10796
Szczegóły |
Tytuł |
10796 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10796 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10796 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10796 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
SIMON YESTDIJK
WYSPA RUMU
Przełożyła Ryszarda Grzybowska
PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY
Tytuł oryginału «RUMEILAND»
Okładkę projektowała MARIA IHNATOWICZ
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nazywam się Richard Beckford i jestem potomkiem Beckfordów z Jamajki. A oto moje drzewo genealogiczne. Peter Beckford, pochodzący z Gloucestershire, wyemigrował w roku 1660, zmarł w roku 1700; syn jego, pułkownik Peter Beckford, zmarł w roku 1711, na dwa lata przed moim urodzeniem; jego syn, Peter, a mój ojciec, który był spikerem Izby Reprezentantów i ożenił się z Bath-shuą Herring, zmarł w 1735 roku, w kilka lat po śmierci żony, zostawiając wszystkie plantacje Westmoreland najstarszemu synowi, Peterowi (w rodzinie naszej urodzaj na Peterów); zmarł on w 1737 roku w wieku lat trzydziestu jeden. Fortuna przeszła teraz na Williama, późniejszego Lorda Majora, kupca londyńskiego i bankiera, najbardziej rzetelnego i zrównoważonego spośród wszystkich moich braci, mającego niewiele wspólnego z większością Beckfordów, wśród których nie brakowało narwańców. Był to człowiek z charakterem, potrafił mówić rozsądnie, nawet z królem, ale nie miał wyobraźni; toteż zdumiony byłem, że wśród jego potomków przejawiła się ta sama żyłka literacka, która, w skromniejszym zakresie, i mnie skłoniła do spisania tego oto pamiętnika 1. Ponieważ lite-
l Jest to prawdopodobnie aluzja do Williama Beckforda, autora Vathek i Portuguese Letters, albo do innego Beckforda, obecnie nieznanego, ponieważ zbyt wielka jest różnica wieku między Williamem i Richardem, aby mógł wspominać o nim jako o człowieku pióra (przyp. aut.).
ratura na Jamajce ograniczała się wtedy do „Weekly Ja-maica Courant", które to pismo po raz pierwszy ukazało się w 1722 roku, trudno więc się spodziewać, aby owa żyłka (o ile naprawdę istniała) mogła się wyłonić wśród starszych Beckfordów, czy to z zamożnej linii Petera, czy też mniej zamożnych potomków Thomasa.
Jednakże w takich rodzinach zwykle przeplatają się bogaci z biednymi. William, z linii Petera, i tak byłby osiągnął bogactwo dzięki swojej żyłce handlowej, nawet gdyby nie odziedziczył wszystkiego po starszym bracie w roku 1737. A więc William był bogaty. Jeśli zaś o mnie chodzi, to byłem biedny jak mysz kościelna, i William, a potem jego dzieci, wspierali mnie przez całe życie, co wcale nie znaczy, że nie zarobiłem na to wsparcie u Wil-liama, jak to wyniknie z dalszej opowieści. Przejdźmy teraz do linii Thomasa. Wuj Thomas Beckford, który zginął w pojedynku z kapitanem Richardem Cargillem z Co-lebeck Castle w roku 1731, pozostawił po sobie same długi, ale już w roku 1737 jego drugi syn, Thomas, choć nie tak może bogaty jak Peter (a potem William), był jednak znacznie bogatszy, niż mnie się mogło kiedykolwiek marzyć. Zostawił sawanny, bagna i lasy kampeszowe Westmoreland i stał się właścicielem plantacji Constant Springs przynoszącej wysokie dochody, a położonej znacznie dalej na wschód, przy głównym trakcie prowadzącym z Kingston do Annoto Bay, obok Half Way Tree; mógł teraz żyć dostatnio w Kingston, stworzyć dom dla matki i dwóch sióstr, Sary i Doroty. Natomiast Ballard, najstarszy syn Thomasa, (matka nazywała się Mary Ballard) odziedziczył w spadku same długi i objął po Thomasie małą plantację trzciny cukrowej w Westmoreland. Poza okresami zbiorów i kampanii cukrowej mieszkał w Kingston, a więc także i jesienią, kiedy odbywały się posiedzenia Izby Reprezentantów; tutaj zbyt rozrzutnie szastał pieniędzmi, jak relacjonował Edward Manning z okrętowej firmy maklerskiej Manning and Ord, który czuwał nad interesami mego brata Williama przed śmiercią i po śmierci Petera, informując Williama o wszystkim oficjal-
nymi listami. Ale już wtedy, kiedy jeszcze studiowałem w Oksfordzie, a przed rozmową z Williamem, byłem przekonany, że Manning musi żywić uprzedzenie do Ballarda. Wedle moich wspomnień lekkomyślność czy frywol-ność zupełnie nie pasowały do Ballarda. Wyjechałem z Jamajki w 1720, mniej więcej w rok po Williamie, jako siedmio- lub ośmioletni chłopiec. Ballard miał wtedy trzynaście albo czternaście lat i pamiętam, że nazywano go zdrajcą albo kłamczuchem, zwłaszcza Peter tak go nazywał, a był od niego starszy o rok; William musiał o tym wiedzieć. Nasze posiadłości, Plantacja Beckforda, na której mieszkali moi rodzice, i Cabaritta Estate, należąca do wuja Thomasa, dzieliła godzina drogi, toteż często hasaliśmy po moczarach na półnooo-wschód od Becikford',s Town, stanowiących jakby preludium do rozległych, niedostępnych Black Morass, po których płynie wschodnia odnoga rzeki Cabaritta. Dobieraliśmy się do ptasich gniazd, a starsi chłopcy strzelali do dzikich gołębi. Ale najbardziej lubiliśmy buszować po plantacjach, często w gromadzie murzyńskich chłopaków, którzy robili wszystko, co im kazaliśmy, a Ballard najbardziej rozkoszował się władzą nad nimi. Ale i oni czegoś go nauczyli. Wspólnie ¦z Williamem odkryliśmy (William był jednak zbyt przyzwoity, aby wnikać w tę sprawę głębiej), że Ballard spędza sobotnie i niedzielne wieczory kryjąc się za kolonią murzyńskich chat nad brzegiem zatoki w kampeszowym lesie, pełnym ciernistych opopanaksów (plaga Westmoreland, a raj dla chłopców) i podgląda murzyńskie pary zaszyte w dzikim gąszczu. Leżał tam zwykle sam, bez murzyńskich chłopców, tego jestem pewien, bo raz gc szpiegowałem, nie zwracając najmniejszej uwagi na Murzynów. Jakoś nie wydawało mi się ważne to, co robią. Leżał na brzuchu spokojnie i nie odniosłem wrażenia, żeby pilnie ich obserwował. Głowę miał wciśniętą w trawę i trząsł się tak, jakby za chwilę miał wybuchnąć śmiechem lub płaczem. Możliwe, że już się dość napatrzył i teraz usiłował ich na swój sposób naśladować. Nie stałem tam jednak długo, bo trochę się batem Ballarda, a po-
za tym myślałem, że pewnie się ukłuł cierniem opopanak-su i będzie wściekły, jak mnie zobaczy. W każdym razie Ballard nie był bogaty, był biedny i pozostał biedny, miał długi i usunięto go z Izby Reprezentantów, ale nie z powodu biedy i długów. Później dowiedziałem się, że Thomas dawał mu pieniądze, pewnie też musiał się go bać.
Bogaci, biedni... no cóż, ci ludzie — mój dziad, mój ojciec — byli bardzo bogaci, najbogatsi na całych Antylach. Ale nie tylko to można o nich powiedzieć: byli to ludzie wszechmocni, mieli najbardziej nieprawdopodobne pomysły, które wprowadzali w czyn. Ojciec mój, Peter Spiker (persona wcale nie mniejsza niż gubernator, sir Thomas Handyside), był podobno niezłym rozrabiaką, nie mógł spać spokojnie, jeżeli nie miał co najmniej trzech zaciętych wrogów na wyspie. Jamajka jest dużą wyspą, lecz Anglicy nie żyją w rozproszeniu, na jakie pozwalałaby przestrzeń; jeśli chodzi o członków Izby Reprezentantów albo członków Rady, to spotykają się co pewien czas w Spanish Town. A więc „trzech zaciętych wrogów" to jest coś. Czasem jeden wystarcza, jak doświadczył tego mój wuj Thomas, który pod wieloma względami przypominał Petera, był jednak znacznie bardziej powściągliwy, ale i złośliwszy, a mniej kapryśny; na pewno nie on, lecz kapitan Richard Cargill wpadł na pomysł, aby pojedynkować się w stylu pirackim (staje się plecami do siebie, na komendę zwrot do przodu i strzał).
Wszyscy ci mężczyźni byli członkami Izby Reprezentantów, tej samej, która ponosiła odpowiedzialność za śmierć mojego dziada w 1711 roku. Historia tego wydarzenia znana jest powszechnie, często jednak bywa tak przedstawiana, jakoby ojciec i syn byli w opozycji. To oczywiście absurd; wręcz przeciwnie, mój dziad, pułkownik Peter, który był przewodniczącym Rady, kustoszem Kingston i eks-guberinatorem, pomagał memu ojcu, gdy popadł w konflikt z Izbą z powodu głośnego wtedy problemu odraczania sesji. Izba miała prawo odraczać sesje de die in diem, z dnia na dzień; dla dłuższego okresu potrzebna była zgo-
da gubernatora, lecz gubernator w gruncie rzeczy zawsze zasięgał rady spikera. Nic więc dziwnego, że kiedy Izba chciała zmienić ten przepis, ojciec się sprzeciwił nie dbając o to, że go nazwą obstrukcjonistą, i nawet, w odpowiednim momencie, po prostu odroczył zebranie. Powstała ogromna wrzawa, jedni wyzwali go na szablę, inni zaryglowali drzwi, on jednak bronił się zaciekle, najpierw młotkiem spikera, potem krzesłami, aż w końcu dziad mój, który siedział w gabinecie Rady i usłyszał rumor, w samą porę zawiadomił gubernatora, który wysłał żołnierzy i kazał rozpędzić zgromadzenie w imię królowej Anny. Dziada mojego ogarnęło takie podniecenie (z uciechy raczej niż z gniewu) na widok uciekających na łeb, na szyję, że zleciał ze schodów z dwudziestu ośmiu stopni i pierwszy ze wszystkich znalazł się na dole. Śmierć nastąpiła natychmiast. Musiał to być ciężki upadek. Dziad był wielkim mężczyzną; jego upadek doprowadził do upadku sześciu czy siedmiu plantacji, na których znajdowały się skrzynie cukru, beczki rumu, mocnego, westmorelandzkie-go rumu, prawie tysiąc pięćset niewolników, beczki kawy i żywy inwentarz. W dwie godziny później ojciec, w czerni, znowu przewodniczył zgromadzeniu. Nie robił wyrzutów nikomu, przyjmował uściski dłoni, ale całkiem wykreślił z porządku dziennego problem odraczania sesji. Już nigdy więcej nie został wysunięty, nawet po 1728 roku, gdy ojciec już od dawna przestał pełnić funkcję spikera, a Izba Reprezentantów mogła ustanawiać swoje własne prawa w zamian za coroczną kontrybucję na rzecz korony w wysokości ośmiu tysięcy funtów. Nawet jeśli komukolwiek zaświtała myśl o odraczaniu i wyszeptał do siebie słowa de die in diem, każdy natychmiast oczami wyobraźni widział Petera Spikera stojącego na podium, z lekkim, raczej obłudnym uśmiechem i sterczącym prowokacyjnie wydatnym nosem, a za Peterem Spikerem ducha pułkownika Petera, podnoszącego ostrzegawczo palec: „De die in diem, panowie: z dnia na dzień, z dnia na dzień..." William otrzymał od Edwarda Manninga list, w którym
I
1
informował go, że Peter miał ostry atak dyzenterii, a równocześnie doszła go wiadomość o śmierci Petera. Powiadomił mnie o tym natychmiast, jednocześnie prosząc, abym przyjechał do Londynu celem omówienia kilku spraw. Nie wydawało mi się, abym miał o czym dyskutować z Williamem, toteż odłożyłem tę wizytę na kilka miesięcy, do zakończenia studiów. Co prawda mogłem wyjechać wcześniej, bo niczego tnie nauczyłem się w Oksfordzie,
0 wiele mniej niż w Eton, gdzie przynajmniej nauczyli mnie czytać i pisać. Lecz Trinity College było miejscem spokojnym, niczym klasztor wśród łąk; zawarłem tam wiele przyjaźni; prądy Jakobitów w Oksfordzie nie zanadto zakłócały mi spokój, uważano bowiem, że jako syn plantatora, stoję raczej na uboczu tych spraw; ale nie chciałem przerywać nauki pod koniec studiów, bez względu na to, ile są warte, bo po prostu nie miałem najmniejszego pojęcia, co z sobą robić. Do pewnego stopnia, oczywiście, liczyłem na Williama, toteż latem 1737 roku zjawiłem się w jego bogato urządzonym gabinecie. Przewidując z góry wynik naszego spotkania, kupiłem sobie nowe ubranie i przyjechałem powozem.
Dziwne, ale zawsze miałem uczucie, że muszę Williama bronić. Dziwne, bo był wyższy i silniej ode mnie zbudowany, bogaty, szczęśliwy w małżeństwie i z pewnością nieporównanie lepiej znający się na interesach. Lecz na samą myśl, że prowadził tak rozległe sprawy, nie mając nawet możności zobaczyć na własne oczy miejsca i sposobu ich załatwiania — czy to na Jamajce, czy na wyspie Barbados, a nawet w portach angielskich — dostawałem zawrotu głowy. Uczucie to bynajmniej nie osłabło, kiedy odziedziczył wszystko po Peterze. Jakoś zawsze w moim umyśle William kojarzył mi się z psem, który podczas przechadzki zawędrował zbyt daleko. Nawet był trochę podobny do psa, miał szczere, choć pozbawione głębi oczy, zmarszczki rozumnego zwierzęcia
1 szeroki, niezbyt wydatny podbródek; był najłagodniejszy ze wszystkich Beckfordów, starych i młodych. Mówiło się, że charakter odziedziczył po naszej matce, zresztą
10
z wyglądu też ją przypominał. Tego popołudnia był szczególnie serdeczny, a kiedy w pewnym momencie ukośny promień słońca w pełni odkrył całą ponurość pokoju, w którym musiał żyć (żal mi się go zrobiło), napełnił szklankę wspaniałym rumem, oryginalnym westmorelan-dzkim rumem najwyższego gatunku, z własnych plantacji. Do tej pory rozmawialiśmy o różnych błahostkach, o ile moja przyszłość tak może być określona. William zgadzał się, że niełatwo dla mnie znaleźć coś odpowiedniego, choć, oczywiście, mógłby mi zaofiarować posadę u siebie w biurze. Uważał jednak, że jest to poniżej godności człowieka, który ukończył Oksford.
— A może tak byśmy połączyli dwie rzeczy — powiedział, kiedy opróżniliśmy szklanki. — Prosiłem, abyś mnie odwiedził, bo chciałem z tobą porozmawiać o pewnej sprawie, ty zaś przyjechałeś, aby zasięgnąć u mnie rady co do twojej przyszłej kariery. Biuro to nie miejsce dla ciebie, handel zapewne też nie, w ogólnym znaczeniu tego słowa. Powinieneś zobaczyć trochę świata. Brzmi to może dziwnie w ustach człowieka, który wcale tego świata nie widział.
— Obaj mamy na swoim koncie długą podróż morską — przerwałem raczej złośliwie, choć nie pokazałem tego po sobie. Moja złośliwość wywodziła się stąd, że William, zdawało się, całkiem zapomniał o swojej młodości. W każdym razie młodość nie miała dla niego żadnego znaczenia. Ze mną było całkiem inaczej i wyraźnie podkreśliłem już tę różnicę między nami. Na moją uwagę machnął tylko ręką.
— Byliśmy wtedy dziećmi. Ale właściwie sam naprowadzasz mnie na temat. Nie chciałbyś odbyć takiej samej podróży z powrotem? Nie pojechałbyś na Jamajkę?
— W jakim celu? — spytałem, ale w pytaniu tym od razu wyraziłem aprobatę. Gdy wysunął tę propozycję, ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że chcę wrócić na Jamajkę, choćby ze względów osobistych, które nie miały nic wspólnego z Williamem. Nosiłem się z tym pomysłem przez cały rok, lecz z braku pieniędzy nie sądziłem, żeby mi
11
się taka możliwość kiedykolwiek nadarzyła. Nie nadawałem się na kupca ani na plantatora. W Oksfordzie próżnowałem i oddawałem się marzeniom.
— Oczywiście nie na zawsze — wyjaśnił William pochylając się do poufnej pogawędki — i nie jako podwładny. Będzie to misja ściśle określona. Potem zobaczymy. Musiałbyś pojechać na Jamajkę i zobaczyć, jak się tam sprawy przedstawiają; bo widzisz, coś mi się wydaje, że nie wszystko się tam układa tak, jak być powinno.
— Ale ja nie mam pojęcia o interesach.
— Och, to po prostu dziecinna zabawa. A poza tym masz głowę na karku, studiowałeś. — William popełniał błąd, jak zresztą wielu praktycznych ludzi, uważając, że studia uniwersyteckie przygotowują w mniejszym lub większym stopniu do wszystkiego, a przecież w rzeczywistości, nie dają żadnego przygotowania. — Uczyłeś się prawa, co może się tam okazać wielce przydatne. Mówiąc po prostu, uważam, że jestem okradany.
— Przez kogo?
— To już twoje zadanie — odparł William uśmiechając się, lecz w jego oczach wiernego psa malował się wyraz niepewności; nie był to człowiek, który potrafiłby coś wprost nakazać, ale, jak już nieraz zdołałem zauważyć, miał niezwykłą umiejętność delikatnego sugerowania. — Z zasady nikogo nie podejrzewam. Najpierw jednak musisz się zapoznać z całą sytuacją.
Dowiedziałem się, że od śmierci Petera nastąpił wyraźny spadek zbiorów na plantacjach cukrowych w West-moreland. Zarówno jeśli chodzi o cukier, jak i rum, a przecież mowy nie było o nieurodzaju. Można więc przypuszczać, że podwładni popełniają jakieś nadużycia albo też że złodziej ma ułatwione zadanie z powodu braku odpowiedniego dozoru. Przecieki, jak nazywał to William, mogły być w trzech miejscach: na plantacjach, w drodze do Kingston i w samym Kingston, w magazynie albo podczas załadunku. Można to jednak dokładnie prześledzić; William wziął kawałek papieru, naszkicował mapę Jamajki (która, widziana z boku, wygląda jak żółw — głowa
12
w Morant Point, a nogi po obu stronach Old Harbour Bay) i rzucił na nią kilka cyfr. Gdyby kradziono trzcinę cukrową na samej plantacji, przed dowiezieniem do młyna, plony cukru spadłyby proporcjonalnie do rumu; a jeśli kradnie ktoś produkt gotowy, beczki cukru i kadzie rumu, stosunek ich będzie oczywiście nierówny, a miejsce kradzieży pozostanie nadal otoczone tajemnicą. Zresztą nawet przy kradzieży trzciny sprawa też może być niejasna. W każdym bądź razie takie są możliwości, a przecieki prawdopodobnie da się wyśledzić przez porównywanie wykazów, dowodów przesyłki i sprawozdań nadzorców. William dałby mi wszystkie dokumenty dotyczące tej sprawy, upoważnienie i list do Edwarda Manninga, który zaznajomi mnie ze wszystkimi szczegółami; za kilka tygodni trój masztowiec „Weymouth" wypłynie z Plymouth do Jamajki pod dowództwem kapitana Benjamina Saw-kinsa, bliskiego przyjaciela Williama; wyraził nadzieję, że pogoda będzie mi sprzyjać, po czym wstał, żeby przynieść dokumenty.
— Halo! — zawołałem. — Coś mi się zdaje, że marnujesz czas. Ja się w tych sprawach zupełnie nie orientuję. Co mam, na przykład, zrobić ze złodziejem, jeśli go złapię. Nie mam pojęcia o prawie kolonialnym.
Nie wydaje mi się, że William chciał, abym jechał; był to raczej wyraz handlowej gorliwości albo kłopotliwej sytuacji.
— Powiadam ci, Manning zaznajomi cię ze wszystkim.
— Dlaczego więc nie przekażesz śledztwa w ręce Manninga?
— Ponieważ... — zawahał się. — Słuchaj, Manning nie jest odpowiedni do tego zadania, wrośnięty jest w tę wyspę jak skała. Lgnie do każdego...
— Jak mały psiak.
— Nazywaj to, jak chcesz...
— Czy Manning wie coś o kradzieży?
— To on właśnie zwrócił mi uwagę — wyjaśnił William z jakimś nieokreślonym gestem w stronę biurka — ale nie jest to odpowiedni do tego człowiek.
— A podejrzewa kogoś?
— Tak... i nie... Zaczynałem tracić cierpliwość.
— Pozwól mi więc przeczytać jego list, Williamie. Prze- ' cięż to bardzo istotne. Kogo podejrzewa?
— Manning podejrzewa Ballarda Beckforda. Tylko że — dodał czerwieniąc się, bo uniosłem brwi lekko pogwizdując — to oczywisty nonsens. Manning jest cięty na Ballarda, bo nasz kuzyn romansuje z jego żoną, paskudna historia. Doniósł mi o tym nasz agent na Jamajce, a raczej jego zastępca, bo sam Russel nie ma już z tym nic wspólnego. Żona jego jest jedną z córek Moore'a. Był gubernatorem w Nowym Jorku, jak pewno wiesz. Ale może to po prostu plotka. Miejmy nadzieję.
— Ballard jest zdolny do wszystkiego, takie jest moje zdanie. Nie pamiętasz, jak skradł jajka naszych ptaków z tamaryndowca, koło młyna, te śliczne złociste jaskółcze jajka? — Mówiąc to, spojrzałem uważnie na Williama. Jednakże nie zdradził się i wolnym ruchem głowy zaprzeczył. —¦ I jak zawsze podglądał Murzynów, kiedy się kochali?
— Nic o tym nie wiem — odparł sztywno.
— Nie wiesz, ale ja wiem! I sam mi mówiłeś, że tkwi po uszy w długach. Ale nie sądźmy zawczasu. — Przeszedłem bezwiednie na ton niemal sędziowski. — Zachowam oczywiście należytą dyskrecję w stosunku do Man-ninga i innych. Tylko musisz mi powiedzieć jedno: kt® jest odpowiedzialny za trzcinę, beczki, baryłki i co tam jeszcze.
— Stirling, on nadzoruje.
—¦ Sam Stirling, nasz kuzyn?
William ukrył twarz okraszoną słodkim uśmiechem za szklanką rumu, jakby chciał sprawdzić jego przejrzystośi i kolor, po czym powiedział:
— Zapewne wyolbrzymiasz wszystko, chłopcze. Nie wydaje mi się, abym przywiązywał jakąś wagę do stopnia pokrewieństwa na wyspie. Muszę przyznać, że przez moment — może w związku z tym, co mi kiedyś Manning
14
napisał — podejrzewałem Stirlinga, nie tyle o kradzież ile o bałagan i niedbalstwo.
— Czy Stirling nie jest ojcem tej dziewczyny, którą Pe-ter kurował zawsze z ciąży zielonym owocem tykwy?
— Nic o tym nie wiem — odparł sztywno William. — Nie mogę uwierzyć, aby nasz Peter... No nie, wybij to sobie z głowy, to nie Stirling, on przecież jest oddany naszej rodzinie ciałem i duszą.
Chyba mówił prawdę, choć to właśnie on dał mi do przeczytania list, w którym Peter — a znany był z cynizmu, jaki odziedziczył po ojcu — chwalił się owocami tykwy i polecał je młodszemu bratu w razie potrzeby. Stirling w rzeczywistości był potomkiem Beckfordów, ściślej mówiąc, pułkownika Petera, który złączył się z Murzynką pod koniec życia. Ich córka wyszła za mąż za potomka jednego ze „szkockich niewolników" z Barbados, których za czasów Cromwella wysłano na Zachód; szkocki niewolnik, o którym mowa, ojciec naszego Sama Stirlinga, był przez wiele lat cieślą na plantacji. Peter Spiker zawsze miał opiekuńcze uczucia dla rodziny i on to zrobił Stirlinga nadzorcą; nasz brat zaś, Peter, zacieśnił jeszcze bardziej więzy biorąc sobie córkę Sama (jego żona była Mulatką) jako qua.sh.eba, choć słowo to, ściśle mówiąc, było zakazane wśród Murzynów. I tak krąg się zacieśniał, a wyobrażam sobie, jak William musiał być przybity tym zacieśnianiem więzów między dwiema rodzinami, choć dzieliła go niemała odległość. Obaj, jako chłopcy, znaliśmy Sama; był to człowiek melancholijny, z wydatną szczęką, co upodabniało jego profil do półksiężyca.
Niewiele już zostało do omówienia, zwłaszcza że przed odjazdem miałem się jeszcze raz zobaczyć z Williamem. Zamieszkałem w Londynie, dostałem pieniądze na wygodne mieszkanie. Kiedy spytałem, czy nie mógłbym zasięgnąć rady Julinesa Herringa, naszego wuja ze strony matki, który był właścicielem niewielkiej plantacji w Beck-ford's Town, potrząsnął głową przecząco; na szczęście wiedziałem, że nie darzy specjalnymi względami Julinesa,
13
odmowa ta nie znaczyła więc, że podejrzewa go o kradzież.
Tuż przed wyjściem spytałem Williama:
— Nie mógłbyś się dowiedzieć, czy sir Nicholas Lawes, który był gubernatorem Jamajki w 1721 roku, żyje jeszcze i ewentualnie gdzie? Nie ma to nic wspólnego z naszym interesem.
— Chyba mogę ci to załatwić — odparł William zdzi-wfony. — Chcesz go odwiedzić? Nawet jeżeli żyje, musi być bardzo stary.
— Nie chodzi o mnie, tylko o mego przyjaciela. Czy był on przewodniczącym Sądu Wiceadmiralskiego?
Był zawsze gubernatorem, w każdym razie przez ostatnie pięćdziesiąt lat.
Jako że ciekawość nie była słabą stroną Williama, o nic więcej nie pytał. Był na to zresztą zbyt dobrze wychowany.
Marzyłem o powrocie na Jamajkę ze względu na wspomnienia z młodszych lat (a więc nie miało to żadnego znaczenia dla Williama!), a obudziła je we mnie książka, która wpadła mi w ręce ubiegłego roku w Oksfordzie. Dlaczego dzieło kapitana Charlesa Johnsona o piratach Indii Zachodnich, które ukazało się już w 1724 roku i było bestsellerem, nie przyciągnęło mojej uwagi wcześniej, pozostanie dla mnie tajemnicą. Jeden z moich kolegów w college'u miał właśnie tę książkę i kiedy się dowiedział, że pochodzę z Jamajki, pożyczył mi ją; nie zainteresowała go specjalnie, takie sobie bajdury, mogłem ją więc zatrzymać. Piszę te słowa, a książka leży przede mną; grube tomisko w kolorze wypłowiałej zieleni, na której żółte i brązowe kółka tłoczą się jak gwiazdy na firmamencie; na szczególną uwagę zasługuje jednak strona tytułowa, nie z powodu winiety — waza, z której kwiaty zdają się wysypywać szeroko na wszystkie strony —. zbyt sentymentalnej w stosunku do treści (to samo można by powiedzieć o wydawcy „Biblia i Korona" Charlesa Rivingtona, St. Paul's Churchyard), lecz z po-
16
wodu długiego tytułu drukowanego w dwóch kolorach, czarnym i czerwonym na przemian: Historia angielskich piratów od czasu ich osiedlenia się na wyspie New Pro-vidence aż do obecnych dni, obejmująca ich przygody, napad,y, mordy, okrucieństwa i wszelakie ekscesy. Także historia i przygody dwóch kobiet-piratek, Mary Read i Anny Bonny, oraz krótki przegląd statutów i zarządzeń dotyczących pirackiego życia. Napisana przez kapitana Charlesa Johnsona. Przygody te obejmują lata 1717 - 1724 i dotyczą sławnych piratów, takich jak Bartholomew Ro-berts, Edward Teach (alias Czarnobrody), John Rackam (alias Calico Jack) i wielu innych. Książka nie odznacza się gładkim stylem i wiele wydarzeń jest zapewne zmyślonych — co nie koliduje z faktem, że Johnson sam był piratem, o czym przekonałem się później — lecz zawiera kilka sztychów, z których jeden przedstawiał dla mnie szczególne znaczenie. Mam na myśli portret Anny Bonny, damy serca Johna Rackama, która z całą załogą statku, łącznie z Mary Read, za piractwo została skazana na śmierć 16 listopada 1720 roku przez Sąd Wiceadmiralski w Spanish Town na Jamajce, pod przewodnictwem sir Nicholasa Lawesa. Muszę tylko otworzyć książkę, żeby zobaczyć Annę Bonny, dwie Anny Bonny, bo dokładnie taki sam portret, wydarty z innego egzemplarza i opatrzony podpisem, leży luźno między stronicami tej książki. Sztych jest dobry, tak samo zresztą podobizna Mary Read, lecz Mary Read nic dla mnie nie znaczy, choć także znajdowała się na pirackim statku Rackama. Na tle odległych statków i brzegu porośniętego palmami stoi młoda kobieta w bryczesach, krótkim żakiecie i rozchylonej koszuli ukazującej pierś. W prawym ręku trzyma pistolet gotowy do strzału. Toporek w lewej kieszeni spodni, szabla i dwa pistolety przy skórzanym pasie uzupełniają jej: ekwipunek. Spod przekrzywionego kapelusza spływają jasne włosy. Rysy są delikatnie rzeźbione i nawet ów rysownik, który najprawdopodobniej nigdy jej nie widział, uchwycił coś z nieokiełznanego i buntowniczego ducha, właściwego (o ile mamy wierzyć Johnsonowi) tej kobie-
2 — Wyspa rumu
17
1
cie. Najbardziej jednak uderzające w tym rysunku jest to, że postać zdaje się wykonywać obrót, /. prawą nogą cofniętą trochę do tyłu. Ma w sobie coś z niedościgłej wytworności, niby baletnica, niby lalka w piruecie na pozytywce, a wokoło pełno wrogów, których unieszkodliwia, jednego po drugim, przy każdym obrocie i strzale. Wygląda przy tym elegancko, filuternie, niemal dziecinnie; jakby się unosiła na wodzie. Znam tę kobietę; ale nie chcę wyjawiać jeszcze niczego, skoro mam. ją znowu spotkać w tej dziwnej sytuacji.
Jak już wspomniałem, miałem zaledwie osiem lat, gdy odbywałem podróż do Anglii pod opieką starej murzyńskiej piastunki. Właściwie nic nie pamiętam z tej podróży; większość z tego, co mógłbym powtórzyć, opiera się na opowiadaniach przeze mnie zasłyszanych. Wedle książki Johnsona, Rackam, na dwa miesiące przed schwytaniem, splądrował między innymi dwa statki w pobliżu Hispanioli (część francuska); byłem na pokładzie jednego z tych statków, na „Swallow". Ponieważ Rackam był już wtedy ścigany, po splądrowaniu zostawił statek własnemu losowi, a jako że nie napotkał na żaden opór, nikogo nie niepokoił, nawet załogi nie zmusił do przyłączenia się do piratów, co często się zdarzało. Znam to oczywiście z opowiadania, tak samo jak fakt, którego znajomością chełpiłem się w młodszych latach, że piracka flaga wcale nie była „Jolly Roger", ale gładka, w kolorze czerwonym, bez żadnego godła. Zdumiewające, ale lepiej pamiętam wszystko, co zostało mi opowiedziane, niż co oglądałem na własne oczy i w czym sam uczestniczyłem; lecz książka Johnsona, która zawiera dokładną, choć niewątpliwie mocno koloryzowaną, biografię Anny Bonny oraz kwieciste sprawozdanie z ostatniej bitwy, ujawniającej osławione tchórzostwo Rackama i wspaniałą odwagę dwóch kobiet, wprowadziła fundamentalną zmianę — już nie wspomnę czerwonej flagi czy omdlewającej niani albo piratów wypatrujących z niepokojem angielskiej korwety, lecz ciepłą rękę na mej szyi, ciepłą mocną rękę, niezbyt szorstką, należącą do młodego mężczyzny o długich jasnych wło-
18
1
sach. Ręka ta spoczywała w jednym miejscu przez cały czas, gdy plądrowano statek, tak jak bym był jedyną osobą na statku, którą trzeba uwięzić, bo kapitan, pierwszy oficer i marynarze chodzili swobodnie i nawet pomagali w załadunku na drugi statek, za co dostali potem reprymendę. Teraz, kiedy już wiem na pewno, że tym młodym mężczyzną była Anna Bonny (płeć jej, a także Mary Read, odkryto w więzieniu), przypominam sobie też, że w pewnej chwili się obejrzałem i usłyszałem, jak ktoś się roześmiał i powiedział coś w tym rodzaju: „Przecież się nie boisz!" Oczywiście, że się nie bałem, a obejrzałem się pewnie z powodu tej ręki. Dotknięcie jej było tak łagodne, że zapadłem w jakiś półsen, w którym wszystko, co działo się wokoło, nie istniało dla mnie i nawet nie wiedziałem, kiedy ręka oderwała się od moich pleców. Miałem na sobie luźne ubranie, a ręka spoczywała na moich plecach między łopatkami. Dotknięcie jej czuję do dzisiaj, choć tu już działa chyba wyobraźnia. Jednego tylko jestem pewien, że w ostatnim roku mego pobytu w Oksfordzie wspomnienie to wprawiło mnie w dość dziwny stan umysłu; wzbudziło tęsknotę za młodością, za Jamajką, a ponad wszystko za tą kobietą — trudno to nazwać inaczej, lecz szaleństwem byłoby mówić o miłości do kogoś, kogo nie znałem. Chciałem po prostu przekonać się, jak czas potraktował tę piratkę, którą książka uczyniła nieśmiertelną. Pragnąłem odczuć dotknięcie jej ręki raz^ jeszcze. .Właściwie nie miałem żadnych złudzeń: od tego czasu upłynęło już lat siedemnaście, a życie, jakie ta kobieta prowadziła, z pewnością pozbawiło ją uroków, którymi odznaczała się przed laty. Muszę tutaj wyznać (czytelnikom nie znającym książki Johnsona, choć wielu ich być nie może), iż to szczere pragnienie zbudziło się we mnie na skutek przypuszczenia, że Anna Bonny może jeszcze żyje w tym czasie, to jest w roku 1737. W książce jest bowiem powiedziane, że Anna Bonny i Mary Read nigdy nie zostały stracone i nie mam powodu w to wątpić; ani też w to, że przy wstępnym śledztwie stwierdzono, że obie te kobiety spodziewają się dziecka i że
19
¦ni
¦i
Anna spędziła okres ciąży w więzieniu. Wedle książki było to motywem jej ułaskawienia (gubernator miał takie prawo); wiem jednak, do czego jest zdolna wyobraźnia pisarza, a prawdopodobnie pirat, który stał się autorem, puszczał wodze fantazji bardziej niż każdy inny pisarz, choćby dlatego, że nie mógł wyznać szczerze, iż sam był niegdyś piratem, mimo wszystkich amnestii, których nie szczędzono w owych czasach w koloniach. Odrzuciłem więc wersję ciąży, ale chętnie uwierzyłem w to, że Mary Read zmarła na febrę w więzieniu, tak jak by pierwsza możliwość była czymś mniej naturalnym dla kobiety niż druga. Wedle Johnsona nikt nie wie, co się stało' z Anną Bonny. Nawet jeśli on nie wie, to przecież inni mogą wiedzieć, toteż myśli moje zwróciły się ku sir Nicholasowi Lawesowi, gubernatorowi, który ją skazał i potem ułaskawił. A jeśliby sir Nicholas Lawes nie wiedział, to może kapitan Charles Johnson będzie znał kogoś, kto ma
0 niej jakieś informacje. Anna Bonny była córką adwokata z Cork, który osiedlił się w Południowej Karolinie; paru przyjaciół jej ojca na Jamajce wstawiło się za nią podczas rozprawy w sądzie (ten powód ułaskawienia wydaje mi się o wiele bardziej prawdopodobny niż ciąża)
1 oni mogą coś wiedzieć o jej dalszych losach. Tak więc, miałem przed sobą dwie drogi; teraz bowiem, skoro rzeczywiście wracałem na Jamajkę, powziąłem mocne postanowienie odszukania tej kobiety.
W dwa dni po mojej wizycie William napisał mi, że sir Nicholas Lawes zmarł w 1731 roku, będę więc musiał rozczarować mojego przyjaciela z Oksfordu. Ponieważ raczej się tego spodziewałem, zwróciłem się już do wydawców „Biblia i Korona" z prośbą o adres kapitana Charle-sa Johnsona. Z początku odnosili się z rezerwą i podejrzliwością, kiedy jednak wyjaśniłem im, że jestem jego wielbicielem i że przyjechałem z Zachodu, i że nie jestem urzędnikiem sądowym, ani nie mam zamiaru czy ambicji być nim kiedykolwiek, roześmieli się z zakłopotaniem i udzielili mi upragnionej informacji, a także obdarowa-
20
li listem polecającym. Utwierdziło mnie to jednak w przekonaniu, że Johnson musiał być niegdyś piratem.
Nigdy nie możemy niczego przewidzieć. Spotkanie, wizyta, dom, do którego idziemy, cała sytuacja w tym domu, twarz, głos — wszystko okazuje się inne. Zaobserwowałem jednak, że w większości przypadków dzieje się tak dlatego, bo nie staramy się przemyśleć wszystkiego dokładnie. Wydawało mi się, że mam dwie możliwości wyboru, jeśli chodzi o kapitana Charlesa Johnsona: albo jest on awanturnikiem, zarozumiałym kapitanem, absolutnie pozbawionym manier, któremu ktoś pomógł napisać tę partacką książkę wedle jego zmyślonych, osnutych pijacką wizją reminiscencji, albo też jest sztywnym ekscen-trykiem w pierwszym stadium manii prześladowczej, a napisał tę książkę, tak w pełni odzwierciedlającą jego charakter, stylem obrzydliwie oficjalnym, sam dostrzegł jej usterki i upiększył różnymi kłamstwami, choć nie sprawiło mu to żadnej przyjemności. We wszystkich moich rozmyślaniach na temat kapitana Charlesa Johnsona brałem pod uwagę tylko te dwie możliwości, zapomniałem jednak o trzeciej, która musiała być najbardziej prawdopodobna: bowiem na pytanie, jak mógł zamroczony kapitan, awanturnik, albo sztywny urzędnik napisać taką książkę, gubiłem się i nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi. Można spotkać setki takich właśnie kapitanów czy urzędników, ale jest tylko jeden kapitan Charles Johnson, który zdobył sławę dzięki książce o piratach z New Providence, książce o piratce Annie Bonny, która, wolno się obracając, z pistoletem w ręku, zakreśla koło na horyzoncie stronic tej książki. Johnson, i tylko Johnson, obudził we mnie te marzenia — tę nieodpartą falę tęsknoty, aby zobaczyć, co zostało jeszcze z przeszłości. O tym zapomniałem.
U szczytu schodów oczekiwał mnie niski mężczyzna, dobrze ubrany, o rysach tak wspaniale rzeźbionych, jakich jeszcze nie zdarzyło mi się widzieć w życiu. Złocistoblond włosy, lekko siwiejące na skroniach (ich lśnienie dostrzegłem już z dołu, podczas gdy pokojówka, która wzięła
21
list wydawców „Biblia i Korona", dała mi znak łokciem, że to właśnie on), zaczesane miał do tyłu; nie nosił peruki. Musiał mieć powyżej pięćdziesiątki, ale wyglądał młodzieńczo. Miał orli nos, jasne, żywe oczy, które przeszywały na wskroś, usta łagodnie wykrojone, cerę wysmaganą wichrami, kilka szram na lewym policzku... Nie sposób jednak opisać tej twarzy. Była to twarz poety. Tak tylko można ją określić. Mógłby też występować na scenie, choć właściwie nie miał w sobie nic z aktora. Poczułem się zakłopotany. Zaprosił mnie do pokoju, w którym dostrzegłem parawan zrobiony z mahoniowej boazerii, jaką wykładane są kabiny, i rogową lampę zawieszoną u sufitu, szafę biblioteczną i statek pod szkłem (statki takie robią marynarze, gdy wieją pasaty, kiedy to nic nie ma do roboty na pokładzie; za duże są ich kotwice, flagi, żagle i proporce, a już na pewno za duże działa, kil zaś zawsze za mały), a kiedy po wymianie uścisków dłoni wskazał mi krzesło i stanął przede mną jakby w oczekiwaniu, serce mi załomotało, czułem, że kolana mi się trzęsą, i miałem ochotę po prostu zawrócić i uciec. Zdawałem sobie sprawę z mojej pomyłki z bolesną wyrazistością. Jak mogłem być tak głupi! Oczywiście, że Johnson pływał na morzu, najprawdopodobniej był piratem. Ale zawsze coś go nieprzeparcie ciągnęło do pisania, do tego zajęcia błogosławionego przez bogów. Dlatego właśnie gromadził pieniądze, mordował i rabował, prowadził życie awanturnicze. Zawędrował daleko, ale stwierdził z żalem, że brak mu doświadczenia; nie miał odwagi działać spontanicznie; uważał, że musi przestrzegać określonych praw, praw, którymi sam nie włada, a które mają nad nim władzę, choć właściwie ich nie zna; i napisał tę książkę w stylu dziennika okrętowego albo katechizmu, on, który jest poetą.
— Czym mogę panu służyć? — spytał kapitan Charles Johnson. Siedział sztywno na krześle naprzeciw mnie, wyraźnie okazując rezerwę i wyglądając przez okno. Zacząłem więc mówić, że przeczytałem jego książkę i ogromnie ją podziwiam, ale przerwał mi i zerknął w bok z zabaw-
22
nym uniesieniem, jak by ujrzał tam co najmniej anioła albo fosforyzującego wieloryba. Właściwie nie widziałem jego uśmiechu, uśmiech pojawił się tylko w jego oczach, choć może zapowiadał on jeszcze coś więcej?
— Ta książka — odezwał się, a pod jego lewym okiem pojawił się tik — nic nie jest warta. Nie chcę odzierać pana ze złudzeń, panie Beckford, ale to lichota, błaha książczyna.
— A więc to wszystko nieprawda, kapitanie? — zagadnąłem ostrożnie.
Znowu rzucił na mnie spojrzenie spod oka, ale tym razem było to już chytre spojrzenie.
— Wszystko zostało mi opowiedziane, a ja tylko spisałem. Książka odniosła sukces, ja zaś ściągnąłem na siebie mnóstwo kłopotów. Ale jeżeli powiem panu... Jest pan studentem? Chyba tak pan mówił?...
— Byłem.
— Ale nie studiował pan literatury?
— Tylko prawo.
— Nie cierpię literatury. Rozprawy, ody, pouczające sztuczki, czego tam nie ma! Lecz jeżeli powiem panu tej raz, drogi panie, jeżeli wyznam panu, że jedna stronica książki, którą mam w głowie, w porównaniu z tą szmirą — wskazał na biurko zawalone, sądząc po okładkach, stosem książek o piratach — w porównaniu z tą szmirą byłaby beczką prochu...
Kapitan Charles Johnson mówiąc miał jakby ciągle wątpliwość co do mocy swoich słów, toteż ważniejsze zwroty powtarzał po kilka razy z emfazą i jakby bezmyślną cierpliwością, niemal pedantycznie, choć czasami zdawało się, że przemieni się to w gwałtowny wybuch słów. Ten ma-nieryzm nie zaprzeczał, co prawda, jego prawdziwym talentom, ale rozczarował mnie; oczekiwałem poety, który choć nie pisze poetycznie, przynajmniej będzie mówił poetycznie, płynnie, z lekkością, a tu coś wręcz przeciwnego! Nawet jego pogarda dla literatury też mnie rozczarowała. Jednak w sumie podobał mi się i to ja chyba popełniłem
błąd, bo nie powinienem był sądzić człowieka, który sprawił mi rozczarowanie.
- Jeżeli zdobył pan te wiadomości od kogoś, a swoje własne pozostawia pan dla drugiej książki — powiedziałem grzeczni© — to obawiam się, że nie może mi pan pomóc, chyba ze druga książka dotyczyć będzie jednej z postaci wymienionych w pierwszej książce, a bliskiej memu sercu, mam na myśli jedną z tych dwóch piratek, Annę Bonny...
Nagle podskoczył, roześmiał się wyzywająco, uniósł ręce w górę i wtedy naprawdę przypominał aktora. — Wielkie nieba, jeszcze je(jen! — wykrzyknął. — Te wstrętne suki zatruły mi życie na parę lat, zatruły mi życie. Nie jest pan czasem kobietą, panie Beckford? Całe stada kobiet wystawały tutaj na schodach, żeby tylko coś więcej usłyszeć o ]Vtary Read j Annie Boimy. Jak bym to ja miał do czynienia z tą hołotą! Piratki-amazonki, oto jak je nazywały _te suki! Ale i mężczyźni się tu zjawiali, wielcy pano\vie i inni temu podobni idioci, którzy chcieli dowiedzieć się jeszcze wielu innych rzeczy i po prostu brali mnie za rajfura!
Czułem, że się czerwienię.
Nie jestem kobietą, kapitanie, i moje zainteresowanie płynie z zupejnie innyCh pobudek. Znam Annę Bonny. Powiedziałem to głosem wielce poważnym, co zrobiło na nim pewne wrażenie, uspokoił się, zaczął przygładzać włosy i spytał, czybym się czegoś nie napił. Odparłem, że chętnie, Wobec czego otworzył kredens pełen szklanek i butelek do połowy opróżnionych i okrytych jakąś specjalną siecią. Przyjrzawszy się bliżej zauważyłem, że od półki do półk;^ az p0 samą górę, rozciąga się coś w rodzaju takielunku wykonanego z czarnej nici, a na nim zawieszone są malutką malowane-lalki; wydało mi się to dość głupie. Spytał, na co mam ochotę, więc powiedziałem „rum , dlaczego, sam nie wiem. Usłyszałem, jak mamro-ce do siebie, ge musi wejść aż na górną reję i rzeczywiście, wspinając się po takielunku, zdjął butelkę rumu z najwyższej półki i(a propos, inie wydaje mi się, żeby takie-
24
lunek mógł być tak wysoko, ale Johnson pewnie wie le piej). Po chwili siedzieliśmy z butelką rumu przed nami — był nawet całkiem dobry, ale nie tak wspaniały jak rum Williama. Johnson opróżnił szklankę jednym haustem, po czym znów napełnił.
Ponieważ siedział w milczeniu — jego wspaniałe jasne oczy wpatrzone były w okno, głowa przechylona do tyłu, ramiona w bezruchu, nawet nie drgnęły — zaryzykowałem i opowiedziałem pokrótce o mojej przygodzie w dzieciństwie, o moim odkryciu, że Anna Bonny jeszcze żyje, i wreszcie, o moim pragnieniu, aby ją zobaczyć albo przynajmniej dowiedzieć się, co się z nią stało. Odsłoniłem tyle z moich uczuć, ile uznałem za właściwe, i odwołałem się do jego uczynności, a nawet, o ile mnie pamięć nie myli, do jego sympatii dla młodych. W końcu powiedziałem wprost, co myślę o ciąży Anny. Choć przytaknął mi kilka razy i robił wrażenie głęboko zamyślonego, zauważyłem, że nie wywarło to na nim większego wrażenia, a nawet gniewa go, że ktoś jeszcze poza nim jest tak opętany morzem, z którego on zamierza czerpać siły do napisania drugiej książki, owej beczki prochu.
— Ustalmy przede wszystkim, panie Beckford — zaczął w końcu oficjalnym tonem, trochę znudzonym, lecz bardzo precyzyjnym i rzeczowym — że pod żadnym pozorem nie może mnie pan traktować jako naocznego świadka tych wydarzeń. Interesuję się tym tylko jako materiałem do moich książek, a dostarczają mi go różni ludzie — dodał, ponieważ zorientował się, że jedno nie koliduje z drugim. — Nigdy nie spotkałem Anny Bonny i bynajmniej nie pragnę jej spotkać, jeśli jeszcze żyje, co wydaje mi się nawet możliwe. Nic nie wiem o ciąży i dziecku; zostało mi to opowiedziane, a ja spisałem jak urzędnik. Jak dobry urzędnik. Jeżeli jedzie pan, jak wspominał, na Jamajkę, radzę zacząć od człowieka, który był strażnikiem więziennym w 1720 roku, a nazywa się Michael Mulcahy i mam nadzieję, że jeszcze żyje; jest to rodak Anny Bonny, Irlandczyk. W takich przypadkach zwykle więcej wiedzą ludzie na niższych stanowiskach, ale powi-
25
nien pan również zwrócić się z prośbą do obecnego gubernatora, sir Charlesa Hovendena Walkera, aby pozwolił panu zapoznać się z oficjalnymi dokumentami. Jeśli chodzi o przyjaciół ojca Anny Bonny, którzy się za nią wstawili w czasie rozprawy sądowej, znam tylko kapitana Ri-charda Cargilla. Zdaje mi się, że nadal mieszka na Jamajce, i może się pan na mnie powołać. Nie znaczy to bynajmniej, że zaraz pan wszystkiego się dowie. Myślę, że ta kobieta wyjechała do Ameryki, a Ameryka jest duża, nawet bardzo duża.
— Czy to kapitan Richard Cargill z Colebeck Castle?
— Ten sam. Kupił zamek Colebeck w 1718 roku. Znałem go w owym czasie.
— Szkoda, że nie łączą go lepsze stosunki z moją rodziną. Zabił mojego wuja w pojedynku. Dla mnie, co prawda, nie ma to większego znaczenia, a i dla niego, myślę, że też nie ma.
Johnson nic na to nie odpowiedział, utkwił pusty wzrok w oknie i z milczenia jego wysnułem wniosek, że trzeba zbierać się do wyjścia i pozostawić kapitana sam na sam z butelką rumu. Kiedy jednak się podniosłem, kazał mi usiąść z powrotem i znowu napełnił moją szklankę.
— Butelka jeszcze nie jest pusta, a jak będzie pusta, to zdejmiemy drugą. Ten takielunek to kiepski żart moich przyjaciół. Szelmy, zrobili to tak cicho, podczas mego snu, że nic nie wiedziałem. Sięgnąłem po butelkę czerwonego wina, a było jeszcze szaro, i myślę sobie: ogromny tropikalny pająk przędzie pajęczynę. Zrezygnowałem więc z wina, taki pająk skłania człowieka do umiaru. Na Jamajce nie zobaczy pan takiego pająka-olbrzyma. Są tam pająki z czerwonym kadłubem, które kryją się w starych murach, a od ich ukąszenia dostaje się drgawek. Należy też wspomnieć o wielkim szarym krzyżaku, polującym na karaluchy, który nosi jajka w białym woreczku pod brzuchem. Ale to mikrusy, mikrusy w porównaniu z prawdziwymi tropikalnymi pająkami — ohydne potwory porosłe skręconymi czarnymi włosami. Mógłbym panu opowiedzieć o nich różności, ale nie zmrużyłby pan oka przez
26
I
ar
całą noc. No, to do dna! Cieszę się, że to pana interesuje; z początku źle pana oceniłem i mam nadzieję, że się panu powiedzie. Znane mi są jednak rzeczy tak okropne, tak przerażające, że w porównaniu z nimi książka o piratach jest...
Ręce mu się trzęsły, wystąpiły tiki, powtarzał w kółko to samo, lecz jego jasne, badawcze oczy poety utkwione były w oknie i pewien jestem, że widział przed sobą wszystko, co mi opisywał, może nawet zbyt żywo, tak że niemal zatracił tę prawdziwą, głęboką potrzebę spisania wszystkiego dla siebie. Opróżniał szklankę jedną po drugiej. Uderzył mnie kontrast pomiędzy tonem, jakim wyrażał konwencjonalne pragnienie sukcesu dla mojego przedsięwzięcia, a przejmującą nutą w jego głosie, kiedy mówił o tej strasznej książce, która spędzi ludziom sen z oczu. Lecz w końcu dowiedziałem się tego, czego chciałem się dowiedzieć; człowiek ten, mimo wszystko, nadal mnie fascynował; pod wpływem alkoholu stałem się wścibski, on zaś o wiele bardziej gadatliwy, niż zamierzał na początku. Byłem przekonany, że nigdy nie napisze tej książki, za wszelką więc cenę chciałem usłyszeć z jego ust wszystkie te makabryczne historie, o których wspominał, i, trzeba przyznać, nie musiałem go do tego bardzo zachęcać.
W sumie jednak rozczarowałem się. Co prawda nie były to historie, które byle marynarz mógłby wytrząsnąć z rękawa, ale zdarzyło mi się potem słyszeć większość z nich jeszcze niejeden raz, choć już nie w takim wspaniałym wykonaniu; zaś tymi upiornymi opowieściami o statkach w Port Royal, które poszły na dno podczas trzęsienia ziemi w 1692 roku i nadal w czasie sztormu pływają wokół przylądka Palisados, karmiły nas już1 w dzieciństwie piastunki. Wszystkie te historyjki Johnso-na miały jedną wspólną cechę, którą mogę tylko określić jako skłonność do koszmaru i chaosu, jako plątaninę lin w takielunku otaczającym statek. Ten stereotypowy motyw, którego namiastkę można było dostrzec nawet w szaf-
27
ce z winem, występował w jego opowieściach na tle księżyca w pełni albo wirował w czasie sztormu szaleńczym lotem ptaków; nie brakowało tu również tropikalnych pająków porosłych splątanymi włosami i nie zdziwiłem się bynajmniej, gdy w ostatniej opowieści pojawił się szatan w straszliwym wcieleniu wraz ze swymi giermkami, choć byli niewidzialni. Ta opowieść była najlepsza i jeżeli nie opierała się na jego bezpośrednim doświadczeniu, to na pewno sam ją wymyślił.
— Chyba słyszał już pan o triku z beczką. Statek piracki na pełnych żaglach ściga jakiś inny statek, lecz ciągnie za sobą na linie jedną czy dwie puste beczki i wskutek oporu nie może rozwinąć większej szybkości. Statek, za którym odbywa się pościg, widząc, że może umknąć bez trudu, nie podejmuje żadnych środków ostrożności; a gdy zapada noc, wciąga się beczki na pokład i statek staje się łatwą zdobyczą. Zastosowano ten podstęp na statku pirackim, który ścigał statek hiszpański między Hondurasem i Cayman Islands, w których kierunku płynął. Wiał tylko słaby wietrzyk, ale