11322
Szczegóły |
Tytuł |
11322 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11322 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11322 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11322 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
CARLOS RASCH
ŁOWCY ASTEROIDÓW
PRZELOŻYŁ MARIAN WARSZAŁŁOWICZ
TYTUŁ ORYGINAŁU ASTEROIDENJÄGER
Carlos Rasch, współczesny pisarz Niemieckiej Republiki Demokratycznej, uważany jest za
jednego z czołowych autorów powieści fantastyczno–naukowych. Do jego najlepszych książek
zalicza się opublikowaną w 1963 roku „Błękitną planetę” oraz wydanych w 1961 roku
„Łowców asteroidów”, powieść, która w rok później znalazła się na liście książek–laureatów
nagrody Ministerstwa Kultury NRD.
1. PIĘĆSET DWUDZIESTY KRĄG SŁONECZNY
Radiotelegram dowódcy +
W Pomieszczeniu Etyki + Pilotron
+ Wypad do ekliptyki + Egzamin
+ Filitra Goma + Alarm radarowy
Wszystkich trzydziestu siedmiu członków załogi zebrało się w przedniej części statku
kosmicznego, w centrali sterowania. Na twarzach malował się wyraz napiętego oczekiwania,
stanęli obecnie przed pierwszym z wielkich zadań wyprawy kosmicznej: dotarciem do
łańcucha łowców asteroidów.
Jako ostatni wszedł do wysokiego, lekko sklepionego pomieszczenia dowódca Axel
Kerulen, mocny, niezbyt wysoki mężczyzna. Rzucił wnikliwe spojrzenie na najważniejsze
instrumenty kontrolne astropilota — automatycznego pilota gwiezdnego. Lot przebiegał
planowo. Zadowolony podszedł do pulpitu radiowego i radarowego.
— Za czterdzieści minut znajdziemy się w pozycji umożliwiającej rozpoczęcie manewru
— powiedział półgłosem do oficera radiowego Norberta Frankena. — Proszę nadać nasz
sygnał wywoławczy i nawiązać łączność ze statkiem wiodącym.
Franken wyprostował się w fotelu; długie, smukłe palce zaczęły sprawnie i szybko
obsługiwać liczne klawisze i przełączniki.
W momencie wejścia dowódcy spośród stojących wokół członków załogi wystąpili
inżynier urządzeń napędowych i nawigator, zajmując miejsca przy swych 1 pulpitach.
Ucichły rozmowy, zapanowała cisza.
Norbert Franken skoncentrował uwagę na aparaturze. Wiedział, że przed chwilą z kadłuba
rakiety wysunęły się automatycznie niewielkie anteny odbiorcze. Poruszały się powoli,
szukając celu, zgodnie z rozkazem, jaki otrzymały automatyczne układy sterujące pracą
aparatury radiowej. Tym celem był nadajnik rakiety wiodącej ŁA–401.
Na ekranie poszukiwawczym ukazała się ż lewej strony u dołu jasna iskierka i zaczęła
stromym łukiem wędrować ku środkowi ekranu. Tam się zatrzymała. Poszukiwane źródło
nadawcze zostało odnalezione. Jednocześnie rozległ się, początkowo słaby i niewyraźny, ale
coraz wyraźniejszy i dźwięczniejszy głos:
— Tu ŁA–401, wiodąca rakieta czwartej flotylli kosmicznej!
Głos parokrotnie powtarzał to zdanie, do chwili gdy na ekranie ukazało się przyćmione
zielone światełko. Połączenie zostało ustanowione. Automatyczna aparatura nadawcza rakiety
wiodącej, lecącej w odległości wielu milionów kilometrów, odnalazła wywołującego, i
nastawiła się na odbiór.
— Tu ŁA–408 — zameldował się oficer radiowy. — Tu ŁA–408! Meldunek do dowódcy
flotylli: ŁA–408; osiąga teren operacyjny. Prosimy o wprowadzenie w eskadrę.
— Tu ŁA–401. Dowódca flotylli prosi komendanta Kerulena o informację lotu —
odpowiedziała rakieta wiodąca.
Krępa postać dowódcy pochyliła się nad mikrofonem. Spojrzenie świadczyło o
koncentracji.
— Tu ŁA–408, dowódca Kerulen. Melduję wam, towarzyszu astrodowódco, nasze
przybycie na teren operacyjny. Stan załogi pomyślny. Statek jest gotów do wykonania zadań,
urządzenia techniczne działają bez zarzutu. Na pokładzie znajdują się zgodnie z programem
urządzenia specjalne do niszczenia meteorytów oraz przygotowana do montażu aparatura do
ustawiania stosów ostrzegawczych na asteroidach i planetoidach. Załoga i statek podlegają
przez dziesięć miesięcy waszemu dowództwu. Zapasy wody, powietrza i środków
żywnościowych, przewidziane na ten okres, zmagazynowane są na statku, zgodnie z
kosmicznymi przepisami bezpieczeństwa, w podwójnej ilości. Materiał rozszczepialny do
wytwarzania energii dla silników i maszyn grawitacyjnych posiadamy w ilości trzykroć
większej od przewidzianego zapotrzebowania. Nasza obecna prędkość w stosunku do Słońca
wynosi czterdzieści pięć kilometrów na sekundę. ŁA–408 opuścił w ustalonym czasie bazę na
Marsie, kierując się w stronę orbity Jupitera. Wlot na nasz teren operacyjny, między orbitami
Marsa i Jupitera, przebiegał bez specjalnych wydarzeń. Za chwilę przekażemy wam,
dowódco, listę załogi. Znajdzie pan na niej wypróbowanych współpracowników, którzy już
po raz drugi i trzeci uczestniczą w rozwiązywaniu naszych wspólnych zadań w Kosmosie.
Dowódca zrobił małą przerwę i odwrócił się do czekających w głębi pomieszczenia
członków załogi,, uśmiechając się zachęcająco do niektórych z nich. Po czym kontynuował:
— Chciałbym jednak przede wszystkim wymienić czterech członków załogi, którzy po raz
pierwszy w życiu opuścili planetę ojczystą, Ziemię. Mam na myśli chemika Filitrę Gomę z
południowoamerykańskiego kręgu kulturowego, automatyka do spraw techniki sterowniczej i
regulacyjnej Rai Raipura z hinduskiego kręgu kulturowego, Japończyka Kioto Yokohatę,
pilota małej rakiety rozpoznawczej z dalekowschodnioazjatyckiego kręgu kulturowego oraz
matematyka Oulu Nikerię ze środkowoafrykańskiego kręgu kulturowego. Zwłaszcza ci
młodzi kosmonauci bardzo niecierpliwie oczekują spotkania z meteorytami i rozpoczęcia ich
zwalczania. Kończę sprawozdanie i oczekuję waszych informacji.
W czasie gdy oficer radiowy przegrywał taśmę magnetofonową z listą załogi dla rakiety
wiodącej, w pomieszczeniu dało się zauważyć wzrastające napięcie. Energia kosmonautów,
nagromadzona przez lata przygotowań i miesiące lotu z Ziemi na Marsa i stamtąd dalej,
domagała się ujścia. Wiedzieli wszyscy, że owo zadanie, choć tak „uroczyście tym razem
przekazane, w gruncie rzeczy można było streścić w kilku rzeczowych zdaniach; wśród
kosmonautów stało się bowiem oczywiste, że wymienianie jedynie krótkich i precyzyjnych
wskazówek i informacji jest niemal koniecznością życiową.
— Pozdrowienie naszej Ziemi! — zabrzmiało poważnie i uroczyście z niewidocznych,
zręcznie ukrytych głośników. Było to pozdrowienie kosmonautów, przeznaczone dla załogi
statku kosmicznego, wypowiedziane przez dowódcę rakiety wiodącej spokojnym, mocnym
głosem. — Pozdrowienie naszej Ziemi! — te trzy słowa zawierały całą tęsknotę i miłość ludzi
w Kosmosie do ich pięknej, dalekiej planety ojczystej. — Serdecznie witani was,
inżynierowie i naukowcy Łowcy Asteroidów–408, w imieniu wszystkich członków flotylli
rakietowej naszego terenu operacyjnego. Szczególnie serdecznie pozdrawiam czterech
młodych kosmonautów, którzy po dojrzałym namyśle dołączyli do naszej niełatwej
ekspedycji.
Będąc częścią wielkiej Służby Ruchu Kosmicznego, spełniamy tu, z dala od naszej
ojczystej planety, poważny obowiązek. Przyczyniamy się do zmniejszenia najstraszniejszego
ze wszystkich niebezpieczeństw podróży kosmicznych, niebezpieczeństwa zderzenia z
meteorytami, oczyszczając wedle naszych najlepszych umiejętności przestrzeń
międzyplanetarną w zasięgu strumieni meteorytów między Marsem a Jupiterem, z odłamków
planety rozpadłej w zamierzchłych czasach. Nasze naczelne zadanie to wytropienie
asteroidów, od odłamka skalnego poczynając, a na planetoidzie kończąc, i wyposażenie ich w
ostrzegawcze radiolatarnie. Przy okazji niszczymy wszystkie meteoryty, od tych o rozmiarach
ziarnka grochu do pocisku kosmicznego wielkości polnego kamienia, o ile przypadkowo
natkniemy się na nie.
Nasza flotylla składa się obecnie z dwudziestu jeden rakiet. Utworzyliśmy — między
czterysta osiemdziesiątym a pięćset dwudziestym kręgiem słonecznym — łańcuch
poszukiwań. Odstęp między rakietami wynosi dwa miliony kilometrów. Średnia szybkość
flotylli — piętnaście kilometrów na sekundę. ŁA–408 zluzuje na zewnętrznym kręgu,
najdalszym od Ziemi, statek ŁA–417. ŁA–417 został zawiadomiony o naszym przybyciu.
Flotylla wyśle swój najbliższy wspólny namiar dla Ziemi i Marsa w najbliższym czasie
kosmicznym, to jest pojutrze między godziną 0.00 a 0.15. Proszę potwierdzić zajęcie nowej
pozycji na pięćset dwudziestym kręgu, a tym samym wasze przybycie do czwartej flotylli
kosmicznej, również do SZŁA. Życzę Kolegom z ŁA–408 pełnego sukcesu.
Głos dowódcy przebrzmiał. Norbert Franken potwierdził odbiór emisji. Anteny ukryły się
na powrót w kadłubie rakiety.
Można było rozpocząć pracę.
Po rozmowie pozostali w centrali tylko komendant, matematyk, nawigator i inżynier
aparatury napędowej, by przeprowadzić za pomocą formaksu, wielkiej matematycznej
maszyny liczącej, obliczenia mające na celu wprowadzenie rakiety na pięćset dwudziesty
krąg słoneczny. Wszyscy inni przeszli do Pomieszczenia Etyki, wielkiej kabiny towarzyskiej i
wypoczynkowej w śródkręciu. Pozostało im jeszcze pół godziny spokoju i skupienia. Potem
będą mieli sporo roboty z manewrami związanymi ze zluzowaniem tamtego statku
kosmicznego.
Niektórzy rozsiedli się w głębokich, wygodnych fotelach, inni spacerowali tam i z
powrotem w skupieniu. Wszyscy myśleli o telegramie radiowym i zawartych w nim
poleceniach. Nikt nie rozkoszował się świeżym powietrzem, przenikającym to pomieszczenie,
ani przyciszoną muzyką, nikogo nie radowało piękne urządzenie kabiny przypominającej
salon ani przyjazne, przyćmione oświetlenie.
Powierzchowny obserwator mógłby sądzić, że kosmonauci są przygnębieni. Może dlatego,
że dowódca polecił im zająć pozycję na zewnętrznym skrzydle, flotylli, na najbardziej
wysuniętym we Wszechświat posterunku. Ale ten, kto przyjrzałby im się wnikliwiej,
zauważyłby, że każda jednostka tej małej społeczności raz jeszcze bada swój stan psychiczny,
analizując swą wiedzę, swą gotowość do czynu.
Po chwili podniosła się z fotela Filitra Goma, chemik, jedna z tych, którzy pierwszy raz
uczestniczyli w locie. Podeszła do ustawionej w rogu kabiny loniki, sferycznego fortepianu
koncertowego. Oparci o smukłą białą kolumnę, pomyślaną zapewne jako akcent
architektoniczny, stali tam — lekarka Sagitta i jej brat Norbert Franken.
Rodzeństwo lubiło to miejsce. Lubili stać tu w milczeniu patrząc w dal. Jak gdyby
przenikali wzrokiem pancerne płyty rakiety, wyzwalając się z ciasnoty statku kosmicznego.
Dziwne to było rodzeństwo. Choć Sagitta nie potrzebowała braterskiej opieki i była
samodzielna, jak wszyscy tu na pokładzie, w towarzystwie brata czuła się najbezpieczniej.
Wobec innych członków załogi byli zawsze bardzo ożywieni i rozmowni. Gdy jednak w
wolnych chwilach spotykali się przy białej kolumnie lub w swych kabinach, zaledwie
wymieniali parę słów. Zadowalali się niemym porozumieniem. Była to właśnie jedna z tych
chwil. Wyszeptane słowo, ruch dłoni czy spojrzenie wystarczyły, by się zrozumieli.
Pogrążony w myślach Norbert Franken zauważył jednak, że ktoś podszedł. Podniósł wzrok
i napotkał pytające ciemne oczy Filitry Gomy, dziewczyny z jednego z miast na terenie
dawnej Brazylii.
— Powiedz mi, proszę, co oznaczają te litery, wymienione przez dowódcę pod koniec —
zapytała.
Franken skinął przyjaźnie głową; Nie musiał się długo zastanawiać; zarówno on, jak i
Sagitta już drugi raz uczestniczyli w polowaniu na meteoryty i znali ten skrót.
— Skrót „SZŁA” — odpowiedział — zyskał wśród kosmonautów naszej flotylli prawo
obywatelstwa, oznacza Szefa Łowców Asteroidów. Szef znajduje się w naszej bazie na
Marsie. To doświadczony i zdolny astronauta. Z Marsa kieruje działalnością wszystkich rakiet
poszukiwawczych i oczyszczających i informuje w porę zarówno nas, jak i inne grupy
poszukiwawcze o nieoczekiwanych niebezpieczeństwach, na przykład o kometach, o
oddziaływaniu plam słonecznych na nagłe nasilenie promieniowania różnego rodzaju.
— Baza również utrzymuje za nas kontakt z Ziemią, gdyż Mars jest bliżej nas niż kula
ziemska — uzupełniła Sagitta. — Stamtąd też przekazywane są za pomocą anten
kierunkowych, nastawionych na odcinek Kosmosu, na którym w danym momencie
pracujemy, bieżące informacje, audycje naukowe, rozrywkowe i emisje poczty kosmicznej z
Ziemi dla wszystkich kosmonautów. Ponadto SZŁA dba w razie potrzeby o dodatkową
pomoc lekarską. Gdy ktoś z kosmonautów za choruje na przewlekłą chorobę, może na mocy
decyzji SZŁA przed zluzowaniem statku zostać odtransportowany na Ziemię celem dalszego
leczenia. I wreszcie do funkcji SZŁA należy wysyłka rakiet pocztowych i zaopatrzeniowych z
Marsa, Ziemi bądź Księżyca, dowożących łowcom asteroidów części wymienne i nowe
wyposażenie na wypadek przedwczesnego zużycia starych.
— Czy taka rakieta pocztowa przewozi także dodatkową żywność, tlen i paliwo jądrowe?
— zapytała Filitra.
— O ile mi wiadomo, nigdy jeszcze nie zaszła taka konieczność, jeśli chodzi o żywność i
tlen, gdyż każdy statek kosmiczny posiada je w nadmiarze — powiek działa. Sagitta.
— Ale jeśli chodzi o paliwo jądrowe, zdarza się często nadmierne zużycie wskutek
konieczności długotrwałego manewrowania całymi flotyllami — uzupełnił Norbert Franken.
— Ponieważ łowcy asteroidów znacznie rzadziej niż inne statki kosmiczne stosują
beznapędowe loty, zużycie energii jest tu bardzo wysokie. Zwłaszcza w pobliżu roju
odłamków zachodzi często konieczność długotrwałego przyspieszania i hamowania. Poza tym
wiele energii zużywa się przy obstrzale meteorytów przez miotacze promieni.
Wokół obydwu kobiet i inżyniera radiowego utworzył się krąg słuchaczy. Ostatnie zdanie
Norberta Frankena dało asumpt do rozmaitych przypuszczeń co do chwili pierwszego
spotkania z meteorytami.
Filitra Goma była zdania, że mimo nowoczesnych urządzeń technicznych trzeba będzie ich
szukać miesiącami, gdyż wedle rachunku prawdopodobieństwa możliwość spotkania statku
kosmicznego z meteorytem zdarza się tylko raz na kilka lat. W głębi serca pragnęła, by to
teoretyczne założenie sprawdziła się w ich wypadku. Bała się spotkań z meteorytami i
asteroida — mi, ale starała się ukryć swoje obawy. Gdy jednak usłyszała poglądy innych
kosmonautów, oczy zaczęły jej się rozszerzać.
Kioto Yokohata, również jeden z czwórki kosmicznych debiutantów, pilot małej rakiety
rozpoznawczej, przypuszczał, że już w ciągu paru tygodni uda im się wyśledzić rój
meteorytów. Jego spojrzenie wyrażało chęć czynu. Widać było po nim, że najchętniej
wyruszyłby natychmiast na spotkanie kosmicznej przygody.
— Zapewne już w najbliższych dniach będziemy mogli zarejestrować pierwszą zdobycz
myśliwską — powiedziała Sagitta. Brat spojrzał na nią, W kącikach oczu dostrzegł błysk
humoru. Zrozumiał natychmiast i dodał:
— Może już za minutę radar odkryje taki odłamek kosmiczny? — Ten optymizm
rozweselił wszystkich. Rozległ się wybuch śmiechu.
Tylko Filitra Goma wstrząsnęła się na myśl o ewentualnym zderzeniu statku z błądzącym
we Wszechświecie odłamkiem skalnym. By się uspokoić, zapytała Paro Bacosa, co on sądzi o
możliwości spotkania z asteroidem lub meteorytem. Paro Bacos, który miał rodzinę w
południowoeuropejskim kręgu kulturowym, na Półwyspie Bałkańskim; należał do starych
rutyniarzy. Już trzeci raz uczestniczył w polowaniu na meteoryty. Od czasu gdy przed ośmiu
laty jego najlepszy przyjaciel, wraz z całą załogą rakiety badawczej, zginął wskutek zderzenia
z takim podstępnym pociskiem Wszechświata, oddał się całkowicie do dyspozycji Służby
Bezpieczeństwa Kosmicznego.
Doświadczony i roztropny kosmonauta zrozumiał obawy, dziewczyny. Postanowił
odpowiedzieć jej zgodnie z prawdą, ale tak, by jednocześnie uspokoić Filitrę i nie
rozczarować żądnego czynu Kioto.
— Nie będziemy się nudzili — powiedział — ostatecznie wokół Słońca cyrkuluje wiele
milionów mniejszych i większych odłamków skalnych. Niemal wszystkie przebywają na tej
części trasy, która jest najbardziej oddalona od Słońca, na terenie między planetami Marsem i
Jupiterem. Poza tym istnieje co najmniej o trzydzieści tysięcy asteroidów, z których
dotychczas „tylko około ośmiu tysięcy udało się odnaleźć i zaopatrzyć w stosy ostrzegawcze.
Nasz łańcuch rakiet bada teraz przestrzeń kosmiczną między Marsem a Jupiterem na
szerokości około czterdziestu milionów kilometrów. Wynikało to jasno z radiotelegramu z
ŁA–401.
Odstępy dwu milionów kilometrów między poszczególnymi rakietami obmacywane są
stale przez urządzenia radarowe. W ten sposób chyba nie będzie ani dnia, by nie odkryto
przynajmniej jednego meteorytu i nie unieszkodliwiono go, niejako mimochodem, bez
najmniejszego niebezpieczeństwa dla nas. Najwięcej meteorytów można napotkać na
płaszczyźnie ekliptyki, płaszczyźnie toru ziemskiego. Dlatego też flotylle łowców asteroidów
poruszają się przeważnie po płaszczyki nie ekliptyki.
Paro Bacos wstał z poręczy fotela, na której siedział dotychczas, pokazując gestem rąk, jak
łańcuch rakiet? postępuje przy poszukiwaniach.
— Jak uczy doświadczenie, raz na miesiąc lub raz na dwa miesiące udaje się znaleźć nawet
cały rój meteorytów. W takich wypadkach łańcuch się zagęszcza. — Paro Bacos opuścił
ramiona, zbliżając dłonie, jakby chciał klasnąć. — Wtedy bywają piękne śródgwiezdne
fajerwerki: łowcy asteroidów lecąc w odległości tylko kilku tysięcy kilometrów jeden od
drugiej go, rozpoczynają gonitwę za rojem meteorytów, a następnie strzelaninę z miotaczy
promieni — powiedział mlaskając z zadowolenia. Przez ten gęsty łańcuch posterunków nie
zdoła się przebić żaden meteoryt. Statki kosmiczne chronią się nawzajem przed odłamkami.
Potrafią zapewnić sobie nawzajem wystarczające zabezpieczenie.
W statku zabrzmiały trzy głośne uderzenia gongu, przerywając wywody Bacosa. Gong
wzywał tę część załogi, na którą przypadała służba tak zwanego pogotowia. Pośpieszyli do
centrali dowodzenia i tam wśliznęli się w przygotowane już skafandry.
Każdy z kosmonautów — obojętne: technik czy naukowiec — potrafił pełnić służbę przy
każdym z czterech pulpitów kierowniczych. Choć w zasadzie pojazdem sterowały urządzenia
automatyczne, to jednak człowiek musiał wydawać im polecenia i kontrolować ich działanie.
W spokojniejszych okresach lotu inżynierowie byli zobowiązani asystować naukowcom przy
ich pracach badawczych.
Dla Paro Bacosa uderzenia gongu oznaczały polecenie udania się do oddzielnego
pomieszczenia, do centrum regulacyjnego maszyn grawitacyjnych. Jednym z jego zadań było
bowiem czuwanie nad całokształtem systemu grawitacyjnego. Na całej długości statku
zainstalowane były urządzenia, które wytwarzały sztuczne pole grawitacyjne. W ten sposób
we wszystkich pomieszczeniach rakiety działało przyspieszenie mniej więcej równe
przyspieszeniu ziemskiemu. Dlatego też kosmonauci mogli się tu poruszać jak na Ziemi. Przy
dłuższych podróżach kosmicznych miało to pierwszorzędne znaczenie dla prawidłowego
funkcjonowania ludzkiego organizmu. Dawniej, w przestarzałych już dziś typach rakiet,
zastępowano tę siłę ciężkości siłą odśrodkową, każąc statkom kosmicznym wirować wokół
ich osi podłużnej. Powodowało to jednak komplikację problemów astronautycznych. Lepsza
metoda wytwarzania siły ciężkości — za pomocą pól grawitacyjnych — dawała jeszcze i tę
korzyść, że sztuczne pole sił mogło działać wedle potrzeby bądź prostopadle, bądź też
równolegle do osi podłużnej statku. Paro Bacosowi przypadało więc jedno z najbardziej
odpowiedzialnych zadań. Dlatego też natychmiast po trzech uderzeniach gongu udał się na
kontrolę systemu grawitacyjnego statku.
Gdy wszystkie posterunki sterownicze, kontrolne i obserwacyjne zostały obsadzone w
centrali sterowniczej, dowódca zaznajomił załogę z zadaniami związanymi z wykonaniem
najbliższego manewru. Głośniki przekazywały jego słowa do wszystkich pomieszczeń statku.
— Przede wszystkim wykonamy niewielką korek — turę naszego toru lotu. Nasza rakieta
zboczyła o około dziesięć tysięcy kilometrów z przewidzianego kursu — powiedział Axel
Kerulen. — Musimy dokonać korektury, by uzyskać znów pełną zgodność z płaszczyzną
ekliptyki, po której porusza się nasza flotylla. Ten niewielki manewr potrwa niespełna cztery
minuty. Zaraz potem musimy wprowadzić rakietę wielkim łukiem na krąg pięćset dwudziesty.
Potrzeba nam na to dwudziestu minut i czterdziestu dwóch sekund. Po trzecie musimy
dopasować naszą szybkość do szybkości flotylli, zmniejszając ją z czterdziestu pięciu do
szesnastu kilometrów na sekundę. W końcowej fazie zmniejszania szybkości znajdziemy się
w pobliżu ŁA–417. Wówczas nawiążemy z nimi kontakt i przygotujemy wszystko do ich
zluzowania. W chwili obecnej ŁA–417 leci jeszcze w odległości około stu trzydziestu tysięcy
kilometrów od nas.
— Jak wielki będzie wzrost przyspieszenia i związany z tym przybór wagi naszego ciała?
— informował się siedzący przed ekranami radarowymi elektroinżynier, Hindus Rai Raipur.
— Przyspieszenie nie przekroczy 1,8 g — odpowiedział czarny matematyk Oulu Nikeria,
siedzący jeszcze przed klawiaturą cyklonu matematycznego, z którego pomocą obliczył tor
lotu rakiety celem wykonania manewru. — W każdym razie wybrana krzywa lotu jest
dostatecznie wielka.
— Znaczy to — uzupełnił dowódca — że waga naszych ciał nawet się nie podwoi.
Oulu Nikeria zaczął kłaść na poszczególne pulpity karty kontrolne i pomiarowe. Wyjął je z
formaksu, elektronicznego cyklonu matematycznego, który drukował je automatycznie po
każdym obliczeniu toru lotu. Na kartach pomiarowych były duże kolumny liczb. Podawały z
góry wartości, które należało o określonej godzinie odczytać ze skal aparatur na dowód, że
manewr przebiega prawidłowo. Ewentualne odchylenia należało natychmiast korygować.
Podczas gdy pozostali mężczyźni zagłębili się w odczytywaniu długich rzędów liczb,
Kerulen podszedł do pilotronu, automatycznego astropilota. Obudowa pilotronu w kształcie
litery U mieściła się w centralnym punkcie owalnego pomieszczenia sterowniczego. Na
polerowanej powierzchni pilotronu umieszczone były liczne dźwignie, skale, guziki, klawisze
i różne lampki kontrolne. Poza tym widać tam było tabele, diagramy, bezpieczniki oraz kilka
mniejszych ekranów, oscylografy, kilka mikrofonów i głośników. Wziął do ręki jedną z kart
pomiarowych, by na podstawie danych automatycznego pilota ogłosić nowe dane do
wykonania manewru. W ciągu kilku minut nastawił odpowiednio dźwignie, nacisnął klawisze
i guziki. Pozostało jeszcze kilka minut do rozpoczęcia manewru. Wykonujący dotychczas na
stojąco te wszystkie czynności Kerulen zajął miejsce w fotelu dowódcy po otwartej stronie
pulpitu w kształcie U.
W wielkim pomieszczeniu sterowniczym zapanowała teraz zupełna cisza. Tylko przy
wytężonym nasłuchiwaniu można było uchwycić od czasu do czasu mocno przyciszony
stukot pracujących niezmordowanie auto matów i ciągły brzęk formaksu, wbudowanego w
tylną ścianę centrali. Dowódca przycisnął jeden z guziczków. Jasne oświetlenie
pomieszczenia zmniejszyło się o trzy Czwarte. W panującym teraz półmroku tym wyraźniej
uwydatniały się skale pilotronu i pulpitów pomocniczych — nawigacyjnego, urządzeń
napędowych, radiowego i radarowego — oraz pulpitów formaksu i helikonu, oświetlone
zielonkawym, niebieskawym i czerwonawym światłem. Co do ludzi w skafandrach — widać
było jedynie ich sylwetki. Kerulen obrócił się ku drugiemu skrzydłu pulpitu U i nacisnął
klawisze wielkiego ekranu i kamer zewnętrznych.
Ten ekran zajmował dużą część ściany szczytowej pomieszczenia sterowniczego. Pięć
metrów szeroki i około dwóch metrów wysoki, połączony był z sześcioma grupami kamer
telewizyjnych wbudowanych w zewnętrzne opancerzenie statku na dziobie, na rufie i po
bokach rakiety.
Wielki ekran rozjaśniał się powoli. Ukazał się astronautom Wszechświat w całej swej
czarnej nieskończoności. Nad tą przepaścią ścieliły się jak welon miliardy iskierek dalekich i
najdalszych gwiazd.
Minęło kilka minut. Statek przeszył ostrzegawczy dźwięk dzwonka. Był to znak, że
pilotron za kilka sekund rozpocznie zmianę kursu.
W podźwięk dzwonka ostrzegawczego wpadł przytłumiony szum i warkot. Napęd
atomowy zaczął działać. Dysze sterownicze na burcie zaczęły naciskać na rakietę w jednym
kierunku, zmieniając jej położenie we Wszechświecie. Dziób statku pochylał się coraz
bardziej. Nieruchomy zazwyczaj świat gwiezdny zaczął się powoli przesuwać na wielkim
ekranie. Jasne, dobrze widoczne gwiazdy z dolnej części ekranu przesunęły się ku środkowi,
wędrowały dalej, aż wreszcie zatrzymały się przy jego górnym krańcu. Ale już w minutę
później jasne gwiazdy z pierwszego planu wykonały drogę odwrotną, zaczęły spływać z góry,
aż zajęły swe poprzednie miejsce w dolnej części ekranu.
Rakieta wróciła do dawnego położenia. Pierwsza część manewru była wykonana. Statek
wyrównał liczące dziesięć tysięcy kilometrów odchylenie od płaszczyzny ekliptyki, znajdując
się tym samym na teoretycznie przyjętej tarczy, na której raz w ciągu roku Ziemia okrąża
Słońce. Dla lepszej orientacji nawigatorów statków kosmicznych przedłużono w myślach tę
tarczę poza średnicę Ziemi aż do granic Systemu Słonecznego.
Mężczyźni, z pogotowia uważnie śledzili poruszenia wskazówek na przyrządach,
porównując dane z mi na taftach pomiarowych.
— Wartość mierzona prawidłowa — zameldował nawigator. Identyczne meldunki
przekazano komendantowi z pozostałych pulpitów. Oznaczało to zgodność wszystkich
poprzednio obliczonych przez formaks wartości mierzonych z rzeczywistymi.
Jedynie Rai Raipur zakomunikował od pulpitu radarowego:
— Cząsteczki 20:27. Tendencja wzrastająca.
Z meldunku tego wynikało, że wzrosła nieco ilość kurzu kosmicznego —
mikrometeorytów o średnicy kilku tysięcznych milimetra. Aparatura pomiarowa, rejestrująca
uprzednio na minutę dwadzieścia zderzeń statku kosmicznego z mikrometeorytami, wykazuje
obecnie dwadzieścia siedem zderzeń. Mimo to wskazówka była jeszcze znacznie poniżej linii
ostrzegawczej. Wskutek znikomej masy mikrometeoryty nie potrafiły przebić zewnętrznej
powłoki rakiety.
I znów pilotron zakomunikował dzwonkiem o początku następnego manewru. Wielkim
łukiem skierował statek w lewo, ku pięćset dwudziestemu kręgowi słonecznemu, a zatem na
kołowy tor lotu, w odległości pięciuset dwudziestu milionów kilometrów od Słońca. Jasne
gwiazdy z pierwszego planu powędrowały teraz powoli z lewa na prawo przez wielki ekran.
Natomiast z lewej części ekranu ukazały się nowe gwiazdy, które również przewędrowały
przez ekran i zniknęły po jego prawej stronie. Nawigator wstał i podszedł do dużego stołu, na
którym rozłożono mapy gwiezdne, dokładnie porównując mapy z obrazem na ekranie, aż
wreszcie znalazł zajęcie przy umocowanym rzutniku, o położenia ustalonym w stosunku do
osi statku i skierowanym na ekran telewizyjny. Z kasety, zawierającej mikrofilmy całego
gwiezdnego katalogu, wyjął określoną klatkę ze zdjęciem strefy równikowej nieba i włożył ją
do rzutnika. To zdjęcie należało w tej chwili wyświetlić na ekranie telewizyjnym.
W kwadrans po rozpoczęciu drugiego manewru Kerulen włączył radar dziobowy na drugi
ekran telewizyjny. Czujne oko radarowe rakiety wykryłoby nieznane ciało na jej kursie i
ogłosiłoby alarm. Dowódca w napięciu czekał na tę chwilę. Miał zamiar poddać załogę, a
zwłaszcza czworo nowicjuszy małemu egzaminowi.
Dla pewności zablokował helikon, miotacz promieni. W ten sposób statek chwilowo
wprawdzie był bezbronny wobec meteorytów, ale na wypadek nieoczekiwanego spotkania
była możliwość ucieczki przy pomocy pilotronu. Niebezpieczeństwo zderzenia zmniejszyło
się również dlatego, że statek leciał teraz w tym samym kierunku co strumień meteorytów, a
więc w kierunku zgodnym z ruchem okrężnym systemu słonecznego. Wskutek blokady
helikonu obrona automatyczna nie mogła działać, co zapewniało bezpieczeństwo rakiety ŁA–
417, w której kierunku lecieli.
Nie przewidując niespodzianek nawigator uważnie obserwował wielki ekran. Gwiazdy
przesuwały się teraz po nim nieznacznie, ledwie dostrzegalnie. Łuk, który rakieta zataczała
we Wszechświecie, zbliżał sieć końca.
Od środka górnej krawędzi ekranu aż do jego dolnego prawego rogu ciągnął się szeroki,
błyszczący pas Drogi Mlecznej. W górnym prawym rogu, w gwiazdozbiorze Liry, błyszczała
jasno gwiazda Wega. Nie tak jeszcze jasno, lecz jednak wyraźnie wyłaniając się z matowego
blasku gwiezdnego oceanu, błyszczały rozrzucone po całym ekranie takie gwiazdy, jak Atair
— w gwiazdozbiorze Orła, Sirra — w gwiazdozbiorze Andromedy, Scheat — w Pegazie i
Fomalhaut — w gwiazdozbiorze Południowej Ryby.
Minęło dziewiętnaście z dwudziestu minut i czterdziestu dwóch sekund koniecznych do
wykonania manewru wprowadzającego statek na pięćset dwudziesty krąg słoneczny.
Nawigator włączył rzutnik skierowany na oś statku celem optycznego sprawdzenia
ostatecznego kursu. Obraz na ekranie został zupełnie zmącony. Wszystkie gwiazdy widać
było podwójnie. Ale powoli zaczęło wszystko wracać do normy. Z sekundy na sekundę
następowała synchronizacja obydwu obrazów — telewizyjnego i z projektora. W momencie
gdy nałożyły się jeden na drugi, osiągnięto pięćset dwudziesty krąg kosmiczny.
Nagle nawigator zdumiał się. Zmarszczył czoło spoglądając zdziwiony na ekran. Lewą
stroną ekranu przesuwała się bardzo jasna gwiazda, nie należąca do tego gwiazdozbioru. Ta
jasna nieznajoma znajdowała się przy znanej gwieździe G 77 w pobliżu galaktycznego
bieguna południowego. To było przecież niemożliwe!
W tej samej chwili zadźwięczały automatyczne dzwonki alarmowe radaru, ostrzegając
statek przed meteorytami. Astronauci błyskawicznie zapięli pasy bezpieczeństwa.
Kerulen uważnie obserwował swoich towarzyszy.
Rai Raipur bronił się przed narastającym strachem. Mimo woli zacisnął szczęki. Oczy
zwęziły mu się do szpar. Oderwał wzrok od wielkiego ekranu i spojrzał na instrumenty.
Odległościomierz radaru przesunął się na skali w prawo i oscylował przy sześćdziesięciu
tysiącach kilometrów. Przed oczyma stanął mu obraz jego towarzyszki życia Intry. Widział
jej oczy o długich rzęsach, jej surowo do tyłu zaczesane czarne włosy, brunatną twarz i
smukłą postać w obszernym, otulającym odzieniu jego indyjskiej ziemi ojczystej.
Znów wróciła do jego wiadomości liczba sześćdziesiąt tysięcy. Opanowawszy się
zakomunikował ją półgłosem innym. Odległość ich statku od echa radarowego zmniejszała
się wolno. Przy obecnej szybkości statek kosmiczny znalazłby się w pobliżu obiektu
radarowego nie wcześniej niż za trzydzieści pięć minut. Rai Raipur zaczął odczytywać na
swych instrumentach poszczególne dane dotyczące kierunku, szybkości, wielkości i kształtu
tego obiektu. Twarz jego wyraźnie poweselała.
Oulu Nikeria, matematyk, wiercił się w swym obrotowym krześle przy formaksie.
Wyglądał — duży, mocny, lekko pochylony do przodu, z rękami przyciśniętymi do poręczy
— jakby gotował się do skoku. Jego oczy spoczywały pytająco na twarzy dowódcy wyrazając
gotowość natychmiastowego wykonania rozkazu. Ta gotowość ustąpiła zdumieniu. Dowódca
siedział wygodnie i spokojnie, z nieporuszoną twarzą, w fotelu przy pilotronie. Oulu z
natężeniem wsłuchiwał się w lekki szum formaksu. Ale również mózg elektronowy nie
zmieniał zwykłego dźwięku. W chwili niebezpieczeństwa to urządzenie matematyczne,
sprzęgnięte z pilotronem, musiałoby — na skutek gwałtownie wzrastającej fali operacji
rachunkowych — głośno zabrzęczeć.
Gdy zabrzmiał sygnał alarmowy, dwoje rąk podskoczyło przy pulpicie siłowniczym. To
inżynier atomowych mechanizmów napędowych, Arab Salama el Durham, chciał
instynktownie obrócić dźwignię dysz hamujących. Wpół drogi jednak opuścił ręce.
Uświadomił sobie, że pilotron wraz z mózgiem elektronowym już dawno, w ułamku sekundy,
zdecydowałby i zareagował w porę. Inżynier nawet nie zapiął szerokiego pasa, który miał go
ustrzec przed wyrzuceniem z fotela przy zahamowaniu. Było mu wszystko jedno. Znowu
uległ atakowi letargu.
W chwili gdy rozległ się dzwonek alarmowy, nawigator pomyślał: echo radarowe to
przecież pole odbite od ŁA–417. Mimo woli uśmiechnął się. Nowy nieznajomy przy
gwieździe G 77 nie był więc w ogóle żadną gwiazdą, lecz wmiksowanym w obraz
telewizyjny refleksem radarowym jakiegoś dość dużego bądź też zawierającego dużo metalu
ciała we Wszechświecie. Tym ciałem musiał być ŁA–417, statek kosmiczny, który mieli
zluzować.
Tymczasem na dużym centralnym ekranie oba obrazy nałożyły się na siebie.
— Rakieta wprowadzona w krąg pięćset dwudziesty. Nowy kurs jest dokładny —
zameldował nawigator zupełnie spokojnym głosem, po czym wyłączył rzutnik.
Kerulen podziękował za meldunek. Zadowolony był z obserwacji dokonanych w chwilach
rzekomego niebezpieczeństwa. Nikt z jego ludzi w pomieszczeniu sterowniczym nie zawiódł
przy próbie. Nikt nie działał pod wpływem pierwszego strachu — nerwowo, pośpiesznie, bez
zastanowienia. Reagowali każdy na swój sposób: po ludzku, z opanowaniem, z silną wolą.
Mógł im zaufać i mógł na nich polegać. Jedynie El Durham sprawiał mu kłopot. Nie uszło
uważnemu spojrzeniu dowódcy, że Arab siedział w fotelu z nie zapiętym pasem.
Axel Kerulen nachylił się nad mikrofonem radia pokładowego.
— Alarm odwołany! Alarm odwołany! Obiekt radarowy zidentyfikowany jako ŁA–417.
Obiektem radarowym jest Łowca Asteroidów 417.
Filitra Goma opuściła Pomieszczenie Etyki przed rozpoczęciem manewru. Poszła do
swojej kabiny, zamierzając napisać kilka listów do rodziców, brata i siostry. Jeszcze nie
przezwyciężyła do końca strachu przed meteorytami. Doświadczonemu i roztropnemu Paro
Bacosowi niezupełnie udało się rozproszyć jej obawy. Ale ufała, że listy i myśl o domu
dobrze jej zrobią i pomogą wyzbyć się uczucia niepewności. Listy miały za pośrednictwem
wracającej do domu rakiety ŁA–41T dotrzeć do bazy na Marsie, stamtąd na Ziemię, do
Południowej Ameryki. Za dwa miesiące ojciec i matka otrzymają w swoim domku przy
wodospadach Iguassu własnoręcznie przez nią napisane pozdrowienia; za dwa miesiące
chciała — nieosiągalnie daleka — spędzić chwilę wśród swych najbliższych.
Filitra mogła oczywiście skorzystać z radiowej poczty kosmicznej, ale wiedziała, że w
ciągu najbliższych dziesięciu miesięcy będzie miała jeszcze nieraz okazję to uczynić.
Natomiast okazja przekazania odręcznego listu może się nie powtórzyć.
Postanowiła posłużyć się tą tradycyjną formą wymiany myśli. Lubiła ten zwyczaj
minionych wieków. Taki list był czymś, co żyje i nie traci ciepła mimo lotu przez pustynię
Wszechświata. Również na Ziemi list pisany ręcznie wydawał się jej klejnotem w porównaniu
ze zwykłymi listami, mówionymi do dyktafonu.
Mimo że ód dawna istniały już do prywatnego użytku takie techniczne urządzenia, jak
dyktafon i skryptofon, to jednak wiele ludzi na Ziemi nadal ceniło ręcznie pisane listy.
Najczęściej wymieniali je ludzie sobie bliscy, a świętą regułą były ręcznie pisane liściki
między zakochanymi.
Filitra Goma szła przez długi centralny korytarz statku. Ciągnął się on od głównego
stanowiska dowódcy w przedniej części pojazdu przez cztery piąte kadłuba aż do grubej
ściany ochronnej przed ostatnią częścią rakiety. Z korytarza można było dojść zarówno do
kabin mieszkalnych, jak i przeznaczonych na wypoczynek, do laboratoriów i pozostałych
pomieszczeń do pracy, do urządzeń technicznych, warsztatów czy magazynów, słowem — do
wszystkich zakamarków statku. Jedynie pomieszczenie za ciężką, szarą ścianą ochronną przy
końcu korytarza było niedostępne. Mieściły się tam silniki atomowe; wejście do tej części
statku było możliwe tylko przy zachowaniu specjalnych środków bezpieczeństwa i wedle
ściśle określonych zasad. W ścianie ochronnej mieścił się ciasny szyb włazowy,
umożliwiający dojście na wypadek konieczności.
Korytarz centralny nie był ani prosty, ani monotonny, bynajmniej nie przypominał tunelu z
drzwiami w równych odstępach. Za radą psychologów inżynierowie porobili spiralne zakręty,
schodki, galeryjki, górne przejścia, załomy i nisze. Jeszcze bardziej urozmaicały go liczne
efekty świetlne, barwy, wzory ścienne, rośliny, rysunki i obrazy, małe rzeźby i inne elementy
plastyczne.
Filitra dotarła do kolistego basenika z małą fontanną i przystanęła. Miniaturowy wodotrysk
zapraszał do zatrzymania się. Mieniące się strumyki były jak gdyby cząstką ojczyzny —
ucieleśniały deszcze, górskie źródła, rzeki i potężne fale oceanu. Filitra jednak opanowała się
i poszła dalej. Groziło jej, że ze strachem stowarzyszy się nostalgia, a do tego nie wolno było
dopuścić.
Weszła po schodach wiodących do dwóch pomieszczeń mieszkalnych, z których każde
składało się z dwóch obszernych kabin. Jedno pomieszczenie należało do niej, drugie nie było
jeszcze zamieszkane; przeznaczono je dla naukowca, który miał przyjść z ŁA–417 po
zluzowaniu tego statku przez ŁA–408.
Dotarłszy do kabiny Filitra nacisnęła guzik w ścianie. Hermetycznie zamykane drzwi
otwarły się powoli i zamknęły bez szmeru, gdy dziewczyna weszła do środka. Również
światło zapaliło się samoczynnie i świeciło do chwili, gdy Filitra włączyła przyćmione
oświetlenie nad podgłówkiem tapczanu. Jak zawsze zdjęła suknię, umocowała ją w ściennej
szafie i wyciągnęła się na tapczanie.
Miała teraz na sobie obcisły, czerwony, elastyczny kostium z syntetycznego materiału,
przypominającego włochatą wełnę. Obok tapczanu wisiał, zgodnie z przepisami, tuż pod ręką,
skafander bezpieczeństwa z maską tlenową. Ciepły, miękki trykot umożliwiał szybkie
włożenie skafandra, gdyby zaszła konieczność natychmiastowego zabezpieczenia się przed
elementarnymi skutkami awarii w Kosmosie, przed nagłym spadkiem ciśnienia, brakiem tlenu
bądź promieniowaniem.
W czasie gdy statek dokonywał manewrów, Filitra leżała na tapczanie, by uporządkować
myśli przed pisaniem listów. Bratu zamierzała przede wszystkim opisać bazę na Marsie i
techniczne urządzenia rakiety. Siostrze, która była architektem wnętrz — wyposażenie
Pomieszczenia Etyki, centralnego korytarza i kabin mieszkalnych.
Coś jednak przeszkadzało jej w rozmyślaniach. Jakaś siła ustawicznie spychała jej ciało w
prawo. Prawdopodobnie rakieta zatacza teraz lewy łuk w kierunku łańcucha łowców
asteroidów. Filitra wyciągnęła ukryty w materacu pas i zabezpieczyła się.
Ojciec powiedział jej przed odjazdem, że chciałby dowiedzieć się czegoś o ludziach,
którzy będą wraz z nią zamknięci w małym światku rakiety. A matka chciała wiedzieć, co
przedsięwzięto dla zapewnienia kosmonautom bezpieczeństwa. Matka nie powinna się
martwić.
Nagle tok jej myśli przerwał gong alarmowy. Dziewczyna wzdrygnęła się. Nostalgia i
strach pierzchły w obliczu nakazów chwili. Była posłuszna nakazom mózgu. Ręce
mechanicznie jak we śnie wykonywały chwyty tyle razy przećwiczone na wypadek alarmu.
Błyskawicznie zwolniła przytrzymujący ją pas i kilkoma ruchami nałożyła skafander. Z
maską tlenową przy pasku skoczyła do niszy w ścianie kabiny.
Musiała natychmiast udać się na posterunek przy urządzeniach w sekcji chemotechnicznej.
Wąska nisza w ścianie nie miała podłogi. Filitra spuściła się po metalowym słupie do szybu.
Piętnaście metrów niżej poczuła znów grunt pod nogami. Była w wąskim, może
dwudziestopięciometrowym korytarzu, który przecinał oś podłużną rakiety przez
chemotechniczną sekcję kadłuba. Z korytarza można było przez grodzie dotrzeć do
poszczególnych cel sekcji. W każdej z cel umieszczono odpowiednie grupy maszyn. Były ta
pompy z płynem chłodniczym, urządzenia do regeneracji powietrza i wyrównywania
ciśnienia. Obowiązkiem Filitry było utrzymywanie w gotowości awaryjnych akumulatorów
prądu i wytwornic oraz materiału plastycznego do uszczelniania na wypadek przecieków.
Podobnie jak ona, i inni członkowie załogi, którzy nie mieli w tym momencie służby,
pośpieszyli na powierzone im stanowiska. Słychać było szybkie kroki, jakąś grodź zamknięto
z trzaskiem. W kamerze ciśnień świszczał jakiś wentyl.
Filitra Goma zdążyła zaledwie sprawdzić kilka cel, gdy rozległ się głos Kerulena:
— Alarm odwołany! Alarm odwołany! Obiekt radarowy zidentyfikowany jako ŁA–417.
Obiektem radarowym jest Łowca Asteroidów 417.
Głęboko odetchnąwszy usiadła na obrotowym stołku. Spojrzała na zegarek. Od chwili
ogłoszenia alarmu minęły najwyżej dwie minuty. Kiedyś, na parę dni przed odlotem z Ziemi,
Filitra sprawdziła, ile na wypadek alarmu zużyje czasu na dotarcie ze swej kabiny do sekcji
chemotechnicznych. Dzięki słupowi, po którym można się było ześliznąć, zajęło jej to
siedemnaście sekund, wraz z nałożeniem skafandra. Ten słup to był dobry pomysł. Na całym
statku konstruktorzy, rozmieścili takie szyby ze słupami. Windy mogły zawieść — na
przykład przy zahamowaniu dopływu energii lub wskutek jakiegoś błędu mechanicznego.
Dlatego zbudowano tylko trzy windy.
Gdy pilotron oznajmił przystąpienie do manewru hamującego, Filitra wstała i opuściła
sekcję. Korytarzem dotarła do jednej z wind. Chodzenie w czasie hamowania było zbyt
męczące. Człowiek czuł się tak, jakby szedł po gęstej niewidocznej papce, leniwie płynącej w
kierunku dzioba rakiety.
Wróciwszy do kabiny Filitra zdjęła skafander i siedząc na tapczanie czekała na
zakończenie manewru hamującego. Potem sięgnęła po papier i usiadła przy stole. Ręka
posuwała się niezbyt szybko, ale równomiernie. Rosła ilość zapisanych wierszy, ale Filitra
często robiła przerwy. Ręka odwykła od pisania. Powoli zapełniały się stronica za stronicą.
2. ZMIANA WARTY
Wyrzutnie + Promień prowadzący
+ ŁA–417, statek kosmiczny
młodej generacji + Gościniec +
Pożegnanie Henryego Lorcestera.
ŁA–408 wszedł na pięćset dwudziesty krąg słoneczny. Rakieta zmniejszyła szybkość,
dostosowując ją do szybkości łańcucha poszukiwań dwudziestu jeden łowców asteroidów.
Znajdowali się teraz w pobliżu ŁA–417. Oba pojazdy leciały w odległości tylko czterystu
pięćdziesięciu kilometrów jeden od drugiego.
Przy pulpicie radiowym i radarowym było teraz dużo roboty. Norbert Franken wywołał
ŁA–417 i dowódcy obydwu statków nawiązali kontakt radiotelefoniczny. Kerulen
zameldował gotowość statku i załogi do przejęcia zadań. Dowódcy uzgodnili, że przekazanie
funkcji odbędzie się na drugim statku, na ŁA–417.
Od tego momentu przy pulpicie radiowym i radarowym zaczęły się krzyżować meldunki;
Norbert Franken był w swoim żywiole. Mimo iż był zaaferowany pracą, wokół ust błąkał mu
się stale uśmieszek zadowolenia. Nieprzerwanie wymieniano ważne informacje i obszerne
sprawozdania naukowe. ŁA–417 przekazywał swemu następcy nagraną na taśmę relację o
przebiegu badań w ciągu ostatnich miesięcy; dane te magazynowane były na ŁA–408 w
bibliotekach i archiwach elektronowych. Było to konieczne dla ciągłości prac naukowych po
zluzowaniu badaczy z ŁA–417.
Jednym z badaczy–następców był Timofiej Mirsanow, kierownik naukowy rakiety ŁA–
408. Jako specjalista od antycząstek postawił sobie za zadanie zbadanie pod tym względem
promieniowania kosmicznego. Na Ziemi udało się dotychczas tylko przy olbrzymim
przyspieszeniu cząstek stworzyć sztucznie na krótki czas antycząstki i dowieść ich istnienia.
Te pojedyncze cząstki o krótkim żywocie — to było oczywiście za mało, by móc nimi
dokonać obszerniejszych badań nad nimi.
Dlatego też radziecki uczony Mirsanow postawił sobie za zadanie zdobycie większej ilości
antycząstek z Kosmosu. Największą trudność przy urzeczywistnianiu tego projektu stanowiła
sprawa przechowywania, transportu i kierowania antycząstkami w zawieszeniu, bez dotyku,
za pomocą silnych pól elektromagnetycznych.
Te problemy i kilka innych z nimi związanych Mirsanow miał zamiar rozwiązać wspólnie
z młodym angielskim naukowcem Henrym Lorcesterem, który właśnie na tym — polu badań
mógł już zanotować spore sukcesy.
Także przy wyrzutni dziobowej i przy małej rakiecie badawczej pracowano bez przerwy.
Małą rakietę przygotowywano do startu. Pilot Kioto Yokohata otrzymał polecenie
przewiezienia Timofieja Mirsanowa i nawigatora, który sprawował funkcje pierwszego
oficera na ŁA–417, celem załatwienia formalności związanych ze zluzowaniem statku.
Kerulen jako dowódca był zobowiązany do pozostania na pokładzie. W drodze powrotnej
mieli zabrać nowego współpracownika Mirsanowa, Henryego Lorcestera.
Mirsanow, Yokohata i nawigator zabrali ze sobą podarunek dla astronautów drugiego
pojazdu. Były to świeże owoce, coś niewątpliwie drogocennego dla załogi ŁA–417.
Pojemniki z owocami zostały już załadowane na małą rakietę.
Kosmonautom nie brakło zresztą owoców i warzyw podczas długich lotów, gdyż każdy
statek wznosił się z Ziemi lub z bazy na Marsie z pełnymi komorami konserwacyjnymi. Od
dawna już umiano utrzymywać środki żywnościowe w stanie nadającym się do spożycia
dzięki technice chłodniczej oraz skutecznym metodom konserwacji. Ale nawet przy
zastosowaniu najnowszych metod nie potrafiono dotychczas utrzymać przez dłuższy czas
właściwego świeżym owocom smaku.
Kioto Yokohata siedział już w fotelu pilota. Cieszył się, że wreszcie ma okazję zrobić małą
turę w rakietce. Ledwo mógł się doczekać momentu, gdy rakieta zostanie wystrzelona z
wyrzutni w cielsku wielkiego statku kosmicznego, a on poczuje delikatną wibrację
termochemicznego silnika na ciekłe paliwo.
Wreszcie zjawili się obaj pasażerowie. Weszli do komory wyrzutni w towarzystwie
Kerulena i Oulu Nikerii, obładowanego kwiatami, prawdziwymi, ziemskimi kwiatami. Powoli
profesor i nawigator przecisnęli się przez wąski właz małej rakiety. Wyglądali niezdarnie i
niezgrabnie w swych grubych skafandrach kosmicznych, które musieli nałożyć ze względów
bezpieczeństwa, choć kabina małej rakiety była zabezpieczona przed zewnętrzną próżnią i
promieniowaniem. Zanim zamknięto rakietę, Kerulen podał im jeszcze nie wielką kasetkę,
zawierającą ręcznie pisane listy od członków załogi — między innymi od Filitry Goma.
Profesor i nawigator zajęli miejsca w fotelach za pilotem. Zapięli pasy bezpieczeństwa i
umocowali przezroczyste hełmy kosmiczne na kołnierzach skafandrów. — Przez pancerne
szkło dachu kabiny widzieli, jak Kerulen i Nikeria opuszczają komorę wyrzutni. Kerulen raz
jeszcze podniósł rękę na pożegnanie, a Oulu z uśmiechem życzył im złamania karku. Słyszeli
go — byli połączeni ze światem radiotelefonem. To żartobliwe przesądne życzenie z
pradawnych czasów lotnictwa miało odwrócić nieszczęście. Drzwi komory wyrzutni zapadły
dokładnie za wychodzącymi. Pompy z sykiem wysysały powietrze z komory wyrzutni. Potem
przed małą rakietą szeroko otwarły się wrota śluzy. Z lekkim świstem reszta powietrza
wyleciała w Kosmos. Za chwilę nastąpi katapultowanie małej grupki z cielska łowcy
asteroidów z przyśpieszeniem 5 „g”. W ciągu kilku sekund ich ciała będą ważyły
pięciokrotnie więcej.
Czerwona lampka startowa w kabinie zapłonęła rubinowym blaskiem. Cała trójka przez
naciśnięcie guziczka zameldowała gotowość automatowi startu.
Mirsanow zamknął oczy, głęboko odetchnął, po czym wypuścił część powietrza.