WILBUR SMITH TWARDZI LUDZIE Przekład PIOTR SZAROTA JAROSŁAW BIELAS AMBER Tytuł oryginału MEN OF MEN Ilustracja na okładce STEVE CRISP Redakcja merytoryczna ELŻBIETA MICHALSKA-NOVAK ANDRZEJ CIĄŻELA Redakcja techniczna LIWIA DE Po raz pierwszy wydana w 1981 roku pod tytułem „Men of Men" przez William Heineman House, 81 Fulham Road, London SW3 6RB Copyright © 1981 by Wilbur Smith Ali rights reserved For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7169-292-7 WYDAWMICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13,620 81 62 Warszawa 1997. Wydanie I Druk: Zakłady Graficzne w Gdańsku Ponowna oprawa: Zakład Poligraficzno-Wydawniczy Pozkal w Inowrocławiu Książkę dedykuję żonie, Danielle, razem z całą moją miłością na wieczność. Akc. '•* ¦> N, ie wystawiony na światło dzienne, odkąd, przed dwustu milionami lat, uzyskał swą obecną formę, wydawał się uwięzionym promieniem słonecznym. Zrodziło go ciepło tak wielkie jak żar słonecznej tarczy, powstał w czeluściach Ziemi, w tryskającej z samego jej jądra płynnej magmie. Piekielne temperatury wypaliły w nim wszelkie zanieczyszczenia, pozostawiając jedynie atomy czystego węgla stłoczone pod ciśnieniem, które mogłoby rozsadzić góry. Zagęszczony jak żadna inna substancja na Ziemi, mały pęcherzyk ciekłego węgla unosił się w powolnym nurcie podziemnego strumienia lawy, który przeciskał się poprzez drobne pęknięcie w skorupie ziemskiej, aż osłabł nagle i zatrzymał pod samą jej powierzchnią. Lawa zastygła wówczas na następne tysiąclecie; zmieniwszy stan skupienia stała się cętkowaną niebieskawą skałą złożoną z luźno związanych żwirowatych elementów. Nie połączyła się jednak z otaczającą ją rodzimą skałą, lecz wypełniła głęboki okrągły otwór, którego wylot miał kształt leja o średnicy prawie półtora kilometra, a dno znajdowało się znacznie niżej, gdzieś w niedosiężnych głębiach Ziemi. Podczas gdy lawa powoli stygła, oczyszczony pęcherzyk węgla przechodził jeszcze bardziej niezwykłą transformację. Zaczaj się on zestalać w ośmiofasetowy kryształ o doskonałej symetrii, tak duży jak świeży owoc figi i tak dokładnie oczyszczony w diabelskim palenisku jądra Ziemi, że stał się przezroczysty niczym promień słońca. Dzięki temu, że poddany był działaniu potężnych ciśnień, nie pękał, zachowując idealną strukturę, a jednocześnie równo- l miernie stygł. Był doskonały. Płomyk chłodnego ognia, tak białego, że w odpowiednim świetle sprawiałby wrażenie błękitu indygo, ognia jak dotąd nie zbudzonego, gdyż przez tysiąclecia więziony był w absolutnej ciemności, nie rozświetlonej nigdy promieniem słońca. Jednak przez miliony lat światło nie znajdowało się wcale daleko, odległość wynosić mogła najwyżej sześćdziesiąt metrów, co było niczym w porównaniu z głębią, gdzie rozpoczęła się wędrówka. Teraz jednak warstwa tak przemienionej lawy była nieustannie rozdzierana i obciosywana, a spustoszenia dokonywała kolonia stworzeń zorganizowanych na podobieństwo mrówek. Ich przodków nie było jeszcze na Ziemi, gdy czysty kryształ osiągnął swą doskonałą strukturę. Z każdym dniem powierzchniowa warstwa stawała się coraz cieńsza — nąjmerw sześćdziesiąt metrów, później trzydzieści, piętnaście, wreszlie pięć. Wkrótce już tylko centymetry odzielały kryształ od świecącego słońca, które miało wkrótce rozniecić jego uśpione płomienie. Major Morris Zouga Ballantyne stał na krawędzi wiszącego mostu wysoko nad głęboką przepaścią. W dole rozciągał się ponury, płaski krajobraz z jednym zaledwie pagórkiem. Nawet w czasie najgorszego upału nosił na szyi jedwabną chustę, a jej koniec wsuwał pod kołnierz flanelowej koszuli, która, choć świeżo uprana i wyprasowana, zdążyła już nabrać niemożliwego do wywabienia czerwonawego koloru ochry, barwy afrykańskiej ziemi, która w miejscach, gdzie rozcinały ją okute żelazem koła wozów albo łopaty poszukiwaczy, była niemal tak czerwona jak surowe mięso; poruszona ciepłym, suchym wiatrem, zamieniała się w chmury gęstego czerwonego kurzu, pod strugami deszczu zaś w kleisty czerwony muł. Czerwień była także kolorem kopalni. Rdzawym pyłem osiadała na sierści psów i zwierząt pociągowych, na ubraniach ludzi, ich brodach i ramionach, brezentowych namiotach, na zbudowanych z blachy falistej barakach. Przepaść ziejąca pod stopami Zougi była natomiast ciemnożółta. Miała średnicę ponad półtora kilometra, krawędź niemal doskonale okrągłą, głębokość zaś ponad sześć kilometrów. Ludzie pracujący 8 na dole niczym pająki utkali przepastną sieć, która połyskiwała jak srebrzysta chmura ponad wykopami. Zouga zatrzymał się na chwilę i uniósł spiczasty kapelusz z szerokim rondem, pobrudzony u góry czerwonym pyłem. Delikatnie wytarł kropelki potu z bladej, gładkiej skóry poniżej linii włosów, a kiedy dotknął wilgotnej czerwonej plamy na jedwabnej wstążce, skrzywił się z niesmakiem. Kapelusz chronił jego gęste kręcone włosy przed nieznośnym afrykańskim słońcem i dzięki temu zachowały one jeszcze swój ciemnomiodowy kolor. Broda jednak zmieniła barwę na jasnożółtą, a wiek przydał jej dodatkowo srebrzystych pasm. Na ciemnej, wypieczonej jak skórka świeżego chleba twarzy białą smugą odcinała się blizna. Przed wielu laty, w czasie polowania na słonie, strzelba wybuchła mu w ręku, raniąc go dotkliwie. Pod oczami drobną siecią rysowały się zmarszczki — często przecież mrużył oczy od słońca, badając odległy horyzont — policzki zaś, począwszy od brzegu nosa aż do brody, przecinały głębokie bruzdy. Kiedy Zouga spojrzał w dół, w przepaść, jego zielone oczy przesłonił smutek. Przypomniał sobie, co go tu sprowadziło, swoje wielkie nadzieje i oczekiwania. Minęło dziesięć lat, a wydawało się, że to cała wieczność. Wzgórze Colesberg — tę nazwę usłyszał po raz pierwszy, wysiadając ze statku dowożącego prowiant w zatoce u podnóża wielkiego kwadratowego monolitu Góry Stołowej, i na sam jej dźwięk włosy zjeżyły mu się na karku, a po skórze przeszło mrowienie: „Na Wzgórzu Colesberg znaleźć można diamenty wielkie jak kartacze i tak grube, że zedrą ci podeszwy, gdy będziesz po nich chodzić!" Wtedy doznał proroczej wizji i pojął, że tam właśnie, do Wzgórza Colesberg, zaprowadzi go przeznaczenie. Zdał sobie sprawę, że ostatnie dwa lata, które spędził w Anglii, były jedynie wyczekiwaniem na tę właśnie chwilę. Droga na północ rozpoczynała się w diamentowych pokładach Wzgórza Colesberg. Był tego pewien, gdy tylko usłyszał tę nazwę. Został mu zaledwie jeden wóz i wyczerpany jazdą zaprzęg pociągowych wołów. Czterdzieści osiem godzin brnęli w głębokim piasku, który pokrywał szlak ciągnący się prawie tysiąc kilometrów przez niziny', aż do wzgórza, poniżej rzeki Yaal. W wozie znajdował się cały jego dobytek, w tym zaledwie kilka naprawdę cennych przedmiotów. Niemal cały majątek strawiły przygotowania do realizacji wielkiego marzenia trwające dwanaście lat. Wysokie honorarium za książkę napisaną po powrocie z wyprawy na dziewicze tereny w dole Zambezi, złoto i kość słoniowa, które przywiózł wtedy ze sobą, jak również kość słoniowa z czterech kolejnych wypraw łowieckich — wszystko to przepadło. Tysiące funtów, dwanaście lat udręki i ciągłych zawodów — by w końcu wielkie marzenie przysłoniły zniechęcenie i gorycz. Jedyne, co pozostało, to wystrzępiony kawałek pergaminu — „Koncesja Ballantyne'a" — na którym atrament zaczął już żółknąć, a miejsca zagięć przetarły się prawie na wylot, tak że trzeba go było podkleić. Koncesja była wystawiona na tysiąc lat i upoważniała do korzystania ze wszystkich bogactw mineralnych na olbrzymim obszarze afrykańskiej głuszy, obszarzf wielkości Francji, który Ballantyne wyłudził od dzikiego czarnego władcy. Tam właśnie Zouga odkrył złoto. Była to bogata kraina i wszystko tu należało teraz do niego, potrzebował jednak kapitału, olbrzymich zasobów finansowych, aby mógł wziąć ją w posiadanie i zdobyć skarby leżące pod powierzchnią. Połowę swego dorosłego życia spędził walcząc o zdobycie tych zasobów — walcząc bezowocnie, nie udało mu się bowiem jak dotąd znaleźć choćby jednego człowieka, z którym mógłby urzeczywistnić swą wizję i marzenia. Zdesperowany zdecydował się w końcu zaapelować do brytyjskiego społeczeństwa. Raz jeszcze wyjechał do Londynu, aby zainteresować inwestorów ideą założenia Górniczego Towarzystwa Krajów Środkowoafrykańskich, które eksploatowałoby tereny objęte jego koncesją. Zaprojektował i wydał efektowną broszurę wychwalającą bogactwa kraju, który nazwał Zambezją. Ozdobił ją własnoręcznymi rysunkami bujnych lasów i równin pokrytych trawą, pełnych słoni i rozmaitej zwierzyny łownej. Dołączył też kopię oryginału koncesji z wielką pieczęcią Mzilikazi, króla kraju Matabele. Broszura ta rozesłana została do najdalszych nawet zakątków Wysp Brytyjskich. Ballantyne tymczasem podróżował od Edynburga do Bristolu, organizując wykłady i publiczne wystąpienia, a kampanii tej towarzyszyły całostronicowe ogłoszenia w „Timesie" i innych poważnych gazetach. 10 Te same gazety, które przyjęły pieniądze za ogłoszenia, ośmieszały jednak jego projekt, uwaga zaś potencjalnych inwestorów skupiona była na powstających właśnie południowoamerykańskich towarzystwach kolejowych, których promocja zbiegła się nieszczęśliwie z kampanią Zougi. Kiedy zapłacił za druk i dystrybucję broszury, uregulował rachunki za ogłoszenia i pokrył koszty podróży, z całego bogactwa pozostało mu zaledwie kilkaset suwe-renów... i zobowiązania. Zouga obejrzał się do tyłu i popatrzył na żonę. Aletta siedziała na wozie. Jej włosy wydawały się jasnożółte i jedwabiste w blasku słońca, spojrzenie było jednak surowe, usta zaś straciły dawną słodycz i miękkość, tak jakby nastawiła się już na trudy i niewygody, które miały ją jeszcze spotkać. Patrząc na nią, nie chciało się wierzyć, że była kiedyś ładną, beztroską, delikatną jak motyl dziewczyną, rozpieszczoną ulubienicą bogatego ojca, nie myślącą o niczym innym tylko o nowych strojach, które właśnie nadeszły z Londynu, i przygotowaniach do kolejnego balu w kręgu snobistycznej południowoafrykańskiej socjety. Zafascynowała ją otaczająca młodego majora Zougę Ballantyne^ aura tajemniczości i niezwykłości — był podróżnikiem i poszukiwaczem przygód w najodleglejszych miejscach Afryki — legenda wspaniałego łowcy słoni i splendor książki, którą właśnie opublikował w Londynie. Śmietanka towarzyska Kapsztadu oczekiwała go z niecierpliwością i zazdrościła Aletcie, że nią wjaśnie się zainteresował. Było to jednak dawno temu i legenda zdążyła się już rozwiać. Wychowanie, jakie odebrała Aletta, i dostatnie, pozbawione trosk życie, które prowadziła w rodzinnym domu, nie przygotowały jej do trudnej egzystencji w dzikim afrykańskim interiorze. Szybko uległa tropikalnej gorączce i epidemiom, które osłabiły ją do tego stopnia, że kolejne ciąże kończyły się poronieniami. Przez całe dotychczasowe życie małżeńskie leżała albo w połogu, bądź nieprzytomna w malarycznej gorączce, wciąż wyczekując ubóstwianego mężczyzny powracającego zza oceanu lub z kolejnej wyprawy w głąb czarnego lądu, w której nie mogła mu już towarzyszyć. 11 Także teraz rozpoczynając swoją wyprawę do diamentowych złóż, Zouga był pewien, że Aletta zostanie w Kapsztadzie w domu ojca, aby podreperować zdrowie i opiekować się dwoma synami, jedynymi dziećmi, które udało jej się szczęśliwie urodzić. Wbrew oczekiwaniom wykazała jednak niezwykłą determinaqę, nie uległa namowom i nie pozostała w mieście. Niewykluczone, że już wtedy przeczuwała to, co miało wkrótce nastąpić. „Zbyt długo byłam sama", odpowiadała łagodnie, ale stanowczo. Ralph, starszy z chłopców, był wystarczająco dorosły, aby jechać wraz z ojcem na przedzie zaprzęgu i ścigać się ze stadami gazeli, które pierzchały jak jasnobrązowa smuga po pokrytej zaroślami kotlinie Karru. Jak mały huzar potrafił też dosiąść swego narowistego kucyka Basuto. Młodszy, Jordan, niekiedy pomagał przy powożeniu zaprzęgiem, a niekiedy oddalał się na chwilę, aby zerwać dziko rosnący kwiat lub gonić motyle. Większość czasu spędzarjednak na wozie, słuchając z przyjemnością matki, która czytała mu wiersze z małego oprawnego w skórę zbiorku poezji romantycznej. Choć nie mógł ich jeszcze zrozumieć, jego zielone oczy błyszczały z podniecenia. Niemal tysiąc kilometrów dzieliło ich już od Przylądka Dobrej Nadziei. Podróż zabrała osiem tygodni. Każdej nocy obozowali w odkrytym stepie, pod nocnym niebem, zimnym i lśniącym od gwiazd świecących jak diamenty, które spodziewali się znaleźć u kresu podróży. Siedząc wraz z synami przy obozowym ognisku, Zouga swym magnetycznym, urzekającym głosem potrafił sprawić, że obaj wprost nieruchomieli zasłuchani. Opowiadał im o polowaniach na słonie i o ruinach starożytnych miast pamiętających czasy dawnych bóstw. Kreślił obrazy północnej krainy czerwonego złota, krainy, do której obiecał ich kiedyś zabrać. Aletta, otulona szalem chroniącym od nocnego chłodu, siedziała z drugiej strony ogniska, przysłuchując się opowieściom męża. Tak jak kiedyś, przed laty, oczarowana była ich romantyzmem. Po raz kolejny zastanawiała się nad swym życiem, a także nad niezwykłym urokiem, jaki roztaczał ten mężczyzna, który, będąc jej mężem od tak dawna, wydawał się czasem zupełnie obcym człowiekiem. Słuchała, jak obiecuje chłopcom, że wypełni ich czapki lśniącymi, 12 okrągłymi diamentami, a później wyruszą razem na pomoc. Uwierzyła we wszystko, co mówił, choć w przeszłości nieraz ją już rozczarował. Był tak przekonywający, tak pewny swoich racji, że wszelkie popełnione kiedyś pomyłki, wszelkie zawiedzione nadzieje wydawały się bez znaczenia, niczym kolejne przystanki na drodze, którą wytyczył przed nimi los. Dni mijały odmierzane obrotem kół zaprzęgu i zamieniały się w tygodnie, kiedy to przemierzali wielkie spalone słońcem i poprzecinane korytami wyschniętych strumieni równiny. Rosły na nich ciemnozielone drzewa o gałęziach uginających się pod ciężarem tysięcy olbrzymich gniazd tkaczy, ptaków zamieszkujących te wyschnięte tereny. Gniazda wielkości stogów siana rozrastały się dopóty, dopóki gałęzie drzew mogły je utrzymać. Monotonną linię horyzontu czasami tylko urozmaicały wzgórza — afrykańskie kopje. Ku jednemu z nich właśnie się kierowali. Wzgórze Colesberg. Zaledwie kilka tygodni po przybyciu w tamte strony Zouga usłyszał historię odkrycia tego diamentowego złoża. Kilka kilometrów na pomoc od Wzgórza Colesberg równinę przecinało koryto płytkiej, szerokiej rzeki. Wzdłuż jej brzegów drzewa były wyższe i bardziej zielone. Burowie nazywają ją Vaal, co w ich języku znaczy „szara rzeka", gdyż taki właśnie ma kolor. Niewielka kolonia poszukiwaczy diamentów przez wiele lat znajdowała swe błyszczące skarby w jej korycie oraz w naniesionym przez jej nurt żwirze. Była to ponura, mozolna praca i z pierwszej fali poszukiwaczy pozostali wkrótce tylko najsilniejsi. Drobne diamenty pośledniejszego gatunku znajdowano od lat nawet pięćdziesiąt kilometrów na południe od rzeki. Pewien sędziwy Bur nazwiskiem De Beer, posiadający tam swoje grunty, sprzedawał koncesje na ich wykorzystanie. Chętniej jednak udzielał tych koncesji poszukiwaczom z własnego kraju, czując niechęć do Anglików. Z tych właśnie powodów, a także z uwagi na lepsze warunki, jakie znaleźli nad rzeką, poszukiwacze nie byli speqalnie zainteresowani suchymi terenami na południu. Pewnego dnia służący jednego z poszukiwaczy, tubylec, Hoten-tót, upił się do nieprzytomności mocną kapsztadzką brandy zwaną Cape.Smoke i podpalił niechcący namiot swego pana. 13 Kiedy wytrzeźwiał, pan wychłostał go dotkliwie biczem ze skóry nosorożca, tak że tamten nie mógł ustać na nogach, i okrytego niesławą wysłał do Suchej Krainy, gdzie miał kopać tak długo, aż natrafi na diamentowe złoże. Ukarany sługa wziął łopatę, spakował tobołek i odszedł kulejąc. Po dwóch tygodniach powrócił jednak niespodziewanie, przynosząc pół tuzina drogocennych kamieni, z których największy był wielkości laskowego orzecha. „Gdzie?", spytał Fleetwood Raws-torne. Było to jedyne słowo, jakie zdołał wydusić przez ściśnięte gardło. Kilka minut później Fleetwood pognał galopem z obozu, zostawiając nietkniętą furę wypełnioną żwirem i piaskiem z koryta rzeki oraz sito z częściowo przesianą zawartością. Daniel, jego sługa, uczepiony strzemienia, dotykał bosymi nogami ziemi, wzniecając chmury kurzu. Widok ten wywołał gwałtowne poruszenie w oboziAywalizują-cych ze sobą na każdym kroku poszukiwaczy diamentów. Nie minęła godzina, a uformowała się długa kolumna. W tumanach czerwonego pyłu prowadzili ją galopujący jeźdźcy, za nimi z turkotem podążały wozy, na końcu zaś potykając się i grzęznąc w głębokim piasku biegli ci, którzy mogli liczyć tylko na własne nogi. Mieli do pokonania ładnych kilka kilometrów, dzielących koryto rzeki od położonej na południu małej, nieurodzajnej i trudnej do odnalezienia farmy starego De Beera. Na niej to właśnie wznosiło się pewne kamieniste wzgórze, podobne do tysięcy innych w okolicy. Działo się to ponurą, suchą zimą 1871 roku; jeszcze tego samego dnia diamentowe wzgórze nazwane zostało Wzgórzem Colesberg, Colesberg bowiem był miejscem narodzin Fleetwooda Rawstorne'a. Wkrótce z odległych, pokrytych pyłem i spalonych przez słońce okolic miał przybyć tam tłum poszukiwaczy, założycieli osady New Rush. Ściemniało się już, gdy Fleetwood dotarł do wzgórza, nieznacznie tylko wyprzedzając podążającą za nim kolumnę. Jego koń był krańcowo wyczerpany, służący zaś trzymał się strzemienia. Obaj mężczyźni pobiegli szybko w kierunku wzgórza. Ich szkarłatne czapki wystające ponad ciernistymi zaroślami można było dostrzec z dużej odległości. 14 Na szczycie służący wbił drewniany kołek, który wszedł w ziemię na głębokość trzech metrów. W szaleńczym pośpiechu, spoglądając z przerażeniem w kierunku nadjeżdżającej hordy, Fleetwood poprowadził średnicę wytyczonej przez siebie działki przez płytkie wyżłobienie terenu wokół kołka. Wkrótce zapadła noc i na wzgórzu rozgorzała walka. Poszukiwacze przeklinając się nawzajem i okładając pięściami starali się wytyczyć jak najkorzystniejsze działki. Kiedy następnego dnia w południe stary De Beer przyjechał wypisywać swe koncesje (brięfies w języku holenderskich osadników), całe wzgórze było już podzielone. Nawet płaski teren położony prawie pół kilometra od zbocza najeżony był palikami. Każda z działek miała powierzchnię dziewięciu metrów kwadratowych, a jej środek i narożniki oznaczone były zaostrzonymi drewnianymi palikami. Po uregulowaniu rocznej opłaty w wysokości dziesięciu szylingów poszukiwacze otrzymywali od De Beera wypisany przez niego briejie, uprawniający do wiecznej dzierżawy i eksploatacji działki. Przed zapadnięciem zmierzchu szczęśliwcy, którzy założyć mieli niebawem osadę New Rush, zarysowawszy zaledwie kamienistą ziemię znaleźli ponad czterdzieści kamieni czystej wody. Grupa jeźdźców wyruszyła wtedy na południe, aby oznajmić całemu światu, że Colesberg jest wzgórzem diamentów. Kiedy skrzypiący wóz Zougi Ballantyne'a pokonywał ostatnie kilometry porytego czerwonymi koleinami szlaku wiodącego do Wzgórza Colesberg, było ono już w połowie rozkopane i roiło się na nim od ludzi — wyglądem przypominało ser nadjedzony przez robaki. U stóp wzgórza, na pokrytej kurzem równinie rozbiło swoje obozowisko prawie dziesięć tysięcy ludzkich istot: czarnych, brązowych i białych. Dym, jaki unosił się z ich kuchennych palenisk, zasnuwał brudną szarością wspaniały szafir afrykańskiego nieba. Poszukiwacze zdążyli już niemal całkowicie ogołocić z drzew przestrzeń w promieniu kilku kilometrów od wzgórza, potrzebowali bowiem chrustu na opał. Mieszkali przeważnie w brudnych, zniszczonych namiotach, choć z wielkim trudem sprowadzili też z wybrzeża, widoczne teraz wszędzie, arkusze blachy falistej, z której budowali podobne do 15 iii' i .¦ puszek domostwa. Część z nich ustawili, równo i porządnie, w jednej linii, powstały w ten sposób pierwsze, prowizorycze jeszcze, ulice. Budynki te należały do wędrownych niegdyś kupców, którzy handlując diamentami uznali, że założenie stałego interesu u podnóża Wzgórza Colesberg będzie dla nich bardziej opłacalne. Zgodnie z najnowszymi przepisami licengonowani kupcy zobowiązani zostali do umieszczania swojego nazwiska w widocznym miejscu. Czynili to wieszając nad swymi metalowymi, rozgrzanymi od słońca sklepikami wypisane grubymi literami szyldy, a czasem również wielkie i krzykliwe sztandary, które wprowadzały do osady karnawałowy nastrój. Zouga Ballantyne stanął obok prowadzącej zaprzęg pary wołów i skierował wóz na wąską, porytą koleinami drogę, biegnącą przez całą osadę. Niekiedy musiał z niej zbaczać, aby ominąć' odpadki albo rozmokłą ziemię w miejscu, gdzie wypłukiwano-i sortowano diamenty. Zougę zaszokował przede wszystkim dok panują?y w osadzie. Był człowiekiem piaszczystych równin i lesistej sawanny, przyzwyczajonym do dalekich, rozległych horyzontów i to, co ujrzał, stanowiło dla niego nie lada wstrząs. Poszukiwacze mieszkali stłoczeni jeden obok drugiego, każdy bowiem chciał znaleźć się jak najbliżej swojej działki, aby nie transportować żwiru na dużą odległość. Zouga miał nadzieję, że uda mu się znaleźć wolną przestrzeń, gdzie można będzie rozładować wóz i postawić wielki namiot, ale w promieniu pół kilometra od wzgórza nie było już dla niego miejsca. Spojrzał na jadącą na wozie Alettę. Siedziała bez ruchu, poruszając się tylko wtedy, gdy wóz podskakiwał na nierównej drodze, i patrzyła przed siebie, nie dostrzegając jakby pracujących przy drodze półnagich mężczyzn, ubranych jedynie w przepaski zawiązane na biodrach. Panujący wszędzie brud przeraził nawet Zougę, znającego przecież świetnie afrykańskie wioski na pomocy kraju, których mieszkańcy od urodzenia nie zażywali kąpieli. Cywilizowany człowiek produkuje jednak szczególnie odrażające odpadki — każdy skrawek piaszczystej czerwonej ziemi wokół namiotów i zabudowań 16 gospodarczych pokrywały przerdzewiałe szczątki puszek po wołowinie, błyszczące w słońcu szkło z potłuczonych butelek, kawałki porcelany, strzępy papierów, rozkładające się szczątki dzikich kotów i bezdomnych psów, resztki z kuchni i ekskrementy tych, którzy byli zbyt leniwi, aby w twardej ziemi wykopać latrynę. Zouga pochwycił spojrzenie Aletty i uśmiechnął się do niej uspokajająco, lecz ona nie odwzajemniła uśmiechu. Choć dzielnie zaciskała usta, po jej policzkach wolno spływały łzy. Przecisnęli się obok kupca, który sprowadził z odległego niemal o tysiąc kilometrów wybrzeża wóz wypełniony towarem. Tył wozu zamieniony został w sklep, stała tam tablica z cenami: świece: paczka — 1 funt whisky: skrzynka — 12 funtów mydło: sztuka — 5 szylingów Zouga bał się spojrzeć na Alettę — ceny były dwudziestokrotnie wyższe niż na wybrzeżu, Wzgórze Colesberg stało się prawdopodobnie najdroższym miejscem na ziemi. Do południa udało im się znaleźć w końcu miejsce na peryferiach osiedla, gdzie można było rozładować wóz. Podczas gdy Jan Cheroot, Hotentot, służący Zougi, zajął się zwierzętami, szukając wody i pastwiska, Zouga zaczął wznosić w pośpiechu ciężki namiot. Aletta i chłopcy pomagali mu przytrzymując sznury, on tymczasem . umocowywał śledzie. Aletta kucnęła przy tlącym się palenisku, mieszając resztki gulaszu z gazeli, którą Ralph ustrzelił trzy dni wcześniej. Mięso dusiło się w żeliwnym kotle. — Musisz coś zjeść — wyszeptała, nie patrząc na męża. Zouga podszedł do Aletty i przytulił ją do siebie. Jej ciało było sztywne i bezwładne jak ciało starej kobiety. Długa podróż kompletnie ją wycieńczyła. — Wszystko się ułoży — powiedział, lecz ona wciąż patrzyła w ziemię. Ujął więc jej brodę, zwracając twarz do siebie, wtedy z oczu Aletty nagle trysnęły łzy. Zouga rozzłościł sie, odebrał bowiem niesłusznie ten płacz jako nieme oskarżenie. Opuścił ręce yałtownie. — Wrócę, nim zapadnie zmrok — rzekł cacając się od niej ruszył w stronę Wzgórza Colesberg, 17 I ¦ ?! i które rysowało się wyraźnie mimo wiszących nad obozem cuchnących oparów dymu i kurzu. Zouga mógłby być równie dobrze duchem, ludzie w ogóle go nie zauważali. Jedni wyprzedzali go w pośpiechu na wąskiej ścieżce, inni, pochyleni nad swoimi płuczkami, nie raczyli nawet skinąć głową czy spojrzeć w jego stronę. Cała społeczność żyła pochłonięta wspólną obsesją. Doświadczenie podpowiadało Zoudze, że istnieje tylko jedno miejsce, w którym będzie mógł nawiązać z tymi ludźmi kontakt i zebrać niezbędne informacje. Zaczął więc szukać baru. U samego podnóża — rzecz niespotykana w zatłoczonym obozie — rozciągała się wolna przestrzeń. Miała kształt kwadratu i otoczały ją zabudowania z płótna i metalu; stały tam wozy wędrownych handlarzy. Zouga wybrał jedno z tych zabudowań, które nosiło dumne miano „Hotel Londyn", na szyldzie widniały też ceny trunków: whisky: 7,5 szylinga najlepsze angielskie piwo: kufel — 5 szylingów Kiedy z trudem torował sobie drogę przez zaśmiecony i pokryty koleinami plac, od strony wzgórza doszedł go wrzaskliwy śpiew i okrzyki radości: nadchodziła grupa poszukiwaczy, niosąc kogoś na rękach. Ich twarze były czerwone od kurzu i podniecenia. Śpiewając i krzycząc na całe gardło odepchnęli Zougę i skierowali się do „hotelu". Z wozów i pozostałych barów wybiegali tymczasem ludzie. — Co się stało? — wykrzykiwali, zaciekawieni przyczyną wrzawy. — Czarny Thomas znalazł „małpkę" — odkrzyknął ktoś w odpowiedzi. Niebawem Zouga miał nauczyć się slangu poszukiwaczy diamentów: „małpką" nazywano diamenty pięćdziesięciokaratowe i większe, „kucyk" był niedoścignionym marzeniem każdego i oznaczał kamień stukaratowy. — Czarny Thomas znalazł „małpkę" — odpowiedź została przechwycona i powtarzana z ust do ust obiegła wkrótce plac i całe osiedle. Niedługo potem tłum wypełnił szczelnie cały bar, tak że ociekające pianą kufle trzeba było podawać ponad głowami ludzi. 18 Czarnego Thomasa, tego, do którego uśmiechnęło się szczęście, zasłaniał Zoudze rozpychający się dum. Wszyscy chcieli podejść blisko, tak jakby szczęście tego człowieka mogło spłynąć także na nich. Kupcy słysząc panujący w obozie gwar opuścili flagi i zlecieli się w pośpiechu przy barze, niczym sępy wokół konającego lwa. Pierwszy, który dołączył do świętującego tłumu, zaczął podskakiwać w nadziei, że uchwyci spojrzenie Thomasa. — Powiedzcie Czarnemu Thomasowi, że Werner Lwie Serce daje otwartą ofertę, przekażcie dalej. — Hej, Czarniawy, Lwia Dupa się otwiera. Oferta zmieniła brzmienie, kiedy wykrzykiwano ją z ust do ust przez zatłoczone wejście. „Otwarta oferta" dawała poszukiwaczowi całkowitą pewność, że sprzeda diament, a przy tym możliwość znalezienia lepszego kupca. Jeżeli nie udałoby mu się uzyskać wyższej stawki za diament, był zobowiązany wrócić i sfinalizować transakcję. Raz jeszcze Czarny Thomas został podniesiony przez swych kompanów tak wysoko, aby mógł rozejrzeć się ponad ich głowami. Był niskim Walijczykiem o cygańskiej urodzie. Na wąsach miał pianę od piwa, a kiedy krzyknął, w jego głosie pobrzmiewał śpiewny walijski akcent: — Posłuchaj więc, Lwia Dupo, paskarzu, prędzej... — to, co obiecał zrobić ze swoim diamentem, zadziwiło nawet jego krewkich kompanów, którzy aż zamrugali oczami, po czym parsknęli rubasznym śmiechem — niż pozwolę, żebyś położył na nim swe złodziejskie łapska. W jego głosie pobrzmiewało echo licznych upokorzeń, wspomnienie nieuczciwych transakcji, które na nim wymuszono. Tego dnia Czarny Thomas ze swoją małpką był królem diamentów i choć jego panowanie mogło okazać się krótkie, zamierzał wykorzystać wszystkie płynące z niego przywileje. Zouga nigdy nie ujrzał tego kamienia, nie spotkał też już później Czarnego Thomasa. Następnego dnia mały Walijczyk sprzedał diament oraz prawa do swej działki i wyruszył w drogę na południe, w stronę rodzinnego domu. Zouga stał ściśnięty w cuchnącym potem tłumie. W miarę jak mężczyźni opróżniali kolejne kufle, ich głosy stawały się donośniej-sze, a żarty bardziej prostackie. 19 !!¦ ,!io! •Ni! ¦Hiii Długo szukał odpowiedniego partnera do rozmowy, w końcu wybrał popijającego whisky mężczyznę, którego dżentelmeńskie maniery i mowa wskazywały na dobre brytyjskie pochodzenie. Kiedy opróżnił szklankę, Zouga podszedł bliżej i zamówił dla niego kolejnego drinka. — Bardzo to poczciwie z twojej strony, staruszku — podziękował mężczyzna. Miał ze dwadzieścia parę lat i było mu do twarzy z jasną cerą i pięknymi bokobrodami. — Nazywam się Pickering, Neville Pickering — dodał po chwili. — Ballantyne, Zouga Ballantyne — odparł Zouga i uścisnął wyciągniętą rękę. Mężczyzna nagle zmienił się na twarzy. — O Boże, to pan jest tym łowcą słoni! — wykrzyknął. — Słuchajcie, to jest Zouga Ballantyne, ten, który napisał Odyseję myśliwego. Zouga wątpił, czy przynajmniej połowa z tych ludzi potrafi czytać, ale sam fakt, że napisał książkę, sprawił, że stał się obiektem podziwu. Było już ciemno, kiedy ruszył z powrotem do swego wozu. Wydał wprawdzie kilka suwerenów na alkohol, wiele jednak dowiedział się przy okazji o poszukiwaniu diamentów. Poznał obawy i nadzieje poszukiwaczy, bieżące ceny działek, polityk cenową i specyfikę handlu diamentami, skład geologiczny złoża i dziesiątki innych nie mniej istotnych spraw. Zawarł także znajomość, która odmienić miała jego życie. Choć Aletta spała już wraz z dziećmi w namiocie, służący Jan wciąż czekał na Zougę. Skulony przy ognisku, wyglądał niczym gnom. — Nie można tu dostać wody za darmo — powiedział ponuro. — Rzeka znajduje się o cały dzień jazdy stąd, a złodziej Bur, do którego należą studnie, sprzedaje wodę po cenie, za jaką można kupić brandy. Jeśli chodzi o ceny alkoholu, na Janie można było polegać, znał je już w dziesięć minut po przyjeździe do nowego miejsca. Zouga wszedł ostrożnie do rozpostartego na wozie namiotu, nie chciał zbudzić chłopców. Aletta leżała nieruchomo na wąskim prowizorycznym posłaniu. Zouga rozebrał się i położył obok. Przez kilka minut milczeli oboje, w końcu ona odezwała się pierwsza. « 20 — Zdecydowałeś się zostać w tym — jej głos załamał się nagle — w tym okropnym miejscu — dodała gwałtownie. Nie odpowiedział, z oddzielonego od nich zasłoną dziecinnego łóżka dobiegło tymczasem ciche kwilenie Jordana. Zouga poczekał, aż mały ułoży się wygodnie i znowu zapanuje cisza. — Dzisiaj pewien Walijczyk zwany Czarnym Thomasem znalazł diament. Mówią, że jeden z kupców zaoferował mu za niego dwanaście tysięcy funtów. — Kiedy odszedłeś, jakaś kobieta chciała sprzedać mi koziego mleka — Aletta zdawała się w ogóle go nie słuchać. — Mówiła, że panuje tu epidemia. Niedawno umarła jedna osoba dorosła i dwoje dzieci, wielu choruje. — Za tysiąc funtów można kupić dobrą działkę na wzgórzu. — Boję się o chłopców — wyszeptała Aletta. — Pozwól nam wrócić. Moglibyśmy wreszcie porzucić to cygańskie życie. Tatuś zawsze chciał, żebyś zajął się biznesem. Ojciec Aletty był bogatym kapsztadzkim kupcem, ale Zougę przechodziły ciarki na samą myśl o urzędniczej pracy w obskurnym biurze rachunkowości firmy Cartwright and Company. — Czas już, żeby poszli do dobrej szkoły, w przeciwnym razie wyrosną na dzikusów. Proszę, pozwól nam teraz wrócić. — Jeszcze tydzień — odparł Zouga. — Daj mi jeszcze tydzień. Zaszliśmy już tak daleko. — Nie wiem, czy zdołam wytrzymać ten okropny brud i robactwo — westchnęła i odwróciła się plecami, starając się go przy tym nie dotknąć. Lekarz rodzinny w Kapsztadzie, który czuwał przy narodzinach Aletty, jej dwóch synów i przy wszystkich jej poronieniach, ostrzegł ją poważnie: „Następna ciąża może być ostatnią, Aletto. Nie mogę brać odpowiedzialności za to, co może się wydarzyć." Od tego czasu upłynęły już trzy lata, ale za każdym razem, kiedy przyszło im dzielić łoże, Aletta odwracała się od męża plecami. Przed samym świtem, gdy Aletta i chłopcy jeszcze spali, Zouga wymknął się z namiotu. Rozniecił tlący się jeszcze w mroku ogień i kucając przy nim wypił filiżankę kawy. Potem w różowym blasku pierwszych promieni wstającego słońca przyłączył się do strumienia wozów i ludzi, którzy po raz kolejny szturmowali wzgórze. 21 i i! i i iii Robiło się coraz jaśniej i cieplej: w tumanach wirującego kurzu Zouga wędrował od działki do działki, taksując każdą wzrokiem. Niegdyś trudnił się amatorsko geologią. Czytał na ten temat wszystko, co tylko wpadło mu w rękę, czasem zdarzało się, że przy blasku świecy studiował fachowe książki nawet podczas łowieckich wypraw na stepie. Odwiedzając Londyn spędzał całe dnie w Muzeum Historii Naturalnej, najwięcej czasu poświęcając tematyce geologicznej. Właściciele działek na propozycje Zougi przeważnie odpowiadali wzruszeniem ramion i odwracali się plecami, tylko jeden czy dwóch poszukiwaczy rozpoznało w nim „łowcę słoni", „pana pisarza" i wykorzystało jego wizytę jako okazję do odpoczynku oraz kilkuminutowej pogawędki. — Mam dwie działki — powiedział Zoudze mężczyzna, który przedstawił się jako Jock Danby — lecz mawiam o nich Posiadłość Diabła. Te ręce — podniósł swe wielkie, poznaczone zgrubieniami dłonie o zdartych i czarnych od brudu paznokciach — przeniosły już tony żwiru, a największy kamień, który znalazłem, ma zaledwie dwa karaty. Tam — wskazał na sąsiednią działkę — była ziemia Czarnego Thomasa. Wczoraj znalazł małpkę, cholerną grubą małpkę, zaledwie pół metra od naszej linii granicznej. Jezu! Od czegoś takiego można zwariować. — Postawię panu piwo — Zouga skinął głową w kierunku najbliższego baru. Mężczyzna oblizał wargi, zaraz jednak potrząsnął przecząco głową. — Moje dziecko głoduje, widać mu już żebra, a ja muszę jeszcze do jutrzejszego południa zrobić wypłatę. Te świnie kosztują mnie majątek — wyjaśnił, wskazując na sześciu półnagich Murzynów z wiadrami i oskardami, którzy pracowali na dnie kwadratowego wykopu. Jock Danby splunął w pobrużdżone dłonie i ujął łopatę, ale Zouga zręcznie podtrzymał rozmowę. — Mówi się, że złoże zaniknie na poziomie ziemi — w tamtym czasie wysokość wzgórza zmniejszyła się już do jakichś sześciu metrów — a pan co o tym myśli? — Panie, nie wolno nawet tak mówić, to przynosi nieszczęście — Jock zamachnął się łopatą i rzucił Zoudze srogie spojrzenie, w jego oczach krył się jednak niepokój. 22 — Nigdy nie myślał pan, żeby się wyprzedać? — spytał Zouga; niepokój na twarzy Jocka ustąpił teraz miejsca przebiegłości. — A czemu pan pyta? Czy z myślą o kupnie? — Jock wyprostował się nagle. — Pozwoli pan, że udzielę darmo małej porady. Nie należy nawet myśleć o kupnie, jeżeli nie ma się przynajmniej sześciu tysięcy funtów, które mogłyby przemówić same za siebie. Spojrzał teraz na Zougę z nadzieją, lecz ten popatrzył tylko martwym wzrokiem. — Dziękuję za czas, który mi pan poświęcił, i mam nadzieję, że będzie mógł się pan jeszcze długo cieszyć tym złożem — Zouga dotknął krawędzi kapelusza i oddalił się powoli. Jock Danby odprowadził go wzrokiem, potem splunął na żółtą ziemię i zamachnął się oskardem z taką siłą, jakby zabić chciał największego wroga. Odchodząc Zouga był dziwnie podniecony. Niejednokrotnie jego życiem rządził ślepy traf, teraz odezwał się w nim ponownie instynkt hazardzisty. Wiedział, że złoże nie wyczerpie się szybko, że sięga ono głęboko, równie bogate i czyste jak na powierzchni. Wiedział to z niezachwianą pewnością, a pewny był również czegoś jeszcze. — Droga na północ tutaj się zaczyna — powiedział głośno i poczuł, jak krew zawrzała w jego żyłach. — To jest właśnie to miejsce. ^ Powinien uczynić swoiste wyznanie wiary, złożyć deklarację całkowitego podporządkowania, wiedział też, jaką powinna przyjąć formę. Ceny żywego inwentarza były w osadzie mocno wyśrubowane, a pojenie wołów kosztowało go gwineę dziennie. Zrozumiał, jak najprościej odciąć sobie drogę powrotu. Tego samego dnia udało mu się sprzedać woły: sto funtów od sztuki, a wóz za pięćset funtów. Kości zostały rzucone — kiedy wpłacał uzyskane pieniądze na konto w prowizorycznie skleconym oddziale Standard Banku, przez jego ciało przeszedł dreszcz podniecenia. Droga powrotu została odcięta. Postawił wszystko na jedną kartę. — Zouga, przecież mi obiecałeś — wyszeptała Aletta, kiedy po woły zgłosił się nabywca. — Obiecałeś, że w ciągu tygodnia... — Spojrzała na męża i zamilkła. Znała już ten jego wyraz twarzy. Przyprowadziła dzieci i mocno przytuliła do siebie. 23 ™*M1^ iii tl i ' mlii1!1 ii,. Jan Cheroot podchodził kolejno do wszystkich zwierząt i żegnał się z nimi czule jak kochanek, a kiedy odprowadzano zaprzęg, wpatrywał się w Zougę z wyrzutem. Mężczyźni patrzyli na siebie bez słowa, w końcu Cheroot spuścił wzrok i odszedł — mały bosy gnom o krzywych nogach. Zouga zdał sobie nagle sprawę, że go utracił, i poczuł gwałtowny przypływ smutku. Ten niski człowiek był przecież jego przyjacielem, nauczycielem i towarzyszem przez dwanaście lat. To właśnie Jan Cheroot wytropił jego pierwszego słonia i stał obok Zougi, gdy ten pociągał za spust. Wspólnie zjeździli i schodzili wzdłuż i wszerz ten dziki kontynent. Tysiące razy pili z jednej butelki i jedli z tego samego garnka przy obozowych paleniskach. A teraz nie potrafił się przemóc, aby go zawołać: Jan Cheroot powinien sam podjąć decyzję. Niepotrzebnie się martwił. Kiedy nadeszła pora „pojenia", Jan Cheroot był już z powrotem i nadstawił swój wyszczerbiony emaliowany kubek. Zouga uśmiechnął się i nie zwracając uwagi na linię, która wyznaczała dzienną rację brandy, nalał mu po sam brzeg. — Musiałem tak postąpić, stary druhu — powiedział i Jan Cheroot ze smutkiem skiną) głową. — To były naprawdę dobre sztuki, ale tyle istot odeszło już z mego życia. Po pewnym czasie i paru kieliszkach przestaje to mieć już znaczenie — dodał, pociągając łyk czystego spirytusu. Aletta nie odezwała się, dopóki chłopcy nie zasnęli w namiocie. — Sprzedaż wołów i wozu to twoja odpowiedź. — Płaciłem gwineę dziennie, żeby je napoić, poza tym w obrębie kilku kilometrów nie było dla nich żadnego pastwiska. — Dzisiaj zmarły kolejne trzy osoby, naliczyłam też trzydzieści wozów, które opuściły obóz. Osiedle dotknięte jest zarazą. — To prawda — przyznał Zouga. — Niektórzy z właścicieli działek zaczynają wpadać w panikę. Działkę, którą wczoraj jeszcze oferowano mi za tysiąc sto funtów, sprzedano dziś za dziewięćset. — Zouga, to nie jest uczciwe w stosunku do mnie i dzieci — zaczęła, lecz przerwał jej w środku zdania. — Mogę załatwić przejazd dla ciebie i chłopców. Jeden z kupców sprzedał cały towar i wraca w ciągu najbliższych kilku dni. Zabierze was do Kapsztadu. Rozebrali się w ciemności i w milczeniu ułożyli na wąskim 24 i niewygodnym posłaniu. Leżeli w zupełnej ciszy i Zoudze wydawało się, że Aletta zasnęła. Nagle jednak poczuł na policzku dotyk jej delikatnej dłoni. — Przepraszam, kochanie —jej głos był tak miękki jak dotyk. Zouga poczuł ciepły oddech na brodzie. — Byłam taka smutna i zmęczona. Ujął jej dłoń i przybliżył końce palców do swoich ust. — Żadna ze mnie żona, zbyt chora i zbyt słaba, podczas gdy ty potrzebujesz kogoś silnego — dodała i nieśmiało przysunęła się do niego. — Nawet teraz, gdy powinnam dodawać ci otuchy, stać mnie tylko na biadolenie. — To nieprawda — odparł, choć w przeszłości często wypominał Aletcie jej słabość, a będąc z nią, niejednokrotnie czuł się jak człowiek, który próbuje biec z kajdanami na nogach. — Wciąż cię kocham, Zouga. Pokochałam cię tego samego dnia, kiedy cię po raz pierwszy ujrzałam, i nigdy nie przestałam. — Ja też cię kocham, Aletto — zapewnił ją, lecz powiedział to machinalnie, bez uczucia. Aby zatuszować ten brak spontaniczności, objął ją ramieniem, a ona przysunęła się jeszcze bliżej i przytuliła policzek do jego piersi. — Nie znoszę się za to, że jestem taka słaba i chorowita — zawahała się przez moment — i za to, że nie mogę być dla ciebie prawdziwą żoną. — Ciii, nie powinnaś się oskarżać. — Teraz będę już silna, przekonasz się. — Zawsze byłaś silna, silna wewnętrznie. — Nieprawda, dopiero teraz taka się stanę. Razem znajdziemy worek diamentów, a potem pojedziemy na północ. Zouga nic na to nie odpowiedział. — Chcę, żebyś się ze mną kochał. Teraz — przemówiła po chwili milczenia. — Wiesz, że to może być niebezpieczne. — Teraz — powtórzyła — teraz, proszę. I poprowadziła jego dłoń w dół po nocnej koszuli, aż poczuł jedwabistą i ciepłą skórę wnętrza jej uda. Nigdy wcześniej nie zachowywała się w ten sposób, Zouga był zgorszony, ale jednocześnie w szczególny sposób podniecony. Poczuł nagle głęboką tkliwość i współczucie, których nie wzbudzała już w nim od wielu lat. 25 \\r i\ ii;: I. Kiedy jej oddech znowu stał się regularny, delikatnie odsunęła jego dłoń i wstała z posłania. Opierając się na łokciu, Zouga obserwował, jak Aletta zapala świecę i klęka przed kufrem, który umocowany był w nogach łóżka. Zaplotła włosy i związała wstążką. Jej ciało było szczupłe, jak u młodej dziewczyny, światło świecy wygładziło poznaczoną chorobą i zmartwieniami twarz. Podniosła wieko kufra, wyjęła coś ze środka i podała Zoudze. Była to mała szkatułka z ozdobnym mosiężnym zamkiem, w którym tkwił klucz. — Otwórz ją — rzekła. W świetle świecy dostrzegł, że szkatułka zawiera dwa grube rulony pięciofuntowych banknotów, każdy związany kawałkiem wstążki, oraz zasznurowaną sakiewkę z ciemnozielonego aksamitu. Zouga zważył sakiewkę w ręce — musiała być wypełniona złotymi monetami. — Przechowywałam ją — wyszeptała Aletta — na czarną godzinę. Jest tam prawie tysiąc funtów. — Skąd to masz? — Od ojca, to jego prezent ślubny. Weź te pieniądze, Zouga, i kup działkę. Tym razem nam się uda. Tym razem wszystko będzie dobrze. Nad ranem przyszedł nabywca wozu. Czekał niecierpliwie, aż przeniosą swój skromny dobytek do namiotu. Kiedy Zouga wyniósł posłania z części wozu osłoniętej namiotem, można było podnieść deski przykrywające wąski schowek nad tylnymi kołami. Tutaj przechowywane były cięższe rzeczy, tak aby środek ciężkości pojazdu znajdował się jak najniżej: zapasowy łańcuch do przywiązywania zaprzęgu, ołów używany do wytapiania kul, ostrza siekiery, małe kowadło oraz bóstwo domowego ogniska, które Zouga i Cheroot z trudem wydobyli z wymoszczonego legowiska i położyli na ziemi obok wozu. Później zanieśli je wspólnie do namiotu i postawili pionowo w głębi przy samej ścianie. — Taszczyłem ten złom z kraju Matabele do Kapsztadu i z powrotem — utyskiwał Jan Cheroot odwrócony od ustawionego na kamiennym cokole bożka. 26 Zouga zaśmiał się pobłażliwie. Hotentot nie znosił tego posągu od samego początku, kiedy odkryli go w pozarastanych ruinach starożytnego miasta, do którego trafili podczas polowania na słonie w dzikiej krainie na północy. — To maskotka, która przynosi szczęście — rzekł Zouga z uśmiechem. — Szczęście? — spytał posępnie Jan Cheroot. — Czy to jest szczęście, że trzeba było sprzedać woły? Czy to szczęście mieszkać w namiocie pełnym much, pośród plemienia białych dzikusów? Wciąż mamrocząc i mrucząc pod nosem Cheroot wyszedł z namiotu, złapał za uzdę dwa konie, które im pozostały, i poprowadził je do wodopoju. Zouga zatrzymał się na chwilę przed posążkiem. Stał niemal na wysokości jego głowy, na smukłej kolumnie z zielonego steatytu. Przedstawiał stylizowaną figurę ptaka, który wzbija się do lotu. Zougę zafascynował drapieżny, zakrzywiony jak u sokoła dziób i delikatnie pogładził wyszlifowany kamień. Odpowiedziało mu niezgłębione spojrzenie pustych oczu. Kiedy otwierał usta, aby szeptem przemówić do ptaka, w trójkątnym wejściu do namiotu stanęła Aletta. Jakby przyłapany na gorącym uczynku, z poczuciem winy Zouga szybko opuścił rękę i odwrócił się do żony. Wiedział, że nienawidzi ona tego posągu bardziej jeszcze niż Jan Cheroot. Stała nieruchomo, bez słowa, trzymając w rękach stos porządnie poskładanej bielizny i ubrań, ale jej oczy wyrażały dezaprobatę. — Zouga, czy musimy trzymać to tutaj? — Nie zajmuje wiele miejsca — odrzekł łagodnie i podszedł, aby wziąć od niej rzeczy. Potem odwrócił się i otoczył ją ramionami. — Nigdy nie zapomnę ostatniej nocy — powiedział i poczuł, jak opada z niej napięcie: przytuliła się i zwróciła ku niemu twarz. Choroby i zmartwienia wyżłobiły wokół jej ust i oczu sieć zmarszczek, a skórę powlekła szara patyna zmęczenia. Pochylił głowę, aby ucałować jej usta, ale gestowi temu towarzyszyło skrępowanie, gdyż nie nawykł do tak demonstracyjnego okazywania uczuć. W tym samym momencie do namiotu wpadli chłopcy. Ochrypli od śmiechu i okrzyków podniecenia; ciągnęli na sznurku szczenię. Aletta wyrwała się pospiesznie z uścisku Zougi, 27 ¦I mi. poprawiła ubranie i zarumieniona ze wstydu zaczęła uciszać pociechy. — Zabierzcie go, jest cały zapchlony. — Mamo, prosimy! — Już was tu nie ma, powiedziałam! Aletta patrzyła, jak Zouga oddala się w kierunku zabudowań osady. Szedł wyprostowany, lekkim młodzieńczym krokiem. W końcu odwróciła się w stronę domostwa, które wznieśli na ponurej, wypalonej przez okrutne afrykańskie słońce równinie, i ciężko westchnęła. Zmęczenie ogarniało ją falami. W rodzinnym domu miała wokół siebie służących, którzy zajmowali się sprzątaniem i gotowaniem. Teraz nie była w stanie poradzić sobie z wysokimi płomieniami obozowego ogniska i pokrywającym wszystko czerwonym kurzem, który osiadał nawet na powierzchni pozostawionego w glinianym dzbanku koziego mleka. Wzięła się jednak w garść i energicznie weszła do namiotu. Ralph poszedł za Janem Cherootem do wodopoju, aby pomóc mu przy koniach. Wiedziała, że obaj powrócą dopiero w porze następnego posiłku. Tworzyli dziwaczną parę: niski, dojrzały mężczyzna oraz przystojny, lekkomyślny chłopiec, który przewyższał już swego nieodłącznego opiekuna i nauczyciela zarówno wzrostem, jak siłą. Jordan pozostał przy matce. Miał niespełna dziesięć lat, ale*bez jego towarzystwa trudno byłoby jej chyba znieść tę okropną podróż po wyboistych drogach, upalne dni w gęstym kurzu i mroźne noce w przenikliwym chłodzie. Chłopiec potrafił już gotować proste potrawy, a przaśny chleb jego wypieku i pszenne placuszki były ulubionymi przysmakami całej rodziny. Aletta nauczyła go czytać i pisać i przekazała mu swoje uwielbienie dla poezji i pięknych przedmiotów. Umiał też zacerować rozdartą koszulę i posługiwać się ciężkim, wypełnionym węglem żelazkiem. Jego słodki głos i anielska uroda były dla Aletty niewyczerpanym źródłem wielkiej radości. Chciała, żeby jego złote kręcone włosy spływały mu na ramiona, i nie pozwalała Zoudze ostrzyc go krotko jak Ralpha. Jordan pomagał matce umocować w namiocie przepierzenie, które oddzielać miało część mieszkalną od sypialni. Stała wysoko 28 na jednym z posłań i nagle ogarnęło ją przemożne pragnienie, by pochylić się i musnąć delikatne, miękkie loki syna. Czując dotyk uśmiechnął się do niej wesoło. W tej samej chwili Aletcie zakręciło się w głowie; mimo rozpaczliwych wysiłków, by zachować równowagę, zachwiała się na prymitywnym posłaniu. Jordan próbował podeprzeć ją i podtrzymać, nie miał jednak dość siły i przygnieciony jej ciężarem runął na podłogę. Był przerażony. Pomógł matce doczołgać się do łóżka i z wysiłkiem ją na nim ułożył. Alettę zalała fala gorąca, dostała zawrotów głowy i nudności. Zouga był pierwszym klientem Standard Banku, wszedł tam w momencie, kiedy urzędnik dopiero otwierał drzwi. Gdy w zielonkawym pancernym sejfie znalazła się cała zawartość szkatułki Aletty, konto Zougi powiększyło się do sumy 2 500 funtów. Fakt ten podniósł go na duchu. Wracając z banku, poczuł się wielki i potężny. Drogi dojazdowe miały po dwa metry szerokości. Pełnomocnik rządowy odwiedzający po kolei wszystkie kopalnie diamentów w okolicy zarządził, aby umożliwiały one dostęp do działek w samym centrum wykopów. Teren kopalniany był mozaiką kwadratów o jednakowej powierzchni. Niektórzy poszukiwacze, dysponujący większym kapitałem i lepiej zorganizowani, eksploatowali swoje dobra szybciej niż inni. Drążyli już kwadratowe szyby, podczas gdy najpowolniejsi tkwili samotnie na wieżach usypanych z żółtozłotej ziemi, które wystawały wysoko ponad sąsiednie działki. Przejście z działki na działkę było teraz wymagającą wiele wysiłku i naprawdę niebezpieczną wyprawą. Najpierw należało przejść po obsypujących się chodnikach prowadzących wzdłuż ziejących przepaści głębokich szybów, później była wspinaczka po chwiejących się sznurowych drabinkach, a wreszcie podróż w dół po drabinie zbitej z drewnianych desek, której stopnie pod ciężarem człowieka wyginały się i skrzypiały. Stojąc na obsypującej się drodze biegnącej ponad rozkopanym terenem, Zouga zastanawiał się, jaki los czeka poszukiwaczy, jeśli złoże sięga znacznej głębokości, przecież już teraz praca w głębokich 29 ! Ml1 ¦¦¦ ¦'I I [ i ! ¦ I ¦¦•ii't szybach wymagała sporej odwagi i zachowania zimnej krwi. Zouga zamyślił się nad determinacją tych ludzi, którzy skłonni byli gromadzić swoje bogactwa mimo wszelkich przeciwieństw, w obliczu największego nawet niebezpieczeństwa. Właśnie z jednego z wykopów zaczęto wyciągać skórzany worek, wypełniony po brzegi rozdrobnionymi bryłkami żółtego żwiru. Worek huśta] się na końcu długiej liny, podczas gdy dwóch spoconych czarnoskórych mężczyzn mocowało się przy wyciągu. Ostre słońce lśniło na ich kurczących się i rozluźniających na przemian mięśniach. Kiedy worek dotarł w końcu do krawędzi urwiska, mężczyźni podnieśli go, rzucili na dwukółkę ciągnioną przez parę cierpliwych mułów i wysypali tam jego zawartość. Później jeden z mężczyzn rzucił pusty worek stojącemu piętnaście metrów niżej. Operacja ta została następnie powtórzona w stu innych miejscach wzdłuż czternastu dróg dojazdowych: załadowane worki nieustannie wędrowały na rozhuśtanych linach do góry, a następnie spadały opróżnione. Ten monotonny rytm przerywało czasami pęknięcie któregoś ze szwów worka i stojący na dole ludzie zasypywani byli odłamkami skał i żwirem. Niekiedy pękała też lina, wtedy wśród ostrzegawczych okrzyków robotnicy rozbiegali się przed spadającym z góry ładunkiem. Na całym terenie poszukiwań panowało hałaśliwe podniecenie. Słychać było, jak pracujący.w szybie i na drodze niecierpliwie wykrzykują co chwila polecenia, skrzypiały liny na wyciągach,' głucho uderzały oskardy i łopaty, a czarni robotnicy z plemienia Basuto, niscy i krzepcy mężczyźni, którzy przybyli tutaj z górskich okolic Dragon Rangę, chórem przyśpiewywali sobie do rytmu. Biali poszukiwacze energicznymi okrzykami popędzali robotników. Obserwowali ich uważnie, balansując na wiszących drabinach lub stojąc na dnie szybów. Chcieli uprzedzić każdą próbę „wzbogacenia się", mogło się bowiem zdarzyć, że drogocenny diament odsłonięty zostanie nagle przez łopatę, błyskawicznie podniesiony i ukryty na przykład w ustach któregoś z robotników. Nielegalny obrót diamentami stał się już prawdziwą plagą poszukiwaczy. W ich oczach każdy Murzyn stawał się podejrzanym.' Prawo do posiadania i eksploatacji działek miały jedynie osoby, 30 w których żyłach płynęła mniej niż jedna czwarta krwi murzyńskiej. To samo prawo umożliwiało pociągnięcie do odpowiedzialności każdego Murzyna, u którego znaleziono diamenty. Nie obejmowało jednak wyrzutków białej rasy, którzy bezkarnie włóczyli się w rejonie kopalni. Byli to rzekomi kupcy, wędrowni aktorzy i właściciele okrytych niesławą barów, w rzeczywistości jednak wszyscy stanowili kategorię N.H.D., czyli Nielegalnych Handlarzy Diamentów. Poszukiwacze nienawidzili ich tak bardzo, że nocami dochodziło nieraz do awantur, bójek, a nawet podpaleń. Palono wówczas na równi dobytek oszustów i uczciwych kupców, a tłum tańczył wokół płonących zabudowań skandując: N.H.D.!, N.H.D.! Zouga posuwał się ostrożnie wzdłuż krawędzi drogi, spychany czasami na sam brzeg przez przejeżdżające obok wozy wypełnione diamentonośnym żwirem. W końcu dotarł do miejsca, z którego poprzedniego dnia przemawiał do Jocka Danby. Obie działki były opustoszałe, a na ziemi leżały porzucone skórzane worki i zwoje sznura. W sąsiedztwie pracował wysoki brodaty mężczyzna, który spoglądał gniewnie na Zougę. — Czego chcesz? — Szukam Jocka Danby. — A więc szukasz w niewłaściwym miejscu. Mężczyzna odwrócił się plecami i wymierzył kopniaka najbliżej stojącemu robotnikowi. — Sebenza, ty czarna małpo! — Gdzie mogę go znaleźć? — nie zrażał się Zouga. — Po drugiej stronie rynku, na tyłach „Lorda Nelsona" — odparł bez zastanowienia mężczyzna, nawet się nie odwracając. Pokryty kurzem plac był tak zaśmiecony jak reszta osady. Tłoczyli się tam wędrowni kupcy z wozami i okoliczni farmerzy, którzy przyjechali na furach z mlekiem i warzywami. Stali tam też sprzedawcy wody, którzy odmierzali swój drogocenny płyn kubłami. „Lord Nelson" był to bar o drewnianej konstrukcji, na którą naciągnięty został poplamiony czerwonym pyłem brezent. Trzech spośród uczestników odbywającej się tutaj poprzedniej nocy pijatyki wyniesiono na zewnątrz i ułożono niczym zabalsamowane zwłoki w wąskim przejściu za barem. 31 i H I:..... II J :!l ¦ii Jakiś kundel wyczuwszy alkohol w oddechu jednego z nieprzytomnych pijaków cofnął się przerażony i uciekł chyłkiem w stronę stojącego na tyłach budynku kotła z odpadkami. Zouga przeszedł ponad rozciągniętymi na ziemi ciałami i ostro żnie utorował sobie drogę przez cuchnący zaułek. Zanim odnalazł w końcu dom Jocka Danby, kilkakrotnie dopytywał się o drogę, Poszukiwacze diamentów tak bardzo zaabsorbowani byli swą pracą, a ich społeczność tak często się wymieniała, że znane tutaj jedynie nazwiska najbliższych sąsiadów. W osadzie obcych sobie ludzi każdy dbał wyłącznie o siebie i nie interesowa go zupełnie los pozostałych, chyba że mogliby mu oni prze szkodzić lub pomóc w upartych poszukiwaniach błyszczących kamieni. Domostwo Jocka Danby trudno było odróżnić od tysiąca innych, które je otaczały. Składało się z dwóch pomieszczeń z niewypalanej cegły, pokrytych słomianą strzechą i podartym brezentem, oraz z przybudówki z dymiącym paleniskiem — stał m nim czarny od sadzy kocioł na trzech nogach. Na zaśmieconym, pokrytym grubą warstwą czerwonego pyh podwórzu stał oczywiście stół do sortowania diamentów. Była te niska konstrukcja z blaszanym blatem, wsparta na mocnyct drewnianych nogach. Na blacie, wyszlifowanym do połysku przes żółty żwir i kamienie, leżały drewniane skrobaczki, na samyn środku zaś błyszcząca piramida przesianego i przemytego żwiru. Przed głównym wejściem stała dwukółka zaprzęgnięta w par} sennych osłów, które strzygąc uszami oganiały się przed czarm chmarą much. Wóz wypełniała żółta ziemia, na podwórzu nie byłe jednak nikogo, kto by go rozładował. Po obu stronach rosłe dorodne purpurowe geranium, które nie pasowało zupełnie do teg< obejścia. Posadzono je w ocynkowanych wysokich puszkach. Zougi dostrzegł też wiszące w oknie delikatne, świeżo wyprane koronkowi firanki. Widać było wyraźnie kobiecą rękę i jakby na potwierdzeni) swoich domysłów, Zouga usłyszał ze środka słaby, ale przejmując; szloch. Przystanął więc niezdecydowany na podwórzu i wted] w drzwiach pojawiła się brązowa postać, która zaczęła mu si przyglądać, mrużąc oczy i ocieniając je brudną, guzowatą dłonią. — Coś za jeden? — spytał Danby grubiańsko. 32 — Rozmawialiśmy wczoraj — wyjaśnił Zouga — na górze, przy wykopach. — Czego chcesz? — Mężczyzna najwyraźniej go nie poznawał, jego rysy ściągnęły się, wyrażając agresję i coś, czego Zouga nie mógł początkowo rozpoznać. — Wspominałeś o ewentualnej sprzedaży swoich działek — przypomniał mu Zouga. Twarz Jocka Danby jakby napuchła i szpetnie pociemniała od napływającej krwi, a kiedy wyciągnął głowę w kierunku Zougi, na jego grubej szyi wystąpiły żyły. — Ty przeklęty, parszywy sępie! — wykrztusił wreszcie i z gwałtowną, niepohamowaną furią postrzelonego bawołu wypadł na oświetlone słońcem podwórze. Był o głowę wyższy od Zougi, z dziesięć lat młodszy i cięższy chyba o jakieś dwadzieścia kilo. Zouga był tak zaskoczony, że nie zdążył uskoczyć ani uchylić się przed ciosem. Pięść z mocą kuli armatniej uderzyła go w ramię, ześliznęła się wprawdzie, ale cios był tak silny, że Zouga zachwiał się i runął plecami na stół do sortowania, rozrzucając diamentowy żwir po zakurzonym podwórzu. Danby zaatakował ponownie. Jego nabrzmiałą twarz wykrzywiał grymas wściekłości i szaleństwa, a brudne, zgrubiałe palce niemal już zaciskały się na gardle Zougi. Widząc to Zouga podciągnął nogi pod samą brodę, napiął ciało jak żmija, gdy gotuje się do ataku, i uderzył obcasami w pierś napastnika. Z ust Jocka wydostało się świszczące westchnienie, znieruchomiał nagle z wyciągniętą do przodu głową i sztywnymi ramionami, jakby trafiony potężnym ładunkiem grubego śrutu. Potem zupełnie bezwładnie potoczył się do tyłu, uderzył o ceglaną ścianę domu i zaczął powoli osuwać się na kolana. Zouga zeskoczył ze stołu. Ramię zdrętwiało mu aż po końce palców, czuł się jednak dziwnie lekko, a gwałtowny przypływ gniewu dodał mu jeszcze sił i energii. Dopadł Danby'ego dwoma szybkimi susami i uderzył pięścią w głowę, tuż nad uchem. Uderzenie było tak silne, że ten runął bezwładnie na pokrytą czerwonym pyłem ziemię. Był ogłuszony, oczy miał szkliste i nieprzytomne, Zouga jednak podniósł go z ziemi i oparł o brzeg wozu, starannie ustawiając do 3 — Twarda ludzie 33 ¦ I..I i i'!;i,r następnego ciosu. Wściekłość i poczucie zniewagi pchały go dc zemsty za nie sprowokowany, niczym nie uzasadniony atak Podtrzymując Jocka lewą ręką, prawą zamierzył się groźnie., i znieruchomiał. Nie wierzył własnym oczom: ciężkim, umięśnionyn ciałem Jocka Danby wstrząsać zaczęły spazmy płaczu. Danbj szlochał jak małe dziecko, a łzy spływały z jego opalonych policzków na pokrytą pyłem brodę. Widok mężczyzny pokroju Danby'ego, który zalewa si^ łzami, był dla Zougi tak zaskakujący i żenujący zarazem że jego gniew szybko wyparował. Opuścił pięść i rozprostowa palce. — Chryste! — wyszeptał Danby zdławionym głosem. — Co z ciebie za człowiek, jeśli chcesz czerpać korzyści z cudzego cierpienia? Zouga wpatrywał się w niego, niezdolny do odparcia oskarżenia. — Musiałeś je wyczuć na odległość, jak hiena. Jak jakiś cholerny nażarty sęp. — Przyszedłem złożyć ci uczciwą ofertę, to wszystko — sztywno odparł Zouga i wyciągnął z kieszeni chustkę. — Obetrzyj sobie twarz. Jock wytarł łzy i spojrzał na zabrudzoną chustkę. — A więc nic nie wiesz? — wyszeptał. — Nic nie wiesz o moim chłopcu? Jock spojrzał w górę, starając się wyczytać odpowiedź z twarzy Zougi. W końcu oddał chustkę i próbując uspokoić wzburzone myśli potrząsnął głową jak pies, gdy otrzepuje się z wody. — Przepraszam — mruknął. — Sądziłem, że dowiedziałeś się skądś o chłopcu i przyszedłeś, żeby mnie wykupić. — Nie rozumiem — odrzekł Zouga. W odpowiedzi Jock wstał i ruszył w kierunku drzwi domostwa. — Chodź — powiedział krótko i wprowadził Zougę do grzanego i dusznego pomieszczenia. Pokryte ciemnozielonym aksamitem krzesła wydawały się zbył duże do tej izby. Na ustawionym pośrodku stole dostrzegł Zouga rodzinne skarby: Biblię, wyblakłe fotografie przodków, tanie i porcelanowy półmisek upamiętniający ślub królowej i księck Alberta. Przechodząc dalej Zouga przystanął, czując gwałtowny skurcs 34 ołądka. Przy łóżku klęczała kobieta. Głowę i plecy zakrywał jej zal, a dłonie, splecione na wysokości twarzy, zniszczone były jężką pracą przy sortowaniu diamentów. Kobieta podniosła wolno głowę i spojrzała na Zougę. Musiała tyć kiedyś ładną dziewczyną, lecz jej rysy dawno już zgrubiały od łońca i znoju. Zouga dostrzegł spuchnięte, zaczerwienione od >łaczu oczy i wystające spod szala kosmyki tłustych, przedwcześnie (osiwiałych włosów. Ujrzawszy Zougę znowu opuściła głowę, a jej usta zaczęły ypowiadać bezgłośnie słowa modlitwy. Na łóżku z rękami splecionymi na piersi leżało dziecko, chłopiec v wieku Jordana, ubrany w czystą nocną koszulę. Jego oczy były amknięte, a twarz blada jak wosk i nadzwyczaj spokojna. Zouga nie od razu zdał sobie sprawę, że chłopiec nie żyje. — To febra — wyszeptał Jock i zamilkł; jego potężna sylwetka irzypominała wołu czekającego na nóż rzeźnika. Zouga wziął wóz Danby'ego i pojechał na rynek. Kupił tuzin de heblowanych desek, nie targując się nawet o cenę, po czym vrócił, zdjął marynarkę i zaczął heblować surowe drewno, Jock ymczasem piłował je i przycinał. Do południa trumna była gotowa, lecz kiedy Jock układał v niej syna, Zouga poczuł już woń rozkładającego się ciała. afrykańskim upale proces ten przebiegał błyskawicznie. Żona Jocka jechała wraz z trumną na skrzypiącym wozie, obok amię przy ramieniu kroczyli Zouga i Danby. Febra siała spustoszenie w całym osiedlu. Na terenie cmentarza, rtóry znajdował się przy głównej drodze dojazdowej, niecałe dwa rilometry od ostatnich namiotów, stały już dwa inne wozy, każdy na- toczony wianuszkiem żałobników. Zouga ujrzał świeżo wykopane ;roby i domagającego się zapłaty grabarza. W drodze powrotnej zatrzymał wóz przy jednym z otaczających ynek barów i za znalezioną w kieszeni resztę pieniędzy kupił trzy sztućcef^utelki kapsztadzkiej brandy. Po przyjeździe do domu obaj mężczyźni usiedli naprzeciw siebie •v wielkich aksamitnych fotelach, przedzieleni stołem. Stała na nim ttwarta butelka i dwa kubki ze złotym napisem: 35 -:':i !!¦!:: j; " i ;¦ ' ' ¦ i ! ; li ' c, 1 : %. 1 j ':¦ Boże, pobłogosław Królową. Zouga wypełnił je do połowy i popchnął jeden w stronę Jocka. Trzymając kubek na wysokości kolan w swoich potężnyc dłoniach, Jock Danby zgarbił się i opuścił głowę, jakby chcia zbadać jego zawartość. — To stało się tak szybko — mruknął. — Jeszcze wczorajszeg wieczoru wybiegł mi na spotkanie. Zaniosłem go do domu n plecach — Jock pociągnął łyk ciemnego płynu i zamilkł. — Był tak lekki, tylko skóra i drobne kostki — dokończył ochrypłym głosem Teraz obaj napili się równocześnie. — Od chwili kiedy wbiłem w tę cholerną ziemię pierwszy palik ciąży na mnie jakieś przekleństwo. — Jock potrząsnął wielk zarośniętą głową. — Powinienem był zostać tam nad rzeką, tak ja! radziła mi Alice. Za zasłoniętym koronkową firanką oknem zachodziło już słońce widać było jego ponurą czerwoną tarczę przeświecającą spoz chmur pyłu. Kiedy w pokoju zapanował mrok, Alice Danb postawiła na stole kopcącą latarnię sztormową i dwie misk wodnistego baraniego gulaszu z dodatkiem kaszy. Po czym znów zniknęła w sąsiedniej izbie i czasem tylko Zouga usłyszeć mój dochodzące przez ścianę ciche łkanie. Świt zastał Jocka Danby rozpartego w zielonym aksamitnyr fotelu z rozpiętą aż do pępka koszulą, spod której wystawi owłosiony brzuch. Trzecia butelka była już do połowy opróżniona — Jesteś dżentelmenem — wybełkotał. — Nie żadną grub rybą czy jakimś elegancikiem, ale właśnie cholernym prawdziwy! dżentelmenem. Taki właśnie jesteś. Zouga siedział prosto, poważny i skupiony; poza niewielkii zaczerwienieniem oczu nic nie wskazywało, że pił całą noc. — Nie chciałbym, żeby Posiadłość Diabła przeszła w rec takiego dżentelmena. — Jeżeli chcesz wyjechać, musisz ją komuś sprzedać — odpa cicho Zouga. — Na tych dwóch działkach ciąży klątwa — wymamroti Jock. — Zabiły już pięciu ludzi, a mnie zrujnowały. Spędziłem t najgorszy rok swego życia. Po obu stronach mojej ziemi ludz znajdowali wspaniałe diamenty. Widziałem, jak się bogacą, podczs 36 gdy ja... — pijackim gestem wskazał ubogie wnętrze swego małego domostwa. — Spójrz tylko na mnie. Gdy to mówił, odsunęła się płócienna zasłona wisząca przy wejściu do drugiego pomieszczenia i Alice Danby stanęła nagle obok swego męża. Ona również nie spała tej nocy, świadczyła o tym jej poszarzała twarz i ściągnięte rysy. — Sprzedaj działki — powiedziała. — Nie chcę tu zostać ani dnia dłużej. Sprzedaj je. Sprzedaj wszystko. Wyjedźmy stąd, Jock. Wyjedźmy z tego okropnego miejsca. Nie każ spędzać mi tu jeszcze jednej nocy. Pełnomocnik rządowy do spraw kopalnictwa diamentów był niskim i oschłym urzędnikiem mianowanym przez prezydenta nowo powstałego Wolnego Państwa Burów, który rościł sobie prawa do bogactw tej ziemi. Prezydent Brand nie był wyjątkiem. Stary Waterboer, przywódca ugrupowania Griąua Bastaards, wysunął identyczne pretensje do jałowych terenów, na których jego ludzie pracowali już od pięćdziesięciu z górą lat. W samym Londynie lord Kimberley, sekretarz stanu do spraw kolonii, również dostrzegł potencjał, jaki kryją w sobie kopalnie diamentów, i po raz pierwszy słuchał uważnie przemówień popierających Nicholaasa Waterboera i żądających włączenia jego państewka w strefę wpływów brytyjskich. W tym samym czasie pełnomocnik rządowy Wolnego Państwa starał się, z ograniczonym sukcesem, zaprowadzić ład i porządek pośród niezdyscyplinowanych poszukiwaczy diamentów. Jego przyjazd w rejon Wzgórza Colesberg zbiegł się ze spadkiem prestiżu stanowiska, które zajmował. Zouga i Jock Danby zastali pełnomocnika lamentującego nad swym losem przy suto zakrapianym śniadaniu w „Hotelu Londyn". Podtrzymując go z obu stron za łokcie, udało im się doprowadzić go do biura. Tego samego przedpołudnia pełnomocnik spisał warunki umowy, na której mocy pan J. A. Danby przekazywał prawa wieczystej dzierżawy działek nr 141 i nr 142 majorowi Zoudze Ballantyne'owi łączną sumę 2 000 funtów płatną czekiem Standard Banku. O pierwszej po południu Zouga odprowadzał wzrokiem wóz 37 »!! I! ii ; załadowany po brzegi zielonymi fotelami i mosiężnym łożem. Joci y p pęg jg wyprostowana przy meblach. Żadne z nich nie spojrzało na niego Kiedy wóz znikał już w labiryncie wąskich przejść między domami!0 1 Prawie natychmiast wszyscy powrócili do przerwanych zajęć, Danby prowadził zaprzęg, a jego wychudzona żona siedziałi aby dalej ścigać się przy wciąganiu wypełnionych żwirem worków Ż Dziękuję krzyknął Zouga do stojącego na drodze męż ~ Dziękuję — krzyknął Zouga do stojącego na drodze męż- Zouga odwrócił się i poszedł w kierunku wzgórza. ami! 1 ~ Cała Przyjemność po mojej stronie - odparł Pickering ga odwrócił się i poszedł w kierunku wzgórza. 1 Cała Przyjemność po mojej stronie odparł Pickering Mimo nieprzespanej nocy nie czuł zmęczenia. Lekkim, młodzień z czarującym uśmiechem, po czym dotknął dłonią brzegu kapelusza %.\,. czym krokiem podążył wąską drogą przecinającą tereny kopami. Posiadłość Diabła świeciła pustkami — dwa wzgórki żółte ziemi i trochę porzuconego sprzętu. Czarni robotnicy odeszli Kiedy Jock nie zebrał ich o świcie, po prostu wynajęli się do pracj u kogoś innego. Zapotrzebowanie na siłę roboczą było tu ogromne. Pozostawione na działkach narzędzia w większości wygląd; na mocno zużyte. Worki lada chwila mogły się rozsypać, a po strzępione liny przypominały grube żółte gąsienice. Nie udźwignęły' by nawet człowieka. Zouga zszedł na dół po rozkołysanej drabinie. Jego ostrożni ruchy wzbudziły podejrzliwość poszukiwaczy na sąsiednich dzi kach — świadczyły, że jest intruzem. — Człowieku, te działki należą do Jocka Danby! — krzy] jeden z nich. — Łamiesz nasze prawo. To prywatna ziemia, lepii zrobisz, jak się stamtąd zmyjesz! I to w podskokach! — Wykupiłem Jocka — odkrzyknął Zouga. — Godzinę tenr wyjechał z miasta. — Niby dlaczego mam ci wierzyć? — Czemu nie pójdziesz do biura pełnomocnika? — spyt Zouga, otrzymując w odpowiedzi wrogie i nieufne spojrzenij stojącego kilka metrów niżej mężczyzny. Pracujący na sąsiednich działkach ludzie przerwali pracę i na krawędzi wykopu, przypatrując się ponuro całej scenie. Napii przerwał dopiero młody mężczyzna mówiący z intonacją angiel kiego dżentelmena. — Major Ballantyne, jeśli się nie mylę? Spoglądając w górę na drogę dojazdową, Zouga rozpozn Neville'a Pickeringa, swojego kompana z „Hotelu Londyn". — We własnej osobie, panie Pickering. — W porządku, ludzie, ręczę za majora Ballantyne'a. Zn chyba tak sławnego łowcę słoni. oddalił się powolnym krokiem — szczupła, elegancka postać w tfumie brodatych, ubrudzonych pyłem mężczyzn. Zougę pozostawiono w spokoju. Był sam na sam ze swoimi nyślami, skupiony jak nigdy dotąd. Wydał właśnie ostatnie ieniądze, żeby kupić te parę metrów żółtej ziemi na dnie agrzanego wykopu. Nie miał łudzi, którzy mogliby mu pomóc, e miał też doświadczenia ani kapitału. Wątpił nawet, czy ozpoznałby nie oczyszczony diament, gdyby nagle wpadł mu o ręki. Podniecenie hazardzisty przewidującego wielką wygraną opuściło o równie szybko, jak przyszło. Przygniotła go własna pycha pewność siebie oraz ogrom ryzyka, jakie wziął na swoje barki. Postawił wszystko na ziemię, która nie dała jak dotąd choćby iednego dużego kamienia, a przecież ceny diamentów spadały. Za ałe półkaratowe kamyki, które odsiewano najczęściej, płacono raz zaledwie piętnaście szylingów. Zouga zdał sobie sprawę, że może liczyć tylko na łut szczęścia, jego żołądek skurczył się boleśnie na samą myśl o konsekwencjach orażki. Słońce stało już wysoko na niebie i do wnętrza wykopu lał się . Powietrze wokół Zougi drżało od gorąca, czuł, jak przenika zez jego skórzane buty aż po podeszwy i parzy mu stopy. Miał rażenie, że zaczyna się dusić — nie wytrzyma ani chwili dłużej, usi jak najszybciej uciec z tego ohydnego wykopu, zaczerpnąć ieżego, chłodnego powietrza. Tak chyba wygląda strach, pomyślał. Nie nawykł do tego czucia; jemu, który przeżył już natarcie rannego słonia, walkę na agnety w Indiach i kilka wojen granicznych w Afryce, było ono «nal zupełnie obce. Cóż z tego, jeśli niewiele poradzić mógł teraz na narastającą anikę. Owładnęła nim wizja zbliżającej się katastrofy. Zdawało u się, że wyczuwa pod stopami całkowitą jałowość wypalonej 38 39 ii "iii li] I ziemi, ziemia ta mogła go zrujnować i zniweczyć na zawsze marzeni na którym oparł swe życie. Czy wszystko znaleźć ma swój kres właśnie tutaj, w tyi rozgrzanym, piekielnym wykopie? Zouga wstrzymał oddech, walcząc z ogarniającym serce 1 kiem. Udało mu się w końcu odpędzić złe myśli, ale z wewnętrzn walki wyszedł osłabiony i roztrzęsiony, jak po ataku gorączl malarycznej. Uklęknął na jedno kolano, wziął do ręki garść żółtawej zien i przesiał ją przez palce. W dłoni pozostało mu kilka bezwarto ciowych matowych kamyków. Wyrzucił je i wytarł rękę o spodni< Raz jeszcze zdusił w sobie powracające uczucie gwałtowneg strachu, ale nie mógł poradzić sobie z wszechogarniającym okn pnym przygnębieniem i zmęczeniem. Z trudnością wdrapał się p zwisającej drabinie, a kiedy dostał się wreszcie na drogę, ciężk powłóczył nogami, wzbijając przy tym chmury czerwonego pyłu. Nagle przez zgiełk obozowego życia przedarł się głos dziecka Zouga podniósł głowę i poczuł, jak zły nastrój znika. Rozpozm słodki niczym szczebiot głos syna. — Tato! Tato! Jordan biegł w jego kierunku, widać było, że bardzo się spiesz W biegu pomagał sobie rękami, jego stopy zdawały się unoś ponad drogą, a twarz przesłaniały jedwabiste loki. — Tatusiu, wszędzie cię szukaliśmy, całą noc i cały dzień! — Co się stało, Jordan? — przerażenie dziecka zaniepokoi: Zougę. I Jordan dopadł ojca, objął go w pasie rękami i dygocząc ja przestraszone zwierzątko, przycisnął twarz do jego marynarki. — Coś stało się z mamą! Coś strasznego! — krzyknął zduszc nym głosem. Tyfus — Aletta majaczyła, a umysł jej, przesłaniając rzeczywii tość, wypełniały fantastyczne wizje i senne widziadła. Kiedy w końcu rozwiały, była zbyt słaba, żeby siedzieć o własnych siłai a zmysły miała tak wyczulone, że z trudem znieść mogła dotyl zimnej, wilgotnej chustki, którą położono jej na rozgrzanym czo! a rzeczy, którymi została przykryta, nieznośnie jej ciążyły, 40 Wyostrzony nadmiernie wzrok sprawiał, że wszystko, na co patrzyła, wydawało się większe niż w rzeczywistości, tak jakby widziała świat przez szkło powiększające. Przypatrywała się więc długim i wywiniętym rzęsom Jordana, które tworzyły grubą obwódkę wokół jego pięknych zielonych oczu. Widziała każdy por w jedwabistej skórze policzków, mogła rozkoszować się doskonałym zarysem ust, które drżały teraz ze strachu i wzruszenia. Gdy leżała tak przepełniona zachwytem nad urodą syna, jej uszy wypełnił znowu gwałtowny, rozdzierający łoskot i ukochana twarz zaczęła się oddalać, aż wreszcie ujrzała ją na końcu długiego, ciemnego tunelu. Rozpaczliwie wpatrywała się w ten obraz: zaczął nagle wirować, z początku powoli, jak koło wozu, później coraz szybciej, aż w końcu twarz Jordana rozmazała się całkowicie i zaczęła pogrążać w wilgotnym mroku, jak liść rzucony w szalejącą wichurę. Po chwili ciemność rozstąpiła się ponownie, jakby ktoś uniósł czarodziejską kurtynę. Aletta z radością szukała teraz twarzy chłopca, lecz zamiast niej ujrzała rozpostarte nad sobą skrzydła sokoła. Kamienny posąg pogańskiego bożka stał się częścią jej życia, od chwili gdy zaczęła dzielić je z Zougą. Towarzyszył im w każdej chacie, namiocie czy izbie, wszędzie tam, gdzie znajdował się akurat ich dom. Milczący i nieprzejednany, obciążony złowrogim starożytnym dziedzictwem. Od początku go nienawidziła, doskonale wyczuwając jego niepokojącą aurę, lecz teraz skoncentrowała na nim cały swój strach i nienawiść. Przeklinała go słabym, cichym szeptem leżąc na plecach na wąskim posłaniu, w sukni przyklejającej się do mokrego od potu ciała. Przeklinała ten kamienny posąg, który górował teraz nad nią, stojąc na wypolerowanej kolumnie z zielonego steatytu. Wzrok skoncentrowała na głowie ptaka. I oto zdarzył się cud: kamienne puste oczodoły wypełniło niesamowite złote światło. Oczy ptaka zaczęły obracać się powoli, aż w końcu spojrzały w dół na Alettę. Źrenice były czarne, lśniące i pełne życia, a jednocześnie tak okrutne, tak przerażająco złe, że Aletta wzdrygnęła się z przerażenia. Z niedowierzaniem patrzyła na rozwierający się kamienny dziób, 41 H ¦"¦l w którym pokazał się ostry niczym grot strzały język. Na jego końcu zawisła kropla rubinowej krwi. Aletta wiedziała, że jest to krew ofiarna. Ciemności wokół ptaka wypełniły nagle ruchome cienie, duchy złożonych niegdyś ofiar i zmarłych przed tysiącem lat kapłanów, które zebrały się teraz ponownie, aby spotęgować moc kamiennego bóstwa. Aletta krzyknęła rozdzierająco. Pełen trwogi krzyk odbił się przeraźliwym echem i powrócił, wdzierając się gwałtowną falą w jej uszy. Chwilę potem poczuła, jak ujmują ją czule delikatne i silne ręce. Wyczerpana z trudem łapała oddech, ale jej wzrok częściowo odzyskał już dawną ostrość. Wszystko wydawało się ciemne i trochę rozmyte, zmrużyła więc oczy. — Czy to ty, Ralph? Rysy, które ujrzała, były rysami młodego mężczyzny, o cerze już nie tak delikatnej i gładkiej jak na anielskiej twarzyczce Jordana. — Już dobrze, nie ma się czego bać, mamo. — Dlaczego tu jest tak ciemno? — wymamrotała. — Jest teraz noc. — Gdzie Jordie? — Śpi, mamo. Był wyczerpany czuwaniem, więc posłałem go do łóżka. — Zawołaj tatę — powiedziała szeptem. — Szuka go Jan Cheroot. Wkrótce powinien wrócić. — Zimno mi. Aletta drżała na całym ciele, lecz zanim ogarnęła ją ciemność, poczuła jeszcze, jak Ralph podciąga jej pod brodę gruby koc. W ciemności ujrzała sylwetki biegnących ludzi. Przeciskali się obok niej, pośpiesznie pchani do przodu żądzą walki. Ujrzała tańczące cienie wzniesionych ku górze ramion i błysk białego metalu, którym ludzie zadają sobie śmierć. Słyszała szczęk karabinowych zamków i odgłos wysuwanych z pochew bagnetów, a wśród skłębionego tłumu zaczęła rozróżniać teraz poszczególne twarze: nigdy ich przedtem nie widziała, rozpoznała je jednak w przebłysku jasnowidzenia. Ujrzała rosłego, silnego mężczyznę z brodą, to był jej syn wyruszający na wojnę, a obok niego wielu innych, wszyscy posuwali się naprzód w zwartym, przerażającym tłumie. Opanowało ją rozdzierające uczucie żalu i smutku, lecz nie była w stanie 42 zapłakać, podniosła tylko oczy ku górze. Wysoko na niebie unosił się sokół. Oświetlał go promień słoneczny, który przedarł się przez zakrywające cały horyzont złowieszcze i posępne chmury. Chmury zwiastujące wojnę. Sokół szybował na szeroko rozpostartych skrzydłach. Jego niepokojąco piękna głowa zwrócona była ku ziemi, jakby czegoś uważnie wypatrywał. Nagle zwinął skrzydła i runął w dół niczym błyskawica z wyciągniętymi przed siebie szponami. Aletta ujrzała, jak szpony te wbijają się w ludzkie ciało. Przeraził ją grymas bólu na twarzy, której wprawdzie nigdy nie widziała, a jednak znała ją równie dobrze jak swoją. Zaczęła krzyczeć. Objęły ją silne ramiona. Znajome, ukochane ramiona, na które musiała czekać tak długo. Spojrzała w górę i zobaczyła szmaragdowe oczy i złotawą brodę. — Zouga — westchnęła. — Jestem przy tobie, najdroższa. Zjawy zaczęły się rozpływać, zniknął świat nocnego koszmaru. Znowu była w namiocie, wokół którego ciągnęła się pokryta pyłem równina z samotnym, do połowy rozkopanym wzgórzem. Przez otwarte wejście wpadało do środka ostre afrykańskie słońce, tworząc na czerwonej od pyłu podłodze biały pas światła. Alettę oszołomiło nagłe przejście z sennego koszmaru do rzeczywistości, ze środka nocy do jasnego dnia. Poczuła falę gwałtownego pragnienia. — Chcę mi się pić — wyszeptała ochrypłym głosem. Przytknęła dzbanek do spękanych ust. Chłód i słodycz płynu przepełniły ją błogością. Ale już po chwili wróciło wspomnienie nocnego koszmaru i przerażonym wzrokiem spojrzała w stronę kamiennej figury. Wydawała się teraz zupełnie niegroźna, pozbawiona magicznej siły, mimo to Aletcie trudno było zapomnieć przeżytą niedawno trwogę. — Strzeż się sokoła — wyszeptała spoglądając Zoudze w oczy i natychmiast zrozumiała, że wziął jej słowa za majaczenie. Chciała go przekonać, poczuła jednak ogromne, porażające zmęczenie i zamknąwszy oczy zasnęła w jego ramionach. Gdy obudziła się, promienie słońca już przybrały wspaniały pomarańczowy odcień i nie były tak palące. Łagodne światło złociło teraz cały namiot i ozdabiało brodę Zougi rudawymi 43 refleksami. Alettę wypełniało głębokie uczucie spokoju — ramiona Zougi były przecież tak silne, tak pewnie i mocno ją obejmowały. — Opiekuj się dziećmi — rzekła cicho, lecz bardzo wyraźnie. Chwilę później nie żyła. Grób Aletty był jeszcze jednym kopczykiem w długim szeregu świeżych, usypanych z czerwonej ziemi mogił. Po pogrzebie Zouga odesłał dzieci i Jana Cheroota do namiotu. Jordan płakał bez przerwy i nikt nie był w stanie go pocieszyć. Jechał wraz z bratem na wychudzonym gniadym koniu, siedział z przodu. Ralph, spokojny i opanowany, rękami otaczał go w pasie, ale w jego sztywnych ruchach znać było z trudem kontrolowane napięcie. Rozpacz kryła się także w szmaragdowych oczach, które odziedziczył po ojcu. Konia prowadził Jan Cheroot; obaj chłopcy wydawali się tak wątli i smutni jak jaskółki, które, opuszczone przez współtowarzy-szki, oczekują samotnie nadchodzącej zimy. Zouga pozostał przy grobie. Trzymał się prosto, po wojskowemu, podobnie jak syn skrywał emocje, lecz pod zimną maską opanowania czaił się wielki smutek i przytłaczające poczucie winy. Chciał przemówić, powiedzieć Aletcie, jak bardzo mu przykro, wyznać, że czuje się odpowiedzialny za jej śmierć z dala od kochającej rodziny i pięknych, pokrytych lasami gór Przylądka Dobrej Nadziei. Chciał prosić ją, aby mu przebaczyła, przebaczyła, że poświęcił ją dla szalonego marzenia, które nie mogło się spełnić. Wiedział jednak, że słowa są daremne, że pochłonie je czerwona ziemia. Schylił się i przyklepał dłonią mogiłę, która zaczęła obsypywać się z jednej strony. Czerwona ziemia dostała się pod jego paznokcie, • tworząc krwawe półksiężyce. „Za pierwszy sprzedany diament kupię jej nagrobek", obiecał sobie w duchu. Z niezwykłym trudem przezwyciężył uczucie beznadziei i zdusił przytłaczającą świadomość, że mówienie do zmarłych nie ma sensu. — Będę się opiekował dziećmi, kochanie — powiedział — obiecuję ci to. 44 — Jordie nie chce jeść — rzekł Ralph, witając ojca przy wejściu do namiotu. Zouga poczuł, że strach miesza się w nim z poczuciem winy. Błyskawicznie podbiegł do posłania, na którym leżał młodszy syn z podciągniętymi pod brodę kolanami. Skóra Jordana była rozpalona jak kamienie na zewnątrz namiotu, a na jego delikatne, mokre od łez policzki wystąpiły chorobliwe wypieki. Następnego ranka rozchorował się Ralph. Obaj chłopcy przewracali się na łóżkach i mamrotali w gorączce, ich ciała były rozgrzane, koce przesiąknięte potem, a cały namiot wypełniał ohydny fetor. — Spójrz tylko na niego — rzekł z dumą Jan Cheroot, obmywając gąbką silne i dobrze zbudowane ciało Ralpha. — Traktuje chorobę jak swojego wroga i stara się z nią walczyć. Pomagając mu, Zouga ukląkł po drugiej stronie łóżka. Popatrzył na Ralpha i poczuł gwałtowny przypływ dumy. Pod jego pachami dostrzegł niewielkie kępki włosów, a na podbrzuszu rosło ich jeszcze więcej. Członek przestał być robakowatym przydatkiem z pomarszczonej luźnej skóry. Ramiona chłopca stawały się umięśnione, nogi zaś były proste i mocne. — Wydobrzeje na pewno — powtórzył Jan Cheroot. Ralph zwinął się gwałtownie w kolejnym ataku gorączki; jego ściągnięte groźnie rysy wyrażały upór i determinację. Mężczyźni przykryli go starannie kocem i podeszli do drugiego łóżka. Jordan jęczał cicho i żałośnie, a jego długie rzęsy trzepotały jak skrzydła motyla. Nie opierał się, gdy go rozebrali i zaczęli obmywać. Jego młode ciało było równie piękne jak twarz. Wprawdzie pośladki miał okrągłe niczym jabłka i pulchne jak u małej dziewczynki, jednak jego nogi i ręce były smukłe, a ruchy pełne wdzięku. — Mamusiu — zakwilił. — Chcę do mamusi. Obaj mężczyźni pielęgnowali chłopców, czuwając na zmianę przy ich posłaniach w dzień i w nocy. Wszystkie inne sprawy zostały zarzucone bądź zapomniane. Godzinę dziennie poświęcali na pojenie i karmienie koni, czasem biegli do obozu po lekarstwo albo świeże warzywa. Nikt nie wspominał nawet o diamentach. 45 i W ciągu czterdziestu ośmiu godzin Ralph odzyskał świadomość, po trzech dniach siadał już bez niczyjej pomocy i z apetytem pałaszował jedzenie, po sześciu wstał z łóżka. Jordan oprzytomniał na drugi dzień i zaczął gwałtownie przywoływać matkę, później, gdy uświadomił sobie, że odeszła, wybuchnął płaczem i znowu popadł w omdlenie. Jego życie stało się nieustanną huśtawką, raz po raz odzyskiwał i tracił świadomość, lecz za każdym nawrotem gorączki, bliskość śmierci stawała się wyraźniejsza. Wreszcie jej gęsty odór stał się silniejszy od fetoru :horoby. Ciało Jordana nikło, wypalane stopniowo przez gorączkę, jego skóra stała się niemal przezroczysta i nabrała perłowego połysku. D zmierzchu i o świcie można było zobaczyć rysujące się pod nią wyraźnie delikatne kości. Cheroot i Zouga pielęgnowali chłopca na zmianę, gdy jeden czuwał, drugi szedł spać. Zdarzało się jednak, że żaden z nich nie mógł zasnąć, wtedy siedzieli razem, dodając sobie otuchy i pocieszając się nawzajem. W obliczu czyhającej śmierci próbowali zapomnieć o bezradności. — Jest młody i silny — upewniali jeden drugiego — on także wyzdrowieje. Jordan jednak gasł coraz bardziej. Policzki zapadły mu się głęboko, a oczy wyzierały teraz z głębokich i sinych oczodołów. Zouga opuszczał namiot każdego dnia tuż przed świtem. Był udręczony poczuciem winy, smutkiem i bezsilnością. Chciał pojawić się na targu pierwszy, mogło się bowiem zdarzyć, że przyjechał właśnie kupiec z nowymi lekarstwami. Czasem udawało mu się także zdobyć kilka zielonkawych i pomarszczonych pomidorów, których pół godziny później już by zabrakło. Kiedy dziesiątego poranka Zouga wracał w pośpiechu do namiotu, zatrzymał się przy samym wejściu z wściekłym wyrazem twarzy. Posąg sokoła został wyniesiony na zewnątrz, a na kolumnie widać było długą rysę. Oparto go niedbale o pień drzewa rzucającego niewielki cień obok namiotu. Gałęzie przybrane były czarnymi paskami wysuszonej skóry gazeli, z której wyrabiano rzemienie, posąg wydawał się więc częścią tego osobliwego śmietniska. W pewnej chwili na głowie sokoła usadowiła się jedna z obozowych kur i zanieczyściła figurę swoimi ekskrementami. 46 Kiedy Zouga wpadł do namiotu, Jan Cheroot siedział przykucnięty obok posłania Ralpha. Obaj pochłonięci byli całkowicie grą w pięć kamieni, do której używali wypolerowanego kwarcu i agatów. Jordan leżał blady i tak nieruchomy, że Zouga poczuł nagle ukłucie przerażenia. Dopiero gdy pochylił się nad łóżkiem, usłyszał słabiutki oddech i ujrzał, jak pierś dziecka podnosi się i opada. — To ty wyniosłeś kamiennego sokoła? — Przeszkadzał Jordie'emu. Obudził się z płaczem, coś do niego krzyczał — mruknął Jan Cheroot, nie podnosząc głowy znad błyszczących kamyków. Zouga mógł ciągnąć jeszcze dyskusję, ale zdecydował, że nie warto. Był kompletnie wycieńczony i zniechęcony. Postanowił przynieść posąg trochę później. — Kupiłem tylko kilka słodkich ziemniaków, nie mieli nic innego — wymamrotał obejmując wartę przy łóżku Jordana. Jan Cheroot ugotował gulasz z baraniny i suszonej fasoli i wkroił do niego ziemniaki. Powstała z tego nieapetyczna breja, ale tego wieczoru Jordan po raz pierwszy nie odwrócił głowy od łyżki, którą go karmiono. Jedzenie przyspieszyło u niego prawdopodobnie proces zdrowienia. Raz jeszcze spytał o Alettę. Był wtedy sam z ojcem w namiocie. — Czy mama poszła do nieba? — Tak — odrzekł Zouga i pewność, z jaką wypowiedział te słowa, przekonała chyba chłopca. — Czy jest teraz aniołem? — Tak, Jordie, i zawsze będzie nad tobą czuwać. Chłopiec pomyślał chwilę i zadowolony pokiwał głową. Następnego dnia był już na tyle silny, że Zouga zdecydował się zostawić go w namiocie pod opieką Ralpha, podczas gdy Jan Cheroot miał towarzyszyć mu w wyprawie do Posiadłości Diabła. Cały sprzęt został ukradziony. Zniknęły szpadle, oskardy, worki i sznury, nawet drabiny. Ich odkupienie kosztować mogło nawet sto gwinei. — Będziemy potrzebować ludzi — rzekł Zouga. — A co zrobisz, kiedy ich już znajdziesz? — spytał Cheroot. — Wydobędę całą ziemię. 47 — A potem? — dopytywał się ze złośliwym błyskiem w oku. — Co zrobisz potem? — zmarszczył twarz oczekując odpowiedzi. — Jeszcze się zastanowię — odparł ponuro Zouga. — Straciliśmy już tutaj dostatecznie dużo czasu. — Ależ mój drogi — rzekł Neville Pickering z czarującym uśmiechem. — Jestem rad, że się z tym do mnie zwróciłeś. W przeciwnym razie sam zaoferowałbym ci swoje usługi. Nowicjuszom z reguły trudno jest od razu stanąć na nogi — zawahał się przez chwilę i dokończył z szacunkiem. — Nie znaczy to, rzecz jasna, żebym uważał cię za nowicjusza w jakimkolwiek sensie tego słowa. Nowicjuszami określano zazwyczaj pełnych nadziei i entuzjazmu świeżych przybyszów z „domu". „Domem" była Anglia, nazywana iv ten sposób nawet przez tych, którzy urodzili się w koloniach. — Stawiam dziesięć do jednego, że znasz ten kraj lepiej niż iviększość z nas. — Urodziłem się tutaj — przyznał Zouga — na północ stąd, nad rzeką Zouga, od której nadano mi imię. — Wielki Boże, naprawdę nie miałem o tym pojęcia! — Tylko nie wykorzystaj tego przeciwko mnie — odparł Zouga i lekkim uśmiechem, wiedział przecież, że dla wielu stanowić to noże istotną różnicę. Ludzie urodzeni w Anglii mieli znacznie lepszą pozycję od tych, ctórzy przyszli na świat w zamorskich koloniach. Z tego właśnie powodu Zouga skłaniał Alettę, kiedy była w zaawansowanej ciąży, io długich morskich wypraw. Jordan i Ralph urodzili się w tym samym domu w południowym Londynie i obaj przywiezieni zostali lo Kapsztadu jeszcze jako niemowlęta. Pickering taktownie przemilczał tę uwagę. W jego przypadku ieklarowanie miejsca urodzenia nie miałoby sensu. Był stuprocentowym angielskim dżentelmenem i nie sposób było tego nie zauważyć. — Zafascynowało mnie wiele fragmentów twojej książki. Jeśli jdpowiesz na moje pytania, opowiem ci wszystko, co wiem ) brylantach. Zgoda? Kilka następnych dni spędzili bombardując się nawzajem pyta-liami. Zouga wypytywał o każdy szczegół związany z wydobyciem 18 i sortowaniem żółtego żwiru, tymczasem Pickeringa interesował kraj Matabele: zamieszkujące go plemiona, złoża złota, rzeki, łańcuchy górskie i zwierzęta. Wszystko to, co Zouga tak wiernie opisał w Odysei myśliwego. Każdego ranka, godzinę przed świtem spotykali się na skraju drogi prowadzącej ponad wykopami. Na kociołku wrzała woda, a oni popijali kawę, tak mocną, że pozostawiała ślady na zębach. Później nadchodzili czarni robotnicy, sztywni z niewyspania i od chłodu poranka. Grupkami zbierali się wokół innych rozpoczętych wykopów. Wszyscy czekali na brzask. Kiedy tylko na wschodnim horyzoncie pojawiały się pierwsze promienie słońca, ludzie schodzili w dół, do pracy. Gdy szli tak wzdłuż krawędzi wykopów i opuszczali się gęsiego po wiszących drabinach, wyglądali jak kolumny mrówek. Nagle cały teren ożywał, słychać było melodyjne zawodzenia Murzynów, gniewne okrzyki nadzorców, skrzypienie sznurów i wreszcie grzechot żółtego żwiru, wysypywanego z worków wprost do czekających na drodze wozów. Pickering eksploatował cztery działki, których był współwłaścicielem. — Mój wspólnik jest teraz w Kapsztadzie. Bóg jeden wie, kiedy wróci — Pickering wzruszył ramionami. — Jeśli go kiedyś poznasz, będzie to dla ciebie pamiętne, ale niekoniecznie najmilsze spotkanie. Zouga nie mógł wyjść z podziwu, jak Pickeringowi udawało się zachować nienaganną elegancję: jego buty zawsze lśniły czystością, koszula nigdy nie była mokra od potu, nawet jeśli odbył męczącą wspinaczkę po drabinie, a po ostrej wymianie ciosów z przybłędą, który wtargnął na jego działkę, nadal miał idealnie wyprasowaną sportową marynarkę. Cztery działki, które eksploatował, nie znajdowały się obok siebie, lecz oddzielone były jedna od drugiej co najmniej dziesięcioma innymi. Pickering musiał bez przerwy krążyć między nimi, koordynując wydobycie i angażując dodatkowych robotników tam, gdzie praca posuwała się najwolniej. Na przykład stał na drodze i dozorował ładowanie wozów, chwilę później był już na ogrodzonej parceli mieszczącej się za rynkiem, gdzie inna grupa czarnych robotników pracowała przy odsiewaniu żwiru. Płuczki do diamentów wyglądały jak powiększone modele 4 — Twardzi ludzie 49 staromodnych kołysek. Stojący po obu ich stronach na umocowanych w poprzek, wygiętych jak w fotelu na biegunach podpórkach mężczyźni wprawiali je w ruch. Trzeci dorzucał łopatą kolejne porcje świeżo wyładowanego z wozu żwiru. Żwir sypany był bezpośrednio na grube metalowe sito z otworami o średnicy około czterech centymetrów. Dzięki rytmicznym ruchom, jakim poddawana była płuczka, drobniejszy żwir przechodził stopniowo przez otwory i spadał na umieszczone pod spodem drugie sito. Na wierzchu zostawały przeważnie duże kamienie i większe odpadki, mężczyźni uważnie jednak obserwowali, czy nie znalazł się tam przypadkiem jakiś wyjątkowo okazały diament. Diament o średnicy większej niż cztery centymetry przyniósłby znalazcy fortunę, stałby się paszportem do wielkiego bogactwa. Byłby to właśnie „kucyk", kamień ważący więcej niż sto karatów: nieziszczalne marzenie każdego poszukiwacza. W drugim sicie otwory były już znacznie mniejsze, średnicy około jednego centymetra, tak więc żółty pył przesypywał się przez nie błyskawicznie. Otwory w trzecim sicie były jeszcze mniejsze, przechodziły przez nie tylko bezwartościowe grudki piasku czy żwiru, mniejsze od kryształków rafinowanego cukru. Wszystko to, co pozostało na trzecim sicie, przepłukiwane było z największą starannością pod strumieniem drogocennej wody, którą transportowano tutaj z odległej niemal o pięćdziesiąt kilometrów rzeki Vaal. Robotnik wkładał sito pod wodę i wciąż nim potrząsał. W końcu wypłukana zawartość trzeciego sita wysypywana była na metalową powierzchnię stołu do sortowania. Teraz sortownik zaczynał spłaszczonym drewnianym ostrzem skrobaczki przebierać w żwirze. Najlepiej sprawdzały się w tej pracy kobiety. Były cierpliwe, zręczne i spostrzegawcze. Żonaci poszukiwacze wykorzystywali do sortowania swoje żony i córki. Spędzały one przy tej pracy całe dnie, od świtu aż do zmierzchu. Pickering był w gorszej sytuacji, nie zatrudniał przy sortowaniu kobiet, pracujący dla niego Murzyni byli wprawdzie starannie wyszkoleni, lecz nikt im nie ufał. — Nigdy byś nie odgadł, co potrafią wymyślić, aby ukraść cenny kamień. Czasem zastanawiam się — kontynuował z uśmiechem — 50 co pomyślałaby sobie jakaś księżna, gdyby wiedziała, że brylant, który nosi na szyi, znajdował się kiedyś w odbycie Murzyna z plemienia Basuto. A teraz chodź, pokażę ci, czego należy tu szukać. Niski, lecz mocno zbudowany Murzyn siedzący przy stole do sortowania demonstrował swój wyższy status, nosząc się z europejska. Ubrany był w haftowaną kamizelkę i melonik, tylko stopy miał bose, jak wszyscy czarni robotnicy. Na widok Pickeringa wstał i z uśmiechem ustąpił mu miejsca; ten zaś wziął skrobaczkę i zaczął przebierać nią w żółtym żwirze. — Tam jest! — wykrzyknął nagle. — Twój pierwszy diament, staruszku! Przyjrzyj mu się uważnie, miejmy nadzieję, że nie będzie to zarazem twój ostatni. Zouga był zaskoczony. Spodziewał się zobaczyć coś innego, a jego zdziwienie szybko ustąpiło rozczarowaniu. Był to brązowawy odłamek kamienia, nie dorównujący wielkością nawet uprzykrzającym życie w obozie tropikalnym pchłom. Nie było w nim ani ognia, ani blasku, jak spodziewał się Zouga. Kamyk miał matowożółty kolor, który od biedy nazwać by można kolorem szampana, brakowało mu jednak bąbelków. — Jesteś pewien? — spytał Zouga. — Moim zdaniem nie wygląda na diament. Jak mogłeś go odróżnić? — To jest odłamek, prawdopodobnie kawałek większego kamienia. Może ma z dziesięć punktów, czyli jedną dziesiątą karata. Będziemy mieli sporo szczęścia, jeśli dadzą nam za niego pięć szylingów. Ale takim kamieniem można opłacić tygodniową pensję jednego robotnika. — W jakim stopniu umiesz wychwycić różnicę między tym a tamtym? — Zouga wskazał kupkę mokrego żwiru na środku stołu, która rozbłyskiwała tysiącem odcieni czerwieni, złota i czerni. — Sprawia to podobieństwo do mydła — objaśnił Pickering — podobieństwo powierzchni. Wkrótce będziesz to w stanie bez trudu rozpoznać. Nie zwracaj uwagi na kolor, szukaj mydła — podniósł kamień szczypcami i ustawił pod słońce. — Diamentu nie można zmoczyć, nie wchłania wody, stąd więc łatwo go rozpoznać w mokrym żwirze. Wyróżnia się tym „mydlanym" wyglądem. Weź ten kamień jako podarek ode mnie. To jest twój pierwszy diament. 51 Polowali już od dziesięciu dni, stopniowo oddalając się na północ. Dwukrotnie zauważyli małe stada zwierzyny, ale pierzchły, gdy tylko próbowali się zbliżyć. Zouga zaczął tracić nadzieję. Jego działki pozostawały przez cały ten czas opuszczone, natomiast poziom wykopów na sąsiednich parcelach obniżał się każdego dnia, utrudniając eksploatację jego ziemi i zwiększając niebezpieczeństwo obsunięcia się gruntu, przed czym lojalnie ostrzegł go Jock Danby. W ten sposób na jego posiadłości zginęło już pięciu ludzi. Zouga leżał na brzuchu na niewielkim kamiennym wzniesieniu, osiemdziesiąt kilometrów na północ od rzeki Vaal i sto trzydzieści kilometrów od osady New Rush. Wciąż nie był pewien, kiedy zakończy polowanie i powróci znowu na południe. Jan Cheroot stał wraz z dwójką chłopców i końmi u stóp wzniesienia, w niewielkim, pokrytym zaroślami wąwozie. Zouga mógł usłyszeć ze swojego miejsca wdzięczne nawoływania Jordana, zlewające się ze świergotem krążących wokół ptaków. W pewnej chwili opuścił lornetkę, by dać wypocząć oczom i wsłuchać się lepiej w głos syna. Miał poważne obawy przed zabraniem Jordana na tę wyczerpującą wyprawę, zwłaszcza po niedawno przebytej chorobie, ale nie było wyboru, nie znalazł żadnego bezpiecznego miejsca, w którym mógłby chłopca zostawić. Jordan udowodnił jednak, że choć z wyglądu delikatny, jest twardy i wytrzymały. Stopniowo też nabierał ciała, a jego cera straciła w końcu chorobliwą bladość, nabierając brzoskwiniowego odcienia. Myśl o Jordanie przywołała nieuchronnie wspomnienie Aletty, wspomnienie tak smutne i wypełnione poczuciem winy, że Zouga nie był w stanie tego znieść. Podniósł więc do oczu lornetkę i zaczął przeszukiwać wzrokiem równinę, aby uwolnić się od dręczących myśli. W oddali dostrzegł niezwykłe poruszenie. Przez szkła lornetki widać było wielkie stado antylop gnu, zwanych w okolicy dziką trzodą Burów. Te niezgrabne zwierzęta, obdarzone przez naturę wydatnymi nosami i postrzępionymi brodami, były niczym klowny stepów. Z pyskiem przy ziemi biegały w kółko jedno za drugim, mocno przy tym wierzgając kopytami, nagle przerywały tę zwario- 52 waną gonitwę, unosiły głowy i przyglądały się sobie osłupiałymi oczami, głośno parskając. Za stadem gnu dostrzegł Zouga zarys czegoś, co przesłonięte było dotychczas kurzem wzniesionym przez kopyta antylop. Zaczął ostrożnie regulować ostrość lornetki, aż rozmyty obraz skonkretyzował się ukazując dziwaczne ptaki, które zataczały kręgi w mieniącym się jak toń jeziora powietrzu. „Sępy!", pomyślał z obrzydzeniem. Ptaki wydawały się unosić swobodnie i bez wysiłku w rozgrzanym powietrzu nad równiną. Zouga starał się je policzyć, lecz one jakby nieustannie zmieniały kształt, a czasem zbijały się w jedną ciemną masę, w której nie sposób było je odróżnić. Nagle usiadł, opuścił lornetkę, przetarł szkła brzegiem jedwabnej apaszki i znowu podniósł ją do oczu. Czarne kształty rozproszyły się i nabrały właściwych proporcji. „To ludzie!", westchnął Zouga i zaczął ich skrupulatnie liczyć. Doszedł do jedenastu, dopóki kolejny podmuch rozgrzanego powietrza nie zamienił ludzkich kształtów w tańczące po niebie bezkształtne widma. Zouga zarzucił lornetkę na plecy i zaczął schodzić ze wzgórza, wywołując lawiny drobnych kamyków. Jan Cheroot i obaj chłopcy leżeli na kocach, a za podgłówki służyły im zdjęte z koni siodła. Szybko zsunął się po zboczu i stanął między synami, zanim jeszcze zdążyli opuścić bajkową krainę, którą wyczarował dla nich Jan Cheroot. — Spora grupa — powiedział i schylił się, aby wyjąć karabin ze skórzanego pokrowca, przywiązanego do siodła Ralpha. Odciągnął zamek i sprawdził, czy broń jest załadowana. — Nie przyjechaliśmy tu po antylopy. Nie ładuj, dopóki Jan albo ja nie damy ci znaku — rozkazał surowym głosem. Jordan był wciąż za mały, by posługiwać się ciężkim karabinem, ale jeździł konno wystarczająco dobrze, aby zatoczyć w odpowiednim momencie okrążający łuk i zamknąć drogę ucieczki. — Pamiętaj, Jordie, abyś zawsze jechał tak blisko Jana Cheroota, żeby słyszeć jego komendy — polecił Zouga, wpatrując się w słońce. Było już dobrze po południu, musieli więc wyruszyć jak najszybciej. Jeśli nie udałoby im się od razu okrążyć tej grupy i wziąć ludzi z zaskoczenia, trzeba by później tropić każdego 53 z osobna, co zabrałoby mnóstwo czasu. Wszystkie ich dotychczasowe próby przerywało nagłe zapadnięcie zmierzchu. — Siodłać konie! — rozkazał Zouga. Sam dosiadł swego gniadego wałacha i spojrzał surowo na Ralpha. — Od tej chwili masz wypełniać nasze rozkazy, w przeciwnym razie natrę ci solidnie uszu — rzekł ostro i skierował konia ku wylotowi wąwozu. Znalazłszy się za jego plecami, Ralph uśmiechnął się porozumiewawczo do Cheroota — widać było, jak bardzo jest podniecony. Hotentot mrugnął w odpowiedzi jednym okiem, ale jego płaska, poznaczona zmarszczkami twarz pozostała nieprzenikniona. Zouga bardzo uważnie wybrał wzgórze, przy którym się zatrzymali. Rozpoczynający się tam wąwóz biegł przez równinę w dwóch kierunkach. Zouga podążał teraz jego korytem, pochylając się w siodle, aby głowa nie wystawała ponad ziemnym nasypem, i prowadząc konia stępa, by nie wzbijać niepotrzebnie kurzu. Po przejechaniu niecałego kilometra zdjął kapelusz i stanąwszy w strzemionach wyprostował się ostrożnie, aż jego oczy znalazły się ponad poziomem nasypu. Błyskawicznie spojrzał na północ i z powrotem opadł na siodło. — Stań tutaj! — rozkazał Ralphowi. — I nie ruszaj się, dopóki ci nie powiem. Następnie ustawił Jana Cheroota i Jordana tam, gdzie ziemia znacznie obsunęła się z nasypu, tworząc dogodne miejsce do wyprowadzenia na górę koni. — Uważaj na Jordie'ego i nie pozwól mu się oddalać — przestrzegł Cheroota i tak gwałtownie zawrócił swojego konia, że usłyszeli skrzypienie popręgu. Zouga z trudem panował nad zniecierpliwieniem i rzucał co chwila niespokojne spojrzenia w stronę obniżającego się coraz bardziej słońca. Podobna okazja mogła już się nie nadarzyć przez następne kilka dni, a wszystkim zależało przecież, żeby jak najszybciej powrócić do pozostawionych bez dozoru działek. Zouga wyciągnął strzelbę i położył ją sobie na kolanach, sięgając jednocześnie do pasa po naboje. Załadował ją i wsunął ze spuszczonym kurkiem do skórza- 54 nego pokrowca. Zrobił to dla ostrożności, nie miał pojęcia, z jakimi / ludźmi przyjdzie mu się zmierzyć. Nawet jeśli byli nastawieni pokojowo, mogli posiadać broń ' i obawiać się spotkania z obcymi. Zamiast uczęszczanej drogi wybrali przecież dziką równinę. Podróżowali w grupie, aby łatwiej obronić się przed niespodziewanym atakiem. Z pewnością nieraz byli już nękani, i to zarówno przez białych, jak i czarnych. Murzyni próbowali pewnie ograbić ich z niewielkiego majątku, biali natomiast z czegoś nieskończenie bardziej wartościowego. Tego samego dnia, kiedy Zouga podziękował Pickeringowi za rady i zaczął przygotowywać się do eksploatacji Posiadłości Diabła, okazało się, że musi rozwiązać jeszcze jeden problem, problem, który trapił wszystkich poszukiwaczy diamentów. Jedynie czarnoskórzy robotnicy byli w stanie znieść tak ciężkie warunki pracy i tylko oni mogli zgodzić się na zapłatę, która zapewniałaby białym godziwy zysk z wydobycia. Zapłata ta, jakkolwiek śmiesznie niska, była i tak kilkakroć wyższa od zarobków, jakie proponowali Burowie za pracę na swych farmach. Cała siła robocza w promieniu ośmiuset kilometrów ściągnęła do kopalni diamentów, nic więc dziwnego, że Burowie poczuli głęboką urazę do poszukiwaczy przygód i wszelkich awanturników, którzy czerpali z kopalni profit. Załamał się też tradycyjny styl życia, który reprezentowali Burowie. Poszukiwacze nie tylko rozbili rynek taniej siły roboczej, dzięki której oszczędny i pracowity farmer mógł związać jakoś koniec z końcem i zapewnić byt swojej rodzinie, zrobili coś znacznie gorszego. Coś, co dla Burów było zupełnie niewybaczalne, co godziło nie tylko w gospodarkę, ale wręcz w ich egzystencję. Poszukiwacze diamentów dawali robotnikom w zapłacie broń palną, niewiele ich obchodziło, że Burowie prowadzą walki z murzyńskimi plemionami. Do najcięższych starć doszło w rejonie Blood River i Mosega. Burowie barykadowali się w utworzonych z wozów fortecach, niespokojnie wypatrując świtu, który dla Murzynów był ulubioną porą natarcia. Widzieli, jak płoną ich domostwa i zbiory. Tworzyli zbrojne oddziały i wyruszali na poszukiwania uprowadzonej przez Murzynów trzody. Grzebali ciała dzieci zakłutych ostrzami włóczni. Dając broń Murzynom poszukiwacze diamentów dezorganizowali życie Burów, łamali ich prawa i obyczaje, znieważali pamięć poległych bohaterów. W odwecie oddziały Burów patrolowały więc wszystkie prowadzące z północy drogi, uniemożliwiając Murzynom dotarcie do kopalni i zmuszając ich do pracy na farmach. Pięć szylingów tygodniowo i muszkiet na zakończenie trzyletniego kontraktu stanowiły wystarczającą przynętę dla czarnych robotników, musieli oni jednak najpierw przebyć na piechotę setki kilometrów, stawiając czoło oddziałom Burów i innym niebezpieczeństwom. Przybywali setkami, ale wciąż było ich za mało jak na potrzeby kopalni. Zouga i Jan Cheroot na próżno przemierzali osadę w poszukiwaniu rąk do pracy, wszyscy mieli już podpisane kontrakty i byli zazdrośnie strzeżeni przez swych pracodawców. — Zaproponujemy siedem szylingów i sześć pensów tygodniowo — zadecydował w końcu Zouga. Jeszcze tego samego dnia podpisali pięć kontraktów, a następnego ranka zgłosiło się do nich następnych dwunastu „dezerterów", gotowych do podjęcia pracy za wyższą stawkę. Zanim jednak Zouga zdążył ich zatrudnić, pojawił się Neville Pickering. — Oficjalna wizyta, staruszku — wymamrotał przepraszającym tonem. — Jako członek szacownego Komitetu Poszukiwaczy Diamentów mam obowiązek cię poinformować, że stawka za pracę wynosi pięć szylingów, nie siedem i sześć pensów. Kiedy Zouga próbował protestować, Pickering uśmiechnął się łagodnie i podniósł rękę. — Przykro mi, majorze. Pięć szylingów i ani pensa więcej. Zouga poznał już nieograniczone możliwości Komitetu: jego uchwały przybierały najpierw formę ostrzeżenia, później można było zostać pobitym, na koniec zaś człowiek narażał się na niepohamowaną agresję całej społeczności, co mogło zakończyć się podpaleniem, a nawet linczem. — Co mam więc zrobić, żeby zebrać ludzi? — spytał Zouga. — Zrobisz to, co my wszyscy. Wyjedziesz z obozu i znajdziesz swoich robotników, zanim natknie się na nich oddział Burów albo inny poszukiwacz. 56 — Niewykluczone, że będę musiał dotrzeć aż do rzeki Shashi — odparł Zouga sarkastycznie. — Tak, to całkiem możliwe — kiwnął głową Pickering. Zouga uśmiechnął się kwaśno na wspomnienie swojej pierwszej lekcji panujących wśród poszukiwaczy układów, włożył kapelusz i ściągnął wodze. — Do dzieła — mruknął spinając konia i kierując go przez nasyp w stronę otwartej przestrzeni. — Zacznijmy więc werbunek. Murzyni znajdowali się teraz niecałe pięćset metrów od niego: naliczył szesnastu. Jeżeli zdobyłby ich wszystkich, mógłby już jutro o świcie ruszyć w drogę powrotną. Szesnastu ludzi wystarczyłoby w zupełności do eksploatacji obu działek. Mieli oni dla niego tę samą wartość co pięćdziesięciokaratowy diament. Trzymali się w jednej grupie i poruszali charakterystycznym dla wojowników truchtem. Nie dostrzegł wśród nich kobiet ani dzieci. — W porządku — Zouga wstrzymał konia i zerknął za siebie. Jan Cheroot pędził już przez równinę, a jakieś pięćdziesiąt kroków za nim w obłokach pyłu posuwał się Jordan. Z tej odległości chłopiec nie wyglądał na dziecko, obaj mogli spokojnie uchodzić za parę uzbrojonych jeźdźców. Jan Cheroot zaczął zataczać szeroki łuk, starając się okrążyć Murzynów, zanim spróbują ucieczki. Zouga spojrzał w lewo i zmarszczył brwi, widząc Ralpha w pełnym galopie, pochylonego nisko nad końską szyją i wymachującego karabinem. Miał nadzieję, że broń jest wciąż nie nabita, i żałował, iż nie przestrzegł chłopca, aby pod żadnym pozorem jej nie pokazywał. Był wściekły na syna, ale widząc, jak wspaniale trzyma się w siodle, poczuł jednocześnie ukłucie ojcowskiej dumy. Zouga ściągnął wodze i zmusił konia do powolnego kłusu, dając swoim towarzyszom czas na zatoczenie pełnego koła. Wiedział, że Murzyni mogą ich wziąć za oddział wojowniczych Burów, chciał złagodzić takie wrażenie, zdejmując kapelusz i wymachując nim nad głową. Nagle Jan Cheroot zaczął ściągać cugle i dał znak Jordanowi, 57 żeby zrobił to samo. Stanęli z tyłu za grupą czarnych wojowników, a z przeciwnej strony nadjechał Ralph i spiął swą klacz tak ostro, że stanęła na tylnych nogach, prychając i potrząsając teatralnie grzywą. Okrążeni Murzyni zareagowali szybko, jak przystało na doświadczonych wojowników. Porzucili sprzęt kuchenny, zwinięte maty do spania i skórzane worki, które nieśli na głowach, i utworzyli zwarte koło obronne. Stali ramię przy ramieniu, każdy z uniesioną tarczą, a ponad nimi, połyskując w słońcu, wznosiły się ostrza dzid. Nie mieli na sobie pełnego stroju wojennego, przepasek z małpich ogonów, futrzanych płaszczy z pustynnego lisa ani pióropuszy z sępów i tkaczy. Byli tylko uzbrojeni, lecz błyszczące tarcze, które prezentowali, powiedziały Zoudze wszystko. To one właśnie dały plemieniu jego nazwę, Matabele — ludzie z długimi tarczami. Tę niewielką grupkę ludzi, którzy stali niewzruszeni w słońcu i obserwowali nadjeżdżającego Zougę, tworzyli najlepsi wojownicy, jakich kiedykolwiek wydała Afryka. Na ich niekorzyść działało jednak to, że znajdowali się kilkaset kilometrów na południe od granic kraju Matabele. „Wyruszyłem po stadko kuropatw, a schwytałem prawdziwe orły", pomyślał Zouga z uśmiechem. Ściągnął cugle jakieś sto metrów od utworzonego przez tarcze koła. Koń zareagował nerwowo. Tarcze były biało-czarne, z cętkowanej skóry wołu — każdy z oddziałów miał swój charakterystyczny wzór. Zouga wiedział, że czarna tarcza z białymi cętkami jest znakiem Inyati: regimentu Bawołów, i poczuł nagle ukłucie nostalgii. Kiedyś przyjaźnił się z przywódcą Inyati, podróżowali razem przez porośnięte krzewami mimozy równiny kraju. Matabele, razem polowali i grzali się przy tych samych obozowych ogniskach. Wszystko to wydarzyło się wiele lat temu, podczas jego pierwszej wyprawy w dorzecze Zambezi, jednak wspomnienia pozostały nadal żywe. W powszechnie znanym geście dobrej woli podniósł do góry prawą dłoń z rozchylonymi palcami. — Wojownicy Matabele, pozdrawiam was — krzyknął w ich 58 języku z taką płynnością, jakby był jednym z nich. Bez trudu przypomniał sobie słowa, których się niegdyś nauczył. Zauważył niewielkie poruszenie za wojennymi tarczami — wojownicy powitali jego słowa kiwając głowami. — Jordan! — krzyknął Zouga. Chłopiec zatoczył łuk, podjechał bliżej i zatrzymał się nie opodal ojca. Teraz różnica między mężczyzną i wyrostkiem stała się zauważalna. — Spójrzcie, wojownicy króla Lobenguli, mój syn przyjechał tu razem ze mną. Nikt nie zabiera swoich dzieci na wojnę, tarcze wojowników obniżyły się więc o kilka centymetrów. Zouga mógł już dostrzec kryjące się za nimi czujne oczy. Kiedy jednak podjechał kilka kroków bliżej, tarcze uniosły się znowu w obronnym geście. — Czy macie jakieś wieści o Gandangu, wodzu regimentu Inyati, Gandangu, który jest moim bratem? — spytał Zouga. Gdy padło to imię, jeden z wojowników, nie mogąc już dłużej się powstrzymać, wystąpił z ciasnego kręgu. — Kim jesteś, że nazywasz Gandanga bratem? — spytał czystym głosem, który, choć młodzieńczy, miał modulację charakterystyczną dla ludzi obdarzonych autorytetem. — Jestem Bakela, Pięść — Zouga podał imię, jakie nadano mu w kraju Matabele i nagle zdał sobie sprawę, że mężczyzna, który przed nim stoi, jest młodzieńcem niewiele starszym od Ralpha. Był szczupły, wąski w biodrach i szeroki w ramionach. Mimo młodego wieku sprawiał wrażenie zaprawionego w walce. W odpowiedzi młody wojownik zbliżył się do Zougi. Pod jego krótką skórzaną spódniczką rysowały się smukłe, doskonale ukształtowane nogi. — Bakela — powiedział i zatrzymał się kilka kroków od głowy konia. — Bakela — powtórzył raz jeszcze i uśmiechnął się promiennie, odsłaniając perłowe zęby. — To imię, które zapadło we mnie wraz z pierwszym łykiem matczynego mleka. Jestem Bazo, Topór, syn tego samego Gandanga, którego zwiesz bratem. Gandanga, który wspominał cię jako starego, godnego zaufania przyjaciela. Mogę cię rozpoznać dzięki bliźnie na policzku i złocistej brodzie. Pozdrawiam cię, Bakela. Zouga zeskoczył z konia, pozostawiając pod siodłem strzelbę 59 i objął młodzieńca w serdecznym geście pozdrowienia. Potem odwrócił się z uśmiechem do Ralpha. — Spróbuj ustrzelić gazelę albo nawet gnu, będziemy potrzebowali dużo jedzenia na wieczór. Ralph wydał okrzyk radości, spiął młodziutką klacz, tak że znowu stanęła dęba, i ruszył przed siebie galopem. Jan Cheroot popędził za nim, zmuszając swoją kościstą kobyłę do cwału. Powrócili o zmierzchu. Polowanie się udało, znaleźli bowiem rzadką zwierzynę, samca antylopy południowoafrykańskiej, tak starego, że jego grzbiet i boki stary się niebieskawe, a podgardle zwisało niemal do samej ziemi. Zwierzę było ogromne i ważyło chyba z tonę. Na jego widok wojownicy Matabele zaczęli krzyczeć z radości i bębnić drzewcami dzid o tarcze. Na odgłos wrzawy zwierzę parsknęło i próbując umknąć, rzuciło się do ciężkiego galopu. Ralph przeciął mu drogę. Widząc go samiec gwałtownie zwolnił i pozwolił się zepchnąć w kierunku czekającej z tyłu grupy wojowników. Ralph wyszarpnął nogi ze strzemion i zeskoczył na ziemię, zdążywszy jeszcze wydobyć spod siodła karabin. W tej samej niemal chwili wystrzelił. Zwierzę poderwało głowę, a wielkie błyszczące oczy zamrugały konwulsyjnie, gdy kula przeszywała czaszkę. Antylopa osunęła się z głuchym łoskotem, od którego zadrżała ziemia. Wojownicy Matabele rzucili się na nią jak sfora psów, rozrywali martwe ciało ostrzami dzid, szukając największych przysmaków: wątroby, serca i słodkiego białego tłuszczu. Tłuste mięso, nabite na obrane z kory gałęzie mimozy, Murzyni zaczęli przypiekać nad ogniskiem. Słychać było tylko skwierczenie i bulgotanie tłuszczu. — Nie udało nam się nic upolować, odkąd wyszliśmy z lasów — powiedział Bazo, tłumacząc przyczynę niezwykłego apetytu swych ludzi. Rzeczywiście pustynne tereny, na których spotkać można było co najwyżej stada gazeli, nie stanowiły dogodnego terytorium łowieckiego dla myśliwych uzbrojonych jedynie we włócznie i zda- 60 nych na szybkość własnych nóg. — Bez mięsa brzuch przypomina bęben wojenny wypełniony tylko głuchymi dźwiękami i wiatrem. — Jesteście daleko od kraju Matabele. Nikt z waszych ludzi nie zapuszczał się na południe, odkąd stary król przeprowadził plemię przez Limpopo i powiódł na północ. A było to w czasach, kiedy Gandang, twój ojciec, był jeszcze dzieckiem. — My pierwsi udaliśmy się w tę podróż — przyznał z dumą Bazo — Jesteśmy grotem wielkiej włóczni. Zebrani wokół ognia wojownicy podnieśli głowy i spojrzeli na Zougę z tym samym wyrazem dumy, jaki malował się na twarzy Bazo. Wszyscy byli bardzo młodzi, najstarszy zaledwie parę lat starszy od Bazo. Żaden chyba nie miał więcej niż dziewiętnaście lat. — Dokąd zaprowadzić ma was ta podróż? — spytał Zouga. — Do cudownego miejsca na południu, skąd powraca się z wielkimi skarbami. — Co to za skarby? — indagował Zouga. — Takie oto — rzekł Bazo, po czym sięgnął ręką w kierunku, gdzie siedział Ralph oparty na siodle jak na poduszce, i dotknął błyszczącej drewnianej kolby wystającego ze skórzanego pokrowca karabinu. — Isibamu, strzelby! — wyjaśnił Bazo. — Strzelby? — zdziwił się Zouga. — Czy to nie włócznia jest bronią prawdziwego wojownika? — dodał z lekką ironią. Bazo spojrzał na niego zbity z tropu, lecz szybko odzyskał zimną krew. — Stare sposoby nie zawsze są dobre — powiedział. — To starcy mówią, że są one najlepsze, a młodzi uznają zazwyczaj ich mądrość. — Zebrani w kręgu wojownicy pokiwali głowami z aprobatą. Bazo, chociaż najmłodszy z nich, wyglądał na przywódcę. Jako syn Gandanga był zarazem bratankiem króla Lobenguli i wnukiem starego króla Mzilikazi. Tak szlachetne urodzenie zapewniało mu pierwszeństwo w grupie, wyróżniał się jednak również inteligencją i przenikliwością. — Aby zdobyć strzelby, których pragniecie, trzeba ciężko pracować w głębokich wykopach — powiedział Zouga. — Codziennie przez trzy lata wypacać z siebie strumienie wody. 61 ca n Il l-IB-13 ;, odwoływano się do niego we wszystkich wątpliwych przypad-ch. W ciągu tygodnia stał się naczelnym sortownikiem przy osiadłości Diabła. Siadał naprzeciw Jana Cheroota przy niskim metalowym stole, wielkim słomianym sombrerze na głowie, by chronić delikatną rzoskwiniową skórę przed piekącym słońcem. Sortował żwir, kby to była zabawa, przy której nie można się zmęczyć, rywalizował zaciekle z Cherootem. Każde znalezisko obwieszczał woim wysokim dziecinnym głosem, a jego małe dłonie przemykały śród żwiru i kamyków jak palce pianisty po klawiaturze for- grzebie, źuraw/e, Ą" Ł^f1^ 1*4*. tygodnia członkowie zespołu którv Z ' °f kOniec każdfiB w pracy, mogli włożyć we włosy Sa^ DąJIepsze . -\Otrz^ Podwójniporcje mięTaTuWdT80 PtaSiC8° Patr°n wojowniczymi plemtnaT *LL?LL**? z ^ mniej i maas, czyli kwaśne mleko. % jadłospisu była wołowina rzyni musieli zadowolić się t^s^barS^H^ ^ Rush x Mu" danowi^ Ralphowi. Byłaloną luterańskiegopastora. Miała'duże, obrzydzeniem. Po pracy apetyt im iedn \^ ?rą.Jedh z wyraźnym pełne piersi, dobrotliwą twarz i stalowosiwe włosy, które spinała przyzwyczaili się do nowej diety i przestali C8?*8*' z czasem z tyłu w potężny kok. Pani Gander była jedyną nauczycielką . ^S" tych kilku pierwszych dni narzekać> w promieniu tysiąca kilometrów. Każdego ranka prowadziła kilku- swoich obowiązków i nie potrzebowali wyTa-^ Tnauczyli sie Juz godzinne zajęcia z grupą dzieci poszukiwaczy diamentów. Lekqe zrobił teraz z niego nadzorcę JrL ^t^T' Cheroota- j odbywały się w zbudowanym z blachy cynkowej kościele na tyłach •¦"**'* sortowania, Był to codzienny rytuał, do którego ojciec zmuszał Ralpha groźbami. Jordan natomiast polubił naukę równie gorąco jak sortowanie diamentów, a dzięki anielskiemu wyglądowi i zamiłowaniu do słowa pisanego, jakie wpoiła mu Aletta, stał się od razu ulubieńcem pani Gander. Pastorowa nie starała się nawet ukrywać swojej sympatii. Nazywała go swoim drogim Jordie i uhonorowała wycieraniem tablicy, przywilejem, którego dwanaścioro pozostałych dzieci za- Zouga znalazł kobietę, która zgodziła się udzielać lekcji Jor- chciał mieć tam poważnego konkure ^ choć Z ^.reguły kobiety, maIyJ„rd„ ™ mniejszy «, ^ ^ niezależnie od jego koloru i żwira- ? ? y i bardziej ?Ort ' — Masztylko^dzi en-aSCleIat- że na nic nie zda sie J2° ~poprawił go Ralph i Jordan ™vh • To, o c^ P7oSa LfkUSJa- szczerym wyrazem powodów do wawcze spojrzenia Na tyłach kościoła z blachy rozbrajającym tonem ' Gande i ! bliźniacy. Stanęli obaj na kostki, zwiesili go g„ rozpaczliwie zapierał głowę jeszcze niżej, d — Stań mu na W L"**. *»*"*. ciemniej nie na żarty. 66 — A masz, ty lalusiu — syknął białe palce Jordana. Chłopiec ;zął się wyrywać i wierzgać nogami. - - — ^^c orzuch — » J Nanicnie zdały się jednak jego wysiłki. Paznokcie pozostawiały 1 x tata Powiedział, że powinien łdesce białe rySy.'leCZ gł°wa obmzała sie coraz niżej. Nagle smród em zostljrazjj go całkowicie. Obrzydzenie było tak silne, że gardło mu się isnęło, a krzyk zamarł w krtani. W chwili gdy poczuł, jak zimne i mokre nieczystości zaczynają iąkać w jego włosy, drzwi otworzyły się nagle i stanęła w nich ii Gander. Przez chwilę patrzyła z niedowierzaniem, potem twarz na-zmiała jej z gniewu. Prawą ręką wymierzyła bliźniakom siarczysty os, tak że polecieli w róg latryny, następnie wyciągnęła Jordana krzywiąc się od smrodu, jaki wydzielały jego włosy, wypadła latryny. Pobiegła prosto do kościoła, krzycząc do męża, żeby trzyniósł jej święconej wody i kostkę mydła. Pół godziny później Jordan przesiąknięty był zapachem kar-^ _ lu owego mydła, a jego wymyte, puszyste włosy świeciły w słońcu u, ze pani Gander nie' miał"^ h* ^ifrk złota aureola- Tymczasem spoza zamkniętych drzwi zakrystii Bliźniacy natomiast wymienili do nyPłochodziły wybuchy płaczu — to wielebny Gander na polecenie P rozumie*ony okładał winowajców solidną laską. budka wartow-i rQZ^^v^ roz" Wokół pozostałości Wzgórza Colesberg wyrósł z czasem krąg Podczas przerwy zaciągnęli jh fic niewielkicn Pagórków, gdzie wysypywano przesortowany i wypłuka- ordana Qy żwir i piasek. Niektóre z nich wznosiły się już na wysokość ponad ------* ł"*yirzymując Jord feściu metrów. Nie rosły tam drzewa, próżno szukać by też choćby tu nad cuchnącym otworem J**^ ^ źdzbła trawy> a ca*y teren poprzecinany był labiryntem wąskich ' av —*' a bracia staraJi się wtłocz ^ ściezek' wyznaczających codzienną trasę setek czarnych robotników. ¦?!?. -l metaJ°wego kubła. Jeg0 Tamtędy prowadziła także najkrótsza droga między kościołem luterańskim a obozowiskiem Zougi, w południe zazwyczaj opustoszała. Słońce stało w zenicie i rzucało tylko odrobinę cienia. Panował nie do zniesienia upał, Jordan starał się więc pokonać tę drogę jak najszybciej. Jego oczy zaczerwienione były jeszcze od łez i szczypały po zetknięciu z karbolowym mydłem. — Cześć Jordie-lala! —Jordan od razu rozpoznał ten głos. Przystanął i wpatrzył się zmrużonym oczami w postać na szczycie jednego z pagórków. Henfy Douel wT śmiech z trudem wyrwał kciuk Ból rozsierdził to wprawdzie* rozzłościli się 67 Był to jeden z bliźniaków, stał na tle bladoniebieskiego z zaciśniętymi na szelkach palcami i złośliwym wyrazem twa_. — Wsypałeś nas, Jordie-lala! — powiedział matowym głoi — Nigdy nie skarżę — zaprzeczył Jordan piskliwie. — Krzyczałeś, to tak samo jakbyś wygadał. A teraz znów s pokrzyczysz, lecz nikt cię już nie usłvszv. twarzy dziesięciu metrów ku niemu drugi z ramiona w gScie uśmiech. Osuwającego się żwiru _ rozłc. twarzy pojawił się złoślh swojego pagórka. S pagórkami, ześlizgując się w panice. cofajaC mieć TXąTii składany nóż z kościana - Chcemy loczków, tylk« sięgnął do kieszeni, wyją otworzył go zębami. raczej maczugę niż __,__xju*u4 iiooiia uąska-Gander. Piętnaście razów dla każdego. Razem trro^^~ j«- Jordan utkwił w grubsza od kciuka laskę, a kolce miały ..r^j uu. centymetr długości. Kiedy Hec wymierzył próbny cios w powietrzu, gałąź świsnęła przeraźliwie. Jordan niczym smagnięty biczem rzucił się do ucieczki w kierun ku najbliższego pagórka i począł wdrapywać się nań rozpaczliwie, pomagając sobie rękami. Bliźniacy zawyli z podniecenia i rzucili ~.r *.» mm jajc psy myśliwskie. 68 Ciężsi od Jordana, zapadali się głęboko w piaszczyste zbocze zęsto się obsuwali, ciągnąc za sobą lawinę drobnych kamieni, rdan tymczasem uskrzydlony strachem wspiął się dość szybko na yt pagórka i zaczął zbiegać w stronę otwartej równiny. Widząc to Henry podniósł kamień wielkości pięści i cisnął nim |całej siły. Kamień przeleciał ze świstem zaledwie parę centymetrów ucha Jordana, który chcąc się uchylić, stracił nagle równowagę, adł i zaczął staczać się po stoku. — Zatrzymaj go! — wrzasnął Douglas, docierając wreszcie do ;ytu pagórka. Na samym dole Jordan powoli podnosił się z ziemi. Cały kryty był pyłem, a zlepione potem włosy przesłoniły mu oczy. zez chwilę osłupiały rozglądał się wokół, tracąc przy tym cenne :kundy, wreszcie rzucił się pędem przed siebie. — Łap go! Nie pozwól mu uciec! — bracia wołali jeden do ugiego, dysząc ze zmęczenia. Na płaskim terenie dłuższe nogi wały im przewagę nad Jordanem i dzielący ich dystans błys- awicznie malał. Jordan słyszał za sobą zbliżający się coraz bardziej odgłos osych stóp na twardej ziemi i odwrócił głowę, by ocenić sytuację, iemal nic nie widział — pot spływał mu po czole, a przed oczami ańczyły strąki mokrych włosów. Jego twarz była kredowobiała, oddech szybki i urywany. Henry zamachnął się i cisnął w kierunku Jordana kolczastą gałąź. Zatoczyła lekki łuk tuż nad ziemią i trafiła go w nogi, rozdzierając delikatną skórę pod kolanami i pozostawiając na niej głębokie, równoległe zadrapania podobne do śladów kocich pazurów. Ból był tak dotkliwy, że nogi ugięły się pod Jordanem; runął ciężko na twardą, spieczoną przez słońce drogę, a zanim zdążył się podnieść, na plecach siedział mu już Douglas i przygniatał jego twarz do ziemi. Henry tymczasem podniósł swoją gałąź i zaczął wykonywać wokół nich swój wojenny taniec. — Najpierw włosy — wysapał Douglas dusząc się ze śmiechu i podniecenia. — Przytrzymaj mu głowę. Henry rzucił gałąź i pochylił się nad Jordanem, chwytając do ręki spory pukiel. Naciągnął włosy niczym struny skrzypiec, a Douglas zaczął ucinać je przy samej skórze. 69 Henry krzyczał z radości, podrzucając loki wysoko w górę patrząc, jak spadają mieniąc się w słońcu. Wyglądały jak pierze yskubane ze świeżo zabitej kury. — Teraz będziesz chłopcem! Jordan przestał się już opierać. Leżał bez ruchu przyciśnięty do rardej ziemi, wstrząsany tylko spazmami płaczu. — Tnij bliżej skóry — polecił bratu Henry, chwytając do ki kolejną garść włosów, nagle jednak krzyknął z bólu i prze-iżenia. Gruby koniec ciężkiego bata ze skóry nosorożca smagnął espodziewanie miejsce, gdzie siniały dotkliwe ślady po lasce ielebnego Gandera. Henry poderwał się gwałtownie i złapał )iema rękami za pośladki. W tej samej chwili został podniesiony za kołnierz do góry. Isząc kilka centymetrów nad ziemią, rozpaczliwie wierzgał nogami, ce jednak trzymał wciąż na pośladkach, które paliły go tak )tkliwie, jakby ktoś wrzucił mu za spodnie rozpalone węgle. Douglas siedzący na plecach Jordana spojrzał oniemiały w górę. ' gorączkowym podnieceniu żaden z chłopców nie usłyszał ani nie uważył zbliżającego się jeźdźca. Mężczyzna od razu rozpoznał iźniaków, ich wyczyny znane były w całym obozie, nie potrzebował i wiele czasu, żeby odgadnąć, kto jest ofiarą, a kto napastnikiem. Douglas szybko zorientował się w sytuacji, skoczył na równe •gi i rzucił do ucieczki. Jeździec jednak pognał w jego kierunku liczym gracz w polo zamachnął się swoim biczem raz jeszcze, auglas zatrzymał się nagle, sparaliżowany piekącym bólem. Zanim zdążył ochłonąć, jeździec bez wysiłku uniósł go w górę. iźniacy wisieli teraz po obu stronach konia. Obaj wierzgali gami i zawodzili płaczliwie. — Znam was dobrze — rzekł cicho jeździec — braciszkowie jwart. To wy wykończyliście muła starego Jacoba. — Łaskawy panie, proszę — jęczał Douglas. — Bądź lepiej cicho — głos jeźdźca stał się twardy i stanow-f. — To wy przecięliście wszystkie rzemienie na wozie De Kocka. )sztowało to trochę waszego tatusia i Komitet chętnie by się wiedział, kto podłożył potem ogień pod namiot Carla. — To nie my, proszę pana — wyjąkał Henry. Widać było, że aj znają dobrze swojego pogromcę i naprawdę się go boją. Jordan podniósł się na kolana i spojrzał na wybawcę. „Musi być kimś bardzo ważnym, może nawet członkiem Komitetu, 0 którym wspominał", pomyślał podekscytowany. Ralph wytłumaczył mu kiedyś, że członek Komitetu to ktoś pomiędzy księciem a groźnym olbrzymem rodem z czytanych przez matkę bajek. Teraz ta niezwykła postać pochylała się nad nim, kiedy tak klęczał na drodze w podartej koszuli, z brudną, mokrą od łez twarzą i pokrwawionymi nogami. — Ten malec jest od was o połowę mniejszy — rzucił ostro mężczyzna. Oczy miał niebieskie, w niepokojącym odcieniu indygo, mogły być oczami poety albo groźnego fanatyka. — Tak się tylko bawiliśmy, proszę pana — wybąkał Henry. — Nie chcieliśmy zrobić nic złego. — A więc to była zabawa? — Jeździec znów spojrzał na braci. — W porządku, ale następnym razem, kiedy przyłapię was na takiej zabawie, będziecie musieli złożyć wraz z ojcem wyjaśnienie przed Komitetem. Słyszycie, co do was mówię?! — krzyknął 1 potrząsnął nimi gwałtownie. — Czy jasno się wyrażam? — Tak, proszę pana. — A więc lubicie się bawić? Mam zatem dla was nową grę. Będziemy się w nią bawić zawsze, kiedy spróbujecie tknąć mniejsze od was dziecko. Po tych słowach upuścił ich bez ostrzeżenia na ziemię i zanim jeszcze zdołali złapać równowagę, wymierzył kolejne razy swoim grubym biczem. Następnie zmusiwszy ich do ucieczki jechał za nimi jakieś sto metrów smagając przy tym po łydkach. W końcu zostawił ich w spokoju i zawrócił w kierunku Jordana. — Jeżeli chcesz walczyć, to spróbuj raczej jeden na jednego. To najlepsza taktyka, młody człowieku — powiedział jeździec zsiadając z konia. — A teraz powiedz, gdzie najbardziej boli? — spytał kucając naprzeciw chłopca. Jordan z trudem powstrzymywał łzy. Chciał za wszelką cenę zachować się, jak przystoi prawdziwemu mężczyźnie, i jeździec chyba to zrozumiał. — Zuch chłopak. Ma charakter — szepnął z podziwem i wyciągnął z kieszeni chustkę, aby obetrzeć Jordanowi policzki. — Jak się nazywasz? 71 — Jordie... Jordan — poprawił się chłopiec pociągając nosem. — Ile masz lat, Jordan? — Prawie jedenaście, proszę pana — odrzekł. Stopniowo bolesna świadomość doznanych upokorzeń i cierpień zaczęła ustępować gorącemu uczuciu wdzięczności dla człowieka, który go uratował. — Napluj tutaj — nakazał mężczyzna, podtykając Jordanowi chusteczkę. I zaczął przemywać Jordanowi rany na nogach. Zabieg ten był dość prymitywny, a ruchy nieznajomego zdecydowane i pozbawione czułości, jednak uwaga i troska, jaką otoczył go ten obcy człowiek, przywołały przed oczy Jordana obraz matki. Wspomnienie to było tak bolesne, że chłopiec z trudem powstrzymał wybuch płaczu. Mężczyzna podniósł na niego oczy. Jego twarz była jasna i starannie ogolona. Usta miał pełne i zmysłowe, nos dosyć duży, ale proporcjonalny w stosunku do szerokiej twarzy, delikatny wąsik i jasnobrązowe włosy. Był młody, może z dziesięć lat starszy od Jordana, ale dzięki swojej wspaniałej prezencji i powadze mógłby uchodzić za jego ojca. Coś wszakże zdawało się przeczyć pierwszemu wrażeniu. Rumieńce na jego policzkach nie świadczyły o zdrowym trybie życia na świeżym powietrzu. Jego twarz trawiły gorączka i cierpienie. Za twardym i niewzruszonym spojrzeniem krył się tragiczny smutek, który dostrzec mogło tylko oko dziecka. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Jordan poczuł nagle, że ogarniają go najróżniejsze uczucia: wdzięczność, szczenięca miłość, podziw, współczucie i coś jeszcze, na co nie potrafił znaleźć słów. W końcu mężczyzna się podniósł. Był wysoki i dobrze zbudowany, w swoich butach do konnej jazdy miał z pewnością ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i Jordan nie sięgał mu nawet do piersi. — Jordan, jak się nazywa twój ojciec? — Chłopiec był wdzięczny, że nieznajomy nie użył zdrobnienia. — Tak — słysząc odpowiedź pokiwał głową — Słyszałem o nim. Łowca słoni. W takim razie najlepiej będzie, jak odwiozę cię teraz do domu. Dosiadł konia i podniósł Jordana za ramiona, sadzając go 72 w siodle tuż za sobą. Gdy ruszyli, Jordan objął go w pasie obiema rękami. Kiedy przybyli do obozowiska Zougi, powitał ich Jan Cheroot, który podbiegł do konia i pomógł zsiąść Jordanowi. — Brał udział w bójce — wyjaśnił jeździec. — Trzeba posmarować rany jodyną i wszystko się zagoi. Chłopak ma charakter. Jan Cheroot zachowywał się w sposób nadzwyczaj uniżony, niemal służalczy, nie ujawniając charakterystycznej dla siebie zgryzliwosci i cynizmu. Twarde spojrzenie jeźdźca sprawiło, że nie był w stanie wykrztusić słowa, zdjął tylko czapkę i każde polecenie przyjmował z szacunkiem poważnym skinieniem głowy. W pewnej chwili jeździec spojrzał na Jordana i po raz pierwszy się uśmiechnął. — Następnym razem, Jordan, wybierz sobie kogoś równego wzrostu — rzekł cicho i odjechał nie oglądając się za siebie. — Czy wiesz, kto to był, Jordie? — spytał Cheroot złowrogim tonem patrząc za odjeżdżającym mężczyzną. — To wielki szef Komitetu, najważniejszy człowiek w New Rush — wyjaśnił nie czekając na odpowiedź chłopca i teatralnie zawiesił głos. — To był pan Rhodes, Jordie. „Pan Rhodes — powtórzył w myślach Jordan — pan Rhodes", nazwisko to miało dla niego jakieś heroiczne brzmienie, jak imiona niektórych bohaterów z poematów, które czytała mu matka. Wiedział, że w jego życiu wydarzyło się właśnie coś ważnego. Każdy członek brygady Zougi szybko znalazł swoje miejsce pracy: Jan Cheroot i Jordan przy stole do sortowania, a Ralph wraz z czarnymi wojownikami w wykopach. Wkrótce znajdować zaczęli diamenty. Wydobywany z szybów żwir transportowany był na górę, ładowany na wóz i zawożony do obozowiska, gdzie przy sortowniczym stole czekali już Jordan i Jan Cheroot. Wieczorem przed namiotem Zougi zbierało się zwykle trzech albo czterech czarnych robotników. — Pozwólcie mi je obejrzeć — mówił zwykle Zouga, a oni powoli i z namaszczeniem rozwijali swoje zawiniątka, w których skrywali błyszczące kamyki. 73 Znajdowali je zazwyczaj na ziemi, podczas przesypywania żwiru, a zapłata, którą mogli za nie uzyskać, stanowiła dodatkową nagrodę za wydajną pracę. W większości jednak nie były to diamenty, Murzyni podnosili bowiem wszystko, co zwracało uwagę niezwykłym kolorem, kształtem bądź połyskiem. Czasem był to agat, innym razem kwarc, skaleń, jaspis albo cyrkon. Niekiedy zdarzały się jednak również prawdziwe diamenty. Za każdy diament, duży czy mały, czysty czy przebarwiony, robotnicy dostawali złotego suwerena. W sobotnie poranki Jan Cheroot i chłopcy zbierali się wokół Zougi przy stole, a on wysypywał ze skórzanej torebki plon całego tygodnia pracy. Diamenty były starannie liczone i oglądane. Patrząc na te niewielkie, odbarwione i porysowane kamyki, które z takim oporem oddawała im ziemia, Zouga starał się ukryć rozczarowanie i trawiący go niepokój. Po tej skromnej ceremonii Zouga wsuwał skórzany woreczek do kieszeni, wkładał świeżo wypastowane przez Ralpha buty oraz czystą koszulę i wsiadał na błyszczącego, starannie wyczesanego konia. Wjeżdżał na rynek z hardą miną i cygarem w ustach, starając się na wszystkich zrobić wrażenie, że nie zależy mu na pieniądzach. Pierwszym kupcem, którego odwiedził, był Holender; mina Zougi go nie zmyliła. — Posiadłość Diabła — powtórzył, jakby się upewniając. — To miejsce zabiło już pięciu ludzi, a trzech innych zrujnowało. Jocky Danby miał szczęście, pozbywając się jej za taką cenę. — Jaka jest pańska oferta? — spytał cicho Zouga, a kupiec zaczął przesypywać drobne kamyki. — Chce pan zobaczyć prawdziwy diament? — zapytał i nie czekając nawet na odpowiedź otworzył sejf. Ostrożnie rozwinął kawałek białego papieru i wyjął piękny, błyszczący kryształ o wielkości dojrzałego żołędzia. — Pięćdziesiąt osiem karatów — wyszeptał, a Zouga oniemiał z zazdrości. — Kupiłem go wczoraj. — Za ile? — spytał Zouga, w myślach przeklinając okazaną słabość. — Sześć tysięcy funtów! — odparł kupiec i delikatnie zawinął kamień, po czym odłożył go z powrotem do sejfu, starannie zamykając metalowe drzwiczki. 74 — Czterdzieści funtów — odezwał się po chwili przyglądając się raz jeszcze kamieniom Zougi. — Za całość? — spytał ten ostrożnie. Miał szesnastu ludzi do opłacenia i wyżywienia, potrzebował też nowej liny, a za nią przyjdzie mu pewnie zapłacić złodziejską cenę, którą dyktowali handlarze. — Ceny takich okruchów spadają — kupiec wzruszył ramionami. Zouga zebrał swoje kamienie i wsypał do skórzanego woreczka. — Dałem bardzo korzystną ofertę — ostrzegł kupiec. — Jeśli wróci pan później, dostanie już pan tylko trzydzieści. — Podejmę to ryzyko — Zouga dotknął ronda kapelusza i wyszedł na słońce. Drugi kupiec wysypał diamenty do postawionej na wadze miseczki, a na drugiej szali zaczął ustawiać odważniki. W końcu waga znalazła się w równowadze. — Powinien pan nadal polować na słonie — rzekł i zaczął obliczenia w oprawnym w skórę notesie. — Rynek diamentów jest nasycony. Liczba dam, które chcą wieszać sobie na szyjach błyskotki, jest dosyć ograniczona, a w rejonie rzeki Vaal wydobyto ostatnio więcej diamentów niż w ciągu minionych sześciu tysięcy lat. — Używa się ich także w produkcji zegarów i jako narzędzi do cięcia szkła i metalu — zauważył Zouga. — To tylko babskie fanaberie — kupiec zamachał rękami. — Z diamentami koniec. Dam panu pięćdziesiąt pięć funtów za to wszystko, a to naprawdę hojna zapłata. Pewnego ranka Zouga zastał Ralpha pracującego ramię przy ramieniu z Bazo na dnie szybu i śpiewającego razem z innymi robotnikami jedną z murzyńskich pieśni. Przystanął i obserwował syna przez kilka minut. Zauważył rysujące się na chłopięcych ramionach muskuły, szerokie barki i płaski brzuch. — Ralph! — zawołał w końcu. — Tak, tato — jego głos był ochrypły ze zmęczenia, a po ciele spływały strużki potu. — Włóż koszulę — rozkazał Zouga. — Po co? — zdziwił się młodzieniec. 75 — Ponieważ z łaski Boga jesteś Anglikiem, a przy mojej pomocy masz stać się również dżentelmenem. Od tego czasu Ralph pracował w butach i zapiętej pod szyję koszuli. Z początku zyskał respekt, później zaś przyjaźń robotników. Już pierwszego dnia, kiedy spotkali się w otwartym stepie, wojownicy mogli ocenić jego konną jazdę i kunszt strzelecki. W New Rush zaczęli go akceptować jako kompana, początkowo jak starsi bracia, później jako równorzędni partnerzy. Ralph rywalizował z nimi we wszystkim, co robili, w pracy i sportowych rozgrywkach. Ustępował im jeszcze wzrostem i siłą, stąd rzadko okazywał się lepszy, ale za każdym razem, kiedy przegrywał lub zostawał pokonany, zasępiał się ponuro, a jego twarz ciemniała z gniewu i goryczy. — Dobry sportowiec umie przegrywać z klasą — pouczył go kiedyś Zouga. — Nie chcę być sportowcem. Nie chcę się uczyć, jak przegrywać — odpowiedział Ralph. — Chcę się nauczyć, jak odnosić zwycięstwa — dodał po chwili i rzucał się do pracy z jeszcze większą determinacją. Wydawało się, że każdego dnia przybywa mu sił. Zmieniała się jego chłopięca sylwetka, stawał się coraz bardziej muskularny. W końcu nauczył się także, jak zwyciężać. Zaczął wygrywać z Bazo w szybkości wydobywania żwiru. Wypełniał jeden worek po drugim z taką energią, że unosiły się nad nim chmury żółtego pyłu. Wygrał też jeden z niebezpiecznych, karkołomnych wyścigów po sznurowych drabinach na dno szybu. Nawet Bazo pokiwał wtedy z uznaniem głową i pogratulował Ralphowi zwycięstwa. Później uczył się walki na maczugi — był to sport, który wojownicy Matabele uprawiali od dziecka. Zanim opanował tę trudną sztukę, musiał, z konieczności, nauczyć się, jak tamować krew płynącą z rozciętej maczugą głowy. W tym celu, nie przerywając walki, należało przyłożyć sobie do rany garść podniesionego z ziemi piasku. Na tydzień przed swoimi szesnastymi urodzinami Ralph po raz pierwszy pokonał Bazo. Walka toczyła się nie opodal pokrytego słomą domostwa, które wznieśli Murzyni na otwartej równinie na tyłach obozowiska Zougi. 76 Zaczęło się bardzo niewinnie. Bazo, jak na dobrego instruktora przystało, odkrywał przed Ralphem tajniki walki. Trzymając w każdej dłoni maczugę, poruszał się z gracją pantery, gotowy do odparcia każdego ataku. Ralph stanął z nim twarzą w twarz i obaj zaczęli poruszać się wkoło jak doświadczeni tancerze. Kiedy Bazo próbował drwić z niego, Ralph miał już przygotowaną ciętą odpowiedź w mowie przeciwnika. Był rozebrany do połowy, a jego tors, nie wystawiany zgodnie z ojcowskim zaleceniem na słońce, odcinał się mleczną bladością od opalonej na brązowo szyi i ramion. — Miałem kiedyś pawiana maskotkę — zaczął Bazo. — To był pawian albinos, biały jak księżyc i tak głupi, że nie mógł się nauczyć nawet najprostszej sztuczki. Ten pawian kogoś mi przypomina, nie wiem tylko kogo. — Jestem naprawdę zdziwiony, jak Matabele mógł sądzić, że uda mu się nauczyć czegoś pawiana — Ralph uśmiechnął się krzywo, a Bazo odskoczył do tyłu i rozpoczął swój taniec wojenny. — Przekonajmy się, czy twoje maczugi są tak szybkie jak twój język — krzyknął wywijając bronią. I nagle rzucił się do ataku, z furią prując maczugami powietrze. Ralph odparowywał skutecznie wszystkie ciosy. Z minuty na minutę walka stawała się coraz bardziej zażarta, a tempo szybsze. Maczugi raz po raz uderzały o siebie, a krąg zebranych wokół Murzynów dopingował walczących okrzykami. Pierwszy osłabł Bazo i odskoczył do tyłu, ciężko dysząc. Jego zroszona potem skóra połyskiwała jak czarny aksamit. Teraz powinna nastąpić przerwa, podczas której walczący znowu krążyliby wokół siebie, podrwiwając i obrzucając się obelgami, osuszyliby piachem spocone ręce i mogliby wreszcie złapać oddech. Bazo wszakże przystąpił do kolejnego ataku. Na twarzy Ralpha zniknął już nawet cień uśmiechu. Jego szczęka była mocno zaciśnięta, a spojrzenie zawzięte i nieustępliwe. Bazo opuścił na chwilę prawe ramię i spojrzał na publiczność. Jej krzyk ostrzegł go przed niespodziewanym atakiem. W ostatniej chwili podniósł maczugę i odwrócił się, aby odparować cios, który w przeciwnym razie zgruchotałby mu nogę, kolejny jednak dosięgną! jego ramienia. Zabawa przemieniła się nagle w prawdziwą walkę. 77 Potężne uderzenie sparaliżowało na moment rękę Bazo aż po koniuszki palców. Kiedy odpierał następne, maczuga zadrżała i przekręciła się w jego zesztywniałych palcach. Siła uderzenia przeniesiona została na obolały mięsień i Ralph usłyszał, jak Bazo cicho jęknął z bólu. Opalona na ciemny brąz twarz Ralpha z zimnymi zielonkawymi oczami stężała w furii, a długie czarne włosy przy każdym jego ciosie rozpryskiwały wokół małe kropelki potu. Murzyni nigdy nie widzieli Ralpha w takim stanie, ale bez trudu pojęli, że opanowała go już gorączka zabijania. Każdy z nich znał dobrze to uczucie, każdy uczestniczył już bowiem w jakiejś bitwie i musiał zabijać. Okrzykami zaczęli dodawać mu animuszu i zagrzewać do ataku. Bazo odskoczył do tyłu, uchylając się przed kolejnym ciosem. Miał szeroko otwarte usta i z trudem chwytał powietrze. Z otwartej rany za uchem lśniącym strumieniem płynęła krew; spływała dalej po szyi, aż do ramienia. Inny cios uszkodził czoło tuż nad okiem. Rana nie była otwarta, ale utworzył się czarny, wypukły siniec wielkości włoskiego orzecha, wyglądający jak przyczepiona do czoła pijawka. Ralph jednak nie ustawał, a jego ataki stawały się coraz szybsze i bardziej zaciekłe. Słychać było tylko odgłos uderzających o siebie z trzaskiem maczug. Nagle Murzyna dosięgną! kolejny cios —jego usta zalał strumień krwi, która wytrysnęła z rozbitego nosa. Następne uderzenie wymierzone zostało w udo i niemal zwaliło go z nóg. Bazo wyraźnie osłabł i chcąc ujść kolejnym ciosom zmuszony był wykonywać niezgrabne obroty i wycofywać się; lekko przy tym kulał. Ralph zdołał wszakże zmylić jego czujność. Tym razem wbił maczugę niczym szpadę w brzuch przeciwnika. Bazo zachwiał się i broń wypadła mu z ręki. Przez moment starał się jeszcze złapać równowagę, po czym padł na kolana i głowa opadła mu bezładnie. Ralph utkwił wzrok w nie osłoniętym karku. Jego oczy miały ten sam mydlany połysk, co mokre diamenty, jego ruchy były zaś szybkie i automatyczne. Podniósł wysoko maczugę i umiejętnie przenosząc ciężar ciała, wymierzył potężny cios — cios śmiertelny. Zebrani wokół Murzyni krzyczeli jak w transie i tłoczyli się, aby ujrzeć śmierć z bliska. Ralph zastygł jednak z prawą ręką wzniesioną do góry. W końcu 78 napięcie zaczęło opuszczać jego ciało i potrząsnął głową, jakby chciał odegnać senny koszmar. Rozejrzał się wokół, ze zdumieniem mrugając oczami- Nagle jego nogi zaczęły się trząść i nie był już w stanie utrzymać równowagi. Opadł na kolana na wprost klęczącego Bazo i objął go ramionami. — Boże —wyszeptał zbliżając policzek do twarzy Murzyna — omal cię nie zabiłem. Ich krew i pot zmieszały się teraz ze sobą. Siedzieli objęci, z trudem chwytając powietrze. — Pawiana albinosa nie należy uczyć żadnych sztuczek — wykrztusił w końcu Bazo, jego głos był zachrypnięty i zdyszany — może się ich wyuczyć zbyt dobrze. Obaj wybuchnęli śmiechem i powlekli się razem do pokrytej słomą chaty. Ralph napił się pierwszy z wypełnionego afrykańskim piwem dzbanka, potem podał naczynie Bazo. Murzyn wypłukał usta z krwi i splunął na ziemię. Potem z odchyloną do tyłu głową pociągnął z dziesięć głębokich łyków, całkowicie opróżniając naczynie i spojrzał na Ralpha. Przez moment panowała niepokojąca cisza, jego czarne oczy wpatrywały sie z napięciem w białego chłopca, aż nagle obaj wybuchnęli głośnym, niekontrolowanym śmiechem: po chwili zawtórowali im siedzący wokół Murzyni. Śmiejąc się Bazo ujął Ralpha za prawą rękę. — Od dziś masz we mnie druha — rzekł poważnie. Kiedy Zouga zszedł po drabinie na najniższy poziom Posiadłości Diabła, upał był tak dotkliwy, że na jego plecach pojawiła się wilgotna plama potu. Zouga zdjął kapelusz, strząsnął wiszące na końcach włosów kropelki i zmarszczył brwi. — Ralph! — rzucił ostro; syn zatopił oskard w żółtym żwirze i wyprostował się z rękami opartymi na biodrach. — Co ty wyprawiasz? — spytał ojciec. — Właśnie wymyśliłem nowy sposób: najpierw brygada Bazo rozbija skałę, później przychodzi Wengi... — Wiesz dobrze, o czym mówię — Zouga przerwał mu niecierpliwie. — Jest poniedziałek i powinieneś być teraz w szkole. 79 — Mam już szesnaście lat — odparł Ralph. — A poza tym potrafię czytać i pisać. — Nie sądzisz, że powinieneś jednak uprzedzić mnie o swojej decyzji? — spytał Zouga ze zwodniczą łagodnością. — Byłeś bardzo zajęty, tato. Nie chciałem zawracać ci głowy głupstwami. I bez tego masz wystarczająco dużo zmartwień. Zouga nie od razu odpowiedział. Czy była to tylko błyskotliwa riposta, czy Ralph rzeczywiście zdawał sobie sprawę, w jak ciężkim znajdują się położeniu? Chłopak wyczuł od razu wahanie ojca. — Potrzebujemy teraz każdej pary rąk, a te dłonie są przecież zdolne do pracy — rzekł i wyciągnął ręce przed siebie. Zouga po raz pierwszy dostrzegł, że są one silne, szerokie i zgrubiałe od spodu, jak ręce prawdziwego mężczyzny. — Opowiedz więc o tym swoim nowym pomyśle. — Zouga złagodniał, a Ralph uśmiechnął się pod nosem na myśl, że przestał być wreszcie uczniem, i zaczął objaśniać ojcu swój plan. — W porządku — rzekł w końcu Zouga. — Brzmi to całkiem sensownie, zobaczymy, czy się sprawdzi. Odwrócił się i odszedł, a Ralph splunął w dłonie, przygotowując się do pracy. — No, jazda! — krzyknął do robotników — nie jesteście starymi kobietami wykopującymi bulwy. Rozbijajcie ziemię! Amerykanin Calvin Hine wzbogacił się na działce nr 183. W jednym worku wyciągnął aż dwieście szesnaście diamentów, z których największy miał ponad dwadzieścia karatów — w ten sposób w mgnieniu oka z obdartego i brodatego żebraka przeistoczył się w bogacza. Calvin był w barze tego wieczoru, gdy Diamentowa Lii, ubrana w błyszczący, wyszywany cekinami gorset i boa ze strusich piór, wspięła się na kontuar. — Czy jakiś uczciwy kawaler mógłby zaproponować mi cenę za te drogocenne klejnoty? — krzyknęła w cockneyu i ścisnęła swe bujne, krągłe piersi tak mocno, że nabrzmiałe sutki wychynęły z purpurowego stanika, niczym dwie bliźniacze tarcze wschodzącego słońca. — No dalej, moi drodzy! Jedna noc w raju, jeden uśmiech niebios! 80 — Daję dziesiątaka — krzyknął poszukiwacz z tyłu baru. W odpowiedzi Lii odwróciła się do niego plecami, zadzierając do góry swą szeleszczącą spódnicę. — Wstydziłbyś się, niegodziwcze — zbeształa go patrząc na niego z ukosa, a oczom zebranych ukazały się na ułamek sekundy seksownie rozcięte koronkowe majteczki kryjące jej najdroższy klejnot. — Lii, moja piękna — krzyknął Calvin, wspinając się na drewnianą skrzynkę, która zastępowała w barze stolik. Był niemal kompletnie zamroczony, pił bowiem nieprzerwanie od samego południa, kiedy to sprzedał kupcowi wszystkie swe diamenty. — Lily, moje słońce — zawodził bełkotliwie — od ponad roku noc w noc czekałem na tę upragnioną chwilę. Potem wyciągnął z kieszeni garść zgniecionych banknotów pięciofuntowych. — Nie wiem, ile tego jest — wymamrotał — ale wszystko należy teraz do ciebie. Lily ściągnęła swoje wyskubane i umalowane brwi, dokonując szybkiej kalkulacji zysku, po czym uśmiechnęła się szeroko, ukazując połyskującą w przednim zębie diamentową koronkę. — Mój piękny chłopcze — zagruchała. — Dziś w nocy będę twoją panną młodą. Weź mnie w ramiona, najdroższy! Następnego dnia znaleziono trzydziestokaratowy kamień na jednej ze wschodnich działek — piękny biały diament czystej wody. Kolejnego dnia poszczęściło się z kolei Neville'owi Pickeringowi, który natrafił na wielki diament w kolorze szampana. — Pewnie będziesz chciał teraz odjechać? — z trudem maskując zazdrość zagadnął go Zouga, kiedy spotkali się na drodze przechodzącej nad Posiadłością Diabła. — Nie — Pickering potrząsnął głową. — Zawsze stawiam na dobrego konia. Mój wspólnik i ja zostajemy — dodał z promiennym uśmiechem. Zdawało się, że diamentowe bóstwa zaplanowały nagle obsypać tereny Wzgórza Colesberg deszczem szczodrych darów. Wśród poszukiwaczy panowało wielkie podniecenie i gorączka oczekiwania. Trzy wielkie znaleziska w ciągu trzech dni, tego nikt jeszcze tutaj nie widział. W nocy wokół obozowych palenisk, w kantynach i barach 6 — Twardzi ludzie 81 poszukiwacze zamroczeni alkoholem i na nowo rozbudzoną nadzieją wygłaszali swoje przedziwne teorie. — Dotarliśmy do szczególnie bogatej warstwy, która ciągnie się wzdłuż całego obszaru — zawyrokował jeden. — Zapamiętajcie moje słowa, nie upłynie tydzień, a ktoś znajdzie „kucyka". — Gadanie! — krzyknął drugi. — Diamenty leżą w rozpadlinach. Jakiś cholerny szczęściarz, jak Calvin 216 czy Pickering, wkrótce znów coś znajdzie. W czwartkową noc tego wyjątkowego tygodnia zaczęło padać. Tutaj, na skraju pustyni Kalahari, roczny opad wynosił niecałe pięćdziesiąt centymetrów. Prawie połowa spadła tamtej nocy. Kurtynę deszczu jakby utkaną ze srebrnych nici czasem tylko przerywało ostrze błyskawicy. Chmury napierały jedna na drugą niczym walczące byki, a od potężnych grzmotów ziemia drżała w posadach. O świcie ciągle jeszcze padało. Poszukiwacze zostaliby pewnie jak zazwyczaj w swoich domostwach, czekając, aż ziemia trochę wyschnie, gdyby nie nastał jednak czas gorączkowego podniecenia, każdy więc chciał być w pobliżu wykopów. Ziemia w wykopach pokryta była żółtym mułem. Najniżej położone działki wypełniał on aż na wysokość kolan, przylepiając się do bosych nóg robotników i oklejając wysokie buty nadzorców. Drogi z kolei pokrywało utrudniające przejazd wozom czerwonawe i gęste błoto. Trzeba je było usuwać z kół metalowymi prętami. Brud i utrudnienie w pracy były niczym w porównaniu z poważniejszymi skutkami ulewy, z których nikt na razie nie zdawał sobie sprawy. Rwące strumienie wody znalazły szczelinę w nawierzchni drogi dojazdowej nr 6 i zaczęły ją zalewać przedostając się coraz głębiej. Głębokie pęknięcia powierzchni maskowało tymczasem błoto. Z samego rana na drodze znajdowało się szesnaście wypełnionych po brzegi dwukółek. Woźnice przeklinali się nawzajem i z furią trzaskali batami, powstawały bowiem zatory. W dole na Posiadłości Diabła praca posuwała się wolniej niż zwykle. Lodowaty deszcz spływał po plecach i ramionach czarnych robotników, nogi ślizgały się i zapadały w lepkim błocie. Ich 82 śpiewne zawodzenia brzmiały tego dnia jak pieśń żałobna. Panował okropny nastrój. Wyżej nieco, na drodze, przepełniona dwukółka przechyliła się, a stojący u dyszla muł nie mogąc dłużej utrzymać ciężaru padł na przednie nogi. Zewnętrzne koło wisiało teraz nad przepaścią, wóz zaś kołysał się niepewnie, jakby za chwilę miał się ześliznąć. Ładunek zaczął przesypywać się na jedną stronę i zewnętrzna oś w końcu pękła. Wóz Zougi znajdował się z tyłu i podążał w tym samym kierunku. Siedzący na miejscu woźnicy Ralph poderwał się. — Ty cholerny głupcze! — krzyknął z wściekłością. — Zatarasowałeś nam drogę. — Ty bezczelny szczeniaku! — odkrzyknął woźnica unieruchomionego wozu. — Należy ci się solidne lanie. Do sporu przyłączyło się po chwili jeszcze sześciu poszukiwaczy, każdy popierał jedną bądź drugą stronę. Słychać było rady i obelgi. — Przetnij uprząż i puść wolno te cholerne zwierzęta. — Wyrzuć żwir, jesteś przeładowany. — Nie dotykaj mojego zaprzęgu — krzyknął woźnica widząc, jak Ralph wyjmuje nóż i zeskakuje z wozu. — Świetny pomysł, Ralph! — Trzeba dać nauczkę temu małemu nicponiowi! Widząc, co się święci, Zouga odchylił głowę i krzyknął do Ralpha przez zwinięte w tubę dłonie. Wyczuł, że ludziom na drodze grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, że w każdej chwili stracić mogą kontrolę nad zwierzętami. Jednak jego głos zagubił się w ogólnym zgiełku i jeśli nawet Ralph go usłyszał, nie zdradził się ani przez chwilę. Zoudze pozostała rola bezradnego obserwatora. Zbyt dużo czasu zajęłoby mu dostanie się na drogę poprzez skomplikowaną sieć drabinek i labirynt chodników. Nie był w stanie zapobiec wiszącej w powietrzu tragedii. Rozwścieczony woźnica stał na wozie strzelając z bata i miotając przekleństwa. Nie był wysoki, dobrych kilka centymetrów niższy od Ralpha, za to szeroki w barach i mocno zbudowany. — Zaraz się z tobą policzę! — krzyknął i znów zamachnął się długim batem. Ralph, stojący teraz w pobliżu osłabionego muła, uchylił się w ostatniej chwili, ostry rzemień dosięgnął jednak jego koszuli, rozrywając materiał i niczym brzytwa przecinając skórę. 83 Ralph wyprostował się i przyłożył rękę do kłębu zwierzęcia, a następnie wykorzystując siłę własnego ramienia, odbił się i przeleciał na drugą stronę. Była to sztuczka, której nauczył go Jan Cheroot. W ten sposób dobry woźnica mógł najłatwiej przedostać się z jednej strony zaprzęgu na drugą. Potem wykonał jeszcze kilka skoków i stanął wreszcie na własnym wozie wyciągając bat. Bicz miał niemal sześć metrów długości. Wyćwiczony woźnica był w stanie zabić nim muchę siedzącą na uchu zaprzężonego na samym przedzie muła. Jan Cheroot dobrze wyćwiczył Ralpha w tym rzemiośle i chłopak posługiwał się batem naprawdę dobrze. Usta Ralpha zacisnęły się tworząc cienką kredowobiałą kreskę, a jego zielonkawe oczy płonęły gniewem. Ból wywołał w nim morderczą, ślepą furię. — Ralph! — krzyknął przerażony Zouga. — Ralph! Już dość! Ralph stanął wyprostowany na swoim siedzeniu i zamachnął się biczem, jak wytrawny wędkarz zarzucający przynętę, a potem prostując ramiona wyprowadził wspaniały cios, który dosięgnął woźnicę z przeraźliwym świstem. Bicz niczym szabla przeciął mu tors aż do klamry spodni i tylko nieprzemakalne ubranie uchroniło go przed poważnymi obrażeniami. Materiał jednak rozerwał się, a płytką ranę zalewać zaczął deszcz. Muły Ralpha poderwały się spłoszone świstem bata i przednie koło jego wozu zaczepiło o koło tarasującego drogę zaprzęgu, unieruchamiając oba pojazdy w gęstym błocie. Ralph znalazł się teraz zbyt blisko drugiego woźnicy, aby użyć bata, posłużył się więc długim trzonkiem jak maczugą, uderzając mężczyznę w głowę. Poniżej drogi w wykopie czarni robotnicy zagrzewali swego faworyta bojowymi okrzykami. Dodało mu to animuszu. Był szybszy niż drugi woźnica. Uchylał się w porę przed jego ciosami, zadając przy okazji uderzenia drewnianym trzonkiem, którego używał z równą zręcznością, co maczugi w czasie pojedynku z Bazo. Muły, spłoszone narastającą wrzawą: świstem biczów, okrzykami Murzynów, nawoływaniami podnieconych widzów, próbowały uwolnić się z uprzęży, wierzgając nogami i rycząc rozpaczliwie. 84 Nagle, powolutku niczym człowiek budzący się z głębokiego snu, grunt drgnął pod kołami wozów, po czym drżenie przeniosło się dalej w kierunku krawędzi drogi i żółta ziemia rozwarła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przecinając drogę głęboką przepaścią. Towarzyszył temu dziwaczny odgłos, który przypominał mlaskanie niemowlęcia ssącego pierś matki. Widzowie zamarli z przerażenia. I oto jedynymi rozpoznawalnymi dźwiękami stały się porykiwania mułów i odgłos ulewy. Ralph zastygł na wozie, jak starożytna statua atlety. Jego oczy pojaśniały nagle, gniew powoli przemieniał się w osłupienie. — Ralph! — Tym razem głos ojca dotarł do niego wyraźnie i chłopak spojrzał w dół na przerażone twarze. — Ralph! Uciekaj! — krzyknął Zouga, a napięcie w jego głosie zmobilizowało Ralpha. Odrzucił bat i zeskoczył z wozu. W jego ręce znowu pojawił się nóż. Uprząż, którą miał na sobie Bishop, wielki szary muł, była zaciśnięta mocno niczym żelazna obręcz, ustąpiła jednak łatwo pod cięciem ostrza i zwierzę uwolniło się z potrzasku. Ziemia drżała pod nogami Ralpha, gdy uwalniał kolejne trzy muły, a kiedy były już wyswobodzone, pognał je przed sobą, zmuszając do galopu. Tymczasem ziemia rozstępowała się coraz bardziej i cała droga zaczęła się powoli zapadać. — Uciekaj, ty głupcze — wysapał Ralph patrząc na mężczyznę, z którym przed chwilą walczył, ten wszakże w podartym ubraniu stał nadal bez ruchu. Po kolei zaczęły rozpadać się ustawione wzdłuż drogi żurawie. Na niektórych wisiały jeszcze wyładowane żwirem worki. Drewno łamało się z trzaskiem, liny plątały się i rwały. Trzy uwolnione przez Ralpha muły dotarły już szczęśliwie do bezpiecznego miejsca, lecz nadal gnały przed siebie, wierzgając kopytami. Ziemia pod nogami Ralpha obsuwała się tymczasem coraz bardziej, tak że wydawało mu się, jakby wspinał się po pochyłym zboczu. Mężczyzna tymczasem zachwiał się nagle, upadł na kolana i z rozpostartymi ramionami zaczął zsuwać się w przepaść. — Wstawaj! — krzyknął Ralph, podbiegając do niego. 85 Ziemia pod nimi pomrukiwała jak zgłodniała bestia. Na zapadającej się drodze pozostało jeszcze czternaście wozów. Sześciu mężczyzn opuściło już swoje zaprzęgi i uciekało z miejsca katastrofy. Rzucili się jednak do ucieczki zbyt późno, kilku upadło i całym ciałem przywarło do drżącej ziemi. Ktoś zachwiał się i runął w otchłań jednego z szybów — spadł w głębokie błoto, z którego wyciągnęli go trzej robotnicy, po czym podnieśli i odprowadzili, powłóczącego złamaną nogą, w bezpieczne miejsce. Jeden z wozów, zaprzężony w cztery muły, zsunął się ze skarpy i roztrzaskał. Czarny kudłaty muł nabity został na długą żerdź. Jęczał przeraźliwie niczym konający człowiek i wierzgał nogami, podczas gdy z jego ogromnej rany wypływały powoli wnętrzności. Ralph ukucnął i pomógł wstać mężczyźnie, ten wszakże z trudem mógł utrzymać się na nogach, sparaliżowany strachem i zaplątany w swoje podarte ubranie. Nagle zapadł się środek drogi i trzydzieści metrów ziemi wraz ze stojącymi na niej wozami i zwierzętami runęło z łoskotem w dół. — Szybciej! — krzyknął przerażony Ralph. Ziemia pod jego stopami drgnęła i poniosła obu mężczyzn w kierunku krawędzi urwiska. W pośpiechu rzucili się do ucieczki. Mężczyzna wspierał się na ramieniu Ralpha. Od bezpiecznego miejsca dzieliło ich teraz zaledwie kilkanaście kroków. Woleli nie oglądać się za siebie, widok rozstępującej się ziemi był paraliżujący. — Szybciej! — krzyczał Ralph. — Uda się! Już tylko parę kroków. I w tej właśnie chwili z odgłosem przypominającym namiętny pocałunek ziemia rozwarła się przed nimi jakby pod uderzeniem gigantycznego topora. Powstała szczelina była głęboka na jakieś dwadzieścia pięć metrów i szeroka na dwa, szybko zaczęła się jednak powiększać. — Skacz! — krzyknął Ralph. — Człowieku, skacz! — i popchnął mężczyznę w stronę krawędzi. Ten zachwiał się i z trudem łapiąc równowagę skoczył ciężko i niezgrabnie. Upadł piersią na przeciwległe zbocze i usiłował podciągnąć się na rękach. Nie miał jednak żadnego punktu oparcia i wierzgając nogami zaczął zsuwać się w dół. 86 Ralph zdawał sobie sprawę, że nie może wykonać rozbiegu. Musiał pokonać przepaść skacząc z miejsca, a wyrwa powiększała się z każdą sekundą, osiągając już ponad trzy metry szerokości. Przyklęknął nagle na jednym kolanie, a potem, opierając się pięścią o ziemię, wyprostował energicznie nogi i całe ciało i wyskoczył wysoko jak stalowa sprężyna. Nawet jego zdziwiła siła skoku — poszybował ponad szamoczącym się na krawędzi stoku mężczyzną i wylądował daleko za nim na bezpiecznym twardym gruncie. Tymczasem nieszczęśnik jęcząc osunął się kolejnych kilka centymetrów. Ralph podbiegł do krawędzi zbocza i położywszy się na brzuchu, chwycił go za nadgarstek — śliski od błota, wymykał się z ręki jak świeżo złowiony pstrąg. Ralph zdawał sobie sprawę, że długo go nie utrzyma. W dole zobaczył, jak rozpadają się pozostałości drogi dojazdowej nr 6, widział lawinę ziemi, błota i żwiru oraz niesionych przez nią ludzi i zwierzęta. Postacie stojące na dnie szybu wydawały się drobne i kruche, a ich krzątanina bezsensowna. Nagle Ralph rozpoznał ojca. On jeden stał bez ruchu z odchyloną do tyłu głową i nawet z tej odległości chłopak odczuł siłę jego spojrzenia. — Trzymaj się, chłopcze! — głos Zougi przebił się z trudem przez panujący na dole zgiełk. — Pomoc już nadchodzi! Tymczasem pod brzuchem Ralpha ziemia znowu zadrżała, a mężczyzna pociągnął go kolejne kilka centymetrów w stronę przepaści. — Trzymaj się, Ralph! — Zouga krzyknął raz jeszcze z wyciągniętymi przed siebie ramionami. Gest ten wyrażał cierpienie i miłość, był wymowniejszy niż wszystkie słowa. Nagle Ralph poczuł z tyłu, na kostkach, uchwyt silnych dłoni, usłyszał krzyki mężczyzn. Obok jego policzka opuszczała się w dół lina spleciona z włókien konopi. Mężczyzna zdołał uchwycić się wolną ręką zawiązanej na jej końcu pętli i lina naprężyła się, pociągając go za sobą. Ralph mógł wreszcie puścić śliski nadgarstek i wyczołgać się na skarpę. Spojrzał w dół na ojca. Odległość była zbyt duża, by mogli dostrzec wyraz swoich twarzy. ... 87 Przez chwilę Zouga wpatrywał się bez ruchu w syna, potem odwrócił się gwałtownie i wymachując energicznie rękami nakazał robotnikom rozpocząć akcję ratunkową. Trwała do końca dnia. a wszystkich poszukiwaczy zjednoczył nagle wspólny cel. Komitet zamknął kopalnie i wezwał ludzi do opuszczenia terenów nie dotkniętych klęską. Wstrzymano też wszelki ruch na pozostałych pięciu drogach dojazdowych. W rejonie drogi nr 6 nie było żadnego członka Komitetu i Zouga Ballantyne szybko został wybrany przywódcą. Starał się określić położenie poszczególnych wozów w momencie zawalenia się drogi i wysyłał brygady ratunkowe w rejony, gdzie spodziewał się natrafić na ciała ludzi. Ekipy ratunkowe przekopywały ziemię z trwogą zmieszaną z nienawiścią. W ciągu pierwszej godziny udało im się oswobodzić kilku ludzi, którzy cudem uratowali życie. Ocalenie swoje zawdzięczali ciałom zwierząt, które złagodziły ich upadek, albo wozom: osłoniły ich przed lawiną. Trzy muły przeżyły upadek, wśród nich stary Bishop Zougi, wszystkie pozostałe były straszliwie pokiereszowane przez rozbite wozy. Ktoś przyniósł pistolet oraz paczkę naboi i Zouga chodził od jednej grupy ratunkowej do drugiej, dobijając konające w mękach zwierzęta. Praca trwała także na wyższym poziomie. Przygotowywano tam sznury i wyciągi, by podnosić rannych i zabitych. Do południa wszystko było już gotowe i ranni zostali sprawnie przetransportowani. Później rozpoczęto poszukiwania zabitych. Ostatni, którego znaleziono, zwinięty był w błocie jak embrion. Zouga i Bazo pochylili się nad nim i ciągnąc za nadgarstki uwolnili z lepkiej ziemi. Wyglądało to jak moment narodzin, lecz członki zastygłe już były w pośmiertnym stężeniu, a oczodoły zalepione gliną. Zouga wyprostował się i westchnął ciężko. Zimno i zmęczenie zaczęły dawać mu się we znaki. — Jeszcze nie skończyliśmy — powiedział, a jego młody pomocnik skinął głową. — Co pozostało? — spytał miękko i Zouga poczuł przypływ wdzięczności i sympatii. Położył rękę na ramieniu Bazo i przez chwilę obaj z powagą patrzyli sobie w oczy. — Co jeszcze trzeba zrobić? — powtórzył Bazo. — Nie ma już drogi. Przez pewien czas ustanie zupełnie praca na tych działkach — wyjaśnił powoli Zouga, cofając rękę. — Jeżeli pozostawimy tu sprzęt albo jakieś narzędzia, więcej ich nie zobaczymy. Musimy je ocalić przed sępami. Stracili już wóz, żuraw z metalowymi bloczkami i drogocennym olinowaniem, a także wszystkie worki. Zmęczenie ogarnęło ciało Zougi, westchnął ciężko. Wiedział, że nie ma pieniędzy na zakup potrzebnych rzeczy. Bazo zwołał swych ludzi i razem zaczęli przeszukiwać ziemię chcąc odnaleźć porzucone narzędzia i kawałki liny. Osuwająca się ziemia przysypała wschodnią część działki 142, pozostałe były nietknięte, część sprzętu wpadła jednak w powstałą w poprzek dna szybu rozpadlinę i tonęła w błocie. W promieniach niknącego już za horyzontem słońca Bazo odnalazł ostatni oskard i podał go stojącym wyżej towarzyszom. Był tak zmęczony, że wątpił, czy uda mu się wdrapać z powrotem na górę. Oparł się o ścianę rozpadliny. Nogi zdrętwiały mu z zimna, a ciało pokryło się gęsią skórką. Czuł, że jeśli zamknie oczy, zaśnie na stojąco. Walcząc ze zmęczeniem wpatrywał się w ziemię. Po krawędzi spływał cienki strumień wody, żłobiąc niewielkie koryto — woda była prawie czysta, nieznacznie tylko zmącona. Na krawędzi rozpadliny strumień napotkał przeszkodę i tworzył miniaturową kaskadę. Bazo poczuł silne pragnienie. Nachylił się i podstawił głowę tak, by strumień spłynął po jego wargach i języku, a woda wypełniła usta. Ostatnie promienie słońca odbiły się dziwnym białym światłem tuż przy jego twarzy. Przypatrywał mu się z niedowierzaniem, aż wreszcie zrozumiał, że źródłem jasności jest coś, co tkwi w błotnistej ziemi i zdaje się zmieniać kształt i barwę pod działaniem spływającej wody. Dotknął palcem tajemniczego przedmiotu i woda popłynęła wzdłuż ręki i po łokciu. Starał się go poruszyć, ale tkwił mocno 89 w ziemi i ślizgał się w palcach, jak mydło. Nie sposób było go uchwycić. Zdjął więc z szyi róg i w końcu podważył nim ten pięknie błyszczący przedmiot, tak że spadł ciężko wprost na jego dłoń, wypełniając ją niemal całkowicie. Był to kamień, ale kamień, jakiego nigdy dotąd nie widział. Włożył go pod strumień wody i przecierał kciukiem, aż stał się zupełnie czysty. Potem podniósł go do oczu, obracając powoli w gasnącym świetle słońca. Do momentu przyjazdu do New Rush Bazo nie myślał nigdy, że skały i kamienie mogą różnić się od siebie bardziej niż dwie krople wody czy dwie chmury na niebie. W języku Matabelów kawałek granitu i diament określa się tym samym słowem: imitshe. Dopiero widząc, jak wielka obsesja opanowała białych ludzi, zaczął myśleć o tych sprawach inaczej. Podczas tych kilku miesięcy, które spędził wybierając żwir z kopalni, zobaczył wiele dziwacznych rzeczy i dowiedział się sporo o białych ludziach. Z początku nie mógł pojąć, że przypisują oni tak wielką wartość zupełnie zwyczajnym rzeczom. Nie mieściło mu się w głowie, że jeden kamyk może zostać wymieniony na sześćset sztuk najlepszej trzody. W końcu jednak przekonał się o tym na własne oczy, a wtedy zarówno on sam, jak i jego współplemieńcy stali się fanatycznymi zbieraczami kamyków. Podnosili z ziemi wszystko, co tylko się świeciło i było kolorowe, i z dumą zanosili do Bakeli, aby dał im nagrodę. Początkowy entuzjazm szybko wygasł, ponieważ nie mogli dopatrzyć się żadnej logiki czy konsekwencji w postępowaniu Zougi. Najładniejsze kamienie o wspaniałych kolorach były z pogardą odrzucane, podczas gdy małe matowe odłamki nagradzano złotą monetą. Z początku zapłata w złocie niezbyt podobała się Murzynom, ale nauczyli się szybko, że te metalowe krążki mogą zostać wymienione na wszystko, czego dusza zapragnie. Jeżeli ma się ich wystarczająco dużo, można kupić strzelbę, konia, kobietę albo wołu. Bakela starał się wytłumaczyć swym robotnikom, jak rozpoznawać kamienie, za które płacić będzie złotem. Po pierwsze powinny być niewielkie. 90 Bazo spojrzał raz jeszcze na kamień. Był wielki, z trudnością mógł zamknąć go w dłoni. Kamienie, które interesowały Bakelę, miały też zwykle charakterystyczny regularny kształt: były to ośmiościany. Wielki kamień wyglądał inaczej, miał jedną ścianę ściętą ostro, jakby nożem, a reszta była zaokrąglona i wypolerowana na dziwny mydlany połysk. Bazo włożył kamień ponownie pod strumień wody, a kiedy go wyjął, na powierzchni pojawiły się niewielkie kropelki, które spłynęły szybko, pozostawiając suchą i błyszczącą powierzchnię. Miał też nieodpowiedni kolor. Bakela wyjaśniał, że powinien być bladocyt-rynowy, połyskliwie szary albo nawet brązowawy. Ten zaś był czysty jak górskie jezioro. Patrząc przez kamień Bazo widział kształt swojej ręki, a kiedy go obracał, w środku zapalały się maleńkie iskierki. Jest zbyt duży i zbyt piękny, żeby posiadać jakąś wartość, zdecydował w końcu. — Bazo! — usłyszał nagle nawoływanie Bakeli. — Chodź już! Wracamy coś zjeść i odpocząć. Bazo wrzucił kamień do skórzanego woreczka przyczepionego u pasa i wdrapał się po krawędzi rozpadliny. Drużyna robotników pod przewodnictwem Bakeli oddalała się powoli, objuczona oskardami, łopatami i zwojami umazanych błotem sznurów. — On ma na sumieniu życie sześciu ludzi. Byłem tam, widziałem, co się stało. Najechał wozem na zaprzęg Marka Sandersona — krzyknął wysoki długowłosy mężczyzna o potężnym brzuchu. Na platformie jednego z wielkich wozów towarowych, ustawionego na środku rynku, odbywało się publiczne posiedzenie Komitetu Kopalni. Przed dziesięcioma minutami utworzona została Komisja Dochodzeniowa w sprawie wypadku na drodze dojazdowej nr 6. Wokół zebrał się tłum poszukiwaczy, którzy wrócili właśnie z pogrzebu sześciu swoich zmarłych tragicznie towarzyszy. Później zamierzali uczcić ich pamięć w barze i niektórzy trzymali już w rękach zakorkowane zielone butelki. Wraz z poszukiwaczami zebrali się na rynku pozostali członkowie miejscowej społeczności. Nawet handlarze diamentów zamknęli swoje biura na czas obrad Komitetu. Tragedia na drodze nr 6 poruszyła chyba wszystkich. 91 — Przyjrzyjmy się temu małemu nicponiowi — krzyknął ktoś z tyłu i przez tłum przebiegł głośny pomruk aprobaty. — Racja, przyjrzyjmy się! Zouga stał z tyłu wozu, obok Ralpha. Spojrzał na niego przeciągle — nie musiał już się pochylać, żeby zajrzeć synowi w oczy. — Pójdę tam i stawię im czoło — wyszeptał Ralph ochrypłym głosem. Jego oczy były ciemnoniebieskie i pełne niepokoju. Wiedział równie dobrze jak Zouga, w jak trudnej znalazł się sytuacji. Miał przeciwstawić się rozświeczonemu i pałającemu żądzą zemsty tłumowi. Z powodu zawalenia się drogi drastycznie spadła wartość wielu działek. Nie można ich było teraz eksploatować, zostały kompletnie odcięte. Kogoś należało za to ukarać i zemsta mogła być bardzo sroga. Ralph oparł jedną rękę na osi koła, gotów wspiąć się po nim na wóz, gdzie czekało już na niego dwunastu członków Komitetu. — Ralph! — powstrzymał, go ojciec, kładąc mu rękę na ramieniu. — Zaczekasz tutaj. — Tato... — zaprotestował cicho, a oczy pociemniały mu ze strachu. — Zostań — powtórzył miękko Zouga i wspiął się zwinnie na wóz. Najpierw skinął głową w kierunku członków Komitetu, potem odwrócił się twarzą do tłumu. Był bez kapelusza, a jego bujna broda błyszczała w słońcu. Zaciśnięte w pięści dłonie oparł na biodrach i stanął w rozkroku. — Panowie — zaczął, a jego głos słychać było wyraźnie nawet w ostatnich rzędach. — Mój syn ma dopiero szesnaście lat. Jestem tutaj, aby przemówić w jego imieniu. — Był wystarczająco dorosły, by zabić sześciu ludzi, a więc powinien teraz odpowiedzieć osobiście za swoje czyny. — Nikogo nie zabił — odparł zimno Zouga. — Jeżeli szukasz winnego, zwal winę na deszcz. Możesz pójść teraz do kopalni i zobaczyć, w którym miejscu ulewa uszkodziła nasyp. — Ale on wszczął bójkę — wrzasnął długowłosy mężczyzna. — Widziałem, jak użył bata na Marka Sandersona. — Każdego dnia, o każdej godzinie na drogach dochodzi do podobnych utarczek — krzyknął Zouga. — Ciebie też nieraz widziałem wymachującego pięściami i obrywającego po tyłku. 92 Jego słowa powitał wybuch śmiechu, który rozładował trochę ciężką atmosferę, i Zouga to skwapliwie wykorzystał. — Panowie, zakładam się o wszystko, co dla mnie święte, że nie ma wśród was człowieka, który nie stanąłby w obronie swoich praw i interesów, tak jak mój syn, a on wystąpił przecież przeciwko mężczyźnie starszemu i silniejszemu od siebie. Jeżeli jest winny, taką samą winą obciążony jest każdy z was. Ci twardzi ludzie lubili, gdy ktoś zwracał się do nich w ten właśnie sposób, lubili słuchać, jak bardzo są hardzi i niezależni. Byli dumni, że stać ich na męskie życie pełne trudów i wyrzeczeń. — Człowieku, czy chcesz mnie przekonać, że ten chłopak trzaskając batem spowodował zawalenie się całej drogi? Jeżeli tak było w istocie, jestem dumny, że mam takiego syna. Tłum raz jeszcze wybuchnął śmiechem, a wysoki, niechlujnie ubrany mężczyzna o stalowym spojrzeniu szepnął do stojącego obok członka Komisji: — Ma facet głowę, Pickling — tak przezywano Neville'a Pickeringa. — Mówi równie dobrze, jak pisze, a to rzeczywiście robi wrażenie. — Nie, panowie! — Zouga zmienił teraz ton. — Tę drogę czekał taki właśnie los, zanim jeszcze spadły na nią pierwsze krople deszczu. Katastrofa nie była niczyją winą. Po prostu kopaliśmy za głęboko i spadło zbyt dużo deszczu. Ludzie kiwali teraz głowami ze zrozumieniem, a ich twarze nagle spoważniały. — Kopiemy już bardzo głęboko i jeżeli nie wynajdziemy innego sposobu eksploatacji naszych działek, czekają nas wkrótce następne pogrzeby. Zouga spojrzał w dół i dostrzegł mężczyznę, który utorował sobie drogę przez tłum i wdrapał się na dyszel wozu. — A teraz cisza, zgrajo brudnych łajdaków — krzyknął potężnym głosem. — Sąd oddaje głos panu Sandersonowi — mruknął sarkastycznie Pickering. — Dzięki, panie — poszukiwacz uniósł wymięty kapelusz, który włożył specjalnie na tę okazję, a następnie odwrócił się znów w stronę tłumu. — Ten nicpoń Zougi Ballantyne'a to gość, z którym nie należy 93 zadzierać, lecz kiedy będziecie w potrzebie, warto, żebyście mieli go po swojej stronie — rzekł i spojrzał groźnie w kierunku Ralpha. — Chodź tutaj, Ballantyne. Ralph, blady i wystraszony, stał jak sparaliżowany, ale silne ręce popchnęły go naprzód i wciągnęły na górę. Poszukiwacz musiał stanąć na palcach, aby objąć młodzieńca. — Ten chłopak mógł spokojnie pozwolić, abym rozkwasił się o dno szybu jak zgniły pomidor — mówiąc to wydał ustami dźwięk naśladujący jego niedoszły upadek. — Mógł uciec i zostawić mnie na łasce losu. Nie zrobił tego jednak! — To dlatego, że jest młody i głupi — krzyknął ktoś z tłumu. — Jeżeli miałby choć krztynę rozumu, dałby ci jeszcze kopniaka na pożegnanie, ty nędzny przybłędo! Słowa te znów powitał wybuch wesołości. — Postawię temu chłopakowi drinka — oznajmił uroczyście Sanderson. — To będzie swoisty rekord. Nigdy jeszcze nie postawiłeś nikomu drinka. Sanderson zignorował te słowa. — Niech tylko skończy osiemnaście lat. Zebranie wyraźnie dobiegało końca. Ludzie śmiejąc się i żartując zaczęli się rozchodzić. Wszyscy ruszyli w stronę barów. Nawet dla najbardziej zajadłych stało się jasne, że nie dojdzie do linczu, i mało kogo interesował w ogóle werdykt Komisji. Ważniejszą rzeczą było zajęcie dobrego miejsca w barze. — Nie oznacza to jednak, że aprobujemy twoje zachowanie, młody człowieku — rzekł poważnie Pickering. — Tutaj w New Rush staramy się dawać przykład innym kopalniom. W przyszłości staraj się zachowywać jak dżentelmen. Pięści, to tak, ale bat... — Pickering podniósł brew z wyrazem dezaprobaty, po czym zwrócił się do Zougi: — Majorze Ballantyne, jeżeli ma pan pomysł, jak eksploatować dalej działki w obszarze drogi nr 6, chętnie się z nim zapoznamy. Hendrick Naaiman mógłby mienić się Bastaardem i używałby tego określenia z dumą. Było to jednak niezgodne ze ścisłymi regułami, których trzymali się brytyjscy urzędnicy, podwójne „a" 94 w tym słowie zdawało się urągać brytyjskiej racji stanu. Narodowość jego określano więc mianem „Griqua", a terytorium, w skład którego wchodziła osada New Rush, nazwane zostało Griąualand West. W ten sposób łatwiej było rządowi brytyjskiemu uznać pretensje, jakie rościł sobie do tych ziem kapitan Nicholaas Waterboer, przywódca Bastaardów, i popierać go w sporze z prezydentem państwa Burów. Znamienne, że przed odkryciem złóż diamentów nikt, a zwłaszcza Wielka Brytania, nie wykazywał najmniejszego zainteresowania tymi pustynnymi terenami, niezależnie od tego, jaką nosiły one akurat nazwę. W żyłach Hendricka Naaimana mieszała się krew różnych ras i narodów, zwłaszcza zaś Hotentotów, ludzi silnych i zdecydowanych, o złocistej skórze i ciemnych oczach, którzy jako pierwsi powitali portugalskich odkrywców Przylądka Dobrej Nadziei. Krew Hotentotów zmieszała się wkrótce z krwią żółtoskórych Buszmenek — kobiet o trójkątnych twarzach, orientalnych rysach i skośnych oczach. Dla mężczyzn, którzy kochają piękno dorodnego ciała, wystające, zaokrąglone pośladki Buszmenek stanowiły pokusę nie do odparcia. Nieco później przemieszali się oni z plemionami Fingo i Pondo oraz malajskimi uciekinierami z holenderskiej niewoli, którzy dotarli w te strony po przebyciu górskiego łańcucha, który otacza Przylądek Dobrej Nadziei niczym mury twierdzy. Mieszankę tę wzbogaciła wreszcie krew angielska — krew dziewczynek, ofiar katastrof morskich, wyrzuconych szczęśliwie na brzegi Afryki i poślubionych wkrótce przez swoich wybawców, jak również krew angielskich żołnierzy z Królewskiej Marynarki, którzy w czasie wojen napoleońskich woleli zamienić ciężką służbę na życie dezertera w dzikiej afrykańskiej głuszy. Trafiali tu też uciekinierzy ze statków wiozących przestępców do karnych kolonii. Żydowscy kupcy wędrowni i szkoccy misjonarze, co bardzo wzięli sobie do serca Boskie przykazanie: „Bądź płodny", i stosowali je na co dzień, też mieli swój udział w tym przemieszaniu. Zdarzali się również łowcy niewolników i myśliwi, którzy zbłądzili w te strony w pogoni za stadem słoni. Wszystko to byli przodkowie Hendricka Naaimana. Miał długie, kręcone jak u Cygana włosy i mocne równe zęby, 95 oczy czarne jak smoła i skórę koloru kawy z mlekiem, usianą gęsto małymi bliznami po ospie. Przodkowie bowiem, oprócz takich dobrodziejstw cywilizacji jak proch i alkohol, przywlekli do Afryki szereg zakaźnych chorób. Pomimo tych blizn Hendrick był przystojnym mężczyzną. Wysoki i barczysty, miał zniewalające spojrzenie i pogodny uśmiech. Przykucnął właśnie obok Bazo przy palenisku, w kapeluszu z szerokim rondem i strusimi piórami, śmiejąc się i gestykulując energicznie. — Tylko mrówkojad grzebie w ziemi, zadowalając się nagrodą w postaci garstki owadów — rzekł Naaiman w języku Zulusów, który był na tyle zbliżony do języka Matabelów, że mogli obejść się bez tłumacza. — Czy biali ludzi posiadają na własność całą ziemię i wszystko, co się pod nią znajduje? Czy mają jakąś magiczną moc, jakąś boską siłę, by wmawiać wam, że należy do nich każdy kamień na ziemi i każda kropla w... — urwał nagle, chciał powiedzieć: w oceanie, ale zdał sobie sprawę, że nikt ze słuchaczy nie widział nigdy morza — każda kropla wody w rzekach i jeziorach — dorzucił po chwili, gwałtownie potrząsając głową. — Powiem wam więc, że gdy słońce wypala ich skórę, mięso pod spodem staje się tak samo czerwone jak wasze i moje. Jeżeli uważacie ich za bogów, powąchajcie ich oddech nad ranem, przypatrzcie się, jak kucają w latrynie. Są takimi samymi ludźmi jak my. Zebrany wokół ognia krąg Matabelów przysłuchiwał się w niemym zdumieniu. Nigdy jeszcze nikt nie wyrażał przy nich podobnych opinii. — Oni mają strzelby — zauważył Bazo, a Hendrick zaśmiał się szyderczo. — Strzelby—powtórzył i wyciągnął swojego enfielda. —Ja też mam rewolwer, a wy dostaniecie strzelby, jak skończycie pracę. W takim razie my także jesteśmy bogami i wszystkie kamienie i rzeki należą również do nas. Hendrick celowo używał zwrotów: „my" i „nasze" zamiast, ja" i „moje", było to z jego strony bardzo sprytne posunięcie. W głębi duszy pogardzał tymi czarnymi dzikusami nie mniej niż angielscy poszukiwacze. Bazo podniósł wzrok i zaczął przyglądać się uważnie temu dziwnemu człowiekowi: podziwiał jego bryczesy, wyszywaną ozdob- 96 ną nicią aksamitną kamizelkę, pas z mosiężną klamrą i jedwabną apaszkę na szyi. Był to bez wątpienia ktoś ważny, sprawiał jednak wrażenie oszusta. Bazo mu nie ufał. Wyczuł jego przebiegłość, zwęszył podstęp. — Dlaczego tak potężny i bogaty pan jak ty przychodzi opowiadać nam takie rzeczy? — Bazo, synu Gandanga — zaczaj uroczyście Hendrick, a jego głos był głęboki i poważny — ostatniej nocy miałem sen, śniło mi się, że pod podłogą twej chaty leżą kamienie o niezwykłym blasku. Oczy wszystkich Murzynów ześliznęły się szybko z twarzy Hendricka na glinianą podłogę trzcinowej chaty. Skarby zawsze chowało się pod podłogą. Można było przecież położyć na niej matę do spania i strzec skarbu nawet nocą. Dla Hendricka nie stanowiło więc problemu ustalenie, gdzie mogły być ukryte diamenty, pozostawało jednak pytanie, czy Matabelowie nauczyli się już cenić kamienie i gromadzić je, jak robiły to wszystkie inne brygady robotników. Ukradkowe, speszone spojrzenia, jakie zaczęli wymieniać miedzy sobą Murzyni, były znakiem, na który czekał, nie dał jednak tego po sobie poznać. — W moim śnie zobaczyłem, że jesteście oszukiwani. Kiedy przynosicie kamienie białemu człowiekowi, Bakeli, on płaci wam za nie pojedynczą monetą. Przyjaciele, przyszedłem was ostrzec — Hendrick przybrał zatroskany wyraz twarzy. — Przyszedłem, aby uchronić was przed kolejnymi oszustwami, powiedzieć, że jest ktoś, kto gotów dać prawdziwą zapłatę za wasze kamienie. Jeżeli zapragniecie, możecie dostać strzelbę, konia z siodłem albo worek złotych monet, wszystko, czego tylko zapragniecie, może stać się wasze. — Kim jest ten człowiek? — spytał Bazo z zaciekawieniem, a Hendrick rozłożył ramiona i po raz pierwszy się uśmiechnął. — To ja, Hendrick Naaiman, twój przyjaciel. — Ile możesz dać? Ile złotych monet za nasze kamienie? — Muszę je wpierw zobaczyć — Hendrick wzruszył ramionami. — Ale obiecuję, że będzie to wiele, wiele razy więcej niż pojedyncza moneta, którą dostaniecie od Bakeli. Bazo zastanawiał się. 7 — Twarda ludzie 97 — Mam kamień — przyznał w końcu. — Nie jestem tylko pewien, czy ma on w sobie tę magiczną iskrę, której szukasz. 80 jest to dziwny kamień, niepodobny do żadnego z tych, które znaleźliśmy. — Pozwól, żebym go obejrzał, mój przyjacielu — szepnął Hendrick zachęcająco. — A wtedy dam ci radę, którą dałby ojciec swojemu najdroższemu synowi. Bazo wziął do ręki róg z tabaką i zaczął obracać go między palcami, mięśnie na jego barkach i ramionach napinały się co chwila, a miękkie rysy stężały. — Odejdź — powiedział w końcu. — Wróć, kiedy księżyc będzie na niebie. Przyjdź sam, bez strzelby i bez noża. I wiedz, że za twoimi plecami stać będzie zawsze jeden z moich braci, gotów przebić cię ostrzem dzidy, kiedy tylko przemknie przez twą głowę zdradziecka myśl. Kiedy Hendrick Naaiman wczołgał się przez wąskie wejście do murzyńskiej chaty, było już po północy, a w palenisku żarzył się już tylko czerwonawy popiół. W ręku trzymał lampę — w jej nikłym świetle tańczyły cienie wymierzonych w niego włóczni. Hendrick czuł zapach potu, który oblewał zastygłych w napięciu Murzynów. Miał się na baczności, wiedział bowiem, jak niebezpieczny może być wystraszony człowiek. Wprawdzie na co dzień niemal ocierał się o śmierć (ryzyko związane z jego zawodem), nigdy jednak nie mógł się do tego przyzwyczaić. Kiedy pozdrowił Bazo, wyczuł drżenie we własnym głosie. Młody Matabele siedział w tym samym miejscu co przed kilkoma godzinami, oparty plecami o grubą glinianą ścianę, z leżącą u stóp włócznią. — Usiądź—polecił krótko i Hendrick ukucnął naprzeciw niego. Bazo kiwnął głową w stronę dwóch swoich ludzi, a oni wymknęli się bezszelestnie z chaty, aby czuwać na zewnątrz. Dwaj inni uklękli za plecami Hendricka z wymierzonymi weń dzidami. Bazo podniósł do góry niewielkie zawiniątko, szybko je rozwinął i wręczył Hendrickowi zawartość. Griąua zastygł jak sparaliżowany z kamieniem w otwartych 98 dłoniach. Na jego twarzy pojawił się wyraz niedowierzania, a ręce zaczęły drżeć. Szybko położył kamień na glinianej podłodze, jakby nie chciał sobie poparzyć palców, nie mógł jednak oderwać od niego wzroku. Jego czarne oczy zdawały się wychodzić z orbit. Przez prawie minutę nikt się nie odezwał, wreszcie Hendrick powoli oprzytomniał, jak gdyby budził się z głębokiego snu. — Jest zbyt duży. To nieprawdopodobne — wyszeptał po angielsku. Nagle znowu się ożywił. Zanurzył kamień w dzbanie z pitną wodą, który stał przy palenisku, potem wyciągnął go i w świetle lampy obserwował, jak spływa po nim woda. Wydawał się nasycony tłuszczem, niczym pióro dzikiej gęsi. — Wielki Boże! — wyszeptał znowu, a jego podniecenie udzieliło się zebranym w chacie Murzynom. Hendrick gwałtownym ruchem sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i natychmiast poczuł przy uchu ukłucie ostrza dzidy. — Spokojnie — zasyczał Hendrick i Bazo dał znak głową. W tej samej chwili ostrza cofnęły się i Hendrick wyjął kawałek zielonej butelki po szampanie, który znalazł przy jednym z barów. Położył go ostrożnie na podłodze, tak aby ostra krawędź dotykała gliny, następnie podniósł kamień i przyjrzał mu się dokładnie. Jedna z powierzchni miała ostry brzeg — Hendrick przyłożył ją do ścianki butelki, potem przycisnął z całej siły i zaczął przeciągać kamieniem po zielonkawym szkle. Kamień pozostawił głęboką białą rysę, przeciął szkło, jakby był to kawałek sera. Griąua ostrożnie, nieomal ze czcią, ułożył kamień przed sobą na podłodze. W jego wnętrzu tańczyły purpurowe i zielonkawe iskry, Hendrickowi wydawało się przez moment, że kamień zaczyna się poruszać. Zaschło mu w gardle, głos zamarł w ustach, ale oczy błyszczały jak u głodnego wilka. Hendrick Naaiman znał się na diamentach jak dobry dżokej na koniach, diamenty były dla niego solą i chlebem powszednim, powietrzem, którym oddychał, zdawał więc sobie sprawę, że kamień, który leży teraz na klepisku tej trzcinowej chaty, zostanie pewnego dnia ozdobą królewskiego skarbca. Właściwie już w tej chwili 99 stawał się legendą: tylko król mógłby go kupić. Gdyby przeliczyć jego wartość na jakąkolwiek walutę, kwota ta oszołomiłaby niejednego bogacza. — Czy ten kamień posiada iskrę, której szukasz? — spytał cicho Bazo, a Hendrick musiał przełknąć ślinę, zanim odpowiedział. — Dam ci za niego pięćset złotych monet — odparł, a jego głos był ochrypły i urywany jak głos chorego. W chacie zapanowało nerwowe poruszenie. — Pięćset — powtórzył Hendrick Naaiman. — Możesz za to kupić pięćdziesiąt strzelb albo stado najlepszego bydła. A — Oddaj kamień — powiedział Bazo. Hendrick zwlekał, ale kiedy dotknęły go ostrza dzid, kamień znalazł się błyskawicznie w rękach Bazo. — To trudna sprawa — rzekł Murzyn po chwili. — Muszę się dobrze zastanowić. Teraz odejdziesz i wrócisz jutro o tej samej porze. Wtedy będę miał gotową odpowiedź. Po wyjściu Hendricka w namiocie zapanowało długie milczenie. Dopiero Kamuza je przerwał. — Pięć setek złotych krążków — powiedział. — Tęsknię już za Wzgórzami Matopos. Tęsknię za słodkim mlekiem krów mego ojca. Mając pięćset sztuk złota, będziemy mogli opuścić wreszcie to miejsce. — Czy wiecie, co biali robią z ludźmi, którzy kradną te kamienie? — spytał spokojnie Bazo. — W tym przypadku jest inaczej. Ten Bastaard obiecał nam przecież... — Nieważne, co powiedział wam żółty Bastaard, jeżeli złapią was biali ludzie, będziecie martwymi Matabelami. — Jednego spalili w jego chacie. Mówią, że pachniał jak pieczony wieprzek — wtrącił ktoś. — Innego przywiązali za pięty i ciągnęli za galopującym koniem aż do samej rzeki. Gdy wrócili, w ogóle nie przypominał człowieka. Przez chwilę zastanawiali się nad tymi okropnościami, nie byli jednak wstrząśnięci. Nieraz widzieli już spalonych żywcem ludzi. Oddział Matabelów podłożył kiedyś ogień pod wejście do podziemnego tunelu, w którym schronili się członkowie wrogiego plemienia Maszona, a potem obserwował wybiegające ze środka żywe pochodnie. 100 — Śmierć w płomieniach to straszna śmierć — rzekł w końcu Kamuza i otworzył swój róg z tabaką. — Ale pięćset sztuk złota to bardzo dużo — zauważył jeden z jego przyjaciół siedzący po przeciwnej stronie paleniska. — Czy syn kradnie bydło ze stada swego ojca? — spytał Bazo i wszyscy stropili się nagle. Dla Matabelów stada bydła były wspólnym, powszechnie szanowanym dobrem. Specjalne kary i zakazy regulowały prawa własności. — Śmiertelnym przewinieniem jest nawet picie mleka cudzej krowy — rzekł Bazo i każdy przypomniał sobie, jak przynajmniej raz w życiu, czując się bezpiecznie w buszu, odważył się na ten czyn. Wspominali spływające po brodzie ciepłe mleko, które pili wprost z wymienia. Ryzykowali własne życie, aby zyskać respekt przyjaciół. — To nie jest bydło — odparł Kamuza —jedynie mały kamyk. — Gandang, mój ojciec, traktuje Bakelę jak brata. Jeżeli zabieram coś Bakeli, to tak jakbym kradł to własnemu ojcu. — Jeżeli zaniesiesz kamień Bakeli, da ci za niego jedną monetę. Jeżeli zaniesiesz go Bastaardowi, dostaniesz pięćset. — To trudna sprawa — zgodził się Bazo. — Pomyślę nad tym jeszcze. Wkrótce wszyscy położyli się na matach i zasnęli okryci futrami, tylko Bazo pozostał przy dopalającym się palenisku z wielkim diamentem płonącym w prawej ręce. W poniedziałkowy poranek Zougę odwiedziło trzech mężczyzn. Grupie przewodził Neville Pickering. — Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy, majorze — rzekł zsiadając z konia. — Chciałbym przedstawić panu moich przyjaciół. — Znam już pana Hayesa — Zouga potrząsnął ręką kościstego inżyniera, a potem zwrócił się do trzeciego z mężczyzn. — Znam też oczywiście pana Rhodesa: z widzenia i dzięki reputacji, jaką się tutaj cieszy. Dłoń Rhodesa, chłodna, sucha i koścista, robiła wrażenie silnej, choć uścisk był szybki i delikatny. Ten mężczyzna był wysoki, wzrostu Zougi, bardzo młody jak na pozycję, którą uzyskał, miał bowiem niewiele ponad dwadzieścia lat. 101 Pan Rhodes — nikt, nawet Pickering, nie znał jego imienia. Mówiło się, że również na listach do matki podpisuje się: „Twój ukochany syn — C. J. Rhodes". — Majorze Ballantyne — Zougę zdziwił wysoki, urywany głos Rhodesa —jestem rad, że mogę w końcu pana poznać. Czytałem, rzecz jasna, pańską książkę i mam sporo pytań, które chciałbym panu zadać. — Jordan, zabierz konie — krzyknął Zouga i powiódł gości w stronę cienia, jaki dawało rosnące przy namiocie drzewo, lecz Rhodes zatrzymał się na widok wychodzącego z namiotu Jordana. — Dzień dobry, Jordan — powiedział. Chłopiec zatrzymał się raptownie i spojrzał w jego stronę, nie mogąc wydobyć głosu. Zarumienił się; — przepoiło go uczucie dumy, że podziwiany bohater nie tylko go rozpoznał, ale także zapamiętał jego imię. — Widzę, że chwilowo zajmujesz się lekturą, a nie walką na pięści. Jordan wybiegając w pośpiechu wziął ze sobą książkę. Rhodes pochylił się i sięgnął po nią. - — Mój Boże! — wykrzyknął. — Plutarch! Czy to aby trochę nie za wcześnie, młody człowieku? — To fascynująca lektura, proszę pana. — W rzeczy samej, to jedna z moich ulubionych książek. A Gibbona też czytałeś? — Nie, proszę pana — wyszeptał Jordan nieśmiało, rumieniec zgasł już na jego twarzy, pozostawiając ją lekko zaróżowioną. — Nie wiem, gdzie mógłbym go znaleźć. — Pożyczę ci, kiedy tę przeczytasz — obiecał Rhodes wręczając chłopcu Żywoty Plutarcha z pozaginanymi rogami. — Czy wiesz, gdzie znajduje się moje obozowisko? — O tak, panie Rhodes. Jordan przechodził tamtędy każdego dnia, wracając z lekcji. Dwukrotnie zdarzyło mu się nawet zobaczyć z daleka swojego idola. — W porządku. Wpadnij więc, kiedy się już z tym uporasz— przez moment jeszcze przyglądał się anielskiej twarzyczce Jordana, potem dołączył do czekających pod drzewem mężczyzn. Leżały tam skrzynie i kłody drewna, na których można było usiąść, i czterej mężczyźni ustawili je obok siebie w prowizorycznym kręgu. Zouga był szczęśliwy, że jest zbyt wcześnie, aby proponować gościom alkohol. Ledwo starczało mu pieniędzy na jedzenie dla rodziny. 102 Mężczyźni popijali więc kawę i wymieniali nowiny z obozowego życia, w końcu jednak Pickering poruszył kwestię, która ich do Zougi sprowadziła. — Zdecydowaliśmy, że są tylko dwa sposoby rozwiązania problemu dalszej eksploatacji terenów w obszarze drogi nr 6. Pierwszy to rampa... — Jestem przeciw — przerwał Rhodes porywczo. — W ciągu kilku miesięcy staniemy w obliczu kolejnego problemu. Jest tam po prostu za głęboko. — Zgodziłbym się z panem Rhodesem — rzekł inżynier Hayes. — Co najwyżej mogłoby to być czasowe rozwiązanie. Później rampa zaczęłaby się rozpadać. — Pomysł majora Ballantyne'a jest jedynym wartym rozważenia — przerwał znowu Rhodes. — Jedynie budowa rusztowania na obrzeżach szybów rozwiązuje problemy związane z głębokością. Hayes sporządził już kilka szkiców. Inżynier rozwinął przyniesione przez siebie plany i rozłożył je na pokrytej pyłem ziemi; na rogach położył kamienie. — Rozważałem projekt z zastosowaniem belek wspornikowych — Hayes zaczął objaśniać rysunek, posługując się fachową terminologią i wszyscy pochylili się nad planami. — Na początku będziemy musieli użyć ręcznych kołowrotów albo kieratów wyciągowych i koni, potem możliwe będzie zamontowanie maszyny parowej. Mężczyźni dyskutowali gruntownie każdy szczegół, zadając dogłębne pytania, a kiedy jakaś odpowiedź ich nie satysfakcjonowała, tak długo drążyli temat, aż znaleźli prawidłowe rozwiązanie. Bez zbędnych słów i kręcenia się w kółko praca posuwała się sprawnie. Wysokie rusztowania miały zostać wzniesione na brzegu wykopów i połączone z systemem kołowrotów. — Będziemy musieli używać stalowych lin, konopny sznur nie wytrzyma — zauważył Hayes. — Dla każdej działki powinien być osobny wyciąg, będziemy więc potrzebować mnóstwo lin. — Ile czasu zajmie sprowadzenie tego wszystkiego? — Około dwóch miesięcy. — A jaki będzie koszt tej inwestycji? — Zouga zadał wreszcie Pytanie, które nie dawało mu spokoju przez cały poranek. — Na pewno większy niż możliwości finansowe kogokolwiek 103 z nas — odparł z uśmiechem Pickering. W tamtym czasie w New Rush za bogacza uważany był każdy, kto miał w portfelu więcej niż tysiąc gwinei. — To, na co naprawdę nas nie stać, to zarzucenie tego pomysłu — wtrącił Rhodes bez śladu uśmiechu. — A co z tymi poszukiwaczami, którzy nie będą w stanie zapłacić za swoją część rusztowania? — nie ustępował Zouga. — Albo znajdą pieniądze, albo nie będą mieli dostępu do rusztowania — rzekł Rhodes wzruszając ramionami. — Odtąd eksploatacja złoża wymagać będzie niezłego kapitału. — Ci, których nie będzie stać, będą musieli się wyprzedać. To proste. — Ceny działek przy drodze nr 6 spadły po katastrofie do stu funtów — odparł Zouga. — Każdy, kto się teraz wyprzeda, bardzo na tym straci. — A każdy, kto zdecyduje się na kupno, zbije wkrótce fortunę — rzekł Rhodes i przeniósł wzrok z planów Hayesa na twarz Zougi. Zouga wiedział, że Rhodes udziela mu rady, był jednak zaskoczony siłą i determinacją czającymi się w jego oczach. Przestał się już dziwić, że ktoś tak młody zdobyć mógł sobie w osadzie tak wielki respekt. — Czy wszyscy są za? — spytał Rhodes. Zouga się zawahał. Pozostało mu tylko dwadzieścia funtów, a jego działki wcięte były w ziemię na głębokość dwudziestu pięciu metrów i przysypane. — Majorze Ballantyne — wszystkie spojrzenia skierowane były teraz na niego. — Czy przyłączy się pan do nas? — Tak — rzekł w końcu. Może jednak uda mu się zebrać te pieniądze. Wszyscy odetchnęli z ulgą. — Czasem trudno jest stawiać wszystko na jedną kartę—powiedział z uśmiechem Pickering, który dobrze rozumiał rozterkę Zougi. — Pickling, zdawało mi się, że słyszałem jakieś brzęknięcie, gdy zeskakiwałeś z siodła — Rhodes nagle zmienił temat. Pickering wstał z uśmiechem i poszedł po butelkę. — To Cordon Argent—wyjaśnił, wyciągając korek. — Koniak, właściwy napój na tę okazję, panowie. 104 Mężczyźni wyrzucili z kubków fusy po kawie i wyciągnęli naczynia. — Za rusztowania. Aby szybko urosły i długo nam służyły! — Rhodes wzniósł toast i wszyscy podnieśli kubki. Hayes wytarł wąsy wierzchem dłoni i wstał. — Mam jeszcze dzisiaj sporo roboty — usprawiedliwił się i dosiadł szybko konia. Ludzie pracujący dla Rhodesa żyli w nieustannnym pośpiechu. Ani Rhodes, ani Pickering nie zamierzali jednak pójść w jego ślady. Przeciwnie, Rhodes wyciągnął przed siebie nogi, skrzyżował je w kostkach i wręczył Pickeringowi swój pusty kubek. — Niech mnie diabli, jeżeli nie mamy dziś jeszcze jednego powodu do świętowania — powiedział głośno, a Pickering dolał wszystkim koniaku. — Chodzi o Imperium? — domyślił się Pickering. — Właśnie — przytaknął Rhodes i uśmiechnął się pogodnie. — Nawet przeklęty Gladstone nie powstrzyma teraz naszego marszu na pomoc Afryki. Ministerstwo zajęło wreszcie stanowisko. Od dziś Bastaardowie uznawani będą za obywateli brytyjskich, Korona poprze też roszczenia Waterboera. Griąualand West stanie się częścią Kolonii Kapsztadzkiej i częścią Imperium. Mamy na to zapewnienie lorda Kimberleya. — To wspaniała nowina — przerwał mu Zouga. — Tak pan sądzi? — stalowe spojrzenie przygwoździło Ballan- — Wiem, że tak jest — odparł Zouga. — Jedynie pod brytyjską flagą można zaprowadzić w Afryce pokój i rozwinąć cywilizację. Napięcie, jakie panowało między trzema mężczyznami, nagle gdzieś się ulotniło, zawarty układ jakby się scementował. — Jesteśmy najbardziej postępowym narodem na świecie — ciągnął Zouga — znieśliśmy już handel niewolnikami na tym kontynencie, a był to tylko początek naszej misji. Jeżeli spojrzy się na to, co nadal isnieje: bestialstwo i barbarzyństwo, które spotkać można na północy, widać, jak wiele pozostało jeszcze do zrobienia. — Niech pan opowie nam o północnej krainie — poprosił Rhodes swoim cienkim, niemal piskliwym głosem, który tak bardzo kontrastował z jego wspaniałą sylwetką. I Zouga rozpoczął swą opowieść. Rhodes słuchał go z napiętą 105 uwagą i religijnym wręcz uniesieniem. Co kilka minut przerywał, aby zadać jakieś nurtujące go pytanie. Zouga opisywał dzikie, niezbadane zakątki, mówił o stepach, które tak licznie odwiedza zwierzyna, gęstych zielonych lasach, gdzie znaleźć można chłód i wytchnienie, strumieniach zimnej, krystalicznie czystej wody, którą wykorzystać można w gospodarstwie. Opowiadał o upadłych imperiach dawnych władców tych ziem, o zbudowanych z szarego kamienia miastach, których ruiny zarastały teraz dzikie pnącza, i o porzuconych wykopach, gdzie na dnie widać było złotodajne pokłady. Mówił o dawnych mieszkańcach tego regionu, zwanego niegdyś Monomotapa, i o plemieniu Matabele, które przyszło z południa i podbiło ich ziemie. Odtąd dawni panowie tej krainy, nazwani pogardliwie „Maszona", czyli „Zjadacze brudu", mieli wieść żywot niewolników, zabijanych dla sportu lub zachcianki króla. Opisywał bogactwa Matabelów, niezliczone, stada bydła, wspaniałe byki o szeroko rozstawionych rogach i rodowodzie sięgającym czasów starożytnego Egiptu. Wspomniał też o ukrytych w górach głębokich grotach, w których kapłani dawnych królów wciąż oddają się szamańskim modłom i odprawiają magiczne rytuały. A potem, kiedy słońce zaczęło już chylić się ku zachodowi, opowiedział im o wojennej machinie Matabelów, najbardziej okrutnej i bezwzględnej sile, jaką wydała Afryka. — Jak więc uda się panu ich pokonać, Ballantyne? — wypalił znienacka Rhodes i Zouga zamilkł na chwilę. Patrzyli na siebie twardo przez dobrych parę sekund, a żywoty tysięcy ludzi, białych i czarnych, zdawały się równoważyć na wielkiej szali Przeznaczenia. Nagle jedno z ramion przeważyło i los kontynentu został przesądzony jak bieg planety uwięzionej na orbicie Słońca. — Wepchnę nóż w samo serce — rzekł Zouga z kamiennym wzrokiem. — Niewielki, sprawny oddział jeźdźców... — Ilu ma ich być? I nagle zaczęli rozprawiać o wojnie. Jan Cheroot rozpalił tymczasem ogień; siedzieli teraz przy jego czerwonawym, drgającym 106 świetle. Mówili o złocie, wojnie i diamentach, mówili o Imperium, a ich słowa przywróciły do życia kolumny zbrojnych jeźdźców, których czarne widma galopowały w przyszłość. Nagle Zouga urwał w środku zdania i wyraz jego twarzy zmienił się gwałtownie — tak jakby pod drzewem właśnie zobaczył ducha albo rozpoznał zaciekłego wroga. — O co chodzi, Ballantyne? — spytał zaintrygowany Rhodes, odwracając się w stronę, w jaką skierowany był wzrok Zougi. Oparty o pień drzewa stał tam zielony posąg ptaka. Do tej pory był zupełnie niezauważalny, zakryty leżącym pod drzewem sprzętem i zwojami uprzęży — teraz oświetlił go nagle blask płonącego jasno polana. Znajdował się wyżej niż siedzący przy ogniu mężczyźni i wydawał się przewodniczyć zebraniu, słuchając uważnie i podsuwając tematy. Sokół spoglądał na Zougę swymi ślepymi, a jednak wszystko widzącymi oczami, a jego zakrzywiony okrutnie dziób wyglądał tak, jakby zaraz miał się otworzyć i wydać złowieszczy krzyk. Zouga poczuł, że w ciemności ożywają czary rzucone niegdyś przez kapłanów z Monomotapy, i przypomniał sobie słowa starej przepowiedni: Kamienne sokoły odlecą daleko... I nie będzie odtąd pokoju w Królestwach Mambo i Monomotapa. Biały orzeł walczyć będzie z czarnym bykiem, dopóki sokoły nie wrócą do gniazd. Zouga słyszał te słowa wymawiane delikatnym jak jedwab głosem, a ich echo wciąż powracało. — Co się stało? — spytał ponownie Rhodes. — Nic — odparł Zouga ochryple. — Coś mi się zdawało — wyjaśnił, nie spuszczając jednak wzroku ze statuy. — Na Boga! — wykrzyknął Rhodes, zrywając się na równe nogi. — Czy nie jest to ten sam ptak, o którym pisał pan w książce? — spytał i podszedł bliżej, aby przyjrzeć się posążkowi. Oglądał go z namaszczeniem, jak kapłan odprawiający rytuał przed swoim bóstwem. Zouga poczuł mrowienie na skórze i wstrząsnął się nerwowo. Aby złagodzić ponury nastrój, kazał Cherootowi przynieść lampę. W świetle latarni mężczyźni przyjrzeli się dokładnie zielonemu kamieniowi; Rhodes przeciągnął po nim swoją kościstą dłonią, był tak zafascynowany, że wydawał się nieobecny. 107 Pozostał przy nim jeszcze długo po tym, jak Zouga i Pickering powrócili do ognia. W końcu jednak przyłączył się do nich. — To skarb, Ballantyne. Niewybaczalne jest trzymać go tutaj, na dworze — powiedział oskarżycielskim tonem. — Znajdował się już w nieporównywalnie gorszych warunkach przez ostatnie kilkaset, może nawet tysiąc lat — odparł Zouga sucho. — Racja — westchnął Rhodes i znowu spojrzał na ptaka. — Należy do pana, może z nim pan robić, co się panu podoba. Chciałbym go od pana odkupić — rzucił gwałtownie. — Proszę podać cenę. — Nie jest na sprzedaż — odrzekł Zouga. — Pięćset funtów — zaproponował Rhodes. Choć suma oszołomiła Zougę, odpowiedział błyskawicznie. — Nie. — Tysiąc. — Zastanów się — wtrącił Pickering — za tę sumę mógłbyś kupić dziesięć działek w okolicy drogi numer 6. — To prawda. I pokryć koszt rusztowań. Tysiąc funtów to naprawdę pokusa. Tysiąc funtów powinno przemówić mu wreszcie do rozsądku. — Nie — rzekł w końcu, potrząsając głową. — Przykro mi. Ten posąg stał się moim domowym bóstwem, symbolem szczęścia — wyjaśnił po chwili. — Szczęścia?! — parsknął Jan Cheroot i wszystkie spojrzenia zwróciły się nagle w jego stronę. Nikt go dotychczas nie zauważył, siedział bowiem na krawędzi cienia. — Szczęścia — powtórzył sarkastycznie. — Odkąd znaleźliśmy tego przeklętego ptaka, nie zaznaliśmy szczęścia nawet przez jeden dzień — splunął w ogień. — Przez niego mieliśmy pokryte pęcherzami nogi i obtarte plecy. Połamał osie naszych wozów i wyczerpał nasze konie. Przyniósł nam febrę i śmierć. Pani Aletta umarła patrząc na niego, a Jordie odszedłby także, gdybym nie wyrzucił tego diabelstwa z namiotu. — Bzdury! — przerwał gwałtownie Zouga. — Przesądy hoten-tockiej babci. — Czyżby? — odparł ostro Cheroot. — Czy to hotentocki przesąd, że siedzimy w tej zakurzonej dziurze, łapiemy muchy i bębnimy po pustych brzuchach? Czy to przesąd, że wszyscy wokół 108 znajdują wielkie kamienie, tylko my musimy zadowolić się okruchami? Czy to przesąd, że ziemia zawaliła się akurat nad naszymi działkami i że nieomal pochłonęła Ralpha? Czy to jest właśnie szczęście, które przynosi ci ten ptak, mój panie? Jeżeli tak, to posłuchaj starego Jana Cheroota i przyjmij pieniądze, które oferuje ci pan Rhodes. Oddaj mu ptaka i podziękuj, że pozwolił ci pozbyć się tego, tego... — Janowi Cherootowi zabrakło nagle słów i z niemą nienawiścią utkwił wzrok w posągu. — Niech mnie licho! — uśmiechnął się Pickering. — Zrzędzisz niczym stara megiera. Nikogo nie zdziwiła poufałość sługi. W Afryce sługa często uważał się za członka rodziny, z prawem zabierania głosu w istotnych sprawach, i było to zazwyczaj akceptowane. — Jan Cheroot znienawidził ten posąg tego samego dnia, kiedy go znaleźliśmy. — Opowiedz mi o tamtym dniu, Janie — poprosił Rhodes, a Cheroot nadaj się cały z dumy i zadowolenia. Rzadko co sprawiało mu taką przyjemność, jak być słuchanym przez uważną i dostojną publiczność, której mógł opowiedzieć swoją historię. Gdy nabijał piankową fajkę, chłopcy wybiegli z namiotu, by przyłączyć się do dorosłych. Popatrzyli najpierw na Zougę, a kiedy nie uczynił żadnego gestu, aby ich odesłać, pozostali przy ognisku. Jordie usiadł obok Cheroota i oparł głowę na jego ramieniu, Ralph tymczasem podszedł nieśmiało dó siedzących po przeciwnej stronie mężczyzn. — Przez cały rok błąkaliśmy się po buszu — zaczął opowieść Cheroot. — Cały rok nie widzieliśmy cywilizowanego człowieka, cały rok tropiliśmy zwierzynę i polowaliśmy. — Chłopcy siedzieli zafascynowani, słyszeli tę historię już setki razy, ale za każdym bardziej im się podobała. — Zabiliśmy dwieście wielkich słoni, odkąd oddaliliśmy się od rzeki Zambezi, walczyliśmy ze złymi ludźmi i z dzikusami. Większość naszych tragarzy zbiegła, a tych, którzy pozostali, zdziesiątkowały choroby i dzikie zwierzęta. Nasze zapasy dawno się skończyły, nie mieliśmy już soli, herbaty, lekarstw, a i zapas prochu powoli się wyczerpywał. Ubrania zamieniły się w strzępy, a buty rozpadły. To była mordercza wyprawa, przez góry bez przełęczy i rzeki bez nazw; zwyczajny człowiek dawno już 109 padłby bez życia, a ptaki skakałyby po jego białych kościach. Nawet my byliśmy wycieńczeni, schorowani i zagubieni. Wokół rozpościerały się tylko dzikie porośnięte buszem przestrzenie. — I potrzebowaliście miodu dla wzmocnienia. Inaczej moglibyście umrzeć w tym buszu — wybuchnął nagle Jordie. Znał na pamięć każde słowo i nie mógł się już opanować. — I potrzebowaliśmy miodu dla wzmocnienia, inaczej moglibyśmy umrzeć w buszu—powtórzył uroczyście Cheroot. — I wtedy przyfrunął do nas mały brązowy ptaszek. Podążaliśmy za nim przez wiele dni, a kiedy mój pan chciał zawrócić, ja pozostałem nieugięty. Musimy iść dalej, powiedziałem mu wtedy, ponieważ wiedziałem, że nie jest to zwyczajny ptak, lecz opiekuńczy duch w ptasim przebraniu. Zouga uśmiechnął się łagodnie. Trochę inaczej zapamiętał to zdarzenie. Podążali za ptakiem przez kilka godzin i to właśnie Jan Cheroot chciał zrezygnować z dalszego pościgu. Zouga musiał go zachęcać i namawiać. — Nagle... — Jan Cheroot urwał i teatralnym gestem wyrzucił w górę obie ręce — przed naszymi oczami wyrósł mur z szarego kamienia. Mur tak wysoki, że wyglądał jak góra. Toporkiem udało mi się usunąć z niego pnącza i znalazłem ogromne wrota strzeżone przez wojownicze duchy... — Duchy? — zdziwił się Zouga. — Były niewidzialne dla zwykłego śmiertelnika — wyjaśnił Cheroot. — Posłałem je precz za pomocą magicznej formuły. Zouga mrugnął do Pickeringa, ale Jan Cheroot zignorował ich porozumiewawcze uśmiechy. — Za bramą znajdował się dziedziniec świątyni, a na nim porzucone posągi sokołów, niektóre uszkodzone, ale wszystkie pokryte złotem, górami złota. — Było tego może ze dwadzieścia kilo — westchnął Zouga. — Drobniutkie kawałki, które musieliśmy przesiewać wraz z ziemią. Żałuję, że nie znaleźliśmy wtedy prawdziwej góry złota. — Zebraliśmy z ziemi całe złoto i wzięliśmy statuę ptaka; dźwigaliśmy ją na plecach przez sześćset kilometrów... — Nieustannie narzekając — dodał Zouga. — Aż wreszcie powróciliśmy do Kapsztadu. Było dobrze po północy, kiedy Cheroot przyprowadził osiodłane 110 konie. Rhodes trzymając już w ręku wodze zawahał się i zwrócił do Zougi. — Niech pan mi powie, majorze, co sprawia, że nie jest pan teraz tam na północy, w krainie, którą nazywa pan Zambezją? Co trzyma pana tutaj? — Potrzebuję pieniędzy — odparł Zouga szczerze. — I wydaje mi się, że droga na północ właśnie tutaj się zaczyna. Pieniądze potrzebne do zagospodarowania Zambezji pochodzić będą z kopalni w New Rush. — Lubię ludzi, którzy myślą na wielką skalę, ludzi, którzy rachują nie pojedyncze tysiące, ale dziesiątki tysięcy — Rhodes z aprobatą pokiwał głową. — W tej chwili mój majątek policzyć mogę jednak na palcach. — Można to łatwo zmienić — rzekł Rhodes i spojrzał znacząco w stronę posągu, Zouga jednak chrząknął i potrząsnął głową. — Przyjmuję tę pierwszą odmowę. — Jeżeli kiedykolwiek go sprzedam, to tylko panu — zapewnił Zouga. Rhodes spiął swego konia i wolno się oddalił. Pickering podjechał do Ballantyne'a. — Wcześniej czy później dostanie go od ciebie — rzekł poważnie, wychylając się z siodła. — Nie sądzę — zaprzeczył Zouga potrząsając głową. — On zawsze dostaje to, na co przyjdzie mu ochota. Zawsze — uśmiechnął się Pickering i ruszył za Rhodesem. — Daj kamień żółtemu człowiekowi — rzekł cicho Kamuza. — Pięćset złotych monet i będziemy mogli powrócić do naszych braci ze skarbami. Twój ojciec, przywódca Inyati, będzie szczęśliwy, nawet król zechce się pewnie z nami widzieć. Staniemy się szanowanymi ludźmi. — Nie ufam Bastaardowi. — Jemu możesz nie wierzyć. Ważne, abyś uwierzył w żółte monety, które ze sobą przyniesie. — Nie podobają mi się jego oczy. Są zimne, a gdy mówi, syczy jak żółta kobra. 111 Umilkli. W wypełnionej dymem chacie krąg postaci otaczał leżący na podłodze diament, w którym odbijały się języki ognia. Dyskusja trwała, odkąd Murzyni wrócili z pracy. Rozmawiali jedząc tłustą baraninę i gęstą kukurydzianą papkę. Kłócili się zażywając tabaki i popijając piwo, aż zrobiło się późno i w każdej chwili spodziewać się mogli Bastaarda. — Ten kamień nie jest naszą własnością, więc nie wolno go sprzedać. Należy do Bakeli. Czy syn sprzedaje krowy ze stada swego ojca? — To oczywiście wbrew prawu i przyjętym zwyczajom — mruknął zniecierpliwiony Kamuza — ale Bakela nie należy do naszego plemienia. On jest bunt biały człowiek. Nie ma więc nic złego w tym, że mu coś zabierzemy. Podobnie jak nie robi nic złego ten, kto przeszywa włócznią serce Maszony albo dosiada dla zabawy jego żonę. Te rzeczy są zupełnie naturalne i zgodne z prawem. — Bakela jest jakby moim ojcem, a kamień jest jak jedna z jego krów oddanych mi pod opiekę. — Da ci w zamian jedną monetę — lamentował Kamuza, lecz Bazo zdawał się go nie słyszeć. Raz jeszcze podniósł diament i obrócił go w dłoni. — To duży kamień — myślał głośno — bardzo duży. Jeżeli przyniósłbym ojcu nowo narodzone jagnię, byłby szczęśliwy i dałby mi nagrodę. Jeżeli przyniósłbym mu sto jagniąt, o ileż większa byłaby jego radość, a i nagroda sto razy taka jak poprzednio. Bazo wydał rozkazy i po chwili jego ludzie powrócili z potrzebnymi narzędziami; potem w milczeniu przyglądali się temu, co robi. A on rozpostarł na podłodze srebrne futra szakali i na samym środku postawił małe kowadło, na którym Zouga wyklepywał koniom podkowy. Na tym właśnie kowadle położył Bazo diament, zrzucił z siebie swoje okrycie i zupełnie nagi stanął w blasku płonącego ognia. Wysoki i szczupły, z szerokimi ramionami i wciągniętym, dobrze umięśnionym brzuchem stanął nad kowadłem, wziął do ręki oskard, zmrużył oczy i zamierzył się tak, że koniec oskarda niemal dotknął słomianego dachu. Ostrze trafiło w sam środek kamienia, który natychmiast rozprysnął się niczym wypełnione wodą naczynie. Błyszczące krople zdawały się wypełniać całą chatę. 112 — Synu Wielkiego Węża! — wykrzyknął radośnie Kamuza. — Jesteśmy teraz bogaci. — I Murzyni przystąpili ze śmiechem do zbierania drogocennych okruchów. Wybierali je z popiołów, wymiatali z pokrytego kurzem klepiska, wytrząsali z leżącego na ziemi srebrnego futra. Potem sztuka po sztuce składali kamyki w otwarte dłonie Bazo, dopóki nie wypełniły się one aż po brzegi. Mimo że robili to bardzo skrupulatnie, kilka odprysków zostało nie zauważonych — były bezpowrotnie stracone. — Jesteś mądrym człowiekiem — rzekł Kamuza i popatrzył z podziwem na Bazo. — Bakela będzie miał teraz swoje kamienie, a my dostaniemy za nie więcej monet, niż dałby nam żółty Bastaard. Na obszarze drogi nr 6 nie było teraz nic do roboty i wstawanie o świcie mijało się z celem. Słońce dawno już wzeszło, gdy Zouga opuścił wreszcie namiot i podszedł do czekających pod drzewem synów i Jana Cheroota. Za stół służyła im wielka skrzynia, której wierzch pobrudzony był woskiem ze świec i rozlaną kawą. Na śniadanie jedli owsiankę w wyszczerbionych miskach, nie pocukrzoną, cena cukru podskoczyła bowiem ostatnio do dwóch funtów za kilogramowy worek. Zaczerwienione oczy Zougi świadczyły o tym, że niewiele spał ostatniej nocy. Rozmyślał wciąż o nowych rusztowaniach i jedna myśl powracała szczególnie natrętnie: kwestia pieniędzy, ogromny koszt całej inwestycji. Chłopcy przyjrzeli się twarzy ojca — zorientowali się, w jakim jest nastroju, zamilkli nagle i w skupieniu zaczęli pochłaniać szarą, nieapetyczną breję. W pewnej chwili na siedzących przy stole padł cień; Zouga podniósł oczy, mrużąc je od słońca. — O co chodzi, Bazo? — spytał zirytowany. — Kamyki, Bakela. — Pokaż — westchnął Zouga, ale nie miał ochoty niczego oglądać, z pewnością były to nic niewarte odłamki kwarcu. Bazo położył przy jego misce brudne zawiniątko i powoli je rozpakował. i — Twarda ludzie 113 „Szkło! — pomyślał z niesmakiem Zouga. — Cała garść drobnych, pokruszonych kawałków." — Szkło! — powiedział i machnął ręką, jakby chciał zmieść te małe okruchy ze stołu. Lecz nagle jego ręka zastygła w powietrzu — słońce, które padło właśnie na stół, wydobyło z okru-chów niezwykły blask i wszystkie naraz poczęły mienić się kolorowo. Powoli, z niedowierzaniem, Zouga sięgnął w stronę kamieni, ubiegł go jednak Jordan. — Tato, to diamenty! — krzyknął, przebierając palcami w błyszczącym stosie. — To diamenty, prawdziwe diamenty! — Czy jesteś pewien, Jordie? — spytał Zouga, nie mogąc uwierzyć w tak wielkie szczęście. Na stole leżało kilkaset drogocennych kamieni, niewielkich wprawdzie, ale przepięknego koloru, białych jak lód i przezroczystych. Zouga z wahaniem podniósł do góry jeden z największych kawałków. — Czy jesteś pewien, Jordie? — powtórzył. — To naprawdę diamenty, tato! Wszystkie, co do jednego! Zouga polegał na opinii syna, coś go jednak niepokoiło. — Bazo — rzekł wreszcie — skąd masz ich tak dużo? — I nagle szybko położył obok siebie dwadzieścia największych kamieni. — Ten sam kolor, wszystkie są dokładnie tego samego koloru! Potrząsnął głową z niedowierzaniem, całkowicie zdezorientowany i nagle jego oczy znowu rozbłysły. — Mój Boże! — wyszeptał i krew odpłynęła mu z twarzy; wyglądał teraz jak człowiek umierający na febrę. — Wszystkie są jednakowe, krawędzie ostre i czyste... Bazo, jak duży... —jego głos był słaby, zduszony i Zouga musiał odchrząknąć, nim dokończył zdanie. — Jak duży był ten kamień, zanim... zanim go rozbiłeś? — Tak wielki — Bazo wyciągnął zaciśniętą pięść. — Rozbiłem go dla ciebie oskardem, Bakela, wiem, że lubisz mieć jak najwięcej kamieni. — Zabiję — wychrypiał Zouga po angielsku — zabiję cię za to! Podniósł się nagle z poszarzałą od gniewu twarzą i drżącymi ustami. 114 — Zabiję cię! — wrzasnął na całe gardło. Jordan przeraził się, nigdy jeszcze nie widział ojca w takim stanie. Teraz ujrzał nagle jego nowe, nieznane oblicze. — To był kamień, na który czekałem, ty psie, ty czarny psie. To był klucz, który miał mi otworzyć drogę na pomoc. Zouga sięgnął za siebie i chwycił opartą o drzewo strzelbę. Metal zalśnił w słońcu, gdy pospiesznie ładował naboje do komory. — Zastrzelę cię — ryknął i nagle znieruchomiał. Naprzeciw ojca, tak blisko, że lufa nabitej i odbezpieczonej strzelby dotykała mosiężnej klamry jego paska, stał Ralph. — Najpierw, tato, będziesz musiał mnie zabić. — Ralph był blady jak Zouga, a jego zielone oczy pociemniały tak jak ojcu. — Zejdź mi z drogi — głos Zougi przeszedł w ochrypły szept. Ralph potrząsnął jednak głową i z determinacją zacisnął zęby. — Ostrzegam cię! Zejdź mi z drogi— powtórzył Zouga zduszonym głosem. Stali naprzeciw siebie, trzęsąc się z gniewu i napięcia. Wreszcie lufa zaczęła się obniżać, aż dotknęła pokrytej pyłem ziemi u stóp Ralpha. Cisza trwała jeszcze ładnych parę sekund, w końcu Zouga wziął głęboki oddech i jego pierś wyprężyła się pod wypłowiałą koszulą. Z rezygnacją cisnął strzelbę w stronę drzewa i usiadł, chowając twarz w dłoniach. — Idźcie stąd — cały gniew wyparował już z jego głosu, był teraz cichy i pełen udręki. — Idźcie stąd, wszyscy. Zouga siedział samotnie pod kolczastym drzewem. Czuł się wypalony z wszelkich emocji, spustoszony od środka; był jak step, który strawił ogień. Kiedy wreszcie podniósł głowę, pierwszą rzeczą, jaką ujrzał, był sokół siedzący obok niego na zielonkawej kolumnie. Wydawał się uśmiechać, przekrzywiwszy złośliwie haczykowaty dziób. Gdy jednak Zouga przyjrzał mu się dokładniej, zobaczył, że jest to tylko gra cieni rzucanych przez gałęzie. Kupiec, do którego trafił Zouga, był tak niski, że gdy siedział za biurkiem na stołku od pianina, jego wyglansowane buty nie dotykały podłogi. Biurko zajmowało prawie całe pomieszczenie. Panował tam 115 upał nie do zniesienia, falista blacha, z której zrobiony był barak, nagrzewała się bowiem od słońca. Na wierzchu leżały rekwizyty każdego kupca diamentów: butelka whisky i kieliszki, aby zachęcić klienta do transakcji, arkusze białego papieru, żeby określić precyzyjnie kolor kamienia, drewniane szczypczyki, lupa, waga i książeczka czekowa wielkości Biblii — każdy czek miał złotą obwódkę i ozdobiony był kolorowymi ornamentami — która robiła niewątpliwie największe wrażenie spośród wszystkich rekwizytów, z wyjątkiem może jedwabnego krawata i wytwornych butów z żółtymi sztylpami wystających spod biurka. — Ile, panie Werner? — spytał Zouga. Werner szybko przesortował diamenty i poukładał je w oddzielne kupki, kierując się tylko kryterium wielkości, gdyż wszystkie kamienie były tego samego koloru. Najmniejsze liczyły po trzy punkty, czyli trzy setne karata, i były niewiele większe od ziaren piasku, natomiast największe ważyły niemal po karacie. Werner odłożył szczypczyki i w zamyśleniu przeciągnął ręką po ciemnych włosach. — Może jeszcze kieliszeczek whisky? — mruknął. — Muszę się teraz napić — dodał, gdy Zouga odmówił. Po czym napełnił oba kieliszki i popchnął jeden w stronę Zougi, nie zważając na jego odmowę. — Ile? — nie dawał za wygraną Zouga. — Chodzi panu o wagę? — spytał Werner popijając whisky i oblizując usta językiem. — Dziewięćdziesiąt sześć karatów. Co to musiał być za diament! Pewnie nigdy już podobnego nie zobaczymy... — Ile w gotówce? — Majorze, gdyby to był pojedynczy kamień, zaproponowałbym panu pięćdziesiąt tysięcy funtów. Zouga jęknął i zmrużył oczy, jakby ktoś uderzył go w twarz otwartą dłonią. Pięćdziesiąt tysięcy wystarczyłoby na zagospodarowanie Zam-bezji, na opłacenie uzbrojonych ludzi, kupno wozów i koni, narzędzi rolniczych, a także maszyn do kopalni złota. — Niech to diabli — westchnął Zouga otwierając oczy. — Nie interesuje mnie, co mogłoby być, chcę wiedzieć, ile daje pan za to. 116 — Dwa tysiące funtów, to moja najwyższa cena, i nie jest to otwarta oferta. Kamień rozprysnął się na niemal dwieście małych kawałków. I za nie Zouga powinien zapłacić Bazo, zwyczajowo w suwerenach. Wzdragał się przed dokonaniem tej wypłaty, ale wiedział, że winien jest te pieniądze swoim robotnikom. Z tego, co pozostanie po wypłacie, przynajmniej tysiąc powinien włożyć w nowe rusztowania, wtedy zostanie mu jeszcze osiemset. Eksploataga działek kosztowała go sto funtów tygodniowo, wygrał więc w ten sposób dwa miesiące. Sześćdziesiąt dni zamiast całego kraju. Sześćdziesiąt dni zamiast dwustu tysięcy kilometrów kwadratowych obfitującej w bogactwa ziemi. — Jeszcze będzie moja— mruknął cicho i opróżnił szybko stojący przed nim kieliszek. Whisky złagodziła trochę smak goryczy." Ptak przyniesiony przez Ralpha okazał się samicą raroga, dumnego przedstawiciela rodziny Falco. Miał długie skrzydła i doskonale nadawał się do polowań na otwartych terenach Griąualandu. Było to właściwie sokole, tak bowiem określają sokolnicy młodego ptaka, którego wyjęto z gniazda, gdy był już niemal całkowicie upierzemy. Gniazdo znajdowało się na szczycie wielkiej akacji, Ralph wspiął się na drzewo i zniósł ptaka zawinąwszy go w koszulę. Został przy tym boleśnie zadrapany wzdłuż brzucha. Bazo pomógł mu uszyć dla sokoła specjalny kaptur i przygotować skórzane postronki, dla skrępowania nóg, ale później zajmował się nim już tylko Ralph. Godzinami spacerował trzymając go na ręce, skubiąc pióra i muskając delikatnie. Mówił do samiczki „kochanie" i „moja piękna", dopóki nie zaczęła jeść mu z ręki i pozdrawiać go radosnym kłiit!, kłiit! Później pokazał jej przynętę zrobioną z piór gołębia i obracał nią wkoło na długim sznurze, aż ptak nauczył się ją atakować. Na koniec, dopełniając tradycyjnego rytuału sokolników, przy słabym blasku świecy czuwał z nią na ręku przez całą noc. Był to sprawdzian siły woli, który ugruntować miał jego dominację nad ptakiem. Przez kilka godzin Ralph wpatrywał się w żółte oczy 117 sokoła, aż wreszcie ten zamknął powieki i zasnął przycupnięty na jego pięści. Ralph wygrał i mógł zacząć wreszcie polować. Jordan uwielbiał ptaka za jego urodę. Czasami Ralph pozwalał mu nieść go na ręce i muskać lśniące pióra. To właśnie Jordan znalazł dla niego imię: Scipio. Wziął je z Żywotów Plutarcha, które właśnie powtórnie czytał. Jordan nigdy nie uczestniczył jednak w polowaniach. Raz tylko Ralph mu na to pozwolił, ale Jordan ośmieszył się, wybuchając płaczem, w momencie gdy ptak uśmiercał swą ofiarę. Ralph nigdy więcej nie zaprosił brata na polowanie. Ten sam deszcz, który spowodował obsunięcie się drogi nr 6, zalał wszystkie zagłębienia i rozpadliny w promieniu niemal dwustu kilometrów wokół osady New Rush. Większość z tak powstałych jezior wyschła wraz z upałami, które nadeszły po deszczu, część jednak pozostała — i tak woda utrzymywała się wciąż na równinie rozciągającej się na południu w pobliżu głównej drogi do Kapsztadu. Było to miejsce odległe o jakieś dziesięć kilometrów od obozu. Wokół rozlewiska wyrosła już trzcina i osiedliły się tam ptaki. Właśnie wśród tych trzcin Ralph i Bazo znaleźli sobie kryjówkę. Ralph wziął do ręki trochę czarnego mułu i roztarł go na policzkach. Wiedział, że jego biała twarz zwrócona ku górze błyszczałaby jak lustro i mogłyby ją dostrzec nawet wysoko lecące ptaki. — Powinieneś urodzić się Matabele, wtedy nie potrzebowałbyś mułu — zaśmiał się Bazo na jego widok, a Ralph odwdzięczył mu się obraźliwym gestem. Potem obaj usiedli obserwując niebo. Fascynowało ich, że Scipio, pomimo że miała na głowie kaptur, potrafiła rozpoznać odgłos skrzydeł nadlatującego ptaka na długo przedtem, nim zauważyli go ludzie. Komunikowała to poprzez zmianę ułożenia głowy i skrobanie pazurami. — Jeszcze nie teraz, kochanie — szeptał Ralph. —Już niedługo, maleńka. Nagle Bazo gwizdnął przeciągle i wskazał brodą w górę. Ralph zobaczył trzy ptaki lecące wysoko po pustym niebie. Czarne długie skrzydła uderzały raz po raz, niespiesznie, jakby z rozwagą. — Już nadlatują, kochanie — Ralph mruknął do Scipio i dotknął ustami jej nakrapianej piersi, czując łomoczące pod piórami 118 serce. — Boże, ależ one wielkie! — szepnął po chwili patrząc na ptaki, a Scipio siedząca na jego wyciągniętej ręce wydała mu się nagle lekka jak piórko. Nigdy dotąd nie polował z nią na gęsi i miał wątpliwości, czy sprosta ona temu wyzwaniu. Gęsi zatoczyły łuk i leciały teraz prosto w stronę słońca. Ralph ucieszył się — już się nie martwił: Scipio będzie miała za sobą słońce, gdy zacznie się wznosić. Delikatnie zdjął z jej głowy miękki skórzany kapturek i żółte oczy rozwarły się niczym dwa księżyce w pełni. Scipio strzepnęła pióra i wydęła pierś. Patrzyła w stronę nadlatujących gęsi. Ralph wyciągnął pięść tak, aby ustawić Scipio zgodnie z kierunkiem ich lotu. Nawet przez grubą rękawicę czuł teraz siłę jej szponów. Ptak był napięty jak struna skrzypiec dotknięta nagle smyczkiem i zdawał się leciutko drżeć. Wolną ręką odwiązał węzeł, który łączył pęta u nóg Scipio. — Poluj! — krzyknął unosząc ją na ręku i wyrzucając wysoko ponad trzemy. Leciała prosto jak oszczep, wznosząc się błyskawicznie ku słońcu. Gęsi w końcu ją zobaczyły. Ich szyk rozbił się nagle, dwie, prując powietrze wielkim skrzydłami, usiłowały wzbić się jak najwyżej, trzecia pofrunęła w stronę rzeki, obniżając lot i starając się nabrać z powrotem szybkości, którą utraciła wpadłszy w panikę. Scipio tymczasem wciąż się wznosiła. Jej taktyka była prosta. Potrzebowała każdego centymetra wysokości, który będzie mogła zamienić na szybkość lotu nurkowego i impet uderzenia. Miało to teraz szczególne znaczenie ze względu na dysproporcję między rozmiarami sokoła i dzikiej gęsi. Nagle, jakby uznała, że jest już wystarczająco wysoko, zwolniła i zawisła nieruchomo w powietrzu. Wyglądała tak, jakby zrezygnowała z polowania, zniechęcona wielkością zwierzyny, którą miała upolować. — Poluj, kochanie! — krzyknął Ralph i zdawało się, że Scipio go słyszy. Wydała przeraźliwy krzyk łowiącego sokoła: wysoki, przenikliwy i groźny, a potem złożyła skrzydła i runęła na swoją ofiarę. — Wybrała nisko lecącego ptaka, nie zamierza rezygnować — krzyknął tryumfalnie Ralph. 119 — W tym małym ciele bije serce lwa — głos Bazo był pełen najwyższego podziwu. Ciężka i masywna gęś z wysiłkiem trzepotała skrzydłami, wyciągając do przodu szyję. Widać było, że ogarnia ją coraz większa panika. Nagle nadeszła chwila, do której Ralph i Scipio przygotowywali się od tygodni — moment zabijania. Z ust Ralpha wyrwał się jęk: Scipio dosięgła gęsi. Uderzenie było jak odgłos wojennego bębna. Gęś rozpostarła skrzydła i powietrze wypełnił nagle obłok ciemnoszarego pierza. Wyglądało to jak wystrzał z ciężkiego działa. Potem gęś zaczęła spadać z odchyloną w agonii szyją, a wraz z nią Scipio z pazurami wbitymi w jej pulsujące serce. Ralph krzycząc z radości puścił się pędem; za nim podążał roześmiany Bazo, który z odrzuconą do tyłu głową obserwował spadające niczym kometa ptaki. Jastrząb wypuszcza ofiarę, dopiero kiedy spadnie ona na ziemię, sokół postępuje inaczej. Scipio powinna się była oderwać i pozwolić, aby gęś spadła sama. Nie zrobiła tego i Ralph zaczął się niepokoić. Może coś sobie złamała albo zraniła się podczas gwałtownego ataku? — Kochanie! — zawołał do niej. — Odleć! — Mogła zostać przygnieciona ciałem gęsi, mogła rozbić się o ziemię. Nie powinna pozostawać tak długo złączona. — Odleć! — krzyknął ponownie i ujrzał jej pióra furkoczące w powietrzu i ostre krawędzie skrzydeł. Była ogłuszona, a ziemia zbliżała się w szalonym tempie. I nagle, odrywając szpony od ofiary, rzuciła się gwałtownie do przodu; pozwoliła jej spaść na kamienistą ziemię obok moczarów. Ralph odetchnął z ulgą, był dumny, że jest taka odważna i piękna. — Kłiit! — zawołała Scipio, ujrzawszy swego pana. — Khit! — krzyknęła raz jeszcze i usiadła lekko na jego ręce. Pochylił się nad nią, rozpierany dumą, i pocałował delikatnie piękną główkę. — Nigdy już nie będziesz musiała tego robić — wyszeptał. — Chciałem się tylko przekonać, czy stać cię na to. To był pierwszy i ostatni raz. 120 Ralph położył przed Scipio głowę gęsi, a ona rozerwała ją na strzępy, spoglądając na Ralpha po każdym uderzeniu ostrego dzioba. — Ten ptak cię uwielbia — Bazo spoglądał na nich ponad językami ognia, w którym piekły się kawałki gęsi. Kapiący tłuszcz syczał spadając na rozgrzane węgle. — Ja też go uwielbiam — uśmiechnął się Ralph i pocałował zakrwawiony dziób. — Ty i ten ptak macie tego samego ducha. Często rozmawialiśmy o tym z Kamuzą. — Nikt nie jest tak dzielny jak moja Scipio — rzekł Ralph, ale Bazo potrząsnął przecząco głową. — Pamiętasz dzień, w którym Bakela chciał mnie zabić? W momencie kiedy wyciągnął strzelbę, był oszalały z gniewu, tak bardzo zaślepiony, że mógł zabić. Ralph zmienił się nagle na twarzy. Upłynęło już wiele miesięcy, odkąd uratował młodego Murzyna. — Nigdy o tym nie mówiłem — Bazo pochwycił jego spojrzenie. — To nie jest sprawa, o której mężczyzna mógłby lekko rozprawiać. Pewnie nigdy już do tego nie wrócimy, ani ja, ani ty, wiedz jednak, że nie zostanie ci to zapomniane... — urwał, a potem dokończył uroczyście. — Będę to zawsze pamiętał, Henshaw. Henshaw to sokół w języku Matabelów. Murzyni nadali mu ten przynoszący chlubę przydomek, co było dowodem wielkiego szacunku. Jego ojca zwali Bakela, Pięść, a teraz on, Ralph, został Sokołem. — Będę ci to pamiętał, Henshaw, mój bracie — powtórzył Bazo, Topór. — Zawsze będę pamiętał. Zouga nie wiedział, dlaczego przyjął w końcu propozycję tego spotkania. Na pewno nie dlatego, że namawiał go do niego Jan Cheroot. Powodem nie było także szybkie wyczerpanie się pieniędzy uzyskanych za okruchy „wielkiego diamentu Ballantyne'a". Trzeba bowiem wiedzieć, że cena rusztowań bez przerwy rosła, a udział Zougi w tych wydatkach zbliżał się powoli do zawrotnej sumy dwóch tysięcy funtów. Ballantyne czasami miał wrażenie, że sytuacja ta odpowiada Pickeringowi i Rhodesowi: pomniejsi poszukiwacze 121 eliminowani byli w ten sposób z kopalni, a ich działki kupowali za bezcen zamożni członkowie Komitetu. Niewykluczone, że Zouga poszedł na to spotkanie, by oderwać się na chwilę od trudnej codzienności, a może zaintrygowała go atmosfera tajemniczości, która je otaczała. Poza tym cała historia przynieść mogła zysk, a Zouga znajdował się już na krawędzi zwątpienia i bliski był decyzji o sprzedaniu działek. Ponieważ jednak sprzedaż ta równałaby się przekreśleniu marzeń, gotów był wypróbować wszystkie dostępne drogi, nawet te najbardziej ryzykowne. — Ktoś chce z tobą mówić — rzekł pewnego dnia Jan Cheroot, a w jego tonie było coś, co zaintrygowało Zougę. Byli ze sobą już tak długo, że potrafili bezbłędnie wyczuwać swoje nastroje. — W czym problem? — spytał. — Przyślij go do namiotu. — Chciałby rozmawiać w sekretnym miejscu, ukryty przed niepowołanymi oczami. — Tak zachowuje się tylko oszust — mruknął Zouga. — Jak się nazywa ten człowiek? — Nie znam jego nazwiska — przyznał Cheroot, a kiedy zobaczył reakcję na twarzy Zougi, dodał: — Przysłał wiadomość przez chłopca. — W takim razie odeślij chłopca z taką wiadomością: może mnie tutaj znaleźć każdego wieczora i porozmawiać ze mną o tym, na co ma ochotę. Będzie mi przyjemnie wysłuchać go pod osłoną mojego namiotu. — Jak sobie życzysz — mruknął Jan Cheroot. — A więc nadal będziemy jeść breję z kukurydzy. Tak zakończyła się ta rozmowa i do tematu nie wracano przez kilka tygodni. Sprawa jednak jak robak drążyła Zougę, aż w końcu pewnego dnia sam zagadnął Cheroota. — Co słychać u twego bezimiennego przyjaciela, jaka była jego odpowiedź? — Przesłał wiadomość, że nie można pomagać człowiekowi, który sam nie chce sobie pomóc — rzekł cierpko Jan Cheroot. — A przecież powszechnie wiadomo, że my nie potrzebujemy pomocy. Spójrz na swoje eleganckie ubranie. To szczyt obecnej mody, aby pośladki wyglądały ze spodni. 122 Zouga uśmiechnął się na te słowa, gdyż jego spodnie były porządnie załatane przez Jordana. — A ja — ciągnął Cheroot — czy ja mam jakieś powody do narzekań? Dostałem przecież zapłatę nie dalej jak rok temu. — Pół roku temu — sprostował Zouga. — Zdążyłem już zapomnieć — parsknął sługa. — Tak samo zapomniałem już, jak smakuje wołowina. — Kiedy rusztowania będą gotowe... — zaczął Zouga, lecz Cheroot przerwał mu niecierpliwie. — Prędzej spadną nam na głowy. Wtedy przynajmniej nie będziemy musieli się martwić, że jesteśmy głodni. Rzeczywiście rusztowania zaprojektowane zostały wadliwie. Nie były w stanie wytrzymać nacisku stalowej liny. Już pierwszego dnia zawaliło się rusztowanie w północnej części objętego pracami obszaru i tereny dawnej drogi nr 6 znowu zamknięto. Obecnie trwały prace mające na celu wzmocnienie konstrukcji. Zoudze pozostała jeszcze jedna butelka kapsztadzkiej brandy, którą chował na czarną godzinę. Przyniósł ją teraz, odkorkował i napełnił dwa kubki. Pili w milczeniu. — Powiedz swojemu przyjacielowi, że się z nim spotkam — mruknął w końcu Zouga. Na otwartej równinie nie było żywej duszy. Zamglony horyzont rysował się nierealnie, a wszystko drżało zasnute unoszonym przez wiatr pyłem. Nawet niebo jakby opustoszało. Pośród tego pustkowia stały opuszczone zabudowania. Widać było dziurawe dachy i walące się ściany, z których odpadał tynk. Zouga zebrał wodze, powściągając konia. Jechał teraz wolno, sprawiając wrażenie człowieka znudzonego długą podróżą, ale ukryte pod rondem kapelusza oczy niespokojnie badały każdy szczegół krajobrazu. Czuł się niepewnie z pustą kaburą przy siodle, ale nakaz był wyraźny. Miał przyjechać nie uzbrojony, w dodatku ktoś miał go przez cały czas obserwować. Ten ktoś wybrał idealne miejsce na spotkanie — nie można się tu dostać inaczej niż przez równinę, a na niej nie sposób znaleźć 123 jakąkolwiek kryjówkę czy osłonę. Zouga niecierpliwie poruszył się w siodle i ukryty pod płaszczem rewolwer ukłuł go boleśnie. Broń taka dawała mu tylko iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa, wiedział, że człowiek ze strzelbą zawsze będzie miał nad nim przewagę. Część zabudowań stanowiła zagroda dla owiec. W pobliżu budynku mieszkalnego znajdowała się studnia i rozpadający się wóz, któremu brakowało trzech kół i dyszla. Farba zdążyła już zejść z niego całkowicie, a ze środka wyrastały chwasty. Zouga dotknął szyi konia i przystanął obok wozu. Zsiadł szybko używając wierzchowca jako tarczy; udając, że rozluźnia popręg, przyjrzał się uważnie pustemu budynkowi. Okna ziały czarnymi otworami. Ktoś mógł ukrywać się w środku. Drzwi wejściowe były całkowicie rozeschnięte i co chwila uderzały o futrynę. Wewnątrz hulał wiatr. Wciąż zasłonięty koniem, Zouga schował rewolwer za pasek od spodni, przywiązał wierzchowca do wozu za pomocą specjalnego węzła — wystarczyło lekko pociągnąć, by go rozwiązać, po czym wziął głęboki oddech, wypiął pierś i pewnym krokiem wyszedł na otwartą przestrzeń. Skierował się wprost do frontowych drzwi. Prawą rękę trzymał ukrytą pod kurtką; oparta na biodrze, niemal dotykała kolby rewolweru. Podszedł do domu i przywarł plecami do ściany. Ze zdziwieniem spostrzegł, że oddycha z wysiłkiem, jakby całą drogę pokonał biegiem. Jeszcze bardziej zaskoczyło go, że dobrze mu z własnym strachem: skóra stała się jakby wrażliwsza, a zmysły uległy wyostrzeniu. Krew w żyłach krążyła szybciej, czuł też nerwowe napięcie w mięśniach. Dawno już nie był tak pobudzony. Wsparł się ręką na parapecie okna i przeskoczył lekko na drugą stronę. Wylądował na pokrytej kurzem podłodze, zerwał się szybko, obrzucając spojrzeniem pomieszczenie — było niewielkie i puste, upstrzone tylko odchodami jaszczurek. Zouga zaczął posuwać się wzdłuż ściany i trafił do drugiego pomieszczenia. Zobaczył czarne od sadzy palenisko pełne starego, cuchnącego popiołu, który natychmiast poczuł w gardle. Otwarte drzwi wychodziły na zalaną słońcem zagrodę. W jej narożniku stał przywiązany koń. Kabura przy siodle była pusta. Zouga poczuł gwałtowny przypływ adrenaliny. Wolno wyszedł na słońce, trzymając dłoń na rewolwerze. — Trzymaj ręce z dala od broni! — odezwał się ktoś za jego plecami. Głos dochodził z pierwszego pokoju, przez który Zouga dopiero co przeszedł. — Zostań tam, gdzie stoisz! Głos był cichy i opanowany, dochodził z bardzo bliska. Zouga zatrzymał się posłusznie. Stał nieporuszony z ręką zaciśniętą na rewolwerze. Facet nieźle to zaplanował, przemknęło mu przez myśl. Czaił się na zewnątrz, pozwolił mu przejść przez dom, a następnie wszedł za nim. — A teraz bardzo powoli wyjmij broń i połóż ją między stopami. Powoli, bardzo powoli, majorze Ballantyne. Nie chcę pana zabić, ale gdy usłyszę odgłos odciąganego kurka, nie zawaham się strzelić. Zouga wyciągnął ostrożnie ciężki rewolwer, pochylił się i położył go na brudnej podłodze. Zerknąwszy do tyłu pomiędzy nogami, dostrzegł skórzane buty ze sztylpami. Mężczyzna miał duże stopy i mocne nogi, musiał więc być potężnie zbudowany. — Nie powinien pan zabierać ze sobą broni, majorze. To nieuzasadniony brak zaufania z pana strony, który mógł okazać się zgubny dla nas obu — w głosie mężczyzny brzmiała jednak ulga. Głos ów wydał się Zoudze znajomy; nerwowo zaczął szukać w pamięci: ten dziwny akcent, już go kiedyś słyszał. — A teraz powoli, bardzo powoli, może się pan odwrócić, majorze. Mężczyzna stał w cieniu pod okopconą ścianą, ale strumień światła wpadającego przez okno oświetlał jego ręce i strzelbę, dubeltówkę. Oba kurki były odciągnięte, a palce mężczyzny dotykały cyngli. / — To ty! — wykrzyknął Zouga. — Tak, majorze, we własnej osobie! —uśmiechnął się ospowaty Bastaard, szczerząc białe zęby. — Hendrick Naaiman, raz jeszcze do twych usług. — Jeżeli chcesz kupić wołu, to trochę dziwne miejsce na ubicie interesu. To właśnie Naaiman nabył od Zougi wóz wraz z zaprzęgiem; za uzyskane pieniądze Ballantyne kupił Posiadłość Diabła. — Nie, majorze, tym razem to ja sprzedaję. Proszę się nie ruszać i trzymać ręce tak, aby były widoczne. Strzelbą jest nabita 124 125 jak na polowanie, z tej odległości kule podziurawią pana niczym sito — rzucił ostro. Zouga opuścił ręce luźno waiłuż ciała. — Co pan sprzedaje? — Skarb, majorze, odmianę życia dla pana i dla mnie. — Jestem ci naprawdę wdzięczny za życzliwość, Naaiman — Zouga uśmiechnął się sarkastycznie. — Proszę mówić mi Hend-iick, majorze, jeżeli mamy zostać wspólnikami. — Ach tak? — Zouga rzucilmu ponure spojrzenie. — Czuję się zaszczycony. — Chodzi o to, że pan posada coś, czego ja potrzebuję, a ja mam coś, czego pan nie ma. — Do rzeczy! — Jest pan właścicielem dwóch wspaniałych działek, naprawdę niezwykłych, z tym tylko, że nie ma tam żadnych diamentów — Zouga poczuł, jak zaczjna go palić blizna na policzku, ale starał się niczego nie dać po s«bie poznać. — Zapewne wie pan, że w związku z moim pochodzeniem, które przynosi mi ujmę, mówiąc oględnie, a nazywając rzecz po imieniu: w związku z faktem, że płynie we mnie srew Kafrów, nie mogę posiadać własnej działki. Zapadła cisza. Mężczyźni w milczeniu mierzyli się wzrokiem, ale Zouga zrezygnował już z ponysłu rzucenia się na wycelowaną w siebie dubeltówkę. Zaintrygowały go słowa Bastaarda. — Przecież z tego właśnie powodu nie mogę sprzedać ci moich działek, nawet gdy grozisz mi bronią — rzekł cicho. — Nic pan nie rozumie. Paa ma działki, a nie ma diamentów, podczas gdy ja nie mam działek ale... — Hendrick wyjął z kieszeni sakiewkę i zawiesił ją sobie ca palcu — ale mam diamenty — dokończył i rzucił woreczek Zcudze. Ten instynktownie wyciągaął rękę, aby go złapać. Sakiewka zachrzęściła w jego dłoni. — Proszę ją otworzyć, maj trze. Zouga otworzył woreczek powoli i spojrzał do środka. Mimo słabego światła coś błysnęło niczym zwoje śpiącego węża. Zouga poczuł podniecenie, które ogarniało go zawsze na widok lśniącego diamentu. Wysypał zawartość na dłoń i szybko policzył kamienie. Było ich Osiem: pierwszy, kanarkowożółty, mógł mieć jakieś dwadzieścia karatów. Wart był ze dwa tysiące funtów, jak szybko wyliczył Zouga. — To tylko próbka mojego towaru, majorze, plon jednego tygodnia. Drugi był doskonałym ośmiofasetowym kryształem w kolorze srebrnoszarym. Trochę większy od żółtego, wart był chyba trzy tysiące. Trzeci diament okazał się ostrosłupem prawidłowym. Był srebrny i całkiem przejrzysty. Zouga podniósł go w górę, do światła. — Kradzione? — spytał. — Brzydkie słowo, majorze, obraża moje delikatne uszy. Darujmy sobie dyskusję o pochodzeniu tych kamieni. Jednego może pan być pewien: każdego dnia pojawiać się będą nowe, tak że co tydzień będziemy mieć worek kamieni czystej wody. — Co tydzień? — spytał Zouga, słysząc chciwość we własnym głosie. — Co tydzień — przytaknął Hendrick, obserwując twarz Ballantyne'a. Czuł, że ryba połknęła haczyk. — Co tydzień będzie pan dostawać taki woreczek i wsypywać jego zawartość do swojej płuczki — dodał z promiennym uśmiechem. Zouga przyjrzał się następnemu diamentowi. Z początku myślał, że jest to czarny diament przemysłowy niewiele wart, ale jego serce zabiło żywiej, gdy padło na niego słońce, wydobywając ze środka kryształu szmaragdowy blask. Drżącymi palcami podniósł kamień do góry. — Tak, majorze — Hendrick Naaiman pokiwał z uznaniem głową. — Ma pan dobre oko, to jest „zielony smok". Dziwaczny kamień, zielony diament przez handlarzy zwany zamaskowanym. W przyrodzie występują zamaskowane diamenty wyglądające jak szafiry, rubiny czy topazy. Niewykluczone, że tego „zielonego smoka" udałoby się sprzedać za dziesięć tysięcy funtów, może stałby się on nawet klejnotem koronnym jakiegoś monarchy. — Powiedziałeś, wspólnikami? — spytał miękko Zouga. — Tak, moglibyśmy zostać wspólnikami — kiwnął głową Hendrick. — Ja będę dostarczał diamenty. Podam przykład. Za 126 127 „zielonego smoka" zapłaciłem jednemu z mych ludzi trzysta funtów. Pan położy go na swojej sortownicy i zarejestruje na Posiadłość Diabła... Zouga z napięciem wpatrywał się w Naaimana; Hendrick wolno zbliżył się do niego. — Za taki kamień powinien pan dostać co najmniej cztery tysiące, co daje trzy tysiące siedemset zysku. Podzielimy się po połowie. Nie jestem chciwy. Będziemy na równych prawach, majorze: tysiąc osiemset pięćdziesiąt dla pana i tysiąc osiemset pięćdziesiąt dla mnie. Zouga przesypał błyszczące kamienie na lewą dłoń, nie spuszczając jednak wzroku z ust Bastaarda. — Co pan na to, majorze? Równoprawni wspólnicy — Hendrick przełożył dubeltówkę do lewej ręki i wyciągnął prawą. — Równoprawni wspólnicy — powtórzył. — Uściśnijmy sobie dłonie. Zouga powoli wyciągnął prawą rękę i nagle, kiedy ich palce już się zetknęły, lewą ręką cisnął diamenty prosto w twarz Hendricka, z siłą, która wyrażała oburzenie i gniew, że ktoś ośmiela się kusić go tak bezczelnie i drwić z jego godności. Diamenty pokaleczyły Hendricka, jeden rozciął mu czoło tuż nad okiem, inny przeciął wargę. Naaiman bezwiednie podniósł do góry obie ręce, jakby zasłaniał się przed ciosem. Wylot lufy znalazł się nagle wysoko. Dubeltówka była wciąż odbezpieczona, a Hendrick, ochłonąwszy nieco, zaczął ją opuszczać, celując w brzuch Zougi. Ballantyne chwycił strzelbę jakieś dziesięć centymetrów od wylotu lufy i podniósł ją do góry, drugą dłoń zacisnął na prawym nadgarstku Hendricka. Bastard odskoczył, Zouga jednak gwałtownie pchnął kolbę uderzając go prosto w twarz. Hendrick jęknął z bólu i zatoczył się. Zouga zaatakował ponownie, przygważdżając Bastaarda do okopconej ściany. Przez chwilę się szamotali. Broń wycelowana była w sufit i Zoudze udało się w końcu nacisnąć oba cyngle. Obie lufy wypaliły jednocześnie. Odgłos wystrzału w tak niewielkim pomieszczeniu był ogłuszający. Pociski wybiły w przegniłym dachu potężne otwory, przez które wpadało teraz słońce. Wystrzał spowodował też gwałtowny odrzut broni, która ugodziła Hendricka w żołądek tak mocno, że jęcząc z bólu zgiął się, wypuszczając dubeltówkę. Była teraz nie nabita i niegroźna, mogła sobie leżeć na ziemi. Zouga chciał natomiast podnieść swój rewolwer. Kiedy już go dotykał, usłyszał za sobą odgłos kroków i nie podnosząc głowy, zrobił gwałtowny unik. Nad nim stał Hendrick, trzymając strzelbę niczym katowski topór gotowy do ciosu. Broń spadła w dół łagodnym łukiem. Zouga usłyszał w powietrzu cichy świst, uchylił się jeszcze odrobinę, lecz mimo to kolba dosięgła go w rejonie barku; cios był na tyle silny, że spowodował chwilową utratę czucia w prawej ręce, która zdrętwiała aż do czubków palców. Rewolwer wypadł Zoudze z dłoni. Hendrick rzucił się błyskawicznie ku pistoletowi, Zouga jednak zdołał kopnąć go z rozmachem poniżej kolana. Naaiman zachwiał się i runął na ścianę. Przez chwilę nie mógł się ruszyć, Zouga tymczasem wyprostował się, przyskoczył do ściany i lewą sprawną ręką wymierzył cios prosto w szczękę Hendricka. Drugie, mocniejsze jeszcze uderzenie dosięgło nosa. Z obu nozdrzy trysnęła krew. W Zougę wstąpił diabeł. Zamierzał zrobić z tego człowieka krwawy befsztyk. — Zaczekaj! — krzyknął Hendrick. — Proszę, nie bij mnie więcej! Prośba ta była tak gorąca, a przerażenie na twarzy Bastaarda tak wielkie, że Zouga poczuł litość i gniew ostygł w nim nagle. Nie zadał już kolejnego ciosu i odsunął się do tyłu, opuszczając ręce. Bastaard tylko na to czekał. Zamachnął się raz jeszcze nie nabitą strzelbą, uderzając przeciwnika kolbą w twarz. Cios kompletnie zaskoczył Zougę, zalała go przy tym wściekłość, że dał zrobić z siebie głupca. Miał wrażenie, jakby świat zawirował. Obraz nagle się zamazał. Zouga rzucił się desperacko po rewolwer. Już chwytał rękojeść, gdy Hendrick całym ciężarem ciała opadł mu na plecy, przygważdżając go do ziemi. Zouga nie wypuścił jednak rewolweru — zaczął uderzać nim na oślep jak maczugą. Niektóre ciosy zamierały w powietrzu, inne trafiały w podłogę, były jednak i takie, które dosięgały celu. Krew zalewała mu oczy, dyszał i jęczał z bólu. Upłynęło trochę czasu, zanim się zorientował, że Hendrick już go nie trzyma. 128 9 — Twarda ludne 129 Zouga odczołgał się kawałek i oparł o ścianę. Gdy otarł z oczu krew, ujrzał rozciągniętego na ziemi Hendricka. Leżąc na wznak z rozrzuconymi na boki ramionami, wyglądał jak krucyfiks. Krew wciąż sączyła się z jego nosa. Nie poruszał się, a jedyną oznaką życia był ciężki oddech. Zouga opuścił rewolwer i wstał opierając się o ścianę. Chwiał się na nogach i z trudem utrzymywał równowagę — nagle ogarnęła go taka słabość, że z trudem mógł utrzymać rewolwer. — Zouga, mój panie! — krzyknął Jan Cheroot wbiegając na podwórze. Dyszał z wysiłku, trzymając przed sobą wyciągniętą strzelbę. Gdy ujrzał skrwawione oblicze swego pana, jego spoconą twarz wykrzywił grymas przerażenia. — Nie spieszyłeś się! — wychrypiał Zouga, opierając się o futrynę. Jadąc na spotkanie z tajemniczym nieznajomym kazał Cherootowi czekać w ukryciu jakieś osiemset metrów od farmy. — Zacząłem biec, gdy tylko usłyszałem strzały. Zouga zrozumiał, że walka trwała nie więcej niż kilka minut, dokładnie tyle, ile potrzebuje człowiek, aby przebiec odcinek ośmiuset metrów. Cheroot odpiął od pasa bukłak z wodą i starał się przemyć twarz Zougi. — Zostaw mnie — Zouga cofnął się gwałtownie. — Zobacz lepiej, czy jest jakiś sznur przy siodle Bastaarda, coś, czym można by skrępować człowieka. Cheroot znalazł zwój plecionej liny i niosąc go Zoudze zatrzymał się nagle w drzwiach chaty. — Ja go znam — spojrzał na zakrwawioną twarz Hendricka. — Przynajmniej tak mi się wydaje, zrobiłeś z niego taką miazgę... — Zwiąż go — wyszeptał Zouga, pociągając łyk z bukłaka, po czym zdjął z szyi chustę i nasączywszy ją wodą, dokładnie przemył swoje rany i zadrapania. Najpoważniejszą ranę miał na głowie, tam gdzie dosięgła go kolba strzelby Hendricka. Była tak głęboka, że prawdopodobnie wymagała zszycia. Jan Cheroot wiązał Hendricka, mamrocząc przy tym przekleństwa pod jego adresem. — Ty żółta żmijo, wydaje ci się, że jesteś dżentelmenem, bo masz buty na nogach i portki na czarnym tyłku. 130 Odciągnął mu ramiona za głowę i skrępował je umiejętnie w nadgarstkach i w łokciach. — Przy tobie sęp to szlachetne zwierzę — mruknął, okręcając sznur wokół kostek i zaciskając mocno pętlę. — Nawet hieny nie chciałyby jeść padliny razem z tobą. Zouga zakręcił bukłak i schylił się, by pozbierać diamenty. Leżały porozrzucane po całej kuchni. Znalazł wszystkie, na samym końcu „zielonego smoka", który leżał w ciemnym kącie, matowy i niepozorny. Zouga rzucił sakiewkę Cherootowi, a ten aż gwizdnął przeglądając jej zawartość. — Kradzione — mruknął i jego twarz zmarszczyła się nagle. — Ta żółta żmija nielegalnie handluje diamentami. — Chciał, żebyśmy zarejestrowali te kamienie na naszą działkę. — A jaki udział w zyskach? — spytał Cheroot. — Połowa. — Nie lada gratka. Stalibyśmy się bogaczami w ciągu sześciu miesięcy, moglibyśmy wreszcie wynieść się z tego parszywego miejsca. Zouga wyrwał sakiewkę z rąk Cheroota, czując znowu silną pokusę. — Przyprowadź jego konia! — rozkazał ze złością. Podnieśli bezwładne ciało Hendricka i przerzucili je przez siodło. Gdy Cheroot przywiązał go do konia, Hendrick wierzgnął nogami i nieznacznie odchylił głowę. — Majorze — stęknął, wpatrując się w Zougę półprzytomnie. — Niech mi pan pozwoli wytłumaczyć. Nic pan nie rozumie. — Zamknij się — warknął Zouga. — Majorze, nie jestem złodziejem, wszystko wytłumaczę. — Powiedziałem: zamknij się! — wbijając kciuki w blade policzki Hendricka, Zouga rozwarł mu usta i wepchnął w nie woreczek z diamentami. — Zssij swoje cholerne diamenty, ty złodzieju, ty oszuście — syknął przewiązując usta Hendricka swoją chustą, Bastaard tymczasem rozpaczliwie rzucał głową i przewracał oczami; jego krzyki tłumił jednak jedwabny knebel. — To powinno cię uciszyć do momentu, gdy znajdziemy się przed biurem Komitetu. 131 Jan Cheroot wskoczył na siodło. Trzymając przed sobą ciało Hendricka, podążył za Zougą w stronę obozu. — Co za strata —jęknął wystarczająco głośno, by Zouga mógł go usłyszeć. — Ta sakiewka mogła załatwić nam podróż na północ. Patrzył na Zougę oczekując odpowiedzi, ten jednak zignorował go zupełnie. — Komitet i tak wyśle go na stryczek. Już teraz jest trupem... Hendrick rzucił się na siodle i pociągnął nosem. — Możemy po prostu wykonać za nich robotę — ciągnął Cheroot. — Kula w łeb i zostawiamy go w podarunku dla jego braci i sióstr: szakali i hien. Nikt nigdy się nie dowie. Raz jeszcze spojrzał z nadzieją na Zougę. — To, co znajduje się w tej sakiewce, zaprowadzi nas znowu na północ, tak daleko, jak tylko zechcemy. Zouga zmusił swojego konia do cwału i oddalił się, pozostawiając za sobą chmurę gęstego pyłu. Jan Cheroot westchnął ciężko. Na tyłach rynku, gdzie rosły dwie rozłożyste akacje, które dawały trochę cienia, Pickering i Rhodes posilali się w towarzystwie kilku nieżonatych poszukiwaczy. Każdy z zebranych przy stole ludzi posiadał dobre działki i czerpał z diamentów niezłe dochody, inaczej nie byłoby go stać na płacenie rachunków za szampana i dobry koniak, które stanowiły podstawę menu tej grupy. Należał do niej młodszy syn nowo pasowanego lorda oraz utytułowany baronet, wywodzący się z irlandzkiej arystokracji. Prawie wszyscy byli członkami Komitetu, ze względu na wystawny tryb życia zwano ich „Grubymi Rybami". Kiedy nadjechał Zouga, sześciu mężczyzn ucztowało właśnie przy butelce Veuve Cliąuot i robiło zakłady, ile much usiądzie na leżących na stole kostkach cukru. Pickering podniósł głowę, a gdy ujrzał Ballantyne'a, na jego twarzy pojawił się po raz pierwszy wyraz szczerego zaskoczenia. — Panowie — rzucił ostro Zouga. — Mam tu coś dla was. Wychylił się w siodle i przeciął sznury, które przytrzymywały Hendricka na drugim koniu, a potem ściągnął go na ziemię, głową w piach, tuż przed członkami Komitetu. — To N. H. D. — wyjaśnił Zouga, gdy wszyscy spojrzeli nań wyczekująco. 132 Pickering zerwał się na równe nogi. — Gdzie diamenty, majorze? — spytał. — W jego ustach- Pickering ukląkł na jednym kolanie przy Hendricku i odwiązał chustę. Wyjął z jego ust mokry od śliny woreczek i wysypał zawartość na stół, pomiędzy kostki cukru i butelki szampana. — Osiem — przeliczył szybko Rhodes i spojrzał z ulgą na Pickeringa. — Są wszystkie. — Mówiłem, żebyś się nie martwił. Postawiłem pięćdziesiąt gwinei, że odzyskamy wszystkie. Nie zapominaj o tym! Pickering uśmiechnął się do Rhodesa, po czym odwróciwszy się znowu w stronę leżącego na ziemi Hendricka, pochylił się nad nim troskliwie i pomógł wstać. — Mój drogi, czy wszystko w porządku? — Omal mnie nie zabił — wyszeptał Bastaard. — To szaleniec! — Mówiłem, żebyś był ostrożny, to nie jest człowiek, z którym można by igrać — poklepał Hendricka po plecach. — Dobra robota, Hendrick, wspaniale się spisałeś. — Jesteśmy winni panu małe wyjaśnienie, majorze — Pickering zwrócił się teraz do Zougi i uśmiechnął ujmująco. Zouga wpatrywał się w niego, nie mogąc wykrztusić słowa. Był tak blady, że wszystkie zadrapania i rany stały się jeszcze bardziej widoczne. — Pułapka! — wyszeptał wreszcie. — Zastawiliście na mnie pułapkę. — Musieliśmy być pana pewni — wytłumaczył spokojnie Rhodes. — Musieliśmy wiedzieć, jakim naprawdę jest pan człowiekiem, zanim przyjmiemy pana do Komitetu. — Ty świnio! — wrzasnął Zouga. — Ty arogancka świnio! — Wyszedł pan z tego z podniesioną przyłbicą — dodał chłodno Rhodes. Nie przywykł, żeby ktoś zwracał się do niego w ten sposób. — A gdybym wpadł w waszą pułapkę, co byście mi zrobili? — Nie rozważaliśmy nawet takiej możliwości — wzruszył ramionami Rhodes. — Zachował się pan, jak przystoi prawdziwemu angielskiemu dżentelmenowi. 133 — Nie macie pojęcia, jak byłem bliski... — rzekł Zouga. — Owszem, mamy. Większość z nas została sprawdzona w ten sam sposób. — Co by mnie czekało? — Zouga zwrócił się teraz do Pi-ckeringa. — Pokazowy lincz? — O nie, mój drogi, z pewnością nic tak teatralnego. Mógłbyś po prostu pośliznąć się na drodze i spaść niechcący do wykopu albo mieć pecha i stać pod wyciągiem, gdy pękłaby niespodziewanie lina. — Pickering wybuchnął śmiechem, a ludzie za stołem zawtórowali mu radośnie. — Potrzebuje pan teraz kieliszka szampana, majorze, albo nawet czegoś mocniejszego. — Proszę się do nas przyłączyć! — krzyknął ktoś inny zza stołu robiąc dla niego miejsce. — Będzie nam miło napić się z prawdziwym dżentelmenem. — Chodź, majorze—rzekł Pickering. — Poślę po lekarza, żeby zobaczył tę ranę na głowie. — I w tej samej chwili wyraz jego twarzy uległ gwałtownej zmianie. Zouga wyrzucił nogi ze strzemion, zeskoczył na ziemię i stanął naprzeciw niego. Obaj mężczyźni zaczęli mierzyć się wzrokiem. Byli tego samego wzrostu, potężni i dobrze zbudowani. Siedzące przy stole towarzystwo przyglądało się całej scenie z wyrazem zainteresowania. Było to znacznie ciekawsze niż liczenie much na kostkach cukru. — No, no, chyba rozwali Picklingowi głowę. — Albo Pickling jemu. — Dziesięć gwinei, że wygra łowca słoni. — Nie popieram bijatyk — mruknął Rhodes — ale postawię dziesiątkę na Picklinga. — Tamten koń ma już za sobą ciężką gonitwę, nie sądzę, żebyście mieli jakieś szansę. Uśmiech Pickeringa zamienił się w złośliwy grymas. Pickling stał z zaciśniętymi pięściami, napięty i czujny. Zouga opuścił nagle pięści i zwrócił się z pogardą do siedzącego pod akacją towarzystwa. — Dostarczyłem już państwu wystarczająco dużo rozrywki jak na jeden dzień — rzekł chłodno. — Mam gdzieś wasze cholerne diamenty i przeklęty Komitet... 134 Wybuch Zougi zagłuszyły ironiczne brawa i salwy śmiechu. Wskoczył na konia i popędził galopem do swego obozowiska. — Mam nadzieję, że go nie utracimy — rzekł poważnie Pickering, odprowadzając Zougę wzrokiem. — Bóg świadkiem, jak bardzo potrzeba nam uczciwych ludzi. — Och, nie ma się czym przejmować — odparł Rhodes. — Trzeba dać mu trochę czasu, żeby ochłonął, potem będzie nasz. — Henshaw, ona nie jest jeszcze gotowa do kolejnej walki — rzekł Bazo. Na kolanach trzymał pleciony koszyk z trzciny. Ralph siedział wraz z Murzynami wokół paleniska. Czuł się tu lepiej niż w namiocie ojca: był z przyjaciółmi, najbliższymi przyjaciółmi, jakich udało mu się spotkać w czasie cygańskiego życia. Tutaj nie dosięgało go także surowe i krytyczne spojrzenie ojca. — Jeżeli to ty miałbyś decydować, ona nigdy by już nie walczyła — odparł Ralph posilając się potrawką z baraniny. — Jej nowa noga nie jest jeszcze wystarczająco mocna — potrząsnął głową Bazo. — Przeciwnie, jest mocna i sprawna — odrzekł Ralph przeżuwając mięso. Bazo wydął policzki i zasępił się jeszcze bardziej, a siedząca nad nim na żerdzi Scipio otrzepała pióra i wydała cichy krzyk, tak jakby chciała go poprzeć. Bazo podejmował decyzję biorąc pod uwagę zdanie wszystkich, jednak rozstrzygający głos zawsze należał do niego, gdyż właśnie on schwytał stworzenie, o którym tak zawzięcie rozprawiali. — Za każdym razem, kiedy ona nie walczy, my, twoi bracia, stajemy się biedniejsi — włączył się Kamuza. — Henshaw ma rację, ona ma w sobie zajadłość lwicy i gotowa już jest zdobyć dla nas więcej złotych krążków. — Mówisz i myślisz jak biały człowiek — oskarżył go Bazo. — Myśl o żółtych monetach wypełnia twą głowę w dzień i w nocy. — A jaki inny z tego pożytek? — odparował Kamuza, wskazując na koszyk. — Jeżeli cię ukąsi, włócznia twej męskości skurczy się niczym zgniły owoc do rozmiarów dziecięcego palca. 135 — Nie macie pojęcia, jak byłem bliski... — rzekł Zouga. — Owszem, mamy. Większość z nas została sprawdzona w ten sam sposób. — Co by mnie czekało? — Zouga zwrócił się teraz do Pi-ckeringa. — Pokazowy lincz? — O nie, mój drogi, z pewnością nic tak teatralnego. Mógłbyś po prostu pośliznąć się na drodze i spaść niechcący do wykopu albo mieć pecha i stać pod wyciągiem, gdy pękłaby niespodziewanie lina. — Pickering wybuchnął śmiechem, a ludzie za stołem zawtórowali mu radośnie. — Potrzebuje pan teraz kieliszka szampana, majorze, albo nawet czegoś mocniejszego. — Proszę się do nas przyłączyć! — krzyknął ktoś inny zza stołu robiąc dla niego miejsce. — Będzie nam miło napić się z prawdziwym dżentelmenem. — Chodź, majorze — rzekł Pickering. — Poślę po lekarza, żeby zobaczył tę ranę na głowie. — I w tej samej chwili wyraz jego twarzy uległ gwałtownej zmianie. Zouga wyrzucił nogi ze strzemion, zeskoczył na ziemię i stanął naprzeciw niego. Obaj mężczyźni zaczęli mierzyć się wzrokiem. Byli tego samego wzrostu, potężni i dobrze zbudowani. Siedzące przy stole towarzystwo przyglądało się całej scenie z wyrazem zainteresowania. Było to znacznie ciekawsze niż liczenie much na kostkach cukru. — No, no, chyba rozwali Picklingowi głowę. — Albo Pickling jemu. — Dziesięć gwinei, że wygra łowca słoni. — Nie popieram bijatyk — mruknął Rhodes — ale postawię dziesiątkę na Picklinga. — Tamten koń ma już za sobą ciężką gonitwę, nie sądzę, żebyście mieli jakieś szansę. Uśmiech Pickeringa zamienił się w złośliwy grymas. Pickling stał z zaciśniętymi pięściami, napięty i czujny. Zouga opuścił nagle pięści i zwrócił się z pogardą do siedzącego pod akacją towarzystwa. — Dostarczyłem już państwu wystarczająco dużo rozrywki jak na jeden dzień — rzekł chłodno. — Mam gdzieś wasze cholerne diamenty i przeklęty Komitet... 134 Wybuch Zougi zagłuszyły ironiczne brawa i salwy śmiechu. Wskoczył na konia i popędził galopem do swego obozowiska. — Mam nadzieję, że go nie utracimy — rzekł poważnie Pickering, odprowadzając Zougę wzrokiem. — Bóg świadkiem, jak bardzo potrzeba nam uczciwych ludzi. — Och, nie ma się czym przejmować — odparł Rhodes. — Trzeba dać mu trochę czasu, żeby ochłonął, potem będzie nasz. — Henshaw, ona nie jest jeszcze gotowa do kolejnej walki — rzekł Bazo. Na kolanach trzymał pleciony koszyk z trzciny. Ralph siedział wraz z Murzynami wokół paleniska. Czuł się tu lepiej niż w namiocie ojca: był z przyjaciółmi, najbliższymi przyjaciółmi, jakich udało mu się spotkać w czasie cygańskiego życia. Tutaj nie dosięgało go także surowe i krytyczne spojrzenie ojca. — Jeżeli to ty miałbyś decydować, ona nigdy by już nie walczyła — odparł Ralph posilając się potrawką z baraniny. — Jej nowa noga nie jest jeszcze wystarczająco mocna — potrząsnął głową Bazo. — Przeciwnie, jest mocna i sprawna — odrzekł Ralph przeżuwając mięso. Bazo wydął policzki i zasępił się jeszcze bardziej, a siedząca nad nim na żerdzi Scipio otrzepała pióra i wydała cichy krzyk, tak jakby chciała go poprzeć. Bazo podejmował decyzję biorąc pod uwagę zdanie wszystkich, jednak rozstrzygający głos zawsze należał do niego, gdyż właśnie on schwytał stworzenie, o którym tak zawzięcie rozprawiali. — Za każdym razem, kiedy ona nie walczy, my, twoi bracia, stajemy się biedniejsi — włączył się Kamuza. — Henshaw ma rację, ona ma w sobie zajadłość lwicy i gotowa już jest zdobyć dla nas więcej złotych krążków. — Mówisz i myślisz jak biały człowiek — oskarżył go Bazo. — Myśl o żółtych monetach wypełnia twą głowę w dzień i w nocy. — A jaki inny z tego pożytek? — odparował Kamuza, wskazując na koszyk. — Jeżeli cię ukąsi, włócznia twej męskości skurczy się niczym zgniły owoc do rozmiarów dziecięcego palca. 135 — Cóż to byłby za widok! — zarechotał Ralph. — Hipopotam zamieniony w polną myszkę. Bazo uśmiechnął się i uczynił gest, jakby chciał położyć koszyk na kolanach Kamuzy. — Weź ją i nakarm trochę, aby miała więcej siły do walki — zaproponował i wszyscy wybuchnęli śmiechem na widok przerażenia protestującego rozpaczliwie Kamuzy. Śmiech ten maskował ich własny strach, wszyscy bowiem prócz Bazo obawiali się zbliżyć do koszyka. Gdy Bazo podniósł wreszcie wieko, w chacie zapanowała cisza. Potem nad koszykiem pojawiły się zafascynowane twarze. Na dnie czaiło się coś ciemnego i kosmatego, dużego jak szczur. — Witaj, moja Inkosikazi! — rzekł Bazo, a stworzenie uniosło się na swoich licznych nogach, dwie wyciągając do góry. Bazo podniósł prawą rękę, aby odwzajemnić pozdrowienie. Pewnego razu gdy Ralph i Bazo wyładowywali drewniane belki na wschodnim krańcu nowych rusztowań, spośród desek wybiegł nagle wielki pająk. Z rozprostowanymi odnóżami miał wielkość dużego talerza. Był to „pająk-pawian", nazwę swą zawdzięczający pokrywającemu go gęstemu owłosieniu i wyjątkowej skoczności. Odkąd terytorium Griąualand West i obszar Wzgórza Coles-berg wraz z osadą New Rush stały się częścią Imperium Brytyjskiego, wiele się tam zmieniło. Osada New Rush została przemianowana na Kimberley, od nazwiska lorda Kimberleya, sekretarza do spraw kolonii w Londynie. Cywilizacja brytyjska przyniosła ze sobą między innymi zakaz walki kogutów, skrupulatnie przestrzegany przez miejscową administrację. Spragnieni mocnych wrażeń poszukiwacze znaleźli sobie szybko zastępczy sport: walkę pająków. — Nie pozwól mu uciec! — krzyknął z wozu Ralph, zrzucając z siebie koszulę. Bazo był jednak szybszy, odwinął z bioder przepaskę i niczym matador drażniący byka rozwinął ją przed pająkiem. Ten przysiadł nagle, wyciągając w obronie przednie odnóża, Bazo tymczasem zarzucił na niego przepaskę i owinąwszy nią pająka, tryumfalnie podniósł go do góry. Pająk okazał się samicą i Bazo nazwał ją Inkosikazi, Królową, 136 była bowiem, jak wyjaśnił Ralphowi, prawdziwie królewska w swym gniewie i tak samo żądna krwi jak królowa Matabelów. Teraz, gdy siedząc z koszykiem na kolanach zaczął powoli przybliżać do niej rękę, wszyscy wstrzymali oddech i zamarli obserwując w napięciu, jak dłoń Bazo centymetr po centymetrze zbliża się do pająka. Wreszcie dotknął jej opuszkami palców i delikatnie pogładził gęste futerko. Pająk powoli opuścił wyciągnięte do ataku odnóża i z ust zebranych wokół ludzi wyrwało się westchnienie ulgi. Inkosikazi walczyła dotąd pięć razy i pięć razy zabijała przeciwnika, w ostatniej jednak walce utraciła kawałek nogi. Było to przed trzema miesiącami i uszkodzona kończyna zdołała już się zregenerować. Nowe odnóże było jaśniejsze od pozostałych, niczym młody pęd na krzaku róży. Bazo odwrócił dłoń i pająk skoczył na nią, moszcząc się wygodnie z podkurczonymi nogami. — Królowa — rzekł Bazo. — Prawdziwa królowa. — A potem dodał marszcząc brwi: — Henshaw chciałby widzieć, jak znowu walczysz. Idź teraz do niego i powiedz mu, czy będziesz walczyć, czy nie —dokończył i wyciągnął w stronę Ralpha rozpostartą dłoń z pająkiem. Ralph poczuł na plecach mrowienie i z niemym przerażeniem wpatrywał się w pająka, który niczym włochata ropucha gotował się do skoku. — No dalej, Henshaw — śmiał się Bazo. — Porozmawiaj z nią. Było to wyzwanie. Widzowie znowu zastygli w oczekiwaniu. Ralph wiedział, że jeśli go nie podejmie, wydrwią go bezlitośnie. Chciał się poruszyć, zrobiło mu się jednak niedobrze i siedział jak sparaliżowany, a na czole lśniły mu kropelki potu. Bazo wciąż się uśmiechał, ale w jego oczach zaczął pojawiać się odcień wyniosłej pogardy. Wreszcie z nadludzkim wysiłkiem Ralph zmusił się do podniesienia ręki. Ten ruch spłoszył pająka, który uniósł się nagle, a jego miękki i wydęty odwłok zaczął pulsować. Jak dotąd tylko jedna osoba dotykała Inkosikazi, więc jej reakga na obcy dotyk trudna była do przewidzenia, Ralph zdecydował się jednak zaryzykować. Jego palce powoli zbliżały się do pająka. Były dziesięć, później pięć centymetrów od włochatego korpusu, gdy niespodziewanie pająk skoczył i zataczając w powietrzu ostrą parabolę, wylądował prosto na ramieniu Ralpha. 137 Krąg widzów rozstąpił się z histerycznym krzykiem; Murzyni zaczęli przepychać się nerwowo w stronę wąskiego wyjścia. Tylko Bazo i Ralph pozostali nieporuszeni. Ralph siedział nadal z wyciągniętą przed siebie ręką i pająkiem na ramieniu. W pewnej chwili przekrzywił głowę i spojrzał na Inkosikazi. W tym samym momencie pająk poruszył się i zaczął ostrożnie przemieszczać w stronę jego szyi, podnosząc wysoko swoje długie i włochate odnóża. W końcu Ralph nie mógł go już dojrzeć, poczuł za to jego pazurki na delikatnej skórze w okolicy jabłka Adama. Krzyk uwiązł mu w gardle. Powstrzymał go ostatkiem woli. Pająk wdrapał się na brodę i zawisł na niej, grzbietem do dołu, jak nietoperz. Ralph trwał nieporuszony. Uchwycił spojrzenie Bazo, w którym nie było już nawet śladu rozbawienia, z tyłu dostrzegł innych widzów — zdjęci grozą, przyglądali się fascynującemu widowisku. Może przez minutę wszyscy tkwili w bezruchu, w końcu jednak Ralph podniósł rękę. Jego ruch był tak ostrożny i ściśle kontrolowany, że pająk tylko trochę się zaniepokoił i bez protestu zeskoczył na wyciągniętą ku niemu dłoń. Ralph delikatnie włożył go z powrotem do koszyka. W tej samej chwili chciał zerwać się z miejsca, wybiec z chaty i zwymiotować, ale raz jeszcze się powstrzymał i bez słowa popatrzył na Bazo. — Będzie walczyć — rzekł Murzyn spuszczając oczy. — Tak, jak sobie życzyłeś, Henshaw. Jutro znów stanie do walki — dodał i zamknął wieko koszyka. Inkosikazi nie walczyła od blisko trzech miesięcy i gracze dawno już o niej zapomnieli. W tym czasie zdążyły już się pojawić nowe mistrzynie. Zawody odbywały się każdego wieczora w świetle latarni, w zachodnim narożniku rynku, za barem Diamentowej Lii. Najważniejsza walka miała miejsce w niedzielne popołudnie. Arenę stanowiła drewniana skrzynia o wymiarach dwa metry na dwa i wysokości jednego metra, nakryta przezroczystą szybą. Była to największa szklana powierzchnia w całym Griqualandzie. Po- 138 czątkowo miała stanowić okno wystawowe na ulicy Głównej. Cudem przetrwała podróż z Kapsztadu i stała się jednym z najbardziej pielęgnowanych i chronionych przedmiotów w Kimberley. Bez niej walki pająków umarłyby śmiercią naturalną, a niedzielne popołudnia stałyby się naprawdę nie do wytrzymania. Właścicielem szyby i drewnianej areny był dawny handlarz diamentów, który zorientował się nagle, że walka pająków może okazać się jeszcze lepszym interesem. Fakt, że był właścicielem szyby, dawał mu monopol na grę, umożliwiał pobieranie słonych opłat za bilety wstępu, jak również czerpanie lwiej części z wygranych zakładów. Wokół areny ustawiono sześć wozów, by widzowie mogli dobrze obserwować widowisko, a mieszczące się w sąsiedztwie bary dostarczały nieprzerwanie trunków, które ugasić miały silne pragnienie wyczerpanych pracą mężczyzn. Od czasu gdy Kimberley stało się częścią Imperium, liczba kobiet zdołała już powiększyć się czterokrotnie. Nie przepuszczały one żadnej okazji, aby pokazać się w nowym kapeluszu albo zaprezentować piękną suknię, a w czasie walki pająków wydawały piskliwe okrzyki przerażenia, które podnosiły jeszcze temperaturę wśród widowni. Na jednej z biegnących do rynku uliczek Ralph dyskutował z grupą Murzynów. — Nie wiem, co oznacza to imię — zaprotestował Bazo. — To imię niebezpiecznej kobiety, która tak przepięknie tańczyła, że król zgodził się obciąć dla niej głowę pewnego mężczyzny i podać jej na tacy. Murzyni popatrzyli na niego z wyraźnym zainteresowaniem, historia taka mogła podobać się Matabelom. — Więc jak się ona nazywała? — spytał poważnie Bazo. — Salome. — Ale dlaczego nie możemy jej pozwolić walczyć pod prawdziwym imieniem? — dopytywał się Bazo, spoglądając na zamknięty koszyk. — Dlaczego musimy zmieniać imię Inkosikazi na tę jedną walkę? To zły omen. — Jeżeli zostawimy to samo imię, wszyscy będą wiedzieć, że to ta sama Inkosikazi, która zabiła już pięciokrotnie. Jeżeli nazwiemy ją Salome, nikt jej nie rozpozna. Uwierzą więc, że nigdy jeszcze nie 139 walczyła, i tym sposobem wygramy więcej pieniędzy — tłumaczył Ralph, powoli tracąc cierpliwość. — Sprytnie pomyślane — wtrącił Kamuza. — Kto wynalazł to imię? — drążył Bazo, nie zwracając na niego uwagi. — Jordie. Znalazł je w wielkiej księdze. To przeważyło. Bazo żywił wielki respekt dla złotowłosego chłopca i jego znajomości tajemnych ksiąg. — Salome — powtórzył Bazo. — Zgoda, ale tylko na ten jeden wieczór. — Dobrze — Ralph potarł szybko dłonie. — A teraz co z pieniędzmi? Wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę Kamuzy. Pełnił on rolę skarbnika. Matabelowie zgromadzili już do tej pory pokaźną ilość złotych i srebrnych monet. Oprócz wypłat były tam pieniądze uzyskane za znalezione diamenty, a także wygrane z pięciu walk Inkosikazi. Skarb ukryty był pod podłogą wspólnej chaty, ale jego część wydobyta została poprzedniego wieczoru i Kamuza wręczyć mógł teraz Ralphowi kilkanaście złotych monet. Żaden biały bukmacher nie przyjąłby zakładu od Murzyna, Ralph pełnił wiec rolę reprezentanta całej grupy. — Wypisz pokwitowanie — nakazał Kamuza i Ralph wystawił mu rachunek na szesnaście suwerenów. Kamuza obejrzał uważnie papier. Nie umiał czytać, ale widział nieraz, jak biali ludzie podają sobie skrawki papieru w zamian za powierzone pieniądze, i przejął od nich ten dziwaczny zwyczaj. — W porządku — powiedział chowając papier. — Mam cztery własne monety — Ralph pokazał Murzynom oszczędności całego życia. — Zapłacę za bilet, a resztę dołożę do zakładu. — Może bogowie będą sprzyjać nam wszystkim, Henshaw — rzekł Bazo i wręczył Ralphowi drogocenny koszyk Ralph wcisnął na głowę czapkę, tak aby zasłaniała przynajmniej częściowo jego twarz. Było mało prawdopodobne, aby wśród tłumu znalazł się jego ojciec, a jeśli już by się tam znalazł, czapka w niczym nie pomogłaby Ralphowi. Gest ten był więc raczej instynktownym wyrazem lęku przed gniewem ojca. 140 — Będę tu czekał na pieniądze — powiedział Kamuza. — Jeżeli wygra — odparł Ralph. — Wygra na pewno — wtrącił ponuro Bazo. Ralph oddalił się szybko w stronę rynku i zmieszał z tłumem. Przepchnął się szybko do grupy trzymających w rękach wiklinowe koszyki mężczyzn, którzy czekali na rejestrację. — O, młody Ballantyne! — Chaim Cohen spojrzał na Ralpha znad swojego rejestru. Miał druciane okulary na końcu nosa i pocił się niemiłosiernie. — Dawno cię nie widziałem. — Musiałem złapać nowego pająka — Ralph skłamał gładko. — A co stało się z?... Jakżeż ona się nazywała? — Zdechła. Straciła nogę i zdechła po ostatniej walce. — Jak się nazywa twoja nowa dama? — Salome, proszę pana. — Aha, Salome. Płacisz dwa funty, młody panie Ballantyne. Ralph znalazł miejsce na końcu jednego z wozów. Częściowo ukryty, mógł obserwować stamtąd kobiety. Niektóre z nich były młode i piękne, a przy tym świetnie zdawały sobie z tego sprawę. Przechodziły wystarczająco blisko, aby słyszeć mógł szelest ich usztywnionych halek i czuć podkreślony przez francuskie perfumy zapach kobiecości. Woń perfum przebił nagle zapach koniaku i ostry głos przerwał erotyczne fantazje Ralpha. — Podobno wystawiasz dziś nową sztukę, Ballantyne? — Tak, proszę pana. Zgadza się. Barry Lennox był postawnym mężczyzną, awanturnikiem słynącym z celnych ciosów pięścią i cieszącym się ogólnym respektem. Był też hazardzistą, który postawił raz tysiąc gwinei na koguta i wygrał. Działo się to za czasów, kiedy cywilizacja nie dotarła jeszcze w rejon kopalni, ale teraz stawiał on podobne sumy w walkach pająków. Jak na stosunki panujące w Kimberley, uchodził za bogacza, posiadał bowiem osiemnaście dochodowych działek. Miał czerwone policzki i ochrypły głos alkoholika, Ralpha jednak najbardziej intrygował fakt, że człowiek ten zatrudniał aż trzy młode kobiety do prowadzenia domu. Jedna była uroczą, żółtą 'jak żonkil Bastaardką, druga Mulatką z Mozambiku, trzecia zaś czarną jak smoła Murzynką, dorodną niczym klacz. Za każdym razem, gdy Ralph myślał o tym wspaniałym kolorowym trio, 141 a zdarzało mu się to dosyć często, jego wyobraźnię rozpalały ekscytujące wizje. Rzecz jasna, ani ojciec Ralpha, ani żaden inny członek Komitetu nie zauważał nawet Lennoxa i nie kłaniał mu się na ulicy. Podanie Lennoxa o przyjęcie do Kimberley Club skupiającego miejscowe wyższe sfery spotkało się z druzgocącą odmową. Pięćdziesiąt sześć czarnych kul, jakie wtedy otrzymał, pozostawało nadal rekordem nie do pobicia. Ralph jednak bez wahania zdjął przed nim czapkę. — Co stało się z Inkosikazi? Zbiłem na niej niezłą forsę. — Zdechła, panie Lennox. Ze starości, jak sądzę. — Te pająki mogą żyć ponad dwadzieścia lat — mruknął Lennox. — Przyjrzyjmy się twojej nowej damie. — Nie chciałbym jej niepokoić, proszę pana, przynajmniej nie teraz, przed samą walką. — Czy twój ojciec wie, gdzie spędzasz niedzielne popołudnia? — W porządku, proszę pana — Ralph skapitulował pospiesznie i podniósł wieko koszyka. Lennox zbadał jego wnętrze swoimi przekrwionymi, niemniej nader spostrzegawczymi oczami. — Wygląda na to, że przednia lewa noga jest świeżo odrośnięta. — Nie, proszę pana. To znaczy jest to możliwe, dopiero co ją złapałem. Przecież nie wiem o niej wszystkiego. — Chłopcze, nie wystawiałbyś chyba sobowtóra. No gadaj, co to za pająk! — Lennox spojrzał badawczo na Ralpha, a ten speszony spuścił oczy. — Nie chcesz chyba stanąć przed Komitetem, mały? To byłby prawdziwy wstyd dla twojego taty, mógłbyś mu złamać serce. Prawdopodobnie nie złamałoby to Zoudze serca, ale z pewnością Ralph nieźle by od niego oberwał. — Już dobrze, panie Lennox — Ralph potrząsnął nerwowo głową. — To jest Inkosikazi, wyrosła jej nowa noga. Myślałem, że zbiorę lepsze stawki, ale teraz wycofam ją oczywiście. Idę powiedzieć panu Cohenowi, że skłamałem. Lennox podszedł nagle tak blisko, że jego usta dotknęły ucha Ralpha, a koniak zapachniał intensywnie. — To byłaby naprawdę głupota, mój drogi. Wypuścisz swoją damulkę, a jeśli wygra, możesz spodziewać się nagrody. Słowo. A teraz muszę cię niestety opuścić — zakończył gwałtownie Lennox i zniknął, torując sobie drogę potężnym brzuchem. 142 Chaim Cohen wdrapał się na dyszel stojącego najbliżej areny wozu i zaczaj zapisywać zakłady na trzymanej w ręku tablicy. Za każdym razem, kiedy pomijane było nowe imię Inkosikazi, nerwy Ralpha napinały się mocniej. Było tylko dziesięć walk, a pan Cohen kończył właśnie zapisywać dziewiątą. — Walka numer 10 — krzyknął wreszcie Cohen. — Panie i panowie, to jest biblijna walka, prosto ze Starego Testamentu. Jedyna i niepowtarzalna, groźna i nieujarzmiona: Goliat! — zawtórował mu wybuch oklasków. Goliat była absolutną mistrzynią, miała już bowiem na koncie dwanaście zwycięstw. — Naprzeciw waszej ulubienicy stanie piękna mała nowicjuszka, Salome! Salonie nie została oklaskana, wszyscy bowiem stawiali na championa. Ralph, choć owładnięty strachem i dręczony obawami, postanowił nie rezygnować jednak z zakładu. Kiedy odchodził od bukmachera, drogę zastąpił mu Lennox. — Czy sam postawiłeś na nią? — Wszystko, co posiadam, proszę pana. — To właśnie chciałem wiedzieć, mój chłopcze — rzekł na pożegnanie Lennox i zaczaj przepychać się do najbliższego bukmachera. Potężna Goliat wyszła powoli na arenę. Świeżo wyliniała, co zdradzał jej połyskliwie miedziany kolor. Przeszła naokoło areny, pozostawiając na piasku podwójną obręcz śladów, a tłum pozdrawiał ją okrzykami. Po pierwszych popołudniowych walkach ludzie bardzo się rozluźnili, większość była już pijana, a głosy pełne • agresji i okrucieństwa. — Zabij ją! — krzyknęła piękna blondynka w przybranym kwiatami kapeluszu. — Rozerwij ją na strzępy! — Jej twarz była czerwona z podniecenia, a oczy błyszczały gorączkowo. — W porządku, panie Ballantyne. Proszę włożyć już swą damę — zakomenderował Chaim Cohen, podnosząc głos, aby przekrzyczeć narastający tumult. Ralph poczekał jednak jeszcze chwilę, aż Goliat dokończy okrążenie i usunie się na swoją część areny. Wtedy uchylił drzwiczki i delikatnie potrząsnął koszykiem, dając sygnał Inkosikazi. 143 Wyszła ostrożnie i zaczęła posuwać się wolno na wyprostowanych odnóżach. Nagle zobaczyła swoją przeciwniczkę i zamarła w bezruchu. Jej oczy błyszczały jak okruchy czarnego diamentu. Goliat wyczuła jej obecność, wyskoczyła w górę i obróciwszy się w powietrzu opadła na wprost Inkosikazi. Obie zamarły i przyglądały się sobie; dopiero teraz widać było jak na dłoni różnicę rozmiarów. Goliat była potężnym pająkiem, ale teraz, gdy jej ciało gotowało się do walki, a włosy podniosły się jak u jeżozwierza, wyglądała na prawdziwego giganta. Pająki rozpoczęły taniec wojenny. Podnosiły i opuszczały korpusy, poruszały delikatnie nogami, unosząc za każdym razem jedną parę, niczym hinduski bóg Sziwa rozprostowujący po kolei swoje ramiona. Na widowni zaległa zupełna cisza. Wszyscy przyglądali się w napięciu temu stylizowanemu tańcowi śmierci, aż nagle rozległ się potężny krzyk. Goliat zaatakowała. W ułamku sekundy, z wyciągniętymi odnóżami znalazła się tuż przy Inkosikazi. Niezwykła zwinność tych pająków była jednym z powodów tak wielkiego zainteresowania widzów. Pająki w żaden sposób nie sygnalizowały swoich skoków. Odrywały się od ziemi jak żywe pociski i z furią atakowały przeciwnika, a w przerwach między atakami wracały do swego spokojnego tańca. Inkosikazi walczyła instynktownie, walka była naturalną i automatyczną reakcją na obecność innej samicy, śmiertelną rywalizacją o podłożu seksualnym. Zaatakowała dwukrotnie i dwa razy Goliat musiała się wycofać, lecz trzeci skok był za wysoki i Inkosikazi dotknęła szklanego dachu areny. Uderzenie popsuło precyzję jej skoku. Inkosikazi wylądowała, z trudem łapiąc równowagę, a Goliat od razu rzuciła się do ataku. Widownia zawyła raz jeszcze, przeczuwając rychłe rozstrzygnięcie walki. Dwa owłosione stworzenia złączyły się ze sobą w śmiertelnym uścisku. Impet, z jakim wyskoczyła Goliat, był tak wielki, że oba pająki przetoczyły się przez całą arenę. Ich zakrzywione jadowite ostrza próbowały przebić się przez chitynowe osłony na grzbietach, pozostawiając na nich przezroczyste i gęste jak miód kropelki trucizny. Pająki siłowały się długo, w końcu Goliat zaczęła stop- 144 niowo uzyskiwać przewagę. Jej waga okazała się teraz prawdziwym atutem. Z głośnym trzaskiem, niczym zgniatany orzech, jedna z nóg Inkosikazi została oderwana nagle od tułowia. Królowa rzuciła się w bok, a jej miękki odwłok skurczył się spazmatycznie. — Zabij ją! Rozerwij na strzępy! — krzyknęła piękna blondynka, rwąc swą wyperfumowaną chusteczkę. Goliat próbowała teraz znaleźć dogodne miejsce na wbicie swego czerwonego kolca, a Inkosikazi wytężyła wszystkie siły, aby wyrwać się wreszcie ze śmiertelnych kleszczy. Raz jeszcze widzowie usłyszeli suchy trzask i Inkosikazi straciła kolejną nogę. Zdołała jednak uwolnić się z uścisku i odskoczyć w bezpieczne miejsce. Tymczasem Goliat pozostała na miejscu — trzymała w szczękach oderwane odnóża i zabawiała się nimi okrutnie. Wydawała się całkowicie pochłonięta tą czynnością; Inkosikazi wykorzystała ten moment i zaatakowała. Wylądowała lekko na grzbiecie przeciwniczki i przechylając się błyskawicznie, wbiła ostrze w jej miękki odwłok. Przez ciało Goliat przeszedł skurcz, a odnóża wyprostowały się nagle, tężejąc w agonii. Inkosikazi siedziała przyklejona do jej ciała * wstrzykiwała nadal śmiertelny jad, aż ciało przeciwniczki zastygło bez ruchu. Po widowni przetoczył się ryk rozczarowania. Bazo przedarł się nagle przez tłum i rzucił w stronę Ralpha z okrzykiem tryumfu. — Wyjmij ją ze środka — zakomenderował Ralph. — Ja idę odebrać pieniądze. Z podniesionym do góry koszykiem Bazo przepchnął się do stojących z boku towarzyszy, po czym oddalili się wszyscy, wymachując włóczniami i pokrzykując radośnie. Ralph chciał przyłączyć się do tego tryumfalnego pochodu, ale zdawał sobie sprawę, jak zareagowałby na to jego ojciec. Szedł więc z tyłu przypatrując się tylko, jak przystało młodemu angielskiemu dżentelmenowi, obie ręce trzymał jednak w kieszeniach obracając w palcach złote monety. — Panie Ballantyne! — zawołał do niego Barry Lennox spod baru Diamentowej Lii. — Panie Ballantyne, czy będzie pan łaskaw wypić ze mną szklaneczkę? 10 — Twardzi ludzie 145 — Z przyjemnością, proszę wielmożnego pana — Ralph czuł się na tyle pewny siebie, że i on zażartował. Lennox parsknął śmiechem i obejmując chłopca ramieniem, wprowadził go do baru. Ralph rozejrzał się uważnie. Po raz pierwszy trafił w podobne miejsce i spodziewał się ujrzeć nagie kobiety tańczące na stołach oraz eleganckich szulerów pochylonych nad stosami złotych monet. Niestety jedyną częściowo rozebraną istotą był Charlie, właściciel zakładu pogrzebowego: leżał na podłodze w rozpiętej koszuli i chrapał donośnie. Twarze siedzących przy stołach ludzi wydały się Ralphowi aż nadto znajome. Spotykał ich każdego dnia przy wykopach i rusztowaniach i nawet teraz mieli oni na sobie zniszczone i brudne robocze ubrania. Karty, które trzymali w dłoniach, były wymięte i zatłuszczone, a na stole zamiast złota leżały miedziaki. — Ralph! — krzyknął jeden z mężczyzn podnosząc oczy. — Czy twój tata wie, gdzie jesteś? — A twój? — odparował bezczelnie Ralph. — Jeśli w ogóle miałeś okazję go poznać. Całe bractwo zarechotało, a mężczyzna, do którego skierowane były te słowa, uśmiechnął się łagodnie. — Niech mnie diabli, ten chłopak ma naprawdę cięty język. — Piwo dla mojego przyjaciela — krzyknął Lennox w stronę barmana. — A ile lat ma pański przyjaciel? — spytał barman przypatrując się Ralphowi. — Pewnego dnia skończy czterdzieści... A tak po prawdzie, uważam to pytanie za jawną obrazę mojego przyjaciela. Łamałem już szczęki ludziom znacznie mniej impertynenckim. — Dwa piwa dla pana Lennoxa! — zakrzyknął barman. Barry i Ralph trącili się kuflami i Lennox wzniósł toast. — Za damę, którą oboje znamy, za jej błyszczące oczy i śliczne nóżki. Piwo było ciepłe i miało smak mydła zmieszanego z chininą, mimo to Ralph pociągnął spory łyk i oblizał usta. Chętnie zamieniłby jednak swój kufel na zimną butelkę piwa imbirowego. — Zapalisz? — Lennox otworzył srebrną cygarniczkę. 146 Ralph zawahał się przez moment, potem wybrał jedno z grubych hawańskich cygar i odgryzł jego czubek, rozpaczliwie naśladując ojca. Raz tylko się zaciągnął, potem już używał cygara wyłącznie dla podkreślenia własnej gestykulacji, niczym dyrygent posługujący się batutą. Rozmowa zeszła na temat zbrojnego konfliktu z Zulusami i niedawnej porażki lorda Chelmsforda w bitwie pod Isandhlwana — Wzgórzem Małej Ręki. Ralph wygłaszał poglądy swojego ojca. Mężczyźni uśmiechali się i mrugali do siebie porozumiewawczo, słuchali jednak z zainteresowaniem. Niespodziewanie młodzieniec urwał i zgubił wątek, a jego twarz spłonęła rumieńcem. Lennox podążył za wzrokiem chłopca i nagle uśmiechnął się, szczerze ubawiony. Do baru tylnym wejściem wśliznęła się właśnie Diamentowa Lii. Była szósta wieczór, nie minęła więc jeszcze godzina, odkąd, przeciągając się i ziewając jak zaspany lampart, podniosła się wreszcie ze swego mosiężnego łoża. Służący wypełnił jej niewielką wannę gorącą wodą, a Lii wlała jeszcze do niej flakon perfum i zanurzywszy się w pachnącej kąpieli, przywołała zarządcę swego baru. Wysłuchała w skupieniu jego sprawozdania o uzyskanych poprzedniego dnia obrotach, podczas gdy mężczyzna starał się nie patrzeć na jej krągłe piersi rysujące się pod mydlinami, po czym odprawiła go gestem ręki i wyszła z wanny, naga i zaróżowiona od gorącej wody. Zachciało jej się pić, nalała więc sobie trochę dżinu. Lii miała dwadzieścia trzy lata, ale zdążyła przebyć już daleką drogę, odkąd Madame Hortense za sumę stu gwinei sprzedała jej cnotę pewnemu podstarzałemu ministrowi. Stało się to w Anglii, przed dziesięcioma zaledwie laty, ale dla Lii była to zamierzchła przeszłość. Dom Madame Hortense w Mayfair był jedynym prawdziwym domem, jaki Lii kiedykolwiek poznała, i często z nostalgią powracała w myślach do tamtych lat. Madame Hortense traktowała ją prawie jak córkę, na urodziny dawała jej zawsze ładny kapelusz bądź sukienkę, a w okresie świąt przyznawała specjalne przywileje. Lii była jej także wdzięczna za wszystkie rady odnośnie do mężczyzn, pieniędzy i władzy. 147 Pewnego niedzielnego popołudnia dom Madame Hortense odwiedziło sześciu młodych oficerów ze słynnego regimentu kawalerii, którzy świętowali swój wyjazd na zagraniczną misję. Był wśród nich młody kapitan: dziarski, bogaty i przystojny. Dostrzegł Lii, gdy tylko wszedł do salonu, mimo że stała w najdalszym kącie. Dziesięć dni później żeglowała już wraz ze swoim kapitanem do Indii. Nie minęły następne dwa miesiące, a została sama. Przez otwarte okno hotelu „Mount Nelson" w Kapsztadzie obserwowała, jak jej kapitan odpływa bez pożegnania do Kalkuty. Smutek Lii łagodziło tylko luksusowe otoczenie, w jakim ją zostawił. W końcu otrząsnęła się jakoś z przygnębienia, wypiła szklaneczkę dżinu i umalowawszy się szybko, posłała po właściciela hotelu. — „Nie mam pieniędzy na zapłacenie rachunku — oznajmiła po prostu i bez zbędnych wyjaśnień wzięła go za rękę i poprowadziła do swojej sypialni. — Madame, czy mogę udzielić pani pewnej rady? — spytał chwilę później, zawiązując krawat. — Dobrych rad nigdy za wiele, proszę pana. — Jest takie miejsce jakieś osiemset kilometrów od Kapsztadu, nazywa się New Rush. Znajdzie tam pani tłum poszukiwaczy diamentów, a każdy z nich będzie miał kieszenie wypchane złotem." Jedną z rzeczy, której nauczyła ją Madame Hortense, było przychodzenie do pracy, kiedy nikt jeszcze się jej nie spodziewał. Miało to wprawiać klientów w dobry humor, a pracowników zmuszać do uczciwości. Lii przebiegła wzrokiem po twarzach siedzących w barze mężczyzn — typowa dla tej pory zbieranina, ale wkrótce powinni nadejść lepsi klienci. Lii schyliła się i obejrzała stojące pod kontuarem butelki, upewniając się, czy pieczęcie nie zostały sfałszowane. „Nigdy nie bądź zachłanna, kochanie — ostrzegała ją Madame Hortense. — Możesz chrzcić piwo, są do tego przyzwyczajeni, ale whisky powinna być zawsze dobra". Potem zerknęła w wiszące nad barem lustro. Jej spojrzenie było ostre jak brzytwa, ale skóra wokół oczu pozostała gładka i delikatna, bez śladu zmarszczek. „Będziesz się dobrze trzymać, moja droga — mawiała czasem Madame Hortense — jeżeli będziesz korzystać z dżinu, uważaj jednak, aby on nie wykorzystał ciebie." 148 Stara Hortense miała rację — uznała Lii przyglądając się swojemu odbiciu. Wciąż wyglądała tak jak wtedy, gdy była szesnastoletnią dziewczyną. Wreszcie oderwała wzrok od swego odbicia i raz jeszcze rozejrzała się po sali. Jedyne, co zwróciło jej uwagę, to rumieniec na twarzy wpatrującego się w nią chłopca. Młodzikowi brakowało jeszcze trochę do osiemnastki, a ona i tak miała już kłopoty z Komitetem. Za młody i na pewno bez grosza. Musiała pozbyć się go jak najszybciej. Odwróciła się zwinnie z rękami na biodrach. — Dobry wieczór, panno Lii — własna zuchwałość zaskoczyła Ralpha. — Miałem właśnie zamiar postawić moim znajomym kolejkę. Bylibyśmy zaszczyceni, gdyby zechciała pani wypić z nami szklaneczkę. — Ralph rzucił na kontuar złotego suwerena, a Lii zdjęła z biodra jedną rękę i poprawiła włosy. — Lubię hojnych dżentelmenów — uśmiechnęła się szeroko i kiwnęła głową w stronę barmana. Wiedział, że ma jej nalać ze specjalnej butelki po dżinie, wypełnionej w całości deszczówką. Lii przyjrzała się uważnie Ralphowi. Był szczupły, miał mocną szczękę, zdrowe białe zęby i bystre szmaragdowe oczy. Teraz, gdy z twarzy zszedł mu już rumieniec, jego cera wydawała się delikatna i czysta jak jej własna, a świeżość i młodzieńcza werwa kontrastowały z wyglądem i zachowaniem jej zwykłych klientów. — Lii, moja droga — zawołał Barry Lennox, przechylając się nad stołem, a ona nie cofnęła się, mimo że zalatywało od niego alkoholem. — Pokaż mi swoje perłowe uszko. Lii z uśmiechem zbliżyła swoje ucho do ust Lennoxa i zasłoniła je dłonią, żeby inni nie słyszeli. — Czy pracujesz dziś, Lii? — Zawsze jestem gotowa na szybki numerek z tobą, kochanieńki. Chcesz pójść ze mną już teraz, czy najpierw dokończysz drinka? — Nie, kochanie, nie chodzi o mnie. Czy nie chciałabyś jako pierwsza osiodłać młodego źrebaka? Spojrzała znowu na Ralpha, a jej twardy uśmiech profesjonalistki nagle złagodniał. To był naprawdę słodki chłopak i po raz pierwszy, odkąd opuścił ją kawalerzysta, poczuła w swym łonie charakterystyczne ukłucie i coś ścisnęło ją za gardło, tak że się zaniepokoiła. 149 — Jest jeszcze wcześnie i nie masz dużego ruchu w interesie, moja droga — chichotał przymilnie Lennox. — To ładny chłopiec, dlatego mogłabyś policzyć mi według ulgowej taryfy. Lii odzyskała nagle głos i rozmarzenie zniknęło z jej twarzy. Odpowiedź była szorstka. — Nie policzę według uczniowskiej stawki, Lennox, zapłacisz zwyczajowe dziesięć gwinei. — Twarda z ciebie sztuka, Lii — potrząsnął głową. — Przyślę go do ciebie, kochanie. Ale pamiętaj, zrób to naprawdę dobrze, tak aby zapamiętał to na zawsze, nawet jeśli przyjdzie mu żyć sto lat. — Lennox, ja ciebie nie pouczam, jak wydobywać diamenty — rzuciła na odchodnym i zniknęła im z oczu; usłyszeli tylko, jak zatrzaskuje drzwi do swego pokoju na zapleczu. Ralph patrzył za nią ze smutkiem, Lennox objął go jednak ramieniem i zaczął mu coś tłumaczyć, wybuchając co chwila śmiechem. Twarz Ralpha zrobiła się kredowobiała. — Proszę! — jej głos skojarzył mu się z gruchaniem dzikich gołębi, które siadywały nocą na drzewie przy namiocie Zougi. Trzymając dłoń na mosiężnej klamce, Ralph podnosił raz jedną, raz drugą nogę i wycierał czubki butów o spodnie. Jego włosy były zupełnie mokre, a zimne krople spływały mu za kołnierz. Przed chwilą zanurzył głowę w zbiorniku z deszczówką i zaczesał włosy do tyłu. Spojrzał na swoją dłoń zaciśniętą na klamce; zobaczywszy czarne obwódki wokół paznokci, włożył ją szybko do ust, starając się rozpaczliwie usunąć brud zębami. — Proszę! — usłyszał znowu, tym razem nie było to już jednak gruchanie, ale ostry, władczy rozkaz i przerażony chłopak nacisnął energicznie klamkę. Drzwi ustąpiły i Ralph wpadł do buduaru z impetem szarżującego byka, po czym potknąwszy się o brzeg tandetnego dywanu runął jak długi na mosiężne łóżko. Znad chińskiego parawanu w rogu krzykliwie urządzonego pokoiku wystawała starannie utrefiona fryzura Lii. — Och! — słodko zawołała rozbawiona dziewczyna, a jej 150 przymrużone oczy otworzyły się nagle szeroko. — Czy chciałbyś zacząć beze mnie, mój drogi? Ralph pozbierał się niezdarnie jak wyrośnięte szczenię i stanął na środku pokoju, przyciskając do piersi czapkę. Zza parawanu dobiegały najbardziej podniecające dźwięki, jakie dotychczas w życiu słyszał: szelest koronek i materiału, dzwonienie porcelany i plusk nalewanej z dzbanka wody. Parawan zdobiło orientalne malowidło, przedstawiające kąpiące się przy wodospadzie kobiety. Były zupełnie nagie i artysta nie żałował czasu, aby należycie uwypuklić ich wdzięki. Ralph poczuł, jak jego uszy i szyja znowu zaczynają płonąć, i rozzłościł się na siebie. Żałował, że nie ma cygara, które byłoby dowodem jego męskości, i czystej koszuli, ale potem nie było już czasu, aby czegokolwiek żałować. Lii wyszła zza parawanu, bez butów, a jej palce były różowiutkie jak u małej dziewczynki. — Widziałam pana na ulicy, Ballantyne — powiedziała cicho. — Podziwiałam pańską męską postawę i wygląd. Tak się cieszę, wreszcie się spotkaliśmy. Słowa Lii sprawiły cud. Ralph poczuł, jak rośnie, a jego nogi przestają wreszcie drżeć. — Podoba się panu moja suknia? — Lii rozpostarła przed nim fałdy błyszczącego materiału. Pokiwał głową w milczeniu — był wciąż zbyt spięty, by przemówić. Podeszła do niego, bez obcasów sięgała mu zaledwie do ramienia. — Chodź, usiądziemy na sofie — powiedziała łagodnie i wzięła go za rękę. — Czy podobam się panu, panie Ballantyne? — Ależ tak, naturalnie — Ralph odzyskał w końcu mowę. — Czy mogę mówić panu po imieniu? Mam wrażenie, jakbyśmy znali się od bardzo dawna. Pewnego styczniowego poranka, przed wieloma laty, poszła do opustoszałego jeszcze parku. Wszędzie leżał śnieg, biały, miękki i nie tknięty stopą człowieka. Zeszła ze ścieżki i śnieg skrzypiał pod jej nogami jak cukier. Kiedy obejrzała się za siebie, zobaczyła na śniegu tylko odciski swoich małych stóp. Jak gdyby była jedyną kobietą na świecie. Poczuła się nagle kimś bardzo, bardzo ważnym. 151 Teraz, gdy leżała na łóżku obok tego chłopca, ogarnęło ją to samo uczucie. Tak naprawdę Ralph nie był już chłopcem, a jednak tak właściwie o nim myślała. Choć wydawał się dorosłym mężczyzną, jego niewinność sprawiała, że był delikatny i wrażliwy jak noworodek, a jego ciało jak śnieg, którego nie dotknęła jeszcze ludzka stopa. Ralph nosił rozpięte koszule, od jego szyi aż po tors biegł więc pas opalenizny. Poniżej skóra była zupełnie biała, biała jak śnieg albo marmur. Lii dotknęła jej ustami i zaczęła całować, dopóki nie poczuła, jak mu brodawki twardnieją. Potem ujęła jego dłonie: były szorstkie i zniszczone pracą, o paznokciach połamanych i brudnych. Był to jednak szlachetny brud, a dłonie kształtne i smukłe. Potrafiła sądzić ludzi po kształcie ich dłoni; podniosła do ust ręce Ralpha i lekko pocałowała, patrząc mu prosto w oczy. Później opuściła je, położyła sobie na piersiach i delikatnie zacisnęła. Poczuła dotyk jego szorstkiej skóry na brodawkach, wiedziała, że zaczynają one powoli nabrzmiewać jak różane pączki. — Podoba ci się to, Ralph? Zadała to pytanie pięciokrotnie, ostatni raz, gdy w pokoju panował już mrok. Leżał opleciony jej ramionami i smukłymi udami. Oddech miał chrapliwy i urywany, ciało drżało delikatnie. — Podoba ci się? — O tak, panno Lii — odpowiedział zdławionym głosem. Nagle zrobiło jej się przykro. Śnieg przestał być już biały i nieskalany, czar prysł. Nie płakała przez ostatnich dziesięć lat, ani razu od czasu tego pierwszego wieczora w Mayfair, a teraz ze zdziwieniem rozpoznała ten charakterystyczny ucisk w gardle i swędzenie oczu. „Skąd nagle ta chęć do płaczu? — zastanawiała się w myślach. — Czy nie jest już za późno na łzy?" Odwróciła Ralpha na plecy i przyjrzała mu się z nienawiścią. Poruszył w niej jakąś czułą strunę, dotknął miejsca, które bolało teraz nieznośnie. Po chwili z nienawiści pozostał już tylko smutek. Pocałowało go raz jeszcze, czule i przepraszająco. — Musisz iść, Ralph. Zatrzymał się przy drzwiach, z przerzuconą przez ramię marynarką i czapką w dłoni. 152 — Jeszcze się nieraz spotkamy, Lilly. Lii malowała usta, obserwując Ralpha w lusterku. Jakże się zmienił. Stał prosto z dumnie uniesioną głową. Przepadła gdzieś jego wzruszająca nieśmiałość. Godzinę wcześniej powiedziałby pewnie: „Proszę, pozwól mi przyjść tu raz jeszcze, panno Lii." Uśmiechnęła się do niego w lusterku. — Możesz przyjść do mnie, kiedy tylko zapragniesz, mój słodki — i dodała ironicznie: — za każdym razem, gdy uzbierasz dziesięć gwinei. Zadziwiające, że informacja o wizycie Ralpha w ogrodzie Wenus trafiła do Zougi tak późno. Barry Lennox opowiadał tę historię każdemu, kto tylko chciał słuchać, a bar Diamentowej Lii trząsł się wtedy w posadach od rubasznego śmiechu. — Panowie, mówicie o starszym synu jednego z głównych członków Kimberley Clubu — strofowała ich Lii. — Pamiętajcie, że major Ballantyne jest w Komitecie bardzo poważany. — Zdawała sobie sprawę, że któryś z nich wcześniej czy później nie oprze się pokusie opowiedzenia tej historii Zoudze Ballantyne'owi. — Dziwki i dziwkarze! — krzyknął Zouga. Stał z odkrytą głową na ocienionej słomianym dachem werandzie zbudowanej w miejscu ich dawnego namiotu, a jego bujne złociste włosy połyskiwały jak hełm wojownika. Ralph wpatrywał się w ojca przymrużonymi oczami. — Zapewne nie masz szacunku dla swojej rodziny i nazwiska Ballantyne, ale powinieneś mieć go choć odrobinę dla samego siebie. — Zouga trzymał w ręku potężny bat z wyprawionej skóry hipopotama, którego koniec dotykał ziemi. — Czy możesz mi odpowiedzieć? — głos majora był lodowaty. Czerwony pył oblepiał spoconą twarz i włosy Ralpha; chcąc zyskać na czasie chłopak zaczął wycierać się rękawem koszuli. — Odpowiedz! — głos Zougi pozostał niezmieniony. — Wytłumacz się, przekonaj mnie, żebym nie wyrzucił cię na zawsze z domu! * Jordan nie mógł tego już dłużej znieść. Perspektywa rozstania z bratem przerażała go bardziej niż gniew ojca. Wybiegł na werandę i chwycił Zougę za rękę. 153 — Proszę cię, tato, nie wyrzucaj go! Nie spojrzawszy nawet na młodszego syna Zouga zamachnął się batem. Smagnął Jordana przez pierś z taką siłą, że chłopiec poleciał na ścianę werandy. — Jordie nic nie zrobił — powiedział Ralph równie lodowatym tonem, jak ojciec. — No proszę, a więc masz jednak język. — Odejdź stąd, Jordie — rozkazał Ralph. — To nie twoja sprawa. — Zostań tam, gdzie stoisz, Jordan — rzekł Zouga nie odrywając oczu od twarzy Ralpha. — Zostań, a dowiesz się czegoś 0 dziwkach i mężczyznach, którzy się za nimi uganiają. Jordan był wstrząśnięty, jego twarz poszarzała jak popiół paleniska, usta były wyschnięte i kredowobiałe. Wiedział, o czym rozmawiają, podsłuchał bowiem ostatnio rozmowę Ralpha i Bazo, a potem wypytywał jeszcze Jana Cheroota. To, co usłyszał, wystraszyło go i wprawiło w obrzydzenie. „Nie, to niemożliwe, aby robili to jak zwierzęta, powiedz mi prawdę, Janie, czy robią to jak psy i kozły?" Zabrało mu kilka dni, zanim jakoś przełknął to, co wtedy usłyszał. A więc robią to wszyscy mężczyźni i kobiety, także jego ojciec, którego tak podziwiał, ten prawy, szlachetny człowiek, 1 jego matka, ta delikatna, subtelna istota, będąca już tylko zamglonym wspomnieniem. Nie, to nie mogła być prawda, oni tacy nie byli. Później się rozchorował, dostał torsji i skurczów żołądka, a Zouga musiał zdobywać dla niego lekarstwa. I teraz znów o tym rozmawiali. Ten temat był tak okropny, że Jordan chciałby wymazać go z pamięci, a dwaj najbliżsi mu ludzie nie wahali się mówić o tym otwarcie, używając słów, które on widział tylko w druku. — Tarzałeś się jak świnia, tam gdzie przed tobą tarzało się tysiąc innych wieprzy, w ohydnej kloace pomiędzy różowymi udami tej dziwki. Jordan cofnął się pod samą ścianę w najdalszy róg werandy, dalej nie mógł już uciec. — Jeżeli nie było ci wstyd zaświnić się w tym gnoju, czy nie pomyślałeś o tym, co m^ty zostawić fzo. dla ciebie inne knury? Słowa ojca wywołały przed oczami Jordana przerażające wizje. Chłopak poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła, i zakrył usta ręką. — Choroba, którą przenosi ladacznica, to klątwa Boga za rozwiązłość. Szkoda, że ich tam nie widziałeś, w Greenwich, w szpitalu dla syfilityków. Szaleńcy z mózgami do połowy wyjedzonymi przez chorobę, bełkoczący bezzębnymi ustami, z czarnymi otworami zamiast nosów... Jordan zgiął się wpół i zwymiotował na swoje buty. — Dość już — przerwał Ralph. — Przez twoje opowieści Jordie'emu zrobiło się niedobrze. — A więc to moja wina, że Jordie'emu jest niedobrze?! Nie, mój drogi, to ty doprowadzasz nas wszystkich do mdłości. Zouga wyszedł na podwórze, uderzając o ziemię batem, Ralph nie poruszył się jednak. — Jeżeli użyjesz tego bata, tato, będę zmuszony się bronić. — Rzucasz mi wyzwanie? — Ten bat przeznaczony jest dla zwierząt. — Tak — kiwnął głową Zouga. — I właśnie dlatego użyję go przeciwko tobie. — Tato, ostrzegam cię. Zouga przechylił głowę i zmarszczywszy brwi spojrzał surowo na syna. — W porządku. Jeżeli naprawdę jesteś człowiekiem, musisz to udowodnić — Zouga odrzucił bat i odwrócił się do Ralpha plecami. Ralph był gotów do walki, stał na rozstawionych szeroko nogach z zaciśniętymi w pięści rękami. Nic nie zauważył. Przez moment wydawało mu się, że ktoś inny uderzył go maczugą. Potoczył się do tyłu z rozbitym nosem, krew spływała na jego górną wargę. Miała słony smak. Ralph otarł usta grzbietem dłoni. Gniew spadł na niego jak rozjuszona bestia, w uszach słyszał jej ryk i nie rozpoznawał już własnego głosu. Ruszył do ataku. Przed sobą widział twarz ojca, zimną i ponurą. Wycelował pięścią w sam jej środek, wkładając w ten cios całą siłę. Chciał usłyszeć chrzęst łamanych kości, ujrzeć wypadające z ust zęby. Ręka przecięła powietrze i nie napotkawszy niczego przed sobą, 154 155 zamarła. Tymczasem głowy Ralpha dosięgnął kolejny cios ojca. Chłopak runął do tyłu, a świat rozpadł się nagle przed jego oczami na tysiąc błyszczących kawałków. Dotychczas jedynymi uczuciami, jakie Ralph żywił do ojca, były szacunek, strach i ogromna miłość, teraz poczuł wzbierającą na dnie serca nienawiść. Nienawidził go za setki drobnych upokorzeń i kar, które musiał znosić, nienawidził za szacunek i cześć, jaką oddawali mu inni ludzie, za to wszystko, co mu zawdzięczał, za poświęcenie i oddanie, za które nigdy nie zdoła mu się odpłacić, nienawidził za to, że dzielił z nim miłość matki, i za to, że ojciec nie uchronił jej od śmierci. Ale przede wszystkim znienawidził go, bo zabrał mu coś, co wydawało się darem niebios i co splugawił na zawsze, ukradł mu tę czarodziejską chwilę i kazał się jej wstydzić jak wstrętnego i haniebnego uczynku. Ruszył więc naprzód, młócąc na oślep pięściami i wystawiając się na kolejne ogłuszające ciosy. Zouga uchylał się zręcznie, cofając głowę bądź przechylając ją na boki, czasem zatrzymywał uderzenie ręką i wciąż kontratakował. Używał jednak tylko lewej pięści, ale lekkość jego ciosów była zwodnicza, za każdym razem bowiem głowa Ralpha odskakiwała gwałtownie, krew buchała z nosa i rozciętych ust, a twarz zamieniła się w ochłap surowego mięsa. — Proszę, przestańcie wreszcie! — Jordan przesuwał się wzdłuż ściany werandy w koszuli poplamionej wymiocinami. Chciał zakryć twarz dłońmi, aby nie widzieć krwi i pełnej nienawiści przemocy, ale nie potrafił oprzeć się temu fascynującemu spektaklowi. Widział każdy zadany przez ojca cios i każdą kroplę krwi spadającą z pokiereszowanej twarzy brata. Jak wycieńczony walką byk Ralph stanął w rozkroku na chwiejnych nogach, zbyt słaby, aby podnieść pięści. Ledwo chwytał oddech i bezskutecznie starał się otrzeć krew z twarzy. Nie był nawet w stanie zorientować się, gdzie stoi prześladowca. — Tutaj — szepnął Zouga. Ralph odwrócił się w stronę, skąd dochodził głos, a Zouga po raz pierwszy użył prawej pięści. Uderzył precyzyjnie tuż pod uchem, zadając szybki i krótki cios. Ralph zwalił się twarzą na pokrytą pyłem ziemię. 156 Jordan zbiegł po schodach i padł na kolana przy bracie. Odwrócił na bok jego głowę, aby ułatwić mu oddychanie, i nieporadnie starał się oczyścić go z krwi. — Cheroot! — zawołał Zouga. Oddychał powoli i głęboko, na policzkach miał rumieńce, a na czole kilka kropli potu, które szybko otarł chustą. — Cheroot! — krzyknął znowu, tym razem z irytacją. Stary Hotentot pojawił się wreszcie na schodach werandy. — Przynieś kubeł wody — rozkazał mu Zouga. Jan Cheroot wylał zawartość wiadra na twarz Ralpha, zmywając z niej krwawą maskę. Ralph prychnął głośno i spróbował podnieść się na kolana. Cheroot odstawił kubeł i chwycił Ralpha za rękę, Jordan pomógł mu chwytając brata z drugiej strony i razem udało im się podnieść chłopca na nogi. Obaj byli znacznie niżsi od Ralpha, zawisł więc między nimi niczym brudny koc na sznurze do suszenia bielizny, a z mokrej, poplamionej na czerwono koszuli kapała na ziemię krew i woda. Zouga zapalił cygaro i podszedł do starszego syna. Kciukiem odchylił mu powieki i przyjrzał się źrenicom. Obejrzał też rozcięcie łuku brwiowego i dotknął nosa, badając, czy nie jest złamany. Na koniec przyjrzał się jeszcze uważnie zębom i cofnął się. — Teraz, Cheroot, zabierzesz go do doktora Jamesona i powiesz, żeby zszył mu łuk brwiowy i dał trochę maści rtęciowej przeciw kile. Wracając, zapiszesz go do gimnazjum na lekcje boksu. Musi nauczyć się trochę lepiej walczyć, bo rozwalą mu łeb, zanim jeszcze syfilis go wykończy — rzucił na odchodnym. Wracając z głównego rynku Jan Cheroot i Ralph rozmawiali poważnie. — A jak ci się zdaje, dlaczego nazywają go Bakela, czyli Pięść? — spytał Hotentot. * Ralph skrzywił się z bólu. Jego twarz była obolała, a krew zaczęła powoli krzepnąć, tworząc na niej śliwkowe i szarogra-natowe sińce. Z łuku brwiowego i wargi wystawały końce grubej 157 nici, a zadrapania pokryte zostały maścią przypominającą dżem żurawinowy. Jan Cheroot spojrzał na niego ze współczuciem, a potem zadał pytanie, które cisnęło mu się na usta, odkąd poznał przyczynę gniewu Zougi. — A więc jak ci się podobał smak różowego cukru? Ralph przystanął nagle, zastanawiając się, czy Cheroot pyta serio, potem odpowiedział nie poruszając ustami: — To było przecudowne. Cheroot zachichotał uradowany. — Posłuchaj więc, mój chłopcze — rzekł po chwili. — Posłuchaj mnie uważnie. Kocham twojego ojca, jesteśmy ze sobą tak długo, że trudno już zliczyć te lata. I kiedy on ci coś mówi, to prawie zawsze możesz mu ufać. Ale powiem ci, że ja nigdy nie przepuściłem okazji, aby choć trochę tego uszczknąć. Nieważne, czy kobieta była młoda, czy stara, brzydka jak małpa, czy tak piękna, że mogła złamać ci serce, Jan Cheroot nigdy nie zmarnował okazji. — I nigdy cię to nie zabiło — podsumował Ralph. — Myślę, że umarłbym bez tego. Ralph ruszył przed siebie. — Mam nadzieję, że Bazo znów poślę swoją damę do walki. Wkrótce będę potrzebował dziesięciu gwinei. Księżyc rozświetlał cały horyzont tak mocno, że blakły przy nim gwiazdy. Zostało jeszcze kilka dni do pełni, ale na werandzie przed domkiem Zougi było wystarczająco jasno, aby móc przeczytać nagłówki w wymiętym „Diamond Fields Advertiser", który leżał obok fotela. W nocnej ciszy słychać było tylko wyjące do księżyca psy i cichy trzepot skrzydeł nietoperzy, które nurkowały polując na ćmy. Orzeźwiające powietrze napływało do środka przez otwarte na oścież frontowe drzwi. Jordan minął je i wyszedł nieśmiało na werandę. Był bosy i ubrany w starą flanelową koszulę ojca, w której sypiał. Sięgała mu prawie do kolan. Podszedł do stojącej na końcu werandy figury ptaka. Księżyc oświetlał ją tylko z jednej strony, tak że połowa rzeźby tonęła w tajemniczym mroku. Jordan stanął na wprost zielonego postumentu i rozejrzał się 158 ukradkiem. Gliniasta podłoga była zimna, ale chłopiec trząsł się nie tylko z chłodu. Zbliżał się świt; obozowisko Zougi pogrążone było jeszcze w głębokim śnie. Jordan wyjął z gazety zawiniątko, które jeszcze niedawno ukrywał pod poduszką. W środku znajdowało się trochę ryżu i gruby plaster pieczeni jagnięcej. Położył je u stóp posągu i cofnął się kilka kroków. Raz jeszcze rozejrzał się wokół — chciał mieć pewność, że nikt go nie obserwuje, potem trzymając przy piersiach książkę, przysiadł na kolanach i pochylił głowę. Książka oprawiona była w niebieskawą skórę; na grzbiecie widniał wytłoczony żółtymi literami tytuł: Zwyczaje religijne amerykańskich Indian. — Pozdrawiam cię, Panes — wyszeptał Jordan zaciskając powieki. Indianie kalifornijscy z plemienia Acagchemem czczą wielkiego myszołowa zwanego Panes. Książką, którą Jordan przyciskał do piersi, była najcenniejszym z jego skarbów, lecz wolałby raczej zapomnieć, w jaki sposób do niego trafiła: przecież po raz pierwszy w życiu coś ukradł, modlił się jednak do swej bogini tak długo, aż grzech został mu odpuszczony. Panes była kobietą, młodą i piękną kobietą, która uciekła w góry i bóg Chinigchinich przemienił ją w ptaka. Jordan wiedział ponad wszelką wątpliwość, kogo dotyczy ten opis. Jego matka była młoda i piękna i pewnego dnia uciekła na Górę Śmierci, zostawiając go samego. Chłopiec otworzył książkę i pochylił nad nią głowę. Nie było na tyle widno, aby mógł przeczytać drobno zadrukowaną stronę, ale znał już na pamięć inwokację. — Dlaczego uciekłaś? — wyszeptał. — Byłoby ci lepiej, gdybyś została z nami. Czy cię nie kochaliśmy? Powinnaś zostać, bo teraz stałaś się Panes. Jeżeli złożymy ci ofiarę z ryżu i mięsa, czy powrócisz do nas? Oto ofiara, którą przed tobą składamy, potężna Panes. Powiał lekki wiatr i gałęzie drzewa poruszyły się nieznacznie. Powiew był ciepły i delikatny. Jordan mocno zacisnął powieki; po ciele przeszły mu ciarki. Bogini objawiała się ludziom na różne sposoby. Teraz zjawiła się po raz pierwszy pod postacią wiatru. 159 — O potężna Panes, nie chcę tarzać się w błocie jak Ralph. Nie chcę jeść z koryta, w którym ryło już tysiąc świń. Nie chcę oszaleć, nie chcę mieć gnijących ust ani wypadających zębów — Jordan przemawiał cicho i żarliwie, ale nagle spod jego zaciśniętych powiek popłynęły łzy. — Proszę, uchroń mnie od złego, potężna Panes! Oni bili się z taką nienawiścią i ta krew, krew... — wyrzucił z siebie całą trwogę i obrzydzenie. W końcu zamilkł i z pochyloną głową, drżąc na całym ciele, wstał. Badawczo przyjrzał się posągowi. Ptak spojrzał na niego lodowatym wzrokiem; Jordan nachylił głowę, jakby się przysłuchiwał. Księżyc oświetlił jego twarz srebrzystym blaskiem. Po chwili chłopiec odwrócił się i z książką pod pachą podszedł do drzwi werandy. Kiedy zniknął w głębi domu, podłoga zaroiła się nagle od szczurów, które z piskiem zaczęły wydzierać sobie złożoną przez niego ofiarę. Jordan wszedł do kuchni, gdzie pachniało dymem, curry i mydłem karbolowym. Rozpalił w piecu, a potem zapalił świecę tkwiącą w szyjce butelki po szampanie. Czas jakiś stał niezdecydowany, w końcu wysoko podwinął pocerowaną koszulę i przyjrzał się swojemu ciału. Nie był już tak pulchny jak kiedyś, miał płaski brzuch, kształtne nogi i twarde, zgrabne pośladki. Jego skóra była gładka, zupełnie nie owłosiona z wyjątkiem kilku złotych kosmyków na podbrzuszu, zupełnie prostych i delikatnych jak jedwabna przędza. Ze środka tej niewielkiej kępki zwisał członek, który bardzo urósł w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Jordan wyobrażał już sobie z przerażeniem, że pewnego dnia stanie się on tak gruby i ciężki jak jego ręka. Wielki i haniebny ciężar, który nieść będzie musiał przez życie. Teraz wyglądał niewinnie, ale gdy Jordan budził się rano, członek był zwykle sztywny i pulsując, dostarczał chłopcu grzesznej przyjemności. Co gorsza, ostatnio zaczęło się to zdarzać także w dzień i to w jak najmniej spodziewanych momentach: na grzbiecie konia, kiedy czuł pod sobą napór siodła, w klasie, gdy pochylała się nad nim nowa nauczycielka, a nawet przy stole do sortowania, kiedy siedział obok Jana Cheroota. Za każdym razem ta przeklęta rzecz twardniała nagle i zaczynała ocierać się o jego spodnie. Gdy położył go teraz na swojej dłoni, członek sprawiał wrażenie bezradnego, właśnie narodzonego kotka, ale Jordan nie dał się 160 oszukać. Zaczął pocierać go zamkniętą dłoń, aż poczuł, że zaczyna zmieniać kształt. Wtedy go puścił. Na stole, nakryte metalową siatką dla ochrony przed muchami leżały resztki baraniej pieczeni pozostałe po obiedzie, a obok nich nóż ojca. Ostrze miało dwadzieścia centymetrów długości; zastygły na nim białe grudki tłuszczu. Jordan podniósł nóż prawą ręką. Poprzedniego dnia przyglądał się, jak ojciec go ostrzył. Zrobił to naprawdę dobrze, bo nóż wchodził w mięso jak w masło. Był straszliwie ostry. Jordan podwinął koszulę jeszcze wyżej i przytrzymał ją brodą, aby obie ręce mieć wolne. Zacisnął palce na członku i rozpłaszczył go niczym szyję złoczyńcy na katowskim pniu. Drugą ręką opuścił nóż i przytknął do podbrzusza. Ostrze było tak zimne, że Jordanowi aż dech zaparło, a na jego brzuchu pozostał lepki tłuszcz. Chłopiec wziął głęboki oddech i raz jeszcze przytknął nóż. Chciał pozbyć się na zawsze tej ohydnej narośli. — Jordie, co ty tam robisz? — chłopak tak się wystraszył, że krzyknął i odrzucił nóż. — Jordie! Jordan odwrócił się, poprawiając koszulę i dysząc ciężko — w drzwiach kuchni stał Ralph. Miał na sobie tylko krótkie spodnie, ciało pokrywała mu gęsia skórka. — Co robiłeś? — powtórzył. — Nic. Zupełnie nic — Jordan potrząsnął energicznie głową. — Trzepałeś sobie kapucyna, co, Jordie? — uśmiechnął się Ralph. — Mały plugawy świntuch. Jordan zaniósł się płaczem i wybiegł przez uchylone drzwi, a Ralph potrząsnął z uśmiechem głową i ukroił sobie kawałek mięsa. W następną niedzielę Inkosikazi zginęła na piaszczystej arenie w śmiertelnym uścisku mniejszego i zwinniejszego od siebie pająka. Bazo rozpaczał, jakby stracił kochankę. Kamuza przyłączył się do jego żałobnej pieśni, grupa straciła bowiem przy okazji dwadzieścia suwerenów. * Powrót z głównego rynku przypominał odwrót Napoleona spod Moskwy; orszak otwierali Bazo i Ralph, którzy trzymali koszyk z żałosnymi szczątkami Inkosikazi. 11 — Twardzi ludzie 161 Kiedy dotarli w końcu do chaty, Kamuza wręczył Ralphowi gliniany dzbanek z piwem, które wyrabiali z prosa. — Ile straciłeś, Henshaw? — Wszystko — odparł Ralph ponuro. — Nawet ochotę do życia — dodał pociągając łyk gęstego płynu. — To niedobrze. Tylko głupiec trzyma wszystkie swoje krowy w jednej zagrodzie. — Kamuza, twoje słowa są zawsze wielką pociechą — rzekł Ralph z gorzką ironią w głosie. — Nie jestem godzien tej mądrości. Zatrzymaj te skarby dla siebie. Kamuza uśmiechnął się zadowolony. — Teraz już wiesz, dlaczego nie chciałem dać wam dzisiaj pięćdziesięciu złotych monet, choć tak mnie do tego namawiałeś — Kamuza zwrócił się teraz do Bazo. Ten spojrzał na Ralpha i mrugnął porozumiewawczo. Ralph objął Kamuzę ramieniem, w geście, który wyglądał na braterskie pojednanie, w rzeczywistości był jednak stalowym uchwytem. Drugą ręką rozluźnił jego opaskę biodrową. Teraz pochylił się ku nim Bazo ze swoim wiklinowym koszykiem i kosmate zwłoki pająka spadły nagle na podbrzusze Kamuzy. Ralph zwolnił uchwyt — Kamuza podskoczył z przeraźliwym krzykiem, jak nie ujeżdżony ogier, któremu zarzucono właśnie siodło, i wypadł z chaty. Bazo pokładał się ze śmiechu i gdyby Ralph go nie przytrzymał, wpadłby prosto w żarzące się palenisko. Kamuzy nie było z nimi już trzy lata. Kiedy Bazo i pozostali członkowie grupy podpisywali swój trzeci kontrakt z Zougą na kolejne trzy lata pracy, Kamuza poprosił o zapłatę i odszedł na północ w stronę kraju Matabele. Bazo tęsknił za nim bardzo. Brakowało mu ostrego języka Kamuzy, jego trafnych, choć nieraz zgryźliwych uwag. Brakowało mu też jego intuiq'i, dzięki której rozumiał białych ludzi jak żaden inny Matabele. Henshaw był jego przyjacielem, pracowali ramię przy ramieniu przez wszystkie te długie lata, razem polowali i jedli z tej samej miski. Posługiwał się też ich językiem tak płynnie i precyzyjnie, że 162 gdy rozmawiali w mroku, nie sposób było rozpoznać, który z nich jest Anglikiem. A jednak Henshaw w przeciwieństwie do Kamuzy i Bazo nie był Matabele i nie mógł nim zostać. Nie dzielił z Bazo rytuałów inicjacji, nigdy jak Kamuza nie walczył u jego boku i nie powalił dzidą żadnego wroga. Dlatego właśnie Bazo tak się ucieszył, gdy usłyszał o powrocie Kamuzy. — Kamuza wraca jako wysłannik króla — szeptali Murzyni przy ognisku, a w ich głosach brzmiał szacunek i strach. —Kamuza nosi teraz diadem na głowie. W ciągu ostatnich kilku lat do Kimberley ściągnęło wielu nowych Matabelów. Przyjeżdżali, aby pracować w Umgodi Kakulu: Wielkiej Dziurze. Przybywali w małych dziesięcio- albo dwudziestoosobowych grupach, czasem parami albo w trójkę, zdarzali się też samotni wędrowcy. Nawet z dala od ojczyzny Murzyni starali się zachować stare związki plemienne. Każdy nowy przybysz przywoził świeże wieści z kraju, a także wiadomości od ojców i wodzów, które powtarzał później, słowo w słowo, nie pomijając żadnych szczegółów. Wiadomości zabierali ze sobą także ci, którzy powracali do kraju Matabele po odbyciu trzyletniego kontraktu. Ci nie znający pisma ludzie rozwinęli w sobie naprawdę niezwykłą pamięć. Bazo wypatrywał Kamuzy każdego dnia, czekał przez wiele dni i wiele nocy, aż w końcu ujrzał go wchodzącego do chaty. — Pozdrawiam cię, Bazo, synu Gandanga. — Pozdrawiam cię, Kamuza — odrzekł spokojnie Bazo powściągając radość. Zrobili dla niego miejsce przy ogniu, dużo miejsca, gdyż Kamuza na krótko ostrzyżonej głowie miał czarny diadem, odznakę królewskiego doradcy. Kiedy tylko Kamuza odświeżył się trochę po długiej podróży, Bazo zaczął zadawać mu pytania, wypytywać o wieści z kraju. Starał się przy tym ukryć wielką ciekawość posługując się spokojną i pełną godności mową. Kamuza nie był już chłopcem, również jego towarzysze dawno wydorośleli. Czas płynął nieubłaganie i wszyscy byli w kwiecie wieku. Kamuza miał rysy ostrzejsze niż Matabelowie pochodzący z kraju Zulusów. W jego żyłach płynęła krew plemienia Tswana, 163 mniej wojowniczego niż Matabele, słynącego natomiast z przebiegłości i sprytu. Jego babka porwana została jako dziewczynka przez żołnierzy króla Mzilikazi i poślubiona jednemu z dowódców. To po niej właśnie odziedziczył Kamuza swą czarną niczym owoc morwy skórę, lekko skośne egipskie oczy i wąskie nozdrza. Niewielu pozostało Matabelów, którzy wywodziliby się w prostej linii od Chaki i Dingaana z plemienia Zulu, Synów Nieba. Bazo należał do tych nielicznych, jednak to nie on, lecz Kamuza nosił teraz na głowie diadem królewskiego dostojnika. W czasach Mzilikazi byłoby to niemożliwe, teraz wszystko się zmieniło. Syn Mzilikazi, Lobengula, nie był już tak wojowniczy jak jego ojciec. Siłę Lobenguli stanowiła przebiegłość, chciał, aby otaczali go bystrzy i sprytni ludzie. Mzilikazi był wojownikiem, Lobengula pogardzał prostotą myśli i bezpośredniością, cechami, które charakteryzowały wojownika. Lobengula nie miał cierpliwości do starców, brodatych mędrców, a nimi właśnie otaczał się jego ojciec. Zastąpił ich młodymi ludźmi 0 świeżym i bystrym spojrzeniu, mężczyznami, którzy podobnie jak on dostrzegliby czarne chmury zbierające się nad południowymi granicami kraju. Lobengula, potężny Czarny Słoń — jego krok wstrząsał posadami ziemi, a głos potrafił rozedrzeć niebiosa — wybierał młodych mężczyzn, których oczy umiałyby widzieć, a uszy słyszeć. Ciężar nowin, jakie przyniósł ze sobą Kamuza, był tak olbrzymi, że zaczął on swą przemowę od przypomnienia historii plemienia. Każdy z zebranych przy ogniu mężczyzn znał ją na pamięć, niemniej chłonęli opowieść z taką samą ciekawością, co kiedyś w dzieciństwie. Historia rozpoczynała się od Mzilikazi, dowódcy jednego z regimentów króla Chaki, zarazem osobistego przyjaciela władcy. Opowiadała o straszliwej chorobie króla Chaki, oszalałego z bólu po śmierci matki, o rocznej żałobie, jaką nałożył na swoich poddanych, zabraniając jednocześnie, pod karą śmierci, siać ziarno 1 obcować z kobietami. Zrozpaczony Chaka zamknął się w wielkiej chacie i wydawał wyroki na swoich ludzi, posądzając o zdradę nawet najbardziej oddanych i umiłowanych. Pewnego razu wysłannicy królewscy przyszli do Mzilikazi. Znaleźli go w polu wśród jego żołnierzy. Było tam pięć tysięcy 164 najlepszych wojowników z plemienia Zulu, podnieconych jeszcze ostatnią bitwą i poganiających przed sobą bydło i młode dziewczęta, wojenny łup. „Król oskarża wodza Mzilikazi—rozpoczął pierwszy wysłannik, a Mzilikazi, widząc jego posępną twarz, wiedział już, że spogląda w oczy śmierci. — Król oskarża wodza Mzilikazi o kradzież należnej królowi części łupów wojennych." Potem przemówił drugi posłaniec, a jego słowa były tylko echem wielkiego szaleństwa króla Chaki. Jeżeli wyrok śmierci wydany by został tylko na niego, Mzilikazi poddałby mu się pewnie z godnością, ale oskarżenie dotyczyło także jego ludzi, a Mzilikazi traktował ich jak własnych synów. Tak więc wystąpił on przeciw wysłannikom i wymierzył w nich swą dzidę. Przez moment zdawało się, że ziemia zadrżała w posadach, bo ten, kto występuje przeciwko wysłannikom królewskim, występuje przeciw samemu królowi. Mzilikazi nie cofnął się jednak, lecz ostrzem dzidy zrzucił ich wspaniałe, ozdobione piórami diademy i cisnął im je w twarz: „Oto moja odpowiedź dla Chaki, który odtąd nie jest już moim królem." Tak rozpoczął się wielki exodus na północ, a Kamuza starał się nie pominąć w swej opowieści żadnych jego szczegółów. Opowiadał, jak Chaka wysłał za uchodzącym oddziałem Mzilikazi tysiące swoich najlepszych wojowników i jak doszło do słynnej bitwy pod Nguni, gdzie Mzilikazi zastosował po raz pierwszy taktykę „rogów byka", okrążając i rozbijając doszczętnie wroga. Potem do Mzilikazi dołączyły niedobitki rozgromionego oddziału Chaki, przysięgając mu wierność i posłuszeństwo. I Mzilikazi nie był już renegatem, lecz samodzielnym władcą. Kamuza opowiadał, jak Mzilikazi pokonywał władców niewielkich afrykańskich państewek, aż w końcu został wielkim i potężnym królem, jak bracia zamordowali Chakę i koronę Zulu przejął Dingaan; on to odstąpił w końcu od ścigania Mzilikazi. Mzilikazi tymczasem założył państwo, które swym ogromem i potęgą przewyższyło nawet imperium Zulusów, a jego wojownicy poślubili kobiety przywiezione z wypraw wojennych, dając początek plemieniu Matabele. * Dalej mówił o białych, buni, którzy wkroczyli na ziemię Mzilikazi i rozbili obozowisko nad rzeką Gariep. Mzilikazi zebrał swoich ludzi i uderzył na buni tuż przed świtem. Pierwszą linię nacierających 165 przywitały wystrzały z długich strzelb, ale nie uczyniły im one większej szkody niż garść kamyków. Wojownicy runęli na obóz i powalili brodatych mężczyzn uwijających się przy prochu i wyciorach, powalili też kobiety biegnące do swych mężów z zapasowymi strzelbami, a potem wyciągnęli z kołysek ich dzieci i o stalowe koła wozów roztrzaskali im głowy. Mzilikazi sądził, że to już koniec buni, ale wnet się okazało, że to dopiero początek. Wkrótce Matabelowie mieli się przekonać 0 wyjątkowym uporze i odwadze tych dziwnych bladych ludzi. Następna ich fala nadeszła także z południa, a kiedy na brzegu rzeki odnaleźli szczątki wozów i objedzone przez szakale kości, wpadli w tak wielką furię, że zadziwiła ona nawet wojowników króla Mzilikazi. Buni starli się z wojskiem Matabelów na otwartej równinie, nie dali się wciągnąć w rozpadliny i kolczaste zarośla. Nadjechali w małych oddziałach, na kucykach, zsiedli i zaczęli wypuszczać ogniste salwy. Potem dosiedli swych koni i uciekli przed zbliżającymi się tarczami wojowników. Wkrótce jednak powrócili z powtórnie nabitymi strzelbami i znowu strzelali. Buni zbudowali na środku równiny fortecę z wozów i pozwolili wojownikom podejść bardzo blisko, a potem powalili ich, plując ogniem. A gdy już raz wystrzelili, ich kobiety czekały tylko, aby podać im nowe strzelby gotowe do kolejnego wystrzału. Kiedy wojownicy zaczęli się wycofywać, forteca nagle się rozpadła, a jeźdźcy ruszyli na rozłączonych wozach w pościg 1 zapędzili rozbite oddziały Matabelów aż do samej osady. Mzilikazi policzył z bólem swych zabitych i stwierdził, że cena, jaką przyszło mu zapłacić, jest już zbyt wielka. Zwołał więc całe plemię i nakazał przygotować się do wymarszu. W zagrodach podłożony został ogień. Matabelowie ruszyli na północ, pędząc przed sobą swoje zwierzęta, aż przekroczyli wielką rzekę i założyli nowe państwo. — A teraz białe ptaki znowu się gromadzą — powiedział Kamuza. — Każdego dnia podchodzą pod Thabas Indunas, Wzgórza Władców, i przynoszą swoje niewiele warte podarki i zielone butelki wypełnione szaleństwem. Ich słowa słodkie są niczym miód, ale tym, którzy próbują je przełknąć, stają w gardle jak zielona żółć krokodyla. 166 — Czego chcą od króla? — spytał Bazo w imieniu wszystkich słuchaczy, a Kamuza wzruszył ramionami. — Jeden chce polować na słonie i zabierać ich kły, drugi prosi, aby przysłać do jego namiotu młode dziewczęta, inny pragnie opowiadać wszystkim o dziwnym białym bogu o trzech obliczach, następny ma zamiar kopać w ziemi wielkie dziury i szukać żółtego metalu, jeszcze inny chciałby kupić bydło. Każdy mówi, że chce tylko jednego, ale chcą zabrać nam wszystko. Tych ludzi trawi głód, którego nie sposób zaspokoić, pali pragnienie, którego nic nie jest w stanie ugasić. Pragną wszystkiego, co tylko ujrzą, a nawet i to im nie wystarcza. Zabierają ziemię, lecz nie dość im tego, więc kroją ją niczym mężczyzna rozcinający brzuch ciężarnej kobiety, aby wydobyć niemowlę. Zabierają rzeki, ale to im nie wystarcza, więc budują wokół nich mury i zamieniają rzeki w jeziora. Ścigają stada słoni i zabijają je, ale nie jedną czy dwie sztuki, lecz wszystkie naraz, również ciężarne samice i młode, o kłach nie większych od waszego palca. — Lobengula musi się z nimi rozprawić — rzekł Bazo. — Musi się ich pozbyć, tak jak zrobiłby to jego ojciec Mzilikazi. — Och! — uśmiechnął się ironicznie Kamuza. — Cóż za mądrość płynie z ust mojego brata. Przypomina, jak Mzilikazi pokonał białych ludzi na brzegach rzeki Gariep, i zapomina, że utracił potem ziemię. Doradza królowi Lobenguli, aby rzucił do walki swe zbrojne oddziały, tak jak uczynił to Cetewayo, król Zulusów, na Wzgórzu Małej Ręki. Ilu Anglików powalił wtedy Cetewayo? Nie sposób policzyć, bo ich czerwone mundury wyglądały jak śnieg na Smoczych Górach, gdy oświetla go krwawe słońce zachodu. To była wspaniała walka, cudowna rzeź, ale później Cetewayo zapłacił za to najwyższą cenę, utracił swoje królestwo. Wojska Zulusów rozbite zostały na proch pod Ulundi, a Cetewayo zakuto w łańcuchy i uwięziono, podobnie jak królewskich dostojników i wodzów zdziesiątkowanej armii. A teraz Bazo, ten mędrzec, chce wam powiedzieć, że Cetewayo wybrał dobrą drogę, i doradzałby Lobenguli, aby postąpił w ten sam sposób. Kiedy Kamuza drwił tak bezlitośnie, spojrzenie Bazo pozostało niewzruszone, a oblicze pełne godności; ze smutkiem spoglądał w ciemny kąt chaty, gdzie w mroku stały porzucone dzidy i wojenne tarcze. 167 — Nikt z nas tutaj nie ośmieliłby się doradzać królowi — rzekł, gdy Kamuza skończył. — Jesteśmy tylko jego psami. Nikt z nas nie wątpi także w siłę i stanowczość białych ludzi, żyjemy przecież obok nich i spotykamy codziennie. Chcielibyśmy jedynie usłyszeć, jaka jest decyzja króla. Znając ją, będziemy musieli jej się podporządkować. — Opowiem więc, co zdecydował król — skinął głową Kamuza. — Otóż zebrał on swoich najstarszych dostojników, Babiaana, Somabulę i Gandanga, i udał się na Wzgórza Matopos, do miejsca, gdzie przebywa Umlimo. Imię kobiety — wielkiego czarownika wywołało u słuchaczy dreszcz niepokoju i podniecenia. — Umlimo przekazała im swoje proroctwo — Kamuza zawiesił głos, aby zwiększyć jeszcze napięcie, słuchano go bowiem z zapartym tchem. — Pierwszego dnia powtórzyła słowa starożytnej wyroczni, słowa, które po raz pierwszy wypowiedziano jeszcze w czasach Monomotapy: Kamienne sokoły odlecą daleko... I nie będzie odtąd pokoju w Królestwach Mambo i Monomotapa. Biały orzeł walczyć będzie z czarnym bykiem, dopóki sokoły nie wrócą do gniazd. Wszyscy niejednokrotnie słyszeli już tę przepowiednię, ale teraz nabrała dla nich nowego znaczenia. — Król zamyślił się nad starożytnym proroctwem i powiedział: Białe orły już nadleciały. Orły i sępy zakładają gniazda na dachach mojej osady. — Co to są kamienne sokoły? — spytał jeden ze słuchaczy. — Kamienne sokoły to bogowie pozostawieni przez starożytnych w miejscu, gdzie chowano dawnych władców, miejscu zwanym Zimbabwe. — W jaki sposób kamienne sokoły mogą wzbić się w powietrze? — Jeden z nich już odfrunął — wtrącił Bazo. — Jeden z kamiennych sokołów stoi teraz niedaleko nas, pod dachem Bakeli. To on właśnie zabrał kamiennego sokoła. — Jeżeli inne sokoły także odlecą, wojna ogarnie całe królestwo Matabelów. Ale teraz posłuchajcie przepowiedni Umlimo. Na drugi dzień Umlimo wyrzekła te oto słowa: Kiedy nocne niebo rozbłyśnie nagle wielkim światłem, a gwiazdy lśnić będą na szczytach wzgórz, wtedy pięść przytknie ostrze do gardła czarnego byka. Tak brzmiało proroctwo wypowiedziane przez Umlimo drugiego dnia. 168 Nastała cisza, wszyscy długo zastanawiali się nad tajemniczymi słowami, ale w końcu zmuszeni byli poprosić o pomoc Kamuzę. — Tylko Lobengula, Czarny Słoń, rozumie znaczenie proroctwa drugiego dnia. Czyż nie jest on bowiem wyćwiczony w rozumieniu tajemnic czarowników? Czyż nie spędził dzieciństwa w ich grotach i sekretnych miejscach obrzędów? A oto co powiedział król: Nie nadszedł jeszcze czas, aby objaśnić słowa Umlimo moim dzieciom, są to słowa tak doniosłe, że naród potrzebować będzie czasu, aby je zrozumieć. Bazo skinął głową i podał Kamuzie swój róg z tabaką. Nie odważył się wypowiedzieć głośno swego podejrzenia, że Lobengula, ich gromowładny władca, prawdopodobnie tak samo niewiele rozumiał z proroctwa, jak jego siedzący przy ognisku poddani. — Czy nie było już więcej proroctw? — spytał Bazo, a Kamuza pokręcił głową. — Trzeciego dnia Umlimo wypowiedziała się po raz ostatni. Oto jej słowa: Poraź mambę jej własnym jadem, powal lwa jego własnymi łapami, a chytrego pawiana oszukaj za pomocą jego własnych sztuczek. Takie było proroctwo trzeciego i ostatniego dnia. — Czy król uważa, że my, jego pokorne stado, powinniśmy odgadnąć sami znaczenie tego proroctwa? — Oto co rzecze Lobengula: My, plemię Matabele, nie zwyciężymy nigdy, dopóki nie uzbroimy się tak jak nasi wrogowie. Musimy uzbroić się w siłę zaklętą w żółtych monetach i błyszczących kamieniach, gdyż one to właśnie czynią białego człowieka tak potężnym. Nikt nie odważył się przerwać ciszy, która zapadła po tych słowach, wszyscy wiedzieli bowiem, że Kamuza jeszcze nie skończył. — Tak więc król wezwał mnie do siebie i rozkazał nieść swoje słowo do wszystkich Matabelów żyjących poza obszarem jego panowania. I powiedział król: Przynieś mi strzelby, abym mógł odpowiedzieć na dym unoszący się ze strzelb białych ludzi, przynieś mi diamenty i żółte monety, a stanę się tak potężny jak biała królowa, która mieszka za wielkim morzem. Wtedy jej żołnierze nie odważą się wystąpić przeciwko mnie. — Powiedz Lobenguli — przemówił Bazo, w imieniu wszystkich — że dostanie to, czego od nas potrzebuje. Będzie miał 169 gdy wąt] nich jest kow za. -Sort gdzi ] dres głos. tche słów Moi pokt będi nabi Bial moje nycr Zim z k: Bak* Mat drug rozb wzgt brzn 168 strzelby, ponieważ tak zostało uzgodnione w naszym kontrakcie z białym człowiekiem. — To już wiadomo. — Lobengula będzie miał żółte monety, ponieważ płacą nam złotem, a wszystko, co przywieziemy do domu, do Thabas Indunas, należeć będzie do króla. — To szlachetne i uczciwe z waszej strony. — Ale co z diamentami? — spytał Bazo. — Diamenty należą do białych ludzi. Walczą o nie zaciekle, jak lwica o swoje młode. W jaki sposób mamy zdobyć diamenty dla naszego króla? — Posłuchajcie — szepnął Kamuza. — Odtąd nie będziecie już oddawać znalezionych diamentów. Jeżeli któryś z was zobaczy na ziemi błyszczący kamień, będzie to kamień Lobenguli. — To jest przeciw prawu. — Jedynie przeciw prawu białego człowieka, nie przeciw prawu Lobenguli, twojego władcy. — Słowo króla jest rozkazem — mruknął Bazo, ale w tej samej chwili pomyślał o Bakeli, który był jego ojcem, i Henshawie, swoim bracie, i zdał sobie sprawę, że nie chce okradać ich z kamieni, pracowali przecież równie ciężko jak on. — I to nie tylko kamień w wykopie — ciągnął Kamuza. — Każdy z was szukać będzie sposobności, aby zabrać diamenty ze stołów do sortowania. Ty, Donsela...— wskazał młodego mężczyznę o wysokim inteligentnym czole — zaczynasz właśnie pracę w nowej sortowni. — Stoły są strzeżone, poza tym chronią je stalowe siatki. Wszyscy słyszeli już o nowej sortowni. Do Kimberley niedawno doprowadzony został wodociąg niosący wodę z rzeki Vaal i wody było wreszcie wystarczająco dużo, aby diamenty płukać mechanicznie zamiast mozolnie je odcedzać. — Na stołach jest stalowa siatka — powtórzył Donsela. Kamuza uśmiechnął się tylko i podał mu grubą trzcinę zakończoną bryłką pszczelego wosku. — Ta trzcina łatwo przejdzie przez siatkę, a diament będzie się mocno trzymał wosku. — W zeszłym tygodniu przy mężczyźnie z plemienia Basuto znaleziono diament — rzekł Donsela przyglądając się uważnie trzcinie. — Tego samego dnia pośliznął się i spadł na dno wykopu. 170 Ludziom, którzy kradną kamienie, przytrafiają się wypadki. I zawsze kończą się śmiercią. — Powinnością wojownika jest umrzeć dla swego króla — odparł oschle Kamuza. — Nie dopuść, aby złapał cię nadzorca, i wybieraj tylko największe i najjaśniejsze kamienie. W ciągu trzech lat, które upłynęły między odejściem Kamuzy z Kimberley a jego niespodziewanym powrotem, Ralph bardzo wyrósł. Na miesiąc przed swymi dwudziestymi pierwszymi urodzinami był już równie wysoki jak Zouga, ale w odróżnieniu od ojca nie nosił brody, lecz ciemne wąsy. Wciąż udawało mu się raz na jakiś czas zebrać dziesięć gwinei potrzebnych do podtrzymania potajemnej przyjaźni z Diamentową Lii, nagle przestało mu to jednak wystarczać. Ralph się niespodziewanie zakochał. Stało się to na ulicy przed wejściem do siedziby pewnej szacownej organizacji osławionej w całej południowej Afryce. Przynależność do niej gwarantowała niezwykły prestiż i znalezienie się wśród elity władającej bogactwami pól diamentowych. Siedzibą Kimberlsy Clubu był skromny budynek przypominający tysiące innych wzniesionych w tym mieście. Posiadał wprawdzie salę bilardową, ozdobne ogrodzenie z lanego żelaza i witrażowe drzwi wejściowe, usytuowany był jednak przy najgłośniejszej ulicy w rejonie rynku. Pewnego przedpołudnia Ralph wracał właśnie od kowala, który wymieniał metalowe obręcze na kołach wozu. Nagle dostrzegł ruch na ulicy, z barów wybiegali ludzie, a do rynku zbliżał się wspaniały pojazd zaprzężony w parę niezwykle pięknych koni o długich platynowych grzywach. Konie biegły równo z wyciągniętymi przed siebie szyjami i rozwianymi grzywami, podnosząc kopyta w majestatycznym kłusie. Ralph przystanął porażony tak wielkim uczuciem zazdrości, że poczuł wręcz fizyczny ból. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się widzieć czegoś równie pięknego jak ta para zwierząt o lśniącej sierści i pojazd, który ciągnęły. Podniósł wzrok na woźnicę — była to kobieta. Na głowie miała granatowy przekrzywiony na bakier kapelusz, 171 1 gdy wal nic jes ko Z! S i ilillii! groźbą syfilisu. Przez moment Ralph zastanawiał się, czy doktor wyjawi ten sekret siedzącej w powozie boskiej istocie, i na samą myśl o tym zamarło mu serce. Po drugiej stronie szedł pan Rhodes w niechlujnym, znoszonym ubraniu i źle zawiązanym krawacie, lecz mimo to jak zwykle pewny siebie, poważny i wyniosły. Za nimi niczym uczniak podążał Alfred Beit, bezbarwny cień Rhodesa. Czterej mężczyźni zatrzymali się przy powozie, a wysoki nieznajomy ujął rękę kobiety i podniósł ją do ust. — Panowie, mam zaszczyt przedstawić wam moją żonę, panią St. John — mówił z tak charakterystycznym akcentem, że nawet Ralph domyślił się, iż mężczyzna pochodzi z południowych stanów Ameryki. Jednak to nie akcent uderzył Ralpha, lecz słowa, które mężczyzna wypowiedział: „Pani St. John, moja żona, pani St. John..." Młodzieniec stał wstrząśnięty i obezwładniony miłością od pierwszego wejrzenia, o której wiedział już, że pozostać musi nie spełniona, a mężczyźni, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, rozpoczęli ceremonię powitania. — Louise, moja droga, to jest pan Rhodes, o którym tak wiele słyszałaś... Potem wszedł do powozu i usiadł obok żony. Ralph musiał przyznać, że poruszał się bardzo zgrabnie jak na tak potężnego, wiekowego człowieka, i znienawidził go jeszcze bardziej. St. John wziął wodze z rąk Louise i uchylając na pożegnanie kapelusza, zaciął konie. Wóz ruszył gwałtownie i Ralph musiał uskoczyć. Louise właśnie opowiadała coś mężowi i żadne z nich nie spojrzało nawet w jego stronę. Powóz zniknął szybko w jednej z wąskich uliczek, a Ralph długo jeszcze patrzył za nim ze smutkiem. Jordan ozdabiał kartę menu sielankowymi scenkami z życia poszukiwaczy diamentów. Na samej górze umieścił rysunek wyciągniętych dłoni, które wypełnione były po brzegi nie szlifowanymi kamieniami, i pomalował całość akwarelami. — Cóż to takiego Yeloutć de la Nouvelle Rueel — spytał Ralph. 168 173 gdy wą' nic jes kc z; S i: u — Zupa New Rush — odparł Jordie nie odrywając oczu od rysunku. — A co jest w środku? — Kość szpikowa i perłowa kasza. — A Quartier de Chevreuil Diamant Bleul — Udziec antylopy w cieście z niebieskich diamentów. — Nie wiem, dlaczego nie możemy nazwać tego po angielsku — skrzywił się Ralph — a poza tym, cóż to takiego: ciasto z niebieskich diamentów? — Najpierw trzeba naszpikować udziec słoniną, później zamarynować w oliwie i koniaku i natrzeć czosnkiem, a na końcu zapiec w cieście. Ralph przełknął ślinę. Umiejętności kulinarne Jordana wprawiały go zawsze w prawdziwe uniesienie. — W porządku, mogę to zjeść. Jordan polizał pędzel, zostawiając na języku plamę pruskiego błękitu i podniósł oczy na brata. — Masz to podawać, a nie jeść — rzekł, złowieszczo zawieszając głos. — Pan Rhodes przychodzi dziś na lunch. — Jeżeli nie jestem godzien siedzieć przy jednym stole z twoim słynnym panem Rhodesem, nie mam zamiaru zgrywać przed nim kelnera. Możesz zaangażować Donselę. Za jednego szylinga Donsela gotów jest rozlać zupę na pana Rhodesa, rozlałby ją nawet na samego króla Lobengulę. Idę go przekupić. W końcu jednak zwyciężyła ciekawość wzmocniona obietnicą otrzymania pozostawionych przez gości przysmaków — Ralph, ubrany w śmieszną, uszytą przez Jordana marynarkę, zaniósł na werandę tacę z zupą Nouvelle Ruee i niewiele brakowało, żeby upuścił ją przy samym stole. — Madame, przypomina mi pani bohaterkę poematu pana Longfellowa — rzekł Neville Pickering, a Louise St. John podziękowała mu za komplement uroczym uśmiechem. Miała na sobie żakiet z kremowej skóry kozła; śmiałe geometryczne wzory zdobiły gorset wyszywany kolorowymi paciorkami. Włosy Louise związane były niebieskimi wstążkami w dwa grube warkocze, które opadały na jej dekolt. Była jedyną kobietą wśród znajdujących się na werandzie gości. Siedziała na centralnym miejscu, mając po obu stronach najbardziej 174 wpływowe osobistości Kimberley — ludzi bezwzględnych i bezlitosnych, trawionych żądzą władzy i bogactwa; każdy z nich posiadał własne szalone marzenie, którego realizacji poświęcił życie. Ballantyne, Beit, Jameson, Rhodes, Robinson — nazwiska okryte mroczną często sławą, lecz teraz przysłuchiwali się oni dyskusji o damskiej modzie z tak wielką uwagą, jakby rozmowa dotyczyła kwestii życia i śmierci. Jedynie Zouga Ballantyne się nie uśmiechał. Ta kobieta obrażała jego uczucia. Jej uroda była zbyt krzykliwa, rumieńce zbyt wyraziste. Wolał złote blondynki o jasnej kremowej karnacji: angielski ideał kobiecego piękna. Uważał, że Louise St. John ubrana jest w sposób skandaliczny i wyzywający, jej fryzurę uznał za pretensjonalną, spojrzenie wydało mu się zbyt natarczywe, oczy zbyt niebieskie, a sposób zwracania się do innych zbyt nonszalancki. Amerykanki miały wprawdzie opinię bardzo pociągających, ale Zouga żałował, że Louise nie pozostawiła swoich manier po drugiej stronie Atlantyku. Wystarczyło mu, że przygalopowała do jego obozowiska przed swoim mężem i zeskoczywszy z konia niczym mężczyzna, przywitała go poufale, nie czekając, aż zostanie mu przedstawiona. — Pan musi być Zougą Ballantyne'em. Wszędzie bym pana rozpoznała, tak dokładnie opisał mi pana Mungo. Jej dłoń była wąska, a skóra ciepła, ale silny i zdecydowany uścisk nie miał w sobie nic kobiecego. Niedzielne obiady na werandzie były jedyną ekstrawagancją Zougi. Słynęły ze znakomitych potraw, dobrych trunków i inteligentnych gości, których się tam spotykało; szybko też stały się atrakcją towarzyską Kimberley. Kobiety były rzadko zapraszane i Louise St. John również by się tam nie znalazła, gdyby Zoudze udało się ściągnąć na przyjęcie tylko jej męża. Jednak odpowiedź Mungo St. Johna na list Zougi nie pozostawiała żadnych wątpliwości: „Generał i Pani St. John mają przyjemność przyjąć zaproszenie." Przyjaźń Zougi z St. Johnem trwała od lat. Generał był jednym z nielicznych ludzi, których Zouga podziwiał. Twardy i zdecydowany, miał swoje zasady i nie uznawał żadnych kompromisów. Nie spodziewał się od nikogo pomocy czy życzliwości. Swoje sukcesy 175 zawdzięczał wyłącznie własnej pracy, a porażki potrafił przyjmować z otwartym czołem. Pod koniec lat pięćdziesiątych St. John stał się twórcą imperium handlowego, w skład którego wchodziła flotylla statków, przywożąca z Afryki czarnych niewolników. Podobno przewiózłszy przez Atlantyk trzy transporty ludzi zarobił w ciągu roku prawie dwa miliony dolarów, a za te pieniądze nabył rozległą posiadłość ziemską w Luizjanie. Właśnie w owym czasie Zouga spotkał go po raz pierwszy. Ballantyne podróżował na „Huronie", wspaniałym żaglowcu St. Johna, który odbywał rejs pasażerski z Bristolu w południowej Anglii na Przylądek Dobrej Nadziei. Ironia losu polegała na tym, że Zouga nie zdawał sobie wtedy sprawy z prowadzonej przez St. Johna działalności handlowej i wybrał się w podróż ze swoją jedyną siostrą Robyn Ballantyne, która jako życiowy cel postawiła sobie zniesienie handlu wymiennego z Afryką. Kiedy Robyn Ballantyne zorientowała się w końcu, że St. John nie jedzie do Afryki, aby wymienić paciorki i strusie pióra na kość słoniową i złoto, ale szuka znacznie cenniejszego żywego towaru, znienawidziła go i ogarnął ją wstyd, że musi podróżować w towarzystwie takiego niegodziwca. To właśnie Robyn Ballantyne zainteresowała St. Johnem Marynarkę Królewską i doprowadziła do zatrzymania jego wspaniałego żaglowca z ładunkiem pięciu tysięcy niewolników pod pokładem przez okręty brytyjskiej eskadry antyniewolniczej. St. John zaczął stawiać opór i wywiązała się regularna bitwa, podczas której zginęła albo odniosła rany połowa jego załogi, a statek doznał tak poważnych uszkodzeń, że Anglicy zdecydowali się zatopić go w Zatoce Table. St. John został uwięziony w Kapsztadzie, ale gubernator brytyjski zwolnił go po niedługim czasie i pozwolił odpłynąć do Ameryki. Oczywiście uwolniono także przewożonych przez niego Murzynów, a statki St. Johna po wieczne czasy otrzymały zakaz zawijania do brzegów Afryki. Wtedy też Zouga utracił z St. Johnem kontakt, który odnowił się dopiero po wydaniu Odysei myśliwego. St. John otrzymał adres Zougi od jego londyńskiego wydawcy, pana Rowlanda Warda, i od tego momentu stale, choć dość nieregularnie, z nim korespondował. 176 To właśnie opis pól diamentowych, jaki zamieścił Zouga w jednym ze swoich listów, skłonił St. Johna do ponownego odwiedzenia Afryki. Dzięki wymianie listów Zouga mógł śledzić kolejne etapy kariery St. Johna. Dowiedział się, że po wyjściu z więzienia w Kapsztadzie powrócił on do swoich bawełnianych i cukrowych plantacji w Fair-fields niedaleko Baton Rouge zaledwie na kilka tygodni przed wybuchem wojny secesyjnej. Luizjana głosowała za oddzieleniem od Unii; a kiedy wybuchła wojna, Mungo utworzył własny oddział kawalerii, który dokonał serii udanych ataków zaczepnych na siły federalne. Ataki te były do tego stopnia groźne, że St. John ochrzczony został mianem „Morderczego Mungo", a za jego głowę wyznaczono nagrodę w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Konfederaci szybko awansowali Munga do rangi generała-majora, jednak jego kariera wojskowa została niespodziewanie przerwana — odłamek szrapnela trafił go w oko. Kiedy zwolniono go wreszcie ze szpitala, wojna już wygasała i St. John zdecydował się wrócić do swojej posiadłości w Fairfields. Fetor fermentującego soku z trzciny cukrowej zmieszany ze smrodem palonego mięsa był daleko bardziej odrażający niż zapach pól bitewnych, a ze wspaniałego domu została tylko kolumnada. Upłynęło kilka lat i St. John powrócił do Afryki. Jeździł zaprzęgiem wspaniałych koni o platynowych grzywach, palił grube hawańskie cygara i był mężem irytującej Zougę kobiety. Pierwszą rzeczą, którą zrobił przybywając do Kimberley, było pobranie pieniędzy z banku. Okazał tam akredytywę upoważniającą go do dysponowania sumą pół miliona funtów szterlingów. St. John podjął jednak tylko skromne sto funtów i zajął dwa pokoje w hotelu „Craven", najbardziej ekskluzywnym miejscu w Kimberley. Kiedy bankier ochłonął trochę po szoku, w jaki wprawił go niecodzienny klient, zaczaj opowiadać wszystkim o swej przygodzie. Wkrótce wiadomo już było powszechnie, że Kimberley odwiedził amerykański generał, który dysponuje sumą pół miliona funtów. W południe następnego dnia St. John przyjął zaproszenie na lunch do Kimberley Clubu i uśmiechał się pobłażliwie, gdy C. J. Rhodes zgłosił jego kandydaturę na członka klubu, a wniosek ten poparł natychmiast doktor Leander Starr Jameson. Było to znamien- 12 — Twardzi ludzie 177 ne, ponieważ wielu bogatych i wpływowych ludzi starało się bezskutecznie o członkostwo klubu od dnia jego założenia. St. John uśmiechał się z taką samą pobłażliwością, gdy rozparty w fotelu na werandzie Zougi obserwował, jak inni goście nadskakują jego żonie. Nawet pan Rhodes, który słynął ze swojej odporności na kobiece wdzięki i z reguły ostro przerywał każdą frywolną wypowiedź, chętnie odpowiadał na bezpośrednie pytania Louise i śmiał się z jej dowcipnych uwag. Zouga z wysiłkiem odwrócił w końcu spojrzenie od Louise i zwracając się z pytaniem do Munga, zmienił gwałtownie temat dyskusji. Nie mógł już dłużej znieść rozmowy o nowej, specjalnie skrojonej spódnicy Louise, która pozwalała jej dosiadać konia tak, jak robią to mężczyźni. Louise domyśliła się, dlaczego Zouga jej przerwał, i posłała mu ostre spojrzenie, zaraz potem uśmiechnęła się jednak czarująco i z pokorą zamilkła pozwalając, aby mężczyźni zajęli się wreszcie sprawami większej wagi. St. John opowiadał o swoich podróżach do Kanady i Australii i było oczywiste, że przyniosły mu one duże zyski. Mówił o pszenicy i opalach, o wełnie i złocie, a wszyscy przysłuchiwali się temu z wielkim zainteresowaniem, prześcigając się w zadawaniu dociekliwych pytań. Wreszcie zakończył: — Aż w końcu usłyszałem od mojego drogiego przyjaciela Zougi o tym, co dzieje się tutaj w Kimberley, i pomyślałem, że najwyższy czas przyjechać i zobaczyć to na własne oczy. W tym właśnie momencie na werandę wszedł Ralph, wnosząc dziczyznę w przyrumienionym apetycznie cieście. Goście powitali potrawę okrzykami podziwu i zachwytu. Jan Cheroot ubrany w swój stary wojskowy mundur i szkarłatną czapkę przyniósł kilka butelek szampana, które chłodziły się w wypełnionych lodem kubełkach. — Lód! — krzyknęła Louise i zachwycona klasnęła w dłonie. — Nie spodziewałam się tutaj aż takich luksusów! — Och, nie brakuje nam tu prawie niczego — zapewnił ją Rhodes. — Ponad rok temu otworzyłem wytwórnię lodu, a za rok będziemy już mieli linię kolejową i Kimberley stanie się wreszcie miastem. Prawdziwym miastem. 178 — I wszystko to zbudowano na kobiecej próżności! — wykrzyknęła Louise z udanym przerażeniem. — Babskich błyskotkach! Mimo szczerych wysiłków Zougi Louise znowu stała się ośrodkiem zainteresowania całego stołu. Wszyscy pochłaniali ją wzrokiem, a spojrzenia były lekko nieprzytomne, jak zwykle, gdy mężczyzna patrzy na piękną kobietę. Po raz pierwszy Zouga zdał sobie sprawę, że Louise jest w istocie bardzo piękna, ale świadomość tego pogłębiła tylko jego niechęć. — Czy wie pan, panie Rhodes — Louise nachyliła się nad stołem i ściszyła głos, jakby zdradzała jakiś sekret — że choć jestem już tutaj od pięciu dni i bardzo uważnie patrzę pod nogi, nie widziałam jeszcze ani jednego diamentu? A przecież wszyscy mi mówili, że ulice Kimberley są nimi wybrukowane. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, odrobinę zbyt donośnym jak na klasę dowcipu, a Rhodes, nim ponownie zwrócił się do Louise, szepnął kilka słów Pickeringowi. — Postaramy się jakoś temu zaradzić, pani St. John — rzekł w końcu, podczas gdy Pickering zdążył już napisać kartkę i podać jednemu z kolorowych służących. — Majorze, czy mogę pożyczyć od pana kubełek do szampana? — spytał Pickering, a zyskawszy przyzwolenie, wręczył puste wiaderko służącemu. Służący wrócił w chwili, gdy Zouga kroił właśnie ostatnie kawałki pieczeni. Podążał za nim nieznany mężczyzna na koniu. Służący wszedł na werandę; niósł przed sobą kubełek z taką ostrożnością, jakby w środku znajdował się najnowszy wybuchowy wynalazek pana Alfreda Nobla, i nieśmiało postawił go przed Rhodesem. — Gdzie jest Jordan? — spytał Rhodes. — Ten chłopak uwielbia diamenty, nie mniej niż każdy z nas. Jordan wyszedł z kuchni w fartuchu, zarumieniony od panującego tam gorąca, i nieśmiało przywitał się z Rhodesem. — Panie i panowie, pan Jordan Ballantyne jest nie tylko najlepszym szefem kuchni w Kimberley, ale także jednym z nąj-świetniejszych sortowaczy diamentów — rzekł Rhodes z rzadką u niego wylewnością. — Chodź i stań przy mnie, Jordan, tak abyś wszystko dobrze widział. 179 Kiedy Jordan stanął za jego krzesłem, Rhodes powoli wysypał na stół zawartość wiaderka. Nawet Zouga westchnął zaskoczony, a Louise, nie mogąc się pohamować, głośno zakrzyknęła. Kubełek wypełniony był po brzegi diamentami: wysypały się one z chrzęstem na biały obrus tworząc na nim migotliwą piramidę. — A teraz, Jordan, opowiedz nam coś o tych kamieniach. Jordan pochylił się nad obrusem i zaczął delikatnie przebierać palcami w stosie, rozdzielając diamenty na małe kupki. Czyniąc to opowiadał o diamentach swoim pięknym, melodyjnym głosem. Mówił o ich kształtach, załamaniach, oglądał je pod słońce, porównywał kolory. Zouga był zaintrygowany i zbity z tropu. To wszystko było zbyt teatralne, zupełnie nie w stylu Rhodesa. On nigdy nie posunąłby się tak daleko, aby zaimponować kobiecie, nawet jeżeli byłaby bardzo piękna. Mieszając ze sobą te wszystkie kamienie, dał swoim ludziom kilka dodatkowych godzin pracy przy ponownym sortowaniu. — Oto kamień doskonały — Jordan podniósł wysoko diament wielkości groszku. — Proszę spojrzeć na kolor, jest niebieski jak błyskawica i pełno w nim ognia. Rhodes wziął kamień z ręki chłopca, przez chwilę mu się przyglądał, trzymając między kciukiem a palcem wskazującym, w końcu nachylił się nad stołem i położył przed Louise. — Madame, to będzie pani pierwszy diament i mam nadzieję, że nie ostatni. — Panie Rhodes, nie mogę przyjąć tak hojnego podarunku — rzekła Louise z rozszerzonymi z zachwytu oczami i zwróciła się do męża. — Jak sądzisz? — Jeżeli zgodzę się z tobą, nigdy mi tego nie wybaczysz—mruknął Mungo St. John i Louise ponownie zwróciła się do Rhodesa. — Panie Rhodes, mój mąż nalega, a ja nie mogę znaleźć słów, które mogłyby wyrazić moją wdzięczność. Zouga obserwował całą scenę z olbrzymią uwagą: była bardzo znamienna, kryło się w niej tak dużo subtelnych niuansów i znaczeń. Po pierwsze była to demonstracja efektu, jaki wywołują diamenty na kobiecie. W tym kryła się prawdziwa wartość tych błyszczących kamieni, być może jedyna. Kiedy Zouga spojrzał na twarz Louise, zrozumiał, że nie rozjaśnia jej chciwość, ale jakieś mistyczne wręcz uczucie, bliskie miłości — miłości, jaką obdarzają ludzie zazwyczaj 180 tylko żywe istoty. Patrząc teraz na Louise, doznał po raz pierwszy prawdziwej przyjemności. I nagle zaczął żałować, że to nie on jest sprawcą jej ogromnej radości, że to nie on, ale Rhodes wręczył Louise podarunek, który tak wspaniale ją odmienił. Minęło dobrych kilka sekund, zanim zdołał uwolnić się od tej myśli, i niewiele brakowało, a przegapiłby spojrzenie, które Rhodes posłał St. Johnowi. Nagle wszystko stało się jasne. Rhodes nie umizgiwał się do kobiety, on polował na jej męża. Pokaz bogactwa był przedstawieniem dla Mungo St. Johna, człowieka, który dysponował kwotą pół miliona funtów. Rhodes potrzebował kapitału. Kiedy ktoś decyduje się wykupić wszystkie działki w kopalniach Kimberley i chce zrobić to jak najszybciej, musi wciąż rozglądać się za pieniędzmi. Ambicje Rhodesa nie były dla nikogo tajemnicą, złożył on bowiem w tej sprawie rodzaj oficjalnej deklaracji w Kimberley Clubie., Jest tylko jeden sposób, by ustabilizować ceny naszych dóbr — „dobra" to był eufemizm, którego używał Rhodes w odniesieniu do diamentów — scentralizowany system rynkowy. I tylko jeden sposób, by ograniczyć ich kradzież: silny, dobrze zorganizowany aparat policyjny. Jedynym zaś sposobem osiągnięcia obydwu tych celów jest wykupienie wszystkich działek przez jedno towarzystwo górnicze. Każdy, kto słuchał wtedy Rhodesa, dobrze wiedział, kto miałby zostać prezesem takiego towarzystwa. Rozmowa ta odbyła się przed rokiem, a ten kubełek diamentów był dowodem, jak daleko posunął się już Rhodes w swoich planach. Bardzo wiele już zrealizował, ale zmuszony był do wzięcia wspólników i nadal cierpiał na poważny brak funduszy. Najpoważniejszą przeszkodą w zawładnięciu Kimberley było konkurencyjne towarzystwo założone przez Barneya Barnato. Rhodes potrzebował milionów, dosłownie milionów funtów, aby zrealizować swój plan. Tymczasem zaczął wsypywać kamienie z powrotem do kubełka, rozmawiając przy tym z Jordanem. — Czy nadal studiujesz podręcznik stenotypii Pitmana, który przesłałem ci ostatnio? — Tak, panie Rhodes. — To dobrze, pewnego dnia bardzo ci się przyda. 181 Chłopiec zrozumiał, że został w ten sposób odprawiony, i wycofał się do kuchni, Rhodes natomiast wręczył kubełek swojemu pracownikowi, który zdążył już zsiąść z konia i czekał obok werandy. — Na eksploatowanych przez nas terenach — Rhodes zwrócił się teraz bezpośrednio do generała — wydobywamy średnio diamenty o łącznej wadze dziesięciu karatów na każdą tonę przetworzonego żwiru. Przynajmniej dwa karaty kradną robotnicy gdzieś pomiędzy miejscem wydobycia a stołem do sortowania. Gdy usprawnimy nasz system kontroli i zaostrzymy jeszcze regulację prawną handlu diamentami, będziemy mogli prawdopodobnie wyeliminować to zjawisko. Rhodes przemawiał wysokim, nie pasującym do potężnej sylwetki głosem, gestykulując przy tym rękami; był nadzwyczaj elokwen-tny i przekonujący. Przedstawiając sumy koniecznych nakładów oraz wysokość przewidywanych zysków, dzięki którym poniesione wydatki zwróciłyby się szybko, mówił tylko do jednego człowieka przy stole. Robił to jednak z takim talentem, że wszyscy, nawet Louise St. John, śledzili z napięciem tok jego wywodu. Zouga spojrzał na Louise i dostrzegł, że bacznie przysłuchuje się przedstawianym przez Rhodesa faktom i uważnie analizuje każde jego słowo. Szybko zresztą dała tego dowód. — Panie Rhodes, powiedział pan wcześniej, że koszty wydobycia w Rejonie Dziewiątym wynoszą dziesięć szylingów i sześć pensów, podczas gdy teraz posługuje się pan w swoich rachunkach kwotą dwunastu szylingów — zaatakowała nagle, a Rhodes, nim odpowiedział, kiwnął z uznaniem głową. — Na głębszym poziomie koszty wydobycia rosną. Dziesięć szylingów i sześć pensów to nasze koszty bieżące, dwanaście to koszty przewidywane w perspektywie rocznej — w jego głosie pojawił się teraz szacunek. — Schlebia mi bardzo, że przysłuchiwała się pani tak dokładnie moim wywodom. Sam pan teraz widzi, generale — Rhodes zwrócił się do St. Johna — że otrzyma pan tutaj najkorzystniejszy zwrot inwestycji, gwarantujemy co najmniej dziesięć procent, ale możliwe jest nawet piętnaście. St. John trzymał właśnie między zębami nie zapalone cygaro: wyjął je z ust i spojrzał na Rhodesa swoim jedynym okiem. — Jak dotąd, panie Rhodes, nie wspomniał pan jeszcze o „niebieskiej skale" — rzekł ostro. 182 „Niebieska skała" — te dwa słowa zmroziły wszystkich, i wywołały taki efekt, jakby St. John powiedział coś wielce nieprzyzwoitego i wulgarnego — goście zamilkli nagle i przy stole zapadła pełna napięcia cisza. Z powodu „niebieskiej skały" banki wezwały wszystkich poszukiwaczy, którzy zaciągnęli pożyczki powyżej wartości swoich działek, i zmusiły ich do zmniejszenia zadłużenia o pięćdziesiąt procent. Zouga był jednym z nielicznych, którzy oparli się pokusie odsprzedania Rhodesowi ziemi. Rhodes zaoferował mu pięć tysięcy funtów za Posiadłość Diabła, ale Zouga z bólem serca odmówił. Oferta ta została mu przedstawiona na sześć miesięcy przed tym, nim te dwa okropne słowa „niebieska skała" po raz pierwszy wyszeptano w sanktuarium Kimberley Clubu. Teraz nikt już nie zaproponowałby Zoudze takiej sumy. Tydzień po usłyszeniu informacji o „niebieskiej skale" dyrektor Standard Banku przesłał mu wezwanie. — Majorze Ballantyne, w świetle ostatnich przemian, jakie dokonały się na terenie kopalni, jesteśmy zmuszeni zweryfikować wysokość finansowego zabezpieczenia każdego z naszych klientów. Skalkulowaliśmy wartość pańskich dwóch działek po obowiązujących obecnie cenach rynkowych na łączną kwotę tysiąca funtów. — To niedorzeczne, proszę pana. — Majorze, na działkach Towarzystwa Orphen pokazała się już „niebieska skała" — dyrektor nie musiał nawet rozwijać tego wątku. Rejon eksploatowany przez Orphen Company znajdował się w odległości zaledwie dwunastu działek od jego własnej ziemi. — Naprawdę mi przykro, ale muszę pana poprosić o zredukowanie kwoty pańskiej pożyczki do tysiąca funtów. Z powodu „niebieskiej skały" kupcy zaczęli wyprzedawać towar, przygotowując się do wyjazdu, a Kimberley zaczęło omijać wiele wozów zaopatrzeniowych, które kierowały się teraz w stronę nowo odkrytych pól diamentowych w Pilgrims' Rest. — Co to jest „niebieska skała"? — spytała w końcu Louise St. John, a kiedy nikt nie kwapił się z odpowiedzią, musiał udzielić jej gospodarz. — „Niebieską skałą" nazywają poszukiwacze pewną formację wulkaniczną o ciemnoniebieskim zabarwieniu i dużej twardości. Skała 183 ta jest na tyle twarda, że nie może być łatwo eksploatowana — Zouga podniósł do ust kieliszek szampana i upiwszy odrobinę zaczął przyglądać się z uwagą wędrującym ku górze pęcherzykom gazu. — To wszystko? — spytała cicho Louise. — Skała ta zawiera w sobie kryształy cyrkonu wielkości ziaren cukru, ale na cyrkon nie ma tu kupców — kontynuował niechętnie Zouga. v — Dlaczego „niebieska skała" ma takie znaczenie? — Louise nie dawała za wygraną. Zouga zawahał się, jakby szukał najbardziej odpowiednich słów — Diamenty występują tylko w miałkiej żwirowatej ziemi o żółtawym zabarwieniu. Miałką ziemię łatwo jest rozkruszyć. — Dziękuję — Louise uśmiechnęła się łagodnie. — Wiem co znaczy słowo „miałka". ' — Tak więc na niektórych głębszych działkach w Północnym Rejonie wyczerpał się właśnie żółty żwir i dokopaliśmy się do tej skalistej niebieskiej warstwy, twardej jak marmur i podobnie iak on jałowej. J — To nie zostało jeszcze udowodnione — włączył się ostro Rhodes, a Zouga poparł go kiwając głową. — To prawda, dowody nie istnieją, ale właśnie potwierdzenia najbardziej wszyscy się obawiamy. Obawiamy się, że doszliśmy już do końca, że złoże się wyczerpało. Towarzystwo nagle zamilkło, rozważając tę przerażającą ewentualność. — Kiedy będziemy wiedzieć na pewno? — spytał po chwili Mungo St. John. — Kiedy będzie już wiadomo, że „niebieska skała" pokrywa całe złoże i że nie ma tam już więcej diamentów? — Zanim płytsze działki zostaną rozkopane na głębokość tych na których dotarto już do „niebieskiej skały", może upłynąć jeszcze wiele miesięcy — odparł Rhodes. — Później, jeśli okazałoby się że skała ta pokrywa cały teren, trzeba będzie przewiercić ją w kilku miejscach, aby stwierdzić, czy nie jest to tylko cienka warstwa pod którą znajduje się kolejny pokład żółtego żwiru. — Rozumiem — pokiwał głową St. John. — Wygląda na to, że miałem szczęście, odkładając moją wizytę w Kimberley do czasu, kiedy odkryto już tę niebieską warstwę. Inaczej mógłbym być teraz 184 właścicielem góry niebieskiego marmuru, w której nie natrafiłbym nigdy nawet na ślad diamentu. — Zawsze miałeś szczęście, Mungo — uśmiechnęła się Louise, a on odrzekł poważnie: — To ty, kochanie, jesteś moim najcenniejszym skarbem. W ten sposób temat „niebieskiej skały" został wreszcie porzucony i goście z ulgą zajęli się sprawami mniejszej wagi. Tylko Rhodes siedział milczący i zadumany. Zouga, choć uśmiechał się czasami do gości, w istocie zajęty był własnymi myślami i Louise musiała powtórzyć jego nazwisko, żeby spojrzał wreszcie w jej stronę. — Czy to możliwe, majorze Ballantyne? — Proszę mi wybaczyć, pani St. John — odparł w końcu. — Czy mogłaby pani powtórzyć pytanie? Louise nie była przyzwyczajona, aby mężczyźni nie zwracali uwagi, kiedy do nich mówi. Ten zimny, opanowany Anglik zaczynał ją już naprawdę złościć i chciała wywołać u niego wreszcie jakąś naturalną, spontaniczną reakcję. Myślała nawet, aby wpleść w rozmowę jedno z tych mocnych słów, których nauczyła się od Munga, ale intuicja podpowiadała jej, że taki teatralny popis braku ogłady nie wywołałby pożądanej reakcji. Zastanawiała się także, czy nie powinna zacząć ignorować Ballantyne'a, ale miała przeczucie, że Zouga byłby zachwycony takim obrotem sprawy. Najlepszą drogą wydawał się więc otwarty atak, zadawanie trudnych, osobistych pytań, które powinny wyprowadzić go w końcu z równowagi. — Jeżeli dobrze zrozumiałam, został pan mianowany prezesem Kimberley Sporting Club? — Istotnie, przypadł mi ten honor. — Słyszałam także, że pański steeplechase czy konny bieg przełajowy, nie jestem pewna właściwej brytyjskiej nazwy, należy do najpopularniejszych rozrywek w Kimberley. — Ja sam nie jestem pewny terminu — Zouga uśmiechnął się potrząsając głową. — Nie jest to na pewno steeplechase, ale trudno nazwać to też biegiem przełajowym, bo wprowadziliśmy do niego trochę wojskowych elementów. Nazywamy więc go po prostu twardą gonitwą i sądzę, że to dość dobre określenie. — Chciałabym zgłosić do tej gonitwy jednego ze swoich koni. 185 — Będziemy zaszczyceni pani udziałem. Przygotuję listę naszych najlepszych jeźdźców, będzie pani mogła sobie kogoś wybrać. — Wolę pojechać sama — Louise potrząsnęła głową. — Przykro mi, lecz to niemożliwe, pani St. John. — A to dlaczego? — Ponieważ jest pani kobietą. Louise tak zmieniła się na twarzy, że Zouga przeżył chwilę prawdziwej satysfakcji, po raz pierwszy poczuł się dobrze w jej obecności. Skóra Louise stała się woskowoblada, tak że widać było wszystkie piegi, a niebieskie oczy rozjaśnił gniew. Zouga czekał na jej ripostę, ale Louise wyczuła, że sprawiłaby mu nią więcej satysfakcji niż przykrości, i z trudem się powstrzymała. Zwróciła się do męża: — Jest już po trzeciej. To był bardzo przyjemny lunch, ale teraz chciałabym już wrócić do hotelu — podniosła się szybko, a Mungo St. John wzruszył z rezygnacją ramionami i stanął przy niej. — Proszę, nie nakłaniaj nas jeszcze do zakończenia tego przemiłego spotkania — ton, z jakim wypowiedział Mungo te słowa, i jego łagodny uśmiech w stronę siedzących przy stole mężczyzn były prośbą o wyrozumiałość dla jej fochów. Służący przyprowadził konia. Louise pogładziła pieszczotliwie jego jedwabisty łeb, wzięła do ręki wodze i rzucając Zoudze ostatnie spojrzenie, odwróciła się plecami do werandy. Potem błyskawicznie dosiadła konia. Zouga był pod wrażeniem, nigdy nie widział damy, która dosiadałaby konia w ten sposób. Zwykle kobiety potrzebowały do tego aż dwóch służących —jednego, który przytrzymywałby głowę konia, i drugiego, który zrobiłby z rąk siodełko i pomógł usiąść na grzbiecie wierzchowca. Louise St. John pogalopowała tak szybko i lekko, że zdawała się unosić nad ziemią. Koń ciął powietrze przednimi kopytami, aż znalazł się na wprost wysokiego na półtora metra ogrodzenia z drutu kolczastego, które oddzielało obozowisko Zougi od drogi publicznej. Louise zacięła konia i zmusiła go do szalonego cwału wprost na ogrodzenie. Obserwujący ją mężczyźni krzyknęli z przerażenia: koń miał jedynie jakieś dwadzieścia kroków na rozbieg i przygotowanie się do skoku, a mimo to z rozdętymi chrapami pewnie najeżdżał na przeszkodę. 186 Pędził tak szybko, że ciężkie warkocze Louise powiewały za jej głową niczym cieniutkie wstążki. W końcu przed samym niemal ogrodzeniem ścisnęła go nogami i zmusiła do skoku. Przez jedną krótką chwilę wierzchowiec i siedząca na nim drobna postać wydali się zawieszeni na jasnym błękicie nieba — koń z podniesionymi wyżej niż głowa kopytami i stojąca w strzemionach kobieta, która przygotowywała się już na silny wstrząs przy lądowaniu. Ogier opadł jednak lekko, a amazonka zdołała bezbłędnie utrzymać równowagę. Z piersi obserwujących to zdarzenie mężczyzn wydarło się westchnienie. Zouga poczuł ogromną ulgę, miał już bowiem przed oczami obraz zakrwawionego ciała szamoczącego się w zwojach kolczastego drutu, niczym zwierzę złapane we wnyki. Zouga stał na szczycie środkowej części rusztowań. Z tego miejsca miał widok na całą równinę aż do koryta rzeki Vaal. Ciemnozielone plamy krzaczastych zarośli i trawy wyglądały jak cienie przesuwających się po niebie chmur. Ale niebo było zupełnie czyste i tylko rusztowania rzucały trochę cienia. Teren kopalni robił wrażenie leja wyżłobionego przez gigantyczny meteor. W najgłębszych miejscach wykopy dochodziły już niemal do sześćdziesięciu metrów. Był to jakby pomnik wystawiony ludzkiemu uporowi. Zouga wytarł ubrudzone smarem ręce w kawałek bawełnianej szmaty i kiwnął na Murzyna zawiadującego dźwigiem. Raz jeszcze wstrząsnął nim ogłuszający łomot i szczęk stalowej konstrukcji. Dźwig i maszyna parowa kosztowały Zougę ponad tysiąc funtów. Przeznaczył na nie cały zysk z wyjątkowo udanego tygodnia, podczas którego Jordan znalazł na swoim stole jedenaście sporych diamentów. Uzyskany wtedy dochód był jedną z fałszywych obietnic, jakie Posiadłość Diabła, niczym podstępna i niewierna małżonka, czasami dawała. Aby uchronić się przed potwornym hałasem Zouga przeszedł na front rusztowań i stanął na niebezpiecznie zawieszonym drewnianym balkoniku. Miał dziesięć minut na odpoczynek, tyle bowiem czasu zabierało wyciągnięcie metalowego skipu z dna wykopu na powierzchnię. 187 Widział, jak powoli zaczyna on wznosić się do góry, niczym wielki pająk po jedwabistej nici. Skip znajdował się jednak wciąż zbyt nisko, by można było rozpoznać stojącą w środku postać. Zouga zapalił cygaro, lecz czuć je było smarem z jego palców. Raz jeszcze spojrzał w dół i stwierdził, że kopalnia nie przypomina mrowiska, jak mu się kiedyś wydawało, lecz raczej wielki ul. Nawet na dużej głębokości każda działka zachowywała swój kształt, co na rozległej powierzchni dawało obraz plastra miodu. „Gdybym mógł tylko czerpać z tego ula trochę więcej miodu", pomyślał Zouga z goryczą. Skip tymczasem podjechał już wystarczająco wysoko, aby rozpoznać można było wysoką postać stojącą teraz na samej jego krawędzi i pewnie na niej balansującą. Dla młodych poszukiwaczy popisywanie się zręcznością podczas jazdy skipem było rodzajem sportu, robiono to albo niedbale i nonszalancko, albo niezwykle widowiskowo. Zouga zabronił Ralphowi tańczenia na skipię, które stało się modne, odkąd po raz pierwszy zademonstrował je pewien młody Szkot przygrywający sobie jeszcze na kobzie. Ralph zbliżał się stopniowo, wyłaniając się powoli z gęstwiny metalowych lin, które wisiały ponad wykopem jak wielka srebrna chmura, było ich dziesiątki metrów na każdej działce, błyszczały w słońcu i przesłaniały zmasakrowaną przez ludzi ziemię. Podczas gdy Zouga patrzył tak w otchłań szybu, przypomniał sobie swój pierwszy dzień w kopalni. Dzień, w którym przyjechał tu z Alettą. Pamiętał, jak siedząc obok siebie na wozie przyglądali się rozkopanym pozostałościom wzgórza. Od tego czasu wybrano już tony ziemi i wielu ludzi straciło życie w głębokiej przepaści, która kiedyś była wzniesieniem. Rozwiało się też niejedno ludzkie marzenie. Zouga uniósł kapelusz i powoli otarł zbierające się na czole krople potu. Później spojrzał na swoją jedwabną chustę i skrzywił się z niesmakiem — pojawiła się na niej czerwona plama wyglądająca jak krew. Zawiązał chustę pod szyją i wciąż spoglądając w dół wspomniał wielkie nadzieje i dalekosiężne plany, które przywiodły go w to miejsce. Przymknął oczy. Czy naprawdę minęło tylko dziesięć lat? Wydawało mu się, że cała wieczność. I nagle zaczął przypominać sobie drobne zdarzenia z minionego 188 okresu, a wszelkie smutki i radości wyolbrzymione zostały przez wyobraźnię i upływ czasu. Otrząsnął się z marzeń — wspomnienia są nałogiem starości. Przeszłości nie ma sensu rozpamiętywać, liczy się tylko teraźniejszość. Wyprostował się i spojrzał w dół na zbliżający się skip. I nagle coś go tknęło, jakby kolejne złe przeczucie, o którym wolałby natychmiast zapomnieć. Skip poruszał się inaczej niż zwykle, jak gdyby nie miał odpowiedniego obciążenia. Było to naprawdę zastanawiające, bo Ralph, nie zważając na ostrzeżenia ojca, zawsze wypełniał go po same brzegi. Tym razem wielki kubeł był pusty, a w środku siedział tylko Ralph, bez pomocników, którzy pomogliby mu wyładować żwir na czekający wóz. Zouga zwinął obie dłonie i przyłożył je do ust; chciał krzyknąć, spytać, co się stało, lecz słowa uwięzły mu w gardle. Ralph był już dostatecznie blisko, by można było zobaczyć wyraz jego twarzy. Był tragiczny, przepojony bólem i goryczą. Zouga opuścił ręce i czekał na syna z narastającym niepokojem. W końcu skip wyhamował z przeraźliwym szczękiem metalu i Ralph wyskoczył lekko na platformę, wpatrując się ponuro w ojca. — Co się stało, chłopcze? — spytał cicho Zouga z obawą w głosie. W odpowiedzi Ralph odwrócił się, wskazując wnętrze skipu. Zouga podszedł do syna i podążył za jego wzrokiem: skip nie był zupełnie pusty, jak mu się wcześniej wydawało. — Wydobycie tego ze wschodniej części zabrało nam cały poranek — rzekł Ralph. Zawartość skipu wyglądała jak płyta nagrobna, na której nie umieszczono jeszcze liter. Kamienny blok był szeroki jak ręka mężczyzny, a na powierzchni widniały świeże ślady po stalowych klinach i uderzeniach oskardów. — Złamaliśmy przy nim trzy oskardy — ciągnął Ralph — i udało nam się go wydobyć jedynie dzięki naturalnemu pęknięciu, które mogliśmy poszerzyć klinami. Zouga wpatrywał się z przerażeniem w brzydki kamienny blok, starając się odegnać uporczywe myśli i złagodzić wrażenie, jakie wywołały słowa syna. — Pod spodem jest to samo, pokład solidny i twardy jak serce 189 dziwki, żadnych rys, żadnych pęknięć. Pracowało nas przy tym szesnastu i zajęło nam to cały ranek — dodał, wyciągając przed siebie dłonie. Pokrywały je poodciskane żółte pęcherze, a gdzieniegdzie widać było żywe mięso zabrudzone pyłem i ziemią. — Kilka godzin łamaliśmy na nim swoje oskardy, a nie waży nawet pół tony. Zouga pochylił się powoli nad skalnym blokiem i dotknął jego krawędzi. Był równie zimny jak jego zlodowaciałe serce, kolor zaś miał ciemnoniebieski. — „Niebieska skała" — potwierdził cicho Ralph. — Natrafiliśmy na „niebieską skałę". — Potrzebujemy dynamitu albo nitrogliceryny — powiedział Ralph. — Inaczej nigdy się tego nie pozbędziemy. Stał rozebrany do pasa i błyszczał od potu, który zebrał się nawet na gęstych włosach pokrywających jego piersi. U jego stóp leżał nagrobek z niebieskiego marmuru. Ralph wspierał się na młocie parowym, który właśnie wyłączył. Pracujący młot wzniecał tylko snopy iskier i obłoki drobnego, kręcącego w nosie pyłu, nie zdołał jednak skruszyć skały. — Nie mogę detonować ładunków wewnątrz wykopu — odparł Zouga zmęczonym głosem. — Czy możesz sobie wyobrazić dwustu poszukiwaczy odpalających dynamit, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota? — potrząsnął głową. — Ale nie ma innego wyjścia — rzekł Ralph. — Innego sposobu na wydobycie tej skały. — A jeśli ją w końcu wydobedziesz? — spytał Jordan z werandy, skąd od godziny przyglądał im się bez słowa. — O co ci chodzi? — spytał Zouga. Usłyszał olbrzymie napięcie w swoim głosie i zdał sobie sprawę, że nie potrafi już opanować gniewu i frustracji. — Co będziesz z tym robił, kiedy to wreszcie wydobedziesz? — Jordan nie dawał za wygraną i wszyscy trzej raz jeszcze przyjrzeli się okropnej niebieskiej bryle. — W tej skale nie ma diamentów — Jordan wypowiedział w końcu prawdę, której obawiali się wszyscy. 190 — Skąd możesz to wiedzieć? — Ralph natarł na niego ostrym chrapliwym głosem, w którym brzmiało takie samo napięcie, jak w głosie Zougi. — Po prostu wiem — odparł Jordan matowym tonem. — Czuję to, wystarczy tylko spojrzeć. Ta skała jest twarda, zimna i jałowa. Nikt mu nie odpowiedział, a Jordan potrząsnął głową, jakby chciał ich przeprosić za swoje słowa. — A nawet gdyby były w niej diamenty, jak byś do nich dotarł, jak byś je stamtąd wydostał? Nie możesz tego zrobić za pomocą młota parowego, bo w najlepszym wypadku otrzymasz diamentowy pył. — Ralph — Zouga odwrócił się nagle od Jordana. — Ta skała, ta „niebieska skała" jest tylko na wschodniej stronie, tak? — Na razie tak — potwierdził Ralph. — Ale... — Chcę, żebyś zasłonił to miejsce — wypalił Zouga bez ogródek. — Masz rozsypać żwir na odsłoniętej skale. Nikt nie powinien jej zobaczyć. Nikt obcy nie powinien o tym wiedzieć. Ralph skinął głową, ale Zouga jeszcze nie skończył. — Będziemy nadal wydobywać żółty żwir w innych częściach, tak jakby nic się nie wydarzyło, i nikt, nikt z was, nie może pisnąć nawet słowa, że natrafiliśmy na „niebieską skałę" — Zouga patrzył teraz tylko na Jordana. — Rozumiesz? Nikomu ani słowa. Zouga jeździł na koniu z taką swobodą i wdziękiem, jakby urodził się w siodle. Wiedział, że Rhodes niebawem wyjedzie, aby zdążyć do Oksfordu na rozpoczęcie semestru. Niewykluczone, że ten niedaleki wyjazd wpłynie jakoś na jego decyzję. Może okaże się ona pochopna i nierozważna. Zouga miał przynajmniej taką nadzieję. Dotknął kolanem swojego starego wierzchowca i skierował go poprzez rozstęp w żywopłocie w stronę obozowiska Rhodesa. Rhodes siedział oparty plecami o glinianą ścianę domu i z kubkiem w dłoni przysłuchiwał się Pickeringowi, kiwając od czasu do czasu wielką zarośniętą głową. Po Kimberley krążyła plotka, że jest on już multimilionerem, przynajmniej na papierze, a Zouga widział na własne oczy rozsypany na jego stole kubełek diamentów. W tej chwili jednak Rhodes 191 siedział na drewnianej skrzynce w wytartym, przyciasnym ubraniu i pił z tandetnego emaliowanego kubka. Zouga puścił wodze i koń zatrzymał się posłusznie. Zsiadł z niego, ale go nie przywiązał. Wiedział, że będzie stał spokojnie i się nie oddali. Przeciął podwórze i skierował się w stronę grupki mężczyzn rozmawiających przed domem. Podchodząc bliżej, Zouga uśmiechnął się pod nosem. Kubek Rhodesa był w istocie tandetny, ale zawierał najlepszy dwudziestoletni koniak. Rhodes rzeczywiście siedział na drewnianej skrzynce, ale w taki sposób, jakby był to tron, a mężczyźni zebrani wokół niego niczym dworzanie mieli władzę i byli bogaci. Przy tej skromnej chacie spotykała się nowa arystokracja diamentowa. Jeden z mężczyzn wstał i śmiejąc się wyszedł na spotkanie Zougi. W ręku niósł zwiniętą gazetę. — No, no, o wilku mowa — rzekł i klepnął Zougę po plecach. — Mam nadzieję, że pan, majorze, weźmie tę obrazę męskiej dumy równie głęboko do serca, jak my wszyscy. — Nie rozumiem — odpowiedź Zougi zginęła w wybuchu śmiechu. Wszyscy stanęli wokół. Tylko Rhodes pozostał na swym miejscu przy ścianie, ale nawet on się uśmiechał. — Pozwól, aby sam to przeczytał, Pickling — zaproponował łagodnie Rhodes i Pickering uroczyście wręczył Zoudze gazetę. Był to „Diamond Fields Advertiser" — tak świeży, że druk odbijał się na palcach. — Pierwsza strona — rzekł wesoło Pickering. RĘKAWICA ZOSTAŁA RZUCONA ZNIEWAŻONA DAMA ŻĄDA SATYSFAKCJI Dziś rano redakcję naszej gazety odwiedziła piękna i dystyngowana dama, która gości od niedawna w Kimberley. Pani Louise St. John jest żoną bohatera amerykańskiej wojny domowej i znakomitą amazonką. Spadająca Gwiazda, jej ogier, jest wspaniałym egzemplarzem nowej amerykańskiej rasy koni wyścigowych zwanej Palamino. Był on championem Luizjany, a teraz mamy 192 możliwość podziwiać go w Kimberley, gdzie dawno nie widziano tak wspaniałego zwierzęcia. Pani St. John próbowała zgłosić swego wierzchowca do organizowanej przez Kimberley Sporting Club gonitwy, ale Prezes klubu, major Ballantyne, oświadczył, że nie ma ona prawa jeździć konno... Zouga szybko prześliznął się wzrokiem po kilku następnych linijkach: Tylko dlatego że jestem kobietą... Jest to trudna do zniesienia męska arogancja. Zouga uśmiechnął się i potrząsnął głową. Wyzywam łaskawego majora do zmierzenia się ze mną w konnej gonitwie na warunkach, które uzna on za stosowne. Zouga wybuchnął serdecznym śmiechem i oddał gazetę Pic-keringowi. — Pożyczę panu mojego Króla Chakę — obiecał Beit. Król Chaka był to potężny ogier półkrwi arabskiej z jednej z najsławniejszych stadnin południowoafrykańskich. Beit dał za niego trzysta gwinei. Zouga potrząsnął głową i popatrzył rozmarzonym wzrokiem na swego własnego konia. — Dziękuję, ale nie skorzystam. Nie zamierzam się ścigać. Mężczyźni zaprotestowali gwałtownie. — Na Boga, Ballantyne, nie rób nam tego! — Chłopie, ta jędza będzie wszystkim rozpowiadać, że stchórzyłeś. — Moja żona będzie przez tydzień piszczeć z uciechy, zrujnujesz moje małżeństwo. Zouga podniósł obie ręce, jakby chciał uciąć dyskusję. — Przykro mi, panowie. Nie mogę brać poważnie kobiecych fanaberii. Gdyby was ktoś pytał, możecie to powtórzyć. — A więc nie będziesz się ścigał? — Na pewno nie — powiedział Zouga z uśmiechem, ale jego 13 —Twirdó ludzie 193 głos trochę się załamywał. — Muszę zająć się poważniejszymi sprawami. — Z pewnością masz rację — piskliwy głos Rhodesa uciszył nagle wszystkich. — Ten jasny ogier to istny czart, a nasza dama jeździ na nim jak czarownica. Blizna na policzku Zougi zrobiła się nagle jasnoróżowa, a w oczach pojawił się złowrogi błysk, uśmiech jednak nie zniknął z jego twarzy. — Przyznaję, że ten piękny ogier dobrze sobie radzi na płaskim terenie, ale w naszej gonitwie nie miałby większych szans na zwycięstwo. — A więc pojedziesz? — wykrzyknęli naraz wszyscy. — Nie, panowie, i jest to moja ostateczna decyzja. Wkrótce większość mężczyzn rozeszła się do swoich domów. Pozostało jedynie trzech: Pickering, Rhodes i Zouga. Słońce dawno już zaszło, a ich twarze rozświetlały tylko płomienie ognia. Pierwsza butelka koniaku została opróżniona i Pickering otworzył właśnie kolejną. — A więc, majorze, w końcu zdecydował się pan na sprzedaż, a ja wciąż zadaję sobie w duchu jedno proste pytanie: dlaczego? — rzekł Rhodes nie odrywając oczu od swego kubka. Zouga nie odpowiedział, więc Rhodes po chwili milczenia podniósł oczy i powtórzył pytanie. — Dlaczego, majorze, skąd nagle ten pośpiech? Zouga zrozumiał, że kłamstwo, które przygotował sobie na tę okazję, nie przejdzie mu przez gardło. Milczał, ale udało mu się wytrzymać nieruchome spojrzenie jasnych oczu Rhodesa. — Niewielu ludziom w życiu zaufałem — zaczął Rhodes, a jego wzrok bezwiednie powędrował w stronę Pickeringa, aby potem znowu paść na Zougę — a pan jest jednym z nich. Rhodes podniósł butelkę koniaku i nalał Zoudze odrobinę ciemnomiodowego płynu. — Raz proponowano ci już sto tysięcy funtów w kradzionych diamentach i sumienie nie pozwoliło ci przyjąć tej oferty — Rhodes mówił tak cicho, że Zouga musiał nachylić się ku niemu. — Wczoraj twój syn wydobył pierwszą bryłę „niebieskiej skały", a ty wciąż nie jesteś w stanie zmusić się do kłamstwa. 194 — A więc pan wie! — wyszeptał Zouga, a Rhodes skinął głową i ciężko westchnął. — Na Boga, żałuję, że nie wiem tego wszystkiego, co pan — Rhodes potrząsnął głową, a jego głos stał się szorstki i oficjalny. — Kiedyś zaproponowałem panu za te działki pięć tysięcy funtów. W porządku, dzisiaj ponawiam tę ofertę... — podniósł rękę, aby uciszyć Zougę. — Niech pan zaczeka, majorze. Proszę wysłuchać do końca, zanim zacznie mi pan dziękować. Chcę bowiem, aby razem z ziemią przekazał mi pan ptaka. — Co? — Zouga nie zrozumiał. — Kamienny ptak, posąg. Chciałbym włączyć go do tej transakcji. — A niech to wszyscy diabli! — krzyknął Zouga, podnosząc się z kłody. — Niech pan zaczeka — Rhodes znowu go powstrzymał. — Proszę mnie wysłuchać, zanim pan odmówi — Ballantyne znów usiadł. — Będzie się pan o to ścigał. Zouga potrząsnął głową, kompletnie zaskoczony. — Będzie się pan ścigać z tą kobietą, St. John, na jej warunkach, a jeżeli pan wygra, działki i posąg pozostaną przy panu, a ja wypłacę jeszcze pięć tysięcy nagrody. Zapadła pełna napięcia cisza, a kiedy Zouga odezwał się wreszcie, jego głos był ostry i chrapliwy. — A jeśli przegram? — Sam pan powiedział, że jest to mało prawdopodobne—przypomniał Rhodes. — Ale jeśli się tak stanie? — nie ustępował Zouga. — Wtedy opuści pan Kimberley, tak jak pan tu przybył, bez grosza. Zouga spojrzał na swego konia, który stał w pobliżu żywopłotu. Nazwał go Tom, na pamiątkę starego przyjaciela, który jako pierwszy opowiedział mu o krainie na północy i o tym, jak do niej dotrzeć. Zwał się Tom Harkness i nie żył już od wielu lat. Ten koń był cząstką wielkiego marzenia Zougi, marzenia o Pomocy, wierzchowcem, który zawieść go miał do Zambezji. Zouga wybierał go z nie mniejszą rozwagą niż własną żonę, ale w tym wypadku najmniej obchodziła go uroda. 195 Tom był mieszańcem rozmaitych ras. Miał szerokie chrapy i potężną pierś rasowego araba, mocne nogi Basuto oraz bystre oczy dzikiego mustanga, serce i siłę odziedziczył jednak po angielskich przodkach. Był ciemnobrązowy, a gruba, długa sierść chroniła go przed nocnym chłodem i skwarem południa, kamieniami rozpryskiwanymi przez kopyta, a także ostrymi cierniami. Tom nieraz już udowodnił, że inteligentny błysk w jego oczach nie jest tylko złudzeniem. Uczył się szybko, był bardzo pojętny. Potrafił stać i czekać spokojnie, gdy wodze zostały rzucone na jego szyję — dzięki czemu jeździec mógł posługiwać się przy strzelaniu obiema rękami — i pozostawał nieruchomy w czasie wystrzału, strzygąc tylko nerwowo uszami. Kiedy wyjeżdżali na otwartą równinę, Tom poruszał się zwinnie po kamienistych zboczach niewielkich wzniesień i umiał przedzierać się przez cierniste zarośla. Zouga nauczył go też polować. Tom instynktownie wyczuwał, jak należy podkradać się do zwierzyny, jaki dystans zachować, pod jakim kątem podchodzić. Można też było położyć na nim upolowaną zdobycz, bez obawy że przestraszy się krwi. Tom był brzydki, miał odrobinę za długie uszy, trochę za krótkie nogi i biegał lekko zgarbiony, charakterystycznym niezdarnym krokiem. Był też niepoprawnym złodziejaszkiem. Jordan musiał ogrodzić przed nim swój ogród warzywny, lecz Tom i tak pozostawiał skrawki sierści na kolczastym drucie. Kwadratowymi zębami potrafił delikatnie wyciągnąć marchewkę, a potem uderzając o przednie nogi, otrząsnąć ją z ziemi. Nauczył się też otwierać kuchenne okno i podkradać bochny chleba, które stygły na marmurowym parapecie, a kiedy Jan Cheroot zostawił kiedyś uchylone drzwi do spiżarni, Tom wkradł się do środka i pożarł pół torby cukru, sprzedawanego w Kimberley po czterdzieści szylingów za kilogram. Podążał jednak za człowiekiem jak wierny pies, a w razie konieczności godzinami czekał na jego powrót, i Zouga, który nie był nigdy zbyt sentymentalny w stosunku do zwierząt, bardzo się do niego przywiązał. Przeniósł teraz wzrok z konia na siedzącego przy palenisku młodego mężczyznę. 196 — Zgoda — powiedział spokojnie. — Czy potrzebni będą świadkowie? — Nie sądzę, majorze — rzekł Rhodes. — A pan? — Na odgłos wystrzału zawodnicy wyruszą w stronę pierwszej flagi — Neville Pickering był głównym zarządzającym wyścigów i jego głos wzmocniony przez tubę docierał nawet do najdalej stojących widzów, skupionych w wielkim tłumie pod wzgórzami Magersfontein. — Przy pierwszej czerwonej fladze będą strzelać do ustawionych w pobliżu celów. Jeżeli uda im się zniszczyć wszystkie cztery, sędziowie pozwolą im jechać w stronę żółtej flagi, a stamtąd wprost do mety — Pickering wskazał dwa paliki udekorowane kolorowymi flagami. — Ten, kto pierwszy przejedzie pomiędzy tymi palikami, ogłoszony zostanie zwycięzcą. Pickering urwał i wziął głęboki oddech. — Są jakieś pytania? — Czy mógłby pan wymienić obowiązujące reguły, panie Pickering? — krzyknęła Louise St. John. Wyglądała jak dziecko na wielkim, błyszczącym grzbiecie swojego ogiera. Zataczała na koniu małe kółka, starając się odwracać jego głowę od tłumu, gdyż widok tak wielu ludzi wprawiał go w niepokój. — Nie ma żadnych reguł, proszę pani — odparł Pickering wystarczająco głośno, aby usłyszeli go wszyscy. — Żadnych reguł? Wszystko dozwolone? — Wszystko jest dozwolone, proszę pani — odrzekł Pickering. — Jeżeli któryś z zawodników umyślnie postrzeli swojego rywala, będzie musiał stanąć przed sądem, jednak nawet wtedy nie zostanie zdyskwalifikowany. Louise odwróciła głowę w stronę postaci siedzącej kilkanaście metrów dalej w powoziku. Jej twarz była blada, a piegi doskonale widoczne. Mungo St. John uśmiechnął się do niej i wzruszył lekko ramionami. Louise odwróciła się znowu do Pickeringa. — Rozumiem. Ale co ze stawką? Jeszcze jej przecież nie uzgodniliśmy. 197 — Majorze Ballantyne — Pickering zwrócił się w stronę Zougi siedzącego na grzbiecie Toma. — Wytyczył pan już trasę wyścigu, czy teraz byłby pan łaskaw zaproponować stawkę? Wtedy stało się coś dziwnego. Po raz pierwszy odkąd Zouga ją poznał, Louise St. John straciła pewność siebie. Prawdopodobnie nikt prócz Zougi nie zauważył tej zmiany, lecz on stał się wyjątkowo wrażliwy na wszelkie niuanse w jej zachowaniu. Coś ciemnego pojawiło się w jej niebieskich oczach, niczym cień rekina pod powierzchnią wody; Louise przygryzła dolną wargę i spojrzała ukradkiem w stronę męża. Najwyraźniej wyobraźnia nie poniosła Zougi, Mungo St. John nie odwzajemnił bowiem spojrzenia żony ze zwyczajną dla siebie czułą pobłażliwością, lecz utkwił wzrok w Zoudze, a pod udawanym spokojem wyraźnie dostrzec można było napięcie. — Po pierwsze — rzekł Zouga podnosząc głos — ten, kto przegra, będzie musiał opublikować na swój koszt sprostowanie albo przyznanie się do błędu. Tekst ten powinien zostać zamieszczony na pierwszej strony lokalnej gazety. — To mi się podoba — rzekła Louise szybko odzyskując kontenans. — A co poza tym, majorze? — Pokonany jeździec zobowiązany będzie także do wpłacenia na wybrany przez zwycięzcę cel dobroczynny... — Zouga urwał, a Louise i Mungo wpatrywali się w niego z napięciem — sumy w wysokości jednego szylinga. — Zgoda! W śmiechu Louise zabrzmiał jakiś fałszywy ton, być może ulgi, jakiej właśnie doznała, twarz Munga natomiast się nie zmieniła, rozluźniły się jednak mięśnie ramion. — Pani St. John, proszę przygotować się do startu — zawołał Pickering przez tubę. — Proszę, żeby przywołała pani do porządku swojego wierzchowca. — Panuję nad nim całkowicie — odkrzyknęła Louise, a Spadająca Gwiazda opuścił nagle głowę i wierzgnął tylnymi kopytami w stronę tłumu. — Jeżeli on znajduje się pod kontrolą, paniusiu, to samo można powiedzieć o mojej teściowej — krzyknął jakiś żartowniś i widzowie parsknęli śmiechem. 198 — A więc ruszacie na trzy — oznajmił Pickering uroczystym, głębokim głosem. — Raz... Spadająca Gwiazda cofnął się w stronę tłumu i ludzie rozbiegli się nerwowo. — Dwa... Ogier zaczął obracać się w koło, niemal dotykając chrapami buta Louise, zaczepionego w eleganckim srebrnym strzemieniu. — Trzy! Louise podniosła lewą rękę, a ogier skierował się prosto na linię startu, krocząc ku niej majestatycznie, i dopiero słysząc wystrzał puścił się galopem. Oddalająca się na jego grzbiecie postać wydawała się wszystkim krucha, dziecięca. Nie było w okolicy konia, który mógłby dorównać Spadającej Gwieździe przy starcie, i dystans między dwoma końmi stał się od razu widoczny, jednak nie był aż tak wielki, jak spodziewali się widzowie. Tom, mimo że galopował niezdarnie, zaskakująco szybko się rozpędził, nie biegł też za ogierem Louise, lecz trochę inną drogą. — Pojechali dłuższą trasą, Thomas — szepnął Zouga, a Tom odchylił uszy do tyłu, jakby przysłuchiwał mu się uważnie. — Nie będą jechać przez rzekę. Prawdę mówiąc, nie spodziewaliśmy się, że mogą się na to odważyć. Wprost przed Zougą rzeka układała się w symetryczne zakola, jak zdychający pyton. Major umieścił czerwoną flagę w takim miejscu, aby najkrótsza droga dwukrotnie przecinała koryto rzeki, której brzegi były strome i wysokie średnio na trzy metry. Każde przejście stanowiło pułapkę, w której koń mógł złamać nogę, a jeździec kark. Można też było objechać wijącą się rzekę, ale dystans do czerwonej flagi zwiększał się wtedy dwukrotnie. Spadająca Gwiazda stał się wkrótce odległym kształtem uciekającym szybko po prawej stronie, a jego trasę sygnalizował obłok unoszącego się za nim pyłu. Kiedy Zouga zbliżał się już do czerwonej flagi, Louise okrążała właśnie ostatni zakręt rzeki. Jechała nisko pochylona, wyciskając z konia wszystkie siły. — Jeżeli tak jeździ za szylinga... — Zouga urwał i skupił się na swoim wierzchowcu. Półtorakilometrowa przewaga, jaką zdołali 199 osiągnąć, była minimalna, a stawka, o którą walczyli, była przecież ogromna: majątek Zougi, jego marzenia, a może całe życie. — Dalej, Thomas, dalej! — szeptał Zouga. Nie odwracał się już za siebie, wiedział bowiem, że Louise zbliża się do nich z szaleńczą szybkością. Wolał przez chwilę o niej nie myśleć i sięgnął po broń, sprawdzając szybko ładunek. Celami były porcelanowe talerze do zupy, a odległość wynosiła dwieście metrów, olbrzymi dystans po tak wyczerpującym galopie. Sędziowie machali kapeluszami, aby naprowadzić Zougę na stanowisko strzeleckie. — Tędy, majorze! Zouga rzucił wodze i stanął przy kępie kolczastych krzewów, skąd miał oddać strzały. Zręcznie podrzucił karabinek i wystrzelił w momencie, kiedy kolba dotknęła jego ramienia. Jeden z odległych białych kształtów rozprysnął się nagle i zniknął. Zouga załadował ponownie i obejrzał się przez ramię. Ogier był jeszcze osiemset metrów z tyłu, ale potężne dudnienie kopyt zapowiadało już jego rychłe przybycie. Zouga wystrzelił ponownie, lecz Tom zakołysał się pod nim, dysząc ciężko po morderczym galopie. — Psiakrew! Pośpiech mógł okazać się zgubny, lecz Zouga zdążył nabić broń raz jeszcze, odczekać chwilę, aż ruchy konia staną się zupełnie opanowane, i wystrzelić z zachowaniem wszelkiej ostrożności. — Dwa strącone, majorze! — krzyknął jeden z sędziów, a chwilę potem Zouga znowu wystrzelił. — Trzy strącone, pozostał jeden — potwierdził szybko sędzia. W tym właśnie momencie za plecami Zougi pojawił się złocisty ogier wytracając gwałtownie szybkość przed linią strzału. Louise przechyliła się na koniu i przez chwilę nad jej długim butem zobaczyć można było kawałek nagiego jedwabistego ciała wyłaniającego się spod skórzanej spódnicy. Widok ten był tak pociągający, że Zouga na moment się zapomniał i chybił celu, głośno przeklinając. Louise wyjęta najnowszy, powtarzalny model legendarnego winchestera '73; oryginalny polerowany mosiądz zastąpiony w nim został szlachetną stalą. Zouga zdawał sobie sprawę, że broń ta umożliwia oddanie niezwykle silnego i precyzyjnego strzału. 200 Louise zarzuciła wodze na lewe ramię i stanęła w strzemionach, pochylając się lekko do przodu, aby zamortyzować odrzut broni. Strzelała po amerykańsku: podrzucając strzelbę na ramię, naciskała jednocześnie cyngiel. Nie trzymała lufy na wprost celu, ale nie pozwalała jej też tańczyć. Był to popis dobrego strzelania. — Jeden strącony dla pani St. John — krzyknął sędzia, lecz huk wystrzału tak wystraszył konia, że rżąc dziko stanął dęba. Karabin wypalił po raz drugi, posyłając pocisk prosto w niebo, a Louise straciła nagle równowagę i spadając do tyłu uderzyła plecami o ziemię. Nie wypuściła jednak wodzy i koń zaczął wlec ją za sobą. W końcu opadł na przednie nogi. Jedno z kopyt, ostre jak brzytwa, musnęło kark Louise w miejscu, gdzie kończyły się splecione włosy — pozostawiło ciemnoróżowy ślad, nie łamiąc jednak kości. Zouga poczuł, jak oblewa go lodowaty pot, strach tak mocno ścisnął mu gardło, że nie był w stanie przełykać. Przez kilka straszliwych sekund ciało Louise zakrywał obłok kurzu, w którym widać było tylko wierzgające kopyta. Zouga chciał krzyknąć, aby puściła wodze, lecz głos zamarł mu w krtani, tymczasem Louise udało się podnieść na kolana. Klęczała naprzeciw Spadającej Gwiazdy, obie ręce zaciskając kurczowo na wodzach. Kiedy zarżał ponownie i szarpnął, uczepiona wodzy podniosła się na równe nogi. — Spokój! — zawołała głosem ostrym jak tłuczone szkło. — Mówię, spokój! Stała tak pokryta pyłem, a potargane włosy opadały jej na twarz. Teraz nic jej już nie groziło, ale rozsadzała ją wściekłość. Zouga poczuł natychmiastową ulgę i obrócił swego konia w stronę ostatniego celu, wcześniej pozwolił sobie jednak na odrobinę złośliwości. — A mówiłem, żeby dobrze wytrenowała pani to zwierzę przed wyścigiem. — Idź pan do diabła, majorze Ballantyne! — odparła tym samym tonem, jakim wcześniej uspokajała swego ogiera. Zamiast jednak zgorszyć Zougę, przekleństwo w jej ustach dziwnie go podnieciło. 201 Dał Tomowi kilka sekund na uregulowanie oddechu, po czym podniósł znowu karabin, wymierzył dokładnie i oddał ostatni strzał. — Cztery trafienia! Może pan jechać, majorze — krzyknął sędzia. Louise przywiązała konia do dzikiej śliwy o mocnych, rozłożystych gałęziach i powróciła biegiem na linię strzału, podwijając wysoko spódnicę. Sędziowie nie spuszczali oczu z jej odsłoniętych łydek. Zouga widział na jej czole kropelki potu, widział, jak drży, podnosząc karabin, a broń faluje niespokojnie nie mogąc zatrzymać się na celu. Widział, jak wiele kosztował ją ten upadek. W końcu opuściła strzelbę i wzięła dwa głębokie oddechy, aby po chwili podnieść ją raz jeszcze pewną ręką i wystrzelić. — Trafione! — krzyknął sędzia. Dolna warga Louise drżała lekko, więc przygryzła ją przed następnym strzałem. Zouga schował karabin i dotykając rąbka kapelusza krzyknął: — Udanego strzelania, madame! Potem podjechał pod dziką śliwę i przechylił się w siodle. Louise Przywiązała konia marynarskim węzłem, który rozwiązywał się sam >rzy mocniejszym szarpnięciu. Zouga pociągnął za wolny koniec i klepnął ogiera otwartą dłonią. —^ Uciekaj! — wychrypiał. — No, dalej, już cię tu nie ma! Ogier potrząsnął głową i czując, że jest wolny, wierzgnął kopytami. Zouga odwrócił się, dopiero gdy znalazł się na kolejnym wzniesieniu. Ogier skubał trawę, ale nawet z tej odległości było widać, że nie puszcza z oka biegnącej w jego stronę postaci. Kiedy Louise nalazła się metr od wodzy, koń podniósł głowę i pobiegł szybko v kierunku następnej kępy trawy. — Dalej, Tom — krzyknął Zouga odwracając się i skłaniając o do galopu. Starał się nie myśleć o tym, co zrobił, ale sumienie nie awało mu spokoju. Nie było żadnych reguł, każdy podstęp ył dozwolony, Zouga czuł się jednak paskudnie. Ulżyło mu, opiero gdy przypomniał sobie o stawce: jeden szyling przeciwko ałetnu majątkowi. Odwrócił się znowu, gdy przebyli półtora kilometra, w samą porę, aby ujrzeć galopującą Louise. Wydawała się unosić ponad kłębami wzniecanego przez końskie kopyta pyłu. — Biegnij, Tom! Biegnij! — krzyknął Zouga i uderzył konia kapeluszem po szyi, dopingując do jeszcze większego wysiłku. Nie przebiegli jeszcze kolejnego kilometra, gdy grzbiet Toma stał się rozgrzany i mokry od potu, a ślina z pyska opryskała buty Zougi. Biała flaga była już jednak widoczna. — Już niedaleko! — krzyknął Zouga z niepokojem. —Musimy być tam przed nimi. Kiedy znowu się odwrócił, nie mógł uwierzyć, że Louise jest tak blisko. Głowa ogiera przy każdym kroku wyskakiwała do przodu niczym ogromny młot, a jego kark i grzbiet były czarne od potu. Louise trzymała mocno wodze i rytmicznymi ruchami ciała zmuszała konia do morderczego galopu. Kiedy zrównała się w końcu z Zougą, wyprostowała się jednak, podniosła wysoko brodę i popatrzyła na niego chłodno i wyniośle. Było to spojrzenie, jakie rzuca królowa biegnącemu obok jej wozu parobkowi. Zouga podniósł prawą rękę na znak podziwu dla jej umiejętności. Aby go dogonić, musiała dokonać nie lada wyczynu. Skręcił ostrożnie w stronę Louise, wpatrując się w jej zimne oblicze. Zouga nie zauważył, kiedy Louise dała komendę swemu koniowi, prawdopodobnie wbiła czubek buta w jego pierś. Ballantyne nie spodziewał się, że ten wspaniały wierzchowiec zna tanie sztuczki kucyków używanych do gry w polo. Spadająca Gwiazda natarł na Toma całą siłą swego potężnego ciała. Tom wypuścił powietrze z głuchym pomrukiem i zachwiał się, rozpaczliwie próbując zachować równowagę. W końcu jednak opadł na przednie nogi, dotykając chrapami ziemi, zbyt wycieńczony, by stawić opór tak potężnemu uderzeniu. Zouga zgubił jedno ze strzemion, przylgnął więc do karku zwierzęcia, trzymając się desperacko jego szyi. Kiedy jednak Tom spróbował się podnieść, Zouga stracił równowagę i spadł ciężko na ziemię. Uderzył chyba tyłem głowy w skałę — przez chwilę zrobiło mu się ciemno przed oczami. Kiedy odzyskał jasność widzenia, podniósł 203 i i chwiejnym krokiem podszedł d> leżącego konia. W oddali dać jeszcze było ogiera Louise, któ»' zbliżał się właśnie do białej Lgi- Zouga pomógł Tomowi i kiedy koń już stał, błyskawicznie rawdził, czy nie odniósł obrażeń. PJtem wskoczył na siodło. — Wciąż możemy wygrać — szemął. — Przed nami jeszcze arnie. Tymczasem ogier okrążał właśnie: białą flagę. Stamtąd Louise ogła już jechać prosto do mety, wyłierając jedną z dwóch tras. Tomowi brakowało tchu, łykał jowietrze wielkimi haustami lyszał ciężko. Dojechał do flagi niercwnym kłusem i zatrzymał się zed zieloną barierą kolczastych zaaośli. Była to ostatnia prze-Icoda, za nią znajdowała się już pro-ita droga do mety. Jeźdźcy mieli do wyboru albo przedzierać się przez ciernie, albo ;hać drogą okrężną. — Którą drogę wybrała? — krzytnął Zouga do stojących nie >odal sędziów. — Otwartą równinę — odkrzykiął jeden z nich, a Zouga •strzegł w oddali przesuwający się nad ziemią niewielki obłok łu. Louise wyprzedzała go już nierniil o dwa kilometry. Pas kolczastych zarośli kończył ię dopiero na kamienistych ikach wzgórz Magersfontein, gćfeie znajdowało się wąskie zejście. Zouga skierował konia wprost mi cierniste krzewy. Ta trasa la o trzy kilometry krótsza, ale jradziec musiał przedzierać się zez nią metr po metrze. Przed samyni krzakami Zouga zatrzymał ima i pozwolił mu przez chwilę cietchnąć, podczas gdy sam lwiązał przytroczony do siodła ciężS płaszcz. Włożył go i zapiął łsoko pod szyją, czując, jak pot wya;ępuje mu na czoło, a potem ciągnął jeszcze skórzane rękawice. — Ruszajmy — szepnął i połóż ł się płasko na szyi konia, ikrzywione, czerwono zakończone kolce ocierały się o jego gruby cowy kapelusz, zahaczały o ramion, i i poły płaszcza. Krzaki sięgały na wysokość głcwy jeźdźca, a pniaki były •statecznie od siebie oddalone, by z-ńerzę mogło przejść. Była to Inak męcząca i bolesna przeprawa, tom poruszał się chwiejnym okiem, przechylając się raz na jeden^taz na drugi bok, wykonywał tiki, pochylał głowę, parskał za lażdym razem, kiedy cierń 14 przeszywał jego pokryte grubą sierścią ciało. Położył uszy i przymknął oczy, czujnie jednak obserwował drogę. Skóra ogiera, pod którą rysowały się żyły i drobniejsze naczynia krwionośne, była zbyt cienka i delikatna na tę trasę. Ciernie rozerwałyby ją na krwawe strzępy. Zouga, czując jak kolec rozrywa mu ucho, a krew z rany zaczyna spływać po karku, jeszcze mocniej przylgnął do konia, chroniąc się za jego szyją i pozwalając, aby sam wybierał drogę. — Biedny Tom, dzielny, dobry Tom — zachęcał go pieszczotliwie. Tom, nie zważając na ból, jaki zadawały mu ostre kolce, nie zatrzymywał się ani na chwilę. Jego oddech stał się spokojniejszy, a pot na skórze zamieniał się w białe kryształki — koń odpoczywał teraz po forsownym galopie. Nagle wyjechali na otwartą przestrzeń. Zouga ściągnął skórzane rękawice i rzucił je na ziemię, potem rozpiął płaszcz, który opadł jak wielki kruk z rozpostartymi skrzydłami. Teraz osłaniając oczy mógł rozejrzeć się spokojnie po równinie. Była pusta aż po linię horyzontu. W oddali dostrzegł wyznaczające linię mety słupki i kolorowe ubrania kobiet, odetchnął z ulgą, a Tom zerwał się do niezdarnego galopu. Stojąc w strzemionach Zouga odwrócił się raz jeszcze w kierunku linii wzgórz i wreszcie ich dostrzegł. Ogier okrążył właśnie odległy kraniec kolczastych zarośli i zaczynał zbiegać w dół po pochyłym, kamienistym wzniesieniu. Niewielka sylwetka z trudem utrzymywała się na jego grzbiecie. Rzucało ją raz do przodu, raz do tyłu, zawsze jednak udawało jej się pozostać w siodle. — Teraz już się nie damy, Tom. Widzisz, tam jest meta, tuż przed twoim nosem — Zouga nakierował jego głowę. — Nie zdołają nas dogonić. Dalej, staruszku, naprzód! Kopyta Toma dudniły o twardą ziemię, jak radosne uderzenia werbla. Przejście przez ciernie kosztowało go wiele bólu, ale mógł przynajmniej odpocząć i teraz znów dawał z siebie wszystko. — Uważaj, dziura! — krzyknął Zouga. Tom nastawił uszy, ale wcześniej zauważył jamę i zręcznie ją ominął. Kiedy przejeżdżali obok, małe wiewiórki ziemne wystawiły łebki. Ziemia wokół była dosłownie zryta przez te niewielkie zwierzątka 205 om musiał nieco zwolnić, aby skutecznie omijać świeże kopce zeskakiwać przez jamki. Wiewiórki ziemne są nadzwyczaj podobne do swoich północnych ynek, odróżnia je tylko pas na grzbiecie i naziemny tryb życia, y Tom galopował obok ich norek, wychodziły na zewnątrz, wały słupka z przyklejonymi do grzbietów długimi, kosmatymi mami i przyglądały mu się z wyrazem komicznego zdumienia. Zouga znowu obejrzał się przez ramię. Spadająca Gwiazda był na zielonej równinie i pruł przed siebie, zużywając ostatnie irwy energii. Louise poganiała go rękami, wyglądała przy tym praczka pracująca ciężko przy wielkiej tarze. Była jednak zbyt eko, by Zouga mógł zobaczyć wyraz jej twarzy. Została z tyłu, jakiś kilometr za Zougą, a meta znajdowała się iecałe półtora kilometra. Zouga widział już dokładnie ludzi zgromadzonych po obu mach wytyczonego przez słupy wjazdu na metę. Wyglądali jak czoły tłoczące się przy wejściu do ula. Słyszał odległe wystrzały i widział unoszące się nad tłumem ropusze dymu. To jego zwolennicy zaczynali świętować zwycięstwo. Wkrótce zaczęły dochodzić do niego głosy i śmiechy, słyszał je vet poprzez tętent końskich kopyt. Zwyciężył. Wygrał swoje działki, drogą mu statuę sokoła i pięć ięcy funtów, dzięki którym wreszcie opuści to miejsce i rozpocznie odziną nowe życie. Postawił wszystko na jedną kartę, ale tym em los mu sprzyjał. Żałował tylko jednego, że odwaga i wysiłek galopujących za i, jeźdźca i konia, okazały się daremne i bezcelowe. Powoli raz rcze odwrócił się za siebie. Louise nie pogodziła się z przegraną. Wkładała w jazdę serce ałą swoją energię i tego samego wymagała od wierzchowca, stans zmniejszał się tak szybko, że Zouga spojrzał z niepokojem zbliżającą się linię mety, jakby upewniał się, że jest wystarczająco iko. Nie, Spadająca Gwiazda nie mógł ich dogonić, nawet przy : fenomenalnej szybkości. Zouga słyszał już dokładnie głosy ludzi, potrafił odróżnić też szczególne twarze; rozpoznał siedzącego na wozie Pickeringa, ibok niego bujną i potarganą czuprynę Rhodesa. Jego obecność winna przydać jeszcze blasku tryumfowi Zougi. 6 Major ponownie spojrzał za siebie i w tym właśnie momencie ogier runął na ziemię- Galopował zbyt szybko, Louise w pełni nad nim nie panowała, a do tego wszystkiego jeszcze te nory wiewiórek i zostawione przez nie kopce świeżej ziemi. Koń podwinął pod siebie przednie nogi i runął na ziemię, wykręcając nienaturalnie głowę, jak czynią to umierające flamingi. Ponad leżącym na ziemi wierzchowcem i jeźdźcem unosiła się chmura pyłu i powoli przykrywała ich brudnym całunem. Ponad nią widać było tylko drgające konwulsyjnie kopyta, które w końcu opadły ciężko na ziemię. Kiedy beżowa chmura pyłu rozwiała się trochę, oczom Zougi ukazał się ponury widok leżących nieruchomo ciał. Gdy zawrócił Toma w tamtą stronę, ogier resztkami sił zdołał podnieść łeb, zaraz jednak opuścił go z powrotem na ziemię. Louise leżała zwinięta niczym dziecko śpiące na nagiej ziemi, bardzo małe, zastygłe w bezruchu. __Ha! Tom, ba! — krzyczał Zouga zmuszając swego konia do szybszego galopu. Przepełniało go uczucie bezgranicznego żalu. W bezruchu i całkowitym spokoju, w jakim leżało drobne zgniecione ciało, było coś okropnie przygnębiającego, nieodwołalnie tragicznego, ostatecznego. __Boże! — wydusił z siebie Zouga przez ściśnięte strachem i pragnieniem gardło. — Nie pozwól, aby to się stało. Wyobrażał sobie jej delikatną szyję wykręconą pod nieprawdopodobnym kątem, rozbitą czaszkę i gasnące powoli olbrzymie niebieskie oczy. W pełnym galopie Zouga uwolnił nogi ze strzemion i zeskoczył z konia. Zachwiał się lądując na ziemi i odzyskawszy równowagę pobiegł szybko w stronę leżącej kobiety. Wtedy Louise wyprostowała się i zwinnie podniosła. — No dalej, kochanie! Wstawaj! — krzyknęła do ogiera i pobiegła w jego stronę. Koń gwałtownie rzucił tułowiem, wyginając lekko ciało i energicznie podniósł się na nogi. — Mądry koń! — zaśmiała się Louise, jej głos był ochrypły z podniecenia i olbrzymiego wysiłku. Nie miała już siły, aby na niego wskoczyć i przez chwilę zawisła zjedna nogą w strzemieniu, drugą tymczasem próbowała bezskutecznie przełożyć przez siodło. Zouga wptrywał się w nią z otwartymi ustami. 207 — Udawanie nieżywego to stara indiańska sztuczka, majorze — knęła Louise siedząc już w siodle. —Teraz mamy równe szansę >aczymy, kto przybiegnie pierwszy do mety — nakierowała łeb ra na dwa ozdobione flagami paliki i zacięła go do galopu. >rzez chwilę Zouga stał kompletnie oszołomiony, nie mogąc irzyć, że ktoś może nauczyć konia upadać w tak przekonujący ób, a potem leżeć bez ruchu. Nagle .iego niepokój o bezpieczeń-i Louise, przerażenie, że mogła się zabić lub okaleczyć, przemie-się w gniew i furię. — Jest pani zwykłą oszustką. Niech pani Bóg wybaczy! — krzy-: za nią, podbiegając do Toma. — A pan jest naiwny, ale ja wybaczam to panu! — odkrzyknęła niechem i pomachała mu wesoło ręką. '. Spadająca Gwiazda poniósł ją w stronę mety z szybkością, ej Tom nigdy nie byłby w stanie osągnąć. Zouga Ballantyne był pijany. W ciągu dwudziestu dwóch lżonych wspólnie lat Jan Cheroot nLe widział go jeszcze w takim ie. Siedział sztywno na krześle z nieruch.omym woskowym obliczem. ) oczy miały mydlany połysk nie szlifowanych diamentów. Na okrytym zielonym materiałem stole stała trzecia butelka Cape ndy. Zouga przytknął ją do warg;, przechylił, szybko jednak |ł z ust, jakby się rozmyślił. Alkohol wylał się i zamoczył serwetę. łan Cheroot chwycił szybko butelk4 i postawił ją na stole. — Człowieku, jeśli chciałeś straci* Posiadłość Diabła, twoja iwa, ale rozlewanie brandy to co innego — powiedział z obu-liem. Cheroot mówił powoli i nieco się jąkał, obaj zaczęli pić na zinę przed zachodem słońca. — Co ja powiem chłopcom? — wymamrotał Zouga. — Powiedz im, że mają wreszcie v»akacje, po raz pierwszy od ;sięciu lat. Wszyscy mamy teraz waiacje. Jan Cheroot nalał brandy do kubła Zougi i postawił go przy ) dłoni. Potem nalał sobie sporą porcję i zastanowiwszy się przez tnent, dolał drugie tyle. — Wszystko straciłem, staruszku. — Zgadza się — rzekł wesoło sługa — ale, prawdę mówiąc, nie było tego za wiele. — Straciłem obie działki. — To dobrze -— skinął głową Cheroot. — Przez dziesięć lat te dwakroć przeklęte kawałki ziemi wyżarły niemal nasze dusze. — Straciłem ptaka. — Jeszcze lepiej! — Jan Cheroot pociągnął łyk brandy i delektując się oblizał usta. — Pozwólmy, aby wszystkie nieszczęścia spadły teraz na pana Rhodesa. Ten ptak szybko go wykończy. Prześlij mu go jak najszybciej i dziękuj Bogu, że udało ci się go pozbyć. Zouga schylił głowę i schował twarz w dłoniach: jego głos był teraz bardzo stłumiony. — To już koniec, Janie. Wszystko przepadło. Droga na północ jest dla mnie zamknięta. Marzenie się rozwiało. Cały wysiłek na nic. Z twarzy Cheroota zniknął powoli pijacki uśmieszek i zastąpił go wyraz głębokiego współczucia. — Nie wszystko stracone. Wciąż jesteś młody i silny i masz dwóch silnych synów. — Wkrótce ich też stracimy. Odejdą szybko, bardzo szybko. — Będziesz miał więc mnie, starego przyjaciela, który nigdy cię nie opuści. Zouga podniósł oczy i wbił wzrok w Hotentota. — Co teraz zrobimy, Janie? — Najpierw skończymy tę butelkę brandy, a potem otworzymy następną — odparł twardo Cheroot. Nad ranem załadowali posąg na wymoszczony słomą wóz i nakryli go zniszczonym i pobrudzonym brezentem. Jordan pomagał ojcu przywiązać pakunek do wozu. Pracowali w milczeniu, Jordan odezwał się, dopiero gdy skończyli, ale tak cicho, że Zouga z trudem rozróżnił słowa. — Nie możesz na to pozwolić, tato. Zouga odwrócił się i spojrzał uważnie na młodszego syna, jakby zobaczył go po raz pierwszy od wielu lat. Ze zdziwieniem spostrzegł, że Jordan jest już mężczyzną. Prawdopodobnie naśladując Ralpha zapuścił wąsy; były miedziano-złote i podkreślały szlachetny wykrój jego ust. Twarz stała się teraz 14 — Twardzi ludzie 209 zcze piękniejsza niż oblicze chłopca, którym był przecież tak sdawno. — Czy nie ma żadnego sposobu, aby to zatrzymać? — dopyty-i się Jordan z nutą determinacji w głosie. Zouga wciąż mu się przyglądał. Ile mógł mieć teraz lat? Ppnad iewiętnaście, a jeszcze wczoraj był przecież dzieckiem — małym rdie'em. Czas tak szybko mijał. Zouga odwrócił się wreszcie od chłopca i położył rękę na miniętym w brezent pakunku. — Nie, Jordan, nic się nie da zrobić. To był zakład, sprawa ooru. — Ale mama... — zaczął Jordan i urwał natychmiast, widząc re spojrzenie Zougi. — Co ma do tego Aletta? — spytał, a Jordan odwrócił wzrok jłonął rumieńcem. — Nic — odparł szybko i podszedł do zaprzężonych do wozu iłów. — Zawiozę tego ptaka panu Rhodesowi — zaproponował, k)uga przystał na to natychmiast, szczęśliwy, że choć trochę bólu itanie mu oszczędzone. — Spytaj go przy okazji, kiedy będzie mógł podpisać dokumenty iązane z przekazaniem działek. Zouga raz jeszcze położył rękę na owiniętym brezentem posągu, by się z nim żegnał na zawsze, a potem wszedł na werandę liknął we wnętrzu domu, nawet się nie oglądając. Jordan wyprowadził muły na drogę i skierował je w stronę jzowiska Rhodesa. Sam postanowił iść obok wozu. Smukły ysoki, poruszał się ze szczególnym wdziękiem. Szedł bez kapelu-, z podniesioną głową i wzrokiem utkwionym w daleki horyzont, oć było to spojrzenie poety, nic nie zdołało ujść jego uwagi. Mieszkańcy osady, a zwłaszcza kobiety, odwracali się za nim, :h twarze stawały się pogodniejsze. Jordan nie przystawał ani na kiłę, szedł nikogo nie zauważając, jakby ludzie wokół nie istnieli. Choć jego usta się nie poruszały, w myślach odmawiał modlitwę bogini Panes: „Dlaczego uciekasz? Byłoby ci lepiej, gdybyś tała z nami..." Tak wiele razy powtarzał już te słowa, że stały się stką jego życia. „Czy już do nas fligdy nie powrócisz, wielka tes?" Bogini odchodziła, a Jordan wiedział, że nie może się temu przeciwstawić. Pos4g był jego ostatnim łącznikiem z matką. Nie mógł przestać o tyin myśleć. Czuł się bardzo samotny, wypełniał go bezbrzeżny smutek, jak po utracie ukochanej osoby, a kiedy zobaczył przed sobą żywopłot okalający obozowisko Rhodesa, przystanął na chwilę i owładnęły nim nagle szalone fantazje. Chciał porwać posąg i uciec z nim na pustkowie; tam mógłby ukryć go w jakiejś jaskini. Jego serce podskoczyło nagle z podniecenia. Nie, lepiej zanieść go do starożytnego miasta, z którego pochodzi, na miejsce, skąd wykradł go ojciec. Tam powinien być bezpieczny. Potem zdał sobie ze smutkiem sprawę, że wszystko to są dziecięce rojenia, a on nie jest już przecież dzieckiem. Kiedy wprowadzał wóz do obozowiska, Rhodes stał właśnie w drzwiach swego domu. Nie miał kapelusza ani marynarki, rozmawiał cicho z mężczyzną, którego Jordan rozpoznał jako jednego z nadzorców zatrudnianych przez Centralne Towarzystwo Diamentowe. Kiedy tylko Rhodes dostrzegł Jordana, mruknął coś do nadzorcy i odprawił go skinieniem głowy. — Jordan! — powitał go poważnie, domyślając się, w jakim nastroju jest chłopiec. — Przywiozłeś to? Kiedy Jordan potwierdził, Rhodes zwrócił się znowu do nadzorcy. — Przyślij tu czterech swoich najlepszych ludzi — rozkazał. — Chcę, żeby rozładowali ten wóz. Tylko ostrożnie, jest tam cenne dzieło sztuki. Rhodes przyglądał się uważnie, jak ludzie rozplątują sznury zawiązane wokół brezentowego płótna. — Jeżeli musieliśmy utracić posąg, to cieszę się, że trafił właśnie do pana, panie Rhodes — rzekł cicho Jordan, a Rhodes spojrzał na niego badawczo. — Czy ten ptak znaczył coś także dla ciebie, Jordan? — Wszystko — odparł szczerze chłopiec i urwał; zrozumiał, że musiało to zabrzmieć niemądrze. Pan Rhodes gotów wziąć go za pomyleńca. — Chodzi mi o to, że ten posąg był już w mojej rodzinie, nim się urodziłem. Naprawdę nie wiem, co będzie teraz. Nie chcę nawet myśleć, że utraciłem go na zawsze. — Nie musisz go tracić, Jordan. Młodzieniec spojrzał zaskoczony na Rhodesa. Po prostu oniemiał. — Możesz pójść za tym kamiennym bóstwem. 211 — Proszę, niech mnie pan nie zwodzi, panie Rhodes. — Jesteś bystry i ambitny. Nauczyłeś się stenotypii z książki tmana i masz doskonałe pióro — powiedział Rhodes. — A ja >trzebuję sekretarza, kogoś, kto znałby się na diamentach i kochał tak jak ja. Kogoś, z kim czułbym się swobodnie. Kogoś, kogo tam i lubię. Kogoś, komu mógłbym zaufać. Jordan poczuł nagle gwałtowny przypływ radości. Nigdy jeszcze e zaznał tak dojmującego, głębokiego uczucia. Nie był w stanie (wiedzieć słowa. Stał nieruchomy, wpatrując się w piękne jasno-ebieskie oczy człowieka, którego od tak dawna podziwiał. — A więc, Jordan, chciałbym zaproponować ci posadę. Czy zyjmujesz moją ofertę? — Tak — rzekł miękko Jordan. — Z największą radością, mie Rhodes. — W porządku, a twoim pierwszym zadaniem będzie znalezienie Ipowiedniego miejsca dla posągu. Biały nadzorca odrzucił na bok brezent odsłaniając posąg; brzeg ótna zwisał teraz z wozu aż do samej ziemi. — Ostrożnie! — krzyknął na czarnoskórych robotników. — •zywiążcie do niego linę i żebyście go nie upuścili! Uważaj na >niec sznura, durniu! Robotnicy uwijali się wokół posągu, było ich jednak zbyt wielu, >y dobrze wykonać tę pracę, i wciąż wchodzili sobie w drogę, irdan nie spuszczał z nich oczu. Radość z propozycji Rhodesa stąpiła troska, by posąg nie został uszkodzony. W końcu zdecydował się podejść do wozu i sam założyć ocujące sznury, w tym samym jednak momencie na podwórze jechał Neville Pickering na swojej wspaniałej gniadej klaczy. Pickering zebrał wodze i przeszedł do stępa, rzucając krótkie ujrzenie Jordanowi. Przez jego twarz przemknął jakiś cień, oznaka ptacji lub złości. Intuicja podpowiadała Jordanowi, że powinien k najszybciej zejść Pickeringowi z oczu. Ten jednak błyskawicznie id sobą zapanował i uśmiechnął się czarująco. — Co my tu mamy? — spytał, spoglądając na leżący na wozie )sąg. Głos miał wesoły, ruchy swobodne i opanowane. Jak zwykle >rany był elegancko. Wąską talię podkreślał szeroki pas z wybawionej skóry, a wyglansowane półbuty — kształt i długość nóg. 12 Kapelusz z szerokim rondem nasunięty był bokiem na czoło i zasłaniał jedno oko. — A, to ten ptak — Pickering spojrzał z uśmiechem na stojącego przy ganku Rhodesa. — A więc dostałeś go w końcu, powinienem ci chyba pogratulować. Dzień był parny i upalny; pogoda miała się wkrótce zmienić, zapowiadany wiatr z południa przyniósłby zapewne ochłodzenie, tymczasem jednak powietrze wydawało się prawie nieruchome, jeśli nie brać pod uwagę nagłych krótkotrwałych podmuchów, które wzniecały niespodziewanie kłęby gęstego kurzu, unosiły liście i suchą trawę nawet na wysokość trzydziestu metrów. Zamierały z reguły tak szybko, jak się pojawiały. Jeden z nich przeszedł właśnie przez obozowisko Rhodesa. Nad ziemią uniosła się nagle czerwona chmura pyłu, który pokrywał powierzchnię drogi. Serce Jordana zamarło w przeczuciu nadciągającego nieszczęścia. — Panes! To wielka Panes! Zrozumiał, czym jest ten wiatr. Wyczuł obecność bogini, która przybyła, wysłuchawszy jego modlitwy. Całe podwórze wypełniły wirujące drobiny pyłu, wiatr miotał nimi na wszystkie strony. Jordan musiał zamknąć oczy. Wiatr targał jego włosy i rozwiewał koszulę. Szeroki kapelusz sfrunął nagle z głowy Pickeringa, a jego płaszcz wydął się do tyłu. Pickering wyciągnął rękę i próbował osłonić twarz przed ziarenkami piasku i ostrymi kawałkami gałęzi. Wiatr dostał się pod stare brezentowe płótno i wypełnił je niczym olbrzymi żagiel, który zaczął łopotać przeraźliwie. Jeden z ostrych brzegów płótna uderzył w głowę klaczy Pickeringa, która stanęła dęba rżąc z przerażenia. Tak wysoko wyrzuciła przednie nogi, że Jordan sądził, iż zwali się niechybnie do tyłu; poprzez czerwoną zasłonę zaczął przedzierać się w jej kierunku, chcąc przytrzymać jej głowę. Spóźnił się zaledwie sekundę. Pickering trzymał jedną rękę przy twarzy; nagły wyskok klaczy pozbawił go równowagi. Spadł do tyłu, uderzając o ziemię karkiem i plecami. Wycie szalejącej wichury i głuchy dźwięk gwałtownego upadku zagłuszyły delikatny odgłos łamiącej się gdzieś wewnątrz jego ciała kości. Kiedy klacz ukończyła wreszcie swój szalony taniec i opadła z powrotem na przednie nogi, natychmiast rzuciła się galopem w kierunku wąskiego przejścia w żywopłocie, ciągnąc za sobą 213 :keringa, którego kostka uwięziona została w strzemieniu. Jego iło ślizgało się i podskakiwało bezwładnie na ziemi. Gdy koń skręcił nagle, aby przebiec przez przerwę w żywopłocie, zkering został rzucony na kolczaste krzaki, a białe, długie na lec ciernie wbiły się jak igły w jego ciało. Oszalałe zwierzę wlokło go na otwartą przestrzeń — bezwładne ciało podskakiwało kamieniach i prześlizgiwało po kępach ostrych zarośli, które icz zwinnie przeskakiwała. W pewnym momencie głowa Pickeringa obróciła się twarzą do ardej szorstkiej ziemi, a po chwili odwróciła się też uwięziona strzemieniu noga. W kilka sekund skóra pokrywająca jego iliczki i czoło została zdarta. Jordan biegł za klaczą, z trudem łapiąc oddech i krzyczał, chcąc pokoić spłoszone zwierzę. — Spokój, maleńka! Spokój! Klacz była jednak kompletnie oszalała z przerażenia. Najpierw ^straszył ją wiatr, później uderzenie brezentowego płótna, a teraz iwny ciężar, który ciągnęła. Skręciła znowu, znalazłszy się na Dku jednej z hałd, gdzie wysypywano pozostałości żwiru z sortow-szych stołów, i wtedy pasek od strzemienia wreszcie pękł. wolniona od ciężaru, pogalopowała lekko między hałdami. Jordan upadł na kolana przy bezwładnym i pokiereszowanym ;le. Pickering leżał twarzą do ziemi, jego elegancki płaszcz był •rwany i pobrudzony ziemią, buty kompletnie zdarte. Ostrożnie, przytrzymując głowę obiema rękami, Jordan prze-ęcił Pickeringa na plecy, w tej pozycji ranny mógł lepiej oddychać. varz była krwawą maską pokrytą pyłem i ziemią, ale oczy miał eroko otwarte. Pickering był w pełni przytomny. Jego oczy zwróciły się w stronę irdana, a usta zaczęły się poruszać. — Jordie — szepnął. — Nic nie czuję, zupełnie nic. Moje ręce, opy, całe ciało jest bez czucia. Pickeringa położono na kocu, zaniesiono do obozowiska i uło->no ostrożnie na żelaznym łóżku w sypialni obok pokoju Rhodesa. Doktor Jameson zjawił się w ciągu godziny i kiwnął z podziwem ową, widząc, jak Jordan przemył i opatrzył rany. 14 — Doskonale. K-to cię tego nauczył? — Nie czekał jednak na odpowiedź. — Chodź tu, potrzebuję twojej pomocy — zawołał i wręczył Jordanowi torbę, sam zaś zdjął marynarkę i podwinął rękawy. —- Proszę wyjść — rzekł do Rhodesa. — Będzie pan tylko zawadzał. Wystarczyło zaledwie parę minut, by lekarz stwierdził, że paraliż części kręgosłupa poniżej karku jest całkowity. Doktor Jameson podniósł głowę i upewniwszy się, że znajduje się poza zasięgiem czujnego i rozgorączkowanego wzroku Pickeringa, spojrzał na Jordana i potrząsnął szybko głową. — Za chwilę wracam — rzucił. — Muszę porozmawiać z panem Rhodesem. — Jordie — szepnął Pickering zbolałym głosem, w chwili kiedy Jameson opuszczał pokój, i Jordan natychmiast pochylił się nad nim. — To mój kark. Jest złamany. — Nie. — Bądź cicho i słuchaj — Pickering skrzywił się. — Wydaje mi się, że zawsze przeczuwałem, że będziesz to właśnie ty... Urwał nagle, a na czole pojawiły mu się kropelki potu, zrobił jednak jeszcze jeden potężny wysiłek i rzekł: — Myślałem, że cię nienawidzę. Ale to przeszło, teraz nie czuję już nic. Nie ma czasu na nienawiść. Nie powiedział nic więcej, ani tamtego wieczora, ani następnego dnia. Gdy zapadł zmierzch i panujący w pokoju upał trochę zelżał, otworzył jednak oczy i spojrzał na Rhodesa. Przerażające było, jak bardzo się zmienił. Kości prześwitywały przez jego przezroczystą skórę, a oczy zapadnięte w sinych oczodołach błyszczały. Rhodes pochylił nad nim głowę, aż jego ucho dotknęło suchych i białych ust Pickeringa—szept był tak cichy jak szelest suchego liścia na dachu. Jordan nie słyszał ani słowa, widział tylko, jak Rhodes zaciska kurczowo powieki, jakby to on zmagał się ze śmiercią. — Tak — odpowiedział, niemal równie cicho jak umierający. — Tak, wiem o tym, Pickling. Kiedy Rhodes ponownie otworzył oczy, były pełne łez i zaczerwienione. — On nie żyje, Jordan — powiedział urywanym głosem; położył rękę na piersi i mocno ją przycisnął, jakby chciał uspokoić swoje serce. 215 Potem bardzo wolno, jakby z rozwagą, schylił się raz jeszcze, >y ucałować popękane i poranione usta leżącego na żelaznym łożu ężczyzny. Zouga sądził, że głos ten jest częścią jego snu — był adki i cichy, a przy tym drżący i jakby przepojony rozpaczą, iedy się jednak obudził, głos nadal brzmiał w jego uszach. >ojrzał więc w okno i dojrzał smugę światła powyżej swego ezgłowia. — Już idę — rzekł cicho. Nie musiał nawet pytać kto to. Ubrał się szybko w zupełnej ciemności i wyszedł na werandę, zymając w rękach buty. Z położenia księżyca wywnioskował, że musi być już po północy; fpjrzał w niebo tylko przelotnie i zwrócił się do stojącej pod ścianą >staci. — Czy jest pani sama? — spytał miękko. W jej ruchach było coś, co go zaniepokoiło. — Tak — odparła, a w głosie jej wyczuć można było ból aerpienie. — Nie powinna była pani tu przychodzić, pani St. John, każdym razie nie sama. — Nie miałam się do kogo zwrócić. — Gdzie jest Mungo? Gdzie pani mąż? — Wpadł w tarapaty, ma olbrzymie kłopoty. — A gdzie jest teraz? — Zostawiłam go przy drodze do Kapsztadu, koło wielkiego :rzyżowania. Przez moment głos zamarł jej w gardle, aby wybuchnąć ze Iwojoną siłą. — Jest ranny, ciężko ranny! Mówiła coraz głośniej, tak że mogła obudzić Jana Cheroota chłopców. Zouga ujął Louise za ramię, aby ją uciszyć i trochę ipokoić, a ona natychmiast przytuliła się do niego. Zouga zmieszał g nieco, ale nie był w stanie się odsunąć. — Boję się, Zouga. Boję się, że on umrze — Louise po raz erwszy zwróciła się do niego po imieniu. 16 — Powiedz, co się stało. — O Boże! — wybuchnęła płaczem i jeszcze mocniej do niego przylgnęła. Zouga objął ją w pasie i wprowadził do domu. Weszli do kuchni; Louise usiadła na jednym z twardych krzeseł, a Zouga szybko zapalił świecę. Przestraszył się, gdy ujrzał jej chorobliwie bladą twarz. Młoda kobieta była roztrzęsiona, miała potargane włosy i nabiegłe krwią oczy w czerwonych obwódkach. Na policzku dostrzegł roztartą smugę brudu. Nalał jej kawy ze stojącego na piecu emaliowanego garnka i dodał do środka odrobinę brandy. Kawa była gęsta jak melasa. — Wypij to. Louise wzdrygnęła się z obrzydzenia pijąc tę gęstą czarną breję, ale trochę się uspokoiła. — Nie chciałam, żeby tam jechał. Próbowałam go zatrzymać. Mam już dość, mdli mnie od tego. Powiedziałam mu, że dłużej nie wytrzymam... ciągłych kłamstw, oszustw i krętactwa. Wstydu i ucieczek... — To wszystko nie ma sensu — przerwał jej ostro Zouga, a ona wzięła głęboki oddech i zaczęła opowiadać od początku. — Mungo pojechał spotkać się z kimś wieczorem. Ten człowiek miał przywieźć mu sakiewkę diamentów. Sakiewkę diamentów wartą sto tysięcy funtów. A Mungo miał kupić je za dwa tysiące. Zouga skrzywił się i usiadł naprzeciw Louise, wpatrując się w nią uważnie. Wyraz jego twarzy onieśmielił ją nagle. — O Boże, Zouga. Wiem, wiem. Ja też tego nie cierpię, tak długo z tym żyłam. Obiecał mi jednak, że to będzie ostatni raz. — Mów dalej — poprosił. — On nie miał nawet tych dwóch tysięcy, Zouga. Jesteśmy prawie bez grosza, zostało nam zaledwie parę funtów. Tym razem Zouga nie mógł się już powstrzymać i przerwał jej gwałtownie. — A co z waszą akredytywą, gdzie podziało się pół miliona funtów? — Była sfałszowana — odparła cicho Louise. — Mów dalej. — Nie miał pieniędzy, żeby zapłacić za te diamenty, i domyślałam się, co zamierza zrobić. Próbowałam go powstrzymać, przysięgam. 217 — Wierzę ci. — Umówił się z tym człowiekiem wieczorem na drodze do apsztadu. — Czy wiesz, jak się nazywał ten mężczyzna? — Nie jestem pewna. Niech się zastanowię — przesunęła dłonią ) oczach. — To jakiś kolorowy, Griąua, Henry, nie, Hendrick kiśtam... — Hendrick Naaiman? — Tak, Naaiman, zgadza się. — To pułapka. — Policja? — Tak, policja. — O mój Boże, to jeszcze gorzej, niż sądziłam. — Co się tam wydarzyło? — Mungo prosił, abym zaczekała na skrzyżowaniu, i poszedł i spotkanie. Powiedział, że musi dbać o swoje bezpieczeństwo, iec zabrał ze sobą pistolet. Pojechał na moim koniu, na Spadającej wieździe, a potem usłyszałam wystrzał. Louise wypiła kolejny łyk kawy i odchrząknęła. — Wkrótce wrócił. Jest ranny, kule poraniły także mojego pera. Nie mogą iść dalej o własnych siłach. Rany są naprawdę ?żkie. Ukryłam ich przy drodze i poszłam po ciebie. — Czy Mungo go zabił? — spytał ostro Zouga. — Nie wiem. Mungo powiedział, że tamten strzelił pierwszy, on próbował się tylko bronić. — Mungo próbował go pojmać, zabrać diamenty i nie za-acić — domyślił się Zouga. — A Naaiman to niebezpieczny łowiek. — W pistolecie Munga brakowało czterech nabojów, ale nie iem, co się stało z tym policjantem. Wiem tylko, że Mungo uciekł est ciężko ranny. — Dobrze, a teraz nie mów nic przez chwilę i pozwól mi myśleć — Zouga wstał z krzesła i bezszelestnie zaczął przechadzać } po kuchni. Louise St. John obserwowała go z niepokojem, nawet ze rachem, aż w końcu stanął i zwrócił się do niej. — Oboje wiemy, co powinienem teraz zrobić. Twój mąż jest odziejem, a niewykluczone, że i mordercą. 18 — Jest także twoim przyjacielem — rzekła cicho Louise. — I potrzebuje pomocy- Zouga znów zaczął spacerować, ale tym razem mamrotał coś pod nosem, Louise tymczasem przebierała nerwowo palcami. — A więc dobrze — rzekł w końcu. — Pomogę ci go stąd wywieźć. — Och, majorze Ballantyne... Zouga... Uciszył ją machnięciem ręki. — Nie traćmy czasu na zbędne słowa. Potrzebujemy bandaży, środków przeciwbólowych i jedzenia — wyliczał po kolei na palcach. — Poza tym nie możesz pojechać tak ubrana, będą szukać kobiety. Rzeczy Jordana powinny na ciebie pasować, włóż bryczesy, czapkę i płaszcz... Wóz załadowany był wiązkami słomy. Louise usiadła pośrodku, gotowa przykryć się słomą, w razie gdyby zostali zatrzymani. Obite metalem koła skrzypiały na piasku, a zawieszona z boku wozu latarnia podskakiwała i kołysała się na boki. Minęli właśnie ostatnie zabudowania przy drodze do Kapsztadu i zbliżali się do terenu cmentarza, kiedy z tyłu doszedł ich nagle tętent końskich kopyt. Louise ledwo zdążyła ukryć się w słomie, gdy otoczyła ich grupa jeźdźców. Kiedy galopowali obok latarni, Zouga dostrzegł, że wszyscy są uzbrojeni. Pochylił się nieco, zasłonił twarz kołnierzem płaszcza, a wełnianą czapkę naciągnął głęboko na oczy. Jeden z jeźdźców wstrzymał konia i krzyknął w kierunku Zougi: — Hej, czy widziałeś kogoś na drodze? — Niemand nie\ Nikogo! — odparł Zouga w taalu, a dźwięk tego gardłowo brzmiącego dialektu uspokoił chyba mężczyznę, zaciął bowiem konia i pogalopował za swymi kompanami. Kiedy odgłos kopyt wreszcie ucichł, Zouga przemówił cicho: — To znaczy, że Naaiman zdołał przekazać wiadomość. Jeżeli nie umarł od razu, nie jest to morderstwo. — Daj Boże! — Oznacza to także, że nie możecie pojechać drogą do Kapsztadu ani do Transvaalu. Obie będą strzeżone. — A więc którędy? — Na waszym miejscu pojechałbym na północ, drogą do Kurumanu. Znajduje się tam misja prowadzona przez mojego dziadka, doktora Moffata. On udzieli wam schronienia. Mungo 219 a O 3 S 3 "a. "• 8- w wzrus przys] nabiej rzony Ni Zaczę a w k W k i pi żemr wślizj nikof wątp] gasić noczi że w usiać oczy takt wido Cho< się, i i prz 2 jej 1 400 — Cathy, ja nie chciałem, żeby to się stało. — Próbował ją odpychać kierując się ostatnimi przebłyskami świadomości. — Ale ja chciałam — powiedziała przyciskając się do niego kurczowo. — Właśnie dlatego tutaj przyszłam. — Cathy. — Kocham cię, Ralph. Kocham cię, odkąd po raz pierwszy cię zobaczyłam. — Kocham cię, Cathy. — Zdziwiło go, że to, co powiedział, było najszczerszą prawdą. — Bardzo, bardzo cię kocham — powtórzył, a potem, znacznie później, dokończył: — Nie wiedziałem nawet jak bardzo, aż do tej chwili. — Nie wiedziałam, że to będzie tak — szeptała. — Często o tym myślałam, właściwie codziennie od dnia, w którym przyjechałeś do Khami. Czytałam nawet o tym w Biblii, tam jest napisane, że Dawid zaznał jej. Czy my też siebie zaznawaliśmy, Ralph? — Chciałbym zaznawać cię częściej — uśmiechnął się do niej, jego zmierzwione włosy wciąż były mokre od potu. — Wydawało mi się, jakbym wleciała przez jakąś ciemną bramę w mojej duszy do innego, piękniejszego świata, z którego wcale nie chciało mi się wracać. — Cathy mówiła zalęknionym i pełnym zdumienia głosem, jak gdyby była pierwszą z nieskończonej liczby tych, którzy mają doświadczyć tego samego. — Czy ty też to czułeś, Ralph? Leżeli przytuleni do siebie pod wełnianym kocem, rozmawiali cicho przyglądając się swoim twarzom w żółtym świetle lampy, co jakiś czas przerywali rozmowę i zasypywali się pocałunkami. W końcu Cathy powiedziała: — Nie chcę wiedzieć, która jest godzina, ale posłuchaj śpiewu ptaków, zaraz będzie świtać. — A potem pośpiesznie dodała: — Och, Ralph, nie chcę, żebyś odjeżdżał. — To nie potrwa długo, obiecuję. — Weź mnie ze sobą. — Wiesz, że nie mogę — Dlaczego nie, bo to niebezpieczne, prawda? Chciał uniknąć pytania, próbując ją pocałować. Położyła dłoń na jego ustach. — Kiedy cię tu nie będzie, ja będę powoli obumierała, ale będę 402 się za ciebie modliła. Będę się modliła, żeby nie znaleźli cię żołnierze Lobenguli. — Nie martw się o mnie — zaśmiał się czule. — Już niedługo znowu przejdziemy przez ciemną bramę twojej duszy. — Obiecaj — szepnęła i odgarnęła mu ustami wilgotne włosy z czoła. — Obiecaj mi, że wrócisz. tc,-.. - rwirauui jc uaiej na południe drogą do rzeki Shashi. Pierwszego ranka jechał na czele kolumny prawie pustych wozów. W południe kazał odprzęgnąć. On i Isazi przespali gorące popołudnie, a woły i konie pasły się i odpoczywały. .*puw,Lywaiy. O zmierzchu wyciągnęli ze stada pięć wcześniej wybranych wołów i przywiązali je do kół wozów skórzanymi lejcami, a potem zabrali się do przygotowywania samych wozów. Ralph i Isazi wybrali te zwierzęta ze względu na ich siłę i gotowość do ciężkiej pracy. Całą drogę z Kimberley przyzwyczajali je do posłusznego ciągnięcia wyjątkowo ciężkich ładunków. Jordan podał Ralphowi dokładne rozmiary i ciężar figury ptaka zdobiącej teraz wejście do nowej rezydencji pana Rhodesa — Groote Schuur. Ralph wykorzystał te dane projektując kosze do przewiezienia rzeźb. Zbudował je własnoręcznie, nie zdradzając przed nikim swoich tajemniczych planów. Każdy z wołów miał przewieźć dwa posągi takie jak ten w Gcoote Shuur. Figury miały wisieć w sieciach uplecionych z grubej, mocnej liny po obu stronach każdego z wołów. Zaprojektował to wszystko bardzo skrupulatnie, starając się, aby siodła pasowały idealnie — nie obcierały grzbietów zwierząt i nie pozwalały ładunkowi przesuwać się nawet na najbardziej nierównym gruncie i stromych zboczach. Isazi wyprowadził już trzy potulne woły z obozu i zniknął w ciemniejącym lesie. Ralph został tylko po to, żeby powtórzyć swoje rozkazy pozostałym woźnicom. — Pojedziecie w kierunku Shashi. Jeśli zatrzymają was graniczne impi i zapytają o mnie, powiecie, że poluję na wschodzie z pozwoleniem króla i że oczekujecie mojego powrotu w każdej chwili. Rozumiecie? 403 W; wzrus: przys) nabiej rzony Ni Zaczę a w k W ją i pi że mi wślizj nikoj wątp gasić nocz że w usiać oczy taki widc Cho się, i i pn 4 jej 400 \ — Rozumiem, Nkosi — powiedział Umfaan, teraz już awansowany z pomocnika na woźnicę. — Po przekroczeniu Shashi pojedziecie aż do studni Busz-menów, pięć dni drogi po przekroczeniu granicy. Impi Lobenguli nie pójdą za wami tak daleko. Tam na mnie zaczekacie, rozumiesz, Umfaan? — Rozumiem, Nkosi. — No to powtórz to wszystko. W końcu, zadowolony, dosiadł Toma i spojrzał na nich z jego grzbietu. — Pospieszcie się — powiedział. — Jedź w pokoju, Nkosi. Pokłusował za wołami prowadzonymi przez Isaziego ciągnąc za sobą pęk gałęzi, aby zatrzeć pozostawione ślady. Następnego dnia po południu byli już daleko od drogi i znaleźli się w obrębie przesiąkniętych mistyczną atmosferą Wzgórz Matopos. Kiedy woły pasły się i odpoczywały, Ralph pojechał oznaczyć szlak między wysokimi granitowymi wzgórzami, wiodący przez ponure, głębokie doliny. Po zmroku przesiodłali woły i założyli im kosze. Następnego dnia w południe Ralph zmierzył wysokość słońca starym, mosiężnym sekstansem. Nauczony doświadczeniem wziął pod uwagę błąd swojego chronometru i określił pozycję z dokładnością do piętnastu kilometrów. Z doświadczenia również wiedział, że pomiary wykonywane przez ojca były równie dokładne. Bez nich nie znalazłby kryjówek z kością słoniową, które dały początek jego rosnącej fortunie. Porównawszy obliczenia swoje i ojca stwierdził, że znajduje się dwieście pięćdziesiąt kilometrów na zachód od dawnego miasta Matabelów zwanego Zimbabwe — Cmentarzysko Królów. Po zmroku wyruszyli w dalszą drogę, wyjął z torby plik papierów, które dał mu Zouga, jako pamiątkę na pożegnanie, kiedy wyjeżdżał z Kimberley. Przeczytał opis szlaku do Zimbabwe i samego miasta co najmniej setny raz. — Jak długo jeszcze będziemy szli przez te góry? — Isazi przerwał jego zamyślenie. Właśnie piekł placki kukurydziane na małym, nie dymiącym ognisku z suchego drewna. — Zwierzęta męczą się na tych skałach i stromych stokach — zrzędził. — Powinniśmy pojechać dalej na południe i ominąć góry po równinie. 404 — A tam wojownicy Lobenguli tylko czekają, żeby wbić w małego, kościstego Zulusa swoje assegai—Ralph uśmiechnął się. — Tutaj grozi nam to samo niebezpieczeństwo. — Nie — Ralph potrząsnął głową. — Żaden Matabele nie odważy się przyjść tutaj bez ważnego powodu. To są dla nich święte góry. Nie spotkamy tu żadnych impi, a poza tym ominiemy wszystkie większe kraale. — A w tym miejscu, do którego zmierzamy? Tam też nie będzie żadnych impfł — Lobengula zabrania nawet zaglądać do doliny, w której stoją posągi. To miejsce wybrała sobie śmierć, a Lobengula i jego kapłani rzucili na nie klątwę. Isazi poruszył się niespokojnie i złapał się za przypięty do pasa amulet, który chronił go przed złymi duchami, straszydłami i innymi ciemnymi mocami. Mimo wszelkich zapewnień, jakimi karmił Isaziego, Ralph przemierzał labirynt Matopos z najwyższą ostrożnością. Za dnia woły stały ukryte w jakiejś gęstej kępie krzaków na kamienistej polanie, a on ruszał naprzód, aby zbadać dalszy szlak i oznaczyć go dla Isaziego nacięciem na pniu drzewa lub złamaną zieloną gałązką na każdym zakręcie i w każdym innym trudnym miejscu. Dzięki takim środkom ostrożności uniknął katastrofy. Trzeciego dnia znalazł dla Toma dobrą kryjówkę, a sam poszedł pieszo na szczyt wzgórza, skąd mógł przyjrzeć się następnej dolinie. Nagle usłyszał dziwny hałas, uskoczył ze ścieżki i przeczołgał się pod rozłożyste gałęzie jakiegoś krzewu — dokładnie w tej samej chwili po ścieżce przebiegł pierwszy rząd wojowników. Z miejsca, w którym leżał, widział tylko ich nogi. Wojownicy poruszali się szybkim, zdecydowanym krokiem, który Matabelowie nazywają minza hlabathi — chciwie pożerający ziemię. Policzył ich. Przeszło obok niego dwustu ludzi, ich kroki ucichły już, ale Ralph pozostawał nieruchomy w swojej kryjówce, bał się nawet wczołgać głębiej pod gałęzie krzewu. Kilka minut później usłyszał cichy śpiew tragarzy nadchodzących z doliny i kierujących się na ścieżkę, przy której leżał. Ich głębokie głosy śpiewały pieśń pochwalną dla króla. Biorąc pod uwagę ich słoniowaty krok i gęste rozstawienie, domyślił się, że niosą bardzo ciężką lektykę. 405 Wj wzrusz przysy nabieg rzonyi Ni Zaczęj a w ki W ją i pi żerne wślizf nikoj wątp gasić nocz zew usiać oczy taki widc Cho się, i pn jej 400 Pierwsza grupa okazała się więc tylko strażą przednią, a to była główna część pochodu, osobą zaś niesioną w lektyce był bez wątpienia sam Lobengula. Za nim podążał jego orszak, wysocy indunowie i inne ważne osobistości. Z kolei za nimi szli następni tragarze niosący maty do spania, futrzane kaross, naczynia z piwem, skórzane torby z mąką kukurydzianą i inne ciężary. Przeszli i zniknęli z jego pola widzenia, ale Ralph ciągle nie wychodził z kryjówki. Nastała długa cisza, a po niej pojawiła się, niemal bezszelestnie, straż tylna — następnych dwustu wojowników przebiegających obok jego kryjówki. Po pięciu minutach Ralph stwierdził, że jest już na tyle bezpiecznie, że może wyjść na ścieżkę i otrzepać wilgotne liście, które przylgnęły do jego kolan i łokci. Ze szczytu obserwował cały orszak Lobenguli zastanawiając się, gdzie oni wszyscy zmierzali i po co. Wiedział od Cathy, że Rudd i jego ludzie byli wciąż w GuBulawayo i razem z Clintonem i Robyn próbowali przekonać króla do ratyfikowania koncesji dla Rhodesa. Czego Lobengula szukał w tych świętych i opuszczonych górach i dlaczego zostawił tak ważnych gości w swoim kraaluł Nie potrafił znaleźć odpowiedzi na to pytanie, musiał zadowolić się tym, że nikt go nie zauważył, i przygotować do częstszych spotkań z dużymi grupami wojowników. Poruszał się teraz z jeszcze większą ostrożnością niż poprzednio. Podróż między granitowymi urwiskami zajęła im trzy noce. Potem zobaczyli rozległe lasy wysokich drzew kołyszących się pod nimi, w świetle księżyca wydawały się srebrnoczarne. O świcie Ralph wspiął się na szczyt ostatniego ze Wzgórz w łańcuchu Matopos i po wschodniej stronie horyzontu — prawie dokładnie tam, gdzie się tego spodziewał — zobaczył zarys samotnego wzniesienia nad porośniętą lasem równiną. Dzieliło go od niego jeszcze pięćdziesiąt kilometrów, ale kształt skradającego się lwa pasował idealnie do opisu Zougi: Wzgórze, które nazwałem Głową Lwa, góruje nad otaczającym je terenem i prowadzi podróżnika nieomylnie do wielkiego Zimbabwe. 406 Można było przejść w cieniu tych ogromnych kamiennych ścian i w ogóle ich nie zauważyć — tak gęsto pokrywała je zieleń. To była dżungla lian i kwitnących pnączy, ze ściany wyrastały wijące się korzenie figowców, które kruszyły nieśmiertelny mur i tworzyły osypisko u jego stóp. Ponad poziomem wysokich ścian górowały szczyty drzew — prawdziwych gigantów, które rosły spokojnie, odkąd ostatni mieszkańcy opuścili to miejsce lub pomarli w jego korytarzach i dziedzińcach. Kiedy, jeszcze przed narodzeniem Ralpha, Zouga odkrył ten kamienny krąg, dwa dni zajęło mu szukanie wejścia do niego pod olbrzymią masą splątanej roślinności, ale teraz sporządzony przez niego szczegółowy opis poprowadził jego syna prosto do wąskiego przejścia. Ralph stał przed monumentalnym wejściem, patrzył na bloki czarnej skały dekorujące wierzchołek ściany ponad jego głową i czuł, że rodzi się w nim strach przed klątwą. Mimo że zachowały się jeszcze ślady po toporze Zougi, a po obu stronach otworu znajdowały się odrąbane grube gałęzie, zasłona splątanych roślin szczelnie wypełniła już wejście — dowód na to, że żaden człowiek nie przeszedł tędy od ponad dwudziestu pięciu lat, kiedy był tu jego ojciec. Stopy dawnych mieszkańców tego miejsca przez stulecia gładziły schody prowadzące do wejścia i nadały im lekko wklęsły kształt. Ralph wziął głęboki oddech, przypominając sobie po cichu, że jest chrześcijaninem pochodzącym z cywilizowanego świata. Jednak kiedy wchodził po schodach, przeciskał się miedzy łodygami pnączy i przechodził przez bramę, wciąż czuł ten sam zabobonny strach. Znalazł się w wąskiej, wijącej się kamienistej gardzieli między wysokimi skalnymi ścianami. Szedł wzdłuż korytarza wspinając się na leżące kamienne bloki i przeciskając między tarasującymi przejście krzakami, w końcu otworzył się przed nim szeroki dziedziniec, na którym stała pokryta porostami, ogromna cylindryczna wieża z szarego granitu. Wszystko zgadzało się z tym, co opisał ojciec — łącznie z uszkodzonym murem wieży w miejscu, w którym Zouga wdarł się do środka, aby sprawdzić, czy nie ma tam jakiegoś skarbu. Wiedział, że ojciec przetrząsnął ruiny w jego poszukiwaniu i przesiał nawet 407 Wt wzrusi przysy nabiej rzonyi Ni Zaczęi awt W ją i pi żemn wślizj nikog wątp] gasić nocz< że w usiać oczy takt wido Cho< się, i iprz 400 piasek szukając złota. Wydobył niemal tysiąc uncji żółtego metalu małe paciorki, listki, druciki i sztabki wielkości palca niemowlęcia, dla niego zostały więc tylko figury z zielonego steatytu. Przemknęła mu przez głowę myśl, że ktoś mógł go ubiec. Według opisu Zougi kamienne sokoły powinny znajdować się na1 tym dziedziócu. Zabobonny strach zniknął w obliczu jeszcze większej) obawy, że pozbawiono go łupu. Zaczął przeszukiwać zarośla idąc w kierunku wieży — potkną] się o pierwszy z posągów i niemal się przewrócił. Kucnął nad nim, rozerwał ukrywającą go plątaninę łodyg i liści i spojrzał w ślepe, okrutne oczy ponad zakrzywionym dziobem, które tak dobrze; pamiętał z dzieciństwa. To była dokładna kopia figury, która stałaj na werandzie chaty Zougi w Kimberley. Nie miał co do tego wątpliwości, mimo że sokół leżał przykryty warstwą korzeni i łodyg. Pogładził rękami atłasowy steatyt, potem jednym palcem odnalazł dobrze znany, przypominający zęby rekina, wzór biegnący dookoła cokołu. — W końcu po ciebie dotarłem — powiedział głośno, a potem rozejrzał się szybko. Echo niosło jego głos i odbijało o otaczające; ściany. Ralph zadrżał, mimo że słońce było jeszcze wysoko. Później wstał i szukał dalej. Znalazł sześć posągów, tyle ile naliczył Zouga. Jeden był zupełnie roztrzaskany, jakby uderzeniem ciężkiego młota. Trzy inne były również uszkodzone, ale w dużo mniejszym stopniu, za to pozostałe dwa przetrwały w idealnym stanie. — To miejsce jest pełne złych mocy — odezwał się niespodziewanie grobowy głos. Ralph odwrócił się. W odległości kilku kroków od niego stał Isazi, który wolał grozę przedzierania się przez wąskie korytarze, od samotnego czekania przy bramie opuszczonego miasta. — Kiedy stąd pojedziemy, Nkosi? — rzucał niespokojne spojrzenia w zakamarki krętych korytarzy. — To nie jest miejsce, w którym człowiek powinien długo przebywać. — Ile czasu ci potrzeba, żeby załadować to na woły? — Ralph kucnął i poklepał jeden z przewróconych posągów. — Zdążymy przed zapadnięciem nocy? — Yebho, Nkosi — Isazi zapewniał go żarliwie. — Zanim zapadnie noc, będziemy już daleko stąd. Masz moje słowo, Nkosi. 408 Król znowu powierzył Bazo specjalną misję. Tym razem młody wojownik miał poprowadzić straż przednią swojego impi drogą wiodącą do śpiących Wzgórz Matopos. Droga była dobrze ubita i wystarczająco szeroka, aby mogło nią przebiec w jednym rzędzie dwóch wojowników niosących tarcze, była używana od czasu, kiedy Mzilikazi, stary król, przyprowadził tu z południa swój naród. Sam Mzilikazi wyznaczył szlak do sekretnej jaskini Umlimo — w czasie suszy lub zarazy stary król szedł wysłuchać słów wyroczni. Co*roku przychodził po radę dotyczącą stad i plonów lub zapytać, gdzie powinien wysłać swoje impi, aby zwyciężyć i zdobyć największe łupy. Lobengula, sam będąc uczniem czarowników, po raz pierwszy wszedł do jaskini Umlimo jeszcze jako młodzieniec przyprowadzony przez szalonego starca, który był jego mentorem i nauczycielem. To właśnie słowa Umlimo umieściły w jego dłoni królewską dzidę, kiedy wypadła z rąk Mzilikaziego. Wyrocznia wybrała na króla właśnie jego, a nie Nkulumane czy któregokolwiek z jego lepiej urodzonych braci. Również ona wyjednała dla niego życzliwość duchów przodków i pomogła mu przetrwać wszystkie czarne chwile jego panowania. Teraz król, zasypywany natrętnymi żądaniami emisariuszy białego człowieka, którego nigdy nie widział, skonfundowany kawałkami papieru ze znakami, których nie potrafił odczytać, męczony wątpliwościami i dręczony sprzecznymi radami swoich najstarszych indunów — znów wracał do tajemniczej jaskini. Leżąc w lektyce na materacu z miękkich skór lamparta, kołysany w rytmie kroków tragarzy, tak że wypukłości jego czarnego cielska trzęsły się i falowały, patrzył przed siebie niespokojnymi oczyma. Lodzi — to imię było na ustach każdego białego człowieka. Gdziekolwiek się odwrócił, słyszał imię Lodzi. — Czy ten Lodzi też jest królem, tak jak ja? — spytał pewnego razu białego człowieka z czerwoną twarzą; Lobengula, jak wszyscy Matabele, nie potrafił wymówić poprawnie tego imienia. — Pan Rhodes nie jest królem, jest kimś bardziej ważnym od króla — odpowiedział mu Rudd. — Dlaczego Lodzi sam do mnie nie przyjdzie? — Pan Rhodes jest za wielkim morzem i wysłał nas, gorszych od siebie, abyśmy zajęli się jego sprawami. 409 wzrusj przysy nabiej rzonyi Ni Zaczęi awt W ją i pi i żemn wślizf nikoj wątp gasić noc: że m usia ocz1 tak' wid Ch< się, ip: jej — Jeśli mógłbym spojrzeć na jego twarz, wiedziałbym, czyjego serce też jest wielkie. Ale Rbodes nie zamierzał przyjeżdżać. Lobengula, dzień po dniu, wysłuchiwał ponagleń jego sługusów, a nocami jego indunowie dawali mu rady, zadawali pytania i kłócili się między sobą. — Jeśli dać białemu człowiekowi palec, ten będzie chciał dłoń — powiedział Gandang — a mając już dłoń, zapragnie całej ręki, potem sięgnie po tors i serce, a w końcu po głowę. — Och, królu, Lodzi jest człowiekiem dumnym i honorowym. Jego słowo znaczy tyle, co twoje słowo. To dobry człowiek — mówiła Nomusa, której ufał jak niewielu innym. — Daj każdemu z białych ludzi tylko trochę i daj im po równo — radził Kamuza, jeden z jego najmłodszych, ale najbardziej przebiegłych indunów, który długo mieszkał wśród białych ludzi i zdążył ich poznać. — W ten sposób każdy z nich stanie się wrogiem pozostałych. Poszczuj jednego psa drugim, wtedy nie zaatakuje cię cała zgraja. — Wybierz najsilniejszego z nich i zrób z niego swojego sprzymierzeńca — mówił Somabula. — Ten Lodzi jest przewodnikiem ich stada. Wybierz jego. Lobengula słuchał każdego z nich po kolei i stawał się coraz bardziej zrozpaczony i skonfundowany wobec tej rozbieżności zdań. Pozostało mu tylko jedno wyjście — wyprawa do Matopos. Za jego lektyką podążali tragarze niosący podarunki dla wyroczni: zwoje miedzianego drutu, skórzane worki z solą, naczynia z paciorkami, sześć wielkich żółtych słoniowych kłów, płótno o jaskrawych barwach, noże oprawne w róg nosorożca — skarb, który chciał ofiarować za słowa, które przyniosłyby mu ulgę. Wąska ścieżka wiła się jak okaleczony wąż między wzgórzami, słońce znikło zupełnie, a niebo stało się tylko paskiem widocznym ponad wierzchołkami wysokich skalnych ścian. Wybujałe, ciernista w-*-"------L _____„uwili wysoKlCJ___«u;xu suan. Wybujałe, cierniste krzewy rosły po obu stronach ścieżki i łączyły nad ełn-a/a t™>--------- y tunel. Ponurego nastroju dopełniała ychać śpiewu ptaków ani ti*™^"—-1 . v—, ww moic isjrzewy i ______owiwzju i lączyfy się nad głową tworząc posępny tunel. Ponurego nastroju dopełniała kompletna cisza — nie było słychać śpiewu ptaków ani popiskiwań zwierząt kryjących się w gąszczu. Bazo prowadził swoich wojowników równym tempem, jego głowa obracała się z jednej strony na drugą wypatrując niebezpieczeństw lub zagrożeń, mocno trzymał drzewce swojej assegai, mięśnie miał napięte jak sprężyny pułapki, w każdej chwili gotowe wyrzucić jego ciało do walki z wrogiem. Przez ścieżkę przepływał strumyk wyłożony głazami, porośniętymi zielonymi glonami. Bazo przeskoczył go bez trudu. Pięćdziesiąt kroków dalej zarośla nagle rozrzedziły się, a skały utworzyły naturalne przejście wiodące do rozpadliny. Przyjrzał się jej szybko, a potem podniósł wzrok i spojrzał na występ w skale, na którym stała mała strażnica. Oparł o ziemię swoją długą czerwoną tarczę i zawołał: — Ja, Bazo, induna tysiąca wojowników, żądam pozwolenia na przejście. — Jego głos uderzył w kamienne ściany i rozbił się na setki drobnych kawałków, które odbiły się od skał w postaci echa. — W czyim imieniu przychodzisz niepokoić duchy powietrza i ziemi? — odpowiedział mu gderliwy głos starca, a na skalnym występie pojawiła się chuda jak patyk postać, miniaturowa na tle wysokiej ściany. — Przychodzę w imieniu króla Lobenguli, Czarnego Byka Matabele. — Bazo, nie czekając na pozwolenie, zarzucił tarczę na plecy i wszedł przez złowieszczo wyglądające, monumentalne wejście. Ścieżka stała się tak wąska, że jego wojownicy musieli iść pojedynczo; w szarym piasku, skrzypiącym pod ich bosymi nogami, błyszczały blaszkowate kryształki miki. Dróżka wiła się, a potem niespodziewanie urwała ponad ukrytą doliną. Dolina była otoczona ścianami skalnymi, a ścieżka, po której szli, prowadziła do jedynego wejścia. Dno kotliny było porośnięte bujną trawą nawadnianą przez źródło tryskające ze skały w pobliżu wejścia. Pośrodku doliny, tysiąc kroków dalej, znajdowała się maleńka wioska — jakieś dwadzieścia chat ustawionych w regularny okrąg. Bazo sprowadził swoich wojowników na dół, a potem ruchem dzidy ustawił ich w dwa rzędy — po obu stronach drogi wiodącej do wioski. Czekali nieruchomo i w milczeniu, odległe głosy tragarzy stawały się coraz głośniejsze, a w końcu do doliny wkroczył królewski orszak. 410 411 Wj wzrusj. przysy nabiej rzonyi Ni Zaczei awki W ją i p^ że mu wślizj niko wąt] gasi noc że \ usii ocz tak wic Cb się ip jej; i Król i osoby mu towarzyszące dwa dni obozowali w pobliżu strumyka czekając na audiencję u Umlimo. Każdego dnia jej służący przychodzili do Lobenguli, aby zabrać prezenty dla wyroczni. Była to dziwna, przerażająca grupa różnych pomniejszych czarowników i czarownic. Niektórzy z nich, opętani przez duchy, którym służyli, mieli dzikie, obłąkane oczy. Były między nimi również młode dziewczyny, ich ciała były pomalowane, a oczy puste i pozbawione wyrazu, jak wzrok palaczy haszyszu. Dzieci o mądrym, dorosłym spojrzeniu, które nie śmiały się ani nie bawiły ze sobą jak ich rówieśnicy. Zasuszeni starcy patrzący przebiegłymi oczami, rozmawiający z królem niskimi, przymilnymi głosami, zabierali podarunki i obiecywali: — Może jutro; kto wie, kiedy zstąpi na Umlimo moc dokonania przepowiedni. Rankiem trzeciego dnia Lobengula posłał po Bazo, a kiedy ten przyszedł do ogniska w królewskim obozie, jego ojciec Gandang już tam był, ubrany w pełny strój wojenny: pióropusz, futro i ogony zwierząt wiszące powyżej łokci i kolan, będące odznakami za męstwo. Wraz z nim siedziało tam sześciu innych indunów. — Bazo, mój Toporze o twardym ostrzu, chcę, żebyś mi towarzyszył, kiedy stanę przed obliczem Umlimo, żebyś chronił mnie przed zdradą — rozkazał Lobengula, a młody induna, usłyszawszy, jak wielkim zaufaniem darzy go król, poczuł, że duma rozpiera mu piersi. Przez wioskę i dalej, pod górę z drugiej strony doliny prowadziła ich tańcząca całą drogę i bełkocząca czarownica. Dźwigający z trudem swoje ogromne cielsko Lobengula często zatrzymywał się po drodze, oddech świszczał mu w gardle, a on odpoczywał oparty na ramieniu Gandanga, zanim mógł iść dalej. W końcu dotarli do podstawy wysokiej skalnej ściany. Znajdowała się tu jaskinia. Wejście do niej miało sto kroków szerokości, było natomiast tak niskie, że z łatwością dotykało się jego sklepienia. Dawniej było ono zamknięte sześciennymi kamiennymi blokami, ale ściana zawaliła się pozostawiając ciemne wyrwy wyglądające jak brakujące zęby w szczęce starca. Na znak ojca Bazo postawił na ziemi, przodem do wejścia jaskini, rzeźbione królewskie krzesło, na którym Lobengula usadził swoje czarne pośladki. Następnie stanął za plecami króla, trzymając w ręce swoje assegai wymierzoną prosto w mroczne wejście do jaskini. 412 Nagle z wnętrza pieczary dobiegł ryk rozwścieczonego lamparta, dźwięk był tak głośny, bliski i prawdziwy, że grupa odważnych, starych wojowników zerwała się do ucieczki. Stara czarownica zachichotała, a po brodzie popłynęła jej ślina. Znów zapadła cisza, tym razem jednak pełna obaw przed czymś, co obserwowało ich z mrocznej głębi jaskini. Potem usłyszeli głos, głos dziecka, słodki i czysty. Nie dobiegał on z jaskini, ale rozbrzmiewał nad głową króla. Wszyscy podnieśli oczy, jednak niczego nie zobaczyli. — Gwiazdy będą świecić na wzgórzach, a Czarny Byk nie ugasi ich blasku. Indunowie zbliżyli się do siebie, jakby dodając sobie w ten sposób otuchy i znów zapadła cisza. Bazo poczuł, że dygocze, pot spływał mu między łopatkami łaskocząc go jak wędrujący po skórze owad. Usłyszawszy kolejny głos gwałtownie poruszył głową. Tym razem dźwięk dochodził spod ziemi u stóp Lobenguli i brzmiał jak głos pięknej, uwodzicielskiej kobiety. — Słońce będzie świecić o północy, a Wielki Słoń nie zaćmi go. Znów zapadła wymowna cisza, a potem coś zaskrzeczało na skale wysoko ponad nimi, był to chrapliwy głos przypominający krakanie wrony. — Rozważ mądrość lisicy przed mądrością lisa, Lobengulo, królu... — Głos urwał nagle, a z wnętrza pieczary dobiegły odgłosy szamotaniny. Starucha, która do tej pory tylko przytakiwała i szczerzyła zęby leżąc u stóp Lobenguli, podniosła się i krzyknęła coś w nie znanym nikomu języku. W grocie coś się poruszyło wywołując konsternację u Lobenguli i jego indunów, ponieważ mimo że odwiedzali jaskinię ponad sto razy, nigdy nie widzieli Umlimo, nigdy nawet nie otrzymali choćby najmniejszego znaku świadczącego o jej obecności. To wykraczało poza rytuał i zwyczaj. Starucha rzuciła się do przodu z wrzaskiem. Teraz dopiero mogli się przekonać, co działo się w mroku jaskini. Wyglądało to tak, jakby dwoje służących Umlimo próbowało powstrzymać mniejszą i bardziej zwinną postać. Nie udało im się i odepchnęła ich przypominające szpony ręce, i podbiegła do krawędzi jaskini, gdzie światło porannego słońca w końcu ukazało Umlimo. Była tak piękna, że wszyscy, nawet król, westchnęli i patrzyli 413 zauroczeni. Jej skóra była natłuszczona i wyglądała jak czarny bursztyn. Kończyny miała długie i delikatne jak szyja czapli, stopy i ręce o pięknym kształcie. Dziewczyna była w najlepszym okresie swojej młodości, jej ciało nie było jeszcze zniszczone rodzeniem dzieci, brzuch był zaokrąglony jak dojrzewający owoc, a biodra wąskie, jak u chłopca. Miała na sobie tylko pojedynczy sznur karmazyno-wych paciorków otaczający jej talię i związany na wysokości głębokiego pępka. Jej biodra tworzyły szeroką misę mieszczącą w sobie znamię jej kobiecości, które gnieździło się tam jak małe, włochate zwierzątko obdarzone własnym życiem. Głowa spoczywała na długiej szyi, włosy obrysowywały doskonały kształt jej czaszki i odsłaniały małe uszy. Miała orientalne rysy twarzy, jej duże oczy były lekko skośne, kości policzkowe wysokie, a nos delikatny i prosty — jej usta były wykrzywione udręką, a oczy, patrzące na młodego indunę stojącego za królem, zalane łzami. Powoli podniosła rękę i wyciągnęła ją w jego kierunku; wnętrze jej długiej, delikatnej dłoni było różowe i miękkie, a sam gest nieskończenie smutny. — Tanase! — szepnął Bazo, wpatrując się w nią. Trzęsły mu się ręce, a ostrze dzidy grzechotało o brzeg tarczy. To była kobieta, którą wybrał i którą mu tak okrutnie odebrano. Odkąd odeszła, Bazo nie szukał innej na jej miejsce; choć król łajał go za to, a ludzie szeptali, że zachowuje się dziwnie, on żył wspomnieniami po tej przemiłej, pięknej dziewczynie. Chciał do niej podbiec, chwycić ją, zarzucić na ramię i uciec z nią daleko, zamiast tego stał jak sparaliżowany, a w jego oczach odbijał się jej ból. Mimo że stała przed nim, wydawała się daleka. Była dzieckiem duchów, strzeżonym przez straszliwych służących i pozostającym poza zasięgiem jego kochających rąk i stałego w uczuciach serca. Teraz pojawili się za nią jej służący — utyskując i skamląc. Tanase powoli opuściła rękę, choć jeszcze przez chwilę jej całe ciało pragnęło znaleźć się w objęciach Bazo, potem jej śliczna głowa opadła jak więdnący kwiat na długiej, pełnej wdzięku łodydze szyi i pozwoliła im wziąć się za ręce. — Tanase! — Bazo wymówił jej imię po raz ostatni, a jej ramiona zadrżały na dźwięk jego głosu. Nagle stało się coś strasznego. Wstrząsnęły nią spazmatyczne 414 konwulsje, nerwy i mięśnie po obu stronach kręgosłupa na przemian kurczyły się i rozciągały, a następnie jej plecy wygięły się do tyłu jak łuk myśliwego. — Opętał ją duch — wrzasnęła stara wiedźma. — Niech ją weźmie! Puścili jej ręce i odsunęli się od niej. Wszystkie mięśnie jej ciała były napięte i odznaczały się wyraźnie na powierzchni błyszczącej skóry, kręgosłup był tak wygięty, że podstawa czaszki prawie dotykała nóg. Jej twarz była wykrzywiona potwornym bólem, było widać tylko białka oczu. Wargi były rozciągnięte, odsłaniając równe, białe zęby, a w kącikach ust zbierała się gęsta piana. Mimo że usta pozostały nieruchome, z jej gardła wydobył się głos. Był to głęboki, męski bas — donośny głos wojownika, w którym nie było nawet śladu męki dziewczyny, której usta wypowiadały przerażające słowa: — Sokoły! Kamienne gniazdo zostało otwarte. Sokoły odlatują. Zatrzymaj je! Głos nagle zmienił się w dziki wrzask, a Tanase upadła na ziemię wijąc się jak rozgnieciony robak. — Żaden czarny, ani Matabele, ani Rozwi, ani Karanga nie odważyłby się zbezcześcić gniazda sokołów — powiedział Loben-gula, a siedzący przed nim w kole indunowie przytaknęli. — Tylko biały człowiek może być na tyle bezczelny, żeby złamać królewskie prawo i sprowadzić na siebie gniew duchów. Przerwał i zażył tabaki — drobny rytuał, który pozwolił oddalić chwilę podjęcia decyzji. — Jeśli wyślę impi do Zimbabwe, a ono złapie białego człowieka plądrującego święte miejsce na gorącym uczynku, to czy powinienem przeszyć żelazem jego serce? — Lobengula odwrócił się do Somabuli, który podniósł siwą głowę i spojrzał smutnym wzrokiem na swojego króla. — Jeśli zabijesz jednego, przyjdą inni rojąc się jak mrówki — powiedział. — Robiąc ucztę sępom, ściągniesz na siebie stado lwów. Król westchnął i spojrzał na Gandanga: — Mów, synu mojego ojca. 415 , .A — Somabula jest mądry, a jego słowa ważą tyle co wielkie głazy. Jednak słowa króla są jeszcze cięższe, a te zostały już wypowiedziane; ci, którzy sprofanowali święte miejsce, muszą umrzeć. Takie jest prawo Lobenguli. Król wolno pochylił głowę. — Bazo! — powiedział cicho, a młody induna uklęknął na jedno kolano przed krzesłem króla. — Niech jeden z czarowników zaprowadzi twoje impi do gniazda sokołów. Jeżeli kamiennych ptaków już tam nie będzie, wytrop je. Znajdź tego, który je wykradł. Jeśli zrobił to biały, zabierz go tam, gdzie nie zobaczą cię żadne inne oczy, nawet oczy najbardziej zaufanych z twoich wojowników. Zabij go i pogrzeb w nikomu nie znanym miejscu. Nie mów o tym nikomu poza twoim królem. Czy słyszysz słowa Lobenguli? — Słyszę, Wielki Królu, a usłyszeć znaczy wykonać. Tylko Holender, wół o najwęziej rozstawionych rogach, pozwolił przeprowadzić się przez wąskie skalne korytarze do wnętrza ruin świątyń. Na jego silnym, nakrapianym grzbiecie wywieźli wszystkie posągi, nawet te uszkodzone, a potem przepakowali je na grzbiety pozostałych, czekających na zewnątrz. Dzięki niezwykłej sprawności Isaziego udało im się skończyć pracę już wczesnym popołudniem i z nie ukrywaną ulgą Zulus poprowadził woły przez Jas na południe. Ralph również poczuł wielką ulgę. Od przypadkowego spotkania z impi Matabelów był bardzo niespokojny. Pozwolił Isaziemu poprowadzić zwierzęta, a sam cofnął się w kierunku ruin miasta, dokładnie badając ziemię i szukając jakichkolwiek znaków świadczących o tym, że ktoś za nimi idzie, lub zdradzających obecność innych istot ludzkich na tym terenie. Nie musiała to koniecznie być drużyna wojowników — zbieracze miodu czy myśliwi też mogli zanieść wiadomość do kraalu Lobenguli i zaalarmować graniczne impi. Wiedział, co będzie musiał zrobić, jeśli spotka wędrowca lub samotnego myśliwego, więc już teraz rozpiął futerał, w którym znajdowała się strzelba. Te lasy obfitowały w zwierzynę. Widział stada paskowanych kudu o dużych uszach i śrubowatych rogach, czarnych antylop z białymi brzuchami i rogami zakrzywionymi jak 416 szable, widział również wielkie, czarne bawoły i zebry z czujnie nastawionymi uszami i nastroszonymi, czarnymi grzywami — nic nie zdradzało obecności człowieka. Zawrócił i odnalazł ślady zaprzęgu wołów po drugiej stronie ruin dopiero w odległości ośmiu kilometrów od nich. Uspokoiło go to tylko w niewielkim stopniu, kiedy jechał wzdłuż wyraźnych śladów, złe przeczucia powróciły. Zbyt łatwo było ich znaleźć. O zmierzchu dołączył do Isaziego i zaprzęgu. Pomógł mu zdjąć ciężki ładunek z grzbietów zwierząt, a potem sprawdził, czy nie porobiły im się odparzenia lub otarcia, następnie spętał je i pozwolił im się paść. W nocy budził się często i nasłuchiwał ludzkich głosów — ale słyszał tylko wycie szakali. Rankiem wjechali na szeroką, trawiastą równinę, na której pasły się wielkie stada zebr, a odległe drzewa odznaczały się ciemniejszą linią na horyzoncie. Dzikie zwierzęta podniosły głowy, aby przyjrzeć się przechodzącej karawanie, i dały wyraz swojemu zainteresowaniu ostrymi, niemal psimi szczęknięciami. W połowie drogi przez równinę, Ralph skręcił nagle na wschód, a mniej więcej w południe weszli do lasu idąc cały czas w tym samym kierunku. Kiedy zapadł zmrok rozbili obóz. Isazi zrzędził i narzekał na zmarnowany dzień oraz zboczenie z trasy wiodącej nad rzekę Limpopo, gdzie miał na nich czekać Umfaan. — Po co to zrobiliśmy? — Żeby utrudnić tropienie tym, którzy idą za nami. — I tak mogą pójść po śladach, które zostawiliśmy — zaprotestował Isazi. — Zajmę się tym jutro rano — zapewnił go Ralph, a o świcie pozwolił mu znów ruszyć na południe. — Jeśli do ciebie nie dołączę, nie czekaj na mnie. Jedź sam do wozów i tam na mnie zaczekaj... daleko za granicą kraju Matabe-le — rozkazał i ruszył wzdłuż zostawionych wczoraj śladów. Dojechał do miejsca, w którym poprzedniego ranka tak nagle zmienili kierunek. Znów zainteresowały się nim zebry. Z tej odległości nie potrafił rozróżnić ich pasów. Stada wyglądały jak srebrnoszare masy poruszające się po żółtej równinie. — Będzie ci się to podobało, Tom. — Ralph poklepał konia po szyi i pokłusował w kierunku najbliższego stada zebr. Było w nim 27 — Twurdzi ludzie 417 ponad sto zwierząt, które pozwoliły jeźdźcy i jego koniowi zbliżyć się na odległość kilkuset kroków, zanim zaczęły uciekać. — Za nimi, Tom! — zawołał Ralph i koń pogalopował w kierunku wrzeszczącej chmury pyłu, szybko zyskując przewagę nad szeregami pucołowatych pasiastych przeżuwaczy. Ralph tak nimi manewrował, że wkrótce udało mu się włączyć następne stado do uciekającej przed nim grupy — a potem jeszcze jedno, tak że w końcu miał przed sobą tabun dwóch lub trzech tysięcy biegnących w popłochu zwierząt. Zajechał je z jednej strony i pognał całe stado tam, którędy wczoraj przechodził jego zaprzęg. Tysiące szerokich kopyt tratowało ziemię i wzniecało tumany kurzu. Kiedy zbliżali się do przeciwległego krańca równiny, Ralph zmusił Toma do wyprzedzenia stada, zajechał mu drogę krzycząc i wywijając nad głową kapeluszem. Gęsta masa ciał zawirowała jak kipiący odmęt, a w niebo wzbiły się kłęby pyłu. Zwierzęta zawróciły i znów, ku uciesze Toma, biegły przez step. Ralph gnał je na północ, aż do linii lasu. Tam skręciły gwałtownie i galopując wzdłuż tej linii, zryły pas ziemi o szerokości czterystu metrów. Ralph pędził je to w jedną, to w drugą stronę, celowo zmuszając do przecinania pozostawionych poprzedniego dnia śladów. Wkrótce jednak krok Toma stał się krótszy, a po bokach zaczął spływać mu pot. Ralph rozsiodłał konia w cieniu drzew, zaraz na brzegu lasu. Widział stamtąd galopujące jeszcze bezcelowo zebry, parskające i tratujące pokaleczoną ziemię, najwyraźniej oburzone tak niegodziwym traktowaniem. — Każdy, nawet Buszmen, zgubi tutaj ślad — powiedział do Toma podnosząc po kolei każde z jego kopyt. Scyzorykiem podważył i zdjął mu podkowy, po czym wrzucił je do torby przy siodle. Bez podków ślady zostawiane przez Toma były niemal identyczne z tropami zebry. Mógł okuleć, zanim dotrą do studni Buszmenów, ale teraz, mając pewność, że nie będą ścigani, nie musieli się spieszyć. Jak tylko dotrą do wozów, znów go podkuje i Tom nie dozna żadnych trwałych okaleczeń. Ralph wytarł konia kocem i pozwolił mu odpoczywać jeszcze przez godzinę. Osiodłał go i przejechał miedzy stadami zebr, żeby 418 wmieszać i ukryć tam jego ślady, potem ruszył na zachód — w kierunku przeciwnym do tego, który obrał Isazi. Zostawił fałszywy ślad prowadzący do lasu, a potem zawrócił dużym kołem i pojechał na południe, by dogonić swojego zuluskiego woźnicę. Ralph zbudził się o świcie, wreszcie czuł się bezpieczny. Nie mógł się oprzeć pokusie wypicia filiżanki kawy, zaryzykował więc rozpalenie małego ogniska i rozkoszował się mocnym, gorącym naparem. Kiedy wyruszył, słońce było już wysoko nad lasem. Pozwolił Tomowi kłusować w jego własnym tempie, aby oszczędzać jego nie podkute kopyta, zsunął kapelusz na tył głowy i pogwizdywał sobie, powtarzając bezustannie początek amerykańskiego hymnu. Ranek był świeży i chłodny. Ralph dumny z tego, co zrobił, już teraz planował sprzedaż posągów. Wyśle listy do Muzeum Brytyjskiego i do Instytutu Smithsona w Waszyngtonie. Gdzieś po jego prawej stronie odezwała się kukułka, która jakby witając kogoś zawołała: „Pete-mój-stary!" Tom poruszył uszami, a Ralph pogwizdywał dalej wesoło siedząc niedbale na siodle. Stary J.B. Robinson, milioner z Kimberley, który zrobił majątek na złotodajnych polach Witwatersrand, na pewno kupi przynajmniej jednego ptaka tylko dlatego, że Rhodes ma już takiego. Nie zniósłby... Na trawiastej polanie przed Ralphem rozległo się chrapliwe wołanie kuropatwy — „Kwali! Kwali!" — tylko dwa razy. Zabrzmiało to w jego uchu jak fałszywa nuta. Te ptaki zwykle powtarzają wołanie pięć lub sześć razy, nigdy dwa. Ralph zatrzymał Toma i stanął na strzemionach. Dokładnie badał każdy skrawek pasa wysokiej trawy. Nagle wystartowało z niej całe stado ptaków i hałaśliwie wzbiło się w powietrze. Ralph uśmiechnął się i opadł na siodło. Tom wszedł na łatę wysokiej, falującej trawy, która nagle wypełniła się czarnymi postaciami, tańczącymi pióropuszami i czerwonymi tarczami. Byli otoczeni całym rojem błyszczących w słońcu ostrzy dzid. — Ruszaj, Tom! — krzyknął Ralph i wbił ostrogi w boki konia. W tym samym czasie wyjął strzelbę i przycisnął ją do boku. Tom gwałtownie skoczył do przodu. Jeden z wojowników rzucił 419 się w ich kierunku, aby złapać konia za uzdę. RaJph strzelił do niego. Ciężka ołowiana kula trafiła Matabele w szczękę i wyrwała mu całą żuchwę; przez chwilę zęby i biała kość jaśniały w roztrzaskanej twarzy, a potem oblała je jasnoczerwona krew. Tom ruszył w kierunku pozostawionej przez zabitego wo-j jownika przerwy w otaczającym ich tłumie, ale kiedy przez nią i przechodził, jeden z wojowników rzucił się na niego i rycząc jak lew, zadał mu cios. Z przerażeniem Ralph zobaczył, jak stalowe ostrze przeszywa bok Toma, zaledwie kilka centymetrów od czubka jego buta. Chciał uderzyć Matabele nie naładowaną strzelbą, ale ten pochylił się i uniknął ciosu. Kiedy Ralph miotał się na siodle, zaatakował następny wojownik, który wbił ostrze dzidy w szyję konia. Udało im się przedrzeć przez linię Matabelów, ale pozycja wystającego z szyi Toma drzewca dzidy sugerowała, że ostrze utkwiło w jego płucach. Jednak stary, dzielny koń zaniósł jeszcze swojego pana przez całą polanę aż do pierwszych drzew lasu. Tutaj z końskiego nosa wystrzelił podwójny strumień pienistej krwi, która ochlapała buty jeźdźca. Tom umarł w pełnym galopie. Zarył nosem w ziemię i przekoziołkował wyrzucając Ralpha daleko do przodu. Ralph upadł ciężko, miał wrażenie, że popękały mu żebra i wypadły wszystkie zęby. Zdołał jednak doczołgać się do leżącego obok karabinu i załadować go. Kiedy podniósł głowę, już prawie przy nim byli — zwarta linia biegnących, czerwonych tarcz, a pod nimi tupiące bose stopy; uwiązane na kostkach grzechotki wojenne w połączeniu z okrzykami wojowników brzmiały jak ujadanie psów gończych. Jeden z wysokich indoda podniósł tarczę, aby przygotować się do zadania ciosu, ostrze assegai zabłysło nad jego głową, a po chwili zaczęło opadać w kierunku celu — i w tej pozycji zastygło. — Henshaw! — Imię wyrwało się z jego zaciśniętego gardła. Bazo w ostatniej chwili przekręcił nadgarstek i uderzył Ralpha bokiem ciężkiego ostrza w głowę, powyżej skroni. Ralph zarył twarzą w piaszczystą ziemię i leżał nieruchomo, jak martwy. 420 — Zdjąłeś koniowi podkowy. — Bazo skinął głową z podziwem. — To była niezła sztuczka. Gdybyś dzisiaj spał krócej, pewnie wcale byśmy cię nie dogonili. — Tom nie żyje — odparł na to Ralph. Siedział oparty o pień drzewa. Po upadku z konia miał obtarty i zaczerwieniony policzek, włosy powyżej skroni były sklejone zakrzepłą, czarną krwią, a jego ręce i nogi były związane grubym rzemieniem. Z powodu zbyt mocnego ucisku miał nabrzmiałe i sine dłonie. — Tak! — zgodził się Bazo, znów skinął głową i spojrzał na martwego konia leżącego pięćdziesiąt kroków dalej. — To był dobry koń, a teraz nie żyje. — Znów spojrzał na Ralpha. — Indoda, którego dzisiaj pogrzebiemy, też był dobrym człowiekiem, a teraz nie żyje. Dookoła nich znajdowały się rzędy wojowników, wszyscy ludzie Bazo siedzieli na swoich tarczach i uważnie słuchali każdego słowa. — Twoi ludzie rzucili się na mnie bez ostrzeżenia, jakbym był złodziejem albo mordercą. Broniłem się, jak każdy człowiek w podobnej sytuacji. — Nie jesteś więc złodziejem, Henshaw? — przerwał mu Bazo. — O co ci chodzi? — zapytał Ralph. — O ptaki, Henshaw. O kamienne posągi. — Nie wiem, o czym mówisz — sprzeciwił się zdecydowanie, odepchnął się od drzewa i patrzył arogancko na Bazo. — Wiesz, Henshaw. Doskonale wiesz o ptakach, rozmawialiśmy o nich wielokrotnie. Wiesz również o poleceniu króla, które nakazuje zabić każdego, kto bezcześci święte miejsca ... sam ci o tym mówiłem. Ralph nadal się buntował. — Twoje ślady prowadzą prosto do Cmentarzyska Królów, ptaki zniknęły. Gdzie one są, Henshaw? Ralph jeszcze przez chwilę prowadził swoje przedstawienie, potem wzruszył ramionami, uśmiechnął się i oparł o drzewo. — Odfrunęły, Bazo, daleko. Tam już nie możecie za nimi pójść. Tak brzmiała przepowiednia Umlimo i żaden śmiertelnik nie mógł jej zapobiec. Usłyszawszy imię wyroczni Bazo posmutniał nagle. 421 — Tak, to była część przepowiedni — zgodził się. — A teraz nadszedł czas, aby wykonać polecenie króla. — Wstał i zwrócił się do siedzących wojowników. — Wszyscy słyszeliście słowa króla — powiedział. — To, co trzeba zrobić, trzeba zrobić potajemnie. Sam muszę tego dokonać i nikt nie może tego widzieć. Nikomu nie wolno o tym mówić ani nawet szeptać. Słyszeliście słowa króla. — Słyszeliśmy słowa króla — odpowiedział mu chór głębokich, donośnych głosów. — Idźcie! — rozkazał. — Zaczekajcie na mnie przy wielkim Zimbabwe i zetrzyjcie z oczu to, co dzisiaj widzieliście. Wojownicy zerwali się i oddali mu cześć. Podnieśli ciało martwego współplemieńca i położyli je na lektyce zrobionej z tarcz. Po chwili podwójna kolumna wojowników przebiegała już polanę kierując się w stronę lasu. Bazo obserwował ich opierając się o tarczę, potem odwrócił się do Ralpha, wolno i niechętnie. — Jestem poddanym mojego króla i muszę wykonać jego rozkaz — powiedział cicho. — To, co dzisiaj zrobię, zostawi krwawiącą ranę w moim sercu, która nigdy się nie zagoi. Pamięć o tym nie pozwoli mi spokojnie zasnąć, a każdy posiłek będzie dla mnie ciężki i gorzki. — Powoli podszedł do Ralpha i stanął nad nim. — Nigdy nie zapomnę tego wydarzenia, Henshaw, mimo że nie będę mógł o nim rozmawiać, ani z ojcem, ani z ulubioną żoną. Muszę zamknąć je w najciemniejszym zakamarku mojej duszy. — Jeśli więc musisz to zrobić, zrób to szybko — prowokował go Ralph, starając się nie okazywać strachu i próbując patrzeć na niego chłodnym, spokojnym wzrokiem. — Tak — Bazo skinął głową i podniósł dzidę. — Wstaw się za mną u twojego Boga, Henshaw — powiedział i wbił stalowe ostrze. Ralph krzyknął czując piekący ból, z rany trysnęła mu krew i rozlała się na wysuszoną ziemię. Bazo uklęknął koło niego, nadstawił złożone ręce i napełnił je krwią. Potem ochlapał nią ramiona i tors. Posmarował drzewce i ostrze assegai. Następnie wstał, oderwał z drzewa pasek kory, zerwał kilka zielonych liści i wrócił do Ralpha. Przycisnął do siebie brzegi 422 głębokiej rany w jego przedramieniu, położył na niej liście, a potem związał wszystko paskiem kory. Krwawienie było coraz słabsze, a w końcu ustało zupełnie. Bazo rozciął rzemienie pętające nogi i ręce Ralpha i odsunął się. Potem wskazał poplamione krwią ramiona i broń. — Komu przyjdzie teraz do głowy, że mogłem zdradzić mojego króla? — zapytał cicho. — Jednak miłość do brata jest silniejsza niż lojalność wobec króla. Ralph wyprostował się i oparł o drzewo, przycisnął zranioną rękę do piersi i patrzył na młodego indunę. — Idź w pokoju, Henshaw — szepnął Bazo. — Ale módl się za mnie do twojego Boga, ponieważ zdradziłem mojego króla i zbru-kałem swoje dobre imię. Wstał i pobiegł przez porośniętą żółtą trawą polanę. Nie zatrzymał się po drugiej stronie, nie obejrzał się nawet, tylko wskoczył między drzewa, jakby chciał uciec od tego, co zrobił. Dziesięć dni później, w butach z przetartymi cholewami, w postrzępionych przez wysoką trawę i ciernie spodniach, z rozpalonym ramieniem przywiązanym do piersi paskiem kory i wycieńczoną z głodu twarzą, Ralph dotarł do wozów czekających na niego przy studniach Buszmenów. Isazi zawołał po Umfaana, a potem wybiegł naprzeciw swojemu panu. — Isazi — zapytał chrapliwym głosem —ptaki, kamienne ptaki? — Są bezpieczne, Nkosi. Ralph uśmiechnął się chytrze, a na jego wysuszonych ustach pojawiły się kropelki krwi. — Sam dobrze wiesz, Isazi, że jesteś mądrym człowiekiem. Teraz muszę ci również powiedzieć, że jesteś piękny, piękny jak sokół w locie—powiedział, zachwiał się i, aby odzyskać równowagę, wsparł się na ramionach małego Zulusa. Lobengula siedział po turecku, sam w swojej wielkiej chacie. Jego oczy były wpatrzone w stojące przed nim duże naczynie z czystą, źródlaną wodą. Dawno temu, kiedy mieszkał z Saalą w jaskini w Matopos, stary 423 czarownik uczył go, jak zobaczyć przyszłość w naczyniu z tykwy. Bardzo rzadko, po wielu godzinach wpatrywania się w kryształową wodę, udawało mu się zobaczyć jakieś strzępki przyszłych wydarzeń, które i tak były zawsze niewyraźne i niejasne. Kiedy opuścił Matopos, jego niewielki dar zniknął zupełnie, choć czasami, również teraz, kiedy był zdesperowany, król próbował znaleźć odpowiedź w tykwie — ale, podobnie jak tej nocy, nic się nie ruszało pod powierzchnią kryształowej wody. Ciągle go coś rozpraszało, tej nocy były to słowa Umlimo. Słowa wyroczni zawsze były niejasne, a jej rady zagadkowe. Często się powtarzały — już co najmniej pięć razy prorokini mówiła o „gwiazdach świecących nad wzgórzami" i „słońcu płonącym o północy". Bez względu na to jak wytrwale Łobengula i jego najstarsi indunowie roztrząsali jej słowa i próbowali wydobyć uwięziony w nich sens, zawsze byli bezradni. Odstawił tykwę i położył się na derce, aby spokojnie przemyśleć trzecią przepowiednię — tę, którą wypowiedział chrapliwy głos ze skały nad jaskinią. — Rozważ mądrość lisicy przed mądrością lisa. Badał dokładnie każde słowo, potem zastanawiał się nad całością, rozważał ją z różnych punktów widzenia. Wniosek był jeden — wszystko wskazywało na to, że tym razem wyrocznia dała jednoznaczną radę. Teraz musiał sam zdecydować, która z kobiet jest tą lisicą. Najpierw wziął pod uwagę wszystkie żony — nie było wśród nich takich, które interesowały się czymkolwiek innym z wyjątkiem rodzenia i karmienia dzieci oraz świecidełkami i wstążkami, które kupcy przywozili do GuBulawayo. Ningi, jego siostra — kochał ją ciągle jako kogoś, kto łączył go z matką, którą ledwie pamiętał. Ale Ningi, gdy nie piła, była ociężała, tępa, zła i okrutna. Kiedy zaś wypiła, była po pierwsze gadatliwa i głupia, a po drugie nie potrafiła powstrzymać moczu i często zapadała w śpiączkę. Rozmawiał z nią przez ponad godzinę poprzedniego dnia. Niewiele z tego, co powiedziała, miało jakikolwiek sens, a jeszcze mniej dotyczyło sprawy emisariuszy pana Lodzi. W końcu wrócił do tego, co już od dawna uważał za klucz do rozwiązania zagadki Umlimo. — Straże! — krzyknął nagle i w tej samej chwili usłyszał 424 szybkie kroki. Jeden z jego wartowników schylił się przechodząc przez niskie wejście i zaraz potem wyprostował. — Idź do Nomusy, Córki Miłosierdzia, niech zaraz do mnie przyjdzie — powiedział. Zważywszy że od dawna słyszę głosy osób, które pragną otrzymać koncesje gruntowe i prawo do pozyskiwania złota na moim terytorium, ustanawiam: Punkt Pierwszy — zapłatę w wysokości stu funtów miesięcznie na rzecz obdarowującego, dokonywaną przez nowego właściciela po wieczne czasy. Punkt Drugi — dostarczenie obdarowującemu tysiąca strzelb marki Martini-Henry, łącznie z dziesięcioma tysiącami sztuk amunicji tej samej marki. Punkt Trzeci — dostarczenie obdarowującemu uzbrojonej łodzi parowej do patrolowania żeglownych odcinków rzeki Zambezi. Ja, Łobengula, Król Matabele, Wódz Maszony, Monarcha wszystkich terytoriów na południe od rzeki Zambezi i na północ od rzek Shashi i Limpopo, przyznaję: Zupełne i wyłączne prawo do wszelkich złóż naturalnych w moim królestwie, moich księstwach i dominiach, łącznie z prawem dokonania koniecznych przedsięwzięć, aby zapewnić sobie zysk z pozyskiwania wspomnianych metali i minerałów. Dokument, podyktowany przez Rudda, został spisany przez Jordana Ballantyne'a. Robyn Codrington odczytała tekst Lobenguli, wytłumaczyła mu wszystko, a potem pomogła przystawić pieczęć Wielkiego Słonia. W końcu poświadczyła znak, który król nakreślił obok pieczęci. — Do licha, Jordan, nikt nie potrafi tak jeździć konno jak ty. — Kiedy zostali sami, Rudd nie próbował nawet ukrywać radości z triumfu. — Teraz liczy się szybkość. Jeśli zaraz wyjedziesz, możesz dojechać do Khami przed zapadnięciem nocy. Weź trzy najlepsze konie z tych, które nam zostały, i pędź jak wiatr, mój chłopcze. Zawieź koncesję do pana Rhodesa i powiedz mu, że już jestem w drodze. 425 j Bliźniaczki zbiegły ze schodów misji Khami i kiedy zeskoczył i z konia, były już koło niego. I Na szczycie schodów stała Cathy wysoko trzymając lampę, a obok niej Salina z rękami złożonymi na piersiach i oczami błyszczącymi z radości. ' — Witaj, Jordanie — zawołała. — Tak bardzo wszyscy za tobą tęskniliśmy. Jordan wszedł na schody. — Mogę zostać tylko na jedną noc — powiedział — jutro o świcie muszę wyruszyć na południe. Był taki piękny — wysoki, wyprostowany i szlachetny; mimo że ramiona miał szerokie, a ręce i nogi dobrze umięśnione, był szczupły i lekki jak tancerz; kiedy patrzył na Salinę, jego twarz stawała się delikatna jak twarz poety. — Tylko jedną noc — szepnęła. — Wobec tego będziemy musieli ją dobrze wykorzystać. Na kolację zjedli wędzoną szynkę i pieczone słodkie ziemniaki, potem siedzieli na werandzie, Salina śpiewała dla nich, a Jordan palił cygaro i słuchał z widoczną przyjemnością, czasami włączając się do chóru domowników. Jak tylko skończyła, Vicky zerwała się na równe nogi. — Moja kolej — obwieściła. — Lizzie i ja napisałyśmy wiersz. — Nie dzisiaj — powiedziała Cathy. — Cathy —jęknęły bliźniaczki zgodnie. —Przecież to ostatnia noc Jordana. — Właśnie dlatego — Cathy podniosła się. — Chodźcie. Próbowały przymilać się jeszcze, żeby odwlec nieprzyjemną chwilę, aż w końcu Cathy syknęła na nie tak, że obie natychmiast wstały, pośpiesznie ucałowały kuzyna i szybko znikneły z werandy, razem z Cathy, która poodążyła zaraz za nimi. Jordan zaśmiał się czule i wyrzucił niedopałek cygara przez balustradę otaczającą werandę. — Cathy ma oczywiście rację — powiedział. — Jutro spędzę dwanaście godzin w siodle, czas do łóżka. Salina nie odpowiedziała, poszła na koniec werandy, oparła się o barierkę i patrzyła na oświetloną gwiazdami dolinę. Po chwili Jordan podszedł do niej i zapytał cicho: — Uraziłem cię czymś? — Nie — odpowiedziała szybko. — Jest mi tylko trochę smutno. Kiedy tu jesteś, wszyscy tak dobrze się bawimy. Nic nie odpowiedział, a po chwili Salina zapytała: — Co teraz będziesz robił, Jordanie? — Dowiem się, jak dotrę do Kimberley. Jeśli pan Rhodes jest już w Groote Schuur, pojadę tam, ale jeśli jest jeszcze w Londynie, pewnie będzie chciał, żebym się tam z nim spotkał. — Jak długo to potrwa? — Z Kimberley do Londynu i z powrotem? Cztery miesiące, jak dobrze pójdzie. — Opowiedz mi o Londynie. Czytałam o tym mieście i marzyłam o nim. Mówił cicho, ale wyraźnie i płynnie, Salina śmiała się i komentowała jego opisy i anegdoty, a minuty zamieniały się w godziny, w końcu Jordan przerwał: — Ja tak sobie gadam, a to już prawie północ. Salina próbowała jeszcze go zatrzymać. — Obiecałeś, że opowiesz mi o domu pana Rhodesa w Groote Schuur. — To będzie musiało zaczekać do następnego razu, Salino. — A będzie następny raz? — zapytała. — Ależ na pewno — odparł w dość lekceważący sposób. — Pojedziesz do Anglii i do Kapsztadu, upłynie wiele czasu, zanim wrócisz do Khami. — Czas nie przyćmi naszej przyjaźni, Salino. Popatrzyła na niego, jakby ją uderzył. — Czy tylko tyle, Jordan, czy jesteśmy tylko przyjaciółmi? Wziął ją za ręce. — Najserdeczniejszymi, najlepszymi przyjaciółmi — potwierdził. Była blada, a uścisk jej dłoni tak mocny, jak uścisk tonącego. Zdołała wydusić z siebie w końcu jakieś słowa, ale mówiła z tak ściśniętym gardłem, że nie miała pewności, czy ją rozumie. — Zabierz mnie ze sobą, Jordanie. — Salino, nie wiem, o czym mówisz. — Nie chcę cię stracić, zabierz mnie. Proszę, weź mnie ze sobą. — Ale... — nie wiedział, co odpowiedzieć — ale co ty będziesz robiła? 427 >i — Cokolwiek mi każesz. Będę twoją niewolnicą, kochającą cię niewolnicą ... na zawsze. Delikatnie wyswobodził dłonie z jej uścisku. — Nie możesz tak po prostu odejść i zostawić mnie tu, Jordanie. Kiedy przyjechałeś do Khami, wydawało mi się, że słońce wzeszło specjalnie dla mnie, a jeśli teraz odjedziesz, zabierzesz ze sobą jego blask. Kocham cię, Jordanie, słodki Jezu, wybacz mi, ale kocham cię bardziej niż życie. — Salino, przestań! Proszę, przestań. — Błagał ją, a ona znów kurczowo złapała go za ręce. — Nie mogę pozwolić ci odejść i nie powiedzieć ci tego: kocham cię, Jordanie, i zawsze będę cię kochać. — Salino — powiedział niepewnym głosem — ja kocham kogoś innego. — To nieprawda—szepnęła. — Proszę, powiedz, że to nieprawda. — Przykro mi, naprawdę bardzo mi przykro. — Nikt nie może kochać cię tak mocno jak ja, nikt nie poświęciłby tyle co ja. — Proszę, przestań. Nie chcę, żebyś się poniżała. — Poniżała? Jordanie, to byłaby tak niska cena ... ty nic nie rozumiesz. — Salino, proszę. — Pozwól mi udowodnić, Jordanie, pozwól mi udowodnić, z jak wielką radością poświęciłabym ci wszystko. — Kiedy próbował jej przerwać, położyła mu dłoń na ustach. — Nie musimy czekać na ślub. Mogę ci się oddać nawet tej nocy. Potrząsnął głową, a ona przycisnęła dłoń do jego ust nie chcąc usłyszeć słów odmowy. Więc nie trap się jak dziewczę próżne, Że życie grzechem splamione jest. Powtórzyła cytat drżącym głosem. — Daj mi szansę, proszę, daj mi szansę udowodnić, że potrafię cię kochać bardziej niż jakakolwiek inna kobieta. Sam zobaczysz, że jej uczucie okaże się maleńką iskierką w porównaniu z blaskiem mojej miłości. Wziął ją za nadgarstki i oderwał jej dłonie od swoich ust, potem pochylił głowę w geście, który wyrażał ogromny żal. 428 — Salino — powiedział — tu nie chodzi o kobietę. Spojrzała na niego. Oboje wydawali się przerażeni jego słowami, ich znaczenie powoli dotarło do Saliny, zmroziło jej serce i pokryło szronem. — Nie o kobietę? — spytała w końcu, a kiedy potrząsnął głową, dodała: — Więc nie mogę mieć nawet nadziei? Nie odpowiedział. Po chwili otrząsnęła się, jakby budząc się z głębokiego snu. . — Pocałujesz mnie na pożegnanie, Jordan, ostatni raz? — To wcale nie musi być ostatni... — Salina zmiażdżyła resztę słów w jego ustach tak żarłocznie, że jej zęby zostawiły delikatny smak krwi na jego języku. — Żegnaj, Jordanie — powiedziała, odwróciła się od niego i przeszła przez werandę; jej krok był tak słaby i niedołężny, jakby po raz pierwszy wstała z łóżka po długiej chorobie. Zatrzymała się przy drzwiach do sypialni i spojrzała na niego. Jej usta poruszały się, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. — Żegnaj, Jordanie. Żegnaj, moja miłości. Ralph Ballantyne wiózł strzelby, cały tysiąc, nowiusieńkie, jeszcze pokryte żółtym smarem, po pięć w każdej skrzyni i po dwadzieścia skrzyń na wozie. Oprócz tego miał dziesięć wozów amunicji — wszystko na rachunek kopalń diamentów „De Beers" — trzy wozy alkoholu — na własny rachunek — i jeden wóz mebli do domu, który budował sobie Zouga w GuBulawayo. Kiedy przekroczył rzekę Shashi, jego zysk wynosił tysiąc funtów bezpiecznie zdeponowanych w Standard Banku w Kimberley. Gnębiła go tylko jedna myśl. Nie mógł mieć pewności, że Bazo nie powiedział Lobenguli, kto ukradł kamienne sokoły, lub że nie rozpoznał go któryś z wojowników i, mimo zakazu króla, nie powiedział o tym swojej żonie, która powtórzyła matce, a ta z kolei swojemu mężowi. , Jeśli tylko ktoś podróżuje po kraju Matabele, wie o tym natychmiast cała społeczność", ostrzegał go kiedyś Clinton Codrington. Jednak zysk z wyprawy i perspektywa odwiedzenia misji Khami skusiły go do podjęcia ryzyka. Już pierwszego dnia po przekroczeniu Shashi przekonał się, że jego obawy były bezpodstawne. Sam Bazo na czele swoich czer- 429 wonych tarcz zagrodził drogę jego wozom i powitał go tradycyjnym pytaniem. — Kto rzuca wyzwanie „drodze"? Kto naraża się na gniew Lobenguli? — A kiedy już sprawdził ładunek na wozach i siedzieli razem przy ognisku, Ralph zapytał go cicho: — Słyszałem, że gdzieś miedzy wielkim Zimbabwe i Limpopo zginął biały człowiek. Kto to był? — Nikt nie wie o tej sprawie z wyjątkiem Lobenguli i jednego z indunów — odpowiedział Bazo nie podnosząc wpatrzonych w płomienie oczu. — A nawet król nie zna jego imienia, nie wie, skąd przybył ani gdzie znajduje się jego grób. — Bazo westchnął i po chwili dodał: — My również nie będziemy już o tym mówić. Podniósł w końcu oczy; Ralph dostrzegł w nich coś, czego tam wcześniej nie było, spojrzenie człowieka, który już nigdy nie zaufa swojemu bratu. Bazo odszedł jeszcze przed świtem, a Ralph skierował się na pomoc — wszystkie wątpliwości zostały rozwiane i czuł się, jakby rozpoczynał nowe życie. Przy brodzie na rzece Khami czekał na niego Zouga. — Niezły czas, mój chłopcze. — Nikt nigdy nie pokonał szybciej takiej drogi — zgodził się Ralph i podkręcił czarne, grube wąsy — i nie pokona, dopóki pan Rhodes nie poprowadzi tędy torów. — Czy pan Rhodes przesłał pieniądze? — W złotych suwerenach — odpowiedział Ralph. — Mam je przy sobie. — Teraz musimy tylko nakłonić Lobengulę, żeby to przyjął. — To zostawiam już tobie, tato. Jesteś przedstawicielem pana Rhodesa. Jednak trzy tygodnie później wozy wciąż stały na zewnątrz kraalu Lobenguli, a Zouga codziennie od wczesnego ranka do zmroku czekał przed królewską chatą. — Król jest chory. — Król jest u żon. — Może król przyjdzie jutro. — Kto wie, kiedy król zmęczy się żonami — mówiono, a w końcu nawet Zouga, który dobrze znał zwyczaje afrykańskich plemion, miał już dosyć. 430 — Powiedz królowi, że Bakela, Pięść, jedzie właśnie do pana Lodzi, aby poinformować go, że król odrzuca jego podarunki — zakomunikował Gandangowi, który znów przyszedł usprawiedliwiać Lobengulę, po czym kazał Janowi Cherootowi osiodłać konie. — Król nie dał ci „drogi" — Gandang był przerażony. — Więc powiedz Lobenguli, że jego impi mogą zabić emisariuszy pana Lodzi, ale on bardzo szybko się o tym dowie. A musicie wiedzieć, że Lodzi jest teraz w kraalu królowej za wielką wodą wygrzewa się w blasku jej łaski. Królewscy posłańcy dogonili Zougę, zanim dotarł do misji Khami — celowo jechał bardzo wolno. — Król nakazuje Bakeli, żeby natychmiast wrócił, będzie z nim niezwłocznie rozmawiał. — Powiedz Lobenguli, że Bakela śpi dzisiaj w misji Khami, a może również i jutro, i kto wie, kiedy będzie gotowy do rozmowy z królem. Zanim dotarli do wzgórz Khami, Zouga dostrzegł szczupłą postać z długimi, ciemnymi warkoczami jadącą im na spotkanie pełnym galopem. Kiedy się spotkali, zeskoczył z siodła, a potem pomógł jej zsiąść z konia. — Louise — szepnął. — Nawet nie masz pojęcia, jak wolno płyną dni, kiedy jestem daleko od ciebie. — Sam wrzuciłeś ten krzyż nam obojgu na ramiona — powiedziała. — Jestem już zupełnie zdrowa, dzięki Robyn, a ty ciągle chcesz, żebym więdła z tęsknoty siedząc w Khami. Pozwól mi jechać z tobą do GuBulawayo. — Jak tylko położymy dach na naszym nowym domu, a ty będziesz miała na palcu obrączkę. — Jesteś okropnie „obyczajny" — zrobiła do niego minę. — Kto by się spodziewał? — Ja — powiedział i pocałował ją, a potem podniósł i pomógł wsiąść na gniadą klacz krwi arabskiej, którą dał jej jako prezent zaręczynowy. Jechali trzymając się za ręce, a Jan Cheroot dyskretnie podążał za nimi. — Jeszcze tylko kilka dni — zapewniał ją. — Popędziłem trochę Lobengulę. Ta sprawa ze strzelbami niedługo będzie zakoń- 431 czona, a potem zdecydujesz, gdzie uczynisz mnie najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Może w katedrze w Kapsztadzie? — Najdroższy, twoja rodzina w Khami była dla mnie taka dobra. Dziewczęta stały się dla mnie bliskie jak siostry, a Robyn z takim oddaniem się mną opiekowała, kiedy byłam chora. — Czemu nie? — zgodził się. — Jestem pewien, że Clinton z radością udzieli nam sakramentu. — Już się zgodził, ale jest jeszcze coś: to będzie podwójny ślub. — Podwójny ślub? Kim są narzeczem? — Nigdy nie zgadniesz. Kiedy stali przed rzeźbionym ołtarzem małego kościółka w Khami, wyglądali bardziej jak bracia niż ojciec i syn. Zouga był ubrany w pełny mundur ze szkarłatną marynarką, uszyty dwadzieścia lat wcześniej — ciągle leżał na nim idealnie. Złote galony, specjalnie wyczyszczone, aby zrobić wrażenie na Lobenguli i zaproszonych indunach, błyszczały nawet w mrocznym kościele. Ralph miał na sobie garnitur z najlepszego i najdroższego materiału z wysokim i sztywnym kołnierzem; zawiązał też krawat, który w tak duszny czerwcowy dzień przyprawiał go o męki: drobne kropelki lśniły na czole pana młodego. Wypomadowane włosy błyszzały, a podkręcone za pomocą wosku pszczelego wąsy sterczały do góry. Obaj byli oficjalni, zmęczeni oczekiwaniem i wpatrzeni w świece na ołtarzu, które Clinton zachował na spegalną okazję i zapalił zaledwie kilka minut temu. W końcu Ralph uśmiechnął się zuchwale i szepnął do ojca: — No, staruszku, idziemy. Nałożyć bagnety i przygotować się na przyjęcie kawalerii. Odwrócili się, precyzyjnie jak na paradzie wojskowej, w stronę drzwi kościoła, dokładnie w chwili kiedy przechodziły przez nie panny młode. Cathy miała na sobie zamówioną listownie sukienkę, którą Ralph przywiózł z Kimberley. Robyn natomiast wyjęła swoją własną suknię ślubną z obitego skórą kufra i zwęziła ją w talii, żeby pasowała na Louise. Delikatne koronki miały teraz kolor starej 432 kości słoniowej, a ubrana w nie panna młoda niosła bukiet żółtych róż z ogrodu Clintona. Po zakończeniu uroczystości wszyscy przeszli przez podwórze. Panny młode dreptały na wysokich obcasach, dhigie suknie plątały im się pod nogami, a one kurczowo trzymały się ramion nowo poślubionych mężów. Bliźniaczki obsypały ich garściami ryżu, po czym pobiegły na werandę, gdzie znajdował się długi stół z ustawionymi na nim górami jedzenia i rzędami butelek najlepszego szampana przywiezionego przez Ralpha. • Stojąc przy stole i wygłaszając przemówienie, Ralph obejmował Cathy jednym ramieniem, a w drugiej ręce trzymał kieliszek z szampanem. — Żono... — zwrócił się do niej, a wszyscy goście wybuchnęli radosnym śmiechem i zaczęli klaskać w dłonie. Cathy przylgnęła do niego i popatrzyła na jego twarz z uwielbieniem w oczach. Kiedy wszyscy wygłosili już swoje przemówienia, Clinton spojrzał na najstarszą córkę. Jego łysa głowa błyszczała od gorąca, podniecenia i szampana. — Zaśpiewasz nam coś, Salino? — zapytał. — Coś ładnego i wesołego. Salina skinęła głową, uśmiechnęła się i zaśpiewała delikatnym głosem: Gdziekolwiek pójdziesz, miłości ma, Za tobą pójdę tam. Przez najwyższy górski szczyt, miłości ma, Przez oceanu bezkresne wody. Louise odwróciła się do Zougi i uśmiechnęła do niego, jej usta rozchyliły się lekko, a skośne oczy zwęziły się. Nie odrywając wzroku od twarzy córki, Clinton wziął Robyn za rękę. Nawet Ralph spoważniał i słuchał z zainteresowaniem, a Cathy położyła policzek na jego ramieniu. Niestraszna mi arktyczna noc, miłości ma, Ni tropikalny skwar. Gdyż nie odstąpię cię, miłości ma, Nim śmierć zabierze mnie. 28 — Twardzi ludzie 433 Salina siedziała na drewnianej ławce trzymając ręce na kolanach. Śpiewając uśmiechała się — najsłodszym, pogodnym uśmiechem — a po jej policzku, boleśnie wolno, spływała pojedyncza łza. Piosenka skończyła się, przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Ciszę przerwał Ralph uderzając dłonią w blat stołu. — Brawo, Salina, to było cudowne. Potem wszyscy zaczęli klaskać, Salina uśmiechnęła się, a łza oderwała się od jej policzka i spadła jej na piersi zostawiając tam błyszczącą gwiazdkę. — Przepraszam — powiedziała. — Proszę mi wybaczyć. Wstała i ciągle uśmiechając się zeszła z werandy. Cathy zerwała się natychmiast, na jej twarzy było widać zaniepokojenie, ale zanim pobiegła za siostrą, Robyn złapała ją za nadgarstek. — Zostaw ją — szepnęła. — To biedne dziecko potrzebuje chwili samotności. Tylko pogorszysz sytuację. — Cathy opadła z powrotem na krzesło obok Ralpha. — Powinnaś się wstydzić, Louise — zawołał Clinton z wymuszoną wesołością w głosie. — Twój mąż ma pusty kieliszek, tak wcześnie go zaniedbujesz? Godzinę później Ralph mówił coraz głośniej i coraz bardziej pewnym siebie głosem. — Teraz kiedy pan Rhodes dostał koncesję, możemy zacząć montować kolumnę. Cathy i ja wyruszymy jutro z pustymi wozami. Bóg jeden wie, że będzie nam potrzebna każda para kół, a już myślałem, że stary Król Ben nigdy nie weźmie ode mnie tych strzelb. Cathy po raz pierwszy chyba nie upajała się jego słowami, tylko patrzyła na schody, potem szepnęła coś do Robyn, która zmarszczyła brwi i pokręciła głową. — Mówisz, jakby to wszystko działo się dla twoich osobistych korzyści, Ralph — Robyn prowokowała swojego nowego zięcia. — Mylisz się, cioteczko — Ralph zaśmiał się i puścił oko do ojca. — Robimy to dla chwały Boga i Imperium Brytyjskiego. Cathy poczekała, aż wywiąże się między nimi przyjacielska sprzeczka, i wymknęła się tak cicho, że Robyn zauważyła to, gdy córka była już przy schodach. Przez chwilę wydawało się, że zaraz każe jej wrócić, ale zrobiła tylko niezadowoloną minę i zagadnęła Zougę. — Jak długo zostaniecie z Louise w GuBulawayo? — Dopóki kolumna nie dotrze do Góry Hampden. Pan Rhodes 4 nie chce żadnych nieporozumień między naszymi ochotnikami i wojownikami Lobenguli. — Jak długo będziecie w kraalu, tak długo będę wam posyłał świeże warzywa i kwiaty dla ciebie, Louise — zaoferował Clinton. — Zawsze byłeś dla mnie taki dobry — odpowiedziała i nagle urwała, a na jej twarzy pojawił się wyraz głębokiego zaniepokojenia. Wszystkie oczy skierowały się tam, gdzie padało jej spojrzenie. Cathy wchodziła właśnie po schodach na werandę. Oparła się 0 jedną z białych kolumn. Jej twarz była ziemistożółta, czoło 1 podbródek zroszone kropelkami potu, a usta wykrzywione rozpaczą i grozą. — W kościele — powiedziała. — Ona jest w kościele. Nagle Cathy pochyliła się wydając z siebie charczący dźwięk, który wydostał się z jej gardła razem z gęstą, żółtą cieczą plamiącą jej dziewiczo białą ślubną suknię. Robyn pierwsza dobiegła do drzwi kościoła. Zajrzała do środka i natychmiast ukryła twarz w ramionach Clintona. — Zabierz ją stąd —powiedział Zouga szorstko, potem zwrócił się do Ralpha. — Pomóż mi! Wianek z czerwonych róż spadł z głowy Saliny i leżał pod jej stopami, na podłodze w głównej nawie. Przerzuciła linę przez jedną z belek podtrzymujących dach, a potem prawdopodobnie weszła na stół, używany przez Robyn do przeprowadzania zabiegów. Miała otwarte dłonie. Palce jej stóp były zwrócone do siebie we wzruszająco niewinny sposób, jak buciki małej dziewczynki stającej na paluszkach, z tym że zwisały one metr nad kamienną podłogą. Lina obejmowała jej szyję i przechodziła z jednej strony pod uchem, wykrzywiając jej głowę pod nieprawdopodobnym kątem. Zouga spojrzał na jej twarz. Była napuchnięta i pokryta cętkami koloru owoców morwy. Słaby podmuch litościwego wiatru wpadł przez drzwi i odwrócił ciało do ołtarza. Zouga widział teraz tylko błyszczące, złote włosy, które opadały na plecy. Jedynie one pozostały jeszcze piękne. Miesiące spędzone w obozie Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego były najszczęśliwszym okresem w życiu Cathy Ballantyne. 435 Była jedyną kobietą wśród niemal siedmiuset mężczyzn i oczywiście stała się ulubienicą wszystkich. Zwracali się do niej „Psze pani" i zabiegali ojej obecność podczas wszelkich uroczystości i zabaw, które urządzali sobie oficerowie i ochotnicy w czasie długiego oczekiwania. Surowe warunki w obozie mogłyby zniechęcić każdą młodą mężatkę, ale Cathy nie znała innego życia i dlatego udało jej się zmienić glinianą chatę ze słomianym dachem w przytulny kącik z perkalowymi zasłonami w nie oszklonych oknach i matami utkanymi z wysokiej trawy leżącymi na klepisku. Przy drzwiach posadziła petunie, a wszyscy kawalerzyści współzawodniczyli o zaszczyt podlewania ich. Gotowała nad płomieniem ogniska, a wydawane przez nią obiady cieszyły się ogromnym powodzeniem wśród mężczyzn skazanych na jedzenie wołowiny z puszki i placków z własnoręcznie rozcieranej mąki kukurydzianej. Cathy promieniała ze szczęścia, tak że z dosyć ładnej dziewczyny przemieniła się w piękną kobietę i tym bardziej była uwielbiana przez wszystkich mężczyzn. Poza tym miała Ralpha i czasami, kiedy nie mogła usnąć i leżała obok niego wsłuchując się w rytm jego oddechu, zastanawiała się, jak mogła kiedykolwiek bez niego żyć. Ralph został majorem. Kiedyś mrugnął do niej i powiedział lekko lekceważącym tonem: — Wszyscy tu jesteśmy pułkownikami lub majorami. Czasami zastanawiam się, czy nie mianować starego Isaziego na kapitana. Był taki przystojny w mundurze z naszywkami, w kapeluszu i z pasem typu Sam Browne, iż żałowała, że nie nosi ich częściej. Z każdym dniem Ralph wydawał jej się wyższy, jego ciało mocniejsze, a energia niespożyta. Nawet gdy był zajęty przy wozach, zakładał heliografy lub przebywał w Kimberley na zebraniu z innymi dyrektorami Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego, nie czuła się samotna —jego nieobecność pozwalała jej cieszyć się myślą o jego powrocie. Zawsze wracał do obozu w pełnym galopie, porywał ją w ramiona i podrzucał jak małą dziewczynkę, a potem całował namiętnie w usta. — Nie przy ludziach — szeptała czerwieniąc się. — Wszyscy wkoło patrzą. — I zielenieją z zazdrości — kończył za nią i zanosił ją do chaty. Kiedy był w domu, wszędzie go było pełno. Chodził swoim zamaszystym krokiem rozsiewając zaraźliwy śmiech, rzucając robot- 436 ¦¦;-.**¦ * nikom słowa zachęty lub żartując z nimi, a czasami wściekając się na ich głupotę i lenistwo. Jego nagłe napady złości napełniały ją strachem, choć nigdy nie były skierowane przeciw niej. Obserwowała go przerażona i jednocześnie zafascynowana — twarz puchła mu i ciemniała ze złości, a głos nabierał mocy wrzasku rannego byka. Potem jego pięści lub buty wirowały w powietrzu, a wtedy ktoś padał na ziemię i wił się w kurzu. Cathy czuła się w takich chwilach zupełnie bezbronna, biegła do domu i zasłaniała okna. Kiedy przychodził, miał jeszcze w oczach to dzikie spojrzenie, a ona z trudem powstrzymywała się, żeby do niego nie podbiec — czekała, aż sam do niej podejdzie. — Na Boga, Cathy, moja mała — powiedział jej kiedyś pochylając się nad nią, oparty na łokciach, gdy kropelki potu błyszczały jeszcze na jego nagim torsie, a oddech miał przyspieszony jak po wyczerpującym biegu — może wyglądasz jak aniołek, ale potrafiłabyś nauczyć samego diabła jeszcze kilku sztuczek. Mimo że modliła się później o siłę, aby poskromić swoje lubieżne, cielesne pragnienia, robiła to bez większego przekonania i rozkoszne żądze zupełnie nie chciały jej opuścić. Było jej dobrze z Ralphem, za dnia i nocą, kiedy byli sami i w towarzystwie. Lubiła obserwować, z jakim szacunkiem traktowali go inni mężczyźni — bardziej znani, bogatsi i starsi, jak na przykład pułkownik Pennefather czy doktor Leander Starr Jameson, którzy prowadzili całą wyprawę. Ale później mówiła sobie: „Przecież powinni." Ralph był już jednym z dyrektorów Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego pana Rhodesa, a na zebraniach w pokoju konferencyjnym przedsiębiorstwa „De Beers" zasiadał przy jednym stole z lordami, generałami i samym panem Rhodesem. Kiedyś powiedział jej z szerokim uśmiechem na twarzy: — To wielcy ludzie, Cathy, ale im wszystkim tak samo śmierdzą nogi jak i mnie. — Jesteś okropny — skarciła go czule. Kiedyś gdy podsłuchała dwóch rozmawiających o nim kawale-rzystów, a jeden z nich powiedział: „Ralph Ballantyne to porządny facet", czuła się dumna jak paw. W nocy kochali się gwałtownie, nie czując wstydu ani uprzedzeń, a potem rozmawiali długo, czasami prawie do świtu, jego marzenia 437 i plany były tym bardziej urzekające, iż wiedziała, że może jJ urzeczywistnić. Przywiezione przez Ralpha cztery karabiny maszynowe typu Maxim zostały rozpakowane i wyczyszczone, a potem, pewnego pamiętnego dnia, pojawił się silnik parowy z doczepionym do niego generatorem prądu i olbrzymi reflektor, taki jak te używane przez marynarkę wojenną — wszystko na wypadek ataku Matabelów. Tamtej nocy, leżąc w jego ramionach, Cathy zadała Ralphowi pytanie, które zadawali sobie wszyscy. — Co zrobi Lobengula? — A co on może zrobić? — Zmierzwił jej włosy, tak jakby j pieścił ulubionego psa. — Podpisał koncesję, wziął złoto i bron, a poza tym obiecał ojcu „drogę" do Maszony. — Mówi się, że na jego rozkaz czeka osiemnaście tysięcy ludzi po drugiej stronie Shashi. — Więc niech tu przyjdą, Cathy, moja najdroższa. Nie ma chyba wśród nas takich, którzy nie byliby zadowoleni, mogąc dać im gorzką lekcję. — Mówisz okropne rzeczy — powiedziała bez przekonania. — Ale to prawda, na Boga. Nie strofowała go już, gdy bluźnił — lata spędzone w misji Khami i tamtejsze zwyczaje były jak zacierający się w pamięci sen. Pewnego dnia, na początku lipca 1890 roku, rozbłysło lustro heliografu, niosąc przez piaszczystą, zalaną słońcem ziemię wiadomość, na którą wszyscy czekali długie miesiące. Brytyjski minister spraw zagranicznych w końcu zaakceptował okupację kraju Maszony przez przedstawicieli Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego. Długa, niezgrabna kolumna rozwinęła się jak wąż. Na jej czele jechał pułkownik Pennefather ubrany w mundur towarzystwa, po jego prawej stronie — przewodnik Frederick Selous, którego zadaniem było przeprowadzenie kolumny jak najdalej od osad Matabelów, przejście przez nisko położone, malaryczne tereny przed początkiem pory deszczowej i wprowadzenie jej na wyżynę. Flaga brytyjska powiewała im nad głowami, a trębacz ogłaszał rozpoczęcie wyprawy. — Bohaterowie, wszyscy oni to bohaterowie — Ralph uśmiechnął się do Cathy. — Ale tylko tacy jak ja potrafią to dostrzec. Rękawy koszuli miał wysoko podwinięte na muskularnych ramionach, a kapelusz zawadiacko naciągnięty na jedno oko. — Kiedy wrócę, będziemy bogatsi o osiemdziesiąt tysięcy funtów — powiedział, objął ją i podniósł wysoko nad ziemię. — Och, Ralph, tak bardzo chciałabym z tobą pojechać. — Wiesz, że pan Rhodes zabronił kobietom przekraczać granicę. Będziesz o wiele bezpieczniejsza w hotelu Lily w Kimberley i mając Jordana, który się o ciebie zatroszczy. — Bądź ostrożny, kochanie — przestrzegała go. — Nie ma się o co martwić, Cathy. Diabeł czuwa nad swoim potomstwem. — Ci ludzie nie jadą tu kopać dziur — Gandang wystąpił przed siedzących w kole indunów. — Są ubrani jak żołnierze i mają ze sobą strzelby, które mogą swoim dymem rozkruszyc granitową skałę. — Co król obiecał Lodzi? — zapytał Babiaan. — Że mogą przyjechać w pokoju i szukać złota. Dlaczego więc maszerują przeciw nam jak armia? Bazo wystąpił w imieniu młodych mężczyzn. — Królu, nasze assegai są ostre, a oczy płonące gniewem. Jest nas pięćdziesiąt tysięcy. Czy wrogowie króla odważą się stanąć przeciw nam? Lobengula spojrzał na jego ładną, pełną entuzjazmu, młodą twarz. — Czasami najgorszym wrogiem jest niecierpliwe serce — powiedział cicho. — A czasami, Słoniu rodu Kumało, opieszała ręka. Na twarzy króla pojawił się cień irytacji, ale zaraz potem Lobengula westchnął. — Kto wie? — zgodził się. — Kto wie, gdzie znajduje się prawdziwy wróg? — Wróg znajduje się przed tobą, wielki królu, właśnie przekroczył rzekę Shashi, a teraz chce odebrać ci twoją ziemię — powiedział Somabula. Znów wstał Gandang. — Niech ruszą dzidy, Lobengulo, synu Mzilikaziego, niech 439 tt 8' J i ojcie Woły zostały zagnane do prowizorycznej zagrody zbudowa z ustawionych w koło wozów. Widzieli pozycje karabinów maszyi wych Maxim i skrzynie z amunicją. Przy każdym stanowis siedzieli ludzie obsługujący broń, jednak cała scena wydawała raczej spokojna i sielska. — Moglibyśmy ich dopaść po ciemku, zaraz przed świtem, zdążyliby wtedy załadować swoich strzelb — mruknął Bazo. Moglibyśmy to zrobić szybko i bez trudu. — Zaczekamy na rozkaz Lobenguli — odpowiedział mu ( a potem zerwał się z miejsca. Bazo krzyknął: — Co się stało, mój ojcze? Gandang podniósł ossegai i wskazał południową część hory zontu — niewyraźną linię wzgórz o bajkowym kształcie, dalek< ponad rzeką Shashi. Na tych odległych wzgórzach coś mieniło się i błyszczało maleńka plamka jasnego, białego światła — jak walczący świetli'3 albo jak migotanie gwiazdy porannej. — Gwiazdy — szepnął Gandang z zabobonną trwogą —gwiazd świecą na wzgórzach. Mała grupka oficerów stała za statywem instrumentu. lei teleskopy były wycelowane w odległe, migoczące światełko. Operator heliografu odczytywał głośno wiadomość, jednocześnie zapisując ją na kartce. .Jowisz radzi zachować pozycję, intencje Lobenguli jeszcze nie wyjaśnione." Jowisz był pseudonimem pana Rhodesa. — W porządku. — Pennefather zamknął teleskop z głośnym trzaskiem. — Potwierdzić, że wiadomość została odebrana i odczytana.' Operator pochylił się nad pryzmatem instrumentu, dokonał niewielkiej zmiany ogniskowej, przekręcił jedno zwierciadło, aby złapać promienie słońca, i drugie, aby odbić je w kierunku odległych wzgórz. Potem złapał za dźwignię i podobna do żaluzji zasłona zaczęła klekotać przesyłając kropki i kreski alfabetu Morse'a poprzez osiemdziesiąt kilometrów zupełnej głuszy. Pennefather odwrócił się i podszedł do maszyny parowej stojącej na ogromnych żelaznych kołach. Spojrzał na Ralpha. 442 — Możemy odpalać, Ballantyne? Ralph wyjął z ust czarne, długie cygaro i zasalutował jak żołnierz. — Mamy trzydzieści atmosfer ciśnienia w kotle. Jeszcze z pół I godziny i będzie gwizdał. — W porządku — Pennefather nie rozumiał, ani nie podziwiał tych demonicznych urządzeń —jeżeli będziemy mieli światło przed zapadnięciem nocy. ' Gandang siedział na swojej tarczy, na ramiona zarzucił kaross ze skór małp. Zimowe wieczory były zimne, nawet tutaj — na nizinach. Nie mogli rozpalić ogniska, z trudem rozróżniał twarze młodszych dowódców siedzących naprzeciwko niego. — To było coś, co wszyscy widzieliśmy, a czego nie widzieliśmy nigdy wcześniej. Słuchacze pomruczeli zgodnie. — To była gwiazda, która spadła z nieba na wzgórza. Wszyscy ją widzieliśmy. Rano wyślę dwóch najszybszych biegaczy z wiadomością dla króla. Trzeba go powiadomić o czarach. — Wstał pozwalając kaross opaść na ziemię. — Teraz... — Nie dokończył zdania. Zamiast tego skulił się i nakrył głowę tarczą, a stojący wokół niego wojownicy zaczęli jęczeć i lamentować jak przestraszone dzieci. Wieczorne gwiazdy zgasły ustąpiwszy miejsca wielkiej smudze białego światła, która sięgała z ziemi aż do nieba. — Słońce wróciło — powiedział Gandang przerażonym głosem. — Spełniła się przepowiednia, cała przepowiednia. Kamienne sokoły odleciały, gwiazdy świeciły na wzgórzach, a teraz słońce świeci o północy. Fort Salisbury 20 września 1890 Moja najdroższa Cathy Minęły dwa miesiące, odkąd pocałowałem cię po raz ostatni — poza tym brakuje mi twojego gotowania! Po adresie poznasz, że dojechaliśmy do celu. Po drodze straciliśmy 443 1: czterech ludzi — jeden się utopii, drugi zapił, trzeciego ukąsiły mamba, a czwartego pożarł lew — Matabelowie nawet nas nie tknęi Lobengula dotrzymał więc słowa — ku zdziwieniu nas wszystkie! Po jedynej wymianie obelg ze starym Gandangiem stojącym na czet ośmiu tysięcy rzezimieszków pozwolili nam przejść; reszta podróż, była pracowita i męcząca — tylko pot i odciski! „Wielki Selous" o mało nas nie zgubił. Potem sam musiałem m\ pokazać przejście, które Isazi i ja znaleźliśmy podczas naszegt małego najazdu na Wielkie Zimbabwe. Selous nazwał je Przejściem Opatrznościowym (to chyba opatrzność sprawiła, że tam z nim byłem), a potem wziął na siebie całą chwalę (czego mu wcale nie bronię). Pewnie napisze następną książkę o swoim bohaterskim, wyczynie! Dojechaliśmy do Góry Hampden szóstego bieżącego miesiąca. Fantastycznie było pomyśleć, że ojciec bylpierwszym białym człowie-i kiem, który dotarł do tego miejsca. Jednak Pennefather, w całej swojej nieograniczonej mądrością zdecydował, że jest tu za mało wody i musieliśmy się przenieść^ osiemnaście kilometrów dalej. Oczywiście ten człowiek jest tu nowy, świeżutki nabytek, prosto z Anglii, więc niby skąd ma wiedzieć, że z pierwszym deszczem to miejsce zamieni się w bagno. (Zanim to nastąpi, ja będę już daleko!) W czasie swoich podróży widziałem wiele zapomnianych przez Boga miejsc, ale drugiego takiego jak to chyba nie ma. Tu jest pełno lwów —pożarły mi już piętnaście wołów. Pastwiska są skąpe i rośnie na nich kwaśna trawa. Przypominają mi się pastwiska kraju Ma tabele, ci ludzie wiedzieli, gdzie założyć swoje państwo. Wcale nie będę zdziwiony, jeśli inni również zaczną myśleć o pastwiskach i stadach Lobenguli. Żeby tylko ten stary, przebiegły grubas rzucił wojenną dzidę i dał nam pretekst, nasz sztandar powiewałby teraz nad GuBulawayo — a nie nad tym koszmarnym miejscem. No, ale przynajmniej tylko ja mam tu whisky — pełne dwa wozy — i robię doskonały biznes biorąc po dziesięć funtów za butelkę. Kiedy wrócę, będziesz miała najpiękniejszy kapelusz w całym Kimberley, moje serduszko. Jak tylko Pennefather wciągnął flagę, chłopcy mogli zabrać się do roboty — co to byl za rejwach! Wszyscy rwali się do wyznaczania działek na złotonośnym terenie, o którym wszyscy tyle słyszeliśmy. 444 Niektórzy już wracają z podwiniętymi ogonami. To nie jest Eldorado, jeśli tu w ogóle jest złoto, trzeba na nie zapracować, a potem — oczywiście — pan Rhodes i jego Brytyjskie Towarzystwo Południowoafrykańskie zabierze im połowę. Nie przeszkadzało im to, kiedy podpisywali umowy, ale teraz zaczynają pluć sobie w brodę. Dostaliśmy dzisiaj wiadomość, że w Londynie akcje Towarzystwa sprzedają po trzy funty i piętnaście szylingów i że w ciągu pierwszego tygodnia zdobyliśmy pięć tysięcy nowych udziałowców. Wiem tylko jedno — ktokolwiek płaci taką cenę, nigdy nie widział Fortu Salisbury! „Młody Ballantynie — mówi do mnie Leander Stan Jameson — miałeś cholernego nosa biorąc połowę swojego wynagrodzenia w akcjach B.T.P. po funcie za jedną. — Jameson — ja mu na to — strasznie to dziwne, że im ciężej pracuję i więcej główkuję, tym mam większe szczęście." A więc mam czterdzieści tysięcy akcji B.T.P., moja najdroższa. Załączam list do Aarona Fagana, mojego prawnika w Kimberley, polecający mu sprzedanie wszystkich akcji — co do jednej. Zanieś mu go proszę, jak grzeczna dziewczynka. Pozbędziemy się ich z zyskiem dwóch funtów i piętnastu szylingów za jedną, a jak wrócę, kupię ci może dwa kapelusze. Gdybyśmy tylko mieli kraj Matabele — nic dziwnego, że Lobengula zostawił Maszonę Maszonom! Choć ta nazwa jest już właściwie nieaktualna, teraz w modzie jest inna — Rodezja! Co za okropna nazwa, nie mam jednak wątpliwości, że spodoba się panu Rhodesowi, a Jordan będzie nią zachwycony. Mam nadzieję, że będą chcieli odkupić moje rodezyjskie akcje — nie zapomnij tylko dostarczyć listu Faganowi! Mimo wszystko, można zarobić tu jeszcze parę groszy. Znalazłem sobie wspólnika, razem budujemy i poprowadzimy sklep i bar. Wygląda na przyzwoitego faceta, jest pracowity, więc dałem mu pięć funtów miesięcznie i dziesięć procent zysku — nie ma go co psuć! Jak tylko postawimy budynek i zapełnimy półki, zostawię mu wszystko i przyjadę do ciebie. Pan Rhodes zaproponował mi pociągnięcie linii telegrafu z Kimberley do Fortu Salisbury za dwadzieścia pięć tysięcy funtów. Coś mi mówi, że można na tym zarobić jakieś dziesięć tysięcy na czysto. Będziesz miała trzy kapelusze. Przyrzekam! 445 J Muszę wyjechać przed dziesiątym przyszłego miesiąca, jeśli cht zdążyć przed deszczem. Jak zacznie padać, Fortem Salisburyzawładn komary, a wszystkie rzeki między tym miejscem a Shashi wyleją tak że nawet Noe by sobie z nimi nie poradził. Jak wszystko pójdzie po mojej myśli, będę w Kimberley prze, końcem października, więc napatrz się teraz dobrze na podłogę, moji najdroższa Cathy, bo jak przyjadę, będziesz patrzyła tylko na sufit obiecuję ci to! Twój kochający; Ralph Ballant (eks-major policji B. j — Musimy zdobyć kraj Matabele i kropka — powied; Zouga Ballantyne, a Jordan spojrzał na niego znad zeszytu u. stenotypowania. i Ojciec siedział na jednym z obitych skórą krzeseł stojącyclj przed biurkiem pana Rhodesa. Za jego plecami zielone aksamitny zasłony były rozchylone i podwiązane paskami żółtego jedwabiu Z ostatniego piętra budynku przedsiębiorstwa „De Beers" rozciąg się widok na Griąualand i na znajdującą się znacznie bliże hałdę niebieskiej ziemi z kopalń Kimberley, którą złożono tan czekając, aż słońce wydobędzie z niej plon w postaci drogocennych diamentów. Jordan jednak nie zwracał uwagi na widok za oknem; słowa jego ojca przeraziły go. Pan Rhodes natomiast tylko zasłonił oczy i usiadł ciężko przy biurku, prosząc Zougę, aby kontynuował. — Akcje Towarzystwa spadły do sześciu szylingów w porównaniu z trzema funtami i piętnastoma szylingami w dniu, w którym nad Fortem Salisbury załopotała flaga, trzy lata temu. — Wiem, wiem — Rhodes pokiwał głową. \ — Rozmawiałem z ludźmi, którzy tam zostali; spędziłem j ostatnie trzy miesiące podróżując, zgodnie z pańskim poleceniem, miedzy Fortem Victoria i Salisbury. Oni tam dłużej nie zostaną, nie ! zostaną, jeśli nie pozwoli im pan wziąć tego w swoje ręce. ' — Matabele — Rhodes podniósł swoją siwą głowę, a Jordan pomyślał, jak bardzo ten człowiek się postarzał w ciągu tych trzech lat. — Matabele — powtórzył cicho. 446 — Mają już dosyć ciągłego zagrożenia ze strony wojowników Lobenguli; ubzdurali sobie, że złoto, którego nie znaleźli w Maszo-nie, leży na ziemiach Lobenguli; poza tym widzieli stada jego dorodnego bydła i porównali je ze swoimi chuderlawymi zwierzakami głodującymi na skąpych pastwiskach, do których ograniczony jest ich wypas. — Proszę dalej — Rhodes kiwnął głową. — Wiedzą, że telegraf i linia kolejowa dotrze do nich, tylko jeśli przetnie terytorium Matabelów. Nie mogą już znieść ciągłego zagrożenia malarią lub atakami tubylców. Panie Rhodes, jeśli chce pan utrzymać Rodezję, musi pan zniszczyć Matabele. — Zawsze o tym wiedziałem. Myślę, że wszyscy to przeczuwaliśmy. Ale musimy zachować ostrożność. Musimy liczyć się z polityką liberalnego rządu Gladstone'a. — Rhodes wstał i zaczął chodzić wzdłuż półek z oprawionymi w skórę książkami. — Musimy się przygotować. Niech pan pamięta, Ballantyne, że mamy prawo tylko do poszukiwania złota. Jeżeli Lobengula nie będzie nam tego utrudniał, nie możemy wypowiedzieć mu wojny. — A jeśli Lobengula wystąpi przeciwko naszym ludziom i ich prawom? — Wtedy to co innego. — Rhodes zatrzymał się przed krzesłem, na którym siedział Zouga. — Wtedy musielibyśmy dokończyć za niego tę grę. — A tymczasem akcje towarzystwa spadły do sześciu szylingów — przypomniał mu Zouga. — Musimy poczekać na jakiś pretekst — powiedział Rhodes — a teraz rozpocząć przygotowania. Nie mogę przesłać tej wiadomości przez telegraf, chciałbym, żeby pojechał pan niezwłocznie do Fortu Victoria i pomówił z Jamesonem. — Rhodes odwrócił głowę w kierunku Jordana. — Nie zapisuj tego — polecił, a Jordan posłusznie odłożył pióro. — Niech pan powie Jamesonowi, żeby wysłał do mnie kilka telegramów, w których opowie się przeciwko jakimkolwiek zbrojnym interwencjom. Kiedy to wszystko się skończy, będziemy mieli co pokazać ludziom i brytyjskiemu rządowi. A tymczasem niech rozpocznie przygotowania do wojny. — Rhodes znów odwrócił się do Jordana. — Zapisz moje polecenie. Sprzedać piętnaście tysięcy akcji B.T.P. za możliwie najwyższą cenę. Jameson 447 będzie potrzebował środków na wykonanie zadania. Niech pan mj to powtórzy, Ballantyne. Poprę go w każdej sytuacji, ale potrzebni jest nam pretekst. ' Ralph Ballantyne wjechał na koniu na wysoką skarpę, któn łagodnie opadała przekształcając się w plątaninę lasów i skalistycł wzgórz. Powietrze było tak czyste i rześkie, że widział linię telegrafii sięgającą aż po horyzont. Druty wyglądały jak jedwabna nić mieniąca się czerwony! złotem w blasku słońca, tak delikatna i cienka, że wydawało si niemożliwe, aby biegła, prosto jak strzała, tysiąc kilometrów do stacji kolejowej w Kimberley. ; Tę linię poprowadzili ludzie Ralpha. Najpierw wytyczyli trasęJ potem przeszli nią drwale i wycięli drzewa, za nimi przetoczyły sif wozy pełne wysokich słupów, a na samym końcu ogromne szpulf błyszczącego druty miedzianego. Ralph wynajął dobrych robotników, dobrze im zapłacił i nadzorował rzadziej niż raz w miesiącu. Był dumny widząc te pobłys-kujące druty i myślał o znaczeniu swojego osiągnięcia. I Obok niego nadzorca zaklął nagle. I — Znowu to samo! Złodziejskie sukinsyny! I wskazał miejsce, gdzie linia słupów wspinała się po stoku porośniętego lasem wzgórza. Przez chwilę Ralphowi wydawało się, że to cień chmury przyćmił blask miedzianego drutu, ale teraz gdy poprawił ostrość lornetki, zauważył, że słupy były zupełnie nagie. — Jedźmy — powiedział ponuro. Kiedy dotarli do podnóża wzniesienia, zobaczyli, że jeden ze i słupów został ścięty zaraz przy podstawie i zwalił się jak drzewo. Potem ktoś ściągnął druty i zwinął je w kłębki, o czym świadczyły nie zatarte jeszcze przez wiatr ślady w postaci drobnych rowków. Powoli wjechali na wzgórze, Ralph nie musiał nawet zsiadać z konia, żeby zobaczyć ślady bosych stóp. — Było ich ze dwudziestu — powiedział. — Również kobiety i dzieci... wycieczka z całą rodzinką, psiakrew! — To kobiety ich do tego namawiają — zgodził się nadzorca. — Robią sobie z drutu bransoletki. Te czarnule przepadają za nimi. Na szczycie wzgórza znaleźli jeszcze jeden obdarty z drutów słup. 448 — Ukradli jakieś czterysta metrów drutu — jęknął Ralph. — astępnym razem to równie dobrze może być pięć tysięcy. Wiesz, :to to robi? Nadzorca wzruszył ramionami. — Tutejszy wódz Maszona nazywa się Matanka. Ich wioska znajduje się zaraz po drugiej stroni doliny. Nawet stąd widać dym z ognisk. Ralph wyciągnął karabin z pokrowca. Był to wspaniały wielo-strzałowy winchester model 1890 z wygrawerowanym nazwiskiem właściciela i pozłacanymi elementami metalowymi. Ralph załadował pełny magazynek. — No więc jedźmy do brata Matanki. ' Naczelnik wioski był starym człowiekiem z nogami chudymi jak czapla i kępką bielutkich włosów na głowie. Drżał ze strachu i padł na kolana przed rozwścieczonym młodym białym człowiekiem trzymającym w ręce strzelbę. — Pięćdziesiąt sztuk — zażądał Ralph. — A następnym razem będzie sto. Ralph i jego nadzorca wybrali najthistsze krowy ze stad Matanki i poprowadzili je przed sobą na wzgórze, a potem prosto do Fortu Victoria, który znajdował się w połowie drogi między Shashi i Fortem Salisbury. — No dobra, możesz je sam stąd zabrać — powiedział Ralph do nadzorcy. — Sprzedaj je na aukcji. Powinniśmy dostać po dziesięć funtów za sztukę. — To pokryje koszt wymiany drutów pięćdziesięciokrotnie — tamten uśmiechnął się szeroko. — Nie mam zamiaru ponosić strat, kiedy nie muszę — roześmiał się Ralph. — Jedź już, ja muszę coś załatwić z do-ktorkiem. Biuro doktora Jamesona, zarządcy ziem Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego, mieściło się w chacie z drewna i żelaza, z niechlujnie położoną strzechą, i znajdowało się naprzeciwko jedynego baru w Forcie Victoria. — A! Młody Ballantyne — Jameson powitał Ralpha rozkoszując się obserwowaniem rozdrażnienia na jego twarzy. Należał do nielicznej grupy osób, które nie miały najlepszej opinii o tym młodzieńcu. Ralph był zbyt zarozumiały, odniósł za duży sukces, 29 — Twardzi ludzie 449 h ^tóre Zouga dostał za zakupione wcześniej kgg^^ zabrało ^ dziesięć dni. . . e^,° posiadłość rozciągała się na wschód od rzeki Khami 1 ^f^Sła niemal do Bembesi, do GuBulawayo. Było to terytorium . ^ ilości hrabstwa Surrey, z ogromnymi łąkami, pięknymi lasami i niskimi wzgórzami. Płynęło przez nie tuzin małych rzek i strumyków zapewniając wodę stadom bydła, które już się tam pasły. Pan Rhodes mianował Zougę kuratorem wszelkich dóbr wroga z prawem do zajęcia królewskich stad Lobenguli. Stu kawale-rzystów, którzy zgłosili się do wykonania tego zadania, przyprowadziło już prawie sto trzydzieści tysięcy sztuk najlepszego bydła. Połowa stała się własnością Towarzystwa, co oznaczało, że sześćdziesiąt pięć tysięcy zostanie rozdzielonych wśród ludzi, którzy wraz z Jamesonem i St. Johnem podbili GuBulawayo. Jednak w ostatniej chwili pan Rhodes zmienił zdanie i zatelegrafował do St. Johna wydając rozporządzenie, aby zwrócić czterdzieści tysięcy sztuk plemieniu Matabelów. Ochotnicy byli wściekli straciwszy więcej niż jedną trzecią prawnie należącego im się łupu. Wkrótce po prowizorycznych barach zaczęły krążyć plotki, że Towarzystwo zwróciło bydło Matabelom pod wpływem gróźb lekarki z misji Khami. Plotkę uwiarygodnił fakt, że ten sam telegram zawierał polecenie przyznania misji sześciu tysięcy akrów ziemi. W taki właśnie sposób pan Rhodes „załatwiał" pobożnisiów, a ochotnicy nie mieli najmniejszego zamiaru się z tym godzić. Pięćdziesięciu kawalerzystów, wszyscy pijani, pojechało spalić misję i powiesić wiedźmę odpowiedzialną za ich stratę. Zouga Ballantyne i Mungo St. John spotkali ich u stóp wzgórza. Rozbawili ich kilkoma pikantnymi dowcipami, a potem pojechali z nimi z powrotem do miasta i postawili każdemu tuzin kolejek whisky. Mimo konieczności zwrotu części stad Matabelom rynek był przesycony bydłem i cena spadła do dwóch funtów za sztukę. Wykorzystując połowę dochodów za sławny diament Ballantyne'a, Zouga kupił dziesięć tysięcy sztuk i umieścił je na swojej nowej posiadłości. Teraz Zouga i Louise jechali razem, a za nimi na wozie podążał 537 małe stada Jan Cheroot z namiotem i sprzętem obozowym.' wypasane przez Matabelów, których Zouga sam Z racji stanowiska mógł wybrać sobie najlepsze J* potem rozdzielił je na stada umieszczając w każdym bydło '*.-¦ samej maści. Ralph podpisał z nim kontrakt na przywiezienie z wszystkich materiałów potrzebnych do budowy nowego domu i gospodarstwa. Z tą samą dostawą przybędzie dwadzieścia byków czystej krwi rasy Hareford, którymi Zouga chciał pokryć swoje krowy. — To jest miejsce, o jakim zawsze marzyłam — zawołała Louise z wyraźnym zachwytem w głosie. — Skąd ta pewność? Tak wcześnie? — zaśmiał się Zouga. — Ależ kochanie, tu jest pięknie. Mogę spędzić resztę życia patrząc na ten widok. Pod nimi ziemia gwałtownie opadała w kierunku głębokiego, ozdobionego bogatą roślinnością rozlewiska rzeki. — Przynajmniej nie zabraknie nam wody, a na nisko położonych terenach będą doskonale rosły warzywa. — Ależ jesteś prozaiczny — strofowała go. — Spójrz na te drzewa. Wznosiły się nad ich głowami jak sklepienie gotyckiej katedry, były przepełnione brzęczeniem pszczół i wesołym śpiewem ptaków, a jesienne liście mieniły się tysiącami odcieni złota i czerwieni. — Podczas upałów dadzą dużo cienia — zgodził się Zouga. — Wstydź się — zachichotała. — Jeśli nie widzisz ich piękna, spójrz na Thabas Indunas. Wzgórza Indunów były przykryte grubą warstwą srebrzystych chmur. Pomiędzy wzniesieniami znajdowały się rozległe, zielone łąki, na których pasły się stada Zougi i dzikie zwierzęta — zebry i antylopy gnu. — Są wystarczająco blisko — Zouga skinął głową. — Kiedy Ralph dociągnie wreszcie linię kolejową do GuBulawayo, tylko kilka godzin będzie nas dzieliło od stacji kolejowej i wszystkich udogodnień cywilizacji. — Więc wybudujesz w tym miejscu nasz dom? — Nie, dopóki nie dasz mu nazwy. 538 — Jak chciałbyś go nazwać, drogi mężu? - — Może King's Lynn; tam spędziłem dzieciństwo. — Doskonale. ~ Kin&'s Lyon- — Zouga smakował nazwę nowego domu. — Tak, podoba mi się. Teraz bijesz miała dom, którego zawsze pragnęłaś. Louise go za rękę i poszli razem pod drzewami w kierunku S Mężczyzna i kobieta szli wzdłuż krętej ścieżki wiodącej przez DJadrzeczne zarośla. / Mężczyzna niósł na ramieniu tarczę i assegai o szerokim Cfostrzu przymocowanym do niej za pomocą rzemieni. Jego prawa ręka była krótsza i zdeformowana, jakby kość źle zrosła się po /łamaniu. Na jego masywnych kościach nie było zbędnego ciała, a skórze brakowało zdrowego połysku. Miała matowy, pozbawiony życia kolor sadzy, tak jakby mężczyzna dopiero co wstał z łóżka po długiej chorobie. Na jego torsie i plecach błyszczały satynowe rozety świeżo zagojonych ran postrzałowych, wyglądające jak nowo wybite monety z czystego kobaltu. Idąca za nim kobieta była jeszcze bardzo młoda. Miała lekko skośne oczy i rysy egipskiej księżniczki. Duże piersi nabrzmiały od nadmiaru pokarmu. Jej mały synek był mocno przypięty taśmą do pleców — na tyle mocno, żeby długie, zamaszyste kroki matki nie wstrząsały jego drobnym ciałkiem. Bazo podszedł do brzegu rzeki i zwrócił się do żony. — Odpoczniemy tutaj, Tanase. Kobieta rozwiązała węzeł i położyła dziecko na kolanach. Wzięła jeden z nabrzmiałych sutków między kciuk i palec wskazujący i masowała go, dopóki z brodawki nie trysnęło mleko. Potem przyłożyła do piersi usta dziecka, a chłopczyk natychmiast zaczaj ssać, sapiąc i pochrząkując cicho. — Kiedy dotrzemy do najbliższej wioski? — zapytała. — Kiedy słońce znajdzie się tam — Bazo wskazał palcem punkt na niebie. — Nie jesteś jeszcze zmęczona? Idziemy już tak długo. 539 — Nigdy się uk zmęczę, będę szła, dopóki każdy mężczyzna, każda kobieta i każde.dziecko w Matabele nie poznają słowa przepowiedni — odpowiedziała i zaczęła kołysać dziecko nucąc mu: „Nazywasz się Tungata, "ponieważ będziesz szukał. Nazywasz się Zebiwe, ponieważ to, czego będ^esz mk*1* zostało skradzione tobie i twoim ludziom. Pij moje słowa, JjgJJj** Zebiwe' tak Jak pijesz moje mleko. Pamiętaj o nkh przez caic,^6' Tun8ata' i powtórz je swoim dzieciom. Pamiętaj rany w piersi ^^f ° ojca i w sercu twojej matki — i naucz swoje dzieci nienawidzić. * Przystawiła dziecko do drugiej piersi i znów zaczęła śpit v" Kiedy dziecko najadło się i sennie opuściło główkę, przypiek je v^° pleców. Potem przeprawili się przez rzekę i ruszyli dalej. < Dotarli do wioski godzinę przed zachodem słońca. W małych1' porozrzucanych chatkach mieszkało mniej niż stu ludzi. Z daleka zauważyli zbliżającą się parę, więc kilku mieszkańców wyszło, aby powitać ją z szacunkiem i wprowadzić do osady. Kobiety przyniosły im pieczone placki kukurydziane i gęste kwaśne mleko w naczyniach z tykwy. Dzieci podchodziły do nich i szeptały między sobą: — To są wędrowcy, to są ludzie ze Wzgórz Matopos. Kiedy się najedli, a słońce zaszło, wieśniacy rozpalili ognisko. Tanase stała w blasku ognia, a wszyscy siedzieli wokół niej — milczący i skupieni. — Nazywają mnie Tanase — powiedziała. — Kiedyś byłam Umlimo. Słuchacze wydali z siebie pełne trwogi i szacunku westchnienie. — Byłam Umlimo — powtórzyła Tanase — ale odebrano mi moce duchów. Znów westchnęli i poruszyli się jak martwe liście pod wpływem podmuchu słabego wiatru. — Teraz ktoś inny został Umlimo i mieszka na wzgórzach, bo Umlimo nigdy nie umiera. Odpowiedziało jej wyrażające zgodę mruczenie. — Teraz jestem tylko głosem Umlimo. Jestem posłanniczką przynoszącą jej słowo. Słuchajcie uważnie, moje dzieci, oto przepowiednia Umlimo. Zamilkła na chwilę, nastała pełna religijnej trwogi cisza. 540 Kiedy w południe słońce zasłonią skrzydła, a drzewa na wiosnę będą nagie, wojownicy Matabele będą ostrzyć stal swoich dzid. Tanase znów zamilkła i przez chwilę obserwowała płomyki odbite w patrzących na nią oczach. Kiedy bydło legnie z wykręconymi głowami i nie będzie mogło się podnieść, nadejdzie czas, żeby zadać cios. Rozpostarła ramiona i krzyknęła: — Oto przepowiednia. Słuchajcie jej, dzieci Mashobane, słuchaj-* de głosu Umlimo, albowiem Matabelowie raz jeszcze będą wielkim narodem. O świcie wędrowcy z dzieckiem, które nazwali „Szukający tego, co zostało skradzione", wyruszyli w kierunku następnej wioski. Wiosną 1896 roku, na brzegach jeziora znajdującego się w pobliżu ^południowego końca Wielkiego Ryftu — potężnego uskoku geologicznego, który rozciął tarczę kontynentu afrykańskiego jak uderzenie topora, miało miejsce dziwne zjawisko. Z jaj schistocera gregaria — pustynnej szarańczy, zagrzebanych w ziemi wokół jeziora, wylęgły się ogromne ilości bezskrzydłych poczwarek. Samice składają jaja w samotniczym okresie cyklu życia szarańczy, jednak tym razem ich potomstwo było tak liczne, że larwy chodziły po sobie, mimo iż zajmowały obszar prawie osiemdziesięciu kilometrów kwadratowych. Trwające ciągle pobudzenie spowodowane przez nieustanny kontakt z innymi poczwarkami wywołało dziwne zmiany u tej ogromnej masy insektów. Ich kolor zmienił się z szarobrązowego na pomarańczowo-czarny. Nastąpiło przyspieszenie poziomu metabolizmu, wskutek czego larwy stały się hiperaktywne i bardzo nerwowe. Ich odnóża stawały się coraz dłuższe i silniejsze, a stadny instynkt coraz potężniejszy. Przemieszczały się w zwartej masie wyglądającej jak jeden monstrualnie wielki organizm. Znalazły się już w stadnym okresie cyklu rozwojowego i, kiedy w końcu po raz ostatni* wyliniały, a ich skrzydła wyschły, cały rój spontanicznie wzbił się w powietrze. 541 Podczas pierwszego lotu wykorzystały wysoką temperaturę swych ciał, bardzo też pracowały skrzydłami. Zatrzymał je dopiero wieczorny chłód, owady obsiadły gałęzie drzew łamiąc swoim ciężarem niektóre z nich. Przez całą noc posilały się żarłocznie, a rano upał kazał im lecieć dalej. Ogromna, gęsta chmura szarańczy wydawała z siebie dźwięk podobny do ryku huraganu. Drzewa, które zostawiała za sobą,były zupełnie ogołocone z delikatnych, wiosennych liści. Kiedy owady przelatywały, ich skrzydła przysłaniały słońce i przykrywały ziemię czarnym cieniem. Leciały na południe, w kierunku rzeki Zambezi. Od Suddu, gdzie dzieciątko Nil wije się między otchłannymi trzęsawiskami, na południe przez rozległe sawanny wschodniej i środkowej Afryki, aż do Zambezi i dalej, wędrowały ogromne stada bawołów. Prymitywne plemiona nigdy nie stanowiły dla nich zagrożenia, tubylcy woleli polować na łatwiejszą zwierzynę; tylko kilku Europejczyków uzbrojonych w wyrafinowaną broń odważyło się wybrać na te odległe tereny, a podążające za bawołami lwy nie potrafiły zahamować naturalnego przyrostu stad. Trawiaste sawanny były czarne od ogromnych, ciężkich ciał tych zwierząt. Dwudziesto-, trzydziestotysięczne stada były tak gęste, że znajdujące się na końcu zwierzęta dosłownie przymierały głodem, ponieważ pastwiska były ogołocone, zanim one zdążyły tam dotrzeć. Osłabione i głodne, były doskonałym celem dla nadchodzącej z północy zarazy. Była taka sama epidemia jak ta, którą Bóg Mojżesza zesłał na egipskiego faraona — zaraza bydlęca, peste bovine, choroba zakaźna atakująca przeżuwacze. Zainfekowane zwierzęta były oślepione gęstym śluzem wyciekającym im z oczu. Spływająca z ich pysków i nozdrzy wydzielina skaziła pastwiska i szybko zarażała inne zwierzęta. Ich ciała wyniszczała biegunka, a kiedy padły, konwulsje wykręcały im głowy, tak bardzo że pyskami dotykały swoich grzbietów — i nie mogły już się podnieść. Choroba potrafiła uśmiercić stado dziesięciu tysięcy czarnych rogatych zwierząt między świtem i zmrokiem. Zwierzęta padały 542 masowo, a leżące ścierwa ściśle przylegały do siebie. Charakterystyczny zapach choroby mieszał się z fetorem rozkładających się ciał, a sępy nie były w stanie pożreć nawet tysięcznej części tego potwornego żniwa śmierci. Roznoszona przez sępy i ryczące z bólu stada, choroba rozprzestrzeniała się szybko na południe i docierała już do rzeki Zambezi. Na brzegu tej potężnej rzeki, przy ognisku stała Tanase i po raz kolejny powtarzała przepowiednię Umlimo: Kiedy w południe słońce zasłonią skrzydła, a drzewa na wiosnę będą nagie... Kiedy bydło legnie z wykręconymi głowami i nie będzie mogło się podnieść... Wykrzykiwała te słowa, a Matabelowie słuchali z nową nadzieją w sercach i spoglądali na ostrza swoich dzid.