10870

Szczegóły
Tytuł 10870
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10870 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10870 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10870 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Anna Marcewicz Pan Kieszenie Here comes Pockets His trousers hold a thousand deadly sins The maddest things we ever found in bins He clutches them and looks at you and grins Here comes Pockets Picking up the things we cannot see A bicycle, a dame, a Christmas tree Things of no value to you or me (Heaton/Rotheray) Mateuszek otarł nos wierzchem dłoni, nie wypuszczając z niej łopatki. Mama z pewnością za chwilę go zawoła. Uporczywie obstawała przy wycieraniu nosa chustką, co zdaniem Mateuszka było tylko marnowaniem czasu. Trzeba było zawsze przerwać zabawę i potem stać przed mamą dłuższą chwilę, dmuchając w chustkę tak długo, aż mama uzna, że nos jest już pusty. Bez sensu, skoro można było ręką obetrzeć to, co się w nim po prostu nie mieściło. Chłopczyk powtórzył gest, sypiąc wokół drobinami piasku. Zaraz zawoła... a może nie zawoła. Zerknął na mamę spod jasnej grzywki. Siedziała na ławce. Jak zawsze nieruchoma. Pochyliła głowę, tak, że czarne włosy zasłoniły jasne policzki. Mateuszek lubił te włosy, były miękkie i pachnące. Tylko teraz zasłaniały buzię mamy i nie wiedział, patrzy na niego, nie patrzy? Dyskretnie pociągnął noskiem. I wtedy zobaczył. Coś. A może kogoś? Na samym końcu parkowej alejki, tuż przy huśtawce z opony. Przez chwilę przyglądał się temu czemuś z uwagą, bo był niemal pewien, że widzi pękatego ludzika z reklamy opon, niemal tak dużego jak ten na tablicy obok domu. Z tą tylko różnicą, że na tablicy reklamowy ludzik był biały, a ten tutaj – ciemnoszary, czarny prawie. I chyba miał czapkę z daszkiem. – Mati! Na dźwięk głosu mamy Mateuszek aż podskoczył. Nie, mama wcale nie wołała bardzo głośno, ale tak się zapatrzył, że udało jej się całkiem go zaskoczyć. – Matiku, chodź, wracamy do domu. Piasek już jest chłodny, a tobie się z nosa leje. – Mama skinęła na niego ręką. Pozbierał zabawki i wszystkie pieczołowicie umieścił w wiaderku. Już wiedział, że jeśli czegoś zapomni, to nawet najulubieńsza zabawka przepadnie, bo mama nie wróci z nim do parku. No, nie wróci od razu. Najpierw będzie musiała odpocząć. A wtedy będzie już za późno. Inne dziecko przyjdzie i zabierze zapomnianą zabawkę. Tak jak zabrało nowiutką straż pożarną od wujka. Wsunął oblepioną piaskiem rączkę w dłoń mamy i zacisnął palce. Ręka mamy była jasna, zupełnie jak jej buzia, jasna i poznaczona niebieską siateczką żył. Mateuszek wiedział, że tymi żyłami płynie krew. Mama mu powiedziała. *** Mateuszek nie lubił, kiedy do parku prowadziła go pani Jola. Pani Jola była stara i brzydka i prawie nigdy się nie uśmiechała. Nawet tak smutno jak mama. Towarzystwo pani Joli miało natomiast tę zaletę, że nie trzeba było przerywać zabawy, żeby dmuchać w chustkę. Pani Joli nie przeszkadzało wycieranie nosa rękawem. Póki Mateuszek nie oddalał się od piaskownicy, mało co jej przeszkadzało. Siedziała na ławce i czytała gazety albo rozmawiała z innymi paniami Jolami, które przyprowadzały do parku inne dzieci. Ale dzisiaj innych dzieci było niewiele, jak zawsze, kiedy niebo zasnuwały chmury. Mateuszek niemrawo pogrzebał łopatką w piasku. Też by wolał zostać w domu. Reklamowy ludek z bliska wcale nie wyglądał reklamowo. Mateuszek zobaczył go obok szeregu pustych ławek, kiedy podniósł wzrok, znudzony przesypywaniem piasku z jednej górki na drugą. I nie był to nawet ludek, to był pan. Wysoki, wyższy nawet niż wujek i pan doktor, który czasem przynosił Mateuszkowi lizaka. Miał na sobie obszerną bluzę z kapturem, spod którego było widać jedynie daszek starej czapki, i spodnie. To przez te spodnie z daleka był podobny do śmiesznego ludzika z tablicy. Mateuszek też miał takie, mama nazywała je ogrodniczkami, tylko że jego spodnie były mniejsze. O wiele mniejsze i nie sterczały tak śmiesznie po bokach. Mateuszek nie wyglądał jak ludek od opon. Pan w ogrodniczkach zaszurał śmiesznie butami, których nie było widać spod pofałdowanych nogawek. Zrobił jeden krok. I drugi, a potem podniósł coś z ziemi i włożył do kieszeni. Co to była za kieszeń! Ramię utonęło w niej po sam łokieć. W takiej kieszeni mogło zmieścić się mnóstwo rzeczy. I pewnie się mieściło, bo wraz z ruchem ręki materiał spodni zafalował, zupełnie jakby pod nim przesypywała się cała masa drobnych przedmiotów. Pan Kieszenie, pomyślał Mateuszek i otarł nos wierzchem dłoni. *** W tym roku lato długo nie dawało za wygraną. Mimo że dni były już wyraźnie krótsze, a liście na drzewach bardziej żółte, to wciąż jeszcze było ciepło. A to oznaczało, że Mateuszek regularnie bywał w parku. Od pewnego czasu już tylko z panią Jolą. Mama całowała go jedynie na pożegnanie i odprowadzała do drzwi, by, o czym dobrze wiedział, wrócić na tapczan, gdy tylko się za nim zamkną. Ostatnio coraz więcej czasu spędzała na tapczanie, leżąc nieruchomo, z oczyma osłoniętymi przedramieniem, jakby nie chciała widzieć błękitnego nieba za oknem. Wstawała tylko, by pobawić się trochę z Mateuszkiem, poczytać mu przed snem, no i wtedy, gdy przychodził wujek. Może dlatego, że wujek zwykle przychodził wieczorami, kiedy za oknem nie było już widać nieba ani nie świeciło wesoło słonko, przed którym mama tak zasłaniała oczy? A może dlatego, że mama lubiła rozmawiać z wujkiem? Mateuszek zasypiał wtedy zwykle kołysany do snu cichym szelestem ich głosów, dobiegającym zza ściany. *** Mateuszek przyzwyczaił się już, że Pana Kieszenie widuje w parku, ale zdziwił się, kiedy zobaczył go przed swoim blokiem, przy trzepaku. Chwilę wcześniej przy metalowej rurze stały dwie dziewczynki, chichocząc radośnie. Pewnie były na łączce, na skarpie, bo każda z nich trzymała w dłoniach bukiet jakichś traw, gałązek i złotych jesiennych liści. Wymieniały między sobą co ładniejsze liście i chyba sekrety, bo szeptały zupełnie jak dorośli, kiedy nie chcą, żeby dzieci słyszały o czym mowa. Mateuszek przyglądał im się przez chwilę z braku lepszego zajęcia. Czekał na panią Jolę, która wróciła po coś do domu. Wiedział, że zanim pani Jola wejdzie na czwarte piętro, a potem zejdzie na dół, do niego, minie trochę czasu. Dlatego nawet przez chwilę żałował, że dziewczynki też zniknęły w jednej z klatek, bez nich podwórko było zwyczajnie nudne. W tej samej chwili usłyszał znajome szuranie i zza ściany śmietnika, wyłoniła się sylwetka, którą doskonale znał z parku. Pan Kieszenie podszedł do trzepaka i schylił się sztywno. Coś czerwonego zamigotało w palcach masywnej dłoni. Wstążka! Błyszcząca czerwona wstążka, którą musiała upuścić jedna z dziewczynek. Kawałek materiału zniknął niemalże natychmiast w przepastnej kieszeni ogrodniczek. Spodnie zafalowały. Mateuszek obserwował to wszystko z zapartym tchem. Po raz pierwszy widział Pana Kieszenie z tak niewielkiej odległości. Dlatego dopiero po chwili zorientował się, że tamten też mu się przygląda. *** Tego wieczoru mama nie przyszła poczytać Mateuszkowi bajki. Być może właśnie dlatego nie mógł zasnąć, tylko przewracał się z boku na bok, wciąż myśląc o spotkaniu pod trzepakiem. Wreszcie postanowił opowiedzieć o wszystkim mamie. O Panu Kieszenie, o jego spodniach i o czerwonej wstążce. I o tym, że nie zdążył się go o nic zapytać, bo przyszła pani Jola i trzeba było pójść na zakupy. Poszukał kapci. Mama nie tylko upierała się przy nieustannym wycieraniu nosa, ale też przy tym, by nie chodzić boso. Szczególnie po zimnych kafelkach, którymi wyłożona była podłoga w przedpokoju. Mama siedziała na dywanie, opierając się o fotel, a wokół jej kolan pełno było kartek, karteluszek, pudełek, kartoników i innych drobiazgów. – Co robisz? – Mateuszek nie widział, żeby mama taka bałaganiła. – Porządek. – Mama wyciągnęła ku niemu rękę, a potem przyciągnęła łagodnie do siebie i posadziła sobie na kolanach. – Segreguję moje skarby. – To są twoje skarby? – zdziwił się Mateuszek. Wśród rzeczy rozłożonych na dywanie nie było ani jednego klocka, ani samochodzika, ani nawet patyka, który w razie potrzeby mógłby udawać miecz. Mama roześmiała się cichutko. – No... Zobacz, każda z tych rzeczy przypomina mi jakieś ważne wydarzenie. Popatrz. – Mama podniosła z dywanu żółtawy pasek papieru. – To bilet na samolot. Pierwszy raz w życiu leciałam wtedy samolotem. – Prawdziwym samolotem?! – Najprawdziwszym. Wysoko, ponad chmurami. – Mogłaś dotknąć chmur? – Mateuszek aż sapnął, zachwycony. – Nie... Z samolotu nie można dotknąć chmur. Można je tylko oglądać. Żeby dotknąć chmur, trzeba by do nich polecieć samemu... – Mama zamilkła na chwilę, po czym pochyliła się jeszcze raz i podniosła małą rurkę. Obróciła ją w palcach i z rurki wysunęła się pomadka. Taka sama jaką pani Jola malowała usta, kiedy wychodziła z Mateuszkiem na spacer. Tylko pomadka mamy była ładniejsza. Mama patrzyła na szminkę, to chowając ją, to wysuwając zręcznym ruchem palców. Po czym bez słowa wrzuciła ją do czarnego worka na śmieci. Zaraz za nią powędrował zmięty bilet na samolot, który poleciał z mamą przez chmury. – Dlaczego wyrzucasz?! – zdumiał się Mateuszek. Sam niejednokrotnie ukrywał różne rzeczy w zakamarkach pokoju, właśnie po to, żeby nie znalazły się w czerwonym wiaderku pod zlewem, a potem w murowanym śmietniku na podwórku. – Bo widzisz, Matiku, dorośli zatrzymują sobie różne rzeczy na pamiątkę. Żeby pamiętać o tym, gdzie byli i co przeżyli... – Mama zamyśliła się na moment. – No to ty nie będziesz pamiętać – stwierdził Mateuszek zaniepokojony. – Ależ nie, kochanie! – Mama pocałowała go w czubek głowy. – Właśnie doszłam do wniosku, że nie potrzebuję pamiątek ani przypominajek. Gdziekolwiek nie pójdę, zabiorę wszystkie swoje wspomnienia ze sobą... – powiedziała mama i przytuliła Mateuszka. Siedzieli tak przez jakiś czas. Mateuszek zastanawiał się, o czym mogły przypominać mamie te wszystkie drobiazgi rozrzucone na dywanie. Pożółkłe kartki, podarte koperty, zasuszony kwiatek. Wszystkie te rzeczy były dziwne. Miał niejakie wątpliwości, czy mama na pewno będzie pamiętała o ważnych wydarzeniach bez swoich skarbów. Nagle poczuł, że uścisk mamy się rozluźnia. Jej ramiona już go nie trzymały. Podniósł głowę. Zasnęła, z głową opartą o poręcz fotela. Biedna mama, musiała się bardzo zmęczyć tymi porządkami. Mateuszek wstał ostrożnie, tak, żeby jej nie obudzić. Przyniósł kapę z tapczanu i otulił mamę delikatnie. Wiedział jak, w końcu ona tak właśnie otulała go co wieczór. Teraz powinno być jej ciepło. Przechylił głowę i ocenił swoje dzieło. Włosy zsunęły się mamie na ucho. Grzywka sterczała zawadiacko, a kilka czarnych pasemek zasłoniło jeden policzek. Mateuszek wiedział, że mama nie lubiła, kiedy tak się działo, poprawił je więc i, zadowolony z siebie, złożył na jasnym policzku mamy wilgotny pocałunek. Teraz mógł iść już spać. *** – Zaczekaj tu przez chwilę, dobrze? – Pani Jola poprawiła mu na szyi szalik i sprawdziła, czy czapeczka na pewno przykrywa uszy. – Odbiorę tylko wyniki i zaraz wracam. Tak? Nie ma sensu, żebyś szedł ze mną. Tylko się spocisz i potem przeziębienie gotowe. Zaczekaj tutaj i niegdzie nie odchodź. Zaraz wrócę. Mateuszek kiwała potakująco głową. Tak zaczeka, nigdzie nie będzie odchodził. Nie ma potrzeby powtarzać tego w nieskończoność, przecież nigdy nigdzie nie odchodził. Poza tym nie było tu nawet dokąd pójść. Szpitalny skwerek składał się z kilku wyżwirowanych alejek i otoczonych kamieniami trawniczków, zupełnie łysych o tej porze roku. Na intensywnie zielonych ławkach nikt nie siedział. Mateuszek zrobił krok w stronę najbliższej z nich. Lepiej już nudzić się na siedząco. Znajome szuranie rozległo się tak blisko, że Mateuszek poczuł, jak żołądek ściska mu się w małą, zimną kulkę. Pan Kieszenie stał tuż za nim. Mateuszek widział go kątem oka. Odwrócił się powolutku. Mógłby zajrzeć pod daszek i kaptur, mógłby nawet zobaczyć twarz Pana Kieszenie, gdyby tylko był w stanie unieść głowę. Zanurzone w kieszeni ramię poruszyło się wolno. Mateuszek widział, jak wydyma się materiał spodni. Faluje. Jakby w środku przesypywały się dziesiątki kulek. Pan Kieszenie wyciągnął w stronę Mateuszka zaciśniętą dłoń. Palce miał niezwykle grube i każdy zakończony paznokciem o dziwnym kształcie – szerokim u nasady i ostrym na końcu. Palce wyprostowały się powoli, w zagłębieniu ogromnej dłoni połyskiwała złoto tulejka pomadki... Tej samej, której mama nie potrzebowała już, by zatrzymać jakieś wspomnienie. Na nogawce zielonych spodenek Mateuszka powoli rozlewała się ciepła, mokra plama. *** Mateuszka obudził ucisk w dole brzucha. Usiadł na łóżku. Musiał iść do ubikacji. Mama martwiła się wyraźnie, kiedy rano w łóżku pościel była mokra. A pani Jola narzekała pod nosem, wycierając obicie tapczanu ręcznikiem. Otworzył oczy szeroko, mimo że w ciemnym pokoju niewiele było widać. Z przedpokoju tylko sączyła się ciepła poświata. Ktoś był u mamy. Wujek. Mateuszek doskonale rozpoznawał jego głos. Postanowił nie szukać kapci. Może mama nie zauważy. Cichutko wyszedł do przedpokoju. Tutaj rozmowę było słychać wyraźniej. Mimo przymkniętych drzwi do pokoju mamy. Za złotobrązową szybą rysował się cień. Mateuszek był pewien, że to wujek, choć oglądany przez szybę przypominał raczej rozmazaną plamę, ale mama już dawno nie poruszała się tak szybko. – ...Chyba zbyt wiele ode mnie oczekujesz. Mam swoje zobowiązania. – mówił wujek. Jego głos nie brzmiał tak miło i szeleszcząco jak zazwyczaj. – I wiedziałaś o tym od samego początku. Nasz układ nie przewidywał czegoś takiego. Jak twoim zdaniem miałbym to załatwić? Jak wytłumaczyć... Mateuszkowi wydało się nawet przez chwilę, że wujek denerwuje się na mamę. Tylko, że to było przecież niemożliwe. Kto mógłby krzyczeć na mamę? Na palcach przebiegł do ubikacji. Podłoga naprawdę była zimna. Wrócił do pokoju jeszcze szybciej. Nie zamknął za sobą drzwi. Trochę z pośpiechu, a trochę dlatego, że chciał słyszeć mamę i wujka. Nie zdążył nawet nakryć się kołdrą, kiedy wyszli do przedpokoju. Mama zatrzymała się i oparła o szafę, wujek sięgnął po kurtkę, ale nawet jej nie założył, tylko patrzył mamie w oczy. Tak jakoś dziwnie długo. I wtedy mama zrobiła coś jeszcze dziwniejszego. Zdjęła włosy. Wujek drgnął silnie, wciągnął powietrze przez nos i chyba... chyba chciał ją przytulić, ale mu nie pozwoliła. – Już się pożegnaliśmy – powiedziała cicho. Jej dłoń, na ciemnym tle swetra wujka wyglądała jak wycięta z papieru. Tej nocy Mateuszek długo słuchał, jak mama płacze. *** Tego dnia Mateuszek miał wrażenie, że od całej reszty świata oddziela go gruba szyba. Nie rozumiał tego, co działo się wokół. Nagle spokojny i cichy dom zapełnił się obcymi ludźmi. Jakimiś ciotkami, których wcale nie znał, i wujkami, których nie pamiętał. Wołali go z pokoju, to odsyłali do niego. Zaglądali, poklepywali, głaskali po głowie. Zadawali najdziwaczniejsze pytania. I cały czas rozmawiali o nim. Tyle tylko pojął, że chcieli go gdzieś wysłać, a może gdzieś zabrać. Raz tylko poprosił jedną z obcych cioć, żeby zaprowadzić go do mamy. Ale nikt nie spełnił jego prośby. Tylko wszyscy jakby się zmówili, zaczęli opowiadać dziwne rzeczy i głaskać go, i poklepywać, zupełnie jakby się bali, że tego poklepywania i głaskania dla nich nie wystarczy. Nie rozumiał. Patrzył tylko na nich i bardzo starał się nie płakać, bo przecież mama prosiła, żeby był dzielny. W końcu pani Jola, mruknęła coś pod nosem i kazała mu iść do kuchni wziąć sobie ciasteczko. Nie chciał ciasteczka, ale w kuchni przynajmniej nikogo nie było. Drzwiczki od szafki pod zlewem były uchylone. Pewnie pani Jola nie domknęła, jak wyrzucała kolejne opakowanie po ciastkach. A może to ktoś z nich, z tych dziwnych ludzi, nie wiedział, że te drzwiczki trzeba zatrzasnąć mocno. Wyciągnął rączkę w stronę wyślizganej drewnianej klamki. I wtedy zobaczył. Na brzegu czerwonego wiaderka. *** Biegł, ile sił w nogach. Nie widział dokąd, bo oślepiły go łzy. Ale biegł tak długo, dopóki wystarczyło mu oddechu. Dopiero wtedy się zatrzymał. Park był pusty. Obejrzał się za siebie. Na pokrytej śniegiem alejce czerniły się tylko jego ślady. I wtedy rozległo się szuranie. Mateuszek już nie płakał. Wyciągnął przed siebie rączkę, w której z całej siły ściskał swój największy skarb. Skarb wyciągnięty z czerwonego wiaderka na śmieci. Na wspomnienie tej strasznej chwili, w której wszystko stało się jasne, ze ściśniętego gardła wyrwał mu się głuchy szloch. Uniósł swój skarb wyżej, bo gdzieś na dnie rozpaczy kołatała myśl, że może Pan Kieszenie tym się zadowoli, że odejdzie... Ale nikt nie zabrał skarbu z zaciśniętych kurczowo paluszków, tylko wiatr zakołysał czarnymi pasmami włosów, które wciąż jeszcze pachniały mamą. Mateuszek cofnął dłoń i przycisnął czarne włosy do policzka. Nie zdziwił się wcale. Już wiedział, po jakie rzeczy przychodzi Pan Kieszenie. Mokra i ciepła plama na spodniach parowała w mroźnym powietrzu. Nie szkodzi. Nikt już nie będzie się martwił. Ani narzekał. Mateuszek podniósł wzrok. Pan Kieszenie stał bardzo bliziutko. Tak blisko, że mimo mroku, Mateuszek widział jego twarz ukrytą pod kapturem i daszkiem. I widział uśmiech pełen ogromnych ostrych kłów i otchłań, która się za nimi kryła. A potem nie widział już nic.