11402

Szczegóły
Tytuł 11402
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11402 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11402 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11402 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

WILBUR SMITH TWARDZI LUDZIE Przekład PIOTR SZAROTA JAROSŁAW BIELAS AMBER Tytuł oryginału MEN OF MEN Ilustracja na okładce STEVE CRISP Redakcja merytoryczna ELŻBIETA MICHALSKA-NOVAK ANDRZEJ CIĄŻELA Redakcja techniczna LIWIA DE Po raz pierwszy wydana w 1981 roku pod tytułem „Men of Men" przez William Heineman House, 81 Fulham Road, London SW3 6RB Copyright © 1981 by Wilbur Smith Ali rights reserved For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7169-292-7 WYDAWMICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13,620 81 62 Warszawa 1997. Wydanie I Druk: Zakłady Graficzne w Gdańsku Ponowna oprawa: Zakład Poligraficzno-Wydawniczy Pozkal w Inowrocławiu Książkę dedykuję żonie, Danielle, razem z całą moją miłością na wieczność. Akc. '•* ¦> N, ie wystawiony na światło dzienne, odkąd, przed dwustu milionami lat, uzyskał swą obecną formę, wydawał się uwięzionym promieniem słonecznym. Zrodziło go ciepło tak wielkie jak żar słonecznej tarczy, powstał w czeluściach Ziemi, w tryskającej z samego jej jądra płynnej magmie. Piekielne temperatury wypaliły w nim wszelkie zanieczyszczenia, pozostawiając jedynie atomy czystego węgla stłoczone pod ciśnieniem, które mogłoby rozsadzić góry. Zagęszczony jak żadna inna substancja na Ziemi, mały pęcherzyk ciekłego węgla unosił się w powolnym nurcie podziemnego strumienia lawy, który przeciskał się poprzez drobne pęknięcie w skorupie ziemskiej, aż osłabł nagle i zatrzymał pod samą jej powierzchnią. Lawa zastygła wówczas na następne tysiąclecie; zmieniwszy stan skupienia stała się cętkowaną niebieskawą skałą złożoną z luźno związanych żwirowatych elementów. Nie połączyła się jednak z otaczającą ją rodzimą skałą, lecz wypełniła głęboki okrągły otwór, którego wylot miał kształt leja o średnicy prawie półtora kilometra, a dno znajdowało się znacznie niżej, gdzieś w niedosiężnych głębiach Ziemi. Podczas gdy lawa powoli stygła, oczyszczony pęcherzyk węgla przechodził jeszcze bardziej niezwykłą transformację. Zaczaj się on zestalać w ośmiofasetowy kryształ o doskonałej symetrii, tak duży jak świeży owoc figi i tak dokładnie oczyszczony w diabelskim palenisku jądra Ziemi, że stał się przezroczysty niczym promień słońca. Dzięki temu, że poddany był działaniu potężnych ciśnień, nie pękał, zachowując idealną strukturę, a jednocześnie równo- l miernie stygł. Był doskonały. Płomyk chłodnego ognia, tak białego, że w odpowiednim świetle sprawiałby wrażenie błękitu indygo, ognia jak dotąd nie zbudzonego, gdyż przez tysiąclecia więziony był w absolutnej ciemności, nie rozświetlonej nigdy promieniem słońca. Jednak przez miliony lat światło nie znajdowało się wcale daleko, odległość wynosić mogła najwyżej sześćdziesiąt metrów, co było niczym w porównaniu z głębią, gdzie rozpoczęła się wędrówka. Teraz jednak warstwa tak przemienionej lawy była nieustannie rozdzierana i obciosywana, a spustoszenia dokonywała kolonia stworzeń zorganizowanych na podobieństwo mrówek. Ich przodków nie było jeszcze na Ziemi, gdy czysty kryształ osiągnął swą doskonałą strukturę. Z każdym dniem powierzchniowa warstwa stawała się coraz cieńsza — nąjmerw sześćdziesiąt metrów, później trzydzieści, piętnaście, wreszlie pięć. Wkrótce już tylko centymetry odzielały kryształ od świecącego słońca, które miało wkrótce rozniecić jego uśpione płomienie. Major Morris Zouga Ballantyne stał na krawędzi wiszącego mostu wysoko nad głęboką przepaścią. W dole rozciągał się ponury, płaski krajobraz z jednym zaledwie pagórkiem. Nawet w czasie najgorszego upału nosił na szyi jedwabną chustę, a jej koniec wsuwał pod kołnierz flanelowej koszuli, która, choć świeżo uprana i wyprasowana, zdążyła już nabrać niemożliwego do wywabienia czerwonawego koloru ochry, barwy afrykańskiej ziemi, która w miejscach, gdzie rozcinały ją okute żelazem koła wozów albo łopaty poszukiwaczy, była niemal tak czerwona jak surowe mięso; poruszona ciepłym, suchym wiatrem, zamieniała się w chmury gęstego czerwonego kurzu, pod strugami deszczu zaś w kleisty czerwony muł. Czerwień była także kolorem kopalni. Rdzawym pyłem osiadała na sierści psów i zwierząt pociągowych, na ubraniach ludzi, ich brodach i ramionach, brezentowych namiotach, na zbudowanych z blachy falistej barakach. Przepaść ziejąca pod stopami Zougi była natomiast ciemnożółta. Miała średnicę ponad półtora kilometra, krawędź niemal doskonale okrągłą, głębokość zaś ponad sześć kilometrów. Ludzie pracujący 8 na dole niczym pająki utkali przepastną sieć, która połyskiwała jak srebrzysta chmura ponad wykopami. Zouga zatrzymał się na chwilę i uniósł spiczasty kapelusz z szerokim rondem, pobrudzony u góry czerwonym pyłem. Delikatnie wytarł kropelki potu z bladej, gładkiej skóry poniżej linii włosów, a kiedy dotknął wilgotnej czerwonej plamy na jedwabnej wstążce, skrzywił się z niesmakiem. Kapelusz chronił jego gęste kręcone włosy przed nieznośnym afrykańskim słońcem i dzięki temu zachowały one jeszcze swój ciemnomiodowy kolor. Broda jednak zmieniła barwę na jasnożółtą, a wiek przydał jej dodatkowo srebrzystych pasm. Na ciemnej, wypieczonej jak skórka świeżego chleba twarzy białą smugą odcinała się blizna. Przed wielu laty, w czasie polowania na słonie, strzelba wybuchła mu w ręku, raniąc go dotkliwie. Pod oczami drobną siecią rysowały się zmarszczki — często przecież mrużył oczy od słońca, badając odległy horyzont — policzki zaś, począwszy od brzegu nosa aż do brody, przecinały głębokie bruzdy. Kiedy Zouga spojrzał w dół, w przepaść, jego zielone oczy przesłonił smutek. Przypomniał sobie, co go tu sprowadziło, swoje wielkie nadzieje i oczekiwania. Minęło dziesięć lat, a wydawało się, że to cała wieczność. Wzgórze Colesberg — tę nazwę usłyszał po raz pierwszy, wysiadając ze statku dowożącego prowiant w zatoce u podnóża wielkiego kwadratowego monolitu Góry Stołowej, i na sam jej dźwięk włosy zjeżyły mu się na karku, a po skórze przeszło mrowienie: „Na Wzgórzu Colesberg znaleźć można diamenty wielkie jak kartacze i tak grube, że zedrą ci podeszwy, gdy będziesz po nich chodzić!" Wtedy doznał proroczej wizji i pojął, że tam właśnie, do Wzgórza Colesberg, zaprowadzi go przeznaczenie. Zdał sobie sprawę, że ostatnie dwa lata, które spędził w Anglii, były jedynie wyczekiwaniem na tę właśnie chwilę. Droga na północ rozpoczynała się w diamentowych pokładach Wzgórza Colesberg. Był tego pewien, gdy tylko usłyszał tę nazwę. Został mu zaledwie jeden wóz i wyczerpany jazdą zaprzęg pociągowych wołów. Czterdzieści osiem godzin brnęli w głębokim piasku, który pokrywał szlak ciągnący się prawie tysiąc kilometrów przez niziny', aż do wzgórza, poniżej rzeki Yaal. W wozie znajdował się cały jego dobytek, w tym zaledwie kilka naprawdę cennych przedmiotów. Niemal cały majątek strawiły przygotowania do realizacji wielkiego marzenia trwające dwanaście lat. Wysokie honorarium za książkę napisaną po powrocie z wyprawy na dziewicze tereny w dole Zambezi, złoto i kość słoniowa, które przywiózł wtedy ze sobą, jak również kość słoniowa z czterech kolejnych wypraw łowieckich — wszystko to przepadło. Tysiące funtów, dwanaście lat udręki i ciągłych zawodów — by w końcu wielkie marzenie przysłoniły zniechęcenie i gorycz. Jedyne, co pozostało, to wystrzępiony kawałek pergaminu — „Koncesja Ballantyne'a" — na którym atrament zaczął już żółknąć, a miejsca zagięć przetarły się prawie na wylot, tak że trzeba go było podkleić. Koncesja była wystawiona na tysiąc lat i upoważniała do korzystania ze wszystkich bogactw mineralnych na olbrzymim obszarze afrykańskiej głuszy, obszarzf wielkości Francji, który Ballantyne wyłudził od dzikiego czarnego władcy. Tam właśnie Zouga odkrył złoto. Była to bogata kraina i wszystko tu należało teraz do niego, potrzebował jednak kapitału, olbrzymich zasobów finansowych, aby mógł wziąć ją w posiadanie i zdobyć skarby leżące pod powierzchnią. Połowę swego dorosłego życia spędził walcząc o zdobycie tych zasobów — walcząc bezowocnie, nie udało mu się bowiem jak dotąd znaleźć choćby jednego człowieka, z którym mógłby urzeczywistnić swą wizję i marzenia. Zdesperowany zdecydował się w końcu zaapelować do brytyjskiego społeczeństwa. Raz jeszcze wyjechał do Londynu, aby zainteresować inwestorów ideą założenia Górniczego Towarzystwa Krajów Środkowoafrykańskich, które eksploatowałoby tereny objęte jego koncesją. Zaprojektował i wydał efektowną broszurę wychwalającą bogactwa kraju, który nazwał Zambezją. Ozdobił ją własnoręcznymi rysunkami bujnych lasów i równin pokrytych trawą, pełnych słoni i rozmaitej zwierzyny łownej. Dołączył też kopię oryginału koncesji z wielką pieczęcią Mzilikazi, króla kraju Matabele. Broszura ta rozesłana została do najdalszych nawet zakątków Wysp Brytyjskich. Ballantyne tymczasem podróżował od Edynburga do Bristolu, organizując wykłady i publiczne wystąpienia, a kampanii tej towarzyszyły całostronicowe ogłoszenia w „Timesie" i innych poważnych gazetach. 10 Te same gazety, które przyjęły pieniądze za ogłoszenia, ośmieszały jednak jego projekt, uwaga zaś potencjalnych inwestorów skupiona była na powstających właśnie południowoamerykańskich towarzystwach kolejowych, których promocja zbiegła się nieszczęśliwie z kampanią Zougi. Kiedy zapłacił za druk i dystrybucję broszury, uregulował rachunki za ogłoszenia i pokrył koszty podróży, z całego bogactwa pozostało mu zaledwie kilkaset suwe-renów... i zobowiązania. Zouga obejrzał się do tyłu i popatrzył na żonę. Aletta siedziała na wozie. Jej włosy wydawały się jasnożółte i jedwabiste w blasku słońca, spojrzenie było jednak surowe, usta zaś straciły dawną słodycz i miękkość, tak jakby nastawiła się już na trudy i niewygody, które miały ją jeszcze spotkać. Patrząc na nią, nie chciało się wierzyć, że była kiedyś ładną, beztroską, delikatną jak motyl dziewczyną, rozpieszczoną ulubienicą bogatego ojca, nie myślącą o niczym innym tylko o nowych strojach, które właśnie nadeszły z Londynu, i przygotowaniach do kolejnego balu w kręgu snobistycznej południowoafrykańskiej socjety. Zafascynowała ją otaczająca młodego majora Zougę Ballantyne^ aura tajemniczości i niezwykłości — był podróżnikiem i poszukiwaczem przygód w najodleglejszych miejscach Afryki — legenda wspaniałego łowcy słoni i splendor książki, którą właśnie opublikował w Londynie. Śmietanka towarzyska Kapsztadu oczekiwała go z niecierpliwością i zazdrościła Aletcie, że nią wjaśnie się zainteresował. Było to jednak dawno temu i legenda zdążyła się już rozwiać. Wychowanie, jakie odebrała Aletta, i dostatnie, pozbawione trosk życie, które prowadziła w rodzinnym domu, nie przygotowały jej do trudnej egzystencji w dzikim afrykańskim interiorze. Szybko uległa tropikalnej gorączce i epidemiom, które osłabiły ją do tego stopnia, że kolejne ciąże kończyły się poronieniami. Przez całe dotychczasowe życie małżeńskie leżała albo w połogu, bądź nieprzytomna w malarycznej gorączce, wciąż wyczekując ubóstwianego mężczyzny powracającego zza oceanu lub z kolejnej wyprawy w głąb czarnego lądu, w której nie mogła mu już towarzyszyć. 11 Także teraz rozpoczynając swoją wyprawę do diamentowych złóż, Zouga był pewien, że Aletta zostanie w Kapsztadzie w domu ojca, aby podreperować zdrowie i opiekować się dwoma synami, jedynymi dziećmi, które udało jej się szczęśliwie urodzić. Wbrew oczekiwaniom wykazała jednak niezwykłą determinaqę, nie uległa namowom i nie pozostała w mieście. Niewykluczone, że już wtedy przeczuwała to, co miało wkrótce nastąpić. „Zbyt długo byłam sama", odpowiadała łagodnie, ale stanowczo. Ralph, starszy z chłopców, był wystarczająco dorosły, aby jechać wraz z ojcem na przedzie zaprzęgu i ścigać się ze stadami gazeli, które pierzchały jak jasnobrązowa smuga po pokrytej zaroślami kotlinie Karru. Jak mały huzar potrafił też dosiąść swego narowistego kucyka Basuto. Młodszy, Jordan, niekiedy pomagał przy powożeniu zaprzęgiem, a niekiedy oddalał się na chwilę, aby zerwać dziko rosnący kwiat lub gonić motyle. Większość czasu spędzarjednak na wozie, słuchając z przyjemnością matki, która czytała mu wiersze z małego oprawnego w skórę zbiorku poezji romantycznej. Choć nie mógł ich jeszcze zrozumieć, jego zielone oczy błyszczały z podniecenia. Niemal tysiąc kilometrów dzieliło ich już od Przylądka Dobrej Nadziei. Podróż zabrała osiem tygodni. Każdej nocy obozowali w odkrytym stepie, pod nocnym niebem, zimnym i lśniącym od gwiazd świecących jak diamenty, które spodziewali się znaleźć u kresu podróży. Siedząc wraz z synami przy obozowym ognisku, Zouga swym magnetycznym, urzekającym głosem potrafił sprawić, że obaj wprost nieruchomieli zasłuchani. Opowiadał im o polowaniach na słonie i o ruinach starożytnych miast pamiętających czasy dawnych bóstw. Kreślił obrazy północnej krainy czerwonego złota, krainy, do której obiecał ich kiedyś zabrać. Aletta, otulona szalem chroniącym od nocnego chłodu, siedziała z drugiej strony ogniska, przysłuchując się opowieściom męża. Tak jak kiedyś, przed laty, oczarowana była ich romantyzmem. Po raz kolejny zastanawiała się nad swym życiem, a także nad niezwykłym urokiem, jaki roztaczał ten mężczyzna, który, będąc jej mężem od tak dawna, wydawał się czasem zupełnie obcym człowiekiem. Słuchała, jak obiecuje chłopcom, że wypełni ich czapki lśniącymi, 12 okrągłymi diamentami, a później wyruszą razem na pomoc. Uwierzyła we wszystko, co mówił, choć w przeszłości nieraz ją już rozczarował. Był tak przekonywający, tak pewny swoich racji, że wszelkie popełnione kiedyś pomyłki, wszelkie zawiedzione nadzieje wydawały się bez znaczenia, niczym kolejne przystanki na drodze, którą wytyczył przed nimi los. Dni mijały odmierzane obrotem kół zaprzęgu i zamieniały się w tygodnie, kiedy to przemierzali wielkie spalone słońcem i poprzecinane korytami wyschniętych strumieni równiny. Rosły na nich ciemnozielone drzewa o gałęziach uginających się pod ciężarem tysięcy olbrzymich gniazd tkaczy, ptaków zamieszkujących te wyschnięte tereny. Gniazda wielkości stogów siana rozrastały się dopóty, dopóki gałęzie drzew mogły je utrzymać. Monotonną linię horyzontu czasami tylko urozmaicały wzgórza — afrykańskie kopje. Ku jednemu z nich właśnie się kierowali. Wzgórze Colesberg. Zaledwie kilka tygodni po przybyciu w tamte strony Zouga usłyszał historię odkrycia tego diamentowego złoża. Kilka kilometrów na pomoc od Wzgórza Colesberg równinę przecinało koryto płytkiej, szerokiej rzeki. Wzdłuż jej brzegów drzewa były wyższe i bardziej zielone. Burowie nazywają ją Vaal, co w ich języku znaczy „szara rzeka", gdyż taki właśnie ma kolor. Niewielka kolonia poszukiwaczy diamentów przez wiele lat znajdowała swe błyszczące skarby w jej korycie oraz w naniesionym przez jej nurt żwirze. Była to ponura, mozolna praca i z pierwszej fali poszukiwaczy pozostali wkrótce tylko najsilniejsi. Drobne diamenty pośledniejszego gatunku znajdowano od lat nawet pięćdziesiąt kilometrów na południe od rzeki. Pewien sędziwy Bur nazwiskiem De Beer, posiadający tam swoje grunty, sprzedawał koncesje na ich wykorzystanie. Chętniej jednak udzielał tych koncesji poszukiwaczom z własnego kraju, czując niechęć do Anglików. Z tych właśnie powodów, a także z uwagi na lepsze warunki, jakie znaleźli nad rzeką, poszukiwacze nie byli speqalnie zainteresowani suchymi terenami na południu. Pewnego dnia służący jednego z poszukiwaczy, tubylec, Hoten-tót, upił się do nieprzytomności mocną kapsztadzką brandy zwaną Cape.Smoke i podpalił niechcący namiot swego pana. 13 Kiedy wytrzeźwiał, pan wychłostał go dotkliwie biczem ze skóry nosorożca, tak że tamten nie mógł ustać na nogach, i okrytego niesławą wysłał do Suchej Krainy, gdzie miał kopać tak długo, aż natrafi na diamentowe złoże. Ukarany sługa wziął łopatę, spakował tobołek i odszedł kulejąc. Po dwóch tygodniach powrócił jednak niespodziewanie, przynosząc pół tuzina drogocennych kamieni, z których największy był wielkości laskowego orzecha. „Gdzie?", spytał Fleetwood Raws-torne. Było to jedyne słowo, jakie zdołał wydusić przez ściśnięte gardło. Kilka minut później Fleetwood pognał galopem z obozu, zostawiając nietkniętą furę wypełnioną żwirem i piaskiem z koryta rzeki oraz sito z częściowo przesianą zawartością. Daniel, jego sługa, uczepiony strzemienia, dotykał bosymi nogami ziemi, wzniecając chmury kurzu. Widok ten wywołał gwałtowne poruszenie w oboziAywalizują-cych ze sobą na każdym kroku poszukiwaczy diamentów. Nie minęła godzina, a uformowała się długa kolumna. W tumanach czerwonego pyłu prowadzili ją galopujący jeźdźcy, za nimi z turkotem podążały wozy, na końcu zaś potykając się i grzęznąc w głębokim piasku biegli ci, którzy mogli liczyć tylko na własne nogi. Mieli do pokonania ładnych kilka kilometrów, dzielących koryto rzeki od położonej na południu małej, nieurodzajnej i trudnej do odnalezienia farmy starego De Beera. Na niej to właśnie wznosiło się pewne kamieniste wzgórze, podobne do tysięcy innych w okolicy. Działo się to ponurą, suchą zimą 1871 roku; jeszcze tego samego dnia diamentowe wzgórze nazwane zostało Wzgórzem Colesberg, Colesberg bowiem był miejscem narodzin Fleetwooda Rawstorne'a. Wkrótce z odległych, pokrytych pyłem i spalonych przez słońce okolic miał przybyć tam tłum poszukiwaczy, założycieli osady New Rush. Ściemniało się już, gdy Fleetwood dotarł do wzgórza, nieznacznie tylko wyprzedzając podążającą za nim kolumnę. Jego koń był krańcowo wyczerpany, służący zaś trzymał się strzemienia. Obaj mężczyźni pobiegli szybko w kierunku wzgórza. Ich szkarłatne czapki wystające ponad ciernistymi zaroślami można było dostrzec z dużej odległości. 14 Na szczycie służący wbił drewniany kołek, który wszedł w ziemię na głębokość trzech metrów. W szaleńczym pośpiechu, spoglądając z przerażeniem w kierunku nadjeżdżającej hordy, Fleetwood poprowadził średnicę wytyczonej przez siebie działki przez płytkie wyżłobienie terenu wokół kołka. Wkrótce zapadła noc i na wzgórzu rozgorzała walka. Poszukiwacze przeklinając się nawzajem i okładając pięściami starali się wytyczyć jak najkorzystniejsze działki. Kiedy następnego dnia w południe stary De Beer przyjechał wypisywać swe koncesje (brięfies w języku holenderskich osadników), całe wzgórze było już podzielone. Nawet płaski teren położony prawie pół kilometra od zbocza najeżony był palikami. Każda z działek miała powierzchnię dziewięciu metrów kwadratowych, a jej środek i narożniki oznaczone były zaostrzonymi drewnianymi palikami. Po uregulowaniu rocznej opłaty w wysokości dziesięciu szylingów poszukiwacze otrzymywali od De Beera wypisany przez niego briejie, uprawniający do wiecznej dzierżawy i eksploatacji działki. Przed zapadnięciem zmierzchu szczęśliwcy, którzy założyć mieli niebawem osadę New Rush, zarysowawszy zaledwie kamienistą ziemię znaleźli ponad czterdzieści kamieni czystej wody. Grupa jeźdźców wyruszyła wtedy na południe, aby oznajmić całemu światu, że Colesberg jest wzgórzem diamentów. Kiedy skrzypiący wóz Zougi Ballantyne'a pokonywał ostatnie kilometry porytego czerwonymi koleinami szlaku wiodącego do Wzgórza Colesberg, było ono już w połowie rozkopane i roiło się na nim od ludzi — wyglądem przypominało ser nadjedzony przez robaki. U stóp wzgórza, na pokrytej kurzem równinie rozbiło swoje obozowisko prawie dziesięć tysięcy ludzkich istot: czarnych, brązowych i białych. Dym, jaki unosił się z ich kuchennych palenisk, zasnuwał brudną szarością wspaniały szafir afrykańskiego nieba. Poszukiwacze zdążyli już niemal całkowicie ogołocić z drzew przestrzeń w promieniu kilku kilometrów od wzgórza, potrzebowali bowiem chrustu na opał. Mieszkali przeważnie w brudnych, zniszczonych namiotach, choć z wielkim trudem sprowadzili też z wybrzeża, widoczne teraz wszędzie, arkusze blachy falistej, z której budowali podobne do 15 iii' i .¦ puszek domostwa. Część z nich ustawili, równo i porządnie, w jednej linii, powstały w ten sposób pierwsze, prowizorycze jeszcze, ulice. Budynki te należały do wędrownych niegdyś kupców, którzy handlując diamentami uznali, że założenie stałego interesu u podnóża Wzgórza Colesberg będzie dla nich bardziej opłacalne. Zgodnie z najnowszymi przepisami licengonowani kupcy zobowiązani zostali do umieszczania swojego nazwiska w widocznym miejscu. Czynili to wieszając nad swymi metalowymi, rozgrzanymi od słońca sklepikami wypisane grubymi literami szyldy, a czasem również wielkie i krzykliwe sztandary, które wprowadzały do osady karnawałowy nastrój. Zouga Ballantyne stanął obok prowadzącej zaprzęg pary wołów i skierował wóz na wąską, porytą koleinami drogę, biegnącą przez całą osadę. Niekiedy musiał z niej zbaczać, aby ominąć' odpadki albo rozmokłą ziemię w miejscu, gdzie wypłukiwano-i sortowano diamenty. Zougę zaszokował przede wszystkim dok panują?y w osadzie. Był człowiekiem piaszczystych równin i lesistej sawanny, przyzwyczajonym do dalekich, rozległych horyzontów i to, co ujrzał, stanowiło dla niego nie lada wstrząs. Poszukiwacze mieszkali stłoczeni jeden obok drugiego, każdy bowiem chciał znaleźć się jak najbliżej swojej działki, aby nie transportować żwiru na dużą odległość. Zouga miał nadzieję, że uda mu się znaleźć wolną przestrzeń, gdzie można będzie rozładować wóz i postawić wielki namiot, ale w promieniu pół kilometra od wzgórza nie było już dla niego miejsca. Spojrzał na jadącą na wozie Alettę. Siedziała bez ruchu, poruszając się tylko wtedy, gdy wóz podskakiwał na nierównej drodze, i patrzyła przed siebie, nie dostrzegając jakby pracujących przy drodze półnagich mężczyzn, ubranych jedynie w przepaski zawiązane na biodrach. Panujący wszędzie brud przeraził nawet Zougę, znającego przecież świetnie afrykańskie wioski na pomocy kraju, których mieszkańcy od urodzenia nie zażywali kąpieli. Cywilizowany człowiek produkuje jednak szczególnie odrażające odpadki — każdy skrawek piaszczystej czerwonej ziemi wokół namiotów i zabudowań 16 gospodarczych pokrywały przerdzewiałe szczątki puszek po wołowinie, błyszczące w słońcu szkło z potłuczonych butelek, kawałki porcelany, strzępy papierów, rozkładające się szczątki dzikich kotów i bezdomnych psów, resztki z kuchni i ekskrementy tych, którzy byli zbyt leniwi, aby w twardej ziemi wykopać latrynę. Zouga pochwycił spojrzenie Aletty i uśmiechnął się do niej uspokajająco, lecz ona nie odwzajemniła uśmiechu. Choć dzielnie zaciskała usta, po jej policzkach wolno spływały łzy. Przecisnęli się obok kupca, który sprowadził z odległego niemal o tysiąc kilometrów wybrzeża wóz wypełniony towarem. Tył wozu zamieniony został w sklep, stała tam tablica z cenami: świece: paczka — 1 funt whisky: skrzynka — 12 funtów mydło: sztuka — 5 szylingów Zouga bał się spojrzeć na Alettę — ceny były dwudziestokrotnie wyższe niż na wybrzeżu, Wzgórze Colesberg stało się prawdopodobnie najdroższym miejscem na ziemi. Do południa udało im się znaleźć w końcu miejsce na peryferiach osiedla, gdzie można było rozładować wóz. Podczas gdy Jan Cheroot, Hotentot, służący Zougi, zajął się zwierzętami, szukając wody i pastwiska, Zouga zaczął wznosić w pośpiechu ciężki namiot. Aletta i chłopcy pomagali mu przytrzymując sznury, on tymczasem . umocowywał śledzie. Aletta kucnęła przy tlącym się palenisku, mieszając resztki gulaszu z gazeli, którą Ralph ustrzelił trzy dni wcześniej. Mięso dusiło się w żeliwnym kotle. — Musisz coś zjeść — wyszeptała, nie patrząc na męża. Zouga podszedł do Aletty i przytulił ją do siebie. Jej ciało było sztywne i bezwładne jak ciało starej kobiety. Długa podróż kompletnie ją wycieńczyła. — Wszystko się ułoży — powiedział, lecz ona wciąż patrzyła w ziemię. Ujął więc jej brodę, zwracając twarz do siebie, wtedy z oczu Aletty nagle trysnęły łzy. Zouga rozzłościł sie, odebrał bowiem niesłusznie ten płacz jako nieme oskarżenie. Opuścił ręce yałtownie. — Wrócę, nim zapadnie zmrok — rzekł cacając się od niej ruszył w stronę Wzgórza Colesberg, 17 I ¦ ?! i które rysowało się wyraźnie mimo wiszących nad obozem cuchnących oparów dymu i kurzu. Zouga mógłby być równie dobrze duchem, ludzie w ogóle go nie zauważali. Jedni wyprzedzali go w pośpiechu na wąskiej ścieżce, inni, pochyleni nad swoimi płuczkami, nie raczyli nawet skinąć głową czy spojrzeć w jego stronę. Cała społeczność żyła pochłonięta wspólną obsesją. Doświadczenie podpowiadało Zoudze, że istnieje tylko jedno miejsce, w którym będzie mógł nawiązać z tymi ludźmi kontakt i zebrać niezbędne informacje. Zaczął więc szukać baru. U samego podnóża — rzecz niespotykana w zatłoczonym obozie — rozciągała się wolna przestrzeń. Miała kształt kwadratu i otoczały ją zabudowania z płótna i metalu; stały tam wozy wędrownych handlarzy. Zouga wybrał jedno z tych zabudowań, które nosiło dumne miano „Hotel Londyn", na szyldzie widniały też ceny trunków: whisky: 7,5 szylinga najlepsze angielskie piwo: kufel — 5 szylingów Kiedy z trudem torował sobie drogę przez zaśmiecony i pokryty koleinami plac, od strony wzgórza doszedł go wrzaskliwy śpiew i okrzyki radości: nadchodziła grupa poszukiwaczy, niosąc kogoś na rękach. Ich twarze były czerwone od kurzu i podniecenia. Śpiewając i krzycząc na całe gardło odepchnęli Zougę i skierowali się do „hotelu". Z wozów i pozostałych barów wybiegali tymczasem ludzie. — Co się stało? — wykrzykiwali, zaciekawieni przyczyną wrzawy. — Czarny Thomas znalazł „małpkę" — odkrzyknął ktoś w odpowiedzi. Niebawem Zouga miał nauczyć się slangu poszukiwaczy diamentów: „małpką" nazywano diamenty pięćdziesięciokaratowe i większe, „kucyk" był niedoścignionym marzeniem każdego i oznaczał kamień stukaratowy. — Czarny Thomas znalazł „małpkę" — odpowiedź została przechwycona i powtarzana z ust do ust obiegła wkrótce plac i całe osiedle. Niedługo potem tłum wypełnił szczelnie cały bar, tak że ociekające pianą kufle trzeba było podawać ponad głowami ludzi. 18 Czarnego Thomasa, tego, do którego uśmiechnęło się szczęście, zasłaniał Zoudze rozpychający się dum. Wszyscy chcieli podejść blisko, tak jakby szczęście tego człowieka mogło spłynąć także na nich. Kupcy słysząc panujący w obozie gwar opuścili flagi i zlecieli się w pośpiechu przy barze, niczym sępy wokół konającego lwa. Pierwszy, który dołączył do świętującego tłumu, zaczął podskakiwać w nadziei, że uchwyci spojrzenie Thomasa. — Powiedzcie Czarnemu Thomasowi, że Werner Lwie Serce daje otwartą ofertę, przekażcie dalej. — Hej, Czarniawy, Lwia Dupa się otwiera. Oferta zmieniła brzmienie, kiedy wykrzykiwano ją z ust do ust przez zatłoczone wejście. „Otwarta oferta" dawała poszukiwaczowi całkowitą pewność, że sprzeda diament, a przy tym możliwość znalezienia lepszego kupca. Jeżeli nie udałoby mu się uzyskać wyższej stawki za diament, był zobowiązany wrócić i sfinalizować transakcję. Raz jeszcze Czarny Thomas został podniesiony przez swych kompanów tak wysoko, aby mógł rozejrzeć się ponad ich głowami. Był niskim Walijczykiem o cygańskiej urodzie. Na wąsach miał pianę od piwa, a kiedy krzyknął, w jego głosie pobrzmiewał śpiewny walijski akcent: — Posłuchaj więc, Lwia Dupo, paskarzu, prędzej... — to, co obiecał zrobić ze swoim diamentem, zadziwiło nawet jego krewkich kompanów, którzy aż zamrugali oczami, po czym parsknęli rubasznym śmiechem — niż pozwolę, żebyś położył na nim swe złodziejskie łapska. W jego głosie pobrzmiewało echo licznych upokorzeń, wspomnienie nieuczciwych transakcji, które na nim wymuszono. Tego dnia Czarny Thomas ze swoją małpką był królem diamentów i choć jego panowanie mogło okazać się krótkie, zamierzał wykorzystać wszystkie płynące z niego przywileje. Zouga nigdy nie ujrzał tego kamienia, nie spotkał też już później Czarnego Thomasa. Następnego dnia mały Walijczyk sprzedał diament oraz prawa do swej działki i wyruszył w drogę na południe, w stronę rodzinnego domu. Zouga stał ściśnięty w cuchnącym potem tłumie. W miarę jak mężczyźni opróżniali kolejne kufle, ich głosy stawały się donośniej-sze, a żarty bardziej prostackie. 19 !!¦ ,!io! •Ni! ¦Hiii Długo szukał odpowiedniego partnera do rozmowy, w końcu wybrał popijającego whisky mężczyznę, którego dżentelmeńskie maniery i mowa wskazywały na dobre brytyjskie pochodzenie. Kiedy opróżnił szklankę, Zouga podszedł bliżej i zamówił dla niego kolejnego drinka. — Bardzo to poczciwie z twojej strony, staruszku — podziękował mężczyzna. Miał ze dwadzieścia parę lat i było mu do twarzy z jasną cerą i pięknymi bokobrodami. — Nazywam się Pickering, Neville Pickering — dodał po chwili. — Ballantyne, Zouga Ballantyne — odparł Zouga i uścisnął wyciągniętą rękę. Mężczyzna nagle zmienił się na twarzy. — O Boże, to pan jest tym łowcą słoni! — wykrzyknął. — Słuchajcie, to jest Zouga Ballantyne, ten, który napisał Odyseję myśliwego. Zouga wątpił, czy przynajmniej połowa z tych ludzi potrafi czytać, ale sam fakt, że napisał książkę, sprawił, że stał się obiektem podziwu. Było już ciemno, kiedy ruszył z powrotem do swego wozu. Wydał wprawdzie kilka suwerenów na alkohol, wiele jednak dowiedział się przy okazji o poszukiwaniu diamentów. Poznał obawy i nadzieje poszukiwaczy, bieżące ceny działek, polityk cenową i specyfikę handlu diamentami, skład geologiczny złoża i dziesiątki innych nie mniej istotnych spraw. Zawarł także znajomość, która odmienić miała jego życie. Choć Aletta spała już wraz z dziećmi w namiocie, służący Jan wciąż czekał na Zougę. Skulony przy ognisku, wyglądał niczym gnom. — Nie można tu dostać wody za darmo — powiedział ponuro. — Rzeka znajduje się o cały dzień jazdy stąd, a złodziej Bur, do którego należą studnie, sprzedaje wodę po cenie, za jaką można kupić brandy. Jeśli chodzi o ceny alkoholu, na Janie można było polegać, znał je już w dziesięć minut po przyjeździe do nowego miejsca. Zouga wszedł ostrożnie do rozpostartego na wozie namiotu, nie chciał zbudzić chłopców. Aletta leżała nieruchomo na wąskim prowizorycznym posłaniu. Zouga rozebrał się i położył obok. Przez kilka minut milczeli oboje, w końcu ona odezwała się pierwsza. « 20 — Zdecydowałeś się zostać w tym — jej głos załamał się nagle — w tym okropnym miejscu — dodała gwałtownie. Nie odpowiedział, z oddzielonego od nich zasłoną dziecinnego łóżka dobiegło tymczasem ciche kwilenie Jordana. Zouga poczekał, aż mały ułoży się wygodnie i znowu zapanuje cisza. — Dzisiaj pewien Walijczyk zwany Czarnym Thomasem znalazł diament. Mówią, że jeden z kupców zaoferował mu za niego dwanaście tysięcy funtów. — Kiedy odszedłeś, jakaś kobieta chciała sprzedać mi koziego mleka — Aletta zdawała się w ogóle go nie słuchać. — Mówiła, że panuje tu epidemia. Niedawno umarła jedna osoba dorosła i dwoje dzieci, wielu choruje. — Za tysiąc funtów można kupić dobrą działkę na wzgórzu. — Boję się o chłopców — wyszeptała Aletta. — Pozwól nam wrócić. Moglibyśmy wreszcie porzucić to cygańskie życie. Tatuś zawsze chciał, żebyś zajął się biznesem. Ojciec Aletty był bogatym kapsztadzkim kupcem, ale Zougę przechodziły ciarki na samą myśl o urzędniczej pracy w obskurnym biurze rachunkowości firmy Cartwright and Company. — Czas już, żeby poszli do dobrej szkoły, w przeciwnym razie wyrosną na dzikusów. Proszę, pozwól nam teraz wrócić. — Jeszcze tydzień — odparł Zouga. — Daj mi jeszcze tydzień. Zaszliśmy już tak daleko. — Nie wiem, czy zdołam wytrzymać ten okropny brud i robactwo — westchnęła i odwróciła się plecami, starając się go przy tym nie dotknąć. Lekarz rodzinny w Kapsztadzie, który czuwał przy narodzinach Aletty, jej dwóch synów i przy wszystkich jej poronieniach, ostrzegł ją poważnie: „Następna ciąża może być ostatnią, Aletto. Nie mogę brać odpowiedzialności za to, co może się wydarzyć." Od tego czasu upłynęły już trzy lata, ale za każdym razem, kiedy przyszło im dzielić łoże, Aletta odwracała się od męża plecami. Przed samym świtem, gdy Aletta i chłopcy jeszcze spali, Zouga wymknął się z namiotu. Rozniecił tlący się jeszcze w mroku ogień i kucając przy nim wypił filiżankę kawy. Potem w różowym blasku pierwszych promieni wstającego słońca przyłączył się do strumienia wozów i ludzi, którzy po raz kolejny szturmowali wzgórze. 21 i i! i i iii Robiło się coraz jaśniej i cieplej: w tumanach wirującego kurzu Zouga wędrował od działki do działki, taksując każdą wzrokiem. Niegdyś trudnił się amatorsko geologią. Czytał na ten temat wszystko, co tylko wpadło mu w rękę, czasem zdarzało się, że przy blasku świecy studiował fachowe książki nawet podczas łowieckich wypraw na stepie. Odwiedzając Londyn spędzał całe dnie w Muzeum Historii Naturalnej, najwięcej czasu poświęcając tematyce geologicznej. Właściciele działek na propozycje Zougi przeważnie odpowiadali wzruszeniem ramion i odwracali się plecami, tylko jeden czy dwóch poszukiwaczy rozpoznało w nim „łowcę słoni", „pana pisarza" i wykorzystało jego wizytę jako okazję do odpoczynku oraz kilkuminutowej pogawędki. — Mam dwie działki — powiedział Zoudze mężczyzna, który przedstawił się jako Jock Danby — lecz mawiam o nich Posiadłość Diabła. Te ręce — podniósł swe wielkie, poznaczone zgrubieniami dłonie o zdartych i czarnych od brudu paznokciach — przeniosły już tony żwiru, a największy kamień, który znalazłem, ma zaledwie dwa karaty. Tam — wskazał na sąsiednią działkę — była ziemia Czarnego Thomasa. Wczoraj znalazł małpkę, cholerną grubą małpkę, zaledwie pół metra od naszej linii granicznej. Jezu! Od czegoś takiego można zwariować. — Postawię panu piwo — Zouga skinął głową w kierunku najbliższego baru. Mężczyzna oblizał wargi, zaraz jednak potrząsnął przecząco głową. — Moje dziecko głoduje, widać mu już żebra, a ja muszę jeszcze do jutrzejszego południa zrobić wypłatę. Te świnie kosztują mnie majątek — wyjaśnił, wskazując na sześciu półnagich Murzynów z wiadrami i oskardami, którzy pracowali na dnie kwadratowego wykopu. Jock Danby splunął w pobrużdżone dłonie i ujął łopatę, ale Zouga zręcznie podtrzymał rozmowę. — Mówi się, że złoże zaniknie na poziomie ziemi — w tamtym czasie wysokość wzgórza zmniejszyła się już do jakichś sześciu metrów — a pan co o tym myśli? — Panie, nie wolno nawet tak mówić, to przynosi nieszczęście — Jock zamachnął się łopatą i rzucił Zoudze srogie spojrzenie, w jego oczach krył się jednak niepokój. 22 — Nigdy nie myślał pan, żeby się wyprzedać? — spytał Zouga; niepokój na twarzy Jocka ustąpił teraz miejsca przebiegłości. — A czemu pan pyta? Czy z myślą o kupnie? — Jock wyprostował się nagle. — Pozwoli pan, że udzielę darmo małej porady. Nie należy nawet myśleć o kupnie, jeżeli nie ma się przynajmniej sześciu tysięcy funtów, które mogłyby przemówić same za siebie. Spojrzał teraz na Zougę z nadzieją, lecz ten popatrzył tylko martwym wzrokiem. — Dziękuję za czas, który mi pan poświęcił, i mam nadzieję, że będzie mógł się pan jeszcze długo cieszyć tym złożem — Zouga dotknął krawędzi kapelusza i oddalił się powoli. Jock Danby odprowadził go wzrokiem, potem splunął na żółtą ziemię i zamachnął się oskardem z taką siłą, jakby zabić chciał największego wroga. Odchodząc Zouga był dziwnie podniecony. Niejednokrotnie jego życiem rządził ślepy traf, teraz odezwał się w nim ponownie instynkt hazardzisty. Wiedział, że złoże nie wyczerpie się szybko, że sięga ono głęboko, równie bogate i czyste jak na powierzchni. Wiedział to z niezachwianą pewnością, a pewny był również czegoś jeszcze. — Droga na północ tutaj się zaczyna — powiedział głośno i poczuł, jak krew zawrzała w jego żyłach. — To jest właśnie to miejsce. ^ Powinien uczynić swoiste wyznanie wiary, złożyć deklarację całkowitego podporządkowania, wiedział też, jaką powinna przyjąć formę. Ceny żywego inwentarza były w osadzie mocno wyśrubowane, a pojenie wołów kosztowało go gwineę dziennie. Zrozumiał, jak najprościej odciąć sobie drogę powrotu. Tego samego dnia udało mu się sprzedać woły: sto funtów od sztuki, a wóz za pięćset funtów. Kości zostały rzucone — kiedy wpłacał uzyskane pieniądze na konto w prowizorycznie skleconym oddziale Standard Banku, przez jego ciało przeszedł dreszcz podniecenia. Droga powrotu została odcięta. Postawił wszystko na jedną kartę. — Zouga, przecież mi obiecałeś — wyszeptała Aletta, kiedy po woły zgłosił się nabywca. — Obiecałeś, że w ciągu tygodnia... — Spojrzała na męża i zamilkła. Znała już ten jego wyraz twarzy. Przyprowadziła dzieci i mocno przytuliła do siebie. 23 ™*M1^ iii tl i ' mlii1!1 ii,. Jan Cheroot podchodził kolejno do wszystkich zwierząt i żegnał się z nimi czule jak kochanek, a kiedy odprowadzano zaprzęg, wpatrywał się w Zougę z wyrzutem. Mężczyźni patrzyli na siebie bez słowa, w końcu Cheroot spuścił wzrok i odszedł — mały bosy gnom o krzywych nogach. Zouga zdał sobie nagle sprawę, że go utracił, i poczuł gwałtowny przypływ smutku. Ten niski człowiek był przecież jego przyjacielem, nauczycielem i towarzyszem przez dwanaście lat. To właśnie Jan Cheroot wytropił jego pierwszego słonia i stał obok Zougi, gdy ten pociągał za spust. Wspólnie zjeździli i schodzili wzdłuż i wszerz ten dziki kontynent. Tysiące razy pili z jednej butelki i jedli z tego samego garnka przy obozowych paleniskach. A teraz nie potrafił się przemóc, aby go zawołać: Jan Cheroot powinien sam podjąć decyzję. Niepotrzebnie się martwił. Kiedy nadeszła pora „pojenia", Jan Cheroot był już z powrotem i nadstawił swój wyszczerbiony emaliowany kubek. Zouga uśmiechnął się i nie zwracając uwagi na linię, która wyznaczała dzienną rację brandy, nalał mu po sam brzeg. — Musiałem tak postąpić, stary druhu — powiedział i Jan Cheroot ze smutkiem skiną) głową. — To były naprawdę dobre sztuki, ale tyle istot odeszło już z mego życia. Po pewnym czasie i paru kieliszkach przestaje to mieć już znaczenie — dodał, pociągając łyk czystego spirytusu. Aletta nie odezwała się, dopóki chłopcy nie zasnęli w namiocie. — Sprzedaż wołów i wozu to twoja odpowiedź. — Płaciłem gwineę dziennie, żeby je napoić, poza tym w obrębie kilku kilometrów nie było dla nich żadnego pastwiska. — Dzisiaj zmarły kolejne trzy osoby, naliczyłam też trzydzieści wozów, które opuściły obóz. Osiedle dotknięte jest zarazą. — To prawda — przyznał Zouga. — Niektórzy z właścicieli działek zaczynają wpadać w panikę. Działkę, którą wczoraj jeszcze oferowano mi za tysiąc sto funtów, sprzedano dziś za dziewięćset. — Zouga, to nie jest uczciwe w stosunku do mnie i dzieci — zaczęła, lecz przerwał jej w środku zdania. — Mogę załatwić przejazd dla ciebie i chłopców. Jeden z kupców sprzedał cały towar i wraca w ciągu najbliższych kilku dni. Zabierze was do Kapsztadu. Rozebrali się w ciemności i w milczeniu ułożyli na wąskim 24 i niewygodnym posłaniu. Leżeli w zupełnej ciszy i Zoudze wydawało się, że Aletta zasnęła. Nagle jednak poczuł na policzku dotyk jej delikatnej dłoni. — Przepraszam, kochanie —jej głos był tak miękki jak dotyk. Zouga poczuł ciepły oddech na brodzie. — Byłam taka smutna i zmęczona. Ujął jej dłoń i przybliżył końce palców do swoich ust. — Żadna ze mnie żona, zbyt chora i zbyt słaba, podczas gdy ty potrzebujesz kogoś silnego — dodała i nieśmiało przysunęła się do niego. — Nawet teraz, gdy powinnam dodawać ci otuchy, stać mnie tylko na biadolenie. — To nieprawda — odparł, choć w przeszłości często wypominał Aletcie jej słabość, a będąc z nią, niejednokrotnie czuł się jak człowiek, który próbuje biec z kajdanami na nogach. — Wciąż cię kocham, Zouga. Pokochałam cię tego samego dnia, kiedy cię po raz pierwszy ujrzałam, i nigdy nie przestałam. — Ja też cię kocham, Aletto — zapewnił ją, lecz powiedział to machinalnie, bez uczucia. Aby zatuszować ten brak spontaniczności, objął ją ramieniem, a ona przysunęła się jeszcze bliżej i przytuliła policzek do jego piersi. — Nie znoszę się za to, że jestem taka słaba i chorowita — zawahała się przez moment — i za to, że nie mogę być dla ciebie prawdziwą żoną. — Ciii, nie powinnaś się oskarżać. — Teraz będę już silna, przekonasz się. — Zawsze byłaś silna, silna wewnętrznie. — Nieprawda, dopiero teraz taka się stanę. Razem znajdziemy worek diamentów, a potem pojedziemy na północ. Zouga nic na to nie odpowiedział. — Chcę, żebyś się ze mną kochał. Teraz — przemówiła po chwili milczenia. — Wiesz, że to może być niebezpieczne. — Teraz — powtórzyła — teraz, proszę. I poprowadziła jego dłoń w dół po nocnej koszuli, aż poczuł jedwabistą i ciepłą skórę wnętrza jej uda. Nigdy wcześniej nie zachowywała się w ten sposób, Zouga był zgorszony, ale jednocześnie w szczególny sposób podniecony. Poczuł nagle głęboką tkliwość i współczucie, których nie wzbudzała już w nim od wielu lat. 25 \\r i\ ii;: I. Kiedy jej oddech znowu stał się regularny, delikatnie odsunęła jego dłoń i wstała z posłania. Opierając się na łokciu, Zouga obserwował, jak Aletta zapala świecę i klęka przed kufrem, który umocowany był w nogach łóżka. Zaplotła włosy i związała wstążką. Jej ciało było szczupłe, jak u młodej dziewczyny, światło świecy wygładziło poznaczoną chorobą i zmartwieniami twarz. Podniosła wieko kufra, wyjęła coś ze środka i podała Zoudze. Była to mała szkatułka z ozdobnym mosiężnym zamkiem, w którym tkwił klucz. — Otwórz ją — rzekła. W świetle świecy dostrzegł, że szkatułka zawiera dwa grube rulony pięciofuntowych banknotów, każdy związany kawałkiem wstążki, oraz zasznurowaną sakiewkę z ciemnozielonego aksamitu. Zouga zważył sakiewkę w ręce — musiała być wypełniona złotymi monetami. — Przechowywałam ją — wyszeptała Aletta — na czarną godzinę. Jest tam prawie tysiąc funtów. — Skąd to masz? — Od ojca, to jego prezent ślubny. Weź te pieniądze, Zouga, i kup działkę. Tym razem nam się uda. Tym razem wszystko będzie dobrze. Nad ranem przyszedł nabywca wozu. Czekał niecierpliwie, aż przeniosą swój skromny dobytek do namiotu. Kiedy Zouga wyniósł posłania z części wozu osłoniętej namiotem, można było podnieść deski przykrywające wąski schowek nad tylnymi kołami. Tutaj przechowywane były cięższe rzeczy, tak aby środek ciężkości pojazdu znajdował się jak najniżej: zapasowy łańcuch do przywiązywania zaprzęgu, ołów używany do wytapiania kul, ostrza siekiery, małe kowadło oraz bóstwo domowego ogniska, które Zouga i Cheroot z trudem wydobyli z wymoszczonego legowiska i położyli na ziemi obok wozu. Później zanieśli je wspólnie do namiotu i postawili pionowo w głębi przy samej ścianie. — Taszczyłem ten złom z kraju Matabele do Kapsztadu i z powrotem — utyskiwał Jan Cheroot odwrócony od ustawionego na kamiennym cokole bożka. 26 Zouga zaśmiał się pobłażliwie. Hotentot nie znosił tego posągu od samego początku, kiedy odkryli go w pozarastanych ruinach starożytnego miasta, do którego trafili podczas polowania na słonie w dzikiej krainie na północy. — To maskotka, która przynosi szczęście — rzekł Zouga z uśmiechem. — Szczęście? — spytał posępnie Jan Cheroot. — Czy to jest szczęście, że trzeba było sprzedać woły? Czy to szczęście mieszkać w namiocie pełnym much, pośród plemienia białych dzikusów? Wciąż mamrocząc i mrucząc pod nosem Cheroot wyszedł z namiotu, złapał za uzdę dwa konie, które im pozostały, i poprowadził je do wodopoju. Zouga zatrzymał się na chwilę przed posążkiem. Stał niemal na wysokości jego głowy, na smukłej kolumnie z zielonego steatytu. Przedstawiał stylizowaną figurę ptaka, który wzbija się do lotu. Zougę zafascynował drapieżny, zakrzywiony jak u sokoła dziób i delikatnie pogładził wyszlifowany kamień. Odpowiedziało mu niezgłębione spojrzenie pustych oczu. Kiedy otwierał usta, aby szeptem przemówić do ptaka, w trójkątnym wejściu do namiotu stanęła Aletta. Jakby przyłapany na gorącym uczynku, z poczuciem winy Zouga szybko opuścił rękę i odwrócił się do żony. Wiedział, że nienawidzi ona tego posągu bardziej jeszcze niż Jan Cheroot. Stała nieruchomo, bez słowa, trzymając w rękach stos porządnie poskładanej bielizny i ubrań, ale jej oczy wyrażały dezaprobatę. — Zouga, czy musimy trzymać to tutaj? — Nie zajmuje wiele miejsca — odrzekł łagodnie i podszedł, aby wziąć od niej rzeczy. Potem odwrócił się i otoczył ją ramionami. — Nigdy nie zapomnę ostatniej nocy — powiedział i poczuł, jak opada z niej napięcie: przytuliła się i zwróciła ku niemu twarz. Choroby i zmartwienia wyżłobiły wokół jej ust i oczu sieć zmarszczek, a skórę powlekła szara patyna zmęczenia. Pochylił głowę, aby ucałować jej usta, ale gestowi temu towarzyszyło skrępowanie, gdyż nie nawykł do tak demonstracyjnego okazywania uczuć. W tym samym momencie do namiotu wpadli chłopcy. Ochrypli od śmiechu i okrzyków podniecenia; ciągnęli na sznurku szczenię. Aletta wyrwała się pospiesznie z uścisku Zougi, 27 ¦I mi. poprawiła ubranie i zarumieniona ze wstydu zaczęła uciszać pociechy. — Zabierzcie go, jest cały zapchlony. — Mamo, prosimy! — Już was tu nie ma, powiedziałam! Aletta patrzyła, jak Zouga oddala się w kierunku zabudowań osady. Szedł wyprostowany, lekkim młodzieńczym krokiem. W końcu odwróciła się w stronę domostwa, które wznieśli na ponurej, wypalonej przez okrutne afrykańskie słońce równinie, i ciężko westchnęła. Zmęczenie ogarniało ją falami. W rodzinnym domu miała wokół siebie służących, którzy zajmowali się sprzątaniem i gotowaniem. Teraz nie była w stanie poradzić sobie z wysokimi płomieniami obozowego ogniska i pokrywającym wszystko czerwonym kurzem, który osiadał nawet na powierzchni pozostawionego w glinianym dzbanku koziego mleka. Wzięła się jednak w garść i energicznie weszła do namiotu. Ralph poszedł za Janem Cherootem do wodopoju, aby pomóc mu przy koniach. Wiedziała, że obaj powrócą dopiero w porze następnego posiłku. Tworzyli dziwaczną parę: niski, dojrzały mężczyzna oraz przystojny, lekkomyślny chłopiec, który przewyższał już swego nieodłącznego opiekuna i nauczyciela zarówno wzrostem, jak siłą. Jordan pozostał przy matce. Miał niespełna dziesięć lat, ale*bez jego towarzystwa trudno byłoby jej chyba znieść tę okropną podróż po wyboistych drogach, upalne dni w gęstym kurzu i mroźne noce w przenikliwym chłodzie. Chłopiec potrafił już gotować proste potrawy, a przaśny chleb jego wypieku i pszenne placuszki były ulubionymi przysmakami całej rodziny. Aletta nauczyła go czytać i pisać i przekazała mu swoje uwielbienie dla poezji i pięknych przedmiotów. Umiał też zacerować rozdartą koszulę i posługiwać się ciężkim, wypełnionym węglem żelazkiem. Jego słodki głos i anielska uroda były dla Aletty niewyczerpanym źródłem wielkiej radości. Chciała, żeby jego złote kręcone włosy spływały mu na ramiona, i nie pozwalała Zoudze ostrzyc go krotko jak Ralpha. Jordan pomaga�