. Dennison uniósł w przerażeniu dłonie. - Poczekaj. Posłuchaj mnie, Jek. To jeszcze nie koniec. Wciąż mam mnóstwo pieniędzy. Możemy zacząć od nowa. - Wykonywanie rozkazów to dla mnie sprawa honoru, panie Dennison. - Chcesz pieniędzy? - wyjęczał żałośnie Dennison. - O to ci chodzi? Dam ci tyle, ile zechcesz. Milion? Dwa? Podaj cenę, Jek. Podaj ją. Pieniądze są twoje. Tylko błagam, nie zabijaj mnie. Jek uniósł pistolet i strzelił w serce. Dennison poleciał do tyłu, przyciskając dłoń do piersi. Czuł przesączającą się między palcami krew. Nogi ciążyły mu jak odlane z ołowiu. Nie był w stanie nimi poruszyć. Druga kula trafiła go w klatkę piersiową i padł martwy w błoto. Strużka krwi pociekła mu z ust, lecz szybko zmył ją deszcz. Jek przetoczył Dennisona stopą na plecy i strzelił mu w głowę, po czym wrócił do samochodu i spojrzał z niezadowoleniem na niebo. Wsiadał już do pojazdu, gdy dostrzegł smugę błota na czubku wypastowanego buta. Wyciągnął chusteczkę z kieszeni na piersi i starannie starł denerwującą plamkę z obuwia. Potem schował chusteczkę, usiadł za kierownicą i uruchomił silnik. Nicole klęczała nieruchomo przy otwartych drzwiach kabiny, przełożywszy ramię przez skórzany uchwyt, zwisający z sufitu-Pilot łagodnie przechylił maszynę w bok, oddalając się od La Puerta del Diablo i kierując się na północny zachód. Straszne obrazy wciąż widniały jej przed oczyma, powracając nieustannie niczym wprawnie zaaranżowane komórkowe złudzenie. Audi uderzające w bok mercedesa. Mercedes staczający się do wąwozu, wlokący za sobą audi. A potem cień sylwetki Ricka za kierownicą, Ricka szarpiącego gwałtownie, rozpaczliwie, za pas bezpieczeństwa, cały czas krępujący mu ruchy. Jakże niesprawiedliwe zrządzenie losu. To, co powinno było go ochronić, w ostatecznym rozrachunku kosztowało go życie. Patrzyła jak sparaliżowana, podczas gdy samochód Marlette'a staczał się z nasypu, tocząc się, koziołkując, nabierając pędu, by niczym ognista kula eksplodować na dnie wąwozu. Wtedy popłynęły łzy. Powoli spływały jej z oczu, rozmazując się na policzkach wśród drobnych kropelek deszczu, nieustannie pieszczącego delikatnie jej twarz. - Nie płacz, mamo. Proszę, nie płacz. Cichy głosik nieomalże zginął zagłuszony rykiem silnika i hukiem wirujących rotorów. Dosłyszała go jednak. Był drżący i płaczliwy. Pośpiesznie odwróciła się do Michelle, szlochającej z rękoma przyciśniętymi do piersi. Jej policzki mokre były od łez. Nicole wyciągnęła wolną rękę i zatrzasnęła drzwi kabiny, jak gdyby chciała odciąć się od tego, co się zdarzyło. Michelle potrzebowała jej. Wyplątała rękę z rzemienia i przyklękła przed dziewczynką, która natychmiast zarzuciła jej ręce na szyję. - Boję się, mamo - zapiszczał zbolały głosik. - Jestem przy tobie, kochanie - zapewniła ją Nicole, przyciskając Michelle do siebie. - Już nie musisz się bać. - Słyszałam te straszne wybuchy na dworze. - Nie zrobią ci już nic złego - uspokajała ją Nicole, przeciągając palcem po wilgotnych policzkach córki. - Nic złego ci nie grozi, dopóki jestem blisko. Wiesz, że nie pozwolę, by coś ci się stało. - Gdzie jest Rick? - zapytała Michelle, nie przestając szlochać. - Powiedziałaś, że poleci z nami. - Musiał zostać w Salwadorze. - Płaczesz, bo bardzo go lubisz, prawda, mamo? - Chyba tak - przyznała Nicole z nieśmiałym uśmiechem, ocierając policzki ręką. - Ja też go lubię. Kiedy odwiedzi nas w Chicago? - Nie wiem, kochanie - odparła Nicole, przełykając łzy. - Mam nadzieję, że szybko, bo wtedy przestaniesz się smucić - szepnęła Michelle. Nicole uśmiechnęła się łagodnie, gładząc dziewczynkę po głowie. Miała już się podnieść i usiąść na ławce obok córki, gdy wzrok jej padł na leżącą w kabinie torbę. Kompletnie zapomniała o fałszywej bombie. Rick miał się tym zająć, gdyby leciał z nimi. Teraz wszystko zależało od niej. A jeśli pilot jej nie uwierzy? Rick na pewno zachowałby się tak, że pilot nie wątpiłby nawet przez sekundę, iż naprawdę gotów jest wysadzić helikopter w powietrze w razie niespełnienia jego żądań. Teraz ona musiała odegrać tę komedię. Jeżeli jej się nie uda, Pruitt na pewno każe je zabić. Jej bezpieczeństwo nie miało dla niej większego znaczenia. Ale nigdy nie pozwoli, by coś przytrafiło się Michelle. Pośpiesznie wytarła policzki i złapała za torbę. - Chcesz polecieć z przodu, obok pilota? Michelle przez łzy pokiwała skwapliwie głową, lecz Nicole szybko powstrzymała ją przed odpięciem pasa. - Muszę go o to najpierw poprosić. Lepiej będzie, jeśli sama z nim porozmawiam. Jeżeli się zgodzi, pójdziemy usiąść z przodu. Dobrze? Michelle skinęła głową. Nicole pogłaskała ją czule po policzku i przeszła do kabiny pilota. Przechyliła się przez oparcie i położyła torbę na wolnym fotelu. - Czego tu, do cholery, szukasz? - warknął. - Wracaj do dzieciaka. Dam ci znać, kiedy będziemy lądować. Ty arogancki skurwielu, pomyślała rozzłoszczona Nicole. Ciągnij to dalej. To może obrócić się na twoją korzyść. - A gdzie dokładnie mamy wylądować? - zapytała. - W Gwatemali - odparł ostro pilot. - Nieprawda - oznajmiła Nicole, wyciągając z kieszeni kartkę papieru i podsuwając mu ją przed oczy. - Tu masz nowe współrzędne. - Co to, kurwa, jest, jakiś kawał? - bluzgnął, odpychając papier sprzed oczu. - Wracaj na miejsce. Kompletnie zignorował Nicole, która rozpięła torbę i uniosła wieczko puszki po herbatnikach. Szarpnęła go ostro za rękaw, by zwrócić na siebie jego uwagę, po czym pokazała mu puszkę. - Jezu Chryste -jęknął pilot, odsuwając się w przerażeniu od torby. - Oszalałaś? To jakaś pierdolona bomba. - A tutaj mam nadajnik, którym mogę ją zdetonować - dodała Nicole, klepiąc się po kieszeni. Dostrzegła, że ponownie spogląda na puszkę. Nie podsuwaj mu żadnych pomysłów, skarciła się w myślach i zamknęła przykrywkę. - Powinnam cię ostrzec, że ładunek jest zabezpieczony, na wypadek gdybyś zamierzał go rozbroić, wyrywając przewody. Wyrwiesz je w niewłaściwej kolejności i jesteś pyłem. Pilot przełknął nerwowo ślinę, zdjął baseballową czapkę z emblematem Delfinów i otarł pot z czoła. - Proszę pani, jestem tylko pilotem. Otrzymałem rozkaz zawieźć was do bazy lotniczej w Gwatemali. - Już nie. - Nicole ponownie pokazała mu kartkę papieru. Tym razem pilot wyjął ją z jej dłoni. - To twoje nowe współrzędne. Prywatne lotnisko w Hondurasie. Trasa przelotu została już uzgodniona z honduraską kontrolą lotów. Musisz jedynie nas tam dostarczyć. - Honduras? - zdenerwował się pilot. - Pojebało cię. Nie lecę do Hondurasu. Nicole wyjęła nadajnik z kieszeni, odsunęła zabezpieczenie i musnęła kciukiem czerwony przycisk detonatora. - Pewnie myślisz, że blefuję? - zapytała z groźbą w głosie. - Proszę bardzo, możesz zaraz się przekonać. - Na rany Chrystusa, tylko ostrożnie - wyjęczał, przeskakując wzrokiem z detonatora na instrumenty pokładowe i z powrotem. - Jeżeli trafimy na jakąś turbulencję, rozwalisz nas na strzępy. Plan działał. Czuła jego strach. Nie oddawaj mu inicjatywy. Niech się poci. Zmuś go do kompromisu. - Odłożę go, gdy tylko zmienisz kurs na Honduras. - Jeżeli nadusisz ten przycisk, zabijesz własnego dzieciaka. Nie wierzę, byś mogła to zrobić - warknął pilot, lecz jego głos nie zabrzmiał zbyt zdecydowanie. - Tak na wszelki wypadek informuję cię, że pucz się nie powiódł. A to oznacza, że Pruitt będzie nieźle wkurwiony. Częścią tego pokrętnego układu był wyrok śmierci na mnie i na moją córkę, gdyby Rick nie spełnił jego żądań. Jak widzisz, nie mam nic do stracenia. Tak jak Michelle. Wolę, żeby zginęła razem ze mną, nie dopuszczę, by ten skurwysyn Pruitt dostał ją w swoje łapy. - Jej gwałtowny wybuch zaskoczył ją samą. Nie musiała starać się brzmieć przekonująco, gdyż jej gniew nie był udawany. Płynął prosto z serca. Wiedziała, że pilot zrobi teraz wszystko, co mu każe. Gra była skończona. - Pojebało cię - powtórzył pilot, lecz w jego głosie dźwięczała rezygnacja. Wiedziała, że ostatecznie złamała opór. Powoli rozwinął papier i odczytał nowe współrzędne. - Dobrze, zrobię, co chcesz. Ustawiam nowy kurs na Honduras. Tylko odłóż tę zabawkę, zanim dojdzie do wypadku... Zgarnęła torbę z siedzenia i stanęła bezpośrednio za nim, tak by nie widział, co robi. Fałszywy nadajnik schowała na powrót do kieszeni. Kiedy przechyliła się przez oparcie, ponownie trzymała rękę w kieszeni. - Gdybyś jednak zamierzał lecieć do Gwatemali w nadziei, że nie zauważę różnicy, wiedz, że mam wypatrywać kilku charakterystycznych budowli podczas podejścia do lotniska, i jeśli ich nie zauważę przed wylądowaniem, detonuję bombę. Więc na twoim miejscu poważnie bym się zastanowiła, czy zgrywać bohatera. - Nie jestem żadnym pieprzonym bohaterem, proszę pani. Powiedziałem już, że jestem lotnikiem. Mam żonę i trójkę dzieci w Miami. Teraz zależy mi tylko na tym, by jeszcze ich zobaczyć. - Czy przy nich też tak przeklinasz? - Co takiego? - zapytał, bezbrzeżnie zdumiony. Nicole pokazała Michelle uniesiony kciuk i przywołała ją do przodu. - Ponieważ muszę mieć cię na oku, więc od tej pory aż do końca podróży będziemy siedzieć z córką z przodu. Twoje przeklinanie mi nie przeszkadza, ale wolałabym, żebyś uważał przy niej na słownictwo. - Kurwa - mruknął pilot, pocierając palcami nos. - I jeszcze jedno. Ona nic nie wie o bombie. Niech tak już zostanie, dobrze? - Jak tylko pani sobie życzy - odparł pilot z rezygnacją w głosie. - Jak sobie pani życzy. 14 Było to idealne miejsce na kryjówkę. Usytuowany na szczycie stromego wzgórza, osłonięty przed wścibskimi spojrzeniami gęstą ścianą sosnowego lasu, dom był dostępny tylko z jednej strony. Wyboistej polnej drogi nie można było pokonać inaczej niż za kierownicą wytrzymałego samochodu z napędem na cztery koła i solidnym zawieszeniem. Z tego powodu kolejni właściciele domu preferowali dojazd doń drogą powietrzną, a gdy nabyła go CIA, na wyciętej połaci lasu zbudowano lądowisko dla helikopterów. Wirniki zdmuchnęły z lądowiska stare szyszki, gdy śmigłowiec opadał powoli w sam środek żółtego kręgu na betonowej płaszczyźnie. Uzbrojony w pistolet maszynowy mężczyzna podbiegł do helikoptera, gdy tylko jego płozy dotknęły ziemi, i otworzył drzwi w części pasażerskiej. Wysiadła z niej samotna postać, w jednej dłoni trzymając aktówkę, drugą przyciskając do czaszki siwe włosy. Obaj mężczyźni przeszli skuleni do schodów wiodących na patio wykładane marmurową mozaiką. Pasażer helikoptera zszedł po schodach. Frontowe drzwi się otwarły, zanim doszedł do patio. - Dzień dobry panu - powiedział mężczyzna w okularach, zapraszając przybysza do środka, by zaraz zamknąć za nim drzwi. - Dzień dobry, McCrain - padła szorstka odpowiedź. Mężczyzna przyczesał czuprynę. - Te cholerne rupiecie strasznie hałasują. Nigdy się do tego nie przyzwyczaję. McCrain uśmiechnął się uprzejmie i wskazał w głąb korytarza. - Tędy, proszę pana - wskazał, prowadząc swego gościa do kuchni. Siwowłosy człowiek zatrzymał się w progu i spojrzał na siedzącego przy stole mężczyznę, zajadającego się jajkami na bekonie i kiełbaskami. - Jak na trupa ma pan całkiem zdrowy apetyt. Richard Marlette powoli oderwał się od posiłku. Był nie ogolony, na jego twarzy widniało kilka sińców, najbardziej rzucała się w oczy przebarwiona opuchlizna pod lewym okiem. Rana o poszarpanych krawędziach biegła od nasady nosa aż do górnej wargi. - Niech żyje wódz - odezwał się z sarkazmem w głosie i wyprostował się na krześle. - Czyli wie pan, kim jestem? - Warren van Horn, nowy dyrektor w Langley - odparł Marlette. - Uważam, że nieźle pan sobie radził w "Face the Nation" w zeszłym miesiącu. To niełatwe zadanie, przekonać sceptycznie nastawioną publikę, że CIA to w gruncie rzeczy przyzwoici ludzie, zwłaszcza gdy ma się wśród personelu ludzi pokroju Alexa Pruitta. - Alex Pruitt nie pracuje już dla CIA - uciął krótko van Horn, podchodząc do stołu i siadając na wolnym krześle. - Proszę sobie nie przeszkadzać - dodał, wskazując na talerz. Marlette pochylił się, opierając łokcie na stole. - Chyba pora już na pewne wyjaśnienia, prawda? Van Horn skinął na McCraina. - Zadzwonię po ciebie, jeśli będziesz mi potrzebny. - Zaczekał, dopóki McCrain nie wyszedł z pomieszczenia, a wtedy zapytał: - Jak wiele powiedział panu McCrain? - Tylko to, co wolno mu było mi powiedzieć - rzekł pogardliwie Marlette. - Że pucz zakończył się fiaskiem i że wszyscy członkowie Rady Wojskowej zostali aresztowani i oskarżeni o zdradę stanu. Powiedział mi też, że Dennison nie żyje. Tyle że ja go nie zabiłem. - Wiem - odparł van Horn. - Wie pan, gdzie się pan znajduje? - W kwaterze CIA jakieś czterdzieści kilometrów na wschód od Chicago. Jestem tu od dwóch dni. Rozumiem, że McCrain zatelefonował do pana, kiedy odzyskałem przytomność minionej nocy? - Owszem. - Van Horn podniósł się i nalał sobie kawy z ekspresu. - Zakładam, że wie pan także, iż pani Auger i jej córka wróciły już bezpiecznie do Chicago. - Była to pierwsza rzecz, o jaką spytałem po odzyskaniu przytomności. McCrain powiedział, że będą pod dwudziestoczterogodzinną ochroną do chwili anulowania zlecenia Pruitta. - Anulowano je natychmiast po aresztowaniu Pruitta - zapewnił go van Horn, wracając na miejsce. - Okazało się, że wykonawcą miał być ten sam człowiek, który zamordował pańskiego przyjaciela, Brada Caseya. - Zamilkł w oczekiwaniu jakiejś reakcji. Nie było żadnej. - Nie wygląda pan na zdziwionego. Nie sądził pan, że to Jayson stał za zamachem na Caseya? - Początkowo tak, ale potem uświadomiłem sobie, że to nie mógł być Jayson. Pozostawał tylko Pruitt. Innych kandydatów nie było. - A wie pan, dlaczego Pruitt kazał zabić Caseya? - Domyślam się. Obawiał się, że mogę odmówić powrotu do Salwadoru, nawet za takie pieniądze, więc polecił zabić Brada tak, by wszystkie poszlaki wskazywały na Jaysona. Wiedział, że jeśli będę chciał pomścić jego śmierć, pojadę do Salwadoru i zmierzę się z Jaysonem. Mam rację? - Van Horn tylko skinął głową. - Teraz widzę, że powinienem był się tego domyślić. Wiele złego można powiedzieć o Jaysonie, ale nie sposób odmówić mu profesjonalizmu. Co oznacza, że nigdy nie odezwałby się na miejscu przestępstwa, pamiętając o swoim charakterystycznym londyńskim akcencie. To by go od razu zdradziło. Ale chyba Pruitt nie miał innego sposobu na wrobienie Jaysona w to morderstwo. A ja dałem się na to nabrać. - Marlette odepchnął od siebie talerz. - Nie pojmuję natomiast, co zyskiwał Pruitt popierając pucz. - Powodowała nim wyłącznie chęć zysku. Jak już pan wie, Amaya był człowiekiem Pruitta w Radzie Wojskowej. A z dotychczasowych zeznań Amayi wynika, że w nowej administracji przypadłaby mu w udziale wpływowa teka ministra obrony. Jednym z jego zadań byłaby odbudowa siły armii, poważnie osłabionej po zakończeniu wojny domowej. Pruitt miał bliskie powiązania z kilkoma czołowymi europejskimi producentami uzbrojenia i dopilnowałby tego, że to oni otrzymaliby wielomilionowe kontrakty na dozbrojenie armii salwadorskiej. Za swoje usługi Pruitt niewątpliwie otrzymałby sowite honoraria. A jak pan myśli, skąd wziął pieniądze na opłacenie pana? Czym jest dwieście tysięcy dolarów w porównaniu z możliwym zarobkiem rzędu trzydziestu czy czterdziestu milionów? Tym firmom opłacało się podjąć takie ryzyko, zwłaszcza że te pieniądze zaksięgowano już jako nieściągalne długi. Broń to wciąż wielki interes, Marlette, naprawdę wielki. - Van Horn łyknął kawy. - Wciąż intryguje mnie jednak pańskie postępowanie w hotelu. Wydaje mi się, że miał pan jedynie dwa wyjścia. Zabić prezydenta i skasować sto kawałków. Albo zabić generała i zapobiec puczowi. A pan zdecydował się zastrzelić Amayę. Dlaczego? Marlette zastanowił się przed udzieleniem odpowiedzi. - Miałem w karabinie tylko jeden pocisk. Musiałem wykorzystać go tak, by przyniósł największe zyski. Gdybym zabił prezydenta, pogrążyłbym kraj na powrót w wojnie domowej. Gdybym stuknął generała Vaquera, zabiłby mnie Amaya, Pruitt zaś wystawiłby zlecenie na zamordowanie Nicole i Michelle. Miałem na celowniku zarówno prezydenta, jak i generała, kiedy przypomniałem sobie nagle, jak Amaya powiedział mi, że gdyby nawet zginął Vaquero, on sam stanąłby na czele zamachowców. Uprzednio pozbawiwszy mnie życia. Dlatego go zaatakowałem. Kwestia przeżycia. Zdrowego rozsądku. Kurde, może pan to nazwać, jak pan chce. Wtedy myślałem, że to najbardziej logiczne wyjście. Nawet nie zdążył zareagować. Niestety jedynie zraniłem go w rękę. Ogłuszyłem go, żeby nie narobił hałasu, i przykułem do kaloryfera, a potem uciekłem. - I sądzi pan, że mimo to pokrzyżował pan plany zamachowców? - zapytał van Horn, spoglądając na Marlette'a znad brzegu kubka. - Wiem tylko tyle, że do przewrotu nie doszło. Myślę, że wykonałem jakieś bardzo udane posunięcie. - Zgadza się - zapewnił go van Horn z uśmiechem zadowolenia. - Posłał pan Pruittowi taśmę ze szczegółowym sprawozdaniem z obu spotkań w pańskim mieszkaniu. '- Skąd pan o tym wie? - zdziwił się Marlette. Van Horn podszedł do okna i zapatrzył się na zarośnięty drzewami krajobraz. - Przeciwko Pruittowi prowadziliśmy wewnętrzne dochodzenie w Langley. - Ruiz mi to powiedział. Pański człowiek? - Tak. Byłem jego oficerem prowadzącym, odkąd zwerbowano go w Notre Dame. Szkoda go. Był użytecznym informatorem. - Van Horn skwitował to krótkim wzruszeniem ramion. - Przez ostatni miesiąc śledziliśmy Pruitta i kontrolowaliśmy jego pocztę. Tak dowiedziałem się o pańskiej taśmie. Ciekawie się jej słuchało, muszę przyznać. Oczywiście nigdy do niego nie trafiła. Nie chcieliśmy go spłoszyć w tak delikatnej fazie dochodzenia. - Czyli wiedzieliście, że będę tego wieczoru w hotelu? - zapytał podejrzliwie Marlette. - Oczywiście, że tak - odparł van Horn. - Dlatego wprowadziłem w życie mój własny plan, by zneutralizować ewentualne efekty pańskiej małej eskapady. Pracuje dla nas kilku wysokich rangą oficerów Gwardii Narodowej i przy ich pomocy udało nam się zlikwidować groźbę puczu, nie alarmując przy tym Pruitta. Żołnierze na dachu mieli należeć do elitarnych oddziałów lojalnych wobec generała Vaquera, ale zatrzymano ich, zanim dotarli do hotelu. Żołnierze, którzy zajęli ich miejsce, byli wierni prezydentowi. I gdziekolwiek zbuntowane oddziały czekały na sygnał generała, by wkroczyć do akcji, zrobiliśmy stosowne kroki w celu unieszkodliwienia ich. Zagłuszanie łączności radiowej, zatrzymywanie oddziałów w ostatniej chwili w koszarach, tak by nie wzbudzić podejrzeń generała i jego popleczników, zastępowanie ich wojskiem lojalnym wobec prezydenta. Widzi pan więc, Marlette, to, co pan zrobił, nie miało znaczenia. Kontrola sytuacji wymknęła się już wtedy z pańskich rąk. - Skoro prezydent wiedział o zagrożeniu, dlaczego nie zadziałał szybciej i nie kazał aresztować spiskowców? - zapytał Marlette. - I czemu pojawił się w hotelu, wiedząc, że może zginąć? To bez sensu. - A kto powiedział, że prezydent wiedział o puczu? - wyraził zdziwienie van Horn, odwracając się od okna. - Oczywiście plotki na ten temat były nie do uniknięcia, ale w takich krajach jak Salwador zawsze się o tym mówi. Dlatego polecił szefowi swojej ochrony zbadanie prawdziwości tych plotek. Oczywiście Amaya przedstawił je jako jeszcze jeden fałszywy alarm i prezydent nie przedsięwziął żadnych środków zapobiegawczych. - Naprawdę chciał pan, żebym zabił prezydenta, prawda? - To byłby ostatni gwóźdź do trumny Pruitta - przyznał van Horn. - Ale i tak mamy wystarczająco wiele dowodów, by go wykończyć. - I to jest to nowe oblicze CIA? - stwierdził z odrazą Marlette. - Przyglądałby się pan zabójstwu przywódcy obcego kraju tylko po to, by uzyskać ostateczne potwierdzenie winy Pruitta? - Dziwnie to brzmi w pańskich ustach, Marlette - odparł oburzony van Horn. - Był pan gotów zamordować prezydenta za sto tysięcy dolarów. Różnią nas jedynie zasady. - Tylko że ja nie opowiadałem o upadku standardów moralnych w naszym kraju ani o nowej erze otwartości w Langley podczas "Face the Nation" w zeszłym miesiącu - skontrował pogardliwie Marlette. - A jak pan myśli, o co toczy się ta gra? - zagrzmiał van Horn, waląc gniewnie pięścią o parapet. Otwarły się drzwi i do pomieszczenia zajrzał zaniepokojony McCrain. Van Horn odprawił go oszczędnym skinięciem dłoni, a potem podszedł do stołu i spojrzał na Marlette'a. - CIA stała się w ciągu ostatnich paru lat obiektem odrażającej krytyki, w rezultacie czego upowszechniło się przekonanie, że nie jest ona niczym innym jak tylko skorumpowaną, tajną organizacją stojącą według własnego mniemania ponad prawem. Kiedy objąłem fotel dyrektora, publicznie zobowiązałem się wykorzenić korupcję i bardziej otwarcie rozliczać się z naszych grzechów. I to właśnie zamierzam uczynić. Zaczynając od samej góry. Alex Pruitt stanie przed sądem i pójdzie do więzienia. To mogę panu obiecać. - I był pan gotów obalić rząd obcego państwa, by dopiąć swego celu? - Gówno mnie obchodzą wewnętrzne rozgrywki jakiegoś zacofanego kraju Trzeciego Świata - prychnął pogardliwie van Horn. - Moją jedyną troską jest przyszłość tego kraju. Naród amerykański słusznie jest już znudzony rządami ludzi bez twarzy, ludzi, którzy obiecywali tak wiele na wiecach, by po dojściu do władzy wycofać się z wszystkiego. A CIA stanowi integralną część każdego rządu. Czas wziąć na siebie brzemię odpowiedzialności. Nie obchodzi mnie to, jak bardzo niepopularny stanę się wśród współpracowników, lecz spadną głowy. - Niewątpliwie poprawi to pańską pozycję w sondażach, gdy zdecyduje się pan rozpocząć kampanię prezydencką - stwierdził Marlette. - Bo to chyba o to tak naprawdę chodzi? - Kto wie, może pewnego dnia - odparł van Horn z porozumiewawczym uśmiechem. - Rozumiem, że mam dodać panu wiarygodności, zeznając przeciw Pruittowi, kiedy stanie przed sądem? - To chyba nie będzie możliwe, prawda? - rzekł van Horn, wracając na miejsce. - Jak to się mówi? Martwi milczą. - O co teraz chodzi? Van Horn spojrzał na Marlette'a. - Naprawdę się pan nie domyśla? - O czym pan mówi? - zapytał Marlette. - Jest pan martwy - stwierdził rzeczowo van Horn. - Jak pan myśli, kto pana odnalazł, gdy wypadł pan z samochodu przy Diabelskich Wrotach? Kto przemycił pana przez granicę do Hondurasu i przetransportował do Stanów? - Na twarzy Marlette'a odmalowało się zdumienie. - Moi ludzie, oto kto. Byli przy Diabelskich Wrotach. Widzieli, co się tam wydarzyło. Wydostali pana, zanim na miejscu zjawiło się wojsko. Jak pan myśli, co by się z panem stało, gdyby to Salwadorczycy pana odnaleźli? Nie przebywałby pan tutaj, to pewne. Gniłby pan w jakimś więzieniu, oczekując na proces, skoro już wydusiliby z pana biciem przyznanie się do winy. - Pańscy ludzie byli przy La Puerta del Diablo przez cały czas i nawet nie kiwnęli palcem... - Na miłość boską, niech pan zacznie zachowywać się jak dorosły człowiek - przerwał mu van Horn. - Co mogli zrobić? A gdyby któryś z nich został zabity? Martwy pracownik CIA odnaleziony w Salwadorze! Wyobraża pan sobie, co zrobiliby z tego dziennikarze, zwłaszcza że chodziło o noc, w której miał być przeprowadzony zamach polityczny? Byli jedynie obserwatorami. I dobrze, że tam byli, dla pańskiego dobra. - Kto powiedział im o La Puerta del Diablo? - zapytał Marlette. - Pan, na taśmie przysłanej Pruittowi. Daty, godziny, miejsca. Był pan niezwykle dokładny. - Van Horn pochylił się, kładąc ręce na stole. - Skontaktowałem się już z jednym z wpływowych salwadorskich polityków, który, powiedzmy, jest mi winien przysługę. Rozpuścił wersję informującą, że ciało kierowcy Dennisona, które wydobyto z wraku, to w rzeczywistości pańskie zwłoki. Trup był tak spalony, że identyfikację przeprowadzano na podstawie danych dentystycznych. Pański akt zgonu jest już podpisany. Oficjalnie jest pan martwy. - A jeśli nie chcę być "martwy"? - odciął się rozzłoszczony Marlette. - Nie mogliśmy przecież zebrać pochwał za udaremnienie puczu, więc pośmiertnie całą zasługę przypisano panu. Uczyniło to z pana swego rodzaju bohatera. Oczywiście nie wszyscy byli zachwyceni takim rozwojem wydarzeń, zwłaszcza potentaci kawowi, którzy podobno włożyli w przewrót duże pieniądze. Jeżeli dowiedzą się, że pan żyje, może być pan pewien, że zrzucą się na sporą nagrodę za pańską głowę. Jeżeli chce pan ryzykować, proszę bardzo. Marlette wciąż jeszcze próbował w oszołomieniu poskładać wszystko w całość, lecz najbardziej wkurwiało go to, że van Horn naprawdę miał rację. Gdyby pojawił się w pobliżu któregoś ze swoich ulubionych lokali, wiadomość o jego "zmartwychwstaniu" szybko dotarłaby do "oligarchii". Spora nagroda? Poważne niedopowiedzenie. Znajdzie się wielu chętnych na tak lukratywną ofertę. Zawodowcy i amatorzy ustawią się w długą kolejkę, by sobie do niego postrzelać. Tropiono by go bezlitośnie przez resztę życia, a przeczuwał, że nie byłoby ono zbyt długie. Richard Marlette lepiej niech pozostanie w grobie. W ten sposób przynajmniej miał jakieś widoki na przyszłość. Wciąż jednak nie rozumiał, dlaczego ludzie van Horna zadali sobie tyle zachodu, by przeszmuglować go przez granicę i przewieźć do Stanów. Mogli po prostu go zastrzelić, na zawsze ukręcając łeb całej sprawie. Co chciał zyskać van Horn, utrzymując go przy życiu? Chyba że... - Teraz rozumiem, co jest grane - wycedził Marlette. - Dajecie mi nową tożsamość, przesiedlacie tam, gdzie wam wygodnie i resztę życia spędzam jako płatny zabójca na usługach Langley. - Przeniesiemy cię do dowolnego kraju, zagwarantujemy dobrą posadę jako "przykrywkę", a każda robota, jaką dla mnie wykonasz, zostanie odpowiednio wynagrodzona. Gotówką, ma się rozumieć. - Odwal się - warknął Marlette, odpychając krzesło i zrywając się na równe nogi. Do pomieszczenia wpadł McCrain. - Wynoś się! - wrzasnął na niego Marlette. - Wszystko w porządku - zapewnił go van Horn i polecił McCrainowi ruchem głowy, by wyszedł. Marlette poczekał, dopóki nie zostali sami, a po zamknięciu za McCrainem drzwi powiedział: - Ty dwulicowy skurwysynu. Właśnie skończyłeś mi opowiadać, jak to oczyszczasz CIA ze skorumpowanych pracowników, a jednocześnie gotów jesteś korzystać z moich usług przy brudnej robocie. Tak sobie myślę, że nie różnisz się bardzo od Pruitta, prawda? - Wręcz przeciwnie - odparł van Horn. - Pruittem powodowała chciwość. Moją jedyną motywacją jest dobro mego kraju. Powiedziałbym, że różnica jest znaczna. - Pewnie, chciwego zawsze można spłacić. Ale patriotyzm to religia. Jest bez ceny. I dlatego jest równie niebezpieczny jak ona. - Nie spodziewałem się, że zrozumiesz. Twoja lojalność ograniczała się do wierności temu, kto zaoferował ci więcej pieniędzy. Marlette postawił wywrócone krzesło. - Skończyłem z zabijaniem, van Horn. - Tylko to potrafisz, Marlette - oświadczył van Horn. - I jesteś w tym cholernie dobry. Jesteś specjalistą w swojej branży. Potrzebuję ludzi z takim doświadczeniem. - Już ci powiedziałem, że skończyłem z zabijaniem. - Nie sądzę, żebyś miał wiele do powiedzenia w tej sprawie - oznajmił van Horn, uśmiechając się triumfalnie. - Oficjalnie jesteś martwy. Nawet już nie istniejesz. Nie masz żadnych dokumentów, które potwierdzałyby twoją tożsamość. Szczerze mówiąc, masz tylko nas. Oczywiście pamiętam o pieniądzach, które dał ci Pruitt w charakterze zaliczki. Za nie bez wątpienia mógłbyś kupić sobie nową osobowość i bilet lotniczy do dowolnego miejsca na świecie. Ale zastanowiłbym się nad tym na twoim miejscu. Naprawdę. Nie chciałbym, by coś przytrafiło się Nicole Auger i jej dziewczynce. - Tylko je tknij... - warknął Marlette, unosząc ostrzegawczo palec. - Właściwie wolałbym, gdyby pojechały z tobą - ciągnął van Horn. - Uwiarygodniłyby twoją "przykrywkę". Jak myślisz, dlaczego akurat tutaj cię umieściliśmy? Helikopterem to tylko chwila lotu od lotniska O'Hare. Łatwo możemy zorganizować im "wypadek", akty zgonu wystawiono by tego samego dnia, więc wszyscy bylibyście oficjalnie martwi. Tym sposobem moglibyście zacząć wszystko od nowa. Przystań na ten układ, Marlette, a załatwię wam nowe paszporty, wszystkie dokumenty niezbędne podczas podróży do kraju, który wybierzecie, oraz resztę pieniędzy, jakie jesteśmy wam winni. To w końcu twoje pieniądze. Co ty na to? - Marlette milczał. - Rozumiem, dlaczego nie chcesz w to mieszać Nicole Auger ani jej córki, ale jeżeli z tobą pojadą, nie muszą nawet wiedzieć, że dla nas pracujesz. Jak już mówiłem, będziesz miał uczciwą pracę. Bez trudu możemy znaleźć zatrudnienie także dla pani Auger. - A co właściwie miałbym dla was robić? - Usunąć kogoś od czasu do czasu, nic więcej, za sowitą zapłatę, to mogę ci obiecać. Nie będziesz ani naszym gońcem, ani fizycznym, tym od czarnej roboty. Przemyśl to i daj znać McCrainowi w ciągu paru najbliższych dni. Zostanie z tobą jako nasz oficer łącznikowy. A jeśli postanowisz odwiedzić panią Auger, zgłoś się z tym do McCraina, a on załatwi ci helikopter do Chicago. A teraz musisz mi już wybaczyć, chcę zdążyć na samolot do Waszyngtonu - powiedział van Horn wstając. - Już się nie spotkamy. Naszym łącznikiem będzie odtąd McCrain. W tym czasie korzystaj do woli z naszej gościnności. Na pewno ten dom i jego wyposażenie przypadną ci do gustu. Marlette zignorował wyciągniętą dłoń van Horna. - Mam nadzieję, że któregoś dnia CIA wystawi zlecenie na ciebie, dla dobra kraju - powiedział ponuro. Van Horn uśmiechnął się i wyszedł z pomieszczenia. Marlette nalał sobie kolejną kawę i patrzył przez okno, jak van Horn przechodzi przez lądowisko i wsiada do helikoptera. Kiedy pilot zapuścił silnik, odwrócił się od okna i usiadł przy stole. Roznosiły go uczucia, gdy zmagał się ze swoim nieczystym sumieniem. Co miał zrobić z Nicole i Michelle? Bardzo pragnął znów być razem z nimi - swoją rodziną - lecz wiedział, że to mało realne. Serce rządziło jego umysłem. Jak mógł oczekiwać, by Nicole porzuciła wszystko, do czego doszła w Chicago - mieszkanie, restaurację, przyjaciół - by zacząć wraz z nim nowe życie w jakimś odległym kraju? Nowe życie bez gwarancji sukcesu. Postawienie jej w takim położeniu nie byłoby rzeczą uczciwą. A jednak przypuszczał, że być może pojechałaby z nim. Czy wybaczyłby sobie, gdyby tego przynajmniej nie sprawdził? Zachowywał się cholernie samolubnie i wiedział o tym. Musiał z tym wreszcie skończyć. To oznaczało, że już nigdy jej nie zobaczy. Nigdy nie zobaczy Michelle. Instynkt podpowiadał mu, że tak właśnie powinien postąpić. Jeżeli ją kochasz, zostaw ją w spokoju. Wiedział, że tak byłoby najrozsądniej. To było jedyne wyjście. A jednak wciąż gryzły go wątpliwości... Trzasnął kubkiem o ścianę. Jego umęczony jęk zagłuszył dźwięk startującego z lądowiska helikoptera. - Ja dziś pozamykam. - Nie bądź śmieszna, Nicole, idź do domu. Ja to zrobię. - Powiedziałam, że pozamykam - warknęła Nicole i zaraz uśmiechnęła się przepraszająco do wspólniczki. - Przepraszam, Carole, to przez to ciągłe siedzenie w mieszkaniu od chwili powrotu do Chicago. To moja pierwsza noc w restauracji. Muszę znowu pogrążyć się w pracy. To pomaga zapomnieć... - Nic ci nie jest? - zapytała Carole, gdy przerwała w pół zdania. - Pewnie - odparła Nicole, dotykając ramienia przyjaciółki. - Nie martw się, nie zaleję się łzami. Dość długo opłakiwałam Ricka, czas już zająć się codziennymi problemami. - Naprawdę go kochałaś, prawda? - Chyba nigdy nie przestałam go kochać. - Powiedz mi coś, czego nie wiem - poprosiła Carole, uśmiechając się lekko. - Mój ojciec mawiał, że człowiek zakochuje się tylko jeden raz w życiu. Może miał rację. - W twoim wypadku na pewno - odrzekła Carole, pokazując jej klucze od restauracji. - Rzeczywiście chcesz pozamykać? - Rzeczywiście chcę pozamykać - oznajmiła Nicole, zgrabnie wyjmując klucz z palców Carole. - W domu czeka na ciebie cierpliwy i kochający mąż, który chciałby widywać cię częściej niż ostatnio. Teraz wynocha, sio, sio. Do jutra. - Już jest jutro - zauważyła Carole, stukając w zegarek. - Idź do domu - upierała się Nicole, posyłając jej karcące spojrzenie. - Do zobaczenia rano - Carole otworzyła drzwi i zniknęła w ciemnościach chłodnej nocy w Chicago. Nicole zaryglowała za nią drzwi. Wyjęła wydruk z elektrycznej kasy, wymontowała kasetkę z pieniędzmi, a potem zgasiła światła w restauracji i barze i przeszła do swego biura na piętrze. Postawiła kasetkę na biurku, zapaliła papierosa i włączyła odtwarzacz płyt kompaktowych, stojący na półce za jej plecami. Obok niego stał stosik kompaktów: dziwna kolekcja, mieszanka utworów klasycznych i heavy metalu. Bartok, Debussy i Czajkowski przemieszani z Black Sabbath, Iron Maiden i Led Zeppelin. Uśmiechnęła się do siebie, muskając palcami parę płyt z muzyką heavy metal; z każdą z nich związane były przyjemne wspomnienia. Jej palec zatrzymał się wreszcie na albumie Defenders of the Faith grupy Judas Priest. Ulubiona płyta ulubionego zespołu Ricka. To na ich koncert zabrał ją w Nowym Jorku. Po raz pierwszy. Wciąż pamiętała jego czarną skórzaną kurtkę i obcisłe dżinsy, zlepione potem włosy przyklejone do mokrej twarzy, elektryzującą atmosferę ogłuszającej muzyki. Tego koncertu nie zapomni do końca życia. Wyjęła płytę z pudełka, umieściła w odtwarzaczu i zaprogramowała go tak, by zagrał utwór, który zawsze kojarzył się jej z Rickiem: Rock Hard, Ride Free. Zaczęła przeliczać utarg, lecz szybko pogrążyła się w rozmyślaniach, gdy muzyka wdarła się do jej umysłu. Sięgnęła po pilota, by ją wyłączyć, lecz nie, nie mogła tego zrobić, przynajmniej nie ten utwór. Odłożyła pilota na biurko i usiadła na krześle z zamkniętymi oczyma i smutnym uśmiechem na twarzy. - Słuchasz mojego utworu. Musiałaś się mnie spodziewać. Nicole zesztywniała jak rażona prądem, jej serce załomotało jak szalone. Była tak pewna, że ten głos był wytworem jej umysłu, że nie chciała otworzyć oczu, by nie rozpłynął się w nicości niczym piękny sen. Niechętnie, nieomalże z obawą rozwarła powieki i z niedowierzaniem wlepiła wzrok w stojącą w progu postać. - Hej - powitał ją Marlette, uśmiechając się krzywo. - Chciałem zatelefonować, ale wiesz, jak jest. Nagle Nicole zerwała się z krzesła i podbiegła do niego. Zarzuciła mu ręce na szyję, przełykając łzy radości i wcale się ich nie wstydząc. Pocałowała go i zaraz odskoczyła jak oparzona, gdy jęknął z bólu, czując na żebrach jej łokieć. - Połamałem sobie parę żeber - wyjaśnił, widząc jej zaniepokojone spojrzenie, ostrożnie sprawdzając bandaże spowijające jego klatkę piersiową. - Twoja twarz - powiedziała, krzywiąc się i wskazując na rozcięcie przy nosie. - Parę zacięć, parę siniaków, parę złamanych żeber. Kurde, chyba nie będę się sprzeciwiał, zważywszy, że powinienem być martwy. - Jak wydostałeś się z samochodu? - Nie wiem. Pamiętam, że udało mi się odpiąć pas, kiedy samochód przetoczył się na dach. To wszystko. Lekarz, który mnie posklejał, mówił, sądząc po otartych plecach, że musiałem zostać wyrzucony przez przednią szybę, po utracie przytomności. Nieważne, po prostu miałem niewiarygodne szczęście, że to przeżyłem. - Usiadł na kanapie naprzeciw biurka. - Co słychać u Michelle? - Było jej ciężko, ale chyba już z tego wychodzi. Przez pierwsze parę dni po powrocie do mieszkania nie potrafiła sama zasnąć. Myślałam o zabraniu jej do psychologa dziecięcego, ale mój lekarz powiedział, że za parę tygodni sama się z tym upora. Najważniejsze, że nic nie widziała. To tylko pogorszyłoby sprawę. Doktor dał mi dla niej środki uspokajające. Działają jak cudo. Teraz przesypia już całą noc. Dlatego postanowiłam wrócić do pracy. - Nicole uśmiechnęła się łagodnie. - Powiedziałam jej, że musiałeś zostać w Salwadorze. Teraz wciąż o ciebie pyta. Wspomina cię częściej niż Boba. Masz w niej wielkiego fana, Rick. Naprawdę wielkiego. - Tak - mruknął wiedząc, że być może nigdy już jej nie zobaczy. Ale przygotowywał się na to od dawna, na wypadek gdyby Nicole postanowiła zostać w Chicago. Cóż, przygotowywał się tak dokładnie, jak to tylko było możliwe... - Kto cię znalazł? - zapytała Nicole. - I jak wróciłeś do Stanów? Opowiedz mi wszystko, Rick. Wszystko. Marlette podszedł do biurka i wyłączył pilotem odtwarzacz. Tego właśnie się obawiał. Co jej powiedzieć? Czego jej nie powiedzieć? Kiedy się odwrócił, spojrzał na nią posępnie. - Za to, że żyję, będę musiał zapłacić, Nicole. Cena jest bardzo wysoka. - Co przez to rozumiesz? - zaniepokoiła się. Nie odrywała wzroku od jego twarzy. - Rick, o co ci chodzi? - Oficjalnie Richard Marlette nie żyje - zaczął wyjaśniać, opierając się dłońmi o krawędź biurka za swymi plecami. - Nie mogę już wrócić do Nowego Jorku. Prawdę mówiąc, jestem zmuszony wyjechać z kraju. I im prędzej wyjadę, tym bezpieczniej dla mnie. Nicole zachowała milczenie, czekając na dalsze słowa. Widziała cierpienie na jego twarzy i chociaż boleśnie pragnęła do niego podbiec, być przy nim, nie ruszyła się z kanapy, zaciskając kurczowo dłonie. Marlette opowiedział jej wszystko, lecz postanowił nie wspominać o groźbie, do której uciekł się van Horn, by powstrzymać go przed oszukaniem CIA. Nie musiała o tym wiedzieć, skoro zrozumiała już, że postanowił zaakceptować propozycję van Horna. I tak nie miał wielkiego wyboru. Kiedy skończył, wyjął z kieszeni paszport i podał go Nicole. - Teraz to ja. - Frank Leonard - przeczytała, spoglądając na zdjęcie. Na twarzy nie było żadnych śladów. - Kiedy zostało zrobione? - Parę dni temu - odparł. - Facet, który je zrobił, przykrył rozcięcie i sińce odrobiną podkładu i pudru. Dobrze się spisał. - Gdzie jest ta kryjówka? - zapytała, oddając mu paszport. - Dokładnie nie wiem, ale to gdzieś tutaj, w Illinois. - Uśmiechnął się pod nosem. - Jest doskonale wyposażona. Telewizja kablowa, sala gimnastyczna, jacuzzi i świetne jedzenie. Mają tam jedną Kubankę, która pracuje na dwa etaty: gospodyni i kucharki. Sama też tam mieszka. Jej męża zabiła tajna policja Castro. Co zrozumiałe, ma dosyć radykalne poglądy na temat swej ojczyzny, ale żyjemy ze sobą w zgodzie, zwłaszcza że rozmawiam z nią w jej ojczystym języku. Kurde, mają tam nawet stół do bilardu. Przez większość czasu grywam sobie ze strażnikami. Jest jeszcze McCrain. To mój łącznik. - John McCrain. Kręcone włosy. Okulary. Gadatliwy. - Ten sam. Skąd go znasz? - zdziwił się Marlette. - Czekał na nas na lotnisku, kiedy przyleciałyśmy z Hondurasu. Zorganizował nam całodobową obstawę, dopóki nie upewniono się, że kontrakt Pruitta stał się nieaktualny. Był u mnie kilka razy, lecz nie wspomniał o tobie ani słowem. To chyba usprawiedliwione, zważywszy na okoliczności. - Van Horn uznał, że będzie najlepiej, jeżeli sam postanowię, czy macie wiedzieć, że żyję. Przez ostatnie parę dni prawie wcale nie spałem, próbując odpowiedzieć sobie na pytanie, czy powinienem tu przyjechać. Wciąż nie wiem, czy postąpiłem słusznie. - Postąpiłeś słusznie - odparła Nicole. Podniosła się z kanapy, podeszła do niego i wzięła go za ręce. Zaschło jej w ustach i dopiero po chwili zdołała wydobyć z siebie głos. - Rick, to, o czym teraz powiedziałeś... no, wiesz, żebyśmy pojechały razem z tobą... - Nie musisz tego mówić, Nicole, teraz widzę, że nie powinienem był o tym wspominać. Byłem samolubny. - Nie byłeś - zaprzeczyła, ściskając jego dłonie. - Gdyby to stało się sześć lat temu w Nowym Jorku, z radością zaakceptowałabym sposobność wyjazdu z tobą. Ale wiele zmieniło się od tamtego czasu. Przybyło mi obowiązków. Restauracja. Mieszkanie. I najważniejsza sprawa, życie Michelle. Musiałabym zrezygnować z wszystkiego, i to w momencie, gdy wreszcie zaprowadziłam jakiś porządek w moim życiu. Więc jeżeli ktoś jest tu samolubny, to ja. - Przerwała, z trudem tłumiąc kłębiące się tuż pod powierzchnią uczucia. - Jest jeszcze coś. Pamiętasz, jak powiedziałam ci, dlaczego odeszłam od ciebie, kiedy się zorientowałam, że jestem w ciąży? Nie chciałam, by moje dziecko dorastało ze świadomością, że jego ojciec jest najemnikiem. Wiem, że zamierzałeś z tym skończyć po powrocie z Salwadoru, ale sprawy potoczyły się inaczej, prawda? Wiem, że nie miałeś na to wpływu, że CIA przyparła cię do muru, ale pozostaje faktem, że będziesz pracował dla nich w charakterze zabójcy. Rozumiem, że Michelle nie musi się dowiedzieć, że pracujesz dla Langley, ale ja nigdy nie zaakceptowałabym podobnego oszustwa, co doprowadziłoby prędzej czy później do tarć między nami. A jeśli nasz związek ponownie się rozpadnie? Dokąd mogłybyśmy wtedy pójść? Na pewno nie mogłybyśmy wrócić do Chicago, jeżeli uznano by nas za martwe. Utknęłybyśmy na ziemi niczyjej, a najbardziej ucierpiałaby na tym Michelle. Nigdy jej tego nie zrobię, Rick. - Ma wielkie szczęście, że jesteś jej matką - stwierdził Marlette. - Jej ojciec też nie jest taki zły. - Może - wzruszył ramionami. - Lepiej już pójdę. McCrain zaparkował na ulicy. Powiedziałem mu, że zaraz wrócę, więc jeśli się nie zjawię, zacznie sobie myśleć, że mu uciekłem. - To niegłupi pomysł - zamyśliła się Nicole. - Mnie też przyszło to do głowy, ale na razie nie będę się śpieszył. - Wskazał na drzwi. - Wyjdę tak, jak wszedłem. - Wiesz co, nawet nie zapytałam, jak dostałeś się do środka - zachichotała nieśmiało. - Otworzyłem kuchenne okno kartą kredytową, kiedy pracownicy poszli już do domu. Zauważyłem, że zainstalowałaś sobie całkiem skomplikowany system alarmowy. W tej chwili jest oczywiście wyłączony, ale na twoim miejscu sprawdziłbym okna. Wejście do środka wcale nie było takie trudne. - Sprawdzę - zapewniła go. - Kiedy wyjedziesz z tej kryjówki? - Nie jestem pewien, ale w ciągu paru najbliższych dni. Nic mnie tu już nie trzyma. - Zobaczymy się jeszcze przed twoim wyjazdem? - zapytała. - Nie, lepiej będzie, jeżeli już się nie spotkamy. Sama moja wizyta jest dla ciebie zagrożeniem. Jeżeli kiedyś wyjdzie na jaw, że nie zginąłem, pewne zainteresowane strony nie zawahają się przed użyciem ciebie albo Michelle, by się do mnie dobrać. Nicole wzięła z biurka zdjęcie Michelle i wyciągnęła je w jego stronę. - Zrobił je zawodowy fotograf w swoim atelier na początku tego roku. Chcę, żebyś je wziął ze sobą. - Ale to twoje ulubione zdjęcie Michelle - powiedział, wahając się, czy przyjąć je od niej. - Dlatego pragnę, byś miał je ze sobą. Odebrał od niej fotografię, przyciągnął Nicole do siebie i objął ją mocno. - Uważaj na siebie - szepnął. - A zwłaszcza na tego swojego gałgana. - Dobrze - obiecała. Zadarł jej brodę do góry i pocałował delikatnie w usta, a potem uwolnił się niechętnie z jej objęć i ruszył do drzwi. - Rick? - zawołała za nim. Zatrzymał się w progu i obejrzał na nią. - Kocham cię. Odwrócił się szybko, zanim zdążyła dostrzec wyraz jego twarzy, i zniknął na korytarzu. Część jej duszy chciała, by wrócił, rozpaczliwie pragnąc ten ostatni raz poczuć na sobie jego ramiona. Ale wiedziała, że już nie wróci. Odtąd mógł jedynie spoglądać do przodu, a to oznaczało, że musiał pogrzebać przeszłość na zawsze. A ona stanowiła integralną część tej przeszłości. Lecz sama świadomość tego, że żyje, ułatwiła jej to ostateczne rozstanie. Ona także musiała spoglądać ku przyszłości. Musiała wychować córkę i nie zamierzała pozwolić, by cokolwiek - ani ktokolwiek - jej w tym przeszkodziło... Usiadła ciężko za biurkiem i spojrzała na drzwi. Nagle ogarnęły ją wątpliwości. A może zbyt pośpiesznie odrzuciła propozycję Ricka? Nie, skarciła się gniewnie. Swoją decyzję oparła na wyborze tego, co było najlepsze dla Michelle. Tylko to było dla niej ważne. Szybko przegnała resztki wątpliwości i sięgnęła po papierosa, lecz gdy go zapaliła, dostrzegła, że trzęsą się jej ręce. Skoncentrowała się na kasetce z pieniędzmi, kiedy jednak spróbowała ponownie przeliczyć utarg, stwierdziła, że nie jest w stanie się skupić, nękana niespiesznie powracającymi wątpliwościami. Cisnęła przeliczane banknoty i opadła na krzesło, pogodziwszy się z tym, że nie uniknie czekającej jej długiej bezsennej nocy. 15 - Zaczekaj tutaj. Marlette wszedł niepewnie do pokoju. Całe umeblowanie składało się z kartoteki, stołu oraz dwóch krzeseł, na pierwszy rzut oka dosyć niewygodnych. Pomalowane na biało ściany pozbawione były okien, a w powietrzu unosiła się ledwie wyczuwalna woń środka odkażającego. Obejrzał się na McCraina, który stał tuż za nim w progu. - Co to u licha, za miejsce? - Celnicy wykorzystują je do kontroli osobistych - wyjaśnił McCrain. - Narkotyki, kontrabanda, te sprawy. - To co my tu robimy? - Wkrótce się dowiesz. To nie potrwa długo. - Posłuchaj, chciałbym się dowiedzieć... Marlette uniósł ręce w rozpaczliwym geście, lecz McCrain wyszedł z pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi. Rzucił torbę na stół, odsunął jedno z krzeseł i usiadł - było tak niewygodne, jak wyglądało. Miał już kartę pokładową, na bagażu umieszczone zostały nalepki z nazwą portu docelowego. Heathrow. Zerknął na zegarek. Za dwadzieścia minut pasażerowie zaczną wchodzić na pokład samolotu. Dokąd więc poszedł McCrain? I dlaczego zachowywał się tak tajemniczo? Czyżby w ostatniej chwili pojawiła się jakaś przeszkoda? Próżne spekulacje pozbawione były sensu. Mógł jedynie czekać na powrót McCraina... Minęły trzy dni, od kiedy widział się z Nicole w restauracji, i przez ten czas prawie wcale nie przestawał o niej myśleć. Parę razy kusiło go, by do niej zatelefonować, lecz wiedział, że wyrządziłoby to więcej złego niż dobrego. Nicole zadecydowała, mając na względzie dobro Michelle, i chociaż ciężko przychodziło mu to przyznać, miała rację. Dla niego to już najwyższy czas, by zerwać z przeszłością. Nowe nazwisko. Nowy kraj. Nowy początek... Gdy otworzyły się drzwi, obejrzał się szybko, lecz to nie McCrain wszedł do pokoju. - Nicole? - wykrztusił zdumiony, a niedowierzanie brzmiące w jego głosie malowało się również na jego twarzy. - Już nie - odparła. - Nazywam się teraz Catherine Toure. Tak przynajmniej jest napisane w moim paszporcie. - To znaczy... jedziesz ze mną? - wydusił pytanie, nie wierząc własnym uszom, wciąż nie wierząc w realność tego, co działo się na jego oczach. - Nie tylko ja. - Gdzie jest Michelle? - zapytał, spoglądając na McCraina, który stanął w drzwiach. - Obok sali odlotów znajduje się przedszkole z wykwalifikowanym personelem - poinformowała go Nicole. - Tam ją zostawiłam. Uznałam, że najlepiej będzie, jeżeli przyjdę tu sama. - Wie, że tu jestem? - Owszem, powiedziałam jej, że wyjeżdżamy z tobą na długie wakacje. Bardzo się na nie cieszy, zwłaszcza że i ty jedziesz z nami. - Wciąż nie mogę w to uwierzyć - stwierdził Marlette. - Kiedy widzieliśmy się w restauracji, zadecydowałaś, że ze mną nie pojedziesz. Dlaczego zmieniłaś zdanie? - Myślałam, że kobiety mają prawo zmieniać zdanie bez konieczności tłumaczenia się z tego - uśmiechnęła się. - Powiem ci po starcie. Umówmy się, że miała to być niespodzianka. - Bez wątpienia ci się udało - przyznał Marlette. - Pani Auger zatelefonowała do mnie następnego dnia po waszym spotkaniu - wtrącił się McCrain. - Zaprosiła mnie na wieczór do restauracji, na kolację. Wtedy poprosiła, bym umożliwił i jej, i córce towarzyszenie panu. Musiałem przysiąc, że dochowam tajemnicy, a po tak smakowitym posiłku nie mogłem odmówić. - Panie McCrain, czy mógłby pan dać Rickowi... przepraszam, Frankowi i mnie parę minut na osobności, zanim odbierzemy moją córkę z przedszkola? - poprosiła Nicole. - I tak miałem już się pożegnać - odparł McCrain. - Muszę jeszcze zorganizować nasz mały wypadek drogowy dziś po południu. Rozumiem, że mój kolega ma już kluczyki od samochodu? Dopilnujemy, by informacja trafiła przed zmrokiem do lokalnych gazet. Zanim doleci pani z córką do Londynu, oficjalnie będziecie martwe. - Wyjął z kieszeni podłużną kopertę i wręczył ją Nicole. - W środku są bilety lotnicze, karty pokładowe oraz potwierdzenie rezerwacji hotelu w Londynie. Jeden z naszych ludzi skontaktuje się tam z panią za parę dni. - Dzięki za pomoc - powiedziała, ściskając jego dłoń. McCrain podszedł do Marlette'a i odciągnął go w kąt pomieszczenia, tak by Nicole nie słyszała jego słów. - Dotrzymaliśmy naszej części umowy. Teraz kolej na ciebie. Wiem, że dysponując pieniędzmi, otrzymanymi w Nowym Jorku od Pruitta, możecie pokusić się o ucieczkę, gdy tylko dotrzecie do Londynu. Nie radziłbym tego. Wystarczy, że rozpuścimy wieść, iż Richard Marlette nie zginął. Przez resztę życia będziecie wiecznie uciekać, na każdym kroku oglądając się przez ramię. To byłoby nieuczciwe wobec tego dziecka, prawda? - Masz złote serce, McCrain - odparł zgryźliwie Marlette. - Teraz pracujesz dla nas, Marlette. Nie zapominaj o tym. Nicole zaczekała, dopóki McCrain nie wyszedł z pokoju, a potem odciągnęła Marlette'a od drzwi. - Musimy porozmawiać, Rick. To dlatego prosiłam McCraina, by dał nam parę minut na osobności. - Zgadza się - powiedział, odsuwając krzesło i siadając. - Nie zmieniłabyś zdania, gdybyś nie miała cholernie dobrego powodu. Najwyraźniej wykoncypowałaś jakiś wyrafinowany plan przechytrzenia Langley. Cokolwiek by to było, nie powiedzie się, Nicole. Nie mamy do czynienia z garstką amatorów. - Mógłbyś przynajmniej posłuchać, co mam ci do powiedzenia, zanim skoczysz mi do gardła - odcięła się. - Nie muszę tego słuchać, i tak się nie powiedzie. Ci dranie trzymają mnie za jaja i cokolwiek bym uczynił, zagrozi to... - przerwał i walnął ze złością pięścią w stół, uświadomiwszy sobie, że powiedział za dużo. - Zagrozi to życiu Michelle i mojemu - dokończyła za niego. - To chciałeś powiedzieć, prawda? - Nie powinienem był przychodzić do restauracji. - Teraz już trochę za późno na żale - przerwała mu. - Powtórzyłeś mi wszystko, co powiedział do ciebie van Horn, z wyjątkiem sposobu, w jaki zapewnił sobie twoją lojalność, kiedy wyjedziesz już z kraju. To oczywiste. Wykorzystał nas w charakterze marchewki, zgadza się? - Choć Marlette nic nie odpowiedział, z wyrazu jego twarzy domyśliła się, że zgadła. - Ostatnie pięć lat spędziłeś ochraniając mnie, Rick. Co za dużo, to niezdrowo. Nie zniosłabym myśli, że Langley używa nas jak pionków, by wymusić twoje posłuszeństwo. Za bardzo mi na tobie zależy, aby znów do tego dopuścić. - Podniosła palec, zanim zdążył coś wtrącić. - Przynajmniej mnie wysłuchaj. - Słucham - powiedział bez przekonania. - Wcisnęłam McCrainowi historyjkę o tym, jak to chcę cię dzisiaj zaskoczyć. Tak naprawdę nie chciałam, byś się dowiedział wcześniej, bo nie byłam pewna, czy nam się uda. - Otworzyła wewnętrzną kieszeń swej torby podróżnej i wyciągnęła z niej dwa paszporty, rzucając je na stół. - Dostałam je dziś rano. Do końca nie miałam pewności, czy będą gotowe na czas. Marlette podniósł paszporty. Oba były amerykańskie. Jeden należał do Nicole Deveraux, drugi do Richarda Tylera. Otworzył paszport Tylera i, przeglądając go, ujrzał kilka autentycznych stempli kontroli granicznej. Największe jednak wrażenie wywarł na nim profesjonalizm podróbki. W niczym nie ustępowała paszportowi wyprodukowanemu przez Langley. Spojrzał zaciekawiony na Nicole. - Skąd, u licha, to masz? - Od najlepszego fałszerza paszportów w Chicago - odparła, jak gdyby chodziło o drobnostkę. - Trochę kosztowały, ale to dlatego, że musiały być zrobione w bardzo krótkim terminie. - A skąd ty znasz najlepszego fałszerza paszportów w Chicago? - Nie znam - odpowiedziała. - Usłyszałam o nim od jednego z naszych stałych gości. Sama też trochę popytałam tu i tam, i w końcu udało mi się do niego trafić. - A skąd miałaś moje zdjęcie? - Pamiętasz, jak musiałeś wymieniać paszport, kiedy mieszkaliśmy razem w Nowym Jorku? Jakimś cudem zapasowe zdjęcia zawędrowały do mojego albumu. Tak wiele się nie zmieniłeś przez te sześć lat, z wyjątkiem włosów oczywiście, ale na wszelki wypadek kazałam antydatować twój paszport o dwa lata. - Pomysłowe. Rozumiem, że skorzystamy z tych paszportów podczas ucieczki? - Nie będziemy uciekać - poprawiła go. - Zastanawiałam się nad zamieszkaniem na stałe gdzieś we Francji. Po tylu latach spędzonych w Legii Cudzoziemskiej mówisz płynnie po francusku, a ja od kołyski uczyłam Michelle tego języka. Pamiętam, jak ojciec zabierał mnie w dzieciństwie w okolice Bordeaux. Uwielbiałam tę część Francji. I jest tam mnóstwo rodzinnych restauracji. Jedna z nich będzie dla nas idealna. - Bardzo to wszystko kuszące, Nicole, ale mogę się założyć, że Langley wkrótce nas wytropi i znajdziemy się w punkcie wyjścia. Po co więc ta konspiracja? - Ponieważ Langley nie będzie nas szukać - odpowiedziała. - Pomysł podsunęła mi taśma, którą przygotowałeś dla Pruitta. Kiedy znajdziemy się w Londynie, nagrasz jeszcze jedną, tym razem o van Hornie, opisując ze szczegółami wszystko, co wydarzyło się od momentu pierwszego spotkania z Pruittem. - Nie dysponuję żadnymi konkretnymi dowodami przeciw van Hornowi. A już na pewno niczym, z czego nie mógłby się wyłgać, gdyby to opublikowano. Nicole wyjęła z torby pudełko z miniaturową kasetą magnetofonową. - Z tego tak łatwo się nie wyłga. - Co na niej jest? - zapytał Marlette, biorąc od niej kasetę. - Rozmowa, jaką odbyłam z McCrainem w restauracji - wyjaśniła. - Mamy u nas parę stolików na uboczu, dla klientów pragnących nieco odosobnienia. Zwykle korzystają z nich rekiny show-biznesu. Usiedliśmy z McCrainem przy jednym z nich, tak by nikt nie mógł nas podsłuchać. Odegrałam zakochaną idiotkę i wyciągnęłam z niego informacje, jakich z własnej woli nigdy by nie wyjawił. Na taśmie nie ma niczego wstrząsającego. To raczej pewne zawoalowane sugestie mogą najbardziej zaszargać van Hornowi opinię, zwłaszcza że McCrain otwarcie przyznał, że należy do grona najbliższych współpracowników van Horna. Dobry dziennikarz zrobi z tego wybuchowy materiał. - Proponujesz, byśmy wysłali kopię nagrania van Hornowi i zagrozili ujawnieniem, jeżeli się od nas nie odczepi? - Nie, lepiej pozostawić van Horna w niepewności. Poślesz duplikaty obu taśm, wraz z odręcznym listem, amerykańskiemu ambasadorowi w Londynie. W liście wyjaśnisz, że pragniesz jedynie wieść spokojne życie, nie czując na karku oddechu Langley, ale jeżeli coś się z nami stanie, oryginały nagrań oraz fałszywe paszporty produkcji CIA trafią do którejś z największych sieci telewizyjnych w Stanach. Mogę się założyć, że nasza przesyłka powędruje najbliższą pocztą dyplomatyczną do Białego Domu. Prezydent szybko się zorientuje, ile szkody może wyrządzić jemu i jego administracji ich opublikowanie. W końcu to on mianował van Horna po objęciu urzędu. Więc jeśli coś się nam przydarzy i wybuchnie wokół tego afera, prezydent znajdzie się w bardzo niewygodnej pozycji. Jeżeli oświadczy, że nie wiedział, co wyczyniał van Horn, wyjdzie na niekompetentnego. Jeżeli go poprze wyjdzie na skorumpowanego. Mówiąc oględnie, van Horn stanie się ciężarem dla administracji. Jedynym sposobem, w jaki prezydent mógłby odciąć się od szkodliwego szowinizmu van Horna byłoby zdymisjonowanie go. A to przekreśliłoby wszelkie szansę van Horna na zdobycie w przyszłości kluczy do Białego Domu. Marlette obrócił kasetę w dłoni. - A jeśli van Horn po utracie stanowiska rozpuści wiadomość o tym, że żyję? - Nie ośmieliłby się tego uczynić, jeżeli wskażesz go uprzednio jako swego mocodawcę - odparła Nicole. - Jeżeli chce, może temu zaprzeczyć, ale gdyby trafiło to do prasy, byłby skończony. Pierwsze prawo dziennikarstwa: nie pozwól, by prawda zniszczyła dobry artykuł. Bob mnie tego nauczył. Już pora zagrać z van Hornem w jego własną grę. Tylko w ten sposób możemy go pokonać. - Wciąż istnieje ryzyko... - Pewnie, że tak, ale czy wymyślisz inne wyjście? - zniecierpliwiła się. - Mamy pozwolić, by van Horn i jego następcy manipulowali tobą przez całe życie, w zamian za gwarancje bezpieczeństwa dla Michelle i mnie? Zapomnij o tym, Rick. Nieważne, co się stanie, nie zamierzam pozwolić, by ci dranie wykorzystywali Michelle. Mam nadzieję, że żywisz podobne uczucia wobec własnej córki. - Restauracyjka w Bordeaux, powiadasz? - odezwał się w końcu Marlette. - Chyba mógłbym się do tego przyzwyczaić. - Oddał jej kasetę i wstał. - Dopracowałaś każdy szczegół, prawda? - Ktoś tu musi myśleć, zwłaszcza że w grę wchodzi przyszłość naszej córki - oznajmiła z delikatną ironią. - Jest tylko jeden problem. Musimy skorzystać z pieniędzy Pruitta, by sfinansować to przedsięwzięcie. Gdzie są te pieniądze? W Nowym Jorku? - Tutaj - odrzekł Marlette, poklepując stojącą na stole torbę. - Co? - zdziwiła się Nicole. - Dwieście tysięcy dolarów w gotówce. McCrain chciał wysłać je do Londynu, gdzie mógłbym je odebrać, ale nie zamierzałem ani na chwilę spuścić ich z oczu. Zgodził się więc, bym zabrał je na pokład samolotu. Załatwił to z celnikami, zanim wyjechaliśmy z kryjówki. Powiedział mi, że na Heathrow też nikt nie będzie mnie zatrzymywał. Oszczędził mi przynajmniej zachodu z przemycaniem ich osobiście przez granicę. - Czyli McCrain jednak na coś się przydał - stwierdziła, obejmując go ramieniem. - Wiesz co, faceta obnoszącego się z dwustu patykami gotówką mogłabym polubić. - Założę się, że mówisz to każdemu facetowi - wykrzywił się Marlette. - Skąd wiedziałeś? - mruknęła, stając na czubkach palców, by go pocałować. - No, Rockefellerze, chodźmy lepiej po naszą córkę, zanim wywołają nasz lot. - Zgoda - odparł, zdejmując torbę ze stołu. Wyszli z pomieszczenia i podążyli do przedszkola. Michelle bawiła się z dwiema rówieśniczkami, odwrócona plecami. - I jak, nie pójdziesz po nią? - zapytała Nicole. - Tam? - zaniepokoił się, przyglądając się dziesiątkom rozkrzyczanych dzieci ganiających w podnieceniu za przezroczystą przegrodą. - Potrafisz przetrwać tygodnie w dżungli, radząc sobie z jej wszechobecnymi niebezpieczeństwami, a nie możesz wejść do pokoju pełnego dzieci, by odebrać własną córkę - stwierdziła Nicole, kręcąc w rozpaczy głową. - W obliczu takiego wyboru większość facetów zaryzykowała by raczej pobyt w dżungli. - Mój ty bohaterze - mruknęła, prześlizgując się pod jego ramieniem. Unikając rozdokazywanych rąk i nóg, z wprawą płynącą z doświadczenia, przepchnęła się do Michelle. Wskazała w stronę Marlette'a i na twarzy dziewczynki zagościł radosny uśmiech. Popędziła przed swą matką do wyjścia. Gdy wybiegła z pomieszczenia, Marlette przykucnął. - Czołem, gałganie - powiedział i wziął szybki oddech, gdy walnęła go w posiniaczone żebra, w podnieceniu zarzucając mu ramiona na szyję. - A to co? - zapytał, drapiąc ją za uchem. Rozwarłszy dłoń, pokazał jej ćwierćdolarową monetę. Michelle zabrała pieniądz z jego dłoni i uśmiechnęła się do matki. Jej twarz spoważniała nagle, gdy odwróciła się do Marlette'a. - Jesteś chłopakiem mamy? Jej pytanie zaskoczyło go. - Eee... ja... - wyjąkał, lecz gdy spojrzeniem poszukał pomocy u Nicole, ta jedynie splotła ręce na piersiach, uśmiechając się lekko. - Mama nie ma chłopaka - powiedziała otwarcie Michelle - i wszystkie przyjaciółki powtarzają jej, że powinna sobie jakiegoś znaleźć. Bo kiedy się smucisz, wyglądasz jak babcia i nikt wtedy nie mówi, że jesteś ładna. Marlette zachichotał, widząc zdziwiony wyraz twarzy Nicole, i ujął delikatnie w dłonie rączki Michelle. - A ty chcesz, żebym był chłopakiem mamy? Michelle energicznie pokiwała głową. - Tak, a jak już będziesz ją dosyć kochał, możesz się z nią ożenić i być moim tatą. Marlette przycisnął Michelle do siebie. - To mi się podoba. - Mnie też - stwierdziła Michelle, podnosząc swą różową walizkę, po czym spojrzała w napięciu na matkę. - Możemy już pójść do samolotu? - Niedługo, kochanie - zapewniła ją Nicole. - Chodźmy do sali odlotów, tam poczekamy, póki nas nie poproszą. Michelle złapała Marlette'a za rękę i uśmiechnęła się, gdy spojrzał na nią z niedowierzaniem. Mrugnął do niej i poprowadził w stronę sali odlotów. Nicole miała właśnie podnieść swą torbę, gdy w głębi korytarza zauważyła McCraina. Patrzył wprost na nią. Jego usta wykrzywił lekki uśmiech aprobaty, lecz oczy pozostały zimne. Co on tam robił? Nagle obleciał ją strach - a jeśli podsłuchał ich rozmowę? Przesadzasz, skarciła się w myślach. - Mamo, idziesz? Głos Michelle wystraszył ją. Spojrzała na kiwającą do niej córkę. Rick nie zauważył McCraina. Gdy obejrzała się ponownie, McCrain zniknął. Czując niejasny niepokój, podniosła torbę i ruszyła w ich stronę.