CARLOS RASCH ŁOWCY ASTEROIDÓW PRZELOŻYŁ MARIAN WARSZAŁŁOWICZ TYTUŁ ORYGINAŁU ASTEROIDENJÄGER Carlos Rasch, współczesny pisarz Niemieckiej Republiki Demokratycznej, uważany jest za jednego z czołowych autorów powieści fantastyczno–naukowych. Do jego najlepszych książek zalicza się opublikowaną w 1963 roku „Błękitną planetę” oraz wydanych w 1961 roku „Łowców asteroidów”, powieść, która w rok później znalazła się na liście książek–laureatów nagrody Ministerstwa Kultury NRD. 1. PIĘĆSET DWUDZIESTY KRĄG SŁONECZNY Radiotelegram dowódcy + W Pomieszczeniu Etyki + Pilotron + Wypad do ekliptyki + Egzamin + Filitra Goma + Alarm radarowy Wszystkich trzydziestu siedmiu członków załogi zebrało się w przedniej części statku kosmicznego, w centrali sterowania. Na twarzach malował się wyraz napiętego oczekiwania, stanęli obecnie przed pierwszym z wielkich zadań wyprawy kosmicznej: dotarciem do łańcucha łowców asteroidów. Jako ostatni wszedł do wysokiego, lekko sklepionego pomieszczenia dowódca Axel Kerulen, mocny, niezbyt wysoki mężczyzna. Rzucił wnikliwe spojrzenie na najważniejsze instrumenty kontrolne astropilota — automatycznego pilota gwiezdnego. Lot przebiegał planowo. Zadowolony podszedł do pulpitu radiowego i radarowego. — Za czterdzieści minut znajdziemy się w pozycji umożliwiającej rozpoczęcie manewru — powiedział półgłosem do oficera radiowego Norberta Frankena. — Proszę nadać nasz sygnał wywoławczy i nawiązać łączność ze statkiem wiodącym. Franken wyprostował się w fotelu; długie, smukłe palce zaczęły sprawnie i szybko obsługiwać liczne klawisze i przełączniki. W momencie wejścia dowódcy spośród stojących wokół członków załogi wystąpili inżynier urządzeń napędowych i nawigator, zajmując miejsca przy swych 1 pulpitach. Ucichły rozmowy, zapanowała cisza. Norbert Franken skoncentrował uwagę na aparaturze. Wiedział, że przed chwilą z kadłuba rakiety wysunęły się automatycznie niewielkie anteny odbiorcze. Poruszały się powoli, szukając celu, zgodnie z rozkazem, jaki otrzymały automatyczne układy sterujące pracą aparatury radiowej. Tym celem był nadajnik rakiety wiodącej ŁA–401. Na ekranie poszukiwawczym ukazała się ż lewej strony u dołu jasna iskierka i zaczęła stromym łukiem wędrować ku środkowi ekranu. Tam się zatrzymała. Poszukiwane źródło nadawcze zostało odnalezione. Jednocześnie rozległ się, początkowo słaby i niewyraźny, ale coraz wyraźniejszy i dźwięczniejszy głos: — Tu ŁA–401, wiodąca rakieta czwartej flotylli kosmicznej! Głos parokrotnie powtarzał to zdanie, do chwili gdy na ekranie ukazało się przyćmione zielone światełko. Połączenie zostało ustanowione. Automatyczna aparatura nadawcza rakiety wiodącej, lecącej w odległości wielu milionów kilometrów, odnalazła wywołującego, i nastawiła się na odbiór. — Tu ŁA–408 — zameldował się oficer radiowy. — Tu ŁA–408! Meldunek do dowódcy flotylli: ŁA–408; osiąga teren operacyjny. Prosimy o wprowadzenie w eskadrę. — Tu ŁA–401. Dowódca flotylli prosi komendanta Kerulena o informację lotu — odpowiedziała rakieta wiodąca. Krępa postać dowódcy pochyliła się nad mikrofonem. Spojrzenie świadczyło o koncentracji. — Tu ŁA–408, dowódca Kerulen. Melduję wam, towarzyszu astrodowódco, nasze przybycie na teren operacyjny. Stan załogi pomyślny. Statek jest gotów do wykonania zadań, urządzenia techniczne działają bez zarzutu. Na pokładzie znajdują się zgodnie z programem urządzenia specjalne do niszczenia meteorytów oraz przygotowana do montażu aparatura do ustawiania stosów ostrzegawczych na asteroidach i planetoidach. Załoga i statek podlegają przez dziesięć miesięcy waszemu dowództwu. Zapasy wody, powietrza i środków żywnościowych, przewidziane na ten okres, zmagazynowane są na statku, zgodnie z kosmicznymi przepisami bezpieczeństwa, w podwójnej ilości. Materiał rozszczepialny do wytwarzania energii dla silników i maszyn grawitacyjnych posiadamy w ilości trzykroć większej od przewidzianego zapotrzebowania. Nasza obecna prędkość w stosunku do Słońca wynosi czterdzieści pięć kilometrów na sekundę. ŁA–408 opuścił w ustalonym czasie bazę na Marsie, kierując się w stronę orbity Jupitera. Wlot na nasz teren operacyjny, między orbitami Marsa i Jupitera, przebiegał bez specjalnych wydarzeń. Za chwilę przekażemy wam, dowódco, listę załogi. Znajdzie pan na niej wypróbowanych współpracowników, którzy już po raz drugi i trzeci uczestniczą w rozwiązywaniu naszych wspólnych zadań w Kosmosie. Dowódca zrobił małą przerwę i odwrócił się do czekających w głębi pomieszczenia członków załogi,, uśmiechając się zachęcająco do niektórych z nich. Po czym kontynuował: — Chciałbym jednak przede wszystkim wymienić czterech członków załogi, którzy po raz pierwszy w życiu opuścili planetę ojczystą, Ziemię. Mam na myśli chemika Filitrę Gomę z południowoamerykańskiego kręgu kulturowego, automatyka do spraw techniki sterowniczej i regulacyjnej Rai Raipura z hinduskiego kręgu kulturowego, Japończyka Kioto Yokohatę, pilota małej rakiety rozpoznawczej z dalekowschodnioazjatyckiego kręgu kulturowego oraz matematyka Oulu Nikerię ze środkowoafrykańskiego kręgu kulturowego. Zwłaszcza ci młodzi kosmonauci bardzo niecierpliwie oczekują spotkania z meteorytami i rozpoczęcia ich zwalczania. Kończę sprawozdanie i oczekuję waszych informacji. W czasie gdy oficer radiowy przegrywał taśmę magnetofonową z listą załogi dla rakiety wiodącej, w pomieszczeniu dało się zauważyć wzrastające napięcie. Energia kosmonautów, nagromadzona przez lata przygotowań i miesiące lotu z Ziemi na Marsa i stamtąd dalej, domagała się ujścia. Wiedzieli wszyscy, że owo zadanie, choć tak „uroczyście tym razem przekazane, w gruncie rzeczy można było streścić w kilku rzeczowych zdaniach; wśród kosmonautów stało się bowiem oczywiste, że wymienianie jedynie krótkich i precyzyjnych wskazówek i informacji jest niemal koniecznością życiową. — Pozdrowienie naszej Ziemi! — zabrzmiało poważnie i uroczyście z niewidocznych, zręcznie ukrytych głośników. Było to pozdrowienie kosmonautów, przeznaczone dla załogi statku kosmicznego, wypowiedziane przez dowódcę rakiety wiodącej spokojnym, mocnym głosem. — Pozdrowienie naszej Ziemi! — te trzy słowa zawierały całą tęsknotę i miłość ludzi w Kosmosie do ich pięknej, dalekiej planety ojczystej. — Serdecznie witani was, inżynierowie i naukowcy Łowcy Asteroidów–408, w imieniu wszystkich członków flotylli rakietowej naszego terenu operacyjnego. Szczególnie serdecznie pozdrawiam czterech młodych kosmonautów, którzy po dojrzałym namyśle dołączyli do naszej niełatwej ekspedycji. Będąc częścią wielkiej Służby Ruchu Kosmicznego, spełniamy tu, z dala od naszej ojczystej planety, poważny obowiązek. Przyczyniamy się do zmniejszenia najstraszniejszego ze wszystkich niebezpieczeństw podróży kosmicznych, niebezpieczeństwa zderzenia z meteorytami, oczyszczając wedle naszych najlepszych umiejętności przestrzeń międzyplanetarną w zasięgu strumieni meteorytów między Marsem a Jupiterem, z odłamków planety rozpadłej w zamierzchłych czasach. Nasze naczelne zadanie to wytropienie asteroidów, od odłamka skalnego poczynając, a na planetoidzie kończąc, i wyposażenie ich w ostrzegawcze radiolatarnie. Przy okazji niszczymy wszystkie meteoryty, od tych o rozmiarach ziarnka grochu do pocisku kosmicznego wielkości polnego kamienia, o ile przypadkowo natkniemy się na nie. Nasza flotylla składa się obecnie z dwudziestu jeden rakiet. Utworzyliśmy — między czterysta osiemdziesiątym a pięćset dwudziestym kręgiem słonecznym — łańcuch poszukiwań. Odstęp między rakietami wynosi dwa miliony kilometrów. Średnia szybkość flotylli — piętnaście kilometrów na sekundę. ŁA–408 zluzuje na zewnętrznym kręgu, najdalszym od Ziemi, statek ŁA–417. ŁA–417 został zawiadomiony o naszym przybyciu. Flotylla wyśle swój najbliższy wspólny namiar dla Ziemi i Marsa w najbliższym czasie kosmicznym, to jest pojutrze między godziną 0.00 a 0.15. Proszę potwierdzić zajęcie nowej pozycji na pięćset dwudziestym kręgu, a tym samym wasze przybycie do czwartej flotylli kosmicznej, również do SZŁA. Życzę Kolegom z ŁA–408 pełnego sukcesu. Głos dowódcy przebrzmiał. Norbert Franken potwierdził odbiór emisji. Anteny ukryły się na powrót w kadłubie rakiety. Można było rozpocząć pracę. Po rozmowie pozostali w centrali tylko komendant, matematyk, nawigator i inżynier aparatury napędowej, by przeprowadzić za pomocą formaksu, wielkiej matematycznej maszyny liczącej, obliczenia mające na celu wprowadzenie rakiety na pięćset dwudziesty krąg słoneczny. Wszyscy inni przeszli do Pomieszczenia Etyki, wielkiej kabiny towarzyskiej i wypoczynkowej w śródkręciu. Pozostało im jeszcze pół godziny spokoju i skupienia. Potem będą mieli sporo roboty z manewrami związanymi ze zluzowaniem tamtego statku kosmicznego. Niektórzy rozsiedli się w głębokich, wygodnych fotelach, inni spacerowali tam i z powrotem w skupieniu. Wszyscy myśleli o telegramie radiowym i zawartych w nim poleceniach. Nikt nie rozkoszował się świeżym powietrzem, przenikającym to pomieszczenie, ani przyciszoną muzyką, nikogo nie radowało piękne urządzenie kabiny przypominającej salon ani przyjazne, przyćmione oświetlenie. Powierzchowny obserwator mógłby sądzić, że kosmonauci są przygnębieni. Może dlatego, że dowódca polecił im zająć pozycję na zewnętrznym skrzydle, flotylli, na najbardziej wysuniętym we Wszechświat posterunku. Ale ten, kto przyjrzałby im się wnikliwiej, zauważyłby, że każda jednostka tej małej społeczności raz jeszcze bada swój stan psychiczny, analizując swą wiedzę, swą gotowość do czynu. Po chwili podniosła się z fotela Filitra Goma, chemik, jedna z tych, którzy pierwszy raz uczestniczyli w locie. Podeszła do ustawionej w rogu kabiny loniki, sferycznego fortepianu koncertowego. Oparci o smukłą białą kolumnę, pomyślaną zapewne jako akcent architektoniczny, stali tam — lekarka Sagitta i jej brat Norbert Franken. Rodzeństwo lubiło to miejsce. Lubili stać tu w milczeniu patrząc w dal. Jak gdyby przenikali wzrokiem pancerne płyty rakiety, wyzwalając się z ciasnoty statku kosmicznego. Dziwne to było rodzeństwo. Choć Sagitta nie potrzebowała braterskiej opieki i była samodzielna, jak wszyscy tu na pokładzie, w towarzystwie brata czuła się najbezpieczniej. Wobec innych członków załogi byli zawsze bardzo ożywieni i rozmowni. Gdy jednak w wolnych chwilach spotykali się przy białej kolumnie lub w swych kabinach, zaledwie wymieniali parę słów. Zadowalali się niemym porozumieniem. Była to właśnie jedna z tych chwil. Wyszeptane słowo, ruch dłoni czy spojrzenie wystarczyły, by się zrozumieli. Pogrążony w myślach Norbert Franken zauważył jednak, że ktoś podszedł. Podniósł wzrok i napotkał pytające ciemne oczy Filitry Gomy, dziewczyny z jednego z miast na terenie dawnej Brazylii. — Powiedz mi, proszę, co oznaczają te litery, wymienione przez dowódcę pod koniec — zapytała. Franken skinął przyjaźnie głową; Nie musiał się długo zastanawiać; zarówno on, jak i Sagitta już drugi raz uczestniczyli w polowaniu na meteoryty i znali ten skrót. — Skrót „SZŁA” — odpowiedział — zyskał wśród kosmonautów naszej flotylli prawo obywatelstwa, oznacza Szefa Łowców Asteroidów. Szef znajduje się w naszej bazie na Marsie. To doświadczony i zdolny astronauta. Z Marsa kieruje działalnością wszystkich rakiet poszukiwawczych i oczyszczających i informuje w porę zarówno nas, jak i inne grupy poszukiwawcze o nieoczekiwanych niebezpieczeństwach, na przykład o kometach, o oddziaływaniu plam słonecznych na nagłe nasilenie promieniowania różnego rodzaju. — Baza również utrzymuje za nas kontakt z Ziemią, gdyż Mars jest bliżej nas niż kula ziemska — uzupełniła Sagitta. — Stamtąd też przekazywane są za pomocą anten kierunkowych, nastawionych na odcinek Kosmosu, na którym w danym momencie pracujemy, bieżące informacje, audycje naukowe, rozrywkowe i emisje poczty kosmicznej z Ziemi dla wszystkich kosmonautów. Ponadto SZŁA dba w razie potrzeby o dodatkową pomoc lekarską. Gdy ktoś z kosmonautów za choruje na przewlekłą chorobę, może na mocy decyzji SZŁA przed zluzowaniem statku zostać odtransportowany na Ziemię celem dalszego leczenia. I wreszcie do funkcji SZŁA należy wysyłka rakiet pocztowych i zaopatrzeniowych z Marsa, Ziemi bądź Księżyca, dowożących łowcom asteroidów części wymienne i nowe wyposażenie na wypadek przedwczesnego zużycia starych. — Czy taka rakieta pocztowa przewozi także dodatkową żywność, tlen i paliwo jądrowe? — zapytała Filitra. — O ile mi wiadomo, nigdy jeszcze nie zaszła taka konieczność, jeśli chodzi o żywność i tlen, gdyż każdy statek kosmiczny posiada je w nadmiarze — powiek działa. Sagitta. — Ale jeśli chodzi o paliwo jądrowe, zdarza się często nadmierne zużycie wskutek konieczności długotrwałego manewrowania całymi flotyllami — uzupełnił Norbert Franken. — Ponieważ łowcy asteroidów znacznie rzadziej niż inne statki kosmiczne stosują beznapędowe loty, zużycie energii jest tu bardzo wysokie. Zwłaszcza w pobliżu roju odłamków zachodzi często konieczność długotrwałego przyspieszania i hamowania. Poza tym wiele energii zużywa się przy obstrzale meteorytów przez miotacze promieni. Wokół obydwu kobiet i inżyniera radiowego utworzył się krąg słuchaczy. Ostatnie zdanie Norberta Frankena dało asumpt do rozmaitych przypuszczeń co do chwili pierwszego spotkania z meteorytami. Filitra Goma była zdania, że mimo nowoczesnych urządzeń technicznych trzeba będzie ich szukać miesiącami, gdyż wedle rachunku prawdopodobieństwa możliwość spotkania statku kosmicznego z meteorytem zdarza się tylko raz na kilka lat. W głębi serca pragnęła, by to teoretyczne założenie sprawdziła się w ich wypadku. Bała się spotkań z meteorytami i asteroida — mi, ale starała się ukryć swoje obawy. Gdy jednak usłyszała poglądy innych kosmonautów, oczy zaczęły jej się rozszerzać. Kioto Yokohata, również jeden z czwórki kosmicznych debiutantów, pilot małej rakiety rozpoznawczej, przypuszczał, że już w ciągu paru tygodni uda im się wyśledzić rój meteorytów. Jego spojrzenie wyrażało chęć czynu. Widać było po nim, że najchętniej wyruszyłby natychmiast na spotkanie kosmicznej przygody. — Zapewne już w najbliższych dniach będziemy mogli zarejestrować pierwszą zdobycz myśliwską — powiedziała Sagitta. Brat spojrzał na nią, W kącikach oczu dostrzegł błysk humoru. Zrozumiał natychmiast i dodał: — Może już za minutę radar odkryje taki odłamek kosmiczny? — Ten optymizm rozweselił wszystkich. Rozległ się wybuch śmiechu. Tylko Filitra Goma wstrząsnęła się na myśl o ewentualnym zderzeniu statku z błądzącym we Wszechświecie odłamkiem skalnym. By się uspokoić, zapytała Paro Bacosa, co on sądzi o możliwości spotkania z asteroidem lub meteorytem. Paro Bacos, który miał rodzinę w południowoeuropejskim kręgu kulturowym, na Półwyspie Bałkańskim; należał do starych rutyniarzy. Już trzeci raz uczestniczył w polowaniu na meteoryty. Od czasu gdy przed ośmiu laty jego najlepszy przyjaciel, wraz z całą załogą rakiety badawczej, zginął wskutek zderzenia z takim podstępnym pociskiem Wszechświata, oddał się całkowicie do dyspozycji Służby Bezpieczeństwa Kosmicznego. Doświadczony i roztropny kosmonauta zrozumiał obawy, dziewczyny. Postanowił odpowiedzieć jej zgodnie z prawdą, ale tak, by jednocześnie uspokoić Filitrę i nie rozczarować żądnego czynu Kioto. — Nie będziemy się nudzili — powiedział — ostatecznie wokół Słońca cyrkuluje wiele milionów mniejszych i większych odłamków skalnych. Niemal wszystkie przebywają na tej części trasy, która jest najbardziej oddalona od Słońca, na terenie między planetami Marsem i Jupiterem. Poza tym istnieje co najmniej o trzydzieści tysięcy asteroidów, z których dotychczas „tylko około ośmiu tysięcy udało się odnaleźć i zaopatrzyć w stosy ostrzegawcze. Nasz łańcuch rakiet bada teraz przestrzeń kosmiczną między Marsem a Jupiterem na szerokości około czterdziestu milionów kilometrów. Wynikało to jasno z radiotelegramu z ŁA–401. Odstępy dwu milionów kilometrów między poszczególnymi rakietami obmacywane są stale przez urządzenia radarowe. W ten sposób chyba nie będzie ani dnia, by nie odkryto przynajmniej jednego meteorytu i nie unieszkodliwiono go, niejako mimochodem, bez najmniejszego niebezpieczeństwa dla nas. Najwięcej meteorytów można napotkać na płaszczyźnie ekliptyki, płaszczyźnie toru ziemskiego. Dlatego też flotylle łowców asteroidów poruszają się przeważnie po płaszczyki nie ekliptyki. Paro Bacos wstał z poręczy fotela, na której siedział dotychczas, pokazując gestem rąk, jak łańcuch rakiet? postępuje przy poszukiwaniach. — Jak uczy doświadczenie, raz na miesiąc lub raz na dwa miesiące udaje się znaleźć nawet cały rój meteorytów. W takich wypadkach łańcuch się zagęszcza. — Paro Bacos opuścił ramiona, zbliżając dłonie, jakby chciał klasnąć. — Wtedy bywają piękne śródgwiezdne fajerwerki: łowcy asteroidów lecąc w odległości tylko kilku tysięcy kilometrów jeden od drugiej go, rozpoczynają gonitwę za rojem meteorytów, a następnie strzelaninę z miotaczy promieni — powiedział mlaskając z zadowolenia. Przez ten gęsty łańcuch posterunków nie zdoła się przebić żaden meteoryt. Statki kosmiczne chronią się nawzajem przed odłamkami. Potrafią zapewnić sobie nawzajem wystarczające zabezpieczenie. W statku zabrzmiały trzy głośne uderzenia gongu, przerywając wywody Bacosa. Gong wzywał tę część załogi, na którą przypadała służba tak zwanego pogotowia. Pośpieszyli do centrali dowodzenia i tam wśliznęli się w przygotowane już skafandry. Każdy z kosmonautów — obojętne: technik czy naukowiec — potrafił pełnić służbę przy każdym z czterech pulpitów kierowniczych. Choć w zasadzie pojazdem sterowały urządzenia automatyczne, to jednak człowiek musiał wydawać im polecenia i kontrolować ich działanie. W spokojniejszych okresach lotu inżynierowie byli zobowiązani asystować naukowcom przy ich pracach badawczych. Dla Paro Bacosa uderzenia gongu oznaczały polecenie udania się do oddzielnego pomieszczenia, do centrum regulacyjnego maszyn grawitacyjnych. Jednym z jego zadań było bowiem czuwanie nad całokształtem systemu grawitacyjnego. Na całej długości statku zainstalowane były urządzenia, które wytwarzały sztuczne pole grawitacyjne. W ten sposób we wszystkich pomieszczeniach rakiety działało przyspieszenie mniej więcej równe przyspieszeniu ziemskiemu. Dlatego też kosmonauci mogli się tu poruszać jak na Ziemi. Przy dłuższych podróżach kosmicznych miało to pierwszorzędne znaczenie dla prawidłowego funkcjonowania ludzkiego organizmu. Dawniej, w przestarzałych już dziś typach rakiet, zastępowano tę siłę ciężkości siłą odśrodkową, każąc statkom kosmicznym wirować wokół ich osi podłużnej. Powodowało to jednak komplikację problemów astronautycznych. Lepsza metoda wytwarzania siły ciężkości — za pomocą pól grawitacyjnych — dawała jeszcze i tę korzyść, że sztuczne pole sił mogło działać wedle potrzeby bądź prostopadle, bądź też równolegle do osi podłużnej statku. Paro Bacosowi przypadało więc jedno z najbardziej odpowiedzialnych zadań. Dlatego też natychmiast po trzech uderzeniach gongu udał się na kontrolę systemu grawitacyjnego statku. Gdy wszystkie posterunki sterownicze, kontrolne i obserwacyjne zostały obsadzone w centrali sterowniczej, dowódca zaznajomił załogę z zadaniami związanymi z wykonaniem najbliższego manewru. Głośniki przekazywały jego słowa do wszystkich pomieszczeń statku. — Przede wszystkim wykonamy niewielką korek — turę naszego toru lotu. Nasza rakieta zboczyła o około dziesięć tysięcy kilometrów z przewidzianego kursu — powiedział Axel Kerulen. — Musimy dokonać korektury, by uzyskać znów pełną zgodność z płaszczyzną ekliptyki, po której porusza się nasza flotylla. Ten niewielki manewr potrwa niespełna cztery minuty. Zaraz potem musimy wprowadzić rakietę wielkim łukiem na krąg pięćset dwudziesty. Potrzeba nam na to dwudziestu minut i czterdziestu dwóch sekund. Po trzecie musimy dopasować naszą szybkość do szybkości flotylli, zmniejszając ją z czterdziestu pięciu do szesnastu kilometrów na sekundę. W końcowej fazie zmniejszania szybkości znajdziemy się w pobliżu ŁA–417. Wówczas nawiążemy z nimi kontakt i przygotujemy wszystko do ich zluzowania. W chwili obecnej ŁA–417 leci jeszcze w odległości około stu trzydziestu tysięcy kilometrów od nas. — Jak wielki będzie wzrost przyspieszenia i związany z tym przybór wagi naszego ciała? — informował się siedzący przed ekranami radarowymi elektroinżynier, Hindus Rai Raipur. — Przyspieszenie nie przekroczy 1,8 g — odpowiedział czarny matematyk Oulu Nikeria, siedzący jeszcze przed klawiaturą cyklonu matematycznego, z którego pomocą obliczył tor lotu rakiety celem wykonania manewru. — W każdym razie wybrana krzywa lotu jest dostatecznie wielka. — Znaczy to — uzupełnił dowódca — że waga naszych ciał nawet się nie podwoi. Oulu Nikeria zaczął kłaść na poszczególne pulpity karty kontrolne i pomiarowe. Wyjął je z formaksu, elektronicznego cyklonu matematycznego, który drukował je automatycznie po każdym obliczeniu toru lotu. Na kartach pomiarowych były duże kolumny liczb. Podawały z góry wartości, które należało o określonej godzinie odczytać ze skal aparatur na dowód, że manewr przebiega prawidłowo. Ewentualne odchylenia należało natychmiast korygować. Podczas gdy pozostali mężczyźni zagłębili się w odczytywaniu długich rzędów liczb, Kerulen podszedł do pilotronu, automatycznego astropilota. Obudowa pilotronu w kształcie litery U mieściła się w centralnym punkcie owalnego pomieszczenia sterowniczego. Na polerowanej powierzchni pilotronu umieszczone były liczne dźwignie, skale, guziki, klawisze i różne lampki kontrolne. Poza tym widać tam było tabele, diagramy, bezpieczniki oraz kilka mniejszych ekranów, oscylografy, kilka mikrofonów i głośników. Wziął do ręki jedną z kart pomiarowych, by na podstawie danych automatycznego pilota ogłosić nowe dane do wykonania manewru. W ciągu kilku minut nastawił odpowiednio dźwignie, nacisnął klawisze i guziki. Pozostało jeszcze kilka minut do rozpoczęcia manewru. Wykonujący dotychczas na stojąco te wszystkie czynności Kerulen zajął miejsce w fotelu dowódcy po otwartej stronie pulpitu w kształcie U. W wielkim pomieszczeniu sterowniczym zapanowała teraz zupełna cisza. Tylko przy wytężonym nasłuchiwaniu można było uchwycić od czasu do czasu mocno przyciszony stukot pracujących niezmordowanie auto matów i ciągły brzęk formaksu, wbudowanego w tylną ścianę centrali. Dowódca przycisnął jeden z guziczków. Jasne oświetlenie pomieszczenia zmniejszyło się o trzy Czwarte. W panującym teraz półmroku tym wyraźniej uwydatniały się skale pilotronu i pulpitów pomocniczych — nawigacyjnego, urządzeń napędowych, radiowego i radarowego — oraz pulpitów formaksu i helikonu, oświetlone zielonkawym, niebieskawym i czerwonawym światłem. Co do ludzi w skafandrach — widać było jedynie ich sylwetki. Kerulen obrócił się ku drugiemu skrzydłu pulpitu U i nacisnął klawisze wielkiego ekranu i kamer zewnętrznych. Ten ekran zajmował dużą część ściany szczytowej pomieszczenia sterowniczego. Pięć metrów szeroki i około dwóch metrów wysoki, połączony był z sześcioma grupami kamer telewizyjnych wbudowanych w zewnętrzne opancerzenie statku na dziobie, na rufie i po bokach rakiety. Wielki ekran rozjaśniał się powoli. Ukazał się astronautom Wszechświat w całej swej czarnej nieskończoności. Nad tą przepaścią ścieliły się jak welon miliardy iskierek dalekich i najdalszych gwiazd. Minęło kilka minut. Statek przeszył ostrzegawczy dźwięk dzwonka. Był to znak, że pilotron za kilka sekund rozpocznie zmianę kursu. W podźwięk dzwonka ostrzegawczego wpadł przytłumiony szum i warkot. Napęd atomowy zaczął działać. Dysze sterownicze na burcie zaczęły naciskać na rakietę w jednym kierunku, zmieniając jej położenie we Wszechświecie. Dziób statku pochylał się coraz bardziej. Nieruchomy zazwyczaj świat gwiezdny zaczął się powoli przesuwać na wielkim ekranie. Jasne, dobrze widoczne gwiazdy z dolnej części ekranu przesunęły się ku środkowi, wędrowały dalej, aż wreszcie zatrzymały się przy jego górnym krańcu. Ale już w minutę później jasne gwiazdy z pierwszego planu wykonały drogę odwrotną, zaczęły spływać z góry, aż zajęły swe poprzednie miejsce w dolnej części ekranu. Rakieta wróciła do dawnego położenia. Pierwsza część manewru była wykonana. Statek wyrównał liczące dziesięć tysięcy kilometrów odchylenie od płaszczyzny ekliptyki, znajdując się tym samym na teoretycznie przyjętej tarczy, na której raz w ciągu roku Ziemia okrąża Słońce. Dla lepszej orientacji nawigatorów statków kosmicznych przedłużono w myślach tę tarczę poza średnicę Ziemi aż do granic Systemu Słonecznego. Mężczyźni, z pogotowia uważnie śledzili poruszenia wskazówek na przyrządach, porównując dane z mi na taftach pomiarowych. — Wartość mierzona prawidłowa — zameldował nawigator. Identyczne meldunki przekazano komendantowi z pozostałych pulpitów. Oznaczało to zgodność wszystkich poprzednio obliczonych przez formaks wartości mierzonych z rzeczywistymi. Jedynie Rai Raipur zakomunikował od pulpitu radarowego: — Cząsteczki 20:27. Tendencja wzrastająca. Z meldunku tego wynikało, że wzrosła nieco ilość kurzu kosmicznego — mikrometeorytów o średnicy kilku tysięcznych milimetra. Aparatura pomiarowa, rejestrująca uprzednio na minutę dwadzieścia zderzeń statku kosmicznego z mikrometeorytami, wykazuje obecnie dwadzieścia siedem zderzeń. Mimo to wskazówka była jeszcze znacznie poniżej linii ostrzegawczej. Wskutek znikomej masy mikrometeoryty nie potrafiły przebić zewnętrznej powłoki rakiety. I znów pilotron zakomunikował dzwonkiem o początku następnego manewru. Wielkim łukiem skierował statek w lewo, ku pięćset dwudziestemu kręgowi słonecznemu, a zatem na kołowy tor lotu, w odległości pięciuset dwudziestu milionów kilometrów od Słońca. Jasne gwiazdy z pierwszego planu powędrowały teraz powoli z lewa na prawo przez wielki ekran. Natomiast z lewej części ekranu ukazały się nowe gwiazdy, które również przewędrowały przez ekran i zniknęły po jego prawej stronie. Nawigator wstał i podszedł do dużego stołu, na którym rozłożono mapy gwiezdne, dokładnie porównując mapy z obrazem na ekranie, aż wreszcie znalazł zajęcie przy umocowanym rzutniku, o położenia ustalonym w stosunku do osi statku i skierowanym na ekran telewizyjny. Z kasety, zawierającej mikrofilmy całego gwiezdnego katalogu, wyjął określoną klatkę ze zdjęciem strefy równikowej nieba i włożył ją do rzutnika. To zdjęcie należało w tej chwili wyświetlić na ekranie telewizyjnym. W kwadrans po rozpoczęciu drugiego manewru Kerulen włączył radar dziobowy na drugi ekran telewizyjny. Czujne oko radarowe rakiety wykryłoby nieznane ciało na jej kursie i ogłosiłoby alarm. Dowódca w napięciu czekał na tę chwilę. Miał zamiar poddać załogę, a zwłaszcza czworo nowicjuszy małemu egzaminowi. Dla pewności zablokował helikon, miotacz promieni. W ten sposób statek chwilowo wprawdzie był bezbronny wobec meteorytów, ale na wypadek nieoczekiwanego spotkania była możliwość ucieczki przy pomocy pilotronu. Niebezpieczeństwo zderzenia zmniejszyło się również dlatego, że statek leciał teraz w tym samym kierunku co strumień meteorytów, a więc w kierunku zgodnym z ruchem okrężnym systemu słonecznego. Wskutek blokady helikonu obrona automatyczna nie mogła działać, co zapewniało bezpieczeństwo rakiety ŁA– 417, w której kierunku lecieli. Nie przewidując niespodzianek nawigator uważnie obserwował wielki ekran. Gwiazdy przesuwały się teraz po nim nieznacznie, ledwie dostrzegalnie. Łuk, który rakieta zataczała we Wszechświecie, zbliżał sieć końca. Od środka górnej krawędzi ekranu aż do jego dolnego prawego rogu ciągnął się szeroki, błyszczący pas Drogi Mlecznej. W górnym prawym rogu, w gwiazdozbiorze Liry, błyszczała jasno gwiazda Wega. Nie tak jeszcze jasno, lecz jednak wyraźnie wyłaniając się z matowego blasku gwiezdnego oceanu, błyszczały rozrzucone po całym ekranie takie gwiazdy, jak Atair — w gwiazdozbiorze Orła, Sirra — w gwiazdozbiorze Andromedy, Scheat — w Pegazie i Fomalhaut — w gwiazdozbiorze Południowej Ryby. Minęło dziewiętnaście z dwudziestu minut i czterdziestu dwóch sekund koniecznych do wykonania manewru wprowadzającego statek na pięćset dwudziesty krąg słoneczny. Nawigator włączył rzutnik skierowany na oś statku celem optycznego sprawdzenia ostatecznego kursu. Obraz na ekranie został zupełnie zmącony. Wszystkie gwiazdy widać było podwójnie. Ale powoli zaczęło wszystko wracać do normy. Z sekundy na sekundę następowała synchronizacja obydwu obrazów — telewizyjnego i z projektora. W momencie gdy nałożyły się jeden na drugi, osiągnięto pięćset dwudziesty krąg kosmiczny. Nagle nawigator zdumiał się. Zmarszczył czoło spoglądając zdziwiony na ekran. Lewą stroną ekranu przesuwała się bardzo jasna gwiazda, nie należąca do tego gwiazdozbioru. Ta jasna nieznajoma znajdowała się przy znanej gwieździe G 77 w pobliżu galaktycznego bieguna południowego. To było przecież niemożliwe! W tej samej chwili zadźwięczały automatyczne dzwonki alarmowe radaru, ostrzegając statek przed meteorytami. Astronauci błyskawicznie zapięli pasy bezpieczeństwa. Kerulen uważnie obserwował swoich towarzyszy. Rai Raipur bronił się przed narastającym strachem. Mimo woli zacisnął szczęki. Oczy zwęziły mu się do szpar. Oderwał wzrok od wielkiego ekranu i spojrzał na instrumenty. Odległościomierz radaru przesunął się na skali w prawo i oscylował przy sześćdziesięciu tysiącach kilometrów. Przed oczyma stanął mu obraz jego towarzyszki życia Intry. Widział jej oczy o długich rzęsach, jej surowo do tyłu zaczesane czarne włosy, brunatną twarz i smukłą postać w obszernym, otulającym odzieniu jego indyjskiej ziemi ojczystej. Znów wróciła do jego wiadomości liczba sześćdziesiąt tysięcy. Opanowawszy się zakomunikował ją półgłosem innym. Odległość ich statku od echa radarowego zmniejszała się wolno. Przy obecnej szybkości statek kosmiczny znalazłby się w pobliżu obiektu radarowego nie wcześniej niż za trzydzieści pięć minut. Rai Raipur zaczął odczytywać na swych instrumentach poszczególne dane dotyczące kierunku, szybkości, wielkości i kształtu tego obiektu. Twarz jego wyraźnie poweselała. Oulu Nikeria, matematyk, wiercił się w swym obrotowym krześle przy formaksie. Wyglądał — duży, mocny, lekko pochylony do przodu, z rękami przyciśniętymi do poręczy — jakby gotował się do skoku. Jego oczy spoczywały pytająco na twarzy dowódcy wyrazając gotowość natychmiastowego wykonania rozkazu. Ta gotowość ustąpiła zdumieniu. Dowódca siedział wygodnie i spokojnie, z nieporuszoną twarzą, w fotelu przy pilotronie. Oulu z natężeniem wsłuchiwał się w lekki szum formaksu. Ale również mózg elektronowy nie zmieniał zwykłego dźwięku. W chwili niebezpieczeństwa to urządzenie matematyczne, sprzęgnięte z pilotronem, musiałoby — na skutek gwałtownie wzrastającej fali operacji rachunkowych — głośno zabrzęczeć. Gdy zabrzmiał sygnał alarmowy, dwoje rąk podskoczyło przy pulpicie siłowniczym. To inżynier atomowych mechanizmów napędowych, Arab Salama el Durham, chciał instynktownie obrócić dźwignię dysz hamujących. Wpół drogi jednak opuścił ręce. Uświadomił sobie, że pilotron wraz z mózgiem elektronowym już dawno, w ułamku sekundy, zdecydowałby i zareagował w porę. Inżynier nawet nie zapiął szerokiego pasa, który miał go ustrzec przed wyrzuceniem z fotela przy zahamowaniu. Było mu wszystko jedno. Znowu uległ atakowi letargu. W chwili gdy rozległ się dzwonek alarmowy, nawigator pomyślał: echo radarowe to przecież pole odbite od ŁA–417. Mimo woli uśmiechnął się. Nowy nieznajomy przy gwieździe G 77 nie był więc w ogóle żadną gwiazdą, lecz wmiksowanym w obraz telewizyjny refleksem radarowym jakiegoś dość dużego bądź też zawierającego dużo metalu ciała we Wszechświecie. Tym ciałem musiał być ŁA–417, statek kosmiczny, który mieli zluzować. Tymczasem na dużym centralnym ekranie oba obrazy nałożyły się na siebie. — Rakieta wprowadzona w krąg pięćset dwudziesty. Nowy kurs jest dokładny — zameldował nawigator zupełnie spokojnym głosem, po czym wyłączył rzutnik. Kerulen podziękował za meldunek. Zadowolony był z obserwacji dokonanych w chwilach rzekomego niebezpieczeństwa. Nikt z jego ludzi w pomieszczeniu sterowniczym nie zawiódł przy próbie. Nikt nie działał pod wpływem pierwszego strachu — nerwowo, pośpiesznie, bez zastanowienia. Reagowali każdy na swój sposób: po ludzku, z opanowaniem, z silną wolą. Mógł im zaufać i mógł na nich polegać. Jedynie El Durham sprawiał mu kłopot. Nie uszło uważnemu spojrzeniu dowódcy, że Arab siedział w fotelu z nie zapiętym pasem. Axel Kerulen nachylił się nad mikrofonem radia pokładowego. — Alarm odwołany! Alarm odwołany! Obiekt radarowy zidentyfikowany jako ŁA–417. Obiektem radarowym jest Łowca Asteroidów 417. Filitra Goma opuściła Pomieszczenie Etyki przed rozpoczęciem manewru. Poszła do swojej kabiny, zamierzając napisać kilka listów do rodziców, brata i siostry. Jeszcze nie przezwyciężyła do końca strachu przed meteorytami. Doświadczonemu i roztropnemu Paro Bacosowi niezupełnie udało się rozproszyć jej obawy. Ale ufała, że listy i myśl o domu dobrze jej zrobią i pomogą wyzbyć się uczucia niepewności. Listy miały za pośrednictwem wracającej do domu rakiety ŁA–41T dotrzeć do bazy na Marsie, stamtąd na Ziemię, do Południowej Ameryki. Za dwa miesiące ojciec i matka otrzymają w swoim domku przy wodospadach Iguassu własnoręcznie przez nią napisane pozdrowienia; za dwa miesiące chciała — nieosiągalnie daleka — spędzić chwilę wśród swych najbliższych. Filitra mogła oczywiście skorzystać z radiowej poczty kosmicznej, ale wiedziała, że w ciągu najbliższych dziesięciu miesięcy będzie miała jeszcze nieraz okazję to uczynić. Natomiast okazja przekazania odręcznego listu może się nie powtórzyć. Postanowiła posłużyć się tą tradycyjną formą wymiany myśli. Lubiła ten zwyczaj minionych wieków. Taki list był czymś, co żyje i nie traci ciepła mimo lotu przez pustynię Wszechświata. Również na Ziemi list pisany ręcznie wydawał się jej klejnotem w porównaniu ze zwykłymi listami, mówionymi do dyktafonu. Mimo że ód dawna istniały już do prywatnego użytku takie techniczne urządzenia, jak dyktafon i skryptofon, to jednak wiele ludzi na Ziemi nadal ceniło ręcznie pisane listy. Najczęściej wymieniali je ludzie sobie bliscy, a świętą regułą były ręcznie pisane liściki między zakochanymi. Filitra Goma szła przez długi centralny korytarz statku. Ciągnął się on od głównego stanowiska dowódcy w przedniej części pojazdu przez cztery piąte kadłuba aż do grubej ściany ochronnej przed ostatnią częścią rakiety. Z korytarza można było dojść zarówno do kabin mieszkalnych, jak i przeznaczonych na wypoczynek, do laboratoriów i pozostałych pomieszczeń do pracy, do urządzeń technicznych, warsztatów czy magazynów, słowem — do wszystkich zakamarków statku. Jedynie pomieszczenie za ciężką, szarą ścianą ochronną przy końcu korytarza było niedostępne. Mieściły się tam silniki atomowe; wejście do tej części statku było możliwe tylko przy zachowaniu specjalnych środków bezpieczeństwa i wedle ściśle określonych zasad. W ścianie ochronnej mieścił się ciasny szyb włazowy, umożliwiający dojście na wypadek konieczności. Korytarz centralny nie był ani prosty, ani monotonny, bynajmniej nie przypominał tunelu z drzwiami w równych odstępach. Za radą psychologów inżynierowie porobili spiralne zakręty, schodki, galeryjki, górne przejścia, załomy i nisze. Jeszcze bardziej urozmaicały go liczne efekty świetlne, barwy, wzory ścienne, rośliny, rysunki i obrazy, małe rzeźby i inne elementy plastyczne. Filitra dotarła do kolistego basenika z małą fontanną i przystanęła. Miniaturowy wodotrysk zapraszał do zatrzymania się. Mieniące się strumyki były jak gdyby cząstką ojczyzny — ucieleśniały deszcze, górskie źródła, rzeki i potężne fale oceanu. Filitra jednak opanowała się i poszła dalej. Groziło jej, że ze strachem stowarzyszy się nostalgia, a do tego nie wolno było dopuścić. Weszła po schodach wiodących do dwóch pomieszczeń mieszkalnych, z których każde składało się z dwóch obszernych kabin. Jedno pomieszczenie należało do niej, drugie nie było jeszcze zamieszkane; przeznaczono je dla naukowca, który miał przyjść z ŁA–417 po zluzowaniu tego statku przez ŁA–408. Dotarłszy do kabiny Filitra nacisnęła guzik w ścianie. Hermetycznie zamykane drzwi otwarły się powoli i zamknęły bez szmeru, gdy dziewczyna weszła do środka. Również światło zapaliło się samoczynnie i świeciło do chwili, gdy Filitra włączyła przyćmione oświetlenie nad podgłówkiem tapczanu. Jak zawsze zdjęła suknię, umocowała ją w ściennej szafie i wyciągnęła się na tapczanie. Miała teraz na sobie obcisły, czerwony, elastyczny kostium z syntetycznego materiału, przypominającego włochatą wełnę. Obok tapczanu wisiał, zgodnie z przepisami, tuż pod ręką, skafander bezpieczeństwa z maską tlenową. Ciepły, miękki trykot umożliwiał szybkie włożenie skafandra, gdyby zaszła konieczność natychmiastowego zabezpieczenia się przed elementarnymi skutkami awarii w Kosmosie, przed nagłym spadkiem ciśnienia, brakiem tlenu bądź promieniowaniem. W czasie gdy statek dokonywał manewrów, Filitra leżała na tapczanie, by uporządkować myśli przed pisaniem listów. Bratu zamierzała przede wszystkim opisać bazę na Marsie i techniczne urządzenia rakiety. Siostrze, która była architektem wnętrz — wyposażenie Pomieszczenia Etyki, centralnego korytarza i kabin mieszkalnych. Coś jednak przeszkadzało jej w rozmyślaniach. Jakaś siła ustawicznie spychała jej ciało w prawo. Prawdopodobnie rakieta zatacza teraz lewy łuk w kierunku łańcucha łowców asteroidów. Filitra wyciągnęła ukryty w materacu pas i zabezpieczyła się. Ojciec powiedział jej przed odjazdem, że chciałby dowiedzieć się czegoś o ludziach, którzy będą wraz z nią zamknięci w małym światku rakiety. A matka chciała wiedzieć, co przedsięwzięto dla zapewnienia kosmonautom bezpieczeństwa. Matka nie powinna się martwić. Nagle tok jej myśli przerwał gong alarmowy. Dziewczyna wzdrygnęła się. Nostalgia i strach pierzchły w obliczu nakazów chwili. Była posłuszna nakazom mózgu. Ręce mechanicznie jak we śnie wykonywały chwyty tyle razy przećwiczone na wypadek alarmu. Błyskawicznie zwolniła przytrzymujący ją pas i kilkoma ruchami nałożyła skafander. Z maską tlenową przy pasku skoczyła do niszy w ścianie kabiny. Musiała natychmiast udać się na posterunek przy urządzeniach w sekcji chemotechnicznej. Wąska nisza w ścianie nie miała podłogi. Filitra spuściła się po metalowym słupie do szybu. Piętnaście metrów niżej poczuła znów grunt pod nogami. Była w wąskim, może dwudziestopięciometrowym korytarzu, który przecinał oś podłużną rakiety przez chemotechniczną sekcję kadłuba. Z korytarza można było przez grodzie dotrzeć do poszczególnych cel sekcji. W każdej z cel umieszczono odpowiednie grupy maszyn. Były ta pompy z płynem chłodniczym, urządzenia do regeneracji powietrza i wyrównywania ciśnienia. Obowiązkiem Filitry było utrzymywanie w gotowości awaryjnych akumulatorów prądu i wytwornic oraz materiału plastycznego do uszczelniania na wypadek przecieków. Podobnie jak ona, i inni członkowie załogi, którzy nie mieli w tym momencie służby, pośpieszyli na powierzone im stanowiska. Słychać było szybkie kroki, jakąś grodź zamknięto z trzaskiem. W kamerze ciśnień świszczał jakiś wentyl. Filitra Goma zdążyła zaledwie sprawdzić kilka cel, gdy rozległ się głos Kerulena: — Alarm odwołany! Alarm odwołany! Obiekt radarowy zidentyfikowany jako ŁA–417. Obiektem radarowym jest Łowca Asteroidów 417. Głęboko odetchnąwszy usiadła na obrotowym stołku. Spojrzała na zegarek. Od chwili ogłoszenia alarmu minęły najwyżej dwie minuty. Kiedyś, na parę dni przed odlotem z Ziemi, Filitra sprawdziła, ile na wypadek alarmu zużyje czasu na dotarcie ze swej kabiny do sekcji chemotechnicznych. Dzięki słupowi, po którym można się było ześliznąć, zajęło jej to siedemnaście sekund, wraz z nałożeniem skafandra. Ten słup to był dobry pomysł. Na całym statku konstruktorzy, rozmieścili takie szyby ze słupami. Windy mogły zawieść — na przykład przy zahamowaniu dopływu energii lub wskutek jakiegoś błędu mechanicznego. Dlatego zbudowano tylko trzy windy. Gdy pilotron oznajmił przystąpienie do manewru hamującego, Filitra wstała i opuściła sekcję. Korytarzem dotarła do jednej z wind. Chodzenie w czasie hamowania było zbyt męczące. Człowiek czuł się tak, jakby szedł po gęstej niewidocznej papce, leniwie płynącej w kierunku dzioba rakiety. Wróciwszy do kabiny Filitra zdjęła skafander i siedząc na tapczanie czekała na zakończenie manewru hamującego. Potem sięgnęła po papier i usiadła przy stole. Ręka posuwała się niezbyt szybko, ale równomiernie. Rosła ilość zapisanych wierszy, ale Filitra często robiła przerwy. Ręka odwykła od pisania. Powoli zapełniały się stronica za stronicą. 2. ZMIANA WARTY Wyrzutnie + Promień prowadzący + ŁA–417, statek kosmiczny młodej generacji + Gościniec + Pożegnanie Henryego Lorcestera. ŁA–408 wszedł na pięćset dwudziesty krąg słoneczny. Rakieta zmniejszyła szybkość, dostosowując ją do szybkości łańcucha poszukiwań dwudziestu jeden łowców asteroidów. Znajdowali się teraz w pobliżu ŁA–417. Oba pojazdy leciały w odległości tylko czterystu pięćdziesięciu kilometrów jeden od drugiego. Przy pulpicie radiowym i radarowym było teraz dużo roboty. Norbert Franken wywołał ŁA–417 i dowódcy obydwu statków nawiązali kontakt radiotelefoniczny. Kerulen zameldował gotowość statku i załogi do przejęcia zadań. Dowódcy uzgodnili, że przekazanie funkcji odbędzie się na drugim statku, na ŁA–417. Od tego momentu przy pulpicie radiowym i radarowym zaczęły się krzyżować meldunki; Norbert Franken był w swoim żywiole. Mimo iż był zaaferowany pracą, wokół ust błąkał mu się stale uśmieszek zadowolenia. Nieprzerwanie wymieniano ważne informacje i obszerne sprawozdania naukowe. ŁA–417 przekazywał swemu następcy nagraną na taśmę relację o przebiegu badań w ciągu ostatnich miesięcy; dane te magazynowane były na ŁA–408 w bibliotekach i archiwach elektronowych. Było to konieczne dla ciągłości prac naukowych po zluzowaniu badaczy z ŁA–417. Jednym z badaczy–następców był Timofiej Mirsanow, kierownik naukowy rakiety ŁA– 408. Jako specjalista od antycząstek postawił sobie za zadanie zbadanie pod tym względem promieniowania kosmicznego. Na Ziemi udało się dotychczas tylko przy olbrzymim przyspieszeniu cząstek stworzyć sztucznie na krótki czas antycząstki i dowieść ich istnienia. Te pojedyncze cząstki o krótkim żywocie — to było oczywiście za mało, by móc nimi dokonać obszerniejszych badań nad nimi. Dlatego też radziecki uczony Mirsanow postawił sobie za zadanie zdobycie większej ilości antycząstek z Kosmosu. Największą trudność przy urzeczywistnianiu tego projektu stanowiła sprawa przechowywania, transportu i kierowania antycząstkami w zawieszeniu, bez dotyku, za pomocą silnych pól elektromagnetycznych. Te problemy i kilka innych z nimi związanych Mirsanow miał zamiar rozwiązać wspólnie z młodym angielskim naukowcem Henrym Lorcesterem, który właśnie na tym — polu badań mógł już zanotować spore sukcesy. Także przy wyrzutni dziobowej i przy małej rakiecie badawczej pracowano bez przerwy. Małą rakietę przygotowywano do startu. Pilot Kioto Yokohata otrzymał polecenie przewiezienia Timofieja Mirsanowa i nawigatora, który sprawował funkcje pierwszego oficera na ŁA–417, celem załatwienia formalności związanych ze zluzowaniem statku. Kerulen jako dowódca był zobowiązany do pozostania na pokładzie. W drodze powrotnej mieli zabrać nowego współpracownika Mirsanowa, Henryego Lorcestera. Mirsanow, Yokohata i nawigator zabrali ze sobą podarunek dla astronautów drugiego pojazdu. Były to świeże owoce, coś niewątpliwie drogocennego dla załogi ŁA–417. Pojemniki z owocami zostały już załadowane na małą rakietę. Kosmonautom nie brakło zresztą owoców i warzyw podczas długich lotów, gdyż każdy statek wznosił się z Ziemi lub z bazy na Marsie z pełnymi komorami konserwacyjnymi. Od dawna już umiano utrzymywać środki żywnościowe w stanie nadającym się do spożycia dzięki technice chłodniczej oraz skutecznym metodom konserwacji. Ale nawet przy zastosowaniu najnowszych metod nie potrafiono dotychczas utrzymać przez dłuższy czas właściwego świeżym owocom smaku. Kioto Yokohata siedział już w fotelu pilota. Cieszył się, że wreszcie ma okazję zrobić małą turę w rakietce. Ledwo mógł się doczekać momentu, gdy rakieta zostanie wystrzelona z wyrzutni w cielsku wielkiego statku kosmicznego, a on poczuje delikatną wibrację termochemicznego silnika na ciekłe paliwo. Wreszcie zjawili się obaj pasażerowie. Weszli do komory wyrzutni w towarzystwie Kerulena i Oulu Nikerii, obładowanego kwiatami, prawdziwymi, ziemskimi kwiatami. Powoli profesor i nawigator przecisnęli się przez wąski właz małej rakiety. Wyglądali niezdarnie i niezgrabnie w swych grubych skafandrach kosmicznych, które musieli nałożyć ze względów bezpieczeństwa, choć kabina małej rakiety była zabezpieczona przed zewnętrzną próżnią i promieniowaniem. Zanim zamknięto rakietę, Kerulen podał im jeszcze nie wielką kasetkę, zawierającą ręcznie pisane listy od członków załogi — między innymi od Filitry Goma. Profesor i nawigator zajęli miejsca w fotelach za pilotem. Zapięli pasy bezpieczeństwa i umocowali przezroczyste hełmy kosmiczne na kołnierzach skafandrów. — Przez pancerne szkło dachu kabiny widzieli, jak Kerulen i Nikeria opuszczają komorę wyrzutni. Kerulen raz jeszcze podniósł rękę na pożegnanie, a Oulu z uśmiechem życzył im złamania karku. Słyszeli go — byli połączeni ze światem radiotelefonem. To żartobliwe przesądne życzenie z pradawnych czasów lotnictwa miało odwrócić nieszczęście. Drzwi komory wyrzutni zapadły dokładnie za wychodzącymi. Pompy z sykiem wysysały powietrze z komory wyrzutni. Potem przed małą rakietą szeroko otwarły się wrota śluzy. Z lekkim świstem reszta powietrza wyleciała w Kosmos. Za chwilę nastąpi katapultowanie małej grupki z cielska łowcy asteroidów z przyśpieszeniem 5 „g”. W ciągu kilku sekund ich ciała będą ważyły pięciokrotnie więcej. Czerwona lampka startowa w kabinie zapłonęła rubinowym blaskiem. Cała trójka przez naciśnięcie guziczka zameldowała gotowość automatowi startu. Mirsanow zamknął oczy, głęboko odetchnął, po czym wypuścił część powietrza. W tym momencie poczuł mocne uderzenie. Potężna dłoń wcisnęła go w fotel. Nie mógł poruszyć nawet palcem. Głowa w jasnym hełmie leżała na tylnym oparciu fotela jak ujęta cęgami. Mirsanow miał ochotę roześmiać się. Za każdym razem ta sytuacja, wywołana mocnym przyśpieszeniem, rozśmieszała go, choć jednocześnie irytowała go własna bezsilność. Podobnie było z pilotem i nawigatorem. Tak nagle jak chwyciła, potężna dłoń zwolniła ucisk. Profesor otworzył oczy. Wokół była ciemność. Tylko słaby blask gwiazd przenikał pancerne szkło dachu kabiny, tworząc wraz z oświetleniem skal płową poświatę. Powoli przywykały do niej oczy. Rakieta wyprzedziła wielki statek kosmiczny, szybko zwiększając odległość. Mirsanow odwrócił się i spojrzał w tył. Ale statku już nie było widać, został daleko, daleko za nimi. Spojrzał na siedzącego obok nawigatora; trwał w bezruchu i wydawał się przejęty. Tylko Kioto Yokohata majstrował już coś w przyrządach. Robił to bardzo ostrożnie. Nie było łatwo w warunkach nieważkości w Kosmosie sięgnąć ręką tam, gdzie się chciało. Mała rakieta rozpoznawcza nie miała aparatury grawitacyjnej dla wytwarzania siły ciężkości. Wielokrotnie dłonie pilota wędrowały nieumyślnie ku dachowi kabiny. Mięśnie przywykły do działania z normalnym naprężeniem. Dlatego w obecnym stanie nieważkości wykonywały gwałtowne ruchy. Powoli, pór woli pilot zyskiwał jednak panowanie nad ciałem. Mirsanowowi i nawigatorowi było pod tym względem lżej, mogli siedzieć nieporuszenie. Przez dwie minuty pilot pozwolił rakiecie lecieć wprost przed siebie, nie korzystając z silników. Potem włączył napęd. Na wieżyczkę padł z tyłu białawożółty blask płomienia. Pilot ostrożnie uruchomił ster. Mirsanow uważnie patrzył w gwiezdne niebo. Nie umiał stwierdzić, czy rakieta zbacza w prawo, czy w lewo. Ostrożnie, na tyle, na ile pozwolił pas bezpieczeństwa, profesor pochylił się, by móc spojrzeć na przyrządy zza pleców pilota. Wskazywały, że rakieta zbacza lekko w prawo. — Tu „Koliber”, tu „Koliber”! Start z wyrzutni przebiegł prawidłowo, silniki działają. Zbaczamy w prawo, prosimy o promień prowadzący. — „Koliber” była to nazwa rakiety rozpoznawczej. Kioto Yokohata nawiązał łączność radiową z ŁA–408. Teraz potrzebny mu był radiowy promień prowadzący — niewidoczna nić, wzdłuż której mógł lecieć, by pewnie dotrzeć do celu. — Halo, „Koliber”! Tu Franken na 408! „Koliber” leci prawidłowo, mam was w radarze. Promień prowadzący dany. Uwaga, wyliczam różnicę kursu: osiemnaście… dwanaście… dziewięć… siedem… cztery… trzy… dwa… dwa… jeden… jeden., jeden… zero. Mirsanow wciąż jeszcze obserwował przyrządy zza pleców pilota. Widział, jak Kioto Yokohata steruje rakietą według uzyskanych wartości liczbowych i za pomocą miernika sygnału wiodącego naprowadza ją na ten promień. Co za radość była patrzeć na pilota, który z całkowitym spokojem oddawał się swoim zajęciom. Stapiał się z rakietą w jedność. Mirsanow również wpatrywał się w miernik promienia, ekranik wielkości dłoni. Na ekranie zaznaczone były cztery koła i krzyżyk. Gdy głos Frankena w nośniku dźwięku wypowiedział „cztery”, ekran lekko rozświetlił się. Znaczyło to, że rakieta zbliża się do promienia prowadzącego. Przy „trzech” zajaśniało żółte zewnętrzne koło, przy „dwóch” kolejne — na pomarańczowo. Ostrożnie poruszając sterem pilot skierował rakietę na właściwy kurs. Przy „jeden” wewnętrzny krąg zapłonął czerwienią, a przy „zero” centrum ekranu zazieleniło się. To był dowód, że pilot prowadzi obecnie rakietę dokładnie wzdłuż promienia prowadzącego. Raz,, tylko jeszcze zajaśniał na krótko czerwony pierścień, ponieważ Japończyk mimo wszystko zboczył nieco z kursu. Radiowy promień prowadzący kierował rakietą pod ostrym kątem ku torowi lotu Łowcy Asteroidów 417. Daleko przed tym pojazdem promień przeciął mu drogę. Z chwilą osiągnięcia punktu przecięcia Yokohata powinien był zawrócić na promień prowadzący z ŁA–417, zahamować lot i czekać, aż statek ten dogoni rakietę rozpoznawczą i przyjmie ją w swój kadłub. Po upływie jakichś dziesięciu minut zameldował się w nośniku dźwięku obcy głos. — Uwaga, „Koliber”. Tu ŁA–417. Za trzydzieści sekund „Koliber” przetnie nasz tor lotu. Kioto oczekiwał głosu radiowca z ŁA–417. — Halo, 417, tu „Koliber”, jestem gotów. Bardzo szybko wymieniono teraz liczby i dane dotyczące kursu celem kontroli przyrządów przed przelotem na nowy promień prowadzący. Mirsanow nie mógł już za tym nadążyć. Parametry, dane o różnicach Szybkości i przesunięciach kąta toru lotu wywołały w jego głowie kompletny chaos. Miał za mało doświadczenia w dziedzinie techniki pilotażu. Profesor podziwiał Kioto Yokohatę, któremu — jak się wydawało — ta plątanina liczb nie sprawia najmniejszych trudności. Teraz patrzącym w ekran mogło się wydawać, że nawet radiolatarni wszystko się pokręciło. Zajaśniały wszystkie kręgi. Ale po chwili wśród błędnych światełek na opalizującej szybie wrócił porządek. Cztery pierścienie rozpadły się na półkola, przedzielone pionową kreską krzyża. Po lewej stronie kolory wędrowały od środka ku brzegowi, od zielonego poprzez czerwony do pomarańczowego i żółtego. Wskazywało to, że rakieta coraz bardziej zbacza z pierwszego promienia prowadzącego. Po prawej stronie było odwrotnie. Tam najpierw zaświeciło żółto zewnętrzne półkole, potem następne pomarańczowo i wreszcie błysnął zielony pół — pierścień. Mała rakieta rozpoznawcza wróciła na nowy promień prowadzący i leciała teraz w dużej odległości przed Łowcą Asteroidów 417. Yokohata przełączył zespół napędowy na dyszy dziobowej i mocno zahamował, by statek kosmiczny mógł dogonić „Kolibra”. Po dwóch minutach szybkość o tyle zmalała, że wielki pojazd zaczął się szybko zbliżać. Po krótkiej chwili znów usłyszano głos radiowca: — Uwaga, „Koliber”! 417 leci już tylko w odległości kilkunastu kilometrów za wami. Nasza szybkość wynosi 16,073 kilometra na sekundę. Zwiększcie nieco szybkość do 16,072 kilometra na sekundę. Pilot zrobił, co mu polecono. Włączył dyszę w ogonie pojazdu i małymi pchnięciami zespołu napędowego wzmocnił szybkość. Ledwo rakieta uzyskała pożądaną szybkość, gdy kabinę z tyłu rozświetlił jasny snop światła z reflektora. Zbliżający się powoli statek kosmiczny szukał małej rakiety i kierował się wprost na nią. Reflektor zbliżał się coraz bardziej, aż wreszcie kilka metrów nad dachem kabiny ukazał się potężny dziób. Mocne uderzenie wstrząsnęło małym pojazdem i zaraz potem trzej kosmonauci znaleźli się w komorze wyrzutni w dziobie obcego statku. Musieli chwilę zaczekać, aż zamknęły się za nimi hermetyczne wrota śluzy i pomieszczenie na powrót napełniło się powietrzem. Potem zapaliło się światło w suficie. Przybyli w dobrym zdrowiu na pokład ŁA–417. Rozpięli pasy bezpieczeństwa, zdjęli skafandry i wyszli z kabiny. Do pomieszczenia weszło kilku członków załogi Łowcy Asteroidów 417. Przywitano się serdecznie mocnymi uściskami dłoni i powszechnie przyjętą formułą: „Pozdrowienie naszej Ziemi”! Mirsanowa, nawigatora i pilota zaprowadzono do dowódcy statku, którego spotkali już na korytarzu, wpół drogi. Dowódca ŁA–417 był zadziwiająco młody. Chyba nie miał więcej niż trzydzieści lat. Jednak jego umiejętności i osiągnięcia musiały być godne uwagi, skoro już w tak młodym wieku zawierzono mu statek kosmiczny. Przywitał gości młodzieńczym uśmiechem. Bezceremonialnie wziął pod ręce nawigatora i pilota i poprowadził ich do ogólnego pomieszczenia, wyposażonego podobnie jak Pomieszczenie Etyki na. ŁA–408. Sala była pełna ludzi. Zebrali się tu wszyscy wolni od służby. Większość ubrała się świątecznie z okazji zmiany warty, pozostali zaś byli bądź w białych fartuchach laboratoryjnych czy szarych kombinezonach monterów, bądź też w zielonych kostiumach bezpieczeństwa. Przybyli tu bezpośrednio z posterunków pracy. Mirsanow spostrzegł ze zdumieniem, że nie tylko dowódca, lecz i wszyscy inni członkowie załogi tego łowcy asteroidów, naukowcy i technicy, są młodymi ludźmi. Znaleźli się zatem wśród młodej generacji. Ten fakt dziwnie poruszył starego i doświadczonego naukowca. Był zdania, że jest coś wspaniałego w tym, że młodzi ludzie w służbie nauki, z dala od planety ojczystej, stają w pierwszym szeregu walczących o nowe zdobycze i bezpieczeństwo podróży kosmicznych. Można było być dumnym z tego pokolenia. — Astronauci! — zawołał młody dowódca energicznie wymachując ręką. Wszystkie oczy skierowały się na drzwi, w których stanęli Mirsanow, nawigator i pilot. — Godzina naszego powrotu na Ziemię jest bliska. Przybyli do nas koledzy z Łowcy Asteroidów 408, by przejąć nasze zadania. — Dowódca zwrócił się do gości i powiedział: — Witamy was jak najserdeczniej! Po tym krótkim powitaniu zwrócił się ponownie do załogi z żartobliwym błyskiem w oku: — Rozumiem, że bardzo wam przykro wracać na Ziemię. Pewnie wolelibyście jeszcze z rok spędzić w Kosmosie, prawda? Wybuchł niezgodny chór głosów. Jedni protestowali oburzeni, łajali dowódcę, inni śmieli się. Mirsanow zdumiony rozglądał się dokoła. Nastrój na tym statku nie jest najlepszy — pomyślał. Ale w chwilę później hałas wydał mu się jakiś nieprawdziwy. Tak beztrosko mogli się zachowywać tylko młodzi ludzie, którzy się dobrze rozumieli. Zauważył też, jak poszczególni członkowie załogi mrugają do siebie znacząco. I wtedy zaczął się domyślać, że to dowódca wprowadził ten sposób bycia, świadom, że jest to najlepsza pomoc, jakiej mógł udzielić młodym kosmonautom, pierwszy raz spędzającym tak długi czas w Kosmosie, w przezwyciężaniu nostalgii za Ziemią. Tego typu depresje były bowiem niemal nie do uniknięcia prawie u wszystkich kosmonautów — w obliczu pustki, ciemności i ciszy Wszechświata. Później jeszcze Mirsanow mógł się przekonać, że na tym statku młodzi ludzie chętnie weselili się i żartowali. Dowódca wciąż jeszcze stał uśmiechnięty przy drzwiach sali wraz ze swymi gośćmi. Wreszcie ucichły protesty. Jeden z członków załogi podszedł do gości, poprosił o spokój i powiedział: — By jednak nasi goście nie wyrobili sobie fałszywego zdania o nas, chciałbym coś powiedzieć w imieniu wszystkich. W minionych miesiącach chyba nie było wśród nas ani jednej osoby, która by przynajmniej raz nie śniła o dniu, kiedy znów znajdziemy się na Ziemi, pod błękitnym niebem, kąpiąc się w złotych promieniach słońca, chodząc lasem i łąką i słuchając ćwierkania ptaków. Bardzo się już wszyscy cieszymy, że możemy wracać na Ziemię… Mirsanow dokładniej przyjrzał się młodemu człowiekowi, który przemawiał w imieniu załogi. Miał świeżą twarz, otwarte spojrzenie i smukłą, wytrenowaną sylwetkę sportowca. Koszula i długie spodnie, które miał na sobie, były proste, funkcjonalne. Pod koszulą miał jeszcze coś w rodzaju ciepłego pulowera w poprzeczne pasy. Przez lewe ramię przerzucił kitel laboratoryjny. — …Ale jednocześnie odczuwamy wszyscy, że jedenaście miesięcy, spędzonych na pracy w składzie flotylli, nie wystarczą, by zadowolić naszą chęć czynu, naszą ciekawość i żądzę poznania. Mieliśmy niezłe rezultaty w łowach meteorytów i posunęliśmy się znacznie naprzód, jeśli chodzi o nasze badania naukowe. Każdy z nas chciałby te sukcesy kontynuować. Niejeden niechętnie przekaże pracę, którą wykonywał niemal przez rok. Każdy z nas w domu, na Ziemi, będzie nadal pracował nad określonymi problemami. Cieszymy się z powrotu na Ziemię, gdyby jednak od nas tego zażądano, gotowi jesteśmy spędzić jeszcze rok w Kosmosie. Z różnych stron potakiwano mu poważnie. — Zresztą — znów zabrał głos dowódca zwracając się do Mirsanowa — nasz młody przyjaciel, który właśnie mówił w imieniu wszystkich, leci z wami. To Henry Lorcester, wasz nowy współpracownik. Niejeden z nas mu zazdrości. Mirsanow był mile zdziwiony. Uścisnął dłoń młodemu angielskiemu naukowcowi i mocno klepnął go po ramieniu. — Cieszę się, że pana poznałem, Henry. Czy wie pan, jakie przed nami stoją zadania? Śmiejąc się dowódca przerwał Mirsanowowi: — Macie jeszcze wiele miesięcy czasu na rozmowy o pracy. Teraz chciałbym wam pokazać nasz statek. Gdy ŁA–408 zajmie nasze miejsce, chcę, abyście się przekonali, że u nas jest wszystko w porządku. Podczas gdy dowódca i Lorcester prowadzili nawigatora i Mirsanowa na oględziny statku, Kioto został w kręgu zgromadzonych ludzi. Zaimponował mu ich bezceremonialny sposób bycia. Czuł się dobrze wśród tej młodej załogi. Wzięli go w środek i już pierwsze skierowane do niego pytanie świadczyło o ich bezpośredniości. — Co nam przywieźliście na pożegnanie? Pokaż! — zażądał ktoś. — A co chcielibyście dostać? — odpowiedział Kioto” pytaniem. — Nic nie mów, będziemy zgadywać! — zawołał ktoś z kręgu otaczającego gościa. Naraz wszyscy się uciszyli. — Ja chciałabym zobaczyć, jak motyl fruwa — powiedział jakiś zamyślony głos kobiecy. — I chciałabym poczuć kłos pszenicy w palcach. Młody technik, stojący tuż obok pilota, rzekł: — Masz może kamyk dla mnie? Chciałbym wziąć do ręki prawdziwy kamyk z Ziemi, taki z dna rzeki albo z morskiej plaży. Jakiś grubas, stojący nieco z tyłu, zorientował się, że nastrój robi się zbyt sentymentalny i uratował sytuację wołając: — Przywieźli nam tort, wielki jak koło u wozu, a do tego wołu na rożnie! Rozległ się śmiech. — Żarłok! — Zobaczcie więc sami, co wam przywieźliśmy — zachęcił Kioto swych rówieśników. Jakby tylko czekali na ten sygnał, runęli wszyscy w stronę drzwi. Było tak, jak na wielkim radosnym przyjęciu urodzinowym. Porwali również Kioto. Z hałasem i tupotem biegli przez korytarz ku pomieszczeniu dziobowemu. Kioto otworzył luk bagażowy swojej, rakiety. Wiele rąk sięgnęło po pojemnik. Wyniesiono go wspólnie. Kwiaty powitano wielkim „Ooo!”. Niektórzy, zwłaszcza kobiety, nie ukrywali radości i wzruszenia. Kwiaty, które wyrosły na Ziemi! Wszyscy głęboko wdychali zapach bukietu. Gdy wreszcie znaleźli się w sali ogólnej, zaczęto otwierać pojemniki przy akompaniamencie różnych zaklęć i pokrzykiwań. Śmieszne było, jak ci współcześni cudotwórcy chemii i fizyki naśladowali najgłębsze średniowiecze i najdalszą ludzką przeszłość. Wreszcie ktoś stracił cierpliwość i zerwał przykrywę. Rozległy się głośne „Och!” i „Ach!” Z wierzchu leżały czerwone jabłka, które Kioto od razu rozdzielił. Między jabłkami były bombonierki ze sztucznego tworzywa zawierające poziomki. Inny pojemnik mieścił gruszki i banany, trzeci ananasy i pomarańcze, czwarty śliwki i winogrona. Niemal wszystkie rodzaje owoców ujrzały światło — co prawda nie dzienne. Młode towarzystwo ożywiło się jeszcze bardziej. Zaczęli biegać tam i z powrotem, brzęczały naczynia. Owoce ułożono na półmiskach; ich mocny aromat mieszał się z wonią kwiatów. Stoły zastawiono świątecznie; nawet poodkręcano śruby, którymi były przymocowane do podłogi. Kwiaty i półmiski z owocami porozstawiano artystycznie, a gospodarze przynieśli jeszcze wino i kieliszki. Gdy Mirsanow, Lorcester, nawigator i dowódca wrócili wreszcie z oględzin statku, mogła się rozpocząć mała uroczystość, która dla jednych oznaczała koniec podróży w Kosmosie i powrót na Ziemię, a dla drugich początek niebezpiecznego i bogatego w wydarzenia okresu pracy wśród gwiazd. Mirsanow, który zdążył już przyjąć niewymuszony sposób bycia młodej załogi, podniósł kielich, gdy tylko zajęto miejsca. — Młodzi kosmonauci! Przekonałem się podczas oględzin waszego statku, że choć brak wam kosmicznego doświadczenia, wykonaliście przyzwoicie swoją robotę jako łowcy asteroidów i badacze. Zgłaszam w imieniu dowódcy i załogi ŁA–408 gotowość zajęcia waszego miejsca we flotylli łowców asteroidów. Z honorem zdaliście swój kosmiczny egzamin. Za wasze sukcesy i szczęśliwy powrót na Ziemię wznoszę ten toast! Wszyscy wstali. W dużej sali panowała kompletna cisza, słychać było tylko brzęk szkła. Nieoczekiwanie młodzi kosmonauci spoważnieli. Mimo chłopięcego, beztroskiego sposobu bycia, a może właśnie dlatego, w pełni odczuwali powagę chwili. Zgodnie z ceremoniałem, przyjętym z dawien dawna w Kosmosie, Mirsanow sięgnął do prastarego rekwizytu; wziął do ręki pióro i umoczył je w atramencie, by symbolicznie nadając moc prawną swemu działaniu, złożyć podpis pod dokumentem o zluzowaniu statku. — A teraz — kontynuował — gdy godnie i według wszelkich prawideł zostaliście zwolnieni z dotychczasowych zadań, a my, ŁA–408, zajęliśmy wasze miejsce, nic nie stoi na przeszkodzie, byście się wzięli do tych owoców z Ziemi. Młody dowódca wzniósł z kolei toast za przyszłe przedsięwzięcia statku kosmicznego ŁA– 408, życząc mu wiele sukcesów w polowaniu na meteoryty. Poza tym podziękował w imieniu załogi za wspaniałe owoce i piękne kwiaty. Wreszcie opowiedział szczegółowo o sukcesach, którymi mogła się poszczycić jego załoga. — Choć brakło nam doświadczeń, zdołaliśmy w okresie naszego pierwszego wspólnego lotu kosmicznego dołożyć cegiełkę do walki z niebezpieczeństwem meteorytów. Do dnia dzisiejszego udało nam się zniszczyć łącznie siedemset sześćdziesiąt cztery meteoryty. Nie jest to liczba rekordowa, jest jednak odpowiadająca średniej Poza tym otrzymaliśmy od rakiety wiodącej cztery zadania specjalne. Dwukrotnie wyposażyliśmy oddzielnie lecące asteroidy w radiolatarnie ostrzegawcze. Dwukrotnie też sprawdziliśmy na znanych już planetoidach działające tam radiolatarnie, wymieniając niektóre części. Uroczystość nie trwała długo. Mimo że była krótka i skromna, młoda załoga była jednak w podniosłym nastroju. Jedynie Henry Lorcester robił wrażenie nieco, przybitego. Z przykrością rozstawał się z zaufaną i wypróbowaną społecznością. Poza tym odczuł w tym momencie, że i on chętnie wróciłby na Ziemię. Teraz jednak, gdy zdecydował się już pomóc Mirsanowowi, nie chciał się cofnąć. Koledzy starali się ułatwić mu pożegnanie. Tylko niewielu odprowadziło go do pomieszczenia dziobowego, gdzie znajdował się „Koliber”. Henry spieszył się. Im krótsze pożegnanie, tym lepiej dla niego. Jego osobisty bagaż był już załadowany. Kioto Yokghata żałował nieco, że formalności przekazywania pracy trwały tak krótko i że wszystko już było załatwione. Nie to, by się źle czuł na własnym statku, wśród załogi ŁA– 408, ale od pierwszej chwili porwała go ta młodzież z ŁA–417, gdzie chyba nikt nie przekroczył trzydziestki. Pilot zajął swoje miejsce; w komorze wyrzutni wymieniano ostatnie pozdrowienia i uściski dłoni. Nawigator wdrapał się jako pierwszy do kabiny i zaczął nakładać kosmiczny skafander. — Raz jeszcze życzę wam szczęśliwego powrotu do domu i dobrego odpoczynku — usłyszał jeszcze pilot słowa Mirsanowa do młodych kosmonautów. Jeszcze tylko pożegnanie dowódcy z jego byłym członkiem załogi. — Henry, nie miej, stary, takiej ponurej miny! Trzymaj się mocno i nie rób żadnych głupstw z tymi twoimi antycząstkami. Wiesz, ile zła potrafią one narobić! A jak ci kiedyś będzie ciężko, przypomnij sobie nas i nasze kawały. Będziemy o tobie myśleli. Wszystkiego najlepszego! — Pozdrowienie naszej Ziemi! — odpowiedział Henry Lorcester. Dwaj młodzi mężczyźni popatrzyli sobie w oczy i objęli się serdecznie. Potem i Lorcester wdrapał się do „Kolibra”. Na koniec jeszcze zamieszanie. O mało nie zapomnieli oddać kasetki z ręcznie pisanymi listami, zdążyli ją jednak jeszcze przekazać, zanim młodzi kosmonauci opuścili komorę. Mocno zapadły za nimi hermetyczne drzwi. Szczęknęły zamki luku rakiety. Pompy zaczęły wysysać powietrze z pomieszczenia. Start przebiegł gładko i znów byli sami w nieskończonej dali. Tylko niewidoczna nić promienia prowadzącego i elektromagnetyczne fale radiotelefonu łączyły czwórkę kosmonautów z obu wielkimi statkami kosmicznymi. Precyzyjna technika i umiejętności pilota przywiodły małą rakietę po zwykłych manewrach z powrotem na Łowcę Asteroidów 408. Henry Lorcester, nowy współpracownik i asystent profesora Mirsanowa, był więc już na ŁA–408. Kerulen i pozostali członkowie załogi przyjęli go jak starego znajomego. Tak jak przewidziano, otrzymał kabinę obok Filitry Gomy, chemika z Brazylii. Filitra, ciekawa nowego sąsiada, wzięła go z miejsca w opiekę i zaprowadziła do jego mieszkania. Nie przypuszczała, że jest taki młody. Wyczuła, że chce teraz zostać sam, i dlatego odłożyła na później propozycję pokazania mu wnętrza statku. Rzuciwszy okiem na urządzenie kabiny, które go w pełni zadowoliło, Lorcester odłożył bagaż i podszedł do małego iluminatora. Zapamiętał godzinę, o której jego dotychczasowi koledzy mieli rozpocząć lot powrotny. To już za parę minut. Statku wprawdzie stąd nie zobaczy, ale chyba dostrzeże blask płomienia atomowego napędu. Zwolnił mechanizm, odsuwając płytę ochronną sprzed szkła, pancernego iluminatora, i zgasił światło w kabinie; Otworzył się widok na Wszechświat. Szczęśliwie kabina była po tej stronie, z której można było zaobserwować odlot ŁA–417. Lorcester nie musiał długo czekać. Punktualnie o określonym czasie zabłysły oddalone o paręset kilometrów ognie atomowe z dysz napędowych ŁA–417; niewyraźnie można było dostrzec cienki jak igła ognisty ogon, który jednak po paru sekundach zaczął się usuwać z bardzo ograniczonego pola widzenia. Lorcester wiedział, że pojazd, który przez wiele miesięcy był jego miejscem zamieszkania i pracy, zrobi teraz wielki łuk w lewe i posteruje do bazy. Poleci wzdłuż długiego łańcucha dwudziestu jeden łowców asteroidów w kierunku Marsa, którego tor przebiegał po dwieście dwudziestym ósmym kręgu słonecznym, a w danej chwili zatacza krąg wokół flotylli. W czasie gdy Lorcester obserwował odblask płomieni z silników pojazdu — ostatni znak małego niknącego świata — między obydwoma statkami krążyły radiotelegramy. Wymieniano jeszcze pozdrowienia. ŁA–408 przekazał życzenia szczęśliwego powrotu do domu i dobrej drogi, a ŁA–417 — życzenia sukcesów i możliwie wielkiej ilości zestrzałów. ŁA–408 ruszył swoją drogą naprzeciw pierwszej przygodzie z meteorytami. 3. GALAKTYCZNA SEKUNDA Sygnał namiaru — Zagadkowe radio echo + Salamah El Durham + Pierwszy meteoryt + Festyn z epoki kamienia łupanego + Trzech czarowników i ich cyklop. Radiotelegrafista statku kosmicznego Norbert Franken siedział przy swojej aparaturze. Poza nim nie było nikogo w centrali sterowniczej. Statkiem kierował pilotron. Było tuż po północy. Franken obserwował leżącą przed nim na pulpicie skomplikowaną tabelę czasów galaktycznych. Przeszukiwał oczami poszczególne rzędy i szpalty tabeli. Sekunda galaktyczna trwała wedle ziemskiej miary dziewięć dni i dwanaście godzin, galaktyczna godzina — około dziewięciu i jednej dziesiątej roku; dzień galaktyczny liczył dwieście osiemnaście i cztery dziesiąte roku ziemskiego, zaś rok galaktyczny dwieście trzydzieści milionów lat ziemskich. Oczywiście, były to wszystko wartości względne. Wynikały one z podziału czasu mijającego przy obiegu Systemu Słonecznego wokół centrum Drogi Mlecznej. „Zatem System Słoneczny potrzebował dwustu trzydziestu milionów lat, by raz okrążyć Drogę Mleczną, tę olbrzymią gwiezdną sprężynę, złożoną z miliardów słońc i niezliczonej ilości planet. Badania wykazały, że System Słoneczny, wraz z Ziemią i pozostałymi ośmioma wielkimi planetami, dotychczas prawdopodobnie piętnaście razy okrążył Drogę Mleczną. Innymi słowy — nastał szesnasty rok galaktyczny. Były to wszystko niewymierne pojęcia czasowe. Bo cóż znaczyła jedna galaktyczna sekunda, cóż tu mogło ważyć dziewięć i pół doby ziemskiej? W tych wymiarach czasowych życie ludzkie mijało w mgnieniu oka. A jednak ileż cudownych rzeczy potrafił dokonać człowiek w czasie swego krótkiego żywota! Franken chętnie by jeszcze, pofilozofował, ale nie miał na to czasu. Wskazówka centralnego zegara pokładowego w pomieszczeniu sterowniczym, sumiennie wskazująca czas wedle ziemskich miar, zbliżała się do północy. Brakło jeszcze tylko kilku minut. Ale i czas galaktyczny płynął. Znów minęło dziesięć i pół dnia. Dokładnie o północy sekundnik zegara galaktycznego skoczy naprzód. Ta chwila każdorazowo była dla Frankena przeżyciem. Cóż to za nieopisane uczucie — móc sobie powiedzieć: ja, człowiek, przeżyłem znów galaktyczną sekundę! Ale dla radiotelegrafisty skok galaktycznej sekundy oznaczał również obowiązek wysłania sygnału namiaru. Sygnał ten to dźwięk ciągły, nadawany w sporych odstępach czasu. Wszystkie statki flotylli musiały wysyłać ten sygnał w eter przez piętnaście minut. Sygnały odbierały specjalne stacje na Marsie i na Ziemi i oceniały je. Po godzinie emisja namiaru musiała być przez całą flotyllę powtórzona. Centrale radiolokacyjne na Marsie i Ziemi mogły w ten sposób — przez porównanie wyników lokacji — regularnie co dziewięć i pół dnia dokładnie sprawdzać pozycję zespołu rakiet w Kosmosie! Z różnych względów było to niezbędne. Tak więc na przykład według wyników pomiarowa stacji radiolokacyjnych dokładnie nastawiano anteny; kierunkowe bazy. Stanowiło to między innymi gwarancję, że przesyłki poczty lotniczej, przekazywane drogą radiową przesyłki naukowe, informacyjne i rozrywkowe każdorazowo promieniowane były w ten fragment Wszechświata, w którym łowcy asteroidów rzeczywiście się znajdowali. Poza tym na podstawie tego namiaru można było przekazywać statkom kosmicznym ostrzeżenia przed kometami i innymi niebezpieczeństwami Kosmosu. Sygnały namiarowe flotylli i systemy radiolokacyjne na Ziemi i Marsie służyły zatem w poważnej mierze bezpieczeństwu statków kosmicznych. Nie zakłócone połączenie radiowe między Marsem a pojazdami kosmicznymi stanowiło życiową konieczność. Jednoczesność nadawania sygnału namiarowego przez wszystkie rakiety pozwalała stwierdzić ewentualne rozszerzenie się łańcucha poszukiwań bądź też zmianę ugrupowania rakiet w danym momencie. Naczelny dowódca łowców asteroidów mógł na tej podstawie koordynować działalność flotylli i poszczególnych statków. Franken włączył odpowiednią aparaturę przy pulpicie radiowym i radarowym celem rozpoczęcia emisji namiarowej. Wyregulował częstotliwość, moc nadawczą i modulację. Ostatnie sekundy liczył głośno; — Cztery i trzy, i dwa, i jeden, zero. W tej samej chwili sekundnik zegara galaktycznego przeskoczył jedną kreskę. Również ziemski zegar, ustawiony według zerowego południka w Greenwich, wskazywał dokładnie północ. Franken natychmiast nacisnął klawisz rozpoczynający emisję. Radiotechnik uważnie nasłuchiwał odgłosów z eteru. W tej samej chwili rozpoczęła nadawanie również rakieta wiodąca. Wyszkolone ucho Frankena porównywało obie emisje. Stwierdził, że jego sygnały pelengacyjne pozostają nieco w tyle. Wystartował z emisją o ułamek sekundy za późno. Szybko wyregulował minimalną różnicę. Teraz emisja z jego taśmy zsynchronizowana była z emisją rakiety wiodącej; pozostawało mu tylko kontrolowanie prawidłowego przebiegu nadania. O godzinie 0.15, co do sekundy,, taśma się skończyła. Norbert Franken mógł włączyć aparaturę przy pulpicie radiowym i radarowym, chciał jednak jakoś spędzić czas do drugiej emisji, która miała nastąpić od godziny 1.00 do 1.15. Dlatego przełączył się na odbiór i zaczął nastawiać różne częstotliwości i długości fal. W ten sposób wysłuchał różnych radiotelegramów. Takie przesłuchiwanie było zawsze bardzo interesujące. Usiadł wygodniej, rozpinając nieco skafander i rozluźniając go przy szyi. Skądś tam, z bardzo daleka, i bardzo słabo docierały sygnały radiolatarni, ostrzegające statki kosmiczne przed asteroidem, na którym była ustawiona. Potem Franken usłyszał kilka jak gdyby świszczących tonów. Były to typowe dźwięki nadawane przez radio przesyłki poczty kosmicznej. Ludzkie ucha w żaden sposób nie mogło nadążyć za sygnałami radio–listów, następujących po sobie z błyskawiczną szybkością. Franken włączył korektor, chwytający impulsy; elektromagnetyczne, magazynujący je i — w razie potrzeby — odtwarzający w normalnym tempie. Wtedy listy radiowe stawały się zrozumiałe. „Podsłuchana” poczta kosmiczna była adresowana do kosmonautów pewnego statku badawczego znajdującego się w pobliżu Jupitera. Statek ten miał za zadanie obserwować ósmy, dziewiąty i jedenasty księżyce Jupitera, zbadać, czemu orbitują one w odwrotnym kierunku niż planeta i pozostałe osiem księżyców tej największej planety Systemu Słonecznego. Franken skasował listy, nie czytając ich, i zmienił długość fali. Złapał teraz wyniki pomiaru jakiegoś automatycznego obserwatorium radiowego obserwującego Słońce z najbliższej odległości, z planety Merkury. Dane te były przeznaczone dla pewnego instytutu badawczego na Ziemi i zawierały wartości zmierzone w ciągu ostatnich godzin, a dotyczące erupcji na powierzchni Słońca i daleko w Wszechświat sięgających ognistych języków protuberancji. Radiotechnik zdziwił się: Zazwyczaj tak daleko od drogi Marsa nie można było odbierać takich emisji. Prawdopodobnie zachodził tu szczególny wypadek odbicia: część promieni radiowych ze stacji na Merkurym, przypadkowo odbita od kuli ziemskiej, trafiła w ten wycinek Kosmosu, w którym operowała flotylla. Dopiero gdy posiedziało się, tak jak Franken, przy aparaturze radiowej, nastawiając na chybił — trafił tę czy inną falę, można było się zorientować, ile życia jest we Wszechświecie. To człowiek, wszechstronnie uzdolniony, był tym, który zaczął ożywiać martwe mroki Kosmosu. Franken odczuwał dumę z przynależności do tych, którzy przynoszą życie nieskończonym światom. Wędrując nadal po skali częstotliwości Franken natrafił na audycję informacyjną Ziemi dla kosmonautów. Lektor mówił właśnie: — ”…Rada Budowli Świata ustanowiła wzniesienie nowej Tamy Beringa. Stara tama, zbudowana w latach 1982 do 1989, nie może już sprostać potrzebom stale rozwijającej się komunikacji między dwoma wielkimi kontynentami — Eurazją i Ameryką…” Franken dalej kręcił gałką. Tę informację już znał, gdyż była nadana w dzienniku sprzed dwunastu godzin. — ”Meteoryt schwytany. Wielkość piłki nożnej, mniej okrągły i gładki. Wracam.” — To zapewne głos pilota rakiety rozpoznawczej sąsiedniego łowcy asteroidów. Wysłano go chyba z zadaniem schwytania meteorytu, odkrytego przez radar. Często zdarzało się, że nie niszczono meteorytów, lecz chwytano je, by zbadać ich skład i pochodzenie. Nagle Franken przestał kręcić gałką. Wskazówka na skali była bliska liczby dwa tysiące dziesięć megaherców. Dał się słyszeć znajomy sygnał. Niestety, był bardzo cichy. Oficer radiowy przez kilka minut usiłował go rozpoznać. Nasłuchiwanie utrudniał częsty zanik fali. Sygnał ten brzmiał podobnie jak nadawany uprzednio przez niego samego sygnał namiaru. Czyżby któryś z łowców asteroidów z łańcucha poszukiwawczego aż tak się pomylił w czasie? Franken spojrzał na zegar. Powtórzenie emisji przypadało dopiero za dwadzieścia minut. Ale to w ogóle nie mogła być ta emisja, gdyż i ciche sygnały namiaru, które słyszał, nadawane były na zupełnie niewłaściwej częstotliwości. Spróbował wzmocnić głos i czystość odbioru. Rezultat był taki, że sygnały w ogóle umilkły. Czyżby były radiowym echem jego własnej emisji? Jeżeli tak, to czemu słyszał to echo na niewłaściwej długości fali? Czyżby we Wszechświecie istniał jakiś naturalny sposób zmiany częstotliwości odbijanych sygnałów? Nigdy w czasie studiów na wyższej uczelni radiowo–technicznej nie słyszał o czymś takim. Gdyby takie zjawisko istniało, instytuty badawcze musiałyby je przecież już dawno zauważyć… Cała sprawa wydawała mu się dość niesamowita. Nie znajdował wytłumaczenia dla swego przypadkowego odkrycia. W każdym razie postanowił po powtórzeniu emisji raz jeszcze nastawić aparat na falę dwa tysiące dziesięć. Może uda się raź jeszcze, i to lepiej, złapać echo namiaru? Czas minął mu przy nasłuchu różnych głosów radiowych we Wszechświecie. Zegary wskazywały godzinę 1.00 w nocy. Franken przygotował się do powtórnej emisji. Znów na początku miał maleńkie opóźnienie. Całe szczęście, że można to było potem wyregulować. Po piętnastu minutach, przy końcu emisji, Franken zaczął się niecierpliwić. Ledwie skończyła się taśma z sygnałami namiaru, już nastawił aparat na dwa tysiące dziesięć megaherców. Założył nawet hełmofon, izolujący go od szmerów w centrali sterowniczej, od stukotu i trzeszczeń przekaźników i automatów i pozwalający lepiej odbierać sygnały. Nasłuchiwał w napięciu — nic. Wzmocnił wydajność odbiornika — żadnych znaków. Może częstotliwość przesunęła się nieco? Franken obracał gałkę, najpierw do dwóch tysięcy dziewięciu i dwóch tysięcy ośmiu, potem do dwóch tysięcy jedenastu i dwóch tysięcy dwunastu megaherców. Ale również na tych długościach fali nie odbierał radioecha namiaru. Po dwudziestu minutach daremnych poszukiwań zrezygnował. Wyłączył aparaturę, ale postanowił za dziewięć i pół dnia, po upływie następnej galaktycznej sekundy, ponownie przesłuchać częstotliwość dwa tysiące dziesięć między główną emisją i jej powtórzeniem. Chciał zyskać pewność. Siedział głęboko zamyślony. Problem zagadkowej zmiany częstotliwości — a tylko to mogło mieć tu miejsce — nie dawał mu spokoju. Chwilami myślał, że może się pomylił lub uległ złudzeniu. — Coś nie w porządku? — dobiegło go jakby z dala pytanie. — Czemu? — Franken zdjął hełmofon, odwracając się w stronę pytającego. Był to Salamah El Durham, Arab, inżynier mechanizmów napędowych. Przyszedł go zmienić. — Przecież twoja emisja pelengacyjna już dawno się skończyła, a ty mimo to siedzisz tu, i to w hełmofonie. Mogło więc coś być nie w porządku — wyjaśnił Arab. Franken spojrzał na niego zdumiony. Arab uśmiechnął się jakoś dziwnie. — Ach tak. — Denerwował go ten inżynier. — Nie, nie, wszystko w porządku. Sprawdzałem tylko moc odbiornika. Wykręcił się tym małym kłamstwem, nie chciał, by wiedziano o jego obserwacji, zanim się co do niej nie upewni. Nagle wpadło mu na myśl, że przez cały czas był sam w centralnej sterowni. — Przecież na ciebie teraz przypada służba, prawda? — zapytał Araba. — Tak, czemu się dziwisz? — Dziwię się, że dopiero teraz się zjawiasz — odpowiedział Franken oburzony. — Przez cały czas nie widziałem cię tutaj. Uważam, że to niesłychane. — Coś takiego — powiedział Arab lakonicznie. Zarzuty Frankena jakby go nie dotyczyły. — Przecież ty byłeś tu dotychczas. Czy nie wystarczy jedna osoba w centrali? A poza tym jest jeszcze pilotron, który i tak samodzielnie steruje statkiem — stwierdził Salamah El Durham z zadziwiającą obojętnością. Franken z dezaprobatą pokręcił głową. Taka postawa była dlań nie do przyjęcia. Nie przypuszczał, że może znaleźć się na pokładzie człowiek, który tak lekceważąco traktuje swoją pracę, że gotów zawierzyć los trzydziestu siedmiu kosmonautów automatowi. Czego można oczekiwać później, kiedy już teraz, na początku lotu, jeden członek załogi zachowuje się tak dziwnie. Przecież muszą polegać na sobie nawzajem; kto wie, jaki jest stosunek tego Araba do innych zadań? A może uległ już jednej z chorób kosmicznych, chorobie obojętności? Może porozmawiać o nim z dowódcą? Nie, jeszcze nie. Trzeba go przedtem jakiś czas poobserwować. Może by mu pomóc. Franken zdecydował się nie mówić nikomu o incydencie. Lekko skłoniwszy się wyszedł z ociąganiem ze sterowni. Właściwie nie powinienem zostawiać El Durhama samego. Powinienem objąć za niego wartę sterowniczą — pomyślał wychodząc. O 4.00 przyszedł do centrali murzyński matematyk Oulu Nikeria na kolejną zmianę. W ciągu minionych czterech godzin El Durham nie zauważył nic szczególnego. Wszystko było w porządku. Zdjął skafander i szybko wyszedł, by nadrobić stracone godziny snu. Nikeria popatrzył w ślad za nim. Zwrócił uwagę na puste spojrzenie tamtego. Czyżby warta go tak zmęczyła? Nikeria zaczął krążyć po sterowni. Sprawdził działalność pilotronu oraz aktualną pozycję rakiety w Kosmosie. Wszystko się zgadzało, lecieli idealnie według kursu. Nikeria patrzył na ekran radaru. Było to bardzo nużące. Na równomiernie rozjaśnionej powierzchni nie było najmniejszego punktu oparcia dla oka. Około 5.00 wynurzył się na ekranie maleńki matowy punkcik. Nad ekranem rozżarzył się czerwony sygnał świetlny. Oulu szeroko otworzył oczy, wytężając uwagę. Dotychczas nieco znudzony, teraz natychmiast oprzytomniał. Najchętniej skoczyłby z radości: to mógł być tylko meteoryt! Pierwszy! Nikeria zastanawiał się przez chwilę, czy z miejsca ogłosić alarm. Zdecydował jednak, że należy przedtem upewnić się i poczekać, aż radar potwierdzi jego przypuszczenia. Natychmiast zaczął opracowywać liczby podane przez radar. Uzyskane wyniki miały mu pomóc w podjęciu decyzji. Alarm, zdąży jeszcze ogłosić, ma parę minut czasu. Urządzenia radarowe to dobra rzecz — pomyślał. Gdyby meteoryt był niebezpieczny, gdyby z dużą szybkością pędził w kierunku statku kosmicznego, automaty dawno już samoczynnie ogłosiłyby alarm. Poza tym pilotron rozpocząłby manewr unikający. Ale radar; ostrzegał tylko czerwonym światłem, meteoryt szedł; zatem swoim torem, z dala od kursu statku. Nikeria spojrzał na miernik radaru. Stwierdził ku swemu zdumieniu, że meteoryt leci wcale nie tak daleko od statku, około dwóch tysięcy kilometrów. Prawdopodobnie przeciął już przed wieloma godzinami drogę rakiety. Teraz oddalał się powoli, lecąc niemal równolegle do toru lotu statku. Nie stanowił zatem żadnego niebezpieczeństwa. Gdyby meteoryt dzieliła większa odległość od statku, dowódca prawdopodobnie nie zgodziłby się na pogoń za nim. Meteoryt poruszał się z szybkością piętnastu i trzech dziesiątych kilometra na sekundę, zaś ŁA–408 z szybkością szesnastu kilometrów na sekundę. Oznaczało to, że dogonią meteoryt za czterdzieści siedem minut. W tym celu muszą jednak zmienić kurs o dwanaście stopni od płaszczyzny ekliptyki. Wtedy dopiero można by też dobrze zobaczyć meteoryt w celowniku miotacza promieni. W ciągu niespełna dwóch minut Nikeria był gotów ze swymi obliczeniami i wnioskami. Pozostało czterdzieści pięć minut czasu. Na temat wielkości, kształtu i innych cech meteorytu nie można było jeszcze wyciągnąć żadnych wniosków. Normalnie wystarczyłoby obudzić czterech ludzi z pogotowia i porozumieć się z dowódcą. Ale dziś było co innego: w pierwszym polowaniu na meteoryty mieli wziąć udział wszyscy. Oulu Nikeria ogłosił alarm. W kabinach zerwali się wszyscy kosmonauci. Niektórzy od razu rześcy, inni, jakby pijani ze snu, półprzytomnie nakładali przygotowane w zasięgu rąk skafandry. Dzwonki przenikały jeszcze wszystkie pomieszczenia, gdy Oulu pośpieszył do pilotronu. Przesuwając dwie małe dźwignie, narzucił automatowi sterowniczemu nowy kurs. Pilotron zareagował natychmiast. Ledwo ucichło przenikliwe dzwonienie, gdy zabrzmiały trzy głośne uderzenia dzwonu, wzywające pogotowie do sterowni, a zaraz potem rozległy się wysokie tony dzwonków zapowiadających manewr automatyczny. Pozostały jeszcze czterdzieści trzy minuty. Za pomocą wideofonu Nikeria połączył się z dowódcą. Z rozjaśnioną twarzą zameldował: — Jest pierwszy meteoryt. Pilotron steruje już na cel. Za czterdzieści dwie minuty dościgniemy obiekt. Pozwoliłem sobie obudzić całą załogę. Kerulen uśmiechnął się, zasuwając zamki błyskawiczne lekkiego skafandra, i skinął głową. Wideofon — było to połączenie telefonu i telewizji. Rozmówcy widzieli się na parocentymetrowych ekranach. — Dziękuję. Proszę dać załodze przez radio pokładowe krótką informację. Zaraz przyjdę do sterowni. — Obraz zgasł. Na całym statku załoga śpieszyła na posterunki. Ludzie z pogotowia skoczyli do sterowni, zajmując natychmiast miejsca na swych stanowiskach. Zgodnie z poleceniem dowódcy Nikeria poinformował załogę: — Koledzy, astronauci! Radar odnalazł pierwszy meteoryt. Wzięliśmy kurs na ten obiekt. Leci obecnie przed nami w odległości około tysiąca ośmiuset kilometrów. Dościgniemy go za czterdzieści jeden minut. Spodziewam się, że pierwszy meteoryt będzie inauguracją całej serii pomyślnych akcji. Inżynier urządzeń napędowych Salamah El Durham niechętnie usiadł na łóżku. Po przekazaniu służby Nikerii nie mógł zasnąć. Zdrzemnął się dopiero przed dziesięcioma minutami. Zapalił światło, ale nie wstawał. Popatrzył wyczekująco na głośnik. Po wysłuchaniu informacji Oulu zgasił światło i położył się na powrót. — Błazeństwo — mruknął. — Bzdura! Budzić wszystkich z takiego powodu. Najpierw dyżur w sterowni, potem alarm radarowy i polowanie na meteoryty! Ale beze mnie! W dwie minuty później, gdy El Durham pogrążył się znów w półśnie, usłyszał przez radio pokładowe głos Kerulena: — Wszyscy mogą opuścić posterunki alarmowe i udać się do centralnej sterowni. Chodzi o to, by cały kolektyw mógł przyjrzeć się na wielkim ekranie centralnym pierwszym łowom meteorytów. Arab ze złością wyłączył głośnik, by go ponownie nie budzono. Meteoryt nie interesował go, chciał mieć spokój. W sterowni Kerulen dał znak Japończykowi Yokohacie, pilotowi małej rakiety rozpoznawczej, by się zbliżył. Porozmawiał z nim, jakby coś wyjaśniając. Pilot skinął głową i opuścił sterownię. Wszyscy chętnie posłuchali wezwania dowódcy; pomieszczenie wypełniało się ludźmi. Kerulen zajął miejsce przy pilotronie. Znacznie przyciemnił pośrednie światło sali i rozjaśnił wielki szklany ekran. Ukazała się gwiezdna panorama. Wśród licznych gwiazd i dalekich plam świecących zimnym światłem chmur gazowych trudno było odnaleźć maleńki refleks radarowy meteorytu. Kerulen wyłączył więc kamery telewizyjne. Gwiezdna panorama zgasła, a na wielkiej płaszczyźnie pozostał jedynie ów refleks, co znacznie ułatwiło obserwację. Weszła promienna Sagitta. — Miałam rację — powiedziała na głos. — Nie chcieliście mi wierzyć, śmieliście się ze mnie. — Nikt nie zrozumiał, o co lekarce chodzi. — Już zapomnieliście, o czym mówię? — zapytała. Paro Bacos przypomniał sobie. — Nie, nie, poczekaj. — Zastanowił się. — To było parę dni temu, gdy po dotarciu na teren naszych operacji po radiotelefonie dowódcy byliśmy wszyscy w Pomieszczeniu Etyki. Zastanawialiśmy się wtedy, kiedy nastąpi pierwsze spotkanie z meteorytami. — Tak jest — przerwała mu Filitra Goma — ja byłam zdania, że poczekamy jeszcze parę miesięcy, Kioto mówił, że parę tygodni, a Sagitta, że parę dni. — I ślepej kurze trafi się ziarno — drażnił Norbert siostrę. Pogroziła mu palcem. Tymczasem zgromadziła się już cała załoga. Chwilowo nie zwrócono uwagi na nieobecność El Durhama. Kerulen nakazał spokój i poinformował o swej decyzji: — Kosmonauci, uważam, że słuszne jest, abyśmy pierwszego naszego meteorytu nie zniszczyli za pomocą helikonu. Poleciłem pilotowi Kioto Yokohacie wystartować na rakiecie rozpoznawczej i pochwycić meteoryt. Sądzę, że będziecie radzi, jeśli naszą nowalijkę zobaczymy, dotkniemy jej i zachowamy na pamiątkę. Potakujący pomruk ze wszystkich stron. — Jeszcze trzydzieści minut — zakomunikował Franken ze stanowiska przy pulpicie radiowym i radarowym. Astronauci z uwagą wpatrywali się w ekran. Minęło znów dziesięć minut. — Tam! — zawołała Filitra Goma zrywając się z miejsca, by lepiej widzieć. Spojrzano na nią z rozbawieniem. Uświadomiła sobie, że wyskoczyła jak Filip z konopi, i Zawstydzona usiadła z powrotem. Z prawej strony ekranu ukazał się jasny odblask. Był to słaby zarys rakiety rozpoznawczej. Natomiast refleks radarowy meteorytu widoczny był po lewej stronie ekranu. — Jeszcze dziewiętnaście minut — zakomunikował Franken. Filitra ukradkiem spojrzała na Henryego Lorceśtera. Tak wyskoczyłam — pomyślała — chyba uważa mnie za idiotkę. — Wyrwana ze snu pośpieszyła z biciem serca do stacji chemotechnicznej. Oto spotkanie z meteorytem, którego tak się obawiała. Jak to się skończy? Teraz widzi, że wszystko przebiega spokojnie. ŁA–408 nie pędził już teraz wprost w kierunku skalnego odłamka, leciał w odległości mniej więcej trzystu kilometrów, równolegle do rakiety Kioto Yokohaty i do meteorytu. Bez przerwy pracowały urządzenia radarowe. Mały, jasny zarys radarowy rakiety rozpoznawczej przesuwał się szybko po ekranie i zbliżał wyraźnie do meteorytu. W momencie gdy rakieta rozpoznawcza już niemal osiągnęła maleńkie ciało kosmiczne, którego odbicie radarowe wyglądało jak kropka, patrzący na ekran odnieśli wrażenie, że „Koliber” zatrzymał się w miejscu. Nic więcej na ekranie nie można było zobaczyć. Mimo to oczy wszystkich kosmonautów obserwowały go z napięciem. — Halo, „Koliber”, halo, Kioto! Czy rozpoznaje pan już meteoryt? — informował się Kerulen przez radiotelefon. — Tu „Koliber”! Mam meteoryt jasno i wyraźnie na radarze. Odległy jeszcze o pięć kilometrów. Znacznie zwolniłem tempo i czołgam się do niego. Również statek kosmiczny musiał przyhamować, nie chcąc pozostawić „Kolibra” w tyle. Dowódca nastawił odpowiednio pilotron. Dysze hamujące zaczęły słabo pracować. Hamowanie przebiegało bardzo łagodnie i powoli. Ludzie na statku kosmicznym odczuwali je tylko jako łagodną siłę ciągnącą ich ku czołowej ścianie sterowni, w kierunku dzioba pojazdu. Znów minęły minuty, po czym ponownie zameldował się Kioto Yokohata. — Jestem teraz w odległości kilkuset metrów. Włączyłem reflektor, ale gołym okiem nie mogę dostrzec meteorytu. Jest chyba wciąż jeszcze zbyt odległy, a przede wszystkim za mały. Natomiast na radarze od pewnej chwili widzę jego zarysy bardzo wyraźnie. Jeśli obraz mnie nie myli, meteoryt jest podobny do maczugi. Orbituje bardzo powoli wokół swej osi podłużnej. Zamelduję się znów, gdy kamyk będzie w mojej kabinie. Zgoda — odpowiedział Kerulen, zatroskany jednak nieco o pilota. Yokohata pierwszy raź wykonywał samodzielnie taki manewr. Dla pewności dowódca zdecydował się udzielić mu jeszcze kilku wskazówek. — Niech pan uważa, Kioto, żeby meteoryt nie dostał się do dyszy. Najlepiej byłoby, gdyby pan trzymał się jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów od niego. Niech pan dokładnie dostosuje swoją szybkość do szybkości meteorytu, a potem wysiądzie i dostanie się do niego za pomocą butli z gazem sprężonym bądź pistoletu odrzutowego. I wtedy niech pan chwyta tego gagatka. I jeszcze: w żadnym wypadku proszę nie zapominać o połączeniu z pańską rakietą liną bezpieczeństwa. — Tak jest. Posuwać się równolegle, wysiąść, użyć liny bezpieczeństwa i chwycić meteoryt — powtórzył pilot. Po chwili milczenia w centrali zaczęto żartować z maczugi Kiota. Norbert Franken powiedział: — Jeżeli meteoryt jest maczugą, to może błądzi tu w pobliżu również jakiś człowiek z epoki kamiennej? — Gdy rakieta wróci, wysiądzie z niej pochylony, obrośnięty dziad, odziany w zwierzęcą skórę — dodał komendant. Filitra Goma roześmiała się. — Japoński neandertalczyk! To zbyt oryginalne… — Naraz spoważniała i zaczerwieniła się. Znów zachowuję się głupio, pomyślała ze złością. — W ogóle nie pozwolimy Kioto wysiąść — powiedział Paro Bacos — niech od razu idzie ze swoją maczugą na niedźwiedzie. Może upoluje Wielką Niedźwiedzicę. — Oj, lepiej nie! — zawołał nawigator z komiczną rozpaczą. — Według czego ja się wtedy będę orientował? Jak odnajdę Gwiazdę Polarną? — Jeżeli meteoryt rzeczywiście okaże się bardzo podobny do maczugi, proponuję, abyśmy dziś wieczór z okazji naszej pierwszej zdobyczy urządzili jaskiniowe święto — z takim wnioskiem wystąpiła Sagitta, zamieniwszy przedtem porozumiewawcze spojrzenie z bratem. — Tak! Wspaniale! To znakomity pomysł! — rozległy się głosy. Byli bardzo wdzięczni lekarce za ten projekt. Możliwości rozrywek i odprężenia były jednak na statku kosmicznym dość ograniczone. Takie jaskiniowe święto to będzie coś nowego. Zaczęto omawiać szczegóły. Kerulen myślał jednak o meteorycie. Chyba Yokohata zdążył już ująć tę maczugę. Włączył kamery telewizyjne. Ukazała się kosmiczna ciemność z jej delikatnym gwiezdnym welonem. Pośrodku, na tym majestatycznym tle, wisiał radarowy zarys malutkiej rakiety rozpoznawczej. Wydawało się, że w ogóle się nie porusza. Dowódca miał rację. Już w pół minuty później ukazał się za rakietą długi, cienki ognisty ogon. Obraz ten powoli przesuwał się przez ekran. W tym momencie, zameldował się też pilot. — Tu „Koliber”! Meteoryt na pokładzie. Wygląda rzeczywiście jak maczuga. Nie jest jednak gładki — jest szorstki, czarniawy i naszpikowany kwarcem. Jestem teraz w drodze powrotnej. Z kolei włączył się Franken. Wysłał radiowy promień prowadzący i udzielał pilotowi wskazówek co do manewru lądowania, czyli przyjęcia „Kolibra” przez statek macierzysty. — Chodźcie wszyscy — zawołał Paro Bacos — powitamy Kioto! Poza Oulu Nikerią, który miał dyżur, i Frankenem, który utrzymywał kontakt z rakietą, wszyscy astronauci udali się do komory wyrzutni. Musieli jednak nieco poczekać w korytarzu. Koliber” jeszcze nie dotarł. Jako ostatni, z pewnym opóźnieniem, przybył nawigator. — To ja chyba jestem ostatni? — zapytał. — Poza Nikerią i Frankenem są już chyba wszyscy — odpowiedziała Filitra. Kerulen rozejrzał się, jakby szukając kogoś. — Czy jest Salamah El Durham? — zapytał. Nikt się nie zgłaszał. — I w sterowni także go nie widziałam, teraz sobie to uświadamiam — powiedziała Sagitta. — Ach, tak, prawda. Przecież miał dziś w nocy służbę — przypomniał sobie dowódca. — Może nie słyszał dzwonka radarowego i jeszcze śpi? — Filitra usiłowała go wytłumaczyć. — Gdy jest alarm, wszyscy muszą być na swych posterunkach — oświadczył nawigator surowo. — Zachowanie El Durhama jest nieodpowiedzialne. — Jakby sprawa polowania na meteoryty była mu obojętna. Parokrotnie już zwróciłem uwagę na to, że niezbyt poważnie traktuje swoje zadania — zauważył Paro Bacos. Dyskusję na temat El Durhama przerwał ledwo dostrzegalny wstrząs rakiety. Potem do komory wyrzut ni napłynęło powietrze. Oznaczało to, że rakieta rozpoznawcza wróciła. Po dwóch minutach ciśnienie wyrównało się, wrota do pomieszczenia dziobowego stanęły otworem. Również Kioto musiał odczekać te dwie minuty po przyjęciu jego rakiety przez statek kosmiczny. Właśnie otwierał luk wyjściowy, gdy otworzyły się drzwi do komory wyrzutni i wbiegli do środka astronauci. Kioto zrozumiał, że przybyli tu obejrzeć schwytany meteoryt. Cieszyło go, że tak się tą sprawą przejmują. A zatem nie był samotny tam w Kosmosie, wszyscy towarzyszyli mu myślami! Pilot wynurzył się z kabiny, rozluźnił i zdjął hełm, po czym sięgnął do przyszytej zewnątrz, na wysokości piersi, kieszeni kombinezonu i wyjął meteoryt. Zatrzymawszy się na rampie startowej, uniósł kamień, tak że był dla wszystkich dobrze widoczny. Rzeczywiście, bardzo przypominał maczugę. W oczach astronautów zaczął teraz zmieniać barwę. Wyraźnie bielał. Para wodna z powietrza osiadała na zimnym meteorycie, zamieniając się natychmiast w kryształki lodowe i śnieżne. Kilka rąk wyciągnęło się po kamień. Yokohata wręczył go z chytrym uśmieszkiem Sagitcie. Lekarka sięgnęła rada, że jako pierwsza będzie mogła dotknąć kamienia z Kosmosu, ale w tym samym momencie upuściła go z okrzykiem strachu. — Przecież on parzy — zawołała spoglądając z osłupieniem na warstwę lodu. Zaczęła mocno machać ręką, by ją ochłodzić. Pilot roześmiał się. — Mylisz się, Sagitto. On nie jest gorący, on jest zimny jak lód, a nawet jeszcze bardziej. Twój zmysł dotyku cię zmylił. Roześmieli się wszyscy i Sagitta też, że dała się tak nabrać. Oczywiście jako lekarka wiedziała, że zmysł dotyku odbierając wrażenie „lodowato zimny” przekazuje do mózgu taki sam sygnał jak przy wrażeniu „gorący”, ale pod wpływem strachu nie pomyślała o tym. Pilot chwycił meteoryt bez wahania, bowiem rękawice skafandra sporządzone były z materiału chroniącego zarówno przed zimnem, jak i przed gorącem. — Za godzinę, dwie — powiedział fizyk Paro Bacos — będzie miał naszą „temperaturę pokojową”. Yokohata z kamieniem w ręku zeskoczył z rampy startowej, pokazując wszystkim meteoryt. „Maczuga” lodowaciała coraz bardziej pod wpływem oddechu wielu ludzi, którzy okrążyli pilota. Biała warstwa miała już grubość dwóch do trzech milimetrów. Filitra Goma żałowała, że nie może od razu zbadać meteorytu. Najchętniej już teraz wzięłaby go do swego laboratorium, by ustalić jego skład chemiczny. Również fizyk Bacos zezował na kamyk z Wszechświata. Chętnie sprawdziłby jego gęstość, wagę i promieniowanie radioaktywne. — Więc jak? — zapytał dowódca — podtrzymujecie swój projekt? — Tak, tak, dziś wieczorem obchodzimy święto ery kamiennej — odpowiedziano mu ze wszech stron. O określonej godzinie na korytarzach statku kosmicznego ukazały się dzikie postacie, okryte skórami. Wszyscy kierowali się do „jaskini” — Pomieszczenia Etyki. Tam miała się odbyć zabawa. Również Henry Lorcester opuścił swoją kabinę. Niezdecydowanie zatrzymał się pod drzwiami Filitry. Wstąpić po nią? — zastanawiał się. Już wkrótce po przybyciu na ŁA–408 zwrócił uwagę na małomówną i powściągliwą w stosunku do niego sąsiadkę. Ze wszystkimi pozostałymi członkami załogi nawiązał bez trudu serdeczny kontakt, jedynie ona jakby go unikała. Może uda mu się dziś wieczór przerzucić most koleżeńskiego porozumienia? Mocno zapukał do jej drzwi. Otworzyły się zadziwiająco szybko. Filitra właśnie opuszczała swoją kabinę. Na sekundę zamarło jej serce. Przed nią stał nowy sąsiad Henry Lorcester. Złościło ją własne skrępowanie. Co to znaczy? Nie poznawała samej siebie. — Filitro — powiedział Lorcester — jeżeli to pani odpowiada, moglibyśmy razem pójść na zabawę. — Dziewczyna zaczerwieniła się, ale skinęła głową. Przez chwilę stali w milczeniu naprzeciw siebie. Usiłowała wytrzymać jego spojrzenie i opanować skrępowanie. Filitra zwyczajnie spięła klamrami na ramionach dwa brązowe futra. Grubo pleciony skórzany powróz, którym opasała smukłe ciało, przytrzymywał to skąpe odzienie. Po bokach, tam gdzie skóry nie były zszyte, przeświecał czerwono obcisły trykot. Czarne włosy Filitry spływały w miękkich falach, otaczając opaloną na złoto twarz. Henryemu wydawało się dotychczas, że jest nieco wyższa. — Filitro, chyba jest pani teraz mniejsza — powiedział. Uśmiechnęła się wskazując stopy. Miała na nogach czarne, pozbawione obcasów buty z imitacji skóry pantery, podobne raczej do skarpet. Henry też się uśmiechnął. Bezszelestnie zeszli po stopniach do korytarza głównego. Henry miał w ręku kamienny topór z tektury. Nie był pewien, czy święto będzie miało podobny przebieg, jak to, które zorganizowali jego koledzy na tamtym statku. Dlatego też chciał przedtem sprawdzić, czy inni zdobędą się na równie śmiałe przebrania. Dochodząc do korytarza Lorcester przykucnął, a Filitra stanęła obok niego nasłuchując. Anglik ostrożnie wyjrzał zza węgła i, przerażony, natychmiast się cofnął. Wpatrywała się w niego para ciemnych oczu. Zza rogu przy korytarzu głównym dał się słyszeć przytłumiony śmiech. Henry zdobył się na odwagę i wyszedł. Ale natychmiast skoczyła nań odziana w skóry postać, wtłaczając go z powrotem na schody. Filitra opanowała krzyk przerażenia. Obcy położył palec na ustach. Lorcester spojrzał uważnie w twarz „człowieka z ery kamiennej”. Pod dzikim kołtunem peruki rozpoznał jaskrawo wymalowaną twarz radiotechnika, również odzianego w skóry. Na ramieniu Franken trzymał potężną maczugę ze sztucznego tworzywa. Lorcester poczuł ulgę. Filitra i on nie byli jedynymi, którzy się tak niezwykle przebrali. Nie było czasu na wzajemne podziwianie się i powitania. Na korytarzu słychać było kroki. Oddalały się w kierunku Pomieszczenia Etyki. Franken spojrzał za węgła, a potem skinął na młodego Anglika i dziewczynę. Ujrzeli jakiegoś zgiętego wpół praczłowieka, sunącego korytarzem. W ręku trzymał drewnianą dzidę. Ale w tej chwili z bocznego korytarza wyłoniła się druga, podobna postać, również uzbrojona w dzidę. Postacie zbliżyły się do siebie i chrząknęły. Najwyraźniej miało to być powitanie. Przybysze zaczęli chodzić wokół siebie i obserwować się nawzajem. W końcu poklepali się ze śmiechem po ramionach. Prawdopodobnie byli bardzo zadowoleni z maskarady. Na koniec, wyprostowani, krocząc godnie, zniknęli za zakrętem korytarza. — Przestraszymy ich? — zapytał Franken. Lorcester z entuzjazmem skinął głową. Filitra spojrzała pytająco. Trzy głowy pochyliły się ku sobie. Franken szepnął coś na ucho dziewczynie. Bez szmeru prześliznęli się do zakrętu, za którym zniknęła tamta para, i ustawili się pośrodku korytarza. Na znak dany przez Frankena cała trójka wydała nagle krzyk przeszywający da szpiku kości. Przeraźliwy, pierwotny wrzask przeniknął statek, zabrzmiał w całym korytarzu, odbił się od ścian i wrócił jako echo. Dwaj oszczepnicy odwrócili się jak porażeni prądem. Na ich twarzach malowało się przerażenie. Byli to Kerulen i Mirsanow, najpoważniejsi członkowie załogi. Tego nie przypuszczał nikt z trójki. Krzyk zamarł im w gardłach. Zmieszani popatrzyli na siebie. Ale Kerulen mimo przestrachu wydawał się rozbawiony. — Nie krępujcie się! — zmrużył przyjaźnie oko. Cóż, nie pozostało im nic innego, jak jeszcze raz krzyknąć z całych sił. Drzwi wielu kabin otwarły się, wyjrzeli z nich ciekawi. Kerulen wpadł więc na pomysł, by obejść wszystkie kabiny i zebrać spóźnialskich. Grupa praludzi przed każdymi drzwiami urządzała piekielny hałas, łomocąc toporem i maczugą. Każdego nowego „neandertalczyka” witało głośne „halo”! Jakby ktoś odmienił poważnych na co dzień naukowców i rzeczowych zdobywców Wszechświata. Na twarzach malowała się wesołość, byli gotowi do każdego żartu. Kosmos za stalowymi ścianami przestał istnieć. Specjalnie głośno powitano Yokohatę. Był przecie bohaterem dnia. To jego maczuga stanowiła ośrodek zainteresowania. Meteoryt był zresztą jedynym autentycznym rekwizytem wieczoru. Zgodnie z obyczajami przeszłości położono go jak order na poduszce, którą niósł Kioto Yokohata, krocząc z namaszczeniem do jaskini na czele pochodu. Orszak rozdzielił Filitrę i Henryego, ale dziewczyna przecisnęła się doń i do Pomieszczenia Etyki dotarł ramię przy ramieniu. Lorcester, Filitra, Norbert i Sagitta Franken, Ouli Nikeria, Kerulen, Mirsanow, Yokohata, Rai Raip i pozostali kosmonauci zdumieli się dotarłszy do jaskini. Pomieszczenie Etyki zmieniło wygląd. Ósemka kosmonautów, która podjęła się przygotowania sali napracowała się poważnie. Sala przypominała siedzib ludzi jaskiniowych, tyle że była to jaskinia dość współczesna. Pośrodku migotały płomyki sztucznego ognia. Ściany i sufit wyglądały jak nagie, poczerniałe od dymu skały, a rysunki na nich przedstawiały dzikie zwierzęta. Ale tę ponurą scenerię rozjaśniało ukryte światło elektryczne. „Plastycy” zrezygnowali z imitacji kości i czaszek zwierzęcych, które w prawdziwej jaskini zaścielają ziemię — byłoby to bowiem sprzeczne z poczuciem estetyki ludzi na statku — za to rozrzucili wokół kamienie i odłamki skalne. Porobiono je z poduszek, wyściełanych siedzeń i oparć stołków i ławek. Stoły i fotele zniknęły. Rośliny doniczkowe usunięto. Wzdłuż ścian porozkładano sztuczne skóry zwierzęce i futra. O rzeczywistości przypominały szklanki, kielichy, talerze i półmiski z jedzeniem, owocami i słodyczami, a także butelki wina i innych napojów. Nawet zapach mięsa, pieczonego wprawdzie jak za pradawnych czasów na rożnie, nie pozwalał zapomnieć o wysokiej cywilizacji, gdyż mięso przyrządzono za pomocą podczerwonego promieniowania i prądów wielkiej częstotliwości. Również cicha muzyka, przenikająca jaskinię, miłe ciepło świeżego, regenerowanego powietrza, a przede wszystkim wysokie, zgrabne postacie ludzkie w co prawda zaimprowizowanych, a jednak sprawiających niemal eleganckie wrażenie futrzanych odzieniach — wszystko to wskazywało na rzeczywistość nowego tysiąclecia, tysiąclecia prawdziwego człowieczeństwa. A jednak ci współcześni, nowi ludzie wykazywali wiele podobieństwa do swych przodków z najdalszej przeszłości. Wykorzystywali, jak tamci, zwinność swych rąk, wspaniałe działanie mózgów i potęgę ognia, ale tym razem — atomowego. Astronauci byli jak praludzie małą sprzysiężoną na śmierć i życie wspólnotą, która musiała się oprzeć surowym siłom ich świata. Wszystko, co posiadali, było wspólne, i dzielili to uczciwie: zadania i pracę, niebezpieczeństwo, szczęście i radość, cierpienie i ból. Festyn ery kamiennej rozpoczął się. Na wstępie odbył się chrzest: na czas trwania zabawy towarzystwo przyjęło nazwę Szczepu Spadającej Gwiazdy. Przy tej okazji Henry Lorcester wygłosił krótkie, wesołe przemówienie. Następnie, uderzając każdego z osobna toporkiem po ramieniu, pasował wszystkich na członków szczepu. Wreszcie, by okazać się godnymi swego miana, ludzie jaskiniowi zostali zobowiązani do „próby odwagi”. Należało bądź zjeść duży kawał mięsa, bądź też, w pełnym przebraniu ze skóry, przeskoczyć sztuczny ogień jaskiniowy. Zadowolony, że pozostająca u jego boku Filitra zrezygnowała z dotychczasowej powściągliwości i uznała wreszcie, jako ostatnia, jego przynależność do załogi ŁA–408, Henry Lorcester, nie namyślając się, chwycił jej dłoń i pociągnął ją w kierunku ognia. Pobiegła wraz z nim w stronę płomieni i odbiła się mocno. Wspólny skok był udany. Na zakończenie ceremonii chrzcin, wśród śmiechów, uznano maczugę za godło Szczepu Spadającej Gwiazdy. Potem zaczęła się wielka uczta. Pieczyste na rożnie było już gotowe. Członkowie szczepu wyjęli noże i widelce i zaczęli wykrawać sobie plastry mięsa. Z braku kamiennych posłużono się normalnymi nakryciami, choć zmniejszało to iluzję święta z epoki kamienia łupanego. Niektórzy ważyli się jeść wprost rękami. Korzystano również z innych wspaniałości, wina i owoców. Po jedzeniu Norbert Franken i Axel Kerulen zaimprowizowali polowanie na niedźwiedzia. Maczugi, w które byli uzbrojeni, miały służyć do walki z potworem. Okazało się, że obydwaj byli mistrzami pantomimy, toteż ich występ spotkał się z dużym aplauzem. Meteoryt zaczął wędrować z ręki do ręki. Podziwiano go i oglądano, ale z pewnym lękiem. Trzymali przecie w dłoniach coś, co przy spotkaniu w Kosmosie mogło oznaczać śmierć wielu astronautów. Obejrzawszy ponownie kosmiczny kamień Filitra, zmęczona zabawą, usiadła na futrze pod ścianą. Wzrok jej błądził po suficie, a właściwie sklepieniu szklanym; myślała o sobie. Czy to słusznie, że spędza dzisiejszy wieczór z jednym tylko z kosmonautów? Czy tu, w Kosmosie, dopuszczalne jest uprzywilejowanie, jednego człowieka i okazywanie mu większej przyjaźni niż innym? Czy Henry w ogóle chciał, by go — choćby tylko w dniu dzisiejszym — traktowała w sposób wyjątkowy? Wieczór z nim był bardzo miły. To dobry kolega. Razem jedli i pili, tańczyli, śpiewali i gawędzili. Filitra i dawniej jadała, piła, tańczyła, śpiewała i gawędziła z innymi astronautami. Wszyscy starali się okazywać jej koleżeńskość i szacunek — była najmłodsza, a poza tym ona i Sagitta były jedynymi kobietami na statku. Henry też zachowywał się jak kolega i czuła, że ją szanuje. Dla wspólnoty, żyjącej przez dłuższy czas razem na niewielkiej przestrzeni, było to bardzo ważne. Henry obejrzał jaskiniowe malowidła, po czym przeszedł przez salę w stronę Filitry. Nagle siła ciężkości przestała działać. Sztuczne pole grawitacyjne statku wyraźnie zanikało. Ludzie zaczęli tracić ciężar. Podłoga uciekła im spod nóg. Nie było już góry i dołu. Pilot przede wszystkim chwycił meteoryt, by nie zaczął się bez kontroli unosić w pomieszczeniu. Udało mu się złapać klapy wentylatora. Wino z jakiegoś kielicha uniosło się, podpłynęło do niego i pacnęło w twarz, zalewając oczy. Pierwsza myśl Kerulena dotyczyła sterowni. Chyba dyżurny jest na miejscu? Czyżby groziło niebezpieczeństwo? Nasłuchiwał z uwagą. Ale sygnał alarmowy pilotronu nie zabrzmiał. Filitra akurat w tym momencie wstawała. Mięśnie wyrzuciły ją jak rakietę ku sufitowi jaskini. Henry wyciągnął rękę i zdążył jeszcze złapać ją za nogi. Oboje zaczęli krążyć trzymając się wzajemnie. Parokrotnie uderzyli się mocno o jakieś przedmioty. Niespodzianie zgasło światło. Jeszcze i to — pomyślał Kerulen, trzymając się klamki. Nagle wśród ciemności zabrzmiał głos dyżurnego: — Nie ma niebezpieczeństwa. To był dowcip Paro. Sądzę, że wypił za dużo wina. Wkrótce znów rozbłysło światło i siła ciężkości zaczęła powoli działać. Dowódca nie wiedział, czy złościć się za niewybredny dowcip, czy też śmiać się z wyskoku odpowiedzialnego zazwyczaj i doświadczonego kosmonauty. Rozejrzał się. Wszyscy zaczęli łagodnie opadać ku dołowi. Franken, spacerujący po suficie, Mirsanow z głową owiniętą w futra, Oulu i Sagitta, którzy obejmowali białą kolumnę, Henry i Filitra unoszący się pośrodku, Rai Raipur, który bezmyślnie trzymał się pustej butelki po winie, i pozostali. Widok był jednak tak komiczny, że Kerulen musiał się roześmiać. W ślad za nim poszli inni. Dowcip Paro Bacosa był co prawda niewybredny, ale wszyscy cieszyli się, że to nie awaria była przyczyną tego epizodu. Wspólnie szybko usunięto wszelkie ślady zamieszania: pozbierano szklanki, talerze, półmiski, butelki i owoce. Z niektórych szklanic wino ulotniło się, rozprysło na tysiące kropelek po całym pomieszczeniu i zmoczyło ściany, przedmioty i ludzi. Gdy Paro Bacos wrócił do jaskini, powitały go gwizdy i parę kuksańców. Ale potem zabawa toczyła się dalej, spędzono jeszcze wiele godzin na tańcu, muzyce, grach towarzyskich i gawędzie. Tylko jeden astronauta nie odzyskał humoru do końca — inżynier Salaniah El Durham. Widać było, że jest przygnębiony. Ktoś z zewnątrz mógłby przypuszczać, że został ukarany za niedbalstwo w służbie. Ale tak nie było. Niemal wszyscy członkowie załogi spostrzegli w ostatnim okresie coś, co kazało im wątpić o niezawodności tego kolegi. Ostatnia zaś noc, kiedy El Durham pozostał w swojej kabinie podczas alarmu, wzmogła te obawy nawet u największych optymistów. Mimo to nikt nie wspomniał słowem o tym wydarzeniu. Nikomu też oczywiście nie wpadło na myśl, by wykluczyć inżyniera z zabawy. Mkno to El Durham czuł, że coś jest nie w porządku. Domyślał się przyczyn zmiany stosunku kolegów i to go gnębiło. Zauważył, że go omijają czy nie dostrzegają. Czuł, że to nie jego święto, a jednocześnie zaś obojętna mu była w gruncie rzeczy ta uroczystość. A jednak nie mógł się z tym pogodzić, że jest na marginesie społeczności kosmonautów. Był jedynym cichym uczestnikiem zabaw Szczepu Spadającej Gwiazdy. Udawał tylko, że bierze udział w uroczystości. Jego śmiech był wymuszony, a uśmiech pełen udręki. Często siadał bez ruchu, patrząc w podłogę. Nasłuchiwał wewnętrznej pustki, spodziewając się, że coś jeszcze się w nim poruszy. Gdy jednak w pewnej chwili podniósł oczy, nieoczekiwanie odkrył inną parę jasnych oczu, wpatrujących się w niego. To spojrzenie spoczywało na nim chyba już od dawna, było w nim coś pytającego, badawczego. Tak go to zmieszało, że jeszcze przez długą chwilą wpatrywał się w te oczy, nie zdając sobie sprawy, do kogo należą. Wkrótce potem opuścił salę, niemal przez nikogo nie zauważony. Chciał być teraz sam. Musiał przełamać w sobie ten stan obojętności. Zniweczyć niewidoczną potęgę, która tkwiła w nim i osaczała go ze wszystkich stron. To ta czarna, bezlitosna głębia Wszechświata zabijała go duchowo. Brakło mu chęci czynu, nie odczuwał radości w pracy. Każde podanie ręki było dlań zbędne, każda myśl — uciążliwa. Dotarł do swojej kabiny, rzucił się na łóżko i zaczął jęczeć. Czyżby nikt z kolegów nie rozumiał, w jakim on jest stanie? Czy nikt nie przyjdzie mu z pomocą? Czy jest zdany tylko na siebie? Wreszcie przyszedł mu z pomocą sen. Po dłuższym czasie, może minęły godziny, El Durham zaczął się powoli budzić. Stopniowo wynurzał się z głębokiego snu, bez majaków, odzyskując świadomość. A jednocześnie pod przenikniętymi powiekami, jak senne widziadło, ukazał mu się rząd smukłych, § zielonych topoli w słoneczny, świeży od rosy poranek. Przeczuwał coś dobrego. Dotarł do niego jakiś cichy głos. Była to kobieta. Arab nie ważył się ruszyć. Czy ten głos był snem, czy rzeczywistością? Nie otwierał oczu, usiłując pojąć sens słów. Po chwili, zdziwiony, poznał ten głos. Była to lekarka. Po zabawie Sagitta naradziła się z kilkoma astronautami w sprawie Salamah El Durhama. Czuła, że powinna tu interweniować jako lekarz. Doszli do wspólnego wniosku, że to pobyt w Kosmosie podziałał tak fatalnie na Araba. Zdaniem Kerulena, Frankena i Nikerii należało go jeszcze przez kilka dni poobserwować. Z tym się rozeszli. Ale Sagitta zdecydowała się działać natychmiast. Obserwowała El Durhama już od pewnego czasu i postawiła diagnozę. Wiedziała też, jaką metodą będzie go leczyć. Zamierzała… opowiadać mu bajki. Długim korytarzem dotarła przed drzwi El Durhama. Nacisnęła guzik. Drzwi otworzyły się i zabłysło światło. Gdy weszła, drzwi zamknęły się za nią. Ujrzała Araba leżącego w ubraniu, twarzą na dół, w poprzek łóżka. Pochyliła się nad nim i stwierdziła, że mocno śpi. To był dobry znak. Sagitta przygasiła światło i zaczęła cicho przemawiać do uśpionego. Przyciągnęła sobie fotel i usiadła w nim bez ruchu. Jakby nie było tu nikogo. Tylko jej głos unosił się w pomieszczeniu — opowiadał o zabawie astronautów. Obserwowała przy tym dokładnie reakcje śpiącego. Po upływie około dziesięciu minut zauważyła, że zaczyna się powoli budzić. Gdy była już pewna, że ją słyszy i rozumie, zaczęła mu opowiadać bajkę, bajkę o trzech czarownikach i ich cyklopach: — Było kiedyś trzech wielkich czarowników. Mieszkali za wysokimi górami w trzech szklanych halach. Pierwszy czarownik, najmądrzejszy, nosił stale białe odzienie. Zamieszkiwał najmniejszą halę. Drugi miał na sobie tylko czarne spodnie, a do pasa chodził nagi. Jego dom był trzy razy większy. On był najmocniejszy i potrafił z kamieni górskich robić czarodziejskie narzędzia do urzeczywistniania mądrych pomysłów pierwszego czarownika. Trzeci czarownik, o najpotężniejszej postaci, był najważniejszy z całej trójki, ponieważ miał niebieską odzież. Jego królestwem była największa z trzech szklanych hal, trzydzieści trzy razy, większa od hali pierwszego czarownika. Pewnego dnia ci trzej wielcy czarodzieje postanowili zbudować magiczną maszynę, by nie tracić czasu na codzienne czary; nie mieli bowiem kiedy odgadywać tajemnic wielkiej magii. Siadł więc pierwszy czarownik, ten w białym kitlu, i zaczął się zastanawiać nad trudnym zadaniem. Wreszcie wziął do ręki mały czarodziejski ołówek i zaczął na wielu małych arkuszach białego papieru kreślić czarodziejskie formułki i zaklęcia. Potem sięgnął po wielką laskę czarodziejską i podszedł do dużego arkusza jeszcze bielszego i czystszego papieru, umocowanego na wielkim blacie stołu. Wówczas na tym dużym arkuszu papieru ukazały się w tajemniczy sposób koło, linie i półkola, zaopatrzone w liczby. Podczas pracy czarownik często rzucał przez szklany dach swego szklanego domu długie, zamyślone spojrzenia na wysokie góry, zarośnięte zielonymi iglastymi lasami, i na jeszcze wyższe szczyty, pokryte lodem i śniegiem, czuwające z dala nad Doliną Trzech Czarowników. I za każdym razem, gdy duży arkusz papieru pokrywał się czarodziejskimi znakami, ukazywało się zza chmury słońce. Przyglądało się dziełu białego czarownika i od czasu do czasu domalowywało na papierze złociste kółko czy też złotą linię ze złotymi cyframi. W ten sposób w krótkim czasie wiele małych i wielkich arkuszy papieru pokryło się magicznymi kołami, liniami i formułami. Gdy pierwszy czarownik zakończył swą pracę, przyszedł drugi — ten w czarnych spodniach, nagi do pasa — i zabrał wszystkie papiery. W domu, w swej trzykroć większej hali, zaczął budować czarodziejską maszynę według czarodziejskich znaków na papierze, wciąż na nowo podziwiając mądre pomysły pierwszego czarownika. Często spoglądał z uwagą przez szklaną podłogę swej szklanej hali w dół, by odnaleźć w ciemnej głębokości ziemi odpowiednie kamienie. Wydobywał je i z wielkim trudem zamieniał w mniejsze i większe części czarodziejskiej maszyny. Jego najważniejszym pomocnikiem był ogień, który poskromił i który w kącie hali trzaskając i sycząc wybuchał wielkim płomieniem. Gdy w trzysta trzydziestym trzecim dniu pracy maszyna czarodziejska była gotowa, czarownik owinął ją w potężną chustę. Wreszcie przyszedł trzeci czarownik, ten największy i najważniejszy, ten w niebieskim ubiorze. Przeniósł maszynę do swej trzydzieści trzy razy większej hali. A gdy chusta opadła na ziemię, okazało się, że w ogromnej hali stoi gigantyczny stalowy cyklop. Czarodziej w niebieskim odzieniu sięgnął po swą czarodziejską laskę, uniósł ją i zawołał głośno czarodziejskie słowa naciskając jednocześnie elektryczny guzik. Wtedy obudził się cyklop. Lampy sygnałowe olbrzyma rozżarzyły się na czerwono jak oczy, a na jego czole zaczęły drżeć i poruszać się wskaźniki instrumentów pomiarowych. Zielone wężyki czołgały się tam i na powrót na pomiarowych ekranach. Lekkie brzęczenie narosło do dudnienia, łoskotu, wreszcie grzmotu. Przez delikatne unerwienie cyklopa przebiegały błyski rozkazów, w jego mięśniach zaczęły krążyć potężne strumienie energii, a przez jego żyły przelewały się kaskady oliwy. Wnętrzności trawiły ogromne ilości kamienia, ziemi i węgla, a stalowe zęby miażdżyły niezliczone szyny z metali i tworzyw sztucznych. Czarownik w niebieskim odzieniu chodził dokoła cyklopa. Obserwował go uważnie, przykręcając to tu, to tam jakąś obluzowaną śrubę. Chłodził gorące miejsca, usuwał uszkodzenia, przesuwał dźwignie i naciskał guziki. Od czasu do czasu mruczał zaklęcia. A potem odchodził, oddając się razem z pozostałymi czarownikami Wielkim Czarom, i tylko co pewien czas wracałaby sprawdzić, czy wszystko w porządku, i posłuchać dudniącego tętna cyklopa. Cyklop pracował przez wiele dni, a nawet lat. Stworzył wiele użytecznych przedmiotów, wśród nich wiele dzieł czarodziejskich. Czarownicy mogli więc co dzień po zakończeniu pracy nakładać inne ubiory — barwne, ciepłe i lekkie. Mieli co jeść i pić. Ich cyklop wypluwał aparaty, za pomocą których mogli patrzeć, słuchać i mówić na odległość; dzięki którym mogli poruszać się pod i nad ziemią, w powietrzu i na wodzie, docierając przez morza i lądy do innych krajów, a także na inne gwiazdy. Wreszcie jednak czarownicy zestarzeli się i żadne czarodziejskie słowo nie mogło ich uchronić przed bliską śmiercią. Wtedy zrobiło im się żal, że wszystkie ich zaklęcia i czarodziejskie instrumenty zostaną zapomniane i nikomu już nie przyniosą korzyści. Dlatego też zaprosili do siebie ludzi, aby nauczyć ich czarowania. I ludzie przyszli, i uczyli się. Byli pojętnymi uczniami. Tylko cyklopa–olbrzyma nie wolno im było zobaczyć. Wkrótce potem umarł trzeci czarownik, ten w niebieskim odzieniu, który obsługiwał cyklopa, od czego tak szybko wyczerpały się jego siły. Minął niedługi czas i drugiego czarownika, tego, który umiał ze szklanych odłamków tworzyć czarodziejskie instrumenty, też zaniesiono do grobu. Wreszcie i pierwszy czarownik, ten, który nosił białą odzież i zamieszkiwał najmniejszą z trzech szklanych hal, zniknął spośród żywych. W ostatniej godzinie życia przekazał ludziom klucz do trzydzieści trzy razy większej hali cyklopa. Gdy nazajutrz ludzie weszli do ogromnego pomieszczenia, zdrętwieli ze strachu. Pod mrocznym kulistym sklepieniem stał przed nimi straszliwy potwór, nad którym mieli teraz panować. Byli tacy, co ze strach chcieli rozbić potwora. Ale ci, dla których był on bogiem, udaremnili ich zamiary. Wkrótce bóg zamienił się w posłusznego sługę, a straszliwy potwór w ostrożnego i dobrodusznego słonia. Przez długi czas jeszcze ludzie nosili przy pracy na pamiątkę białe kitle bądź niebieskie odzienie. A ponieważ ludzkość jest nieśmiertelna — gdyż pora trafiła uchronić się przed zniszczeniem — umiała odkryć jeszcze wiele innych czarodziejskich zaklęć. Z czasem ludzie stworzyli nowego, jeszcze lepszego cyklopa, który spełniał jeszcze więcej ich życzeń… Ty, El Durham, też jesteś człowiekiem. I ty umiesz; czarować. Pracuj, czaruj. Pracuj z nami, chcemy odkryć wielkie tajemnice, tajemnice Kosmosu. Pomóż nam w tej robocie. El Durham słabo, niepewnie ruszył dłonią. Był to jedyny znak. Lekarka nie mogła na tej podstawie stwierdzić, czy odniosła sukces, czy pomogła koledze. Milczała jeszcze przez kilka minut. Potem wstała i cicho wyszła z nadzieją, że najbliższa przyszłość, pokaże, czy jej terapia była słuszna, czy El Durham zrozumiał; bajkę. El Durham nie zastanawiał się głębiej nad sensem bajki. Pozwalał jedynie, by na niego oddziaływała obecność tej kobiety, obecność człowieka, towarzysza we Wszechświecie — człowieka, który, jak się wydawało, dobrze wie, co się z nim, El Durhamem, dzieje, i który chce mu pomóc w bardzo prosty i nie narzucający się sposób. To wszystko dodawało mu sił. Dopiero długo potem, gdy Sagitta poszła, odkrył sens jej słów, odczuł jej dumę z ludzi porównanych w bajce do czarowników, których wiedza i umiejętności posiadały wielką moc, dopóki pracowali zgodnie i wspólnie. Przypomniał sobie to, o czym zapomniał: o twórczej mocy ludzkiej pracy, o ludzkiej wspólnocie, o sensownym działaniu, które uczłowiecza. Później, gdy El Durham przezwyciężył już wewnętrzną pustkę i obojętność, zapytał kiedyś Sagittę, czy ktoś wie o jej nocnych odwiedzinach. Bał się nieco, że ten czy ów będzie się po cichu z niego śmiał, że jak dziecko dał się uleczyć za, pomocą bajki. — Nie, nikt — odpowiedziała patrząc mu śmiało w oczy — tylko Oulu. Ale on jest mną. Gdyby i jego kiedyś Wszechświat miał przygnębić, i jemu opowiem bajkę. — Jej otwartość przekonała go. Odkryła mu przecie swą wielką tajemnicę. 4. RÓJ METEORYTÓW Koński łeb Oriona + Niebezpieczny epizod + Automatyczny zwiadowca + Helikon działa + Ognisty tunel. Od schwytania pierwszego meteorytu i festynu z epoki kamiennej minęły dwa tygodnie. Promieniejąc radością profesor Mirsanow wszedł do jadalni. Zadowolony zacierał ręce. Nie dlatego, że było coś dobrego do jedzenia, lecz dlatego, że przeglądając tabele znanych strumieni meteorytów, dokonał obiecującego odkrycia. Nie potrafił ukryć podniecenia. Na razie podszedł jednak do lśniącego czystością automatu z jedzeniem. Wybrał danie z dużą ilością jarzyn i usiadł sam przy stole. Wbrew przyzwyczajeniu spieszył się. Pośpiech i dobry humor profesora zwróciły uwagę astronautów przy sąsiednich stolikach. — Czy dostał pan list z poczty kosmicznej? — zapytała z zainteresowaniem Filitra Goma. Czekała tu na? Henryego Lorcestera, by razem z nim zjeść obiad. Mirsanow pokręcił głową. — Sądzę, że dziś po południu w laboratorium antycząstek zostanie dokonany ciekawy eksperyment — odpowiedział zamiast profesora nieco zbyt głośno i ironicznie Norbert Franken. Mirsanow uśmiechnął się. Uwaga Frankena nie wytrąciła go z równowagi; jego milczenie było wiele mówiące. Przyjaźnie skinął głową Filitrze i jadł dalej. Dzięki sztucznemu polu grawitacyjnemu wewnątrz statku można było jeść z talerzy za pomocą noża i widelca. Wkrótce Mirsanow wstał i zaniósł nakrycie do automatu, który zmywał, opłukiwał, suszył i przechowywał naczynia, po czym szybko opuścił kabinę. Wychodząc, już w drzwiach, zastanowił się. Zwracając się do wszystkich obecnych powiedział z uśmiechem i również nieco ironicznie: — Jeżeli się nie pośpieszycie, jedzenie wam wystygnie. Nie jedzcie tak wiele, bo nie zmieścicie się w skafandrach. — I zniknął. Franken, Nikeria i Sagitta, siedzący przy wspólnym stoliku, spojrzeli po sobie pytająco. Również przy pozostałych stolikach słowa profesora uznano za zagadkowe. Z jadalni Mirsanow udał się wprost do centrali. Służbę w sterowni pełnił Salamah El Durham. Mirsanow spojrzał na zegarek i zadowolony zerknął na Araba. — No, Salamah, było coś widać? — zapytał przyjaźnie wskazując głową na ekran radaru. El Durham spojrzał na ekran nie wiedząc, o co chodzi. Przecie nie spuszczał z niego oka ani na chwilę, ale na ekranie nie było żadnych refleksów. Pytanie Mirsanowa wzbudziło w nim wątpliwości. Podszedł do aparatury, zbadał ją dokładnie, obserwując jej działanie i kontrolując sprawność. Ale wszystko było w porządku, — na ekranach — żadnego znaku. Wzruszył ramionami. — Nic. — Zwiększ dwukrotnie natężenie emisji — poradził Mirsanow. Arab wzmocnił wydajność radaru wbudowanego w dziób statku i obmacującego drogę przed nimi. „Nieruchome oko” rakiety patrzyło daleko, daleko naprzód. El Durham nie tylko podwoił, lecz potroił zasięg radaru, mimo to ekran był wciąż jeszcze pusty. Mirsanowa to nie zraziło. — Radar panoramiczny, proszę — powiedział. Inżynier zmniejszył zasięg macki przedniej do normalnej mocy, wystarczającej dla bezpieczeństwa statku kosmicznego, a następnie ponowił próby za pomocą radaru panoramicznego. Obydwaj nie spuszczali oka z ekranu. Nie odwrócili się i wówczas, gdy otworzyły się i zatrzasnęły drzwi. Ktoś stanął za nimi. — Już czas, rój powinien już być dostrzegalny — powiedział przybysz, dowódca Axel Kerulen. I Kerulen wie, że coś ma się zdarzyć. Skąd? — zastanawiał się zdziwiony El Durham. „Ruchome oko” rakiety, radar panoramiczny, zwiększyło swe „pole widzenia” o półtora raza. — Tam! — krzyknął naraz podniecony Mirsanow, wskazując miejsce na ekranie. — Tam jest rój! Kerulen pytająco podniósł brwi. Nic nie widział. El Durham również nie mógł nic dostrzec, mimo że pilnie wpatrywali się w ekran. Ale w kilka chwil później i oni zauważyli w miejscu wskazanym uprzednio przez Mirsanowa słaby poblask wielkości mniej więcej guzika. Blask zaczynał wzrastać. — Dosyć! Zredukować zasięg radaru do normalnej odległości — nakazał dowódca. Mglista plama na ekranie zaczęła natychmiast blednąc i zniknęła. Echo radarowe, wracające od napromieniowanego przedmiotu, wyraźnie słabło i nie można było go już uchwycić. Kerulen zdecydował się ogłosić alarm. — Tu dowódca Kerulen — rozległo się przez pokładowe radio. — Proszę całą załogę do centrali sterowniczej. Gdy alarm zadźwięczał na statku, Sagitta, Oulu, Nikeria i Franken, a także Filitra Goma i inni członkowie załogi siedzieli jeszcze w jadalni. Zerwali się wszyscy. Gwałtownie wtykano krzesła w przytrzymywacze, unieruchamiające meble w stanie nieważkości i przy zmianach przyśpieszeń. Szybko wepchnięto resztki jedzenia i naczynia do automatu. Wszyscy pobiegli ku drzwiom. — Mirsanow to stary lis — wołał Franken w biegu. — Nawet nas nie uprzedził! A przecież wiedział, że będzie alarm! Skąd? Grupa astronautów z jadalni przybyła do centrali ostatnia. Zaraz potem dowódca ocenił sytuację. — Przerzucam teraz obraz radaru na wielki centralny ekran — powiedział na początku. Trzasnął przełącznik. — Jak widzicie, ekran jest czysty. Zapytacie więc, z jakiego powodu ogłosiłem alarm radarowy? Otóż radar prawdopodobnie wkrótce zamelduje nam obecność roju meteorytów. — To znaczy, ze przez najbliższe dwanaście, czternaście godzin nie zbraknie nam roboty — szepnął Paro Bacos do ucha stojącemu koło niego Oulu Nikerii. — Przeglądając tabele znanych rojów meteorytów profesor Mirsanow stwierdził, że dziś w południe powinien wlecieć w zasięg naszej flotylli rój meteorytów — kontynuował Kerulen. — Chodzi tu o rój PRKG 763 (F 12). Kontrola wykazała, że nasz statek znajduje, się najbliżej roju. Meteoryty te zostały przed mniej więcej siedemdziesięcioma laty zarejestrowane i skatalogowane przez rakietę badawczą, bez załogi i znane są tylko elementy toru ich lotu. Odszukamy zatem te meteoryty, polecimy w ich kierunku i zniszczymy je. Nakazuję wzmocnienie pogotowia dla centralnej sterowni z czterech do sześciu ludzi, z tym że poszczególne szóstki powinny od tej chwili zmieniać się co godzinę. Przy zwalczaniu przeciwnika będziemy mieli stale mnóstwo drobnych prac. Konieczna jest do tego dobrze wypoczęta załoga tu, w centralnej sterowni. Kerulen musiał przerwać wyjaśnienia, ponieważ wszystkie głowy obróciły się w stronę wielkiego ekranu. Na powiększonym obrazie zaczął się odznaczać mglisty refleks radarowy wielkości talerza. Wyglądało to jak cienka warstwa kurzu na szkle ekranu. Kerulen zaciemnił pomieszczenie i natychmiast obiekt ukazał się wyraźniej. Astronauci — zaczęli dyskutować, rozważając różne możliwości zwalczania tych meteorytów. — Czy będziemy musieli ściągnąć i inne statki? — zapytała Sagitta, rozglądając się wokół. Paro Bacos niepewnie pokręcił głową. — Przede wszystkim musimy dostać się do roju na odległość kilkuset kilometrów, by móc stwierdzić jego wielkość — odpowiedział. Filitra doznała nieprzyjemnego uczucia. Rzuciła spojrzenie na ekran: mglista plama wyraźnie rosła. — Może należałoby przedtem zrobić duży krąg wokół roju — poradziła trwożliwie. Odpowiedział jej głośny wybuch śmiechu. Łowcy asteroidów, przywykli do stałego kontaktu z wrogami podróży kosmicznych, nie myśleli schodzić z drogi rojowi meteorytów. Kerulen wyłączył pilotron. Musiał teraz skierować pojazd na rój meteorytów lecący z prawej strony, w dużej odległości. Gdy kosmiczny łowca zmienił kurs, komendant znów powierzył pilotronowi dalsze sterowanie. — A zatem za jakieś dwie godziny będziemy na miejscu. Około piętnastej dogonimy rój. A teraz — do przygotowań! Astronauci kolejno opuszczali sterownię, udając się na miejsca alarmowe. — Proszę, by czwórka nowicjuszy pozostała — powiedział dowódca — możecie wziąć udział w obserwacji pola i zdobywać doświadczenia z zakresu metodyki przygotowań do walk z meteorytami. Czy są jakieś pytania? Filitra wykorzystała okazję. — Jeżeli mgławica PRKG ma być rojem meteorytów, to powinna na obrazie radarowym występować ni jako mleczna plama, tylko jako nagromadzenie licznych małych iskierek. Przecież każdy meteoryt daje jasny, jakby kropkowany refleks. Wobec tego mamy przed sobą nie meteoryty lecz małą ciemną mgławicę kosmiczną? — Na pozór rozsądne rozumowanie — powiedział dowódca — ale, chwileczkę, przekonajmy się, zrobimy próbę. Za pomocą kilku obrotów wyłącznika zastąpił odbicie radarowe na wielkim ekranie obrazem telewizyjnym na szybie wielkości dwa na pięć metrów. Obecni znów mieli uczucie, że ściana jest przezroczysta. Ukazał się przepiękny, obraz świateł i ciemności. W poprzek ekranu, na głęboko czarnym tle, z lewa na prawo ciągnęło się jasne, nierównomierne pasmom świetlne Drogi Mlecznej. Pośrodku tej jasnej taśmy sterczał wyraźniej ostro odgraniczony czarny kontur końskiego łba. Wyglądało to jak wycinanka. — To, co pani tu widzi, Filitro, to słynna mgławica Koński Łeb w gwiazdozbiorze Oriona, jedna z najbardziej znanych i charakterystycznych mgławic, oddal na od nas o setki lat świetlnych — wyjaśnił Kerulen. — Ciemne mgławice to nagromadzenie materii o konsystencji gazu lub pyłu. Najczęściej te mgły składają się; z metalowych cząstek, utrzymujących się przed chmurami gwiezdnymi jak nie przepuszczające światła zasłony. Te zasłony Są nieprawdopodobnie cienkie. Na tysiąc kilometrów sześciennych Kosmosu przypada jeden gram tego metalowego pyłu. Znów trzask przełącznika. Koński Łeb zniknął, a jego miejsce zajęła panorama gwiezdna. — A teraz macie przed sobą tę część Kosmosu, w której radar pokazał nam przedtem mgławicę PRKG. Gdyby to była ciemna mgławica, ujrzelibyśmy czarną plamę, jak w gwiazdozbiorze Oriona. Musiałaby tak samo wyraźnie odbijać się ód gwiezdnego tła jak Koński Łeb. Jak widzicie, nic takiego nie ma. I nie mogło być inaczej, gdyż ciemne mgławice są oddalone o wiele lat świetlnych. Refleks radarowy nie jest w stanie ich wykazać ze względu na te olbrzymie odległości, na ich ogromne rozprzestrzenienie i na ich znikomą gęstość. Możemy je spostrzec tylko optycznie. Natomiast mleczna plama na naszym kombinowanym ekranie radarowo — telewizyjnym oddalona jest od nas tylko o około dziesięć tysięcy kilometrów. Potem, gdy się zbliżymy, matowa plama rozpadnie się na liczne kropkowane radarowe refleksy. Możemy zatem przyjąć z pewnością, że mamy do czynienia z rojem meteorytów PRKG 763 (F12). — Gdy patrzymy na obraz telewizyjny bez równoczesnego refleksu radarowego, odnosimy wrażenie, że nic nam nie zagraża. Jakże to jest złudne! — powiedział Oulu jakby do siebie po chwili milczenia, jaka powstała po wyjaśnieniach dowódcy. — Bez radaru popędzilibyśmy wprost na ten rój. — Tak jest — skinął Kerulen. Znów trzasnął przełącznik. Telewizyjny obraz z niezliczonymi gwiazdami rozpłynął się, na ekranie pozostał tylko refleks radarowy. Mleczna plama roju meteorytów powiększyła się przez ten czas. — Jeśli nie spostrzegamy jeszcze roju (który jutro o tej porze nie będzie już istniał, ponieważ go zlikwidujemy) jako nagromadzenia punktów świetlnych, to dzieje się tak dlatego, że bądź odległość jest jeszcze zbyt wielka, bądź też meteoryty są bardzo maleńkie — ciągnął Kerulen. — Oczywiście musimy się upewnić co do budowy i rozczłonkowania roju, co do jego wielkości i objętości, składu i gęstości, zanim rozpoczniemy zwalczanie meteorytów. — Tymi słowami Kerulen chciał zakończyć wyjaśnienia dla kosmicznej młodzieży, ale czwórka słuchaczy nie była jeszcze zadowolona. — A zatem będę musiał zrobić wycieczkę rakietą rozpoznawczą? — zapytał rozradowany Kioto Yokohata. — Będę musiał wlecieć w rój. — Tak i nie — odpowiedział Kerulen po zastanowieniu. — Lecieć będziesz musiał rzeczywiście, ale nie w rój, co zresztą dla małych pojazdów kosmicznych przy odpowiedniej szybkości bynajmniej nie jest niebezpieczne. Będziesz musiał tylko stwierdzić jego przestrzenne rozmiary. Powierzchniowe rozmiary roju znamy już z naszej perspektywy nalotu na podstawie rysunku radarowego. Twoim zadaniem będzie stwierdzenie głębokości roju. Wewnętrzną strukturę pola meteorytów zbadamy następnie za pomocą próbnych pocisków. — Czy mamy tylko obserwować ekran, czy też możemy wziąć udział w innych przygotowaniach? — informował się elektronik z Indii, Rai Raipur. — Otrzymacie zadania — odpowiedział Kerulen. — Nikeria, dla nas już wszystko jest jasne. Zorganizujemy przy formaksie małą zawieruchę rachunkową. Kioto otrzymał już zadanie. Idź teraz i przygotuj do startu „Koliber”. Weź ze sobą kamerę. Potrzebne nam będą zdjęcia drugiej strony roju. — Jak mam go fotografować? Nie świeci przecież ani własnym, ani odbitym światłem. Zdjęcia będą czarne — powiedział pilot. — Zgadza się — uśmiechnął się Kerulen. — „Chodzi tylko o to, byś fotograficznie utrwalił obraz, który rzuci ci radar „Kolibra” na ekran. — Ach tak, oczywiście. — Wygłupiłem się, pomyślał Kioto. Jakże mogłem zadać takie pytanie. Przecież jeszcze na Ziemi uczyłem się, jak fotografować obrazy radaru w takich wypadkach. — A ty, Filitro, proszę, pomożesz radiotechnikowi przy pomiarach. — Stop, stop! — wtrącił się fizyk Paro Bacos. — To już dla nas, starych łowców, nic nie zostanie. A chcemy też otrzymać jakieś zadania, panie komendancie! — Ależ oczywiście, panie fizyku atomowy — Kerulen podjął żartobliwy ton Węgra — pan natychmiast pójdzie spać! Paro Bacos zrobił minę, jakby się poczuł dotknięty. — Przecież nie mówi pan tego na serio, panie komendancie — poskarżył się. — A jednak tak, panie fizyku atomowy. Mówię pełnie poważnie. Rozkazuję panu iść spać. Czemu? Bardzo proste. Pan fizyk atomowy będzie obsługiwał helikon, ale dopiero za parę godzin, gdy wszystkiej przygotowania zostaną zakończone i rozpocznie zwalczanie meteorytów. Musi pan być wypoczęty. Zrozumiano? — Tak jest, panie komendancie! — Paro Bacos zasalutował. — A dla pana, El Durham, też mam coś do robotyk Proszę, niech pan przygotuje dwa pociski próbne. Proszę je zaopatrzyć w automatycznego szpiega z małym ładunkiem hamującym z rakietowego materiału pędnego. — Tak jest. Czy zaopatrzyć poza tym próbne pociski w ładunek plutonu? — Jak to? Ach tak, tak. Na wypadek, gdyby nie udało się próbnych pocisków ponownie schwycić i gdybyśmy je musieli zniszczyć przez zapalenie zdalne. Racja. Mamy dosyć plutonu własnej produkcji. Reaktor grawitacyjny dostarcza go w dużych ilościach. Dobrze, że mi pan o tym przypomniał. Dowódca kontynuował wydawanie poleceń. Otrzymali je również pozostali członkowie załogi, po czym każdy poszedł do swojej pracy. Filitra Goma baczniej przyjrzała się pulpitowi radiowemu i radarowemu. Na jednym z foteli leżała książka. Wzięła ją do ręki i przeczytała duży napis na okładce: POLA METEORYTÓW REJESTROWANE PRZEZ RADAR KATALOG OGÓLNY Aha, więc to jest ten katalog. Z zainteresowaniem przerzucała kartki grubego tomu. Niewiarygodne, ile jest tych pól meteorytów! Wiele z nich miało przed numerem rejestracyjnym znak minus tłustym drukiem. Oznaczało to, że zostały już zlikwidowane i nie stanowią niebezpieczeństwa dla podróży kosmicznych. Ale większość numerów zaopatrzona była w ostrzegawczy czerwony plus. Filitra postanowiła przestudiować katalog., Tymczasem jednak odłożyła książkę, by pomóc Norbertowi Frankenowi przy pomiarach. Henry Lorcester był jednym z tych, którym przy podziale zadań nie przypadło nic. Nie sprawiło mu to jednak przykrości, gdyż znał nazbyt dobrze tok prac, które teraz nastąpią. Miał przecież za sobą dziesięciomiesięczną służbę na statku kosmicznym młodej generacji ŁA– 417. Poprzestał więc na przyglądaniu się poczynaniom Filitry. Mleczna mgławica na centralnym ekranie znów się wydatnie rozszerzyła. Stanowiła teraz nieregularny twór o średnicy około półtora metra, przy czym obraz narastał z minuty na minutę. Tu i tam zaczęły się już ukazywać poszczególne iskierki. Były to największe meteoryty roju. Do Lorcestera podszedł Norbert Franken. — Może byś mi trochę pomógł? Przydałby mi się jeszcze jeden pomocnik. — Ależ oczywiście — odpowiedział Lorcester. — Co mam robić? — Trzeba uruchomić dodatkowe urządzenie radarowe. Im bardziej zbliżamy się do pola, tym większe jest niebezpieczeństwo zderzenia z zewnętrznymi meteorytami. Mogą zostać przyciągnięte przez nasze sztuczne pole grawitacyjne i nakierowane na nasz statek. Ledwo Franken zdołał wypowiedzieć to zdanie, gdy już jego obawy się spełniły. Henry Lorcester poczuł, że jego ciało traci ciężar. Zrobiło mu się dziwnie i lekko. Przestał odróżniać, gdzie góra, a gdzie dół. Odniósł wrażenie, że wszystko kręci się wokół niego w zamieszaniu. Wreszcie pojął, że się unosi. Ostrożnie, unikając gwałtownych ruchów, chwycił poręcz fotela. Chciał się wciągnąć w fotel i przypasać. Ale nie udało mu się. Równocześnie z utratą ciężkości statek przeniknął głęboki dźwięk, jakby pomruk. Był to sygnał oznaczający, że pilotron chwilowo wyłączył sztuczne pole grawitacyjne. Krótko zadźwięczał dzwonek radarowy. Nagle gwałtowne pchnięcie. Rakieta ominęła jakiś meteoryt. Palce Lorcestera nie utrzymały poręczy fotela. Jakby go coś kopnęło i pofrunął w stronę wysokiej ściany czołowej cyklonu matematycznego. Wyglądało to bardzo śmiesznie. Oulu stanął, bynajmniej nie dobrowolnie, na rękach na klawiaturze mózgu elektronowego. Próbował się przytrzymać. Kerulen atakował ścianę głową, ale w ostatniej chwili udało mu się odbić ramieniem. Filitrę rzuciło na fotel. Tylko Salamah El Durham potrafił — zadziwiająco zwinnie prześliznąć się do helikonu. Dzięki specjalnemu treningowi na Ziemi mógł w takich sytuacjach do pewnego stopnia panować nad członkami i mimo stanu nieważkości jakoś się poruszać. Jego twarz nachyliła się nad radarowym celownikiem helikonu. Naciśnięcie guzika — i z rakiety wytrysnęła wiązka śmiercionośnych promieni. W pobliżu statku coś się rozżarzyło. Był to maleńki meteoryt, który zjawił się nagle, a teraz, trafiony promieniami helikonu, wyparował. Wszystko to rozegrało się w ciągu kilku sekund. Powoli cichło głębokie buczenie. Grawitacja wzrastała. Ciała odzyskiwały normalną wagę i opadały na podłogę. Ludzie przyjmowali znów pionową postawę, oddychali głęboko i uśmiechali się do siebie. Potem wszyscy wrócili do zwykłej pracy, jak gdyby się nic nie stało. — Filitra wygrzebała się spod fotela. A więc to jest tak, jak statek niespodzianie spotka meteoryt — pomyślała. Zanim zdoła się zebrać myśli, już jest po wszystkim. Ostrzeżony przez ten wypadek Lorcester natychmiast wziął się do roboty, dokładnie obszukując otoczenie statku. Odkrył tylko kilka pojedynczych meteorytów. Nie były jednak niebezpieczne, ponieważ nie znajdowały się na torze rakiety. Mimo to Lorcester parokrotnie podchodził do helikonu, celował i meteoryty zamieniały się w parę. Im bardziej statek zbliżał się do roju, tym większe stawało się zagęszczenie mikrometeorytów. Nie wyrządzały jednak szkód, ponieważ już przy zetknięciu ze statkiem same wyparowywały na skutek wysokiej temperatury. — Liczba cząstek wzrosła z dwudziestu siedmiu do czterdziestu trzech — zameldował Franken dowódcy. Instrumenty pomiarowe rejestrowały więc teraz czterdzieści trzy zderzenia statku na minutę z mikroskopijnie małymi cząstkami kurzu kosmicznego. Około godziny piętnastej łowca kosmiczny dogonił rój meteorytów. Teraz rozpoczęła się praca badawcza, od której wyników zależało, w jaki sposób zniweczą to źródło niebezpieczeństw. Najpierw wystartował pilot Yokohata celem przeprowadzenia obserwacji z rakiety rozpoznawczej. Wkrótce potem wystrzelono przygotowane przez El Durhama dwa próbne pociski, które bardzo szybko osiągnęły meteoryty i wdrążyły się w rój. Wyposażono je w różnorodną aparaturę pomiarową, która nieprzerwanie zbierała dane i przekazywała je statkowi. Pociski były tak małe, że niesłychanie rzadko dochodziło do kolizji w polu meteorytów. Gdy więc obydwie próbne torpedy przebiły się przez pole meteorytów i miały za chwilę je przegonić, zapalono zdalnie, za pomocą sygnału radiowego, ładunki hamujące. Palące się gazy trysnęły w kierunku przeciwnym lotowi pocisku. Torpedy straciły na szybkości i meteoryty znów je dogoniły. W ten sposób przyrządy miernicze pocisków mogły po raz drugi zmierzyć pole meteorytów, co uzupełniło informacje astronautów o strukturze roju. Statkowi udało się schwytać ponownie pociski i przyjąć je na pokład. El Durham mógł rozbroić ładunek plutonu. Na szczęście automatyczni szpiedzy nie wyrwali się spod kontroli i nie zaszła potrzeba ich zniszczenia. Dzięki pociskom wyjaśniono, że w polu istnieje tylko kilka większych meteorytów, wielkości gołębich jaj. Dwadzieścia procent roju, kilkaset sztuk, miało wielkość kamyków. Osiemdziesiąt procent były to meteoryty nie większe od ziarenek piasku. Poza tym było wiele pyłu kosmicznego. Przeciętnie na kilometr sześcienny wypadało nie więcej niż dwanaście gramów masy. W warunkach kosmicznych oznaczało to jednak dużą gęstość. Te dane wraz z wynikami badań rakiety rozpoznawczej dawały dość dokładny obraz pola meteorytów. Rój był»w przybliżeniu kulistym nagromadzeniem najmniejszych meteorytów, rozciągającym się na przestrzeni stu dziewięćdziesięciu kilometrów. Po stwierdzeniu tych wszystkich szczegółów łowcy asteroidów rozpoczęli niszczenie roju. Dobrze wypoczęty Paro Bacos pojawił się w sterowni i zajął miejsce przy helikonie. Przed nim leżała duża tabela, sporządzona przez Oulu Nikerię z pomocą mózgu elektronowego. Zawierała wskaźniki dotyczące nastawiania i obsługi miotacza promieni przy likwidacji poszczególnych odcinków pola meteorytów. Statek leciał w odległości około trzystu dwudziestu kilometrów za rojem. W ten sposób można było uzyskać dokładny obraz całego pola. Kerulen wydał stacji grawitacyjnej polecenie unieruchomienia agregatów na najbliższe godziny. Energia reaktora grawitacyjnego jak i siła wszystkich pozostałych urządzeń wytwarzania energii wraz z reaktora napędowymi będą potrzebne dla helikonu. — Uwaga, uwaga! Komunikat dla całej załogi. Rozpoczynamy niszczenie roju meteorytów PRKG 763J (F12). Pole grawitacyjne statku zanika. Proszę natychmiast włożyć buty przyczepne z magnetyczną podeszwą. Powtarzam: pole grawitacyjne zanika, Włożyć; przyczepne buty. Koniec. Kosmonauci w centralnej sterowni pozapinali pasy bezpieczeństwa, każdy na swoim posterunku pracy. Paro Bacos rozpoczął działanie. Włączył miotacz promieni. Najpierw zatoczył widzialną wiązką promieni wielkie koło daleko poza polem meteorytów, po czynią zaczął je powoli zacieśniać. Gdy osiągnął zewnętrznej granice pola, zaczął się wokół roju tworzyć matowy pierścień gazów świecących ciemną czerwienią, który powstał w wyniku spalania się trafionych i zniszczonych meteorytów i cząstek. Krąg świecących gazów zacieśniał się coraz bardziej, a siła świetlna ciemnoczerwonego blasku stale wzrastała. Oulu pracował przy mózgu elektronowym, obliczając wciąż nowe dane dla helikonu. Go dziesięć minut wręczał Paro Bacosowi nową mapkę celowniczą. Mirsanow czuwał nad pracą reaktorów. Franken był w stałym kontakcie radiowym z rakietą rozpoznawczą, a Kerulen kontrolował lot statku kosmicznego który powinien niezmiennie pozostawać za rojem. Gdy tylko wiązka promieni helikonu trafiała w cel, małe meteoryty wyparowywały pod wpływem wysokich temperatur. Od czasu do czasu rozżarzała się w ciemnoczerwonym pierścieniu jaśniejsza iskra, znak, że trafiono meteoryt wielkości gołębiego jaja. Im ciaśniejsze koło zataczał miotacz promieni wokół roju, tym częściej rozżarzały się trafione kamyki. Powoli helikon zaczął wytwarzać tryskający iskrami fajerwerk. Przez cały czas, gdy wskutek wyłączenia pola grawitacyjnego na statku panował stan nieważkości, Sagitta krążyła po rakiecie. Poruszanie się w przyczepnych butach z magnetycznymi podeszwami było bardzo utrudnione. Ale zadaniem lekarki była w tej sytuacji ciągła dbałość o zdrowie załogi, gdyż przy trwającym przez dłuższy czas stanie nieważkości zdarzały się zakłócenia funkcjonalne w organizmie ludzkim. Za każdym razem gdy Sagitta, krążąc po statku, trafiała do centralnej sterowni, wypoczywała tu chwilę, spokojna, że wszyscy kosmonauci czują się dobrze. Przy okazji obserwowała przebieg niszczenia roju. Telewizyjny obraz coraz bardzie zacieśniającego się pierścienia żarzących się ciemną czerwienią gazów sprawiał na niej wrażenie, jak gdyby statek kosmiczny leciał z godziny na godzinę coraz ciaśniejszym tunelem, którego ściany płoną jak rozpalone żelazo. Gdy po mniej więcej czterech godzinach płomienny wieniec zacieśnił się do siedemdziesięciu kilometrów, kontrola radaru wykazała, że helikon nie potrafi już, przeniknąć przez coraz gęstszą zasłonę meteorytów aż do czoła roju. Kerulen zbliżył statek do roju. Dystans zmniejszył się z trzystu dwudziestu do stu trzydziestu kilometrów, przez co oczywiście wzrosła siła miotacza promieni. Kioto Yokohata, który po raz drugi wraz z nawigatorem wystartował w Kosmos, by przeprowadzić kontrolę radarową od drugiej strony roju, zameldował, że skupisko meteorytów zaczyna zmieniać kształt przyjmując formę grzyba. Nóżka grzyba wycelowana jest w statek, a kapelusz, lecący przodem, zaczyna się rozpadać. Paro Bacos jeszcze raz powiększył krąg helikonu wokół meteorytów do średnicy stu pięćdziesięciu kilometrów. Po dalszych dwóch godzinach kapelusz grzyba był już ograniczony tylko do siedemdziesięciu kilometrów. Pole meteorytów przyjęło więc jak gdyby kształt długiego, grubego robaka. Dowódca Kerulen zdecydował się tak uformować rój, by helikon zyskał większy teren ataku, co pozwoliłoby prędzej zniszczyć resztę meteorytów. Przez radio wydał rakiecie „Koliber” rozkaz rzucenia na drogę roju bomby z plutonu. Po kilku minutach, w odległości mniej więcej tysiąca kilometrów przed statkiem, rozbłysła eksplozja nuklearna. Gazy eksplozji szybko rozprzestrzeniły się na wszystkie strony. Lot meteorytów na przedzie został gwałtownie zahamowany, natomiast tylne cząstki roju niemal nie zmniejszyły szybkości, ponieważ chmura gazowa bardzo prędko traciła gęstość i nie stawiała im większego oporu. Meteoryty z końca roju leciały więc szybciej niż te z czoła. Dzięki temu rój skrócił się i zaczął się coraz bardziej rozszerzać. Teraz już siła helikonu wystarczyła, by przezeń przeniknąć. Wkrótce miało nastąpić ostateczne zniszczenie roju. Miotacz promieni pracował pełną parą. Płomienny tunel, przez który, jak się wydawało, leciał statek, wyraźnie się zacieśnił. Po upływie kolejnej godziny jego średnica wynosiła już tylko dwadzieścia kilometrów, a jeszcze godzinę później — tylko dziesięć. Potem nadeszła chwila, kiedy spłonął ostatni meteoryt. Potężna wiązka promieni uderzyła w pustkę. Paro Bacos daremnie obmacywał przestrzeń w poszukiwaniu resztek roju. Również urządzenia radarowe potwierdziły, że nie ma już żadnych meteorytów. Nawet gęstość cząsteczek spadła na pewien czas do zera. PRKG 763 (F12) przestał istnieć. Od tej chwili przed symbolami roju w katalogu znajdzie się zamiast ostrzegawczego czerwonego plusa — czarny minus. Kosmonauci będą mieli o jednego wroga mniej. ŁA–408 mógł wracać na pięćset dwudziesty krąg słoneczny. Kerulen przekazał tylko krótkie sprawozdanie przez radio pokładowe: — Uwaga, uwaga! Likwidacja pola meteorytów została zakończona. Zarejestrowano trzysta siedemdziesiąt sześć zniszczonych meteorytów. Liczbę małych, wielkości ziarenek piasku, należy ocenić na tysiące. Uwaga! Włączamy pole grawitacyjne! Siła ciążenia wraca. Koniec. Od chwili odkrycia roju minęło czternaście godzin. Wedle ziemskiego czasu było już sporo po północy. Mimo tego długiego dnia pracy wśród astronautów panował znakomity nastrój. Dzięki wysokiej liczbie zestrzeleń rozpromienione były wszystkie, nawet najbardziej zmęczone oblicza. Sztuczne pole grawitacyjne powoli wracało. Astronauci zdjęli skafandry i przyczepne buciory. Rzucano jeszcze ostatnie badawcze spojrzenia na skale, zegary i instrumenty, po czym opuszczano stanowiska. Wszyscy byli zmęczeni i głodni. Pierwsza wielka bitwa w międzygwiezdnej przestrzeni zakończyła się sukcesem. 5. EKSPERYMENT WE WSZECHŚWIECIE Na nowym kursie + Obca audycja radiowa + Rada Sagitty + Płyta skalna w Kosmosie + Pułapka na antycząstki. Już od dwóch miesięcy statek kosmiczny ŁA–408 podążał śladem niebezpiecznych asteroidów i meteorytów. Nie skończyło się na pierwszych sukcesach, na „maczudze” i roju PRKG. Od tego czasu myśliwcy przestrzeni parokrotnie wyśledzili i zniszczyli meteoryty. Dalekosiężne macki radarowe statku niezmordowanie obszukiwały zakole Kosmosu, dzięki czemu astronauci o wiele częściej napotykali meteoryty, niż się to zdarzało badaczom innych rakiet. Bo ostatecznie zadaniem mężczyzn i kobiet z ŁA–408 było właśnie szukanie takich spotkań po to, by systematycznie zmniejszać niebezpieczeństwo meteorytów w przestrzeni międzyplanetarnej. Znacznie trudniejsze były poszukiwania asteroidów. A przecie — jak sama nazwa wskazywała — głównym zadaniem łowców asteroidów było wyszukiwanie tych właśnie jeszcze nie odkrytych ciał i — o ile były zbyt wielkie, by można je było zniszczyć — wyposażanie ich w radiolatarnie ostrzegawcze. Za to Mirsanow i Lorcester mogli zanotować sukcesy: po licznych eksperymentach w laboratorium udało 1 im się rozwiązać zagadnienie chwytania anty cząstek.! Naukowcy ci opracowali mianowicie pułapkę antycząstek. Budowa tej pułapki miała trwać tylko kilka dni. Brakowało jedynie odpowiedniego terenu w Kosmosie. Takim terenem mógłby być jakiś większy meteoryt, asteroid lub planetoida. Gdyby statek wkrótce napotkał jedno z tych ciał kosmicznych, Mirsanow mógłby przystąpić do swego wielkiego eksperymentu. Nieoczekiwanie szybko nastręczyła się okazja dla uczonych. Któregoś dnia zepsuło się jedno z urządzeń radarowych. Łożysko anteny zakleszczyło się, antena przestała krążyć. Nagłe zahamowanie jej ruchu, spowodowało uszkodzenie kabla, a to z kolei błąd w połączeniu. Wreszcie — wskutek tego błędu — znacznie wzrósł zasięg uszkodzenia radarowego. Zakłócenie zauważono po paru minutach; trzech członków załogi zaczęło się przygotowywać do opuszczenia statku. Przygotowania trwały dwadzieścia minut — trzeba było nałożyć ciężkie skafandry kosmiczne, a poza tym zapakować odpowiednie części wymienne i narzędzia. W momencie kiedy monterzy zaczęli, jeden po drugim, opuszczać statek przez śluzę, na ekranie zakleszczonej anteny w centralnej sterowni ukazał się refleks radarowy. Dyżurny poprosił monterów, by się wstrzymali z naprawą anteny, a następnie zawiadomił Kerulena, że w tej chwili zostało odkryte w odległości około siedmiu milionów kilometrów, w zasięgu pięćset dwudziestego siódmego kręgu słonecznego, jakieś duże ciało kosmiczne. Informacja ta dotarła do dowódcy w laboratorium antycząstek. Przyszedł tam, by posłuchać wyjaśnień Mirsanowa i Lorcestera na temat zasady działania pułapki. Cała trójka z uwagą wysłuchała informacji ze sterowni. Spojrzeli po sobie porozumiewawczo. — To nam bardzo odpowiada — powiedział Mirsanow. — Nieco za daleko — dorzucił Lorcester. — Tak, ale mimo to spróbujemy — zdecydował Kerulen — niech się pan porozumie z Nikerią, by obliczył najkorzystniejszy punkt przecięcia na torze obiektu radarowego. Ruszymy na tę kruszynę — rozkazał dyżurnemu w sterowni. — Niech pan pomoże matematykowi i stwierdzi elementy orbity tego obiektu. Potem będzie można przystąpić do naprawy radaru. Po usunięciu zakłóceń proszę natychmiast ponownie rozpocząć obserwację obiektu. Matematyk Oulu Nikeria nie potrzebował wiele czasu, by przy formaksie dokonać obliczeń. Zakomunikował dowódcy, że do obiektu radarowego można dotrzeć w ciągu pięciu i pół dnia. Kierunek i szybkość lotu obiektu są korzystne. Niedawno przeleciał swój najbardziej oddalony od Słońca punkt orbity i obecnie zaczął z rosnącą szybkością zbliżać się do Słońca. Należy przerwać obecny lot kołowy i z nieco zmienioną szybkością ruszyć w kierunku punktu przecięcia, daleko poza pięćset dwudziestym kręgiem. Po osiągnięciu obiektu można mu będzie mniej więcej przez dziesięć dni towarzyszyć. Ten manewr zbliży statek znów do pięćset dwudziestego kręgu. Kerulen nawiązał teraz kontakt z rakietą wiodącą. Zakomunikował dowódcy o swych zamiarach. Rakieta wiodąca zatwierdziła plan i udzieliła Kerulenowi zezwolenia na lot w kierunku spostrzeżonego obiektu radarowego. Mirsanow i Lorcester cieszyli się. A zatem za pięć, sześć dni będą na miejscu. Do tego czasu zdążą zbudować poszczególne elementy i pułapka antycząstek będzie gotowa do montażu. Może to ciało kosmiczne okaże się odpowiednie do wypróbowania pułapki? Po powrocie na statek trzech monterów, którzy odnaleźli i naprawili uszkodzenie anteny radarowej, Kerulen przystąpił do manewru sterowniczego. ŁA–408 opuścił łańcuch poszukiwań i całą flotyllę. Wziął kurs na punkt Wszechświata, w którym miał się spotkać z nie znanym ciałem kosmicznym. W minionym tygodniu Norbert Franken wykorzystywał każdą okazję, by znów natrafić na ślad owego dziwnego echa, które przypadkowo usłyszał przed dwoma miesiącami przy pierwszej wspólnej z flotyllą emisji namiarowej. Wykorzystywał każdą sekundę galaktyczną, by między obiema emisjami radiolokacyjnymi słuchać długości dwa tysiące dziesięć megaherców. — Ale ani razu nie udało mu się złapać echa. Zaczął więc systematycznie, godzina po godzinie”, słuchać tej fali. Już po czterech dniach zakończyło się to sukcesem: usłyszał zagadkowe sygnały po raz drugi. Był zaskoczony. Nie spodziewał się, że w tak krótkim czasie znów odkryje ową niezrozumiałą emisję, przypuszczał raczej, że będzie musiał czekać miesiącami. Bez trudu stwierdził, w jakich odstępach można odbierać sygnały — mniej więcej co dwadzieścia godzin. Stanowiło to początek serii ważnych spostrzeżeń radiowych, które miały mu zadać jeszcze niejedną zagadkę. Niestety, aparatura odbiorcza statku kosmicznego nie była wystarczająco czuła, by mógł głośniej i wyraźniej usłyszeć sygnały. Zbudował więc specjalny odbiornik, który miał służyć wyłącznie do jego obserwacji. Dzięki nowemu ustawieniu części aparatu wykorzystane zostały określone zjawiska drgań atomów pewnych elementów, co pozwoliło osiągnąć nad wyraz wysoką selektywność. Właśnie dziś Franken zamierzał wypróbować swój aparat. Sygnałów należało oczekiwać wczesnym przedpołudniem. Na zewnątrz, w Kosmosie, przed iluminatorem kabiny Frankena, oczywiście nie było ani śladu światła. Tak teraz, jak i uprzednio panował kosmiczny mrok. W statku, jak zawsze, świeciło sztuczne, pośrednie światło, zbliżone do ziemskiego światła dziennego. Wprawdzie nie mogło ono zastąpić naturalnego światła słonecznego, takiego, do jakiego byli przyzwyczajeni na Ziemi, ale wraz z innymi urządzeniami pomagało zwalczać przygnębienie, powodowane ciemną pustką Wszechświata. Światło zmieniało się w ciągu doby; naśladowało pory dnia. O tej porze na przykład można było przypuszczać, że „na dworze” jest wesoły ranek, nieco tylko zachmurzony. Nawet temperatura kształtowała się podobnie jak na Ziemi. W czasie ziemskiego poranka w pomieszczeniach rakiety było chłodnawo i świeżo. Dopiero w miarę upływu godzin ocieplało się, a w porze popołudniowej robiło się prawie gorąco. Przez główny korytarz, który nie stracił jeszcze porannej świeżości, spieszył Franken do centralnej sterowni, gdzie usiadł przy pulpicie radiowym i radarowym. Na stoliku obok jego stanowiska pracy był już aparat specjalny. Przejęty oczekiwaniem Franken włączył nową aparaturę. Jak zawsze początkowo dał się słyszeć jedynie lekki szum i od czasu do czasu trzaski. Potem jednak rozległy się owe typowe dla radia kosmicznego szelesty, wynikające z atomowych procesów; gdzieś, tam w nieskończonych przestrzeniach Wszechświata z eksplozji gwiezdnych, z przeobrażeń energii pulsujących słońc i kosmicznych chmur gazowych. Franken kręcił gałkami i nacisnął kilka klawiszy. Wreszcie szelesty ustały całkowicie, zapanowała dziwna cisza. Franken odczuł ją tak, jak gdyby pochylił się nad głęboką studnią, która pochłania nawet szum kropelek ściekających z cembrowiny. Aż wreszcie oczekiwany sygnał zabrzmiał wyraźnie. Wydawało się, że Franken znalazł jedno z owych nielicznych okienek Wszechświata, podobnych do tuneli, w których można niemal bez przeszkód nadawać sygnały radiowe nawet na olbrzymie odległości. Zbudowany przez niego aparat działał bez zarzutu. Ucieszył się. Rozpoczęła się zagadkowa emisja. Najważniejszą rzeczą było teraz stwierdzenie źródła owego dziwnego echa namiarowego. Uważnie słuchał sygnałów. Mógł być zadowolony. Wprawdzie fala zanikała jak poprzednio, ale o wiele mniej. Zakłócenia nie mogły zagłuszyć sygnałów. Franken zastanawiał się, jak stwierdzić, skąd one pochodzą. Może jakieś wyjaśnienia dałyby próby z odpowiednio kierowanymi antenami odbiorczymi lub radiolokacyjne? Wydawało mu się jednak, «że echo ma bardzo szerokie rozproszenie. Wprawdzie automatycznie wszystkie anteny macały w jednym kierunku, w kierunku pasma świetlnego Drogi Mlecznej, ale to był jedyny punkt oparcia dla lokalizacji źródła namiaru, sam przez się niczego nie dowodzący. Na wszelki wypadek Franken odnotował z instrumentów szereg liczb i danych. Może później gruntowna ocena tych wyników, porównania i tabelaryzacja według rozmaitych zasad doprowadzą do pewnych wniosków. Dziś jednak nie posunął się ani o krok naprzód. Miał już zamiar wyłączyć aparat, z którego dochodziły właśnie sygnały końcowe, ale dziwnym trafem dźwięki słychać było nadal. Tylko że były to już zupełnie inne sygnały radiowe, obce i niezrozumiałe. Franken oniemiały wpatrywał się w aparat. Przecież to były niemal czary — to, co słyszał i co dochodziło go cicho z głośnika! Ucho człowieka prawie nie chwytało tych znaków, tak były one dziwne, ale Franken siedział nieruchomo i nasłuchiwał. Obce znaki radiowe rejestrowała taśma magnetofonowa, włączająca się samoczynnie przy odbiorze. Radiowca opanował radosny niepokój. Wydawało mu się, że sygnały te muszą oznaczać coś bardzo ważnego. Nagle ustały. Franken jeszcze czekał. Pozwolił taśmie biec nadal. Spodziewał się, że sygnały znów się odezwą, ale głośnik milczał. Dopiero po dwudziestu godzinach może liczyć na ponowny odbiór. Z żalem wyłączył aparaturę i taśmę. Wracał do kabiny głęboko zamyślony. Zabrał ze sobą taśmę, a w kabinie zaczął ją wielokrotnie przegrywać. Nałożył hełmofon, by móc jeszcze lepiej odebrać i ocenić poszczególne sygnały. Godzinami oddawał się temu zajęciu. Z początku obce sygnały były dlań jakimś zagadkowym węzłem dźwięków. Odnosił wrażenie, jak gdyby zalewała go morska fala. Powoli jednak uszy przyzwyczajały się do dźwięków, nigdy dotychczas nie słyszanych, aż wreszcie zaczęły kilka dźwięków rozróżniać. Franken nie umiał ich jednak odcyfrować ani też wyjaśnić, skąd pochodzą i czemu radioecho tak się zmieniło. Daremnie usiłował wśród obcych sygnałów odnaleźć jakiś podobny do sygnału namiaru. Od czasu do czasu robił notatki. Jedno udało mu się wreszcie ustalić: ten obcy sygnał radiowy, jeśli to w ogóle był sygnał radiowy, składał się z niewielu powtarzających się grup dźwięków. Ale znaczenie ich było niezrozumiałe. Wskutek ciągłego powtarzania tych grup dźwiękowych sygnały nabierały jakiegoś rytmu. Brzmiały łagodnie, niemal melodyjnie. Wydawało się jednak, że nie są produktem ludzkiego myślenia. Ale cóż mogły przedstawiać? Mogły to być jedynie ludzkie znaki z Ziemi lub innych stacji przestrzennych czy statków kosmicznych. A zatem prócz zjawiska zmiany długości fali w Kosmosie istniały również zjawiska zmiany sygnałów, jakieś zniekształcenia dźwięków — wnioskował Franken. Nagle przestraszył się i zerwał. Poczuł, że nie jest sam w kabinie. Spojrzenie napotkało kobiecą postać. Była to Sagitta, jego siostra. Odetchnął z ulgą. — Wybacz, Norbercie, jeśli cię przestraszyłam — powiedziała Sagitta. Siedziała w rogu kabiny na wyściełanej ławie. Jestem tu już od dziesięciu minut, ale ty byłeś tak pochłonięty swoimi zajęciami, że nie zauważyłeś nawet, jak tu weszłam. Franken uśmiechnął się wesoło i machnął ręką. — Co ci jest? Zachowywałeś się przez cały czas bardzo dziwnie. Siedziałeś nieruchomo i niemo z hełmofonem na uszach, wpatrując się przy tym z uśmiechem niedowierzania w ścianę. Co ty tam kryjesz? Bez słowa Norbert przyciągnął ją do siebie, posadził na fotelu, nałożył hełmofon i znów puścił taśmę. Po kilku sekundach na twarzy siostry odmalowało się zdziwienie, które przeszło niemal w strach. Pochylona, nasłuchiwała dźwięków. Gdy taśma się skończyła, otrząsnęła się, jak gdyby zrzucając z siebie coś nieprzyjemnego. Norbert zdjął jej słuchawki. Cierpliwie czekał, aż Sagitta na tyle dojdzie do siebie, by móc wypowiedzieć „swoje zdanie o tym, co usłyszała. Spoglądał na nią pytająco. — Ja naprawdę nic nie zrozumiałam — powiedziała wreszcie przygnębiona. — Czy to jakaś nowoczesna muzyka? Mam zamęt w głowie. To było coś niesamowitego. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie słyszałam., Co to jest, Norbert? Skąd ta przerażająca muzyka?? Zresztą nie wiem, jak ją nazwać — przerażającą czy wspaniałą. — To nie była muzyka. To były sygnały radiowe. Jakie sygnały, tego niestety i ja ci powiedzieć nie potrafię. Już od dwóch miesięcy usiłuję znaleźć jakieś rozwiązanie tej zagadki. Może to są nasze własne sygnały namiarowe bądź też sygnały namiarowe naszej flotylli, wracające jako echo z Kosmosu. To wszystko jest bardzo dziwne. Sygnały wracają na zupełnie innej częstotliwości. Z początku dokładnie jako nasze sygnały, ale od dziś, zaraz potem w formie tych dziwacznych dźwięków. Sądzę, że w Kosmosie — są warunki zniekształcające emisje radiowe. Istnieje więc coś takiego jak zmiana częstotliwości i odpowiadająca jej zmiana dźwięków. Być może są to pola sił, które powodują te zniekształcenia. Ale kto to emituje? Czy to jakieś próbne emisje z Ziemi? To wszystko są pytania, na które nie umiem znaleźć odpowiedzi, ale na które odpowiedź musi istnieć. — Czemu tylko sam się tym kłopoczesz? — zapytała Sagitta. — Nie znajdziesz odpowiedzi, jeśli sam się będziesz męczył. Czemu nie zapytasz innych? Z pomocą innych na pewno o wiele prędzej rozwiążesz ten problem. — Poszukiwania radiotechniczne nie należą do naszego programu badawczego — odpowiedział Norbert, uprzątając magnetofon. — Zanim więc ktoś zgodzi się włączyć je do programu, trzeba ustalić jakieś istotne punkty zaczepienia. Dlatego muszę sam dojść do pewnych rezultatów. Nikt na serio nie będzie zajmował się tymi zjawiskami. Mirsanow i Lorcester bez reszty zajęci są swoimi badaniami antycząstek, a inni, każdy w swojej dziedzinie, też mają pełne ręce roboty. Przypadkowa wymiana zdań i tak mi wiele nie pomoże, najwyżej zaczną ze mnie żartować. — Mimo to, Norbert, nie powinieneś nie doceniać ich pomocy. Na pewno cię zrozumieją. — Nie, nie, daj spokój — powiedział Franken niecierpliwie, przerywając rozmowę. — Nie jadłem jeszcze obiadu. Pójdziesz ze mną do jadalni? — zapytał. Skinęła milcząco. Opuścili kabinę. W dwadzieścia cztery godziny później zapadła decyzja w sprawie wypróbowania pułapki. Zbliżono się do wielkiego obiektu, spostrzeżonego przez radar. Od wielu godzin już Mirsanow, Lorcester i Kerulen przebywali na centralnym posterunku przed wielkim ekranem radarowym. Powoli dowódca zbliżał statek do meteorytu. Mirsanow palił się do poznania składu tego wielkiego odłamka. Wreszcie Kerulenowi udało się przy pomocy El Durhama i nawigatora zbliżyć ŁA–408 do tego ciała kosmicznego na odległość dwudziestu kilometrów, kamery telewizyjne wciąż jeszcze nie potrafiły pokażać go na ekranie. Działo się tak dlatego, że odległość była zbyt duża, a światło słoneczne zbyt słabe, dawać refleks. Statek kosmiczny dopasował swą szybkość do — szybkości meteorytu; pilotron przejął automatyczne sterowanie, sumiennie utrzymując stałą odległość ciała kosmicznego. Nadeszła ważna chwila — Kerulen dał rozkaz uruchomienia wyrzutni celem wyrzucenia słońca magnetycznego w kierunku meteorytu. Pełni oczekiwania wpatrywali się: Mirsanow, Kerulen, Lorcester, nawigator, El Durham, Nikeria i Franken w wielki centralny ekran. Na gwiaździstym tle ukazała się ciemna duża plama. To był meteoryt. Po kilku minutach ekran oblało białawe światło to zapaliło się słońce magnetyczne i oświetliło meteoryt. Wyraźnie i ostro ukazał się oczom obserwatorów. Była to duża, podłużna, niezbyt gruba płyta skalna. Orbitowała wokół swojej osi podłużnej. Obydwie płaszczyzny płyty wyglądały na dość równe, jedynie kanty były zygzakowato poszarpane. Wyglądało na że struktura ciała jest bardzo zwarta. O ile było spostrzec na obrazie telewizyjnym, ani jedna rysa nie przecinała płaszczyzn. Wreszcie sztabka magnetycznego słońca spłonęła, a białawe światło wyraźnie zaczęło blednąć. Po kilku chwilach zupełnie zgasło. Oulu Nikeria, opierając się na pomiarach optycznych, zajął się geometrycznymi obliczeniami za pomocą mózgu elektronowego. Franken przystąpił do pomiarów radiowych, a następnie obydwaj porównali uzyskane wyniki, które się pokryły. — Meteoryt jest płytą skalną o długości czterystu dziesięciu metrów, szerokości dwustu trzydziestu siedmiu metrów i grubości od dwudziestu jeden do trzydziestu czterech metrów. — poinformował Franken niecierpliwie czekającego profesora. — Jego masa wynosi około dziesięciu milionów ton — uzupełnił Nikeria. — Znaczy to, że ten potężny meteoryt, który jest już niemal asteroidem, nadaje się do zainstalowania pułapki antycząstek, prawda? — zapytał dowódca uczonych. Mirsanow zastanowił się chwilę marszcząc czoło, po czym powiedział: — Tak, sądzę, że płyta jest wystarczająco długa i płaska dla naszych celów. Powinniśmy natychmiast udać się na inspekcję meteorytu. Trzeba mu się przyjrzeć z najmniejszej odległości, by znaleźć właściwe miejsce do ustawienia pułapki. Obydwu, Mirsanowa i Lorcestera paliła żądza czynu: wybiegli ze sterowni, by przygotować się do wycieczki w kosmos. Poszli natychmiast do śluzy i nałożyli skafandry. Nie wzięli jednak rakiety rozpoznawczej Yokohaty, lecz posłużyli się rakietami jednoosobowymi, najmniejszymi pojazdami kosmicznymi podobnymi do boi dalekomorskich w kształcie dwóch stożków ściętych. Wkrótce, jedna po drugiej, obydwie rakietki zostały wyrzucone z komory śluzowej i z kadłuba statku kosmicznego przez zwyczajne odwrócenie działania sztucznego pola grawitacyjnego. W pewnym sensie wypadły w przestrzeń kosmiczną. Gdy znalazły się w odległości kilkuset metrów od pojazdu, piloci zapalili małe silniczki odrzutowe i skierowali swoje pojazdy w stronę ciemnej masy meteorytu. Zbliżali się do niego bardzo wolno. Mirsanow osiągnął odległość dwudziestu metrów, podczas gdy, Lorcester zbliżył się na pięć metrów do skały. Dokładnie zbadali meteoryt ze wszystkich stron. W ciasnych kabinach jednoosobowych rakiet porobili rysunki i szkice, na które nanieśli wszystkie spostrzeżenia związane z wyborem miejsca na pułapkę anty — cząstek. Jako pierwszą przeanalizowali powierzchnię meteorytu zwróconą ku Słońcu. W wyniku rotacji płaszczyzna ta wychodziła z zasięgu promieni słonecznych, tak że naukowcy mogli, wykorzystując słabe światło słoneczne, obszukać również drugą stronę płyty. Z odległości pięciuset milionów kilometrów Słońce miało już tylko jedną dziesiątą ziemskiej siły światła, strona meteorytu zwrócona ku Słońcu oświetlona była więc tylko słabym matowym światłem. Było ono już niemal za słabe, jednak badacze zadowolili się i tym, tylko od czasu do czasu włączając reflektory pokładowe dla oświetlenia określonego miejsca meteorytu. Lorcester, jako bliższy, miał bardzo niebezpieczną, ale i korzystniejszą pozycję obserwacyjną. Poruszał powoli swą rakietą w różne strony. Miał przy tym wrażenie, jak gdyby tańczył na skale. Ale absolutnie nie umiał stwierdzić, gdzie jest góra, a gdzie dół tej ściany. W Kosmosie po prostu nie ma góry i dołu. Musiał przy tym piekielnie uważać, by nie nadziać się na sterczące aż do wysokości dwunastu metrów występy i igły skalne u brzegu płyty. — Powierzchnia meteorytu jest zupełnie gładka, jak wymieciona — komunikował przez radio pokładowe Mirsanowowi. Żadnych żwirowisk ani okruchów skalnych. — Odkrył tylko lejowate zagłębienie, w którym było kilka kamieni luzem. Ale zbliżywszy się jeszcze bardziej do płyty, stwierdził, że na powierzchni jest sporo małych nierówności. — Widzę liczne garby centymetrowej wielkości, falistości i odstępy, niecki wielkości od pięści do talerza — komunikował dalej. Na szczęście jednak większych szczelin nie było, w stożku świetlnym reflektora można było najwyżej stwierdzić cieniutkie, delikatne rysy. Lorcester zbadał taką rysę, umieszczając swą rakietę przy pionowej ścianie skały w odległości około pół metra od niej, po czym uruchomił oba manipulatory. Manipulatory były to sztuczne ramiona, które można było wysunąć z rakiety. Wyglądały jak pazury czy chwytacze i potrafiły nie tylko utrzymać duże narzędzia i wykonywać grubsze roboty, lecz nawet delikatniejsze prace ręczne. Sterowane, były za pomocą „bioprądów. Pilot miał na przegubach rąk szerokie bransolety, chwytające bioprądy z ludzkich mięśni i nerwów i kierujące je dalej, do radiopodobnych wzmacniaczy. W kosmicznej próżni manipulatory wiernie powtarzały wszystkie ruchy rąk czy dłoni, wykonywane przez pilota w kabinie. Lorcester wwiercił jeden z manipulatorów w skałę, by mocno zakotwiczyć rakietkę, a zaopatrzonemu w diamentowy pazur drugiemu manipulatorowi kazał skrobać powierzchnię delikatnej rysy. Już na głębokości jednego centymetra rysa się kończyła, ustępując twardej skale. Można było więc nie żywić obaw, płyta skalna była zwarta. Na koniec Lorcester wziął jeszcze kilka próbek kamienia, by po powrocie na statek zbadać ich skład chemiczny. W podobny sposób przeprowadzał badania Mirsanow. On też zbadał skład ciała niebieskiego bardzo i uważnie i przekonał się o jego zwartości. Po upływie dwóch godzin Mirsanow i Lorcester uznali robotę za wykonaną. — Nasze badania wykazały, że meteoryt nadaje się; do ustawienia pułapki antycząstek — zameldował; Mirsanow dowódcy, po czym naukowcy wrócili na ŁA–408. Przy drzwiach pomieszczenia śluzowego oczekiwała; ich już Filitra Goma, by odebrać próbki skalne. Po zbadaniu ich w swym małym laboratorium stwierdziła, że w składzie ich przeważa krzem i że zawierają sporo żelaza oraz silną domieszkę niklu. Poza tym dostrzegła ślady chromu, magnezu, aluminium i kilku innych pierwiastków chemicznych. Można było rozpocząć montaż. Statek kosmiczny ŁA–408 przysunął się do meteorytu na odległość kilkuset metrów. Zaczęto powrozem z masy plastycznej przeciągać na skałę pułapkę, wyrzucaną część po części z kadłuba rakiety. Tam czekali już monterzy zestawiający urządzenie. Siedząc w jednoosobowych rakietkach obsługiwali manipulatory. Mechaniczne ręce montowały aparaturę — pułapka rosła. Jednocześnie ustawiano na asteroidzie urządzenia do zdobywania energii — materie półprzewodnikowa i elementy plazmotermiczne, uzyskujące energię z różnicy temperatur między dzienną a nocną stroną meteorytu. W siedemnaście godzin po rozżarzeniu się pierwszego słońca magnetycznego po raz drugi po meteorycie rozlało się jasne światło magnezjum. Dzieło zostało wykonane, można było zacząć eksperyment. Astronauci z ŁA–408 osiągnęli kolejny punkt szczytowy swego lotu kosmicznego. Znów cała załoga zebrała się w centralnej sterowni, z podziwem oglądając na wielkim ekranie wspaniałą, przez siebie wykonaną budowlę kosmiczną. Na powierzchni meteorytu, od jednego do drugiego końca, wznosiła się trzystumetrowa budowla w kształcie leja. Lej zbudowany był z delikatnej plecionej siatki. Kilka cienkich masztów wystarczyło, by utrzymać pionowo potężne kratery — w stanie nieważkości kosmicznej nie były one wystawione na statyczne obciążenie. Potężny lej z jednej strony skierowany był w głąb Wszechświata, a z drugiej, zwróconej ku meteorytowi, zwężał się coraz bardziej i wreszcie wchodził w swoją podstawę, zakończoną betonowym sześcianem. Ten sześcian — była to właśnie zasadnicza część j urządzenia, właściwa pułapka. Po obu stronach płaszczyzny meteorytu widać było stożkowate budowle, w których mieściły się urządzenia do wytwarzania energii. Magnetyczne słońce zgasło, kosmiczna ciemność otuliła tajemniczą budowlę. Mirsanow zaczął zebranym objaśniać na tablicy sposób działania pułapki. — Pułapkę antycząstek skopiowaliśmy z natury, z mikroskopijnego świata drobnoustrojów — powiedział profesor. — Nasza pułapka pracuje podobnie jak orzęski. Ten wielokomórkowiec wsysa przez rodzaju lejkowatego węża słodką wodę, w której żyje i która zawiera dlań pożywienie. Wprowadzamy do pułapki przez delikatną siatkę leja wielkie zasoby energii wykorzystując nadwłaściwości pewnych metali. Ta energia wytwarza pole magnetyczne, wysysające na — r ładowane elektrycznością cząstki elementarne, które znalazły się w pobliżu leja. Natomiast kosmiczny pył — cząstki obojętne elektrycznie — nie zostają wessane. Tak więc do wnętrza pułapki, do betonowego sześcianu, mogą się dostać tylko elektrycznie na — ładowane cząstki elementarne. Tam zaś specjalne urządzenie oddziela normalne cząstki od antycząstek. Niepotrzebne nam i nie interesujące nas normalne cząstki zostają przez otwór w sześcianie — wypryśnięte w Kosmos, zaś przesiane antycząstki dostają się do komory próżniowej, gdzie pola sił utrzymują je w zawieszeniu. W żadnym wypadku nie mogą one spotkać się z normalnym atomem, nie mogą więc ani dotykać ścianek komory, ani atomu materii w postaci gazowej, gdyż zostałyby zniszczone i stracone dla nas. Timofiej Mirsanow podszedł do pulpitu radiowego i radarowego, przełożył dźwignię i meteoryt otrzymał radiowy rozkaz uruchomienia pułapki antycząstek. — Po upływie dwudziestu czterech godzin zatrzymamy na krótko pułapkę, by zorientować się, jakie są pierwsze wyniki eksperymentu. Przypuszczam, że do tego czasu zbierze się tam już pewna ilość antycząstek. Nazajutrz Mirsanow i Lorcester udali się ponownie do pułapki. Z bijącym sercem opuścili rakietki, umocowani linami zabezpieczającymi. Jaki będzie wynik eksperymentu po upływie pierwszej doby? Przez ciasne przejście dostali się do wnętrza sześcianu, podzielonego na szereg wąskich komórek. Tylko do jednej z nich mógł się dostać człowiek, umieszczono tam więc aparaturę pomiarową i urządzenia matematyczne. Uczeni niecierpliwie spoglądali na główny mechanizm liczący. Odczytali wielocyfrową liczbę. Dwie okutane w skafandry kosmiczne postacie radośnie padły sobie w ramiona. Zgrzytnęło szkło pancerne hełmów. Nagle Lorcester wysunął z luku głowę w hełmie, przy którym umieszczona była maleńka antena nadawczo–odbiorcza, i zawołał: — Eksperyment udał się! Biliony uderzeń. — Serdeczne gratulacje — odkrzyknięto ze statku — cieszymy się razem z wami! Mechanizm liczący zarejestrował wiele bilionów uderzeń antycząstek. Był to nieoczekiwanie wielki sukces. Wprawdzie te biliony antycząstek razem wzięte nie stanowiły nawet miligrama masy, ale sukces był niewątpliwy, pułapka działała. Zadowoleni badacze wrócili na statek kosmiczny. 6. RADIOLATARNIA OSTRZEGAWCZA Służba w sterowni + Tajemniczy transuran + Zniekształcona emisja radiowa + Adonis milczy + Lądowanie na asteroidzie +Zniszczony nadajnik. Paro Bacos miał służbę w centralnej sterowni. Była noc, załoga statku kosmicznego spała. Zespoły napędowe milczały. Nie musiały pracować, maszyna bez napędu szła swym torem wokół Słońca, wzdłuż pięć — et dwudziestego kręgu słonecznego, stale z jednakową szybkością. Około godziny 1.00 zameldował się formaks, zapłonęła czerwona lampka — znak zakłóceń. Bacos obudził przez telefon Rai Raipura. Inżynier elektryk powinien natychmiast usunąć uszkodzenie, gdyż nawet najmniejsze zakłócenie mogło skłonić mózg elektronowy do fałszywych wniosków i błędnych rozkazów sterowniczych. Rai zjawił się po kilku minutach. Na podstawie numeru lampy ostrzegawczej i rodzaju jej rytmicznego rozżarzenia mógł stwierdzić, gdzie należy szukać zakłócenia. Otworzył mózg elektronowy obok klawiatury, by dostać się do urządzenia wejściowego do wprowadzania informacji. Po kwadransie brązowa twarz Raipura znów ukazała się w czworokątnym otworze. Skinieniem przywołał Paro Bacosa i podał mu prostokątną płytkę. Był to jeden z obwodów drukowanych. W kilku miejscach delikatne jak włos łączenia, zastępujące cienkie druciki, były porwane, a całą płytkę pokrywały brunatne plamy. Były to nikłe ślady agresywnych oparów kwasów z powietrza cyrkulującego po statku, które osiadły na płytce, powodując zniszczenie połączeń. Bacos przyniósł zapasową część ze składu, a Rai umieścił ją w mózgu elektronowym. Czerwona lampka zgasła. Obaj kosmonauci wymienili jeszcze parę zdań, — po czym Rai wrócił do kabiny. Pozostawszy sam Bacos włączył wielki ekran. Najpierw sprawdził kurs na obrazie dzioba za pomocą rzutnika mapy gwiezdnej. Oba obrazy, telewizyjny i rzutowany, pokrywały się. Kurs, narzucony przez pilotron, był prawidłowy. Potem przełączył aparat na kamery lewej burty. Ujrzał na ekranie część firmamentu; zobaczyłby ją też wyglądając przez jeden z małych iluminatorów stałych, zaopatrzonych w grube szkło pancerne. W czasie swych gwiezdnych lotów przyzwyczaił się już do ciągłego przenoszenia obrazów kamer na wielki ekran. Jeśli będę miał szczęście, to obejrzę sobie niszczenie jakiegoś meteorytu przez któryś ze statków naszej flotylli — pomyślał. Węgier lubił te ciche godziny służby w sterowni.; Również dziś, siedząc w fotelu, wpatrywał się zamyślony w wielką panoramę gwiezdną. Ten potężny i wspaniały obraz jest wciąż taki sam — rozmyślał — a jednak stale inny. Ta połyskująca czarna nieskończoność jednocześnie budzi strach i sączy spokój. Zdawało się, że statek wisi nieruchomo w pustce. Nic nie zdradzało jego wielkiej szybkości. Odległość od gwiazd była zbyt ogromna. Najbliższe z tych świecących słońc, gwiazda Alfa w gwiazdozbiorze Centaura, oddalona była o około czterdzieści jeden trylionów kilometrów. Promień świetlny dotarłby tam dopiero za cztery lata i trzy miesiące. Przy tak niesamowitych odległościach można było, jeśli nawet statek leciał z prędkością bliską prędkości światła, dopiero po dłuższym czasie stwierdzić przesunięcia gwiazd. Paro Bacos w czasie takich samotnych godzin wspominał swego zaginionego we Wszechświecie przyjaciela; z pewnością on i jego koledzy z opanowaniem i godnością oczekiwali w swych ostatnich minutach nieuchronnej śmierci kosmicznej. Może zostali zaskoczeni, niczego się nie spodziewając? A może musieli bezczynnie, między nadzieją a obawą, oczekiwać katastrofy? Czy ich rozwalona rakieta, bezbronna wobec siły przyciągania ciał kosmicznych, runęła na jakąś planetę i rozbiła się na jej powierzchni? Czy może spłonęła w atmosferze? A może wreszcie martwi już ludzie, zamknięci w statku kosmicznym, będą wiecznie pędzili przez mrok i pustkę, nawet po śmierci osaczeni przez złe moce Wszechświata? Nagle na ekranie w oddali zapłonęła oślepiająca iskra. Paro Bacos poderwał się. Iskra szybko urosła do wielkości kulki i nadal powiększała się, aż do rozmiarów ognistej piłki, szybko jednak tracąc siłę świetlną. To był znak życia od sąsiedniego łowcy przestrzennego. Odnalazł meteoryt i zniszczył go. Bacos z satysfakcją przyglądał się zjawisku. Koledzy z innego statku, jak gdyby znali jego myśli, zemścili się za jego przyjaciela. Bacos włączył się na fale sąsiada, by posłuchać ich emisji. Radzista tego statku zameldował rakiecie wiodącej zniszczenie pojedynczego meteorytu, podając jego wielkość, kształt i masę oraz wyniki innych pomiarów, między innymi analizę spektralną. Przy ostatnim zdaniu meldunku Bacos zdumiał się: analiza widmowa zniszczonego meteorytu wykazywała ślady transuranu plutonium. — Transuran plutonium? — mruknął fizyk atomowy z niedowierzaniem. — Chyba się przesłyszał. To przecież niemożliwe. Czegoś takiego po prostu nie ma. Musiał to być poważny błąd obserwatora. Transurany to pierwiastki, które w przyrodzie niemal nie występują, są tylko sztucznie wytwarzane w laboratoriach na Ziemi. Fizycy atomowi przechytrzyli naturę i stworzyli pewne nowe pierwiastki, wedle własnej woli. Nazwano te nowe pierwiastki transuranami, dlatego że w tabeli układu okresowego pierwiastków umieszczone były odpowiednio do swego ciężaru atomowego po ostatnim naturalnym pierwiastku, uranie. Jeszcze przez chwilę Paro Bacos siedział bezczynnie, zastanawiając się nad pochodzeniem transuranu w zniszczonym meteorycie. Mógł się tam dostać jedynie w jakiś zagadkowy sposób z Ziemi. I to tylko z reaktora statku kosmicznego. Zastanawiając się mechanicznie kręcił gałkami aparatu radiowego i aż podskoczył, gdy nagle z głośnika rozległo się: — Tu Mars, tu Mars! Baza do rakiety wiodącej 401! Baza do rakiety wiodącej 401! Włączył się w radiotelegram bazy do rakiety wiodącej. Przyciszył radio i słuchał. Baza nie czekała na potwierdzenie odbioru, lecz po krótkiej przerwie zaczęła nadawać. Fale radiowe, które zameldowały gotowość odbioru rakiety wiodącej, dotarłyby dopiero po piętnastu minutach do oddalonego o dwieście siedemdziesiąt milionów kilometrów Marsa. Telegram brzmiał: „SZŁA do astrodowódcy. Do terenu operacyjnego waszej flotylli zbliża się asteroid Adonis. Według dotychczasowego toru lotu za trzy dni przetnie zasięg waszej wczorajszej pozycji. Automatyczna stacja kosmiczna RX 632 zarejestrowała przed paru tygodniami przy spotkaniu z tym asteroidem brak działania radiolatarni ostrzegawczej. Proszę oddelegować kogoś z ŁA do usunięcia uszkodzenia”. To był koniec telegramu, dołączono jedynie aktualne współrzędne astronomiczne asteroidu Adonisa i jego elementy toru. Bacos wyłączył aparat. Taki radiotelegram nie był niczym nadzwyczajnym. Prawdopodobnie latarnia ostrzegawcza została zniszczona przez starcie z meteorytem. W każdym razie jeden ze statków w najbliższym czasie otrzyma od dowódcy flotylli odpowiednie polecenie. Węgier spojrzał na zegar; za dziesięć minut koniec dyżuru. Miała go zastąpić lekarka Sagitta. — Włączył również wielki ekran i zrobił ostatni przegląd aparatury w sterowni. Wszystko było w porządku, tylko skład automatycznie regenerowanego powietrza w statku wykazywał o jeden procent za dużo tlenu. Ale nie był to powód do niepokoju. Mimo to Bacos zmienił ustawienie przy zdalnymi sterowaniu regeneratorów, tak by zawartość tlenu nie mogła wzrastać. Za pięć czwarta wszedł do sterowni Afrykanin Oulu Nikeria. Nie było w tym nic dziwnego, ponieważ wszyscy na statku wiedzieli już, że od czasu festynu z ery kamiennej nie tylko Filitra i Henry, lecz również Sagitta i Oulu zaprzyjaźnili się bliżej. Popatrz. — pomyślał Paro Bacos — nawet tutaj, z dala od ojczystej planety, pośrodku wieczystej nocy, zimna, milczenia i bezbrzeżnej pustki, miłość nie ginie. Nawet tu może być tym czymś największym i najpiękniejszym, czym ludzie mogą się nawzajem obdarzyć. Bacosa cieszyła skłonność tych dwojga ku sobie. Nie widział nic złego w tym, że Oulu chce pomóc lekarce w czasie jej dyżuru w sterowni. Podszedł do niego Nikeria. — Chciałbym sprawić przyjemność Sagitcie i wraz z nią objąć dyżur — powiedział. — Co prawda nie potrzebuje mojej pomocy, daje sobie sama radę z zadaniami kontrolnymi, ale… Bacos skinął głową, przerywając tłumaczenia. — Sagitta na pewno bardzo się ucieszy. Nocne dyżury w sterowni wpływają bardzo źle na człowieka, który jest sam. Punktualnie o czwartej zjawiła się Sagitta. Była zaskoczona ujrzawszy Oulu. Oczy jej rozbłysły radośnie. Nie spodziewała się, że będzie tu na nią czekał, by odbyć z nią dyżur. Nie przyszło jej też na myśl, że Oulu mógłby tu znaleźć się z innego powodu. Uczucie podpowiedziało jej bezbłędnie: Oulu przyszedł tu ze względu na nią. Podeszła do mężczyzn i zatrzymała się niezdecydowanie. Cieszyła się, ale była zażenowana. Paro Bacos pomógł przezwyciężyć niezręczną sytuację, przekazując Sagitcie przepisowo dyżur w sterowni. Zakomunikował jej też w paru słowach o wydarzeniach ostatnich czterech godzin, to jest o drobnym uszkodzeniu formiaksu i zagadkowej sprawie z trans — uranem. O radiotelegramie bazy do rakiety wiodącej, jak sądził, nie warto było wspominać. Właśnie miał zamiar pożegnać się i iść, kiedy zabrzęczał automat radiowy. Oznaczało to, że ktoś wywołuje statek. Sagitta szybko podeszła do aparatury. — Tu ŁA–408 na pozycji ekliptyki pięćset dwudziestej łamane przez tysiąc czterysta dwadzieścia. Zielone światło. 408 gotów do odbioru — zameldowała. Czekali chwilę we trójkę. Po jakichś dwóch minutach fale wywołującego znów dotarły do statku. — Tu rakieta wiodąca ŁA–401 na pozycji ekliptyki pięćset łamane przez tysiąc czterysta dziewiętnaście. Dowódca flotylli do waszego dowódcy: Zastopować statek i przeprowadzić na powrót na pozycję ekliptyki pięćset dwadzieścia łamane przez tysiąc czterysta trzynaście. Tam… Tu słowa uległy zniekształceniu i wreszcie zamieniły się w szum i trzaski. Gdy potem trójka przy aparaturze znów zaczęła wyraźniej odbierać radiotelegram usłyszeli jedynie kilka współrzędnych astronomicznych i dane o elementach toru ciała kosmicznego. Również dalekopis, odbierający i notujący nadania radiowe, wykazywał zniekształcenia w tekście. — Halo, rakieta wiodąca, radiotelegram częściowo zniekształcony! Proszę powtórzyć — zawołała parokrotnie do mikrofonu Sagitta. Oulu przeliczył w myśli, że prośba o powtórzenie przebędzie dwadzieścia milionów kilometrów dzielące ich statek od rakiety wiodącej w ciągu sześćdziesięciu sześciu sekund. Ponieważ powtórzenie telegramu będzie wymagało następnych sześćdziesięciu sześciu sekund na dotarcie do ŁA–408, to najwcześniej za dwie minuty i dwanaście sekund będą mieli następny odbiór. Należałoby właściwie już teraz poinformować Kerulena — pomyślał Oulu i spojrzał na Sagittę. Lekarce zaświtało to samo, lecz jeszcze się wahała. Czy nie należy poinformować dowódcy dopiero wtedy, kiedy radiotelegram będzie kompletny? — zastanowiła się. Spojrzawszy jednak na Oulu podjęła decyzję. Nachyliła się nad telefonem wewnętrznym i nakręciła numer Kerulena. Gdy się zgłosił, zakomunikowała mu, że przed chwilą przyjęła zniekształconą depeszę, która w nielicznych wyraźnych fragmentach zawiera rozkaz natychmiastowego powrotu. — Zażądałam powtórzenia telegramu — dodała. — Przychodzę natychmiast — odpowiedział Kerulen. Oulu zasiadł przy klawiaturze mózgu elektronowego. Ponieważ było jasne, że „ŁA–408 musi zahamować i polecieć z powrotem swoją orbitą, zaczął wyliczać najkorzystniejsze dane do przeprowadzenia odpowiednich manewrów. Najbardziej skomplikowane było tak zwane obliczenie punktu zero. W warunkach kosmicznych było bowiem niemożliwe skierowanie « statku wielkim łukiem w odwrotnym kierunku. Należało go zahamować tak, aby jego prędkość w kierunku stycznym do orbity wokółsłonecznej była równa zeru, odwrócić dziobem w pożądanym kierunku i ponownie zastosować przyśpieszenie. Trzeba było przy tym uwzględnić fakt, że statek kosmiczny przy hamowaniu coraz bardziej schodzi ze swej „orbity i w chwili, gdy prędkość równa się zeru, zaczyna spadać na Słońce. Upadek ten trzeba zahamować. Dopiero po ponownym przyspieszeniu w nowym kierunku lotu można było powoli wyrównać odchylenia od orbity, spowodowane przez hamowanie. Minęły dwie minuty i dwadzieścia sekund od chwili żądania powtórzenia telegramu, gdy dalekopis zaczął znów stukać i odezwał się głośnik. Tym razem radiotelegram był jasny. Pełny tekst brzmiał: „Dowódca flotylli do waszego dowódcy: Zastopować statek i przeprowadzić z powrotem na pozycję ekliptyki pięćset dwadzieścia łamane przez tysiąc czterysta trzynaści Tam oczekiwać asteroidu Adonisa. Proszę sprawdził uszkodzenie radiolatarni ostrzegawczej. W razie potrzeby wysadzić desant i ustawić latarnię na nowo, Aparaturę nadawczą izolować na plus czterysta s Celsjusza, gdyż Adonis ma tak zwany bliskosłoneczny przelot. Flotylla będzie oczekiwała ŁA–408 za dziesięć dni na torze asteroidu między czterechsetnym a czterysta czterdziestym kręgiem słonecznym”. Radiotelegram kończył się współrzędnymi obecnego położenia asteroidu Adonisa i jego elementami toru. Do sterowni wszedł Kerulen. Wyciągnął z dalekopisu zadrukowany papier i przeczytał go uważnie, po czym, po krótkim zasiano wianiu, powiedział do Sagitty i Bacosa: — Nie musimy się tym razem tak bardzo spieszyć z zawróceniem statku na nową pozycję, gdyż Adonis, dopiero za trzy dni nadleci w zasięg naszego wczorajszego odcinka lotu. Nie ma więc potrzeby budzić załogi. Manewr odwrotu możemy rozpocząć za cztery godziny, po śniadaniu. Do tego czasu trzeba jednak ni co zmniejszyć szybkość lotu. Sagitto, niech pani czuwa przy pilotronie nad hamowaniem, a ja sam zajmę sit ustawieniem astropilota. Obecność Paro Bacosa była już zbędna, poszedł więc do kabiny przespać się. Wychodząc zauważył milczący dialog między Nikerią a mózgiem elektronowym. Aha — pomyślał — oblicza pozycję zero. Istotnie, matematyk informował się u maszyny liczącej, naciskając poszczególne klawisze. Mózg elektronowy odpowiadał diagramami, krzywymi i wężykami na swym szklanym, zielono fosforyzującym ekranie. ŁA–408 przedostał się na teren przestrzeni międzyplanetarnej, w którym za kilka godzin powinien zjawić się asteroid. Ponieważ statek obecnie poruszał się przeciw ogólnemu kierunkowi lotu meteorytów, Franken i Rai Raipur nieprzerwanie wysyłali na zmianę — na polecenie dowódcy — szeroki i bardzo intensywny wachlarz radarowy. Ta dodatkowa ostrożność okazała się potem jak najbardziej uzasadniona. Dopiero teraz, w czasie lotu przeciw prądowi, można było odczuć, jak bardzo ta część — przestrzeni kosmicznej, między planetami Marsem a Jupiterem, była zaśmiecona wędrującymi odłamkami. Aż czterokrotnie w ciągu minionych siedemdziesięciu godzin pilotron musiał omijać ciała kosmiczne. Jak na warunki międzyplanetarne, było to bardzo dużo. Istniały statki kosmiczne, które latami nie napotykały ani jednego meteorytu. Norbert Franken siedział w centralnej sterowni przy pulpicie radiowym i radarowym i obserwował zbliżającą się najmniejszą planetę. Radar zameldował asteroid już przed dwunastu godzinami, gdy był jeszcze oddalony od statku o około pięćset sześćdziesiąt jeden tysięcy kilometrów. Tymczasem zbliżył się już na odległość osiemdziesięciu siedmiu tysięcy kilometrów, poruszając się dostojnie swoim torem z szybkością trzynastu kilometrów na sekundę. Za dwie godziny będzie go można — dostrzec gołym okiem. Ale latarnia radiowa milczała; już dawno powinni byli usłyszeć jej ostrzeżenia. Dniem i nocą, godzina po godzinie, anteny wszystkich statków wysyłały impulsy, stale powtarzając je den i ten sam rozkaz. Gdy te impulsy docierały do latarni z wystarczającą mocą, latarnia radiowa włączała się automatycznie. W zasadzie działo się tak wówczas gdy statek kosmiczny zbliżył się na odległość dwóch milionów kilometrów do asteroidu wyposażonego w latarnię. Sygnały ostrzegawcze ustawały dopiero z chwilą, gdy statek wysyłający impulsy oddalał się na bezpieczną odległość. Latarnia nieprzerwanie emitowała w Kosmos swej ostrzeżenia, jak długo jakiś statek znajdował się w pobliżu. Wymieniała nazwę lub numer asteroidu, na którym ją umieszczono, jego szybkość lotu, czas obiegu — wokół Słońca oraz najbliższy i najdalszy od Słońca,, punkt toru. Wyliczała charakterystyczne dane swego małego ciała, astralnego — wymiary, gęstość, objętość i siłę przyciągania. Tak więc każdy dowódca statku był w porę przygotowany na spotkanie z tymi małymi planetkami. Również automatyczne stery rakiet, pilotrony, potrafiły samodzielnie reagować na te informacje radiowe. Z pomocą radiolokacji stwierdzały miejsce i kierunek ruchu asteroidu. W ten sposób rakieta mogła w Kosmosie tak manewrować, by ominąć niebezpieczną rafę kosmiczną bez narażania załogi i statku. Radiolatarnie ostrzegawcze instalowano dopiero od czterdziestu lat, ale spośród około trzydziestu tysięcy asteroidów — oszacowano, że taka właśnie ilość krąży wewnątrz Systemu Słonecznego — już osiem tysięcy wyposażono w te automatyczne urządzenia ostrzegawcze. Rozwój komunikacji międzyplanetarnej narzucał konieczność takich instalacji. Od początku wieku kosmicznego, od chwili startu pierwszego statku kosmicznego z ludami na pokładzie, bezpieczeństwo ich życia było najwyższym prawem podróży kosmicznych. Właśnie ustawianie radiolatarni na asteroidach, przy jednoczesnym oczyszczaniu z meteorytów przestrzeni kosmicznej wewnątrz Systemu Słonecznego, umożliwiło starty bardzo szybkich międzyplanetarnych rakiet fotonowych i grawiplanów. Te dwa rodzaje nowych pojazdów kosmicznych mogły się poruszać niemal z szybkością światła, a więc osiągały blisko trzysta tysięcy kilometrów na sekundę. Przy takiej szybkości radar pokładowy byłby niemal bez znaczenia. Natomiast radiolatarnie, wyposażone w potężną moc nadawczą, były w stanie zwrócić uwagę każdego statku kosmicznego — niezależnie od jego szybkości — na przeszkodę w przestrzeni kosmicznej. Mimo szybkiego lotu rakiety były więc w stanie takie przeszkody omijać. Ale latarnia na Adonisie wciąż jeszcze niebezpiecznie milczała. Franken próbował za pomocą radaru uzyskać dokładny obraz tej lilipuciej planety. Gdy wyraźnie zwiększający się obiekt zbliżył się jeszcze bardziej, Franken wzmocnił fale radarowe, by móc lepiej zbadać powierzchnię asteroidu. Położył przed sobą mapy Adonisa, by przenieść na nie ewentualne zmiany konturów i powierzchni. Chodziło ó to, by przy ewentualnym desancie mieć do dyspozycji aktualne, pewne materiały. W ciągu dziesiątków lat niejedno mogło się zmienić. Mapy sporządzono przed wielu laty, gdy ustawiano na Adonisie pierwszą radiolatarnię. Przygotowania do spotkania z Adonisem były W pełnym toku. Załoga sprawdzała ciężkie skafandry, butle tlenowe i tabletki ze skoncentrowanym pożywieniem na wycieczki kosmiczne. W pomieszczeniu dziobowym mechaniczne chwytacze wyniosły małą rakietę rozpoznawczą do wyrzutni. Wciągnięto skrzynie z częściami zapasowymi i narzędziami do naprawy radiolatarni i ułożono w pomieszczeniach obok śluz. Również naukowcy przygotowywali się w swych pracowniach i laboratoriach. Geolog i chemik mieli zamiar zbadać właściwości hałd szlaki, powstałej przy zbliżeniach asteroidu do Słońca. Astrobotanik zamierzał wysadzić na Adonisie w chronionych i nie chronionych miejscach mikroorganizmy i porównać ich zachowanie. Lorcester planował pomiary linii pola sił w zasięgu grawitacyjnym asteroidu, zaś Mirsanow przygotowywał ustawienie nowej pułapki antycząstek. Pierwszą zdemontowano po dziesięciodniowym skutecznym działaniu. Ten wielki eksperyment udał się, uzyskano kilka miligramów antycząstek. Filitra Goma, chemik z Brazylii, stała w swojej kabinie przyciskając twarz do iluminatora. Zgasiła światło i wpatrywała się w gwiazdy. Lada chwila powinien wynurzyć się asteroid Adonis. Nie była sama, był przy niej Henry. Chcieli we dwójkę przeżyć jeszcze ciągle podniecający moment wynurzenia się nowego ciała kosmicznego, widocznego gołym okiem. Filitra miała szczęście. Pierwsza zauważyła gwiazdę, co prawda o słabym tylko blasku, ale wyraźnie wędrującą. Z początku nie była pewna, czy ta słaba plamka świetlna — wśród wielu innych gwiazd bardzo trudno było ją utrzymać w polu widzenia — rzeczywiście jest tym, czego szuka. Ale gdy niepozorna gwiazdka z każdą chwilą zaczęła rosnąć i jaśniej świecić, wątpliwości Filitry rozwiały się. Adonis odbijał, podobnie jak Księżyc, światło słoneczne, lecz świecił o wiele bardziej matowo. Filitra przywołała Henry’ego, siedzącego na tapczanie. Oparci o siebie wpatrywali się w przestrzeń przez mały iluminator. Ze zdenerwowania zaczerwieniły im się uszy, a oczy chwytały zachłannie coraz to nowe szczegóły. Dzielili się krótkimi szeptanymi spostrzeżeniami. Najpierw ukazał się zarys asteroidu. — Podobny do bryły ciasta — zauważyła trafnie Filitra. Można go było także porównać do nieforemnego, surowego kamienia jakie się trafiały na Ziemi na stokach gór. Lilipucia planeta Adonis była najmniejsza spośród małych. Jej średnica wynosiła niespełna kilometr, tor — w odróżnieniu od większości asteroidów — kształt wydłużonej elipsy o bardzo dużym mimośrodzie. Ten tor doprowadzał Adonisa na odległość tylko sześćdziesięciu milionów kilometrów od Słońca. Adonis przelatywał bardzo blisko, tylko w odległości niewielu kilometrów od statku kosmicznego, powolnie przecinając jego tor, można więc było rozpoznać różne szczegóły. Filitra jednak była rozczarowana. Daremnie wypatrywała tak typowych dla asteroidów ostrych jak igła kolców skalnych i groteskowo nagromadzonych kamiennych prostopadłościanów. Zamiast tego ujrzała ślady, pozostawiane przez żar słoneczny za każdym; razem, ilekroć Adonis z dużą prędkością przebiegali najbliższy Słońcu odcinek lotu. Działo się to raz na cztery lata. W temperaturze około plus czterystu stopni miesiącami wówczas żarzyły się kamienie asteroidu, zostawiając na nim pory, rysy i szlakę. Głębokie uskoki i szpary przecinały powierzchnię skalną. — Spójrz tam, same głowy cukru! — zawołała nagle Filitra chwytając Henryego za ramię. Rzeczywiście, z niecki pełnej kamieni sterczało wiele pagórków, bardzo podobnych do tak zwanej Głowy Cukru koło Rio de Janeiro, brazylijskiego szczytu, u brzegów Atlantyku. Ale Henry nie zainteresował się specjalnie tym szczegółem. Jego uwagę zwróciło inne zjawisko: przez szkło iluminatora dostrzegł na asteroidzie stromy spad, wiodący do ciemnego otworu, zapewne jaskini. A potem oboje zobaczyli coś, co wydało im się znajome i co w ten chaos kanciastych, popękanych skał — dzięki regularności kształtów — wnosiło dobrotliwy spokój: pośrodku małej równiny wznosił się matowoszary opancerzony stożek radiolatarni. Czubek stożka kończył się długim, trzydziestometrowym masztem z rury, w której umieszczona była antena. Wszystko to zdawało się nie uszkodzone. — Wygląda na to, że jest cała — powiedział dowódca Kerulen do Mirsanowa. Siedzieli w centralnej sterowni przed wielkim ekranem, obserwując asteroid lecący obok statku niemal na tej samej wysokości. — Spróbujmy zastosować wstrząs przy włączeniu — poradził Mirsanbw. Kerulen skinął głową i zwrócił się do radiowca: — Norbert, niech pan pośle krótki impuls dla radiolatarni. Najlepiej przez antenę kierunkową. Antenę niech pan skieruje wprost na stożek, udziesięciokrotniając moc nadawczą. Mieli nadzieję, że może ten bardzo mocny impuls potrafi uruchomić latarnię. Ale szok nie dał efektu, latarnia nie działała. Tymczasem Adonis przegonił statek kosmiczny i wyprzedzał go coraz bardziej. Odezwał się astropilot; operacja, którą zapowiadał, nie była skomplikowana. Rakieta zwiększyła tylko nieco szybkość, zbliżając się ponownie do asteroidu. Kerulen zezwolił na start rakiety rozpoznawczej. Już po kilku minutach z otworu śluzy pod czubkiem dzioba wytrysnęła rakieta, wyrzucona z katapulty. Krótkim ogniowym pchnięciem mechanizmu napędowego pilotron wyrównał odrzut. „Koliber” zaczął teraz szybko uciekać przed rakietą macierzystą, wychodząc z szyku ŁA i zbliżając się do toru asteroidu. Lekko hamując Kioto Yokohata pozwolił następnie zbliżyć się asteroidowi. Powoli przesuwały się za rufą rakiety leniwie orbitując skały i głazy. Trzech zwiadowców: pilot, monter i inżynier elektronowy Rai Raipur, uważnie śledzili powierzchnię asteroidu, wyglądając latarni. Gdy nagle w półmrocznym oświetleniu słonecznym ukazał im się stożek latarni nad wąskim ograniczonym horyzontem planetoidy, należało działać bardzo zdecydowanie. Yokohata chciał lądować możliwie blisko stożka. Krótki i słaby wyrzut ognia z dyszy dziobowej przeciw kierunkowi lotu wystarczył do dalszego zmniejszenia szybkości. Dystans między rakietą a równiną Adonisa zaczął się wyraźnie zmniejszać. Pięćdziesiąt metrów nad powierzchnią Yokohata zatrzymał lot rakiety rzutem ognia, tym razem z ogona pojazdu. Na krótko przed lądowaniem wysunęły się z rufy trzy nogi teleskopowe, łagodząc lekkie uderzenie przy dotknięciu powierzchni. Rakieta rozpoznawcza wylądowała. Tylko Yokohata miał pozostać wewnątrz, by zgodnie z przepisami nadzorować rakietę; dwaj inni zwiadowcy przygotowali się do opuszczenia pojazdu. Ostrożnie unieśli się z foteli, wiedząc, że siła ciążenia, do której przywykli na Ziemi i w statku, gdzie wytwarzano ją sztucznie, nie działa. Było jasne, że Adonis ze swą kilometrową średnicą nawet w małym stopniu nie potrafi wytworzyć takiej siły przyciągania jak ich planeta ojczysta, mająca średnicę około dwunastu tysięcy siedmiuset kilometrów. Gdy pompy wyssały powietrze z kabiny, Rai Raipur otworzył luk. Astronauci nie odczuli spadku ciśnienia, ponieważ ubrani byli w skafandry kosmiczne i mocno przytroczone do ramion hełmy ze szkła pancernego. W skafandrze ciśnienie było takie jak poprzednio, również tlen do oddychania doprowadzany był nadal do kopuły hełmu. Przed opuszczeniem rakiety kosmonauci przymocowali się cienką, ale bardzo mocną linką do uchwytu przy pokrywie luku. Miało ich to zabezpieczyć przed niespodziewanym kilkusetmetrowym skokiem wzwyż lub w dal na skutek napięcia mięśni przy odbiciu się od powierzchni lub wystrzale z odrzutowego pistoletu. Na wypadek niebezpieczeństwa zaś mogli szybko wrócić do rakiety, posługując się maleńkim silniczkiem umieszczonym w szpuli wielkości kieszonkowego zegarka, na którą nawijała się lina. Monter i inżynier opuścili się na powierzchnię asteroidu w odległości kilku metrów od rakiety. Starczyło im czasu tylko na rozejrzenie się za stożkiem radiolatarni wznoszącym się o jakieś sto dwadzieścia metrów od nich, gdy nagle zrobiło się ciemno choć oko wykol. Na planetoidzie zapadła noc. Ale ta noc była krótka, za dwadzieścia minut znów się miało rozjaśnić.”! Te szybkie zmiany odpowiadały czasowi rotacji planetoidy. Zwiadowcy włączyli latarki kieszonkowe, posuwając się w kierunku spostrzeżonego przedtem stożka. Poruszali się na sztywnych nogach, zgiętych w kolanach. Już lekki ruch stopy wystarczył, by ciało, pochylone do przodu, wykonywało parometrowe susy. Takimi dziwnymi skokami prędko przebyli przestrzeń dzielącą ich od stosu. Z doświadczenia wiedzieli, że czeka ich teraz długotrwała ciężka praca. Musieli dostać się do środka stożka i stwierdzić, dlaczego nadajnik milczy. Yokohata w ciemności orientował się tylko po plamach świetlnych latarek, gdzie w danej chwili znajdują się towarzysze. Rozbawiony przyglądał się tańcowi dwóch promieni światła. — Hej, wy, kangury! — zawołał potem do mikrofonu — co słychać? Czy nie możecie znaleźć nadajnika? Może włączyć wam reflektor? — Dziękuję nie — odpowiedział Rai — zaraz będziemy na miejscu. Nagle rakieta lekko zachwiała się. Pilot wprawdzie niczego nie odczuł, lecz waga równoważni na tablicy przyrządów zareagowała, odpowiadając na ledwo wyczuwalne pole grawitacyjne planetoidy i wskazując na pochylenie rakiety o kilka stopni. Czyżby rakieta miała się przewrócić lub go gorsza stoczyć? — zastanawiał się Yokohata. Ale nic więcej się nie stało. Prawdopodobnie usunął się nieco porowaty głaz pod jedną z nóg rakiety albo też jeden z kolegów poruszył się zbyt gwałtownie, co spowodowało napięcie liny bezpieczeństwa. Kioto rozejrzał się za latarkami towarzyszy, ale światło zniknęło. — Halo, Rai, czyżbyście dotarli wreszcie do celu? — zapytał uśmiechając się — zrobiliście ogromny radosny skok, o mało co mnie nie przewróciliście. — Ojej — usłyszał zamiast odpowiedzi głos Raipura. Zabrzmiało w nim zdumienie i jakby lęk. — Co się stało, chłopcy? — zawołał Kioto zaniepokojony. Nie otrzymał odpowiedzi. — To przecież nieprawdopodobne — usłyszał za to po chwili słowa montera, skierowane do Raipura. Nagle Kiota opanowało nieprzyjemne uczucie, wesołość ulotniła się. Musieli tam w stożku odkryć coś nadzwyczajnego. — Halo, Rai! Halo, Rai! Co się stało? O co chodzi? Potrzebujecie pomocy? — Bądźże cicho tam w kabinie — usłyszał szorstką odpowiedź. Ale po chwili Rai uspokoił się: — Nie, dziękuję. Pomoc niepotrzebna. Tu w stożku już nić się nie da zrobić. — Nie przypuszczałem, że nasz zwiad będzie tak krótki i bezowocny — usłyszał Kioto pomruk montera. Również na statku kosmicznym usłyszano dziwną rozmowę zwiadowców. Siedzący przed wielkim ekranem Mirsanow i Kerulen popatrzyli na siebie pytająco. Ale w tej chwili rozległ się głos Raipura, znów głośno i wyraźnie. Zapewne wyrobił już sobie pewien pogląd. — Halo, ŁA–408, halo, statek! Będziemy mieli wiele roboty. Tu w stożku jest nieopisany bałagan, trzeba I będzie zbudować nowy nadajnik. Poważna część urządzeń tranzystorowych i półprzewodnikowych jest zniszczona. Przez krótki czas musiało tu wewnątrz panować wysokie ciśnienie i wielka temperatura. Prawdopodobnie jakiś meteoryt trafił w nadajnik. Meteoryt, może wielkości wiśni, przebił ścianę stożka i pękł wewnątrz. Wszystko zostało zniszczone. Kerulen polecił zwiadowcom przerwać dalsze badanie nadajnika i znaleźć odpowiednie miejsce na ustawienie drugiej pułapki Mirsanowa. Na statku rozpoczęła się gorączkowa robota. Ze składów powyciągano i przygotowano całkowite wyposażenie nowej radiolatarni oraz materiał na pułapkę i przeniesiono to do komory śluzowej. Kerulen i nawigator opracowali plan, gwarantujący ciągłość robót. Do prac budowlanych zamierzano zaangażować wszystkich członków załogi, również naukowców; każdy miał temu zadaniu poświęcić trochę czasu. Przygotowania jeszcze nie były zakończone, gdy rakieta rozpoznawcza z trójką zwiadowców wróciła na; statek, proponując dowódcy kilka miejsc odpowiednich; do ustawienia pułapki. Po natychmiastowej naradzie z naukowcami ustalono właściwe miejsce. Teraz można było rozpocząć prace nad budową latarni i pułapki. Między statkiem a asteroidem zaczęła się ożywiona komunikacja. Bez przerwy startowały rakietki jednoosobowe i rakieta rozpoznawcza, przewożąc asteroid materiały budowlane i narzędzia. 7. RAKIETA V Obcy statek kosmiczny + Próbny lot + Narada astronautów. W kilka godzin po rozpoczęciu budowy wydarzyło się coś niesamowitego. — Prace nad niemal ukończoną radiolatarnią ostrzegawczą i na wpół gotowym lejem drugiej pułapki antycząstek na asteroidzie Adonis musiały zostać przerwane. W centralnej sterowni objął służbę Norbert Franken. Tylko część załogi przebywała w statku kosmicznym, pozostali byli zatrudnieni na asteroidzie przy pracach transportowych i montażowych lub badaniach naukowych. W centralnej sterowni siedziała wraz z Frankenem Sagitta. Wiedziała, że Oulu jest na asteroidzie, i obserwowała teraz na wielkim ekranie wydarzenia na płacił budowy. Poprzednio Sagitta wyprawiała się wraz z Oulu na planetoidę, byli razem zatrudnieni przy pracach budowlanych. Ale dziś, przed paru godzinami, wydarzył się jednemu z monterów nieszczęśliwy wypadek. Jego przyrząd do oddychania został uszkodzony i monter zatruł się tlenem. Obowiązkiem Sagitty było więc pozostać na pokładzie i zaopiekować się pacjentem. Gdy zatrucie minęło i stan montera się poprawił, Sagitta poszła do centralnej sterowni, by obserwować przez chwilę wydarzenia na planetoidzie. Próbowała rozpoznać Oulu. Było to jednak trudne, w ubiorach kosmicznych wszyscy wyglądali jednakowo. Lej pułapki wznosił się już na Adonisie do połowy wysokości. W tej chwili wyładowywano rakietę rozpoznawczą, która dostarczyła urządzenia tranzystorowe dla nowej radiolatarni. Poza tym monterzy byli zatrudnieni przy wznoszeniu trzydziestometrowego masztu, składającego się z poszczególnych krat, utrzymujących lej. Na małym płasko wzgórzu, o osiemset metrów dalej, Mirsanow i kilku innych naukowców zajętych było pomiarami promieniowania kosmicznego. Wskutek rotacji planetoidy obraz tego skrzętnego trudu niknął co dwadzieścia minut. A tam, na asteroidzie, w nocy i o zmierzchu reflektory nieprzerwanie rzucały jasne światło na teren budowy. Każdego, kto przekraczał krąg światła, połykała ciemność, gdyż brakło atmosfery, która by rozpraszała światło. Po dwudziestu minutach teren budowy ukazał się znów po stronie zmierzchu asteroidu. Ze statku można było zaobserwować niekształtne, opatulone w kosmiczne skafandry skaczące figurki astronautów. Nagle ostro zadźwięczał dzwonek alarmowy radaru. Marszcząc czoło Norbert Franken odwrócił wzrok od wielkiego ekranu. Na ekranie radarowym pulpitu radiowego ukazała się biała plama. Wysuwała się zza asteroidu. Pranken odczytał taśmę rejestracyjną ekranu radarowego. Wedle wydrukowanych tam danych obiekt — radaru został już raz uchwycony mniej więcej przed godziną, z odległości około osiemnastu tysięcy kilometrów. Potem jednak zniknął za asteroidem i dopiero teraz wynurzył się ponownie. Obserwując czynności na asteroidzie Franken musiał to chyba przeoczyć. Zapis radarowy podawał, że uchwycony przede miot leciał mniej więcej w tym samym kierunku co ŁA–408 i Adonis, zbliżając się do nich z szybkością pięciu kilometrów na sekundę. Dystans wynosił jeszcze cztery tysiące dwieście kilometrów. Franken był nadal spokojny. Wyliczył, że ciało kosmiczne, przed którym ostrzegał radar, przetnie trasę asteroidu tuż przed nim za czternaście minut. — Uwaga, grupy robocze! Tu ŁA–408! Za czternaście minut minie nas ciało kosmiczne. Jest to prawdopodobnie duży meteoryt. Chwilowo nie istnieje jeszcze niebezpieczeństwo zderzenia. Mimo to polecam udać się do stożka ochronnego latarni radiowej i pułapki antycząstek. Koniec. Wszyscy członkowie załogi znajdujący się poza statkiem usłyszeli ostrzeżenie, gdyż każdy skafander wyposażony był w stacyjkę nadawczo — odbiorczą na fale ultrakrótkie. Poza tym komunikat Frankena był transmitowany przez radio pokładowe, tak że usłyszeli go również wszyscy członkowie załogi znajdujący się w statku. Na wielkim ekranie było widać, jak kilka postaci na asteroidzie rusza w kierunku stożka ochronnego. Również monterzy, pracujący nad ustawieniem masztów na górze, spłynęli w dół. Inni jednak nadal wykonywali swą robotę. Sagita, na ogół niebojaźliwa, nie potrafiła się obronić przed trwożnym uczuciem. Może wynikało to stąd, że wiedziała, iż Ouli jest na asteroidzie. Tam na zewnątrz spotkanie z meteorytem było o wiele groźniejsze niż w statku. Również ewentualne zniszczenie meteorytu za pomocą promieni helikonu czy wystrzału atomowego mogło mieć dla grup pracujących na Adonisie niemiłe skutki uboczne. Zatroskana, usiłowała wyczytać coś z twarzy brata. Radiowiec ze źle skrywanym niepokojem obserwował coraz wyraźniejszy refleks radarowy. Martwiła go nadzwyczajna jasność refleksu i jego swoisty, jakkolwiek wciąż jeszcze niewyraźny kształt. Franken był niezdecydowany. Wtedy zabrzmiał ostrzegawczy sygnał pilotronu, zapowiadający manewr. Po sekundzie włączyły się aparaty napędowe. Siła lekkiego przyspieszenia rzuciła Sagittę w fotel. Franken szybko poszedł za jej przykładem. Asteroid Adonis zniknął z pola widzenia kamery telewizyjnej. Ekran był pusty. Tylko gwiazdy błyszczały, odpowiednio do swych temperatur, białym, niebieskawym, żółtym i czerwonawym blaskiem. Sagitta jeszcze nie zrozumiała, że automatyczny astropilot przyspieszył lot statku, gdy coś z kolei wypchnęło ją z fotela. Dysze dziobowe przyhamowały przyspieszenie. Asteroid Adonis ukazał się znów na ekranie, ale dalszy i mniejszy. Franken stanął mocno na nogach. Należało szybko działać. Najpierw ruszył do helikonu. Zablokował go szybkim ruchem. Potem podbiegł do piło tronu i spowodował trzy, głośne jak dzwon uderzenia, wzywające służbę pogotowia do pomieszczenia sterowniczego. Paroma susami wrócił następnie do pulpitu nadawczego i radarowego. Tam nacisnął klawisz zapytań. Zadyszany ze zdenerwowania radzista zaczął wzywać eter. Co się stało? Mózg elektronowy obliczył, że obce ciało kosmiczne latające, ukryte przez jakiś czas za asteroidem, zbliżyło się i przetnie drogę asteroidu osiem kilometrów przed nim. Dla uniknięcia tak niebezpiecznie bliskiego spotkania pilotron zapobiegawczo zmienił kurs statku, a następnie ponownie zrównał jego szybkość z szybkością asteroidu. Ale w tejże chwili Franken pojął, że zbliża się do nich nieznany, statek kosmiczny. Włosy stanęły mu na głowie, ponieważ obcy statek miał kształt litery V. Nie znał tego rodzaju statków stworzonych ludzką dłonią. Wydawało się, że niesamowity statek gwiezdny leci wprost na asteroid. Nie hamował. Radziście przyszły na myśl owe dziwne echa sygnałów namiaru, które chwytał od kilku miesięcy. Czyżby istniał jakiś związek między tymi sygnałami a obcym statkiem? Mimo niepewności co do rodzaju grożącego niebezpieczeństwa Norbert Franken zablokował broń. Miała prawo przemówić dopiero wtedy, gdy nie będzie już żadnych wątpliwości. Ale jak uzyskać w ciągu niewielu minut absolutną pewność? Radiowiec nieprzerwanie zarzucał pytaniami milczącego intruza. Miał nadzieję, że na obcym statku znajdą się jednak ludzie. — Tu ŁA–408, tu ŁA–408! Dajcie się poznać, podajcie znak wywoławczy! Tu ŁA–408, tu statek kosmiczny 408! Zmniejszcie szybkość, zahamujcie lot! Frankenowi wciąż jeszcze zdawało się, że się myli. Chciał, by ten statek kosmiczny podał swój znak wywoławczy, stwierdził, że jest statkiem z Ziemi, Ale niezwykły pojazd gwiezdny milczał. Radiowiec zorientował się, że musi zmienić sposób wywoływania. — Tu statek kosmiczny Ziemi! Tu statek kosmiczny planety żółtej gwiazdy, Słońca. Zmieńcie for lotu, zmieńcie kurs! Tu statek kosmiczny istot rozumnych! Dajcie znak życia! Obcy w statku V, kim jesteście? Uwaga, niebezpieczeństwo dla wszystkich! Niebezpieczeństwo dla was i dla nas! Coraz przenikliwszy, coraz głośniejszy i bardziej ochrypły stawał się głos Frankena. Na czoło wystąpił mu zimny pot. Dłonie obmacywały stół rozdzielczy. Palce bębniły po klawiszach. Włączał coraz nowe i nowe frekwencje i długości fal. Ale statek V otoczył się groźnym milczeniem. Nie zmniejszając szybkości zbliżał się do niebezpiecznego punktu przecięcia torów. Franken uderzył się dłonią w czoło. Jakże mógł być taki głupi? Jeżeli w statku V nie ma ludzi, to na cóż zda się ludzka mowa. Zdecydował się na inną metodę. Przeszedł na sygnały Morsea, podając same liczby. Skoro są to istoty myślące, to przecież porozumie się z nimi za pomocą matematyki. Ale również ta metoda nie pomogła. Wreszcie Franken włączył taśmę magnetofonową. Z aparatu kontrolnego rozległo się kilka dźwięków sygnału namiaru, takich, jakie wysyłane były co dziewięć dni w pełnej galaktycznej sekundzie. Do znaków dołączyły się nieznane melodyjne sygnały radiowe, które Franken już wielokrotnie słyszał przy zakończeniu owego szczególnego dźwięku echa sygnału namiaru. Może ten statek V jest nadawcą tych tajemniczych sygnałów radiowych, które przyjmuję już od miesięcy? — myślał. Sygnały radiowe mogą być próbą porozumienia się ze strony obcych — zastanawiał się. Ale ci obcy i teraz nie reagowali, to znaczy, sami nie wysyłali sygnału namiaru i melodyjnych dźwięków radiowych jako znaków rozpoznawczych. W tym czasie w centralnym pomieszczeniu nawigacyjnym zjawili się Kerulen i pozostali mężczyźni. Z dowódcą działo się to samo co z innymi. Wbiegł i zatrzymał się nagle.. Odniósł wrażenie, że przy pulpicie radiowym i radarowym stoi szaleniec. Umocniło go w tym przekonaniu zmieszanie Sagitty. Siedziała w fotelu, zdrętwiała z przerażenia. Natychmiast rozpoznała dziwną obcą muzykę, którą odtworzył Norbert przed wieloma tygodniami w jej kabinie. Z przerażeniem znów ją usłyszała. Kerulen ujrzał Frankena pochylonego nad mikrofonami. Zwichrzone w podnieceniu włosy zwisały radiooperatorowi na czoło. Jego wołania w eter przypominały mętny bełkot. W bladej twarzy operatora iskrzyła się para zwężonych oczu. Głos mu drżał. Ręce poruszały się jakby skokami po pulpicie. Ale już po paru sekundach dowódca zaczął się domyślać, co to znaczy. W każdym razie pojął rozpaczliwe wysiłki Frankena w celu nawiązania porozumienia ze zbliżającym się statkiem. Jeszcze tylko nie mógł zrozumieć, na jakiej podstawie Franken uważa ten pojazd za międzygwiezdny statek kosmiczny z obcymi, nieznanymi istotami. Z czasem gorączkowe działanie Frankena przestało wydawać się szaleństwem, a twarz Frankena, która nie przestała co prawda razić bladością, okazała się jednak opanowana i skoncentrowana. Oczy jak wąskie szparki iskrzyły się energią i zdecydowaniem. Ruchy rąk nie wydawały się już nerwowe i skaczące, lecz precyzyjne, odmierzone. Kerulen przełączył obraz radarowy na wielki centralny ekran. Refleks radarowy był teraz większy i wyraźniejszy. Coraz jaśniej rysowało się ostre „V” obcego pojazdu kosmicznego. Przypominał nadłamany w środku ołówek. Obrazowi radarowemu brakło jednak jeszcze ostrości. Gdy obcy pojazd zbliżył się na odległość dziewięciuset kilometrów, a więc trzech minut, wciąż nie reagując na nieprzerwane nawoływania i próby porozumienia, Franken zrezygnował ze swych usiłowań. Dłoń opadła mu na pulpit. Wszystkie częstotliwości zgasły. W centrali sterowniczej zapanowała absolutna cisza. Z głębokim westchnieniem Norbert włączył jedyną dotychczas nie używaną częstotliwość, ultrakrótką falę, która łączyła statek kosmiczny z kolegami na asteroidzie. Potem nacisnął czerwony klawisz alarmowy. Głośno, ze zmiennym natężeniem, zawyła syrena. Oznaczała ona alarm dla wszystkich: dowództwo statku widzi zbliżające się niebezpieczeństwo, któremu nie można skutecznie zapobiec mimo wszystkich dostępnych środków technicznych. Ta syrena jeszcze nigdy nie rozbrzmiewała na ŁA–408. Jej dźwięk, przeszywający do szpiku kości, wciskał się, przeniesiony przez radio pokładowe, do każdego zakątka rakiety, wwiercał się przez hełmofony, przeniesiony na ultrakrótkiej fali, w uszy wszystkim zatrudnionym na asteroidzie. Trzykrotnie alarmujący głos syreny wznosił się i opadał, po czym przeszedł w specyficzny dźwięk ciągły. Była to kombinacja dźwięków, zestawiona na podstawie doświadczeń psychologicznych. Budziła ona potrzebę działania, zdecydowanie, gotowość do czynu. Nagle głos syreny urwał się. — Astronauci! — zabrzmiało spokojnie przez głośniki statku kosmicznego i w hełmofonach. — Tu mówi Franken. Nadlatuje obcy statek kosmiczny nie znanego pochodzenia. Nie odpowiada na nasze sygnały. Nie wiemy, czy przeleci obok nas, czy też przedsięweźmie działania przeciw nam. Obca rakieta ma kształt litery V. Za dwie minuty znajdzie się na naszej wysokości. Pozostańcie na Adonisie! Nie startujcie! Przekazuję głos dowódcy, W czasie gdy radiotechnik ostrzegał towarzyszy przed niebezpieczeństwem i informował ich o rodzaju grożącego nieszczęścia, Axel Kerulen wydawał półgłosem polecenia ludziom w kabinie sterowniczej. Słowa; Frankena, skierowane do kolegów na Adonisie, jasno uświadomiły wszystkim, co się dzieje. Mężczyźni zajęli miejsca przed pulpitami kierowniczymi. W obliczu niebezpieczeństwa nie można było powierzyć tych manewrów automatycznemu astropilotowi. Gdyby w obcej rakiecie rzeczywiście miały znajdować się istoty myślące z innego Systemu Słonecznego, pilotron mógłby, błędnie tłumacząc nie znane okoliczności, wyrządzić największe zło. Mimo błyskawicznie działających systemów elektronicznych mógł w takim wypadku zawieść. Brakowało, mu, jak wszelkim maszynom, twórczego namysłu, właściwego tylko rozumnej istocie, jaką jest człowiek. Nie przemyślane działanie mogło odsunąć na tysiąclecia wyśnione przez ludzkość od wieków spotkanie z innymi istotami obdarzonymi rozsądkiem, pochodzącymi z dalekich światów. Gdy Franken skończył swój przekaz, Kerulen udzielił wskazówek również grupom zatrudnionym na Adonisie: — Towarzysze! Najbliższe minuty są pełne niepewności. Musimy być gotowi na wszystko. Gdyby nasz statek został zniszczony, musicie szukać pomocy w nowej radiolatarni ostrzegawczej. Rozkazuję zatem: prace przy zakończeniu montażu radiolatarni kontynuować mimo niebezpieczeństwa z największym pośpiechem. Ogłaszam tymczasowy zakaz startu małej rakiety rozpoznawczej i wszystkich rakiet jednoosobowych. Koniec. Kerulen musiał przerwać. Każda sekunda była droga. Miał jeszcze wiele do powiedzenia ludziom na Adonisie. Ale okoliczności na to nie pozwalały. Musiał jeszcze stoczyć krótką, lecz ciężką walkę z sobą samym. Szalały w nim najbardziej sprzeczne myśli. Czy wolno mu — gdyby statek bądź koledzy na Adonisie zostali zaatakowani — posłużyć się helikonem, miotaczem promieni? Czy było w ogóle do pomyślenia, by istoty, które jak się wydawało, Jeszcze lepiej niż ludzie opanowały loty kosmiczne, rozpoczęły wrogie działanie? Kerulen zdecydował się. Jeżeli tamci zaatakują, ma prawo się bronić. Paro Bacos, fizyk jądrowy, otrzymał polecenie zastąpienia Frankena przy pulpicie radiowym i radarowym i kontynuowania prób nawiązania łączności. Franken natomiast dostał rozkaz zajęcia miejsca przy pulpicie zwalczania meteorytów, to jest na helikonie. Był to niezwykły podział zadań. Normalnie powinno być na odwrót. Kerulen sądził jednak, że Franken będzie odpowiedniejszym dyspozytorem broni, dlatego że tak nadzwyczajnie spisał się w ostatnich minutach i że wiedział więcej o obcym pojeździe kosmicznym niż wszyscy pozostali. Tak więc Franken z pewnością lepiej niż ktokolwiek inny oceni zachowanie i ewentualne działanie obcych. Stanowiło to gwarancję, że miotacz promieni, z jego straszliwą potęgą zostanie użyty tylko w ostateczności. Dowódca nie przypuszczał, że o wiele bliższy prawdy niż Franken był Paro Bacos. Niesamowity pojazd V był już bardzo blisko. Nadlatywał z nie zmienioną szybkością. Za chwilę przetnie drogę asteroidu tuż przed nim. Czy przeleci obok, czy też coś się stanie? W tych decydujących sekundach nikt nie zwracał uwagi na Paro Bacosa. Jakby powodowany nieodpartym impulsem, fizyk atomowy nacisnął klawisz. Z jednej z anten kierunkowych popłynął krótki, mocny impuls w kierunku obcego pojazdu. Był to jeden z samoczynnych impulsów, za pomocą których pilotrony wszystkich rakiet dają mechanizmom napędowym rozkaz działania. Wszystkim w pomieszczeniu sterowniczym i na Adonisie zamarło w tej chwili serce z przerażenia. Z ramienia rakiety V, wskazującego kierunek lotu, trysnął oślepiający blask wybuchu atomowego, działającego jak hamulec. Stało się to w momencie, gdy pojazd znalazł się w punkcie przecięcia torów. Zagadkowa rakieta natychmiast wpadła w tor podobny do toru asteroidu. Nagle zgasły stosy atomowe. Rakieta V leciała blisko w odległości tylko kilku kilometrów przed asteroidem. Franken zacisnął oczy. Od tej chwili nie tracił ku V z radarowego wizjera helikonu. Teraz, gdy dali znak życia, należało być czujnym. Trzymał pale na spuście. Kto będzie szybszy i pierwszy wystrzel niszczące promienie, pozostanie przy życiu — w ogól pozostanie — myślał. Potem przeraził się: co, niszczyć życie? Norbert! — wyrzucał sobie. Zdjął palec ze spustu. Jeśli zniszczę obcych, nigdy nie dowie się, czy wysyłali sygnały, czy to oni są sprawcami zmian częstotliwości. A jeśli obcy są pozbawieni skrupułów, to co wtedy? Przez moje wahania możemy my wszyscy, kosmonauci z ŁA–408, stracić życie! Znów jego palce zbliżyły się do spustu. Jedna myśl goniła drugą. Mózg Kerulena pracował intensywnie. Teraz już nie było wątpliwości — to odwiedziny z jakiegoś odłegłeg świata. Czy istoty te są dobroduszne, czy też złośliwe? ŁA–408 musi odwrócić uwagę statku V od bezbronnych towarzyszy pozostających na asteroidzie, bezwzględnie zainteresować sobą dziwnych gości. Ale jak tego dokonać? Dowódca postanowił przede wszystkim poinformować towarzyszy na Adonisie. Potem zamierzał porozumieć się z dowódcą flotylli i wreszcie z SZŁA na Marsie. Najwyższa pora! Pośpieszył do pulpitu radiowego i radarowego. — Koledzy! Obcy statek kosmiczny zahamował lot. Leci przed asteroidem. Strzeżcie się nie przemyślanych akcji. Nie zwracajcie na siebie uwagi obcych. Natychmiast przerwać roboty przy latarni radiowej i leju pułapki. Opuścić jak najprędzej stożek ochronny. Prawdopodobnie obcy czują się zagrożeni naszą budową. Może sądzą, że są to międzyplanetarne urządzenia obronne. Małą rakietę rozpoznawczą ukryć w jaskini. Czynność tę wykonać tak, by nie mogła być widziana ze statku V. ŁA–408 będzie usiłował odwrócić ich uwagę. Działajcie z namysłem i bądźcie odważni. Koniec. Flotylla, która zamierzała spotkać się z ŁA–408 w zasięgu czterysta czterdziestego kręgu słonecznego, powinna była obecnie być oddalona najwyżej o piętnaście milionów kilometrów. Mogła udzielić pomocy i stanowić skuteczną ochronę przeciw obcym, których środki techniczne nie były znane. Należało jednak sądzić, że jeśli chodzi o znajomość praw przyrody, i ich wykorzystanie, obcy wyprzedzają ludzkość. Za czterdzieści godzin flotylla mogła osiągnąć Adonisa. Axel Kerulen polecił Paro Bacosowi ustanowić łączność radiową z rakietą wiodącą. Zazwyczaj opanowany Węgier był mocno zaniepokojony. Ale dowódca nie przypisywał temu większego znaczenia. To przecież zrozumiałe, że w tak nadzwyczajnych okolicznościach ten czy inny członek załogi okazuje niepokój. — Tu ŁA–408. Dowódca do astrodowódcy. Nieznany statek kosmiczny w pobliżu nas. Ma kształt litery V. Nie reaguje na nasze próby porozumienia się. Część naszej załogi na Adonisie. Musimy się liczyć z wrogim działaniem. W razie konieczności zastosujemy helikon w celach obronnych. Potrzebujemy waszej pomocy. Spróbujemy ściągnąć grupy robocze pokład. Koniec. — Proszę teraz o zwrócenie anteny kierunkowe na Marsa. Podwójna moc nadawcza. Wywoływać SZŁA. Paro Bacos wykonał polecenie dowódcy. Mimo że był już teraz bardziej skupiony, Kerulen zauważył przygnębienie na twarzy Węgra. Chyba gnębi go coś bardziej niż innych — pomyślał. — 408 wzywa bazę! ŁA–408 wzywa SZŁA. Ukazały się obcy statek kosmiczny. Kształt V. Hamuje przy Adonisie. Tam grupy robocze. Dotychczas statek V pasywny. Próby porozumienia bezskuteczne. Prosimy o instrukcje. Koniec. Ten krótki radiotelegram osiągnie Marsa po około” piętnastu minutach. Trzeba czekać na odpowiedź co najmniej pół godziny. Do tego czasu Kerulen postanowił jedynie obserwować obcy statek. Jeśli nawet baza nie będzie mogła od razu odpowiedzieć, to jednak odpowiedź z rakiety powinna; przyjść prędko. W tej chwili zabrzęczało coś przy pulpicie radiowym i radarowym. Astrodowódca przekazał następujący radiotelegram: — Rakieta wiodąca do ŁA–408! Kontynuujcie próby porozumienia za pomocą środków radiowych i świetlnych. Nadawajcie wyłącznie proste liczby. W żadnym wypadku nie atakować domniemanego statku V. Zabraniam używania helikonu, nawet przy niebezpieczeństwie meteorytów. Członków załogi z Adonisa usiłujcie brać pojedynczo na pokład. Rozpocznijcie manewr cofający z chwilą, gdy załoga będzie kompletna. Flotylla zawraca i nadlatuje. Spotkanie za czterdzieści dwie godziny. Będziemy potem wspólnie kontynuowali próby porozumienia i badania nad pochodzeniem domniemanej rakiety międzygwiezdnej. Koniec. Dowódca z trudem pojmował sens radiotelegramu. Z jednej strony doradzają próby porozumienia z nieznajomymi, z drugiej — wątpią, że statek V jest pojazdem kosmicznym z gośćmi z innych światów. Wskazywały na to sformułowania: „domniemany statek V” czy „domniemana rakieta międzygwiezdna”. Norbert Franken, który dopiero przed paroma minutami zajął miejsce przy helikonie, zablokował bez słowa miotacz promieni i wstał marszcząc czoło. Paro Bacos zaczął, zgodnie z rozkazem, wysyłać najprostsze znaki liczbowe. Wysoki ton — głęboki ton: jeden równa się jeden. Dwa wysokie tony — dwa niskie tony: dwa równa się dwa. Tymczasem Sagitta otrzymała polecenie sygnalizowania w rytmie liczbowym za pomocą dwóch mocnych reflektorów, jednego z zielonym, drugiego z czerwonym światłem. Otworzyły się dwie pokrywy pancerne w zewnętrznej powłoce rakiety. Wyjrzały stamtąd reflektory o dwumetrowej średnicy. Sagitta, rada, że może coś robić, wytrwale wykonywała pracę. Jeżeli rzeczywiście w statku V znajdują się myślące istoty, muszą pojąć świetlne sygnały, a przynajmniej rozpoznać równe sobie istoty myślące. Nieprzerwanie zapalały się reflektory, udzielając wsparcia sygnałom Morsea: raz zielone, raz czerwone, dwa razy zielone, dwa razy czerwone. Za pomocą fal ultrakrótkich dowódca ponownie zwrócił się do grup roboczych na Adonisie: — Towarzysze! Astrodowódca rozkazuje przyjąć — bez względu na niebezpieczeństwo — wszystkich członków załogi na pokład. Być może statek V nie dopuści do waszego powrotu. Musimy się przekonać. Jeden z was musi wystartować w rakiecie jednoosobowej. Dla pierwszego ryzyko będzie największe. Ochotnik utoruje drogę wszystkim. Do was należy teraz rozstrzygnięcie. Otrzymamy pomoc. Flotylla nadleci za czterdzieści dwie godziny. ŁA– 408 ma rozkaz cofnięcia się od Adonisa do momentu przybycia flotylli oraz ucieczki przed statkiem V z chwilą, gdy wszyscy znajdziecie się na pokładzie. Kto odważy się; wyruszyć jako pierwszy? Po odebraniu wiadomości ze statku kosmicznego, minie ich wkrótce obca rakieta, Oulu Nikeria spokojnie kontynuował swoją robotę. Transportował poszczególne elementy kraty masztowej z równiny na plac budowy pułapki antycząstek. Nagle przenikliwe wycie rozdarło ciszę. Pochodziły ono ze słuchawek. Ostry dźwięk narastał i boleśniej wciskał się w bębenki uszne; opadając, działał deprymująco. Oulu zatrzymał się jak wryty. Na ultrakrótkiej fali usłyszał jęk. Syrena alarmowa! — pomyślał. Przejął go dreszcz. Gdy po chwili wycie syreny zamieniło się w wysoki ciągły dźwięk, zmora ustąpiła. Oulu zwyczajnie puścił część masztu, którą akurat niósł. Przedmiot pozostał tam, gdzie był: o metr nad powierzchnią. Dopiero potem zaczął powoli opadać. Wielkimi łukowatymi skokami Nikeria podążył na równinę. Należało być gotowym do startu i wszelkich czynności, których wykonanie mogła lada chwila zlecić ŁA–408. W grę wchodziło życie ich wszystkich. Nie dotarł jeszcze do równiny, gdy na fali ultrakrótkiej zaczął mówić Franken. Do świadomości Nikerii dotarły strzępy zdań: — Obcy statek kosmiczny… milczy… pozostańcie… A zatem nie startować — pomyślał Oulu. Zatrzymał się w skoku i pozwolił ciału opaść na ziemię. Usiadł nie opodal równiny na odłamku skalnym. Nasłuchiwał uważnie. Teraz mówił dowódca. Gdy minął pierwszy strach, Oulu w pełni uświadomił sobie niezwykłość chwili: zbliżały się obce istoty w międzygwiezdnym pojeździe kosmicznym. Z trudem potrafił to pojąć. Latarnię radiową należało montować dalej. Liczono się zatem z możliwością zniszczenia własnego statku kosmicznego. Sytuacja była absolutnie niejasna. Afrykanin szybko ruszył na równinę. Chciał pomóc w wykańczaniu prac przy latarni. W tym momencie zaskoczyła go noc asteroidalna. Mimo to odbił się z całej siły. Wysokim łukiem wzniósł się i wylądował na równinie. Ten skok przypominał daleki lot skoczka narciarskiego. Mocna latarka oświetlała drogę. Znienacka w ciemnościach przestworzy rozbłysnął nad asteroidem jaskrawy blask. Niesamowicie wyglądały czarne jak smoła odłamki kamieni. Nikeria rzucił się do skalnej szczeliny. Jaskrawy blask za chwilę zgasł. To był wybuch atomowy — pomyślał Murzyn. Czy ŁA–408 jeszcze istnieje? Za chwilę rozszerzający się żar eksplozji powinien osiągnąć asteroid. Jeszcze głębiej wwiercił się Oulu w kamieniste dno skalnej szczeliny. Może to ochroni go przed żarem i promieniowaniem? Kto kogo zniszczył? Czyżby te obce stworzenia były barbarzyńcami? Nie mógł w to uwierzyć. — Towarzysze! Koledzy! Nikeria nie wierzył własnym uszom. To przecież był głos Kerulena. A zatem ŁA–408 jeszcze istnieje. Odetchnął z ulgą. Ale to, co komunikował Kerulen, wciąż jeszcze stanowiło powód do niepokoju. — Obcy statek zahamował lot. Leci przed asteroidem… Aha, więc ten płomień to był tylko odblask dyszy hamującego statku — skonstatował Oulu. Postanowił pobiec teraz do swej jednoosobowej rakiety. Należało ją usunąć z niebezpiecznego — pobliża stożka. Oulu przemykał się w ciemności. Nie ważył się teraz korzystać z latarki, obcy nie powinni zauważyć ludzi na asteroidzie. Wreszcie w odległości trzech metrów przed sobą zauważył trzymetrowy kontur jednoosobowej rakiety. Jej zarysy były ledwie widoczne na gwiezdnym tle Wszechświata. Murzyn chwycił rakietę — tu na asteroidzie ważyła bardzo niewiele — i przeniósł ją na głowie dalej od równiny. Jeszcze zanim nastąpiła jasna, pochmurna dwudziestominutówka, osiągnął wraz z rakietą przejście między dwoma prostopadłościanami wysokości człowieka, w dostatecznej odległości od stożka nadawczego. W tym przejściu ustawił swój pojazd. Gdy matowe światło słoneczne zabłysło łagodnym blaskiem, Nikeria siedział już dobrze ukryty wraz ze swą rakietą w małej, ciasnej kabinie czekając na dalsze instrukcje. Zastanawiał się: wskazówki, które otrzymał z ŁA–408, były sprzeczne. Czyżby oni potracili tam głowy? Najpierw każą wybudować jak najszybciej radiolatarnię, potem zaprzestać budowy; to ruszyć w stronę stożka nadawczego, to oddalić się od niego możliwie jak najszybciej. Bardzo dziwne. W radiotelefonii na falach ultrakrótkich, łączącej kosmonautów nie tylko ze statkiem kosmicznym, lecz również między sobą, Oulu słyszał rozmowy. — Halo, Kioto! Dotarłeś do jaskini? — pytał Rai. Elektroinżynier zainstalował się pośrodku równiny w odległości około stu metrów od leja pułapki. Dzień asteroidalny zastał go w tym miejscu. Tkwił tam teraz bez poruszenia, by nie zwracać na siebie uwagi. — No, jasne. Jestem już od pięciu minut w jaskini. Wcale nie było łatwo dostać się tu w ciemnościach z „Kolibrem”, ale mam nadzieję, że uda mi się również stąd wydostać — odpowiedział pilot. — Jak to? Czyżby V– istoty stały już przed jaskinią? — Tak, pobiegli za mną, gdy zobaczyli, że chowa się tu wraz z rakietą. — Ej, nie wierzę. — Nie masz, zdaje mi się, ochoty na spotkanie z tymi stworami? — Odwrotnie, miałbym ochotę przyjrzeć się naszym gościom z bliska. Chyba nie będą zaraz pluli ogniem! — zauważył Rai. — Kto wie, może uważają cię za jadowitego owada — kpił Kioto. Rai spojrzał nieufnie w wygwieżdżone niebo. Nagiej poczuł się źle w pustej przestrzeni, zewsząd dobrze widoczny. Dziwnie niemile uderzyło go też, że on i przedmioty wokół niego skąpane były w świetle dziennym, choć niebo było czarne jak noc. A wydawało mu się, że już od dawna przywykł do tej właściwości ciał kosmicznych bez atmosfery, do jednoczesności dnia i nocy po stronie słonecznej asteroidu. Teraz Oulu usłyszał głos Filitry. Również ona wzywała pilota rakiety rozpoznawczej. Filitra była bez rakiety, przyleciała na Adonisa w rakiecie rozpoznawczej wraz z Kioto Yokohatą. Musiała więc przedostać się do jaskini, by znaleźć się w rakiecie w momencie gdy nastąpi zezwolenie na start. — Kioto, czy odnajdę cię w tej ciemnej jaskini? zapytała. — Ależ skądże, to będzie niemożliwe. Jaskinia jest tak ogromna, że urządzam tu nawet pokazy lotnicze. Filitra? — Tak, Kioto? — Daj się poznać od razu, gdy zjawisz się u wejścia do jaskini, bo pomyślę, że to jakiś V — człowiek. — Wcale nie mam ochoty na żarty. Gdybyśmy się przynajmniej mogli prędko dowiedzieć, co się właściwie dzieje. Filitra kucnęła w szparze skalnej nie opodal odkrytej przez siebie głowy cukru. Rozłożyła przed sobą mapę. Powinna przed następną dwudziestominutową nocą dotrzeć do jaskini. O wiele chętniej odszukałaby teraz Henryego. Ale nie wolno mi, muszę dotrzeć do rakiety rozpoznawczej — przekonywała sama siebie. Usiłowała na podstawie mapy zapamiętać znaki szczególne, które pomogą jej znaleźć drogę do jaskini mimo ciemności. Nie mogła się jednak zorientować na mapie. Była bliska rozpaczy. Gubiła się coraz bardziej. Gdyby przynajmniej Henry był przy niej! Na pewno zaprowadziłby mnie do jaskini. A w rakiecie rozpoznawczej na pewno czułabym się bezpieczniej niż tutaj — myślała Filitra. — Czy rzeczywiście w pobliżu są obce istoty? Po kilku minutach Oulu usłyszał cichą rozmowę między Timofiejem Mirsanowem a Henrym Lorcesterem; obaj przykucnęli na skraju równiny. Spostrzegł ich nawet. Lorcester zapytał: — Czyżby statek V był tu już przedtem i zniszczył latarnię radiową? — Nie, na pewno nie — odpowiedział naukowiec po namyśle. — Sądzę, że obdarzone rozsądkiem stworzenia, które potrafią przeskoczyć lata świetlne, nie niszczyłyby bezmyślnie. Gdyby tak było, padłyby już dawno ofiarą siebie samych. Tylko ten, kto żyje pokojowo i pokojowo tworzy, będzie żył wiecznie i przetrwa wieczność. U wszystkich innych każde nowe znanie przyrodnicze prowadzić musi do samozniszczenia. Jeśli na statku V są istoty żywe, nie musimy się niczego obawiać. — Nie musimy się więc ukrywać przed statkiem! V — to był końcowy wniosek Henryego Lorcestera. — Zgadza się. Ale powinniśmy być ostrożni, ponieważ stoimy w obliczu czegoś nieznanego, czego reakcje nieumyślne mogą stać się dla nas niebezpieczne. Może ci obcy posiadają infraczerwony zmysł w twarzy. Podczas gdy my, ludzie, spostrzegamy wszelkie; drgania — wszelkie długości fal między 0,0004 i 0,0007 milimetra, między ultrafioletem a infraczerwienią jako światło, stworzenia V mogą być wyposażone w oczy, które spostrzegają tylko dłuższe fale, a zatem promienie infraczerwone, jako światło. Jeżeli więc ten obcy statek kosmiczny bez żadnych złych zamysłów skieruje na nas mocne infraczerwone reflektory, to spłoniemy, bo my odczuwamy światło infraczerwone jako promieniowanie cieplne. — A ja wciąż nie mogę uwierzyć, że ten obiekt na radarze to międzygwiezdny statek kosmiczny — dodał Mirsanow po pewnym wahaniu. Henry Lorcester chciał właśnie odpowiedzieć, gdy usłyszał w hełmofonie stłumiony szloch. Czy nie był to głos Filitry? Zapominając o konieczności zachowania ciszy Henry podskoczył. Ruch był tak gwałtowny, że skok wypadł na wysokość domu. — Filitro! — zawołał — gdzie jesteś? — Przy głowach cukru — odpowiedź była cicha i przerywana. Henry Lorcester rozejrzał się. To tam były głowy cukru. Nieumyślny wysoki skok pozwolił mu się dobrze rozejrzeć. Za pomocą pistoletu odrzutowego Lorcester zaczął się przebijać w kierunku wysokich garbów kamiennych. Po kilku sekundach był na miejscu. Przerwał lot nad płaskowyżem asteroidu. Jego nogi sprężynowały ku dołowi, do chwili aż osiągnął powierzchnię. W ciemności posuwał się ku dziewczynie. Ujrzał jej twarz i oczy pełne łez pod pancernym szkłem hełmofonu. Bezradnym gestem wskazała na mapę. — Nie mogę znaleźć drogi do jaskini — powiedziała żałośnie. — Co to jest? — zawołał nagle Rai Raipur — widzę zielone i czerwone sygnały świetlne. Oulu Nikeria spojrzał w górę, na czarny firmament. Rzeczywiście, i on spostrzegł wyraźnie czerwone i zielone znaki rozbłyskujące rytmicznie. — Nic nie widzę — powiedział Kioto Yokohata z żartobliwą uciechą. — Pleciugo! — rzucił Rai niechętnie — wyłaź ze swojej dziury i przyjrzyj się. — Istota V chyba się obudziła. Przygląda nam się jednym czerwonym i jednym zielonym okiem — usłyszeli znów głos pilota. — Towarzysze, dowódca rozkazuje przyjąć na pokład wszystkich członków załogi, niezależnie od niebezpieczeństwa — mocny głos przerwał wywody. ŁA–408 dawał nowe informacje. Mówił Kerulen. Oulu słuchał uważnie. Był czujny. Jedno wryło się w jego świadomość: ktoś musi startować. Ktoś — ja — myślał Oulu. Ja to zrobię. Serce zaczęło mu bić mocno. Ja to zrobię. Ja to zrobię. Ta myśl nie opuszczała go ani na chwilę. Istoty będące na wysokim poziomie moralnym nie mają instynktu niszczenia — powiedział Mirsanow przed paru chwilami. Inteligentne istoty nie zabijają… inteligentne istoty nie zabijają… Oulu był zdecydowany. — Czy to ŁA–408 daje kolorowe sygnały świetlne? — zapytał. — Tak — odpowiedział Kerulen. — To my. Sagitta usiłuje za pomocą zwykłych sygnałów świetlnych nawiązać kontakt ze statkiem V. — Startuję — powiedział Oulu Nikeria cicho. Wszyscy go usłyszeli. — Oulu startuje. Oulu odważył się — zamruczał Kerulen. Sagitta zbladła. Zapomniała włączyć zielony reflektor. Wpatrywała się w ekran. Widziała, jak z powierzchni asteroidu unosi się jednoosobowa rakieta Oulu, jak powoli osiąga coraz większą wysokość; Jej lot śledziły wszystkie oczy. Rakieta zamieniła się w refleks radarowy, w jasny zarys cienia, który krążąc powoli zbliżał się coraz bardziej. Oulu pozwalał maleńkiej rakiecie wznosić się i opadać. Odchylał się w jedną i drugą stronę. Ale statek V niezmiennie krążył po swoim torze. Nikeria przyśpieszył lat i ponownie zahamował. Na statku V nic się nie ruszało. — Tamci zostawiają Oulu w spokoju — stwierdził Kerulen z ulgą. W tej chwili coś zabrzęczało przy pulpicie radiowym i radarowym. Zameldowała się baza: — SZŁA do ŁA–408. Odwołać grupy robocze. Przerwać radiokomunikację. Oczekiwać flotylli. Zbadać statek V. Koniec. Drugi radiotelegram rozległ się z radiotelefonu: — SZŁA do wszystkich! — Absolutna cisza radiowa dla przestrzeni kosmicznej w sześcianie ekliptyki czternaście — cztery. Mars powtarza: absolutna cisza radiowa… Po tych radiotelegramach zapanowało osłupienie. Nikt nie potrafił wytłumaczyć sensu tych poleceń. Tylko Paro Bacos zrozumiał, po co zarządzono ciszę radiową. Ten rozkaz zamienił jego dotychczasowe przypuszczenia w pewność. Kerulen myślał: w ten sposób został zerwany kontakt z flotyllą. Również wszelkie porozumienie z członkami własnej załogi na Adonisie było tym samym niemożliwe. Co mogło być przyczyną tego polecenia? Absolutna cisza radiowa, dlatego że istnieje niebezpieczeństwo? A czy badanie statku V nie było niebezpieczne? Sam w obliczu niesamowitej zagadki — myślała Sagitta. A rakieta Oulu tańczy ufnie, jak zabawka. Zgasł również zielony reflektor. Oulu poczynał sobie coraz mężniej. Wiódł swą małą rakietę w górę i w dół, w prawo i w lewo. Jeśli już zaryzykował, chciał przynajmniej zbadać gruntownie, jak statek V zareaguje na jego wyzwania. Ale nic się nie zdarzyło. Zaczął próbować rozmaitych skrętów. Nagle zdumiał się. ŁA–408 pokazywał tylko ciągle zielone światło. Czy miało to znaczyć, że powinien najkrótszą i najszybszą drogą osiągnąć ŁA–408? Czemu nie porozumiewano się z nim przez radio? Po chwili zgasło i zielone światło. — Halo, ŁA–408! Czemu gasicie sygnały świetlne? — Co robi statek V? — Żadnej odpowiedzi. Oulu szybko sprawdził nadajnik. Nastawienie było właściwe. — ŁA–408, dowódca! Czy wy mnie nie słyszycie? Czy — odpowiedzieliście Nie mogę nic zrozumieć. Nie otrzymałem odpowiedzi. — Zielone i czerwone światło rozbłysło ponownie. Teraz już bardzo blisko. Sagitta przeraziła się, usłyszawszy w radiotelefonie głos Oulu. Prawda, on nie może wiedzieć o nakazie ciszy radiowej. Nagle zauważyła, że zapomniała o sygnałach świetlnych. Gwałtownie znów zaczęła je wysyłać: raz czerwony, raz zielony, dwa razy… Kerulen był niezdecydowany. Westchnął ciężko. Musiał zawiadomić Oulu i grupy robocze na Adonisie o ciszy radiowej. — Tu Kerulen. Oulu, czekamy.. Śluza cztery. Halo, grupy robocze! Zniesiony zakaz startu. „Koliber” — natychmiast wznosić się. Bezpośrednio potem kolejne starty rakiet jednoosobowych z równiny. Uwaga, uwaga! Od tej chwili powszechny zakaz korzystania z radia, również radiotelefonu, na fali ultradźwiękowej. Koniec. Gdy Kerulen podniósł się od mikrofonu, stanął za nim Paro Bacos. Węgier wskazał dowódcy, by zbliżył do niego ucho. Potem zaczął coś szeptać długo i dobitnie. Kerulen spojrzał parokrotnie z boku zdumiony na Bacosa. W pewnej chwili mężczyznom w kabinie sterowniczej wydało się, że usłyszeli szeptem wypowiedziane słowo „transuran”. Twarz Kerulena nieco się rozjaśniła. Zniknął z niej wyraz napięcia. Za to wokół ust ukazał się grymas smutku. Paro Bacos też był nadal bardzo poważny, chociaż widać było, że odczuł ulgę. Kerulen i Bacos opuścili centralną kabinę sterowniczą i pośpieszyli do śluzy cztery, by przyjąć Oulu Nikerię. Sagitta skoczyła za nimi. W tym czasie Afrykanin dotarł do łowcy przestworzy. Śluza cztery przyjęła go wraz z jego jednoosobową rakietą. Wydostał się z niej i poszedł do komory przedśluzowej by zdjąć skafander. Właśnie zdejmował hełmofon, gdy weszli dowódca i Bacos. Za nimi wynurzyła się twarz Sagitty. Kerulen podszedł do niego i objął okutanego jeszcze w skafander Oulu. Bacos mocno potrząsnął mu rękę. — Brawo, Oulu, twój próbny lot dał nam wszystkim pewność, że powrót grup roboczych nie napotka na przeszkody ze strony statku V — powiedział dowódca. Wspólnie przeszli do centrali sterowniczej. Zgromadzeni tam mężczyźni wpatrywali się w wielki ekran. W momencie gdy Kerulen, Oulu, Sagitta i Bacos wchodzili, z cienia asteroidu wysuwała się rakieta rozpoznawcza. Potem z dyszy trysnął krótki strumień ognia. Rakieta zyskała na szybkości i zbliżała się do ŁA–408. Nieco później ukazał się na ekranach kamer telewizyjnych lekko świecący punkcik, również wznoszący się z Adonisa. W krótkich odstępach za tym punkcikiem świetlnym ukazały się następne: drugi, trzeci i czwarty. Zbliżał się cały łańcuszek punkcików świetlnych o matowym blasku, jak gdyby nanizanych na nitkę. Były to startujące kolejno rakiety jednoosobowe. Płynęły wprost na czerwone i zielone sygnały świetlne, za pomocą których ŁA–408 wciąż jeszcze usiłował nawiązać kontakt ze statkiem V. Kerulen i Mirsanow zwołali zebranie całej załogi. Odbyło się ono w Pomieszczeniu Etyki. Wszyscy, a więc naukowcy i monterzy, którzy wrócili z Adonisa, mieli być jeszcze raz gruntownie poinformowani o wydarzeniach ostatnich dwóch godzin. Poza tym trzeba było się naradzić co do dalszych poczynań i zdecydować, jakie kroki podjąć dla wyjaśnienia sytuacji powstałej w wyniku pojawienia się statku V. Zebranie odbyło się w pełnym składzie. Astronauci, pozbywszy się niewygodnych skafandrów kosmicznych, rozsiedli się na wyściełanych ławach, w fotelach i na poduszkach, rozłożonych na podłodze. Pełne napięcia oczekiwanie ogarnęło wszystkich. Norbert Franken stał, jak zazwyczaj, z założonymi rękami, oparty o smukłą, białą kolumnę. Oulu i Sagitta usiedli na wyściełanej ławie w głębi, obok ustawionych tu roślin. Szepty zamilkły, Kerulen rozpoczął zebranie. — Astronauci, kosmonauci, towarzysze! Znajdujemy się w niezwykłym i trudnym położeniu. Przed dwiema godzinami radar zarejestrował ciało kosmiczne, szybko zbliżające się i posiadające, ku naszemu zdumieniu, kształt litery V. To orbitujące „V” zahamowało lot w tej chwili, gdy miało przelecieć blisko Adonisa. Przyjęło orbitę asteroidu i zaczęło lecieć tuż” przed nim. Musimy na obecnym zebraniu postanowić, czy cofniemy się i poczekamy na flotyllę, czy też spróbujemy sami rozwiązać zagadkę, jaką zadał nam statek V. Mamy do wyboru ostrożność bądź energiczne działanie. Co do pochodzenia „V” istnieją dwa poglądy. Z jednego z nich wynika, że jest to statek planetarny istot z dalekiego Systemu Słonecznego obdarzonych rozsądkiem i myślących naukowo. Jeżeli teza ta jest słuszna, oznaczałoby to, że przeżywamy pamiętne chwile. O ile rzeczywiście spotka nas to szczęście, że jako pierwsi natrafimy na obce istoty, musimy sobie w pełni uświadomić naszą odpowiedzialność i miarę tego wydarzenia. Ale i drugiej tezy nie można z miejsca odrzucić. Zakłada ona, że „V” jest zniszczoną wskutek katastrofy, zgniecioną w środku badawczą rakietą kosmiczną Ziemi. W takim wypadku staniemy się spóźnionymi świadkami kosmicznej katastrofy, jaka miała miejsce przed dziesiątkami lat. Sprawozdawcą pierwszej wersji będzie nasz inżynier–radiowiec Norbert Franken. Sprawozdawcą drugiej wersji jest nasz fizyk atomowy Paro Bacos. Udzielam głosu Norbertowi Frankenowi. Franken wystąpił do przodu. Rozpoczął: — Astronauci! Ludzkość nawiąże prędzej czy później kontakt z wysoce inteligentnymi, żywymi istotami innych światów. Tego jestem pewien. Istnieją miliardy słońc z niezliczonymi planetami, niegościnnymi, surowymi, nieożywionymi i nie nadającymi się do zamieszkania. Ale istnieją również miliony słońc z planetami, które mogą stworzyć warunki życia, i to nawet życia obdarzonego rozsądkiem. Wiele z tych światów jest zapewne piękniejszych i wspanialszych niż nasza Ziemia. W niezbyt odległym czasie powiąże nas z nimi wielki most braterstwa, więzy twórczej myśli. Właśnie dzisiaj, właśnie teraz przepływają nad nami emisje radiowe tych, którzy znaleźli drogę, środek do porozumienia. Od końca ubiegłego tysiąclecia naukowcy wszystkich kontynentów usiłują odcyfrować i zrozumieć za pomocą olbrzymich radioteleskopów zagadkowe pismo Wszechświata i nieznane symbole obcych istot. Dotychczas jeszcze ludzkości się to nie udało. Nikt nie potrafi przewidzieć, kiedy ludzie zdołają osiągnąć ten wielki cel i czy mieszkańcy Ziemi staną wobec żywych obcych istot, zanim nauczą się mowy galaktyki, czy też odcyfrujemy znaki przestrzeni, zanim ujrzymy obce istoty. Od miesięcy, każdorazowo w odstępach dwudziestogodzinnych, odbieram echo naszego sygnału namiaru. Ale do tego echa dołączone są wyraźnie słyszalne obce sygnały, których nie znam. Przypuszczam, że jakieś wysoko rozwinięte istoty poznały w nas, w ludzkości, przyszłych braci. Te istoty odkryły kiedyś, że w pobliżu żółtej gwiazdy, Słońca, istnieje planeta, Ziemia, na której są warunki sprzyjające życiu. Zaczynają nas uczyć swego języka radiowego. Ta nauka będzie dla nas żmudna. Potrwa długo, zanim w pełni poznamy ten język. Gdy w dniu dzisiejszym wynurzyła się obca rakieta, przypuszczałem, że to kosmiczny statek z obcego świata. Ale największe zdumienie wzbudziło we mnie dziwne zachowanie tego szczególnego posłańca obcego świata. Dawno musieli przecież stwierdzić, że na ich drodze znajduje się coś żywego. Dlatego też ich zachowanie wydawało mi się bezwzględne, ba, nawet niebezpieczne. Nie powinniśmy się poddawać iluzji wielkiej godziny, powinniśmy dokładnie zbadać sprawę. Dziwne było na przykład owo przypominające przygotowania do napaści przyczołgiwanie się nieznanego statku kosmicznego, dziwne zniszczenie stosu ostrzegawczego na Adonisie. Niezrozumiałe było uporczywe milczenie wobec naszych nawoływań i prób porozumienia, otrzymaliśmy tylko jeden znak życia od obcych: ich nagły manewr hamujący. Zastanawia mnie również lecenie bazy przerwania wszelkiego kontaktu radiowe go. Chodzi zatem o to, by obcy nie mieli możliwość podsłuchu. Nie powinni się dowiedzieć, co zamierzamy. Na te wszystkie pytania musimy znaleźć odpowiedź. Wobec tego, że nie wiemy, z kim lub z czym mamy czynienia, musimy być bardzo ostrożni. Proponuję czekać przybycia flotylli, a do tego czasu obserwować pojazd V i następnie, wspólnie z flotyllą przygotować się do zbadania obcej rakiety. Norbert Franken zakończył sprawozdanie. Cofnął i usiadł na fotelu w pobliżu białej kolumny. Zanim udzielono głosu Paro Bacosowi, nawigator odczytał jeszcze raz wszystkie radiotelegramy, wymienione z rakietą wiodącą i bazą. Chodziło o to, wszyscy mogli sobie uzupełnić luki w obrazie najnowszych wydarzeń. W Pomieszczeniu Etyki unosił cichy gwar rozmów tych, którzy wymieniali poglądy. Rozważania Frankena o życiu na innych świat i możliwościach wejścia w kontakt z tamtejszymi istotami wzbudziły duże zainteresowanie. Paro Bacos zostawił wszystkim czas na przetrawienie tego, co usłyszeli. Gdy wreszcie powstał, wszyscy spojrzeli nań z niekłamanym zainteresowaniem. Stanął krzesłem i trzymając się oparcia rozpoczął: — Astronauci! Po pierwsze chcę wyrazić radość, że grupy robocze, które znajdowały się na asteroidzie gdy ukazał się statek V, wróciły na pokład w pełnym składzie i bez strat. W obliczu nieznanego niebezpieczeństwa bardzo martwiliśmy się o was. A teraz w sprawie statku V. Życzyłbym sobie, by Norbert Franken się nie mylił. Byłoby piękne, gdyby ludzkość wreszcie znalazła w przestrzeni kosmicznej istoty o równej sobie czy nawet większej sile ducha. Byłoby wspaniałe, gdybyśmy to my wysłannikom obcych, światów podali dłoń na powitanie i towarzyszyli im do naszej ojczystej planety Ziemi. — Niestety fakty, o których wiemy, dopuszczają jeszcze inny wniosek. Ten wniosek brzmi: statek V jest ostatnim miejscem spoczynku ziemskich kosmonautów, którzy, jak my, wyruszyli, by poprzez badania wzbogacić wiedzę ludzkości. W sali panowała cisza, ale przy tych słowach wszyscy wstrzymali oddech. Rai Raipur podniósł się powali i uroczyście. Skrzyżował ręce wedle zwyczajów swego hinduskiego, kręgu kulturowego i pochylił się z uwagą. Choć nie było jeszcze pewne, którą z tych dwóch tajemnic kryje siatek V, wszyscy obecni powstali. Gdy po minucie milczenia siedli znowu,. Paro Baeos zaczął mówić dalej. — Chcę wam teraz podać, jakie są źródła moich przypuszczeń. Kształt „V” wziął się stąd, że rakietę potrącił ostry skalny kolec meteorytu. Pod wpływem zerknięcia obydwu ciał statek kosmiczny uległ zgnieceniu pośrodku. Gdyby, meteoryt nie tylko trącił rakietę, lecz bezpośrednio ją ugodził, rakieta zostałaby zupełnie zdruzgotana lub co najmniej rozpadłaby się na kilka części. Ten meteoryt, koledzy, został zniszczony przed tygodniem. Było to wtedy, kiedy nasz statek rozkaz powrotu i budowy nowej radiolatarni na Adonisie. Miałem wówczas dyżur w sterowni i zaobserwowałem moment niszczenia ciała kosmicznego przez pojazd sąsiadujący z nami w łańcuchu poszukiwaniu flotylli. Radiotelegram, przekazany przez sąsiednią rakietę do rakiety wiodącej, zawierał obok zwykłych danych, godny uwagi meldunek. Głosił on, że analiza chmury poeksplozyjnej wykazała obecność śladów transuranu plutonium. Dlatego też należy przyjąć, co następuje: ów zniszczony meteoryt musiał przed dziesiątkami lat trafić w rakietę ziemską. Przy tej okazji cząstki reaktora rozmnażającego pozostały w kamieniu meteorytu. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć fakt, że gazowy obłok zniszczonego meteorytu wykazywał obecność transuranu plutonium. A zatem ta właśnie trafiona rakieta znajduje najprawdopodobniej przed nami. Ale obecność uranu nie stanowi jeszcze wystarczającego dowodu to, że statek V nie jest międzygwiezdnym pojazdem kosmicznym, lecz rakietą badawczą Ziemi. Dlatego zdecydowałem się na coś, co — przyznają otwarcie — było niebezpieczne i mogło przynieść nieszczęście nam wszystkim. Wysłałem mianowicie z anteny kierunkowej w stronę statku V jeden z impulsów uruchamiających silniki atomowe naszych rakiet. Powiedziałem sobie: jeżeli statek V jest międzygwiezdnym pojazdem kosmicznym, to nie zareaguje na ten impuls. Jeśli jednak jest zniszczoną, zgniecioną rakietą badawczą z Ziemi, istnieje możliwość, że nie naruszone przewody przechwycą rozkaz, impulsu i przekażą go silnikom. Rakieta V zareagowała. Z dysz buchnął płomień. Moje przypuszczenie potwierdziło się. Wedle wszelkich przewidywań uderzenie płomieni musiało działać hamująco. Miałem szczęście. Rzeczywiście zniszczona rakieta zmniejszyła szybkość. W ten sposób weszła na nowy tor, tor asteroidu. Tak więc pozwoliłem sobie na poważne ryzyko dla zdobycia pewności co do pochodzenia statku. Wiem, że przez taką lekkomyślność zdyskwalifikowałem się, jeśli chodzi o służbę kosmiczną, że ponoszę winę, choć na moje szczęście nic złego się nie stało. Jestem gotów przyjąć karę za spontaniczne, impulsywne i nie przemyślane działanie. Wróćmy jednak do statku V. Zapewne SZŁA w bazie na Marsie ocenił właściwie — choć ze względu na ogromną odległość wydaje się to nieprawdopodobne — naszą sytuację, mimo że rozporządzał tylko skąpą informacją. Zabronił nam kontaktu radiowego dla naszego własnego bezpieczeństwa, ponieważ impulsy radiowe docierają bez przeszkód do rozbitej rakiety i mogą oddziaływać na jeszcze nie naruszoną automatyczną aparaturę. Obecnie naszym zadaniem jest wysłanie jednego czy dwóch spośród nas na statek V. Połączenia kablowe z działającymi jeszcze, jak się wydaje, mechanizmami napędowymi należy rozłączyć bądź gwałtownie przerwać. Jedyne niebezpieczeństwo, grożące nam ze strony zgniecionego statku kosmicznego, to nagła reakcja — atomowych materiałów napędowych. Gdy tylko będziemy mogli zakomunikować bazie, że zdołaliśmy ją uniemożliwić, zezwolą nam na ponowny kontakt radiowy w naszym zasięgu. Proszę was o przydzielenie mi niebezpiecznego zadania rozłączenia powiązań kablowych. Gdy tylko Bacos zakończył, podniósł się Murzyn Oulu. Oświadczył, że jego zdaniem ostatnio wypowiedziane przypuszczenie jest bardziej prawdopodobne. Tak czy owak, niezależnie od tego, czy rakieta jest wrakiem, czy też międzygwiezdnym pojazdem obcych istot, należy ją zbadać w jak najszybszym czasie. Po Afrykaninie profesor Mirsanow zwrócił się jeszcze w kilku słowach do zgromadzonych. — Jeżeli nawet, jak to wynika z wypowiedzi Paro Bacosa, nie będzie nam jeszcze dane przyjąć gości ze Wszechświata — decydujący dowód przyniosą badania rakiety — to nie wolno nam zapominać, że godzina spotkania jednak nadejdzie. Ludzkość przygotowuje się na tę chwilę poprzez każde nowe osiągnięcie naukowe i kulturowe, poprzez każde nowe poznanie na temat działania i wykorzystywania praw przyrody. Pewnego dnia musi do tego dojść. Mieszkańcy Ziemi będą tyle wiedzieli, że potrafią nawiązać kontakt z ożywionymi i obdarzonymi rozsądkiem światami innych systemów słonecznych. Timofiej Mirsanow radził więc radiotechnikowi nadal obserwować znaki ze Wszechświata, analizować echo sygnału namiaru i pracować nad jego odcyfrowaniem. Badania radiowe były już przed wiekami, od chwili startu pierwszych satelitów Ziemi, ważną dziedziną badawczą. Opanowanie przekazu informacji, radioelektroniki w Kosmosie odegra również dużą rolę w dziale kontaktu we Wszechświecie. Po kolei zabierali głos niemal wszyscy kosmonauci. Zdecydowano wysłać na statek V rakietę rozpoznawczą z załogą, w składzie: Kioto Yokohata i Paro Bacos. Przygotowania do ekspedycji rozpoczęto natychmiast. 8. ZAGŁADA „ASTRONAUTICA” Wrak rakiety + Niebezpieczna misja + Oświetlenie przymusowe + Ostatnie schronienie + Posłanie od „Epsylon Eridanus”. Kioto Yokohata i Paro Bacos uważnie wpatrywali się przez szkło pancerne kabiny w czarny, przetykany gwiazdami Wszechświat. Znajdowali się w drodze — do statku V, wciąż jeszcze wyprzedzającego w locie asteroid. Pilot ostrożnie i powoli kierował rakietę rozpoznawczą do miejsca w Kosmosie, gdzie powinna się znajdować rakieta V. — Czy ci obcy zauważą nas i pozwolą nam się zbliżyć? — zapytał Yokohata. Wciąż jeszcze był przekonany, że wersja Norberta Frankena co do statku V jest słuszna. Ciekawość i obawa przed spotkaniem z obcymi istotami składały się na dziwne uczucie. W każdej chwili mogło się coś wydarzyć. Paro Bacos przemilczał chwilowo pytanie pilota. Od początku uważał lot na statek V nie za przygodę, lecz za ciężkie, poważne zadanie, które przy najmniejszej nieostrożności mogło kosztować życie i które rzeczowości i trzeźwego, precyzyjnego myślenia. — Pozwolą na wszystko — odpowiedział wreszcie pilotowi. Yokohata westchnął. Szkoda, że Bacos nie wierzył w V–ludzi. Już sama — myśl o takim spotkaniu była dlań niesłychanie podniecająca. Ale — pomyślał — muszę się teraz wziąć w garść i skoncentrować wyłącznie na dotarciu do rakiety V. Nie było łatwo dotrzeć do rakiety w ciemnościach kosmicznych, bez promienia wiodącego i bez radaru. Byłaby lepiej nadlecieć na V od strony Słońca — pomyślał, nawet słaby refleks słoneczny pozwoliłby nam wcześniej spostrzec rakietę. Na głos jednak powiedział: — Wedle obliczeń powinniśmy się znajdować tuż przed rakietą V. — Teraz koniecznie należało zdwoić uwagę. Ale mijała minuta po minucie, a astronauci wciąż jeszcze nic nie widzieli. Bacos obejrzał się. Wiele kilometrów za nimi orbitował asteroid Adonis. Stąd widać było tylko jego połowę, oświetloną Słońcem. Adonis wyglądał jak okaleczony półksiężyc. Nagle pilot wydał okrzyk. Paro popatrzył przed siebie. Wyrosła przed nimi ciemna masa, zasłaniając widok na błyszczące w głębi gwiazdy. Ręka pilota powędrowała do przełącznika, zapalił reflektor dziobowy. Promień światła przeciął ciemności i trafił w odległości jakichś stu metrów na matowo błyszczące ścianki. Mimo woli, o ile pozwalały na to pasy bezpieczeństwa, obaj mężczyźni pochylili się do przodu. Ścianki zbliżały się, przesunęły się z boku i zostały w tyle. Rakieta rozpoznawcza powoli wyprzedzała statek V. Kioto ostrożnie zawrócił rakietę ku kadłubowi nieznanego statku kosmicznego. Reflektor obmacywał go metr po metrze, aż doszedł do czubka V. Zwiadowcy wstrzymali oddech — teraz miało się rozstrzygnąć, czy mają przed sobą ziemski czy też inny pojazd. W świetle reflektora ukazał się obraz zniszczenia. Mocny promień padł na otwarte kabiny, komórki z maszynerią i korytarze. Tułów był pęknięty; widać było w przekroju różne sekcje statku. Promień światła prześlizgiwał się po sterczących częściach konstrukcji, kanciastych brzegach połamanych płyt metalowych, przewodach i poskręcanych kablach. Nie ulegało wątpliwości. Obraz, który ujrzeli, był im aż nazbyt dobrze znany. Mieli przed sobą wrak, wrak ziemskiego statku kosmicznego. Statek został w połowie zmiażdżony. Minęło napięcie, które towarzyszyło mężczyznom w ostatnich sekundach, opadli z powrotem w fotele. Promień świetlny macał dalej. Część rysy w kadłubie statku, powstałej wskutek uderzenia meteorytu, była równa, jak nakreślona przy linijce. Jak gdyby olbrzymia brzytew zrobiła ostrą krechę, przecinając zewnętrzną powłokę statku. Po drugiej stronie widać było stalowe połączenia szkieletu konstrukcji, wręgi wzdłużne, podtrzymujące obydwie części rakiety. Z jakże mocnego materiału musiały być wykonane, jeśli wytrzymały zderzenie! Paro Bacos wziął się w garść, nadeszła jego chwila. Odpiął pas i zaczął się przygotowywać do opuszczenia rakiety. Musiał dostać się do wnętrza rozbitego statku, by uniemożliwić reakcje fizykalnych producentów energii. Po wyssaniu powietrza z kabiny otworzył się powoli luk rakiety i Bacos wydostał się na zewnątrz. Otworzył małą butlę z gazem sprężonym i wypuszczając go przez chwilę, powoli przedostawał się do kadłuba statku. Butla działała jak silniczek rakiety. Wydostający się gaz łagodnie przesuwał ciało astronauty do kadłuba. Bacos mógł co prawda posłużyć się pistoletem odrzutowym, ale cisnęłoby go zbyt mocno na pancerne płyty rakiety. Zapalił lampę, przymocowaną do czoła. Pilot śledził ruchy oddalającego się kolegi. W jego szklanym hełmie odbijały się ostro światła reflektora Kolibra”. Ujrzał, jak Bacos, pokonawszy pięćdziesięciometrową przestrzeń między obydwoma pojazdami, wiosłując rękami i nogami, zbliżył się do czubka V — do rozwartej czeluści rozbitego statku. Dotarłszy na miejsce zwiadowca zatrzymał się na chwilę i zapalił kieszonkową latarkę. Odnalazł główne wejście do statku, wyjął z zewnętrznej dużej kieszeni kosmicznego skafandra maleńką jakby szklaną kapsułkę i rzucił ją mocnym zamachem w Kosmos. Kapsułka poleciała własnym torem jak meteoryt. Nagle zajaśniała jaskrawoczerwonym światłem. Przez dziesięć minut miała stanowić widoczny z dala sygnał świetlny. W ciągu godziny, wypalona do końca, winna rozpaść się pod wpływem zimna kosmicznego na mikroskopijne cząstki, obrócić w pył, w mikrometeoryty. Był to znak optyczny dla ŁA–408 i dla Yokohaty, mający obecnie zastąpić połączenie radiowe. Zostali zawiadomieni, że Bacos przygotowuje się do wtargnięcia do środka statku kosmicznego. Yokohata oddalił się teraz ze swą rakietką rozpoznawczą na sporą odległości od wraku. Zarówno ŁA–408, jak i rakieta rozpoznawcza zobowiązane były do utrzymywania tego dystansu ze względów bezpieczeństwa. Odwróciły się do statku V ogonami, by na wypadek eksplozji atomowej móc natychmiast uciec z miejsca katastrofy. Niebezpieczną misję można było rozpocząć. Bardzo ostrożnie Bacos torował sobie drogę przez zrujnowane konstrukcje w miejscu załamania statku, rozłączał przewody kablowe reaktora atomowego i urządzeń napędowych. Najtrudniejsze było jednak dostanie się do środka rakiety. W żadnym wypadku nie mógł dopuścić do uszkodzenia skafandra kosmicznego przez, ostre kanty popękanych płyt i rozdartych krzyżulców i wręgów. Najmniejsza dziura czy nawet rysa na skafandrze spowodowałaby szybki spadek ciśnienia. Kosmonauta udusiłby się z braku tlenu. Bacos był rad, kiedy osiągnął wreszcie centralny korytarz. Teraz mógł się poruszać szybciej. Znajdował się w stanie nieważkości i czuł się trochę jak nurek płynący przez statek zatopiony na dnie morza. Przedostawał się zygzakiem przez dalsze korytarze. Nie było to łatwe — jeden nieostrożny ruch, a już tam, gdzie była jego głowa, znajdowały się nogi. Zgasił silną latarkę kieszonkową; teraz wystarczyło światło lampy czołowej. Ktoś, kto by nie wiedział o katastrofie, której uległ statek, mógłby przypuszczać, że załoga leży za drzwiami kabin, pogrążona w głębokim śnie, przy zgaszonych światłach, i że wszystko jest w najlepszym porządku. Nieliczne przedmioty umieszczone w korytarzach — małe stoliki, obrazy, rzeźby — były na swoich miejscach. Kilka foteli i doniczek wisiało jednak nieruchomo pośrodku korytarza, w którym był teraz. Musiał je delikatnie odsuwać na bok bądź też prześlizgiwać się koło nich. Jeden fotel na przykład zawisł nogami ku sufitowi i trwał tak nieruchomo na wysokości oczu człowieka. Bacos dotknął obicia fotela — rozpadło się w pył w mgnieniu oka. Rośliny, zdobiące niegdyś korytarz, od dawna zniszczały pod wpływem zimna. Osiągnął wreszcie szarą ścianę ochronną, dzielącą od reszty statku tylną, piątą jego część — ogon, w którym mieściły się urządzenia napędowe z atomowymi producentami energii. Korytarz rozgałęział się tu pod kątem prostym w lewo i w prawo, wiodąc wzdłuż ściany ochronnej. Bacos poszedł w lewo. Dziesięć metrów za rozwidleniem powinien być szyb kablowym gdzie zbiegały się wszystkie przewody, wiodące przez ścianę ochronną do ogona statku. Przedtem jednak przewody te przechodziły przez szafę rozdzielczą. Bacos przysunął się do tej szafy i otworzył ją. Musiał teraz ostrożnie porozłączać wszelkie drogi prądu, wszelkie mostki i kontakty. Trzeba to było zrobić bardzo zgrabnie, by w przewodach, w których mógł jeszcze krążyć prąd elektryczny, nie powstała iskra. Oddzielał kolejno jeden kontakt po drugim, aż wreszcie zaczął usuwać kable grubości ludzkiej ręki, wychodzące ze „ściany ochronnej. One zaopatrywały cały statek w energię. Skończywszy, Bacos głęboko odetchnął.. Zadanie było wykonane. Nagle coś go niemile uderzyło, poczuł ciarki na plecach. Coś w jego otoczeniu uległo zmianie. W pierwszych sekundach nie zdawał sobie sprawy, co to takiego. Nie ruszał się, tylko wolno odwrócił głowę. Tam, gdzie przy sztucznej sile ciążenia powinna być góra, sufit, ujrzał długi łańcuch świateł. Płonęły wzdłuż całego korytarza w odległości około trzech metrów jedno od drugiego. Bacos otrząsnął się ze strachu, niemal śmiejąc się w duchu z samego siebie. Przecież powinien się był z tym liczyć, że z chwila przecięcia ostatniego dopływu energii włączy się samoczynnie źródło prądu awaryjnego! Prąd ten powstał z baterii i urządzeń chemicznego wytwarzania energii, rozmieszczonych po całym statku. Gdyby w korytarzu było powietrze, światło awaryjne mogłoby się rozproszyć po pomieszczeniu i Bacos znalazłby się nagle w pełnym blasku. W obecnej sytuacji widział tylko żarzące się żarówki. Teraz astronauta zwrócił uwagę na to, że lampa ostrzegawcza przy jego hełmie, wskazująca na istnienie radioaktywności, rozżarzyła się lekko, napełniając wnętrze hełmu czerwonawym blaskiem. Zajęty rozdzielaniem połączeń kablowych, nie spostrzegł tego dotychczas. Skąd bierze się ta silna radioaktywność? Czyżby w ścianie ochronnej powstała szczelina? Rzucił wiązkę promieni ze swej lampki kieszonkowej na ścianę i zaczął ją oświetlać. Parę kroków za szafą rozdzielczą promień padł na ciemny, okrągły otwór. Był to szyb awaryjny, wiodący do reaktora. Gruba pokrywa pancerna była szeroko otwarta. Za ścianą ochronną musiał być człowiek. Prawdopodobnie naraził on życie, by ratować innych. Ale chyba meteoryt był szybszy; trafił w statek, zanim udało się naprawić uszkodzenie. A zatem uszkodzenie reaktora pozbawiło statek możliwości manewrowania — wnioskował Bacos. Podszedł do otworu. Z każdym krokiem blask czerwonej lampy ostrzegawczej był mocniejszy. Bacos rzucił snop światła w głąb ciasnego tunelu. Tunel był pusty. Lampa, świeciła teraz jaskrawym światłem. Kosmonauta cofnął się szybko. Promieniowanie było tak mocne, że nawet skafander kosmiczny nie stanowił dostatecznej ochrony. Bacos zostawił szyb awaryjny otwarty. Chciał zostawić wszystko tak, jak zastał. Z pewnością na statku znajdzie się jeszcze więcej dowodów na to, jak dzielnie załoga broniła się przed zagładą. Poruszał się jak lunatyk, szukając ostatnich śladów życia. Niemal we wszystkich korytarzach widmowo płonęło światło awaryjne. Przedostał się do części mieszkalnej; większość kabin była zamknięta. Może znajdowało się w nich jeszcze hermetycznie zamknięte powietrze, ale żyć tam już nikt nie mógł — od dawna wyczerpałby się tlen i środki żywnościowe. Tylko dwie kabiny stały otworem. Prawdopodobnie ich mieszkańcy, zaskoczeni katastrofą, pobiegli d sterowni, pozostawiając nie zamknięte drzwi. Ale Bacos nie ważył się wejść do otwartych kabin; nawet nie chciał rzucić okiem do wnętrza. Nie dlatego, by się bał widoku trupa; obawiał się wrażenia, jakie mogły na nim wywrzeć rozmaite drobiazgi świadczące o ostatnich chwilach dawno nieżyjących ludzi. Otwarta książka, nie dokończony rysunek, nie zamknięta szafa czy stojące na podłodze buty — to wszystko uprzytomniłoby mu okropność zagłady tego statku. Zdecydował się opuścić część mieszkalną i przedostać się do laboratoriów i technicznych sekcji rakiety. Włączył magnesy u butów, co ułatwiało poruszanie się. Powinien był już dawno to zrobić. Unoszenie się w górze było znacznie bardziej wyczerpujące, niż przypuszczał. Przemierzając statek mocno uderzał teraz o podłogę swymi ciężkimi butami, wyposażonymi w żelazne płyty. Takie kroki powinny rozbrzmiewać w całej rakiecie, a jednak nie słychać było najlżejszego dźwięku. Akustyczna martwota tego świata, któremu brakło powietrza do rozprzestrzeniania się fal dźwiękowych, czyniła sytuację jeszcze bardziej niesamowitą. Bacos dotarł do sekcji laboratoriów. Znów długi korytarz, tym razem prosty, z drzwiami w równych odstępach po obydwu stronach. Światło kieszonkowej lampki prześlizgiwało się po napisach „Laboratorium astrobiologów”, „Laboratorium promieniowania korpuskularnego”, „Laboratorium chłodnicze nadbadań”, „Laboratorium chłodnicze dla badań nadciekłości” i tak dalej. — Przypadkowo promień światła zatrzymał się na jednym z głośników, zamontowanych wszędzie na statku w ścianach pomieszczeń i korytarzy. Niegdyś przenosiły one informacje radia pokładowego z centralnej, sterowni. Kurz, który nagromadził się tam w ciągu lat, wibrował i unosił się w postaci obłoczków. Bacos skierował światło na następny głośnik; to samo. Zastanowił się. Czyżby z głośników wydobywały się dźwięki? Ludzki głos? Czyżby poza nim była jeszcze jakaś żywa istota na wraku? Przycisnął hełm do głośnika, by drgania elektryczne mogły przenieść się przez membranę jako fala akustyczna. Cofnął się przerażony — rzeczywiście usłyszał dźwięki. Wprawdzie niewyraźne, przerywane trzaskami, ale niewątpliwie był to głos ludzki. Raz jeszcze przytknął hełm do głośnika. Głos mówił coś lub wołał. Mimo największej uwagi Bacos nie mógł jednak wyłowić treści. Pobiegł co sił. Mówiący mógł być tylko w centralnej sterowni, za załamaniem, w drugim skrzydle V. Musiał tam dotrzeć. Daleko nie zaszedł. Zatrzaśnięte drzwi zatarasowały mu drogę. Prawdopodobnie zamknęły się automatycznie w momencie zderzenia z meteorytem. Próbował je wyłamać. Bezskutecznie. W drzwiach na wysokości oczu był wizjer z pancernego szkła, zasłonięty stalową blachą paromilimetrowej grubości. Bacos odsunął tę przykrywę. Oślepiło go pełne, jasne światło. Mimo woli opuścił zasłonę judasza. To światło za zamkniętymi drzwiami, było najbardziej niespodziewanym odkryciem na wraku. Znów uniósł zasłonę, odchylając głowę w bok, tak by widzieć nie będąc jednocześnie oślepionym. Ale nic nie zobaczył. Szkło pancerne z drugiej strony drzwi było obite. Zdumiał się. Pozwalało to przypuszczać, że za drzwiami w korytarzu, a może też w pobliskich pomieszczeniach, cyrkulowało ogrzewane powietrze, przesycone wilgocią, która w postaci pary wodnej opadała na mocno przechłodzone drzwi grodziowe. Znaczyłoby to, że światło, powietrze i ciepło zostały sztucznie wyprodukowane przez członków załogi, którzy przeżyli. W jakim celu? — zastanawiał się Bacos. — Jeśli nawet ci, którym udało się przeżyć katastrofę, wycofali się za te drzwi grodziowe i stworzyli w kilku pomieszczeniach warunki umożliwiające życie, to i tak od dawna już musieli być martwi. Nawet największe zapasy żywności kiedyś się skończą. Czyżby jednak mimo wszystko żyli tam ludzie? A może urządzenia, wytwarzające światło, ciepło i regenerujące powietrze — raz uruchomione — działają nieprzerwanie przez całą wieczność? Instalacje półprzewodnikowe rzeczywiście były w stanie przetwarzać przez czas nieograniczony kosmiczne promieniowanie i światło odległego Słońca. Paro Bacos rękami i nogami zaczął dobijać się do drzwi. Potem przycisnął do nich hełm. Czekał, mając nadzieję, że usłyszy odpowiedź. Daremnie — cisza. I znów zaczął walić okutymi butami w drzwi, i znów słuchał. Żadnej odpowiedzi. Jedynymi znakami były — jak przedtem — obite szkło i światło padające przez wziernik. Ale to światło nie zdradzało niczego; płonęło tylko swym rozrzutnym i bezsensownym blaskiem. Sporo czasu stracił jeszcze Bacos próbując odkryć ślady życia za drzwiami. Już od trzech godzin był we wraku. Przypomniał sobie, że dawno już powinien przesłać jakąś wiadomość na ŁA–408. Trzeba wracać. Właściwie wykonał już swoje zadanie. A ten głos? Nieufnie popatrzył na pobliski głośnik, który już nie wibrował. Mimo to Bacos postanowił udać się jeszcze do centralnej sterowni. Ruszył, szukając innego przejścia. Wkrótce je znalazł, a przedostawszy się do drugiej części rakiety znów rzucił w Kosmos kapsułkę. Tym razem świeciła zielono. Znaczyło to, że wszystkie kable są rozłączone, że niebezpieczeństwo minęło, a on sam jest w dobrym zdrowiu, i że można znów nawiązać kontakt radiowy. Włączył swoją krótkofalówkę, by złożyć pierwszy meldunek. Czekając na połączenie zaświecił w głąb korytarza, którym miał zamiar dotrzeć do sterowni na dziobie statku. W tej części rakiety nie włączyło się oświetlenie alarmowe, wszystko tonęło w ciemnościach. Oświetlił podłogę i zdumiał się: ujrzał ślady! Niestety cieniutka warstewka kurzu nie pozwalała domyślić się ich pochodzenia ani ustalić, czy wiodą z korytarza w przestrzeń, czy też do wnętrza statku i jak dawno je pozostawiono. Bacos z miejsca zdecydował się to sprawdzić. Siad prowadził obok centralnej sterowni do dzioba i tu się nieoczekiwanie urywał. Bacos zawahał się. Zapewne istota, która pozostawiła ślad, podobnie jak początkowo on sam, odbyła dalszą drogę unosząc się. To nie może być mój własny ślad — pomyślał — ponieważ byłem w drugim skrzydle V. Nie może to być również nikt z ŁA–408, gdyż stamtąd mogli wyruszyć dopiero po zielonej rakiecie, czyli dwie minuty temu. Szedł dalej wśród ciemności korytarza i tylko światło kieszonkowej latarki pokazywało mu drogę. Dotarł do komory wyrzutni u dzioba rakiety i stwierdził ze zdziwieniem, że wrota śluzy są szeroko otwarte. Mała rakieta rozpoznawcza wysunięta była do przodu, między skrzydłami wrót, i wystawała dyszą w Kosmos o dwa metry ponad rampę startową. Zdumiał się jeszcze bardziej stwierdziwszy, że rakieta była mocno spojona z rampą. — Hamowali, by ominąć meteoryt. Użyli rakiety jako awaryjnego zespołu napędowego — usłyszał cichy głos. Bacos zdrętwiał. Promień jego lampki przeciął ciemność i ukazał krępą, okutaną postać. O mało co nie upuścił lampy; zmiękły mu kolana. Niepewnie cofnął się o parę kroków, ze wszystkich sił próbując utrzymać równowagę. — Ależ, Paro, to przecież ja, Kioto — powiedział głos w hełmofonie. Bacos usiadł na rampie startowej, zrobiło mu się słabo. — Wybacz, powinienem był pomyśleć, że spodziewałeś się tu znaleźć tylko trupy — powiedział Kioto zbliżając się powoli. Bacos z rezygnacją machnął ręką. — Już dobrze, w porządku. — Czemu tak długo się nie zgłaszałeś i nie rzucałeś zielonego światła? — zapytał pilot z wyrzutem. — Myślałem, że coś ci się stało, byłem już bardzo niespokojny. Godzinami nie mieliśmy żadnej wiadomości od ciebie. Zbliżyłem się jeszcze bardziej „Kolibrem” i przybyłem ci na pomoc. Szukałem cię w całej rakiecie. Przy szafie rozdzielczej cię nie zastałem, ale robota była już wykonana. Nawet światło awaryjne się paliło. To po prostu przypadek, że się tu spotykamy. Bacos milczał, wciąż jeszcze odczuwał gwałtowne bicie serca. W pierwszej chwili pomyślał, że mówi do niego jeden z rozbitków. Pod wpływem strachu nie uświadomił sobie bezsensu tego przypuszczenia. Ale w gruncie rzeczy nie może mieć Yokohacie za złe tej troskliwości, raczej powinien mu być wdzięczny. — Czy mówiłeś tu przez radio pokładowe? — Czyżbyś mnie słyszał i zrozumiał? — odpowiedział zdumiony Kioto pytaniem. — Nie, ale zauważyłem przypadkowo, jak kurz wibruje na głośnikach. — Ach, tak. Rzeczywiście, mówiłem przez mikrofon, nie spodziewając się zresztą, by radio pokładowe mogło działać — odpowiedział Kioto. — Byłeś zatem w sterowni? I co? — Tam na pewno wszyscy zginęli na miejscu w momencie zderzenia z meteorytem. Same zgliszcza. Przez chwilę obaj milczeli, Bacos patrzył przez otwartą komorę wyrzutni w gwiezdny ocean. — Musimy poinformować ŁA–408 — przypomniał Kipto. Bacos chyba nie usłyszał. Siedział jak przedtem nieporuszenie. Czy tak samo zginął przed ośmiu laty w Kosmosie mój przyjaciel? — dręczyło go pytanie. — A może to właśnie jest wrak ich statku? Tamta rakieta nosiła nazwę „Baalbek”. Statek nadawczy „Baalbek” został tak nazwany na cześć słynnych tarasów w gwiazdozbiorze Oriona, które ze swymi tytanicznymi prostopadłościanami trzy tysiące lat przed naszą erą, a zatem w najwcześniejszej starożytności, posłużyły nieznanym Astronautom z jakiegoś dalekiego systemu słonecznego za pole startowe. Kioto musi mi powiedzieć, czy ta zaginiona rakieta, w której siedzę, to „Baalbek”. Powinien wiedzieć, ponieważ był w sterowni. A w sterowni każdej rakiety na ścianie frontowej wytłoczona jest złotymi literami nazwa. Bacos bał się zadać to pytanie, ale w końcu przemógł się. — Kioto! Jak nazywa się…? — nie dokończył. Pilot badawczo spojrzał na kolegę. Zrozumiał pytanie. I on znał tamtą historię. Przypomniał sobie natychmiast: wielki ekran roztrzaskany, a nad nim nazwa statku. Gdy rzucił tam snop światła z latarki, błysnęło złoto liter. — Ten statek nazywa się „Astronautic” — odpowiedział. Baoos odetchnął. Odczuł ulgę. Dobrze — pomyślał — że to nie „Baalbek”. Trudno byłoby mu znieść spotkanie z tym statkiem, z martwym przyjacielem. Obawa przed tym nie opuszczała go od pierwszej chwili. Teraz umysł zaczął znów normalnie pracować. — W sekcji laboratoriów — powiedział — znalazłem hermetycznie zamknięty segment pomieszczeń, w którym paliło się jeszcze światło i było powietrze i ciepło. Tym razem zaskoczony był pilot. Podbiegł do Bacosa i potrząsnął nim. — Dopiero teraz to mówisz? Bacos wstał, podszedł do otwartych wrót wyrzutni, po czym odwrócił się. — Nie odpowiadali. Próbowałem wszystkiego. Nie żyją już od dawna. Drzwi pozostały zamknięte. To wszystko jest bez sensu, to światło, powietrze, ciepło. To nie mogło ich uratować. Zrezygnowany odbił się i popłynął powoli w czarną przepaść gwiezdnego oceanu. Kioto pośpieszył w ślad za nim. Przez chwilę orbitowali obok siebie, po czym Kioto ujął krótką linę, którą był opasany i zahaczył ją o pas kolegi; Następnie wyjął pistolet odrzutowy i wystrzelił kilka razy w kierunku, z którego przybyli. Odrzut odepchnął ich od wraka. Polecieli teraz w kierunku słabo migocącego światełka — był to „Koliber”. Wisiał w odległości około kilometra w czarnej próżni. Bacos otrząsnął się z przygnębienia. Spojrzał zdziwiony na asteroid — okaleczony półksiężyc. Wydawało mu się, że planetoida jest teraz bliższa statku V niż uprzednio. Zbliżyli się do rakiety i skierowali ku migocącemu światłu, zwalniając tempo, tak że mogli się uchwycić i przytrzymać statku. Dostawszy się do środka natychmiast nawiązali łączność z Kerulenem. — Halo, dowódca! Tu zwiadowcy! — zawołał pilot. — Tu ŁA–408. Słyszymy was — brzmiała odpowiedź. — Statek V to rakieta badawcza „Astronautic”. Połączenia kablowe do systemu napędowego przecięte. Bacos w dobrym zdrowiu. Odkryliśmy hermetycznie zamknięte kabiny ze światłem. Załoga „Astronautica” jednak najprawdopodobniej nie żyje. Po powrocie na ŁA–408 Bacos i Yokohata złożyli dowódcy obszerne sprawozdanie. Trwało to długo, ponieważ Kerulen chciał wiedzieć dokładnie wszystko od momentu wejścia na statek V. Potem zwolnił ich, by przed dokładnym zbadaniem „Astronautica” mogli się parę godzin przespać. Zamierzano odszukać dziennik pokładowy, przeanalizować wyniki badań załogi, przenieść to wszystko na ŁA–408 i stwierdzić przyczyny katastrofy. Rozmowa z dowódcą odbywała się w centralnej sterowni. Przed powrotem do kabiny Kioto Yokohata podszedł jeszcze do przyrządu rejestrującego przy pulpicie radiowym i radarowym. W czasie ich nieobecności wymieniono kilka radiotelegramów. Po tym jak ujrzano zielony sygnał świetlny i zwiadowcy zameldowali się ponownie na pokładzie rakiety rozpoznawczej, ŁA–408 przekazał krótką informację bazie na Marsie: — Statek V zbadany i zidentyfikowany jako rakieta badawcza „Astronautic”. Reakcja zespołu napędowego uniemożliwiona. „Astronautic” uderzony przez meteoryt i zgnieciony w środku. Przypuszczamy, że niektórzy członkowie załogi jeszcze przez długi czas utrzymywali się przy życiu. Uważamy, że związek między transuranem w meteorycie a katastrofą „Astronautica” jest możliwy. Baza odpowiedziała: — Mars do wszystkich. Cisza radiowa w sześcianie ekliptyki czternaście do czterech zniesiona. Kerulen nadał telegram radiowy do rakiety wiodącej, że pomoc flotylli jest już zbędna. Tak jak postanowiono uprzednio, ŁA–408 naprawi zniszczoną radiolatarnię na Adonisie, ustawi pułapkę antycząstek i w ustalonym terminie wróci do flotylli. W godzinę potem dalekopis przekazał następną informację Kerulena dla bazy. — ”Astronautic” niezdolny do lotu i sterowania. Rozmiar zniszczeń uniemożliwia naprawę rakiety. Z naszych badań wynika, że między wrakiem a asteroidem Adonis istnieje mała różnica szybkości. „Astronautic” i” Adonis zderzą się za jakieś dwanaście godzin. Zamierzamy zakotwiczyć wrak na planetoidzie. W kadłubie rakiety spora ilość kabin i urządzeń technicznych nadaje się do użytku. Wrak może oddać usługi jako pomieszczenie dla naukowców, dla grup obserwacyjnych czy dla dryfujących ekspedycji badawczych. Baza na Marsie odpowiedziała: — Przyjmujemy waszą propozycję i radzimy przygotować „Astronautica” jako rezerwowe pomieszczenie, zaopatrzone w niewielki zapas żywności, wody do picia, powietrza i energii. W razie ewentualnych przyszłych awarii i nieszczęśliwych wypadków „Astronautic” będzie mógł stanowić ratunek i schronienie dla kosmonautów. Po zaspokojeniu ciekawości i przeczytaniu całej radiotelegraficznej korespondencji Yokohata poczuł nagle ogromne znużenie. Prędko wyszedł ze sterowni i głównym korytarzem pośpieszył do swej kabiny. Zaledwie wyciągnął się na łóżku, zapadł w głęboki sen. W dwanaście godzin później grupa kosmonautów poleciała na asteroid. „Astronautic” rzeczywiście łagodnie na nim wylądował. Zakotwiczyli wrak linami na palach z twardego jak stal sztucznego tworzywa wbitych w skałę, po czym wtargnęli na statek. Oświetlenie alarmowe wciąż jeszcze było włączone. Udali się do sekcji laboratoriów i siłą wyważyli drzwi, za którymi Bacos odkrył światło. Rzeczywiście, w pomieszczeniach tych odnaleziono część załogi „Astronautica”, — najwyraźniej udało im się jeszcze przez kilka miesięcy po katastrofie utrzymać przy życiu. Poza tym znaleziono różne notatki, jak na przykład: „Wiemy, że nasz statek bez steru krąży w zasięgu Systemu Słonecznego. Może kiedyś zostaniemy odnalezieni. Dlatego stworzyliśmy w tych pomieszczeniach, z pomocą wszelkich dostępnych nam środków, warunki życia na kilka miesięcy. Daje nam to możliwość podsumowania naszego dotychczasowego dorobku badawczego. Chcemy pracować aż do śmierci, ponieważ wyniki naszych badań mają poważne znaczenie”. Inna notatka brzmiała: „Usiłujemy przywołać pomoc. Ale nikt nas nie słyszy. Prawdopodobnie zbudowane przez nas aparaty nadawcze mają zbyt mały zasięg. Wielkie urządzenia nadawcze pulpitu radiowego i radarowego nie nadają się już do użytku, w zderzeniu z meteorytem zostały kompletnie zniszczone”. Dalsze notatki uzupełniały wstrząsający obraz zagłady „Astronautica” i wspaniałej moralnej postawy jego dzielnej i ofiarnej załogi. Ale były to tylko notatki osobiste; mimo poszukiwań nie udało się odnaleźć dziennika pokładowego. Ktoś napisał: „Na naszą emisję do gwiazdy Epsylon Eridanus zużyta została cała energia reaktora, trzeba więc było dać nowe sztabki uranu. Ale mechanizm był zepsuty i musieliśmy przekładać sztabki rękami. Robota była na ukończeniu, gdy uderzył w nas meteoryt. Próba wyminięcia go za pomocą silnika gazowego rakiety rozpoznawczej nie udała się, zbyt wielka była energia kinetyczna naszego statku. Tylko bardzo nieznacznie udało nam się zmienić tor naszego lotu. W ten sposób zdołaliśmy przynajmniej ujść całkowitemu zniszczeniu. Pozostał nam czas na odcyfrowanie i przetłumaczenie posłania”. Kerulen i Mirsanow długo zastanawiali się nad znaczeniem notatki o „emisji do gwiazdy Epsylon Eridanus” i o „posłaniu”. Ale nie udało im się wyjść poza sferę przypuszczeń. Wzięli wreszcie do pomocy Norberta Frankena, o którym wiedzieli już od chwili ukazania się statku V, że zajmuje się po cichu badaniem galaktycznej lingwistyki, sprawami języka i środków porozumienia galaktycznego. Wspólnie zaczęto przeglądać dalsze zapiski. Dwa dni trwała ta żmudna praca w zamknięciu i w milczeniu. W tym czasie postępowały i inne prace: ustawiono latarnię radiową i pułapkę antycząstek, urządzono wrak rakiety jako „hotel” dla kosmonautów. Pod wieczór drugiego dnia po ukazaniu się „Astronautica” znaleziono jeszcze jeden, nie rzucający się w oczy zapisek. Wyjaśniał on tajemnicze posłanie ze Wszechświata i emisję radiową „Astronautica” do gwiazdy Epsylon Eridanus: „Dręczy nas brak powietrza. Ale możemy spokojnie umierać, nasze zadanie jest wykonane. Nasz trud nie był daremny. Odgadliśmy doniosłą zagadkę. Rozumiemy teraz i znamy posłanie z Epsylon „Eridanus. Posłanie znajduje się w boi Nr 20”. Natychmiast Kioto Yokohata, Norbert Franken, Oulu Nikeria i nawigator udali się na asteroid. — Jeszcze raz przeszukali „Astronautica”. Wreszcie odnaleźli boję w komorze śluzowej. Po otwarciu ukazała się kaseta, którą natychmiast przewieźli na ŁA–408. Kerulen i Mirsanow znaleźli w niej ważny rękopis. Wiadomość o znalezieniu kasety błyskawicznie rozeszła się po statku, podawana z ust do ust. Cała załoga, przez nikogo nie zwoływana, znalazła się w Pomieszczeniu Etyki. Astronauci snuli najróżniejsze przypuszczenia co do tajemniczego posłania. Pilot powiedział: — Może jakieś istoty żywe wysłały wołanie o pomoc? Może ich słońce wygasa? W tym momencie weszli: Kerulen, Mirsanow, Franken i Bacos. Po dowódcy było widać, że ma coś ważnego do zakomunikowania. Wszyscy umilkli. Kerulen stanął pośrodku pomieszczenia. — Astronauci — rozpoczął — obraz zagłady „Astronautica” jest coraz wyraźniejszy. Na podstawie naszych badań mogę was teraz dokładniej poinformować o losach naszych dzielnych kolegów z tego statku. Wiecie wszyscy, że chęć czynu i żądza wiedzy zawsze były motorem działania ludzkości. Niestrudzonemu duchowi ludzkiemu, jego sile twórczej i radości pracy zawdzięczamy, że życie stało się tak piękne i że ludność naszej ojczystej planety, Ziemi, osiągnęła tak wspaniały poziom kultury. Chęć czynu i żądza wiedzy pchnęły też człowieka poza granice jego sfery życia — w otwartą przestrzeń kosmiczną. Wiele nowych odkryć i wzbogacenie nauki są nam nagrodą. Wszystko to jest jednak związane z wyrzeczeniami i wytężoną, pracą; wszystko to wymaga ofiar, a nierzadko ludzie oddawali życie dla wspólnego dobra. Nasi koledzy z „Astronautica” też dążyli do wzbogacenia wiedzy. Ruszyli na swym statku aż do granic naszego Systemu Słonecznego, by studiować promieniowanie niewidocznych gwiazd. Spotkała ich piękna nagroda. Nieoczekiwanie udało im się, jako pierwszym ludziom na świecie, wyraźnie odebrać emisję, radiową wysoko rozwiniętych istot z innego systemu gwiezdnego, odcyfrować ją i przełożyć na nasz ziemski język. Te słowa dalekich braci dotarły do nich z planety o jedenaście lat świetlnych oddalonego systemu gwiezdnego słońca Epsylon Eridanus. Słowa te były więc skierowane do nas, do ludzkości. Cichy pomruk i szepty przebiegły szeregi zgromadzonych. Wiadomość niesłychanie poruszyła astronautów. Kerulen musiał chwilę odczekać, zanim mógł mówić dalej: — Nie od razu udało się kosmonautom z „Astronautica” rozszyfrować posłanie z Epsylon Eridanus, dopiero co tygodniach wytężonej pracy ustalili miejsce emisji i adresata: „Do mieszkańców ożywionej planety w pobliżu Żółtej Gwiazdy”. Radość na „Astronauticu” była tak wielka, że postanowiono nadać potwierdzenie odbioru emisji. Jak najszybciej zbudowano wielką antenę kierunkową o wysokiej mocy, wyposażono ją w całą energię statku — wiele, wiele megawatów — a następnie nadano odebraną emisję z powrotem do systemu planetarnego Epsylon Eridanus. Poza tym w imieniu ludzkości emitowano następujące zdania: „My, statek kosmiczny mieszkańców planety przy Żółtej Gwieździe, odebraliśmy waszą emisję. Pozdrawiamy was i dziękujemy wam za to, że poświęciliście uwagę tej części Wszechświata, w której mieszkamy. Jeszcze nie udało nam się odgadnąć tekstu waszej emisji. Gdy jednak to nasze potwierdzenie odbioru waszej emisji dotrze do was za jedenaście lat, już wszyscy ludzie będą znali wasze słowa na pamięć. Spodziewamy się, że wkrótce będziemy mogli wymienić z wami zdobycze wiedzy i doświadczenia. Jednym z najgorętszych marzeń ludzkości, do której duchowo wydajecie się podobni, jest możliwie szybkie poznanie was. Mamy nadzieję, że wkrótce promień radiowy połączy nas na stałe. Z wielką radością i głębokim szacunkiem chylimy czoła przed chwilą, która przyniosła nam wieść o życiu w innym świecie. — Załoga statku kosmicznego »Astronautic«„. Odbiór emisji z Epsylon Eridanus stanowił poważne naukowe odkrycie, które było jednak wstępem do jeszcze poważniejszego osiągnięcia naukowego, a zarazem szlachetnego czynu — mówił Kerulen. — Emisja, nadawana w powolnym rytmie, trwała godzinami. Wyczerpała energię reaktora atomowego. Trzeba go było napełnić nowym paliwem jądrowym. W tym czasie ukazał się meteoryt. „Astronautic” nie mógł go już wyminąć. Silniki milczały, paliwo jądrowe jeszcze nie zostało do końca wymienione. Meteoryt trącił statek. Nie było nadziei na ratunek dla tych, którzy przeżyli katastrofę. Zdawało się, że emisja z Epsylon Eridanus została stracona. Lecz niedobitki ze statku pragnęły ją uratować dla ludzkości. Całymi tygodniami przebywali w maskach 1 tlenowych i w skafandrach kosmicznych. Wreszcie wpadli na myśl, która mogła przedłużyć im życie o kilka miesięcy. Zamknęli się w najmniej zniszczonych pomieszczeniach wraku, przenosząc tam uprzednio pozostałe zapasy żywności, wody, powietrza i energii oraz niezbędne urządzenia techniczne. Nieugięta wola tych astronautów zwyciężyła w pozornie beznadziejnym boju. Ci ludzie, skazani na śmierć, potrafili w bardzo krótkim czasie zrozumieć znaki i pojęcia z obcego świata i przetłumaczyć emisję bez pomocy mózgów elektronowych. W normalnych warunkach naukowcy zużyliby na to całe lata. Koledzy z „Astronautica” wierzyli święcie, że wrak zostanie kiedyś odnaleziony. Nadzieja ta była uzasadniona, gdyż wiedzieli, że ich rakieta będzie krążyła wewnątrz Systemu Słonecznego. Na wypadek przelotu statku w pobliżu Ziemi bohaterscy astronauci przygotowali boję, którą można było za pomocą zwykłego automatu wystrzelić w odpowiedniej chwili z komory śluzowej. Boja zawierała emisję z Epsylon Eridanus. Oddajemy cześć naszym kolegom za ich samozaparcie i niezwykłą ofiarność. Niewiele jednak brakowało, by ich heroizm okazał się bezużyteczny. To, że tak się nie stało, zawdzięczamy członkowi naszej załogi, fizykowi atomowemu Paro Bacosowi. Jedynie on zdołał sprostać niezwykłej sytuacji, która zaistniała tak nieoczekiwanie. Jemu zawdzięczamy, że już dzisiaj jesteśmy w posiadaniu emisji. Jego działanie było ostatnim ogniwem w długim łańcuchu bohaterskich czynów, było podsumowaniem wielkiego kolektywnego osiągnięcia. Fizykowi atomowemu Paro Bacosowi przysługuje prawo odczytania emisji z Epsylon Eridanus. Z najwyższym napięciem czekali astronauci na odczytanie posłania z obcego świata. Oczy wszystkich utkwione były w węgierskiego fizyka. Miał w ręku niewielki arkusz papieru. Było to posłanie, przetłumaczone na wraku „Astronautica”. Z powagą zwrócił się do obecnych. — ”Do mieszkańców ożywionej planety w pobliżu Żółtej Gwiazdy: Pozdrowienie wam, młodzi bracia, którzy uczyniliście pierwszy krok ku wielkiej, trwającej wiele milionów lat wspólnocie galaktycznego życia. Od ponad dziesięciu tysięcy lat wiemy, że w pobliżu Żółtej Gwiazdy istnieje planeta, posiadająca zapewne wszelkie warunki do powstania wysoko rozwiniętego życia. Przed pięciu tysiącami lat odwiedził was jeden z naszych statków kosmicznych. Nasze przypuszczenia potwierdziły się. Waszą planetę zamieszkują istoty obdarzone rozumem. Brakło im tylko jednego: rozsądku. Było dla nas jasne, że gdy posiądziecie kiedyś wysoko rozwiniętą technikę, będziecie narażeni, na wielkie niebezpieczeństwa. Było dla nas również jasne, że sami musicie zdobyć rozsądek i że nikt wam w tymi nie pomoże. Od czterystu lat rejestrujemy elektromagnetycznej promieniowanie z zasięgu Żółtej Gwiazdy. Może ono pochodzić tylko z waszej planety. Ta ożywiona komunikacja radiowa pozwala nam przypuszczać, że nie osiągnęliście stan wysokiej techniki, który może być dla was niebezpieczny. Zdradziła nam, że wiedza wasza dojrzała, i że wkroczyliście w decydujący okres rozwoju. Nie wiemy jednak, co jest u was mocniejsze: rozsądek czy brak rozsądku. Wiemy jednak, że jeśli elektromagnetyczne promieniowanie zagaśnie, będzie to dowód, że nie rozsądek zwyciężył, że sami sobie zgotowaliście zagładę. Ciągły wzrost elektromagnetycznego promieniowania z waszej planety daje nam jednak nadzieję, że będziemy wkrótce mogli przyjąć do naszej galaktycznej wspólnoty nową grupę istot żywych, obdarzonych rozsądkiem. Od stu pięćdziesięciu lat wysyłamy wam regularnie po każdych jedenastu obiegach waszej kuli mieszkalnej wokół waszego Słońca radiotelegram. Dotychczas nigdy jeszcze nie otrzymaliśmy od was odpowiedzi: Ale jesteśmy cierpliwi. Chwila, w której opanujecie galaktyczną mowę radiową, nie może już być odległa. Chcemy wam w tym pomóc. Dlatego ostatnio posyłamy wam w krótkich odstępach czasu znany sygnał którego sami używacie przy radiowym porozumiewaniu się. Do tego sygnału dołączamy najprostsze liczby i znaki naszej galaktycznej mowy. Może w ten sposób uda nam się doprowadzić do porozumienia. Epsylon Eridanus nadaje dla was na fali dwa tysiące dziesięć megaherców. Bracia z Ziemi! Strzeżcie życia, jest ono drogocenne. Obchodźcie się ostrożnie z siłami atomu. Wśród licznych systemów słonecznych jest niewiele planet na których istnieje wysoko rozwinięte życie. Niemal wszędzie życie to przetrwało krytyczne czasy rozwoju i zwyciężyło. Może i wy zdołaliście już ominąć tę najgroźniejszą ze wszystkich raf. Nie wiemy tego. Prześlijcie nam wieści o sobie. Przyłączcie się do naszej wielkiej wspólnoty galaktycznego „życia różnych oddalonych od siebie Systemów — Słonecznych, łączy nas wspólnota ducha i wiedzy, najwyższa forma istnienia materii, zbudzonej do twórczego życia. Witamy was serdecznie, pozdrawiamy was! Epsylon Eridanus”. Przez Kosmos mknęły wieści o odnalezieniu „Astronautica”, o bohaterskim czynie badawczym jego załogi, o posłaniu z Epsylon Eridanus. Centrala kosmicznej służby bezpieczeństwa na planecie Mars chwytała te meldunki i przekazywała je na Ziemię. Błyskawicznie obiegły one kulę ziemską. Szczegóły tych informacji, które zrobiły ogromne wrażenie, tłumaczono natychmiast w miejscowych stacjach informacyjnych na języki poszczególnych kręgów kulturowych i emitowano przez radio. Wśród dziewiętnastu miliardów mieszkańców kuli ziemskiej zapanowała radość. Ludzie byli szczęśliwi, że na planecie dalekiego Systemu Słonecznego istnieją wysoko rozwinięte i obdarzone rozsądkiem żywe istoty, z którymi w przyszłości będą już na zawsze połączeni mostem radiowym.