SIMON YESTDIJK WYSPA RUMU Przełożyła Ryszarda Grzybowska PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY Tytuł oryginału «RUMEILAND» Okładkę projektowała MARIA IHNATOWICZ ROZDZIAŁ PIERWSZY Nazywam się Richard Beckford i jestem potomkiem Beckfordów z Jamajki. A oto moje drzewo genealogiczne. Peter Beckford, pochodzący z Gloucestershire, wyemigrował w roku 1660, zmarł w roku 1700; syn jego, pułkownik Peter Beckford, zmarł w roku 1711, na dwa lata przed moim urodzeniem; jego syn, Peter, a mój ojciec, który był spikerem Izby Reprezentantów i ożenił się z Bath-shuą Herring, zmarł w 1735 roku, w kilka lat po śmierci żony, zostawiając wszystkie plantacje Westmoreland najstarszemu synowi, Peterowi (w rodzinie naszej urodzaj na Peterów); zmarł on w 1737 roku w wieku lat trzydziestu jeden. Fortuna przeszła teraz na Williama, późniejszego Lorda Majora, kupca londyńskiego i bankiera, najbardziej rzetelnego i zrównoważonego spośród wszystkich moich braci, mającego niewiele wspólnego z większością Beckfordów, wśród których nie brakowało narwańców. Był to człowiek z charakterem, potrafił mówić rozsądnie, nawet z królem, ale nie miał wyobraźni; toteż zdumiony byłem, że wśród jego potomków przejawiła się ta sama żyłka literacka, która, w skromniejszym zakresie, i mnie skłoniła do spisania tego oto pamiętnika 1. Ponieważ lite- l Jest to prawdopodobnie aluzja do Williama Beckforda, autora Vathek i Portuguese Letters, albo do innego Beckforda, obecnie nieznanego, ponieważ zbyt wielka jest różnica wieku między Williamem i Richardem, aby mógł wspominać o nim jako o człowieku pióra (przyp. aut.). ratura na Jamajce ograniczała się wtedy do „Weekly Ja-maica Courant", które to pismo po raz pierwszy ukazało się w 1722 roku, trudno więc się spodziewać, aby owa żyłka (o ile naprawdę istniała) mogła się wyłonić wśród starszych Beckfordów, czy to z zamożnej linii Petera, czy też mniej zamożnych potomków Thomasa. Jednakże w takich rodzinach zwykle przeplatają się bogaci z biednymi. William, z linii Petera, i tak byłby osiągnął bogactwo dzięki swojej żyłce handlowej, nawet gdyby nie odziedziczył wszystkiego po starszym bracie w roku 1737. A więc William był bogaty. Jeśli zaś o mnie chodzi, to byłem biedny jak mysz kościelna, i William, a potem jego dzieci, wspierali mnie przez całe życie, co wcale nie znaczy, że nie zarobiłem na to wsparcie u Wil-liama, jak to wyniknie z dalszej opowieści. Przejdźmy teraz do linii Thomasa. Wuj Thomas Beckford, który zginął w pojedynku z kapitanem Richardem Cargillem z Co-lebeck Castle w roku 1731, pozostawił po sobie same długi, ale już w roku 1737 jego drugi syn, Thomas, choć nie tak może bogaty jak Peter (a potem William), był jednak znacznie bogatszy, niż mnie się mogło kiedykolwiek marzyć. Zostawił sawanny, bagna i lasy kampeszowe Westmoreland i stał się właścicielem plantacji Constant Springs przynoszącej wysokie dochody, a położonej znacznie dalej na wschód, przy głównym trakcie prowadzącym z Kingston do Annoto Bay, obok Half Way Tree; mógł teraz żyć dostatnio w Kingston, stworzyć dom dla matki i dwóch sióstr, Sary i Doroty. Natomiast Ballard, najstarszy syn Thomasa, (matka nazywała się Mary Ballard) odziedziczył w spadku same długi i objął po Thomasie małą plantację trzciny cukrowej w Westmoreland. Poza okresami zbiorów i kampanii cukrowej mieszkał w Kingston, a więc także i jesienią, kiedy odbywały się posiedzenia Izby Reprezentantów; tutaj zbyt rozrzutnie szastał pieniędzmi, jak relacjonował Edward Manning z okrętowej firmy maklerskiej Manning and Ord, który czuwał nad interesami mego brata Williama przed śmiercią i po śmierci Petera, informując Williama o wszystkim oficjal- nymi listami. Ale już wtedy, kiedy jeszcze studiowałem w Oksfordzie, a przed rozmową z Williamem, byłem przekonany, że Manning musi żywić uprzedzenie do Ballarda. Wedle moich wspomnień lekkomyślność czy frywol-ność zupełnie nie pasowały do Ballarda. Wyjechałem z Jamajki w 1720, mniej więcej w rok po Williamie, jako siedmio- lub ośmioletni chłopiec. Ballard miał wtedy trzynaście albo czternaście lat i pamiętam, że nazywano go zdrajcą albo kłamczuchem, zwłaszcza Peter tak go nazywał, a był od niego starszy o rok; William musiał o tym wiedzieć. Nasze posiadłości, Plantacja Beckforda, na której mieszkali moi rodzice, i Cabaritta Estate, należąca do wuja Thomasa, dzieliła godzina drogi, toteż często hasaliśmy po moczarach na półnooo-wschód od Becikford',s Town, stanowiących jakby preludium do rozległych, niedostępnych Black Morass, po których płynie wschodnia odnoga rzeki Cabaritta. Dobieraliśmy się do ptasich gniazd, a starsi chłopcy strzelali do dzikich gołębi. Ale najbardziej lubiliśmy buszować po plantacjach, często w gromadzie murzyńskich chłopaków, którzy robili wszystko, co im kazaliśmy, a Ballard najbardziej rozkoszował się władzą nad nimi. Ale i oni czegoś go nauczyli. Wspólnie ¦z Williamem odkryliśmy (William był jednak zbyt przyzwoity, aby wnikać w tę sprawę głębiej), że Ballard spędza sobotnie i niedzielne wieczory kryjąc się za kolonią murzyńskich chat nad brzegiem zatoki w kampeszowym lesie, pełnym ciernistych opopanaksów (plaga Westmoreland, a raj dla chłopców) i podgląda murzyńskie pary zaszyte w dzikim gąszczu. Leżał tam zwykle sam, bez murzyńskich chłopców, tego jestem pewien, bo raz gc szpiegowałem, nie zwracając najmniejszej uwagi na Murzynów. Jakoś nie wydawało mi się ważne to, co robią. Leżał na brzuchu spokojnie i nie odniosłem wrażenia, żeby pilnie ich obserwował. Głowę miał wciśniętą w trawę i trząsł się tak, jakby za chwilę miał wybuchnąć śmiechem lub płaczem. Możliwe, że już się dość napatrzył i teraz usiłował ich na swój sposób naśladować. Nie stałem tam jednak długo, bo trochę się batem Ballarda, a po- za tym myślałem, że pewnie się ukłuł cierniem opopanak-su i będzie wściekły, jak mnie zobaczy. W każdym razie Ballard nie był bogaty, był biedny i pozostał biedny, miał długi i usunięto go z Izby Reprezentantów, ale nie z powodu biedy i długów. Później dowiedziałem się, że Thomas dawał mu pieniądze, pewnie też musiał się go bać. Bogaci, biedni... no cóż, ci ludzie — mój dziad, mój ojciec — byli bardzo bogaci, najbogatsi na całych Antylach. Ale nie tylko to można o nich powiedzieć: byli to ludzie wszechmocni, mieli najbardziej nieprawdopodobne pomysły, które wprowadzali w czyn. Ojciec mój, Peter Spiker (persona wcale nie mniejsza niż gubernator, sir Thomas Handyside), był podobno niezłym rozrabiaką, nie mógł spać spokojnie, jeżeli nie miał co najmniej trzech zaciętych wrogów na wyspie. Jamajka jest dużą wyspą, lecz Anglicy nie żyją w rozproszeniu, na jakie pozwalałaby przestrzeń; jeśli chodzi o członków Izby Reprezentantów albo członków Rady, to spotykają się co pewien czas w Spanish Town. A więc „trzech zaciętych wrogów" to jest coś. Czasem jeden wystarcza, jak doświadczył tego mój wuj Thomas, który pod wieloma względami przypominał Petera, był jednak znacznie bardziej powściągliwy, ale i złośliwszy, a mniej kapryśny; na pewno nie on, lecz kapitan Richard Cargill wpadł na pomysł, aby pojedynkować się w stylu pirackim (staje się plecami do siebie, na komendę zwrot do przodu i strzał). Wszyscy ci mężczyźni byli członkami Izby Reprezentantów, tej samej, która ponosiła odpowiedzialność za śmierć mojego dziada w 1711 roku. Historia tego wydarzenia znana jest powszechnie, często jednak bywa tak przedstawiana, jakoby ojciec i syn byli w opozycji. To oczywiście absurd; wręcz przeciwnie, mój dziad, pułkownik Peter, który był przewodniczącym Rady, kustoszem Kingston i eks-guberinatorem, pomagał memu ojcu, gdy popadł w konflikt z Izbą z powodu głośnego wtedy problemu odraczania sesji. Izba miała prawo odraczać sesje de die in diem, z dnia na dzień; dla dłuższego okresu potrzebna była zgo- da gubernatora, lecz gubernator w gruncie rzeczy zawsze zasięgał rady spikera. Nic więc dziwnego, że kiedy Izba chciała zmienić ten przepis, ojciec się sprzeciwił nie dbając o to, że go nazwą obstrukcjonistą, i nawet, w odpowiednim momencie, po prostu odroczył zebranie. Powstała ogromna wrzawa, jedni wyzwali go na szablę, inni zaryglowali drzwi, on jednak bronił się zaciekle, najpierw młotkiem spikera, potem krzesłami, aż w końcu dziad mój, który siedział w gabinecie Rady i usłyszał rumor, w samą porę zawiadomił gubernatora, który wysłał żołnierzy i kazał rozpędzić zgromadzenie w imię królowej Anny. Dziada mojego ogarnęło takie podniecenie (z uciechy raczej niż z gniewu) na widok uciekających na łeb, na szyję, że zleciał ze schodów z dwudziestu ośmiu stopni i pierwszy ze wszystkich znalazł się na dole. Śmierć nastąpiła natychmiast. Musiał to być ciężki upadek. Dziad był wielkim mężczyzną; jego upadek doprowadził do upadku sześciu czy siedmiu plantacji, na których znajdowały się skrzynie cukru, beczki rumu, mocnego, westmorelandzkie-go rumu, prawie tysiąc pięćset niewolników, beczki kawy i żywy inwentarz. W dwie godziny później ojciec, w czerni, znowu przewodniczył zgromadzeniu. Nie robił wyrzutów nikomu, przyjmował uściski dłoni, ale całkiem wykreślił z porządku dziennego problem odraczania sesji. Już nigdy więcej nie został wysunięty, nawet po 1728 roku, gdy ojciec już od dawna przestał pełnić funkcję spikera, a Izba Reprezentantów mogła ustanawiać swoje własne prawa w zamian za coroczną kontrybucję na rzecz korony w wysokości ośmiu tysięcy funtów. Nawet jeśli komukolwiek zaświtała myśl o odraczaniu i wyszeptał do siebie słowa de die in diem, każdy natychmiast oczami wyobraźni widział Petera Spikera stojącego na podium, z lekkim, raczej obłudnym uśmiechem i sterczącym prowokacyjnie wydatnym nosem, a za Peterem Spikerem ducha pułkownika Petera, podnoszącego ostrzegawczo palec: „De die in diem, panowie: z dnia na dzień, z dnia na dzień..." William otrzymał od Edwarda Manninga list, w którym I 1 informował go, że Peter miał ostry atak dyzenterii, a równocześnie doszła go wiadomość o śmierci Petera. Powiadomił mnie o tym natychmiast, jednocześnie prosząc, abym przyjechał do Londynu celem omówienia kilku spraw. Nie wydawało mi się, abym miał o czym dyskutować z Williamem, toteż odłożyłem tę wizytę na kilka miesięcy, do zakończenia studiów. Co prawda mogłem wyjechać wcześniej, bo niczego tnie nauczyłem się w Oksfordzie, 0 wiele mniej niż w Eton, gdzie przynajmniej nauczyli mnie czytać i pisać. Lecz Trinity College było miejscem spokojnym, niczym klasztor wśród łąk; zawarłem tam wiele przyjaźni; prądy Jakobitów w Oksfordzie nie zanadto zakłócały mi spokój, uważano bowiem, że jako syn plantatora, stoję raczej na uboczu tych spraw; ale nie chciałem przerywać nauki pod koniec studiów, bez względu na to, ile są warte, bo po prostu nie miałem najmniejszego pojęcia, co z sobą robić. Do pewnego stopnia, oczywiście, liczyłem na Williama, toteż latem 1737 roku zjawiłem się w jego bogato urządzonym gabinecie. Przewidując z góry wynik naszego spotkania, kupiłem sobie nowe ubranie i przyjechałem powozem. Dziwne, ale zawsze miałem uczucie, że muszę Williama bronić. Dziwne, bo był wyższy i silniej ode mnie zbudowany, bogaty, szczęśliwy w małżeństwie i z pewnością nieporównanie lepiej znający się na interesach. Lecz na samą myśl, że prowadził tak rozległe sprawy, nie mając nawet możności zobaczyć na własne oczy miejsca i sposobu ich załatwiania — czy to na Jamajce, czy na wyspie Barbados, a nawet w portach angielskich — dostawałem zawrotu głowy. Uczucie to bynajmniej nie osłabło, kiedy odziedziczył wszystko po Peterze. Jakoś zawsze w moim umyśle William kojarzył mi się z psem, który podczas przechadzki zawędrował zbyt daleko. Nawet był trochę podobny do psa, miał szczere, choć pozbawione głębi oczy, zmarszczki rozumnego zwierzęcia 1 szeroki, niezbyt wydatny podbródek; był najłagodniejszy ze wszystkich Beckfordów, starych i młodych. Mówiło się, że charakter odziedziczył po naszej matce, zresztą 10 z wyglądu też ją przypominał. Tego popołudnia był szczególnie serdeczny, a kiedy w pewnym momencie ukośny promień słońca w pełni odkrył całą ponurość pokoju, w którym musiał żyć (żal mi się go zrobiło), napełnił szklankę wspaniałym rumem, oryginalnym westmorelan-dzkim rumem najwyższego gatunku, z własnych plantacji. Do tej pory rozmawialiśmy o różnych błahostkach, o ile moja przyszłość tak może być określona. William zgadzał się, że niełatwo dla mnie znaleźć coś odpowiedniego, choć, oczywiście, mógłby mi zaofiarować posadę u siebie w biurze. Uważał jednak, że jest to poniżej godności człowieka, który ukończył Oksford. — A może tak byśmy połączyli dwie rzeczy — powiedział, kiedy opróżniliśmy szklanki. — Prosiłem, abyś mnie odwiedził, bo chciałem z tobą porozmawiać o pewnej sprawie, ty zaś przyjechałeś, aby zasięgnąć u mnie rady co do twojej przyszłej kariery. Biuro to nie miejsce dla ciebie, handel zapewne też nie, w ogólnym znaczeniu tego słowa. Powinieneś zobaczyć trochę świata. Brzmi to może dziwnie w ustach człowieka, który wcale tego świata nie widział. — Obaj mamy na swoim koncie długą podróż morską — przerwałem raczej złośliwie, choć nie pokazałem tego po sobie. Moja złośliwość wywodziła się stąd, że William, zdawało się, całkiem zapomniał o swojej młodości. W każdym razie młodość nie miała dla niego żadnego znaczenia. Ze mną było całkiem inaczej i wyraźnie podkreśliłem już tę różnicę między nami. Na moją uwagę machnął tylko ręką. — Byliśmy wtedy dziećmi. Ale właściwie sam naprowadzasz mnie na temat. Nie chciałbyś odbyć takiej samej podróży z powrotem? Nie pojechałbyś na Jamajkę? — W jakim celu? — spytałem, ale w pytaniu tym od razu wyraziłem aprobatę. Gdy wysunął tę propozycję, ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że chcę wrócić na Jamajkę, choćby ze względów osobistych, które nie miały nic wspólnego z Williamem. Nosiłem się z tym pomysłem przez cały rok, lecz z braku pieniędzy nie sądziłem, żeby mi 11 się taka możliwość kiedykolwiek nadarzyła. Nie nadawałem się na kupca ani na plantatora. W Oksfordzie próżnowałem i oddawałem się marzeniom. — Oczywiście nie na zawsze — wyjaśnił William pochylając się do poufnej pogawędki — i nie jako podwładny. Będzie to misja ściśle określona. Potem zobaczymy. Musiałbyś pojechać na Jamajkę i zobaczyć, jak się tam sprawy przedstawiają; bo widzisz, coś mi się wydaje, że nie wszystko się tam układa tak, jak być powinno. — Ale ja nie mam pojęcia o interesach. — Och, to po prostu dziecinna zabawa. A poza tym masz głowę na karku, studiowałeś. — William popełniał błąd, jak zresztą wielu praktycznych ludzi, uważając, że studia uniwersyteckie przygotowują w mniejszym lub większym stopniu do wszystkiego, a przecież w rzeczywistości, nie dają żadnego przygotowania. — Uczyłeś się prawa, co może się tam okazać wielce przydatne. Mówiąc po prostu, uważam, że jestem okradany. — Przez kogo? — To już twoje zadanie — odparł William uśmiechając się, lecz w jego oczach wiernego psa malował się wyraz niepewności; nie był to człowiek, który potrafiłby coś wprost nakazać, ale, jak już nieraz zdołałem zauważyć, miał niezwykłą umiejętność delikatnego sugerowania. — Z zasady nikogo nie podejrzewam. Najpierw jednak musisz się zapoznać z całą sytuacją. Dowiedziałem się, że od śmierci Petera nastąpił wyraźny spadek zbiorów na plantacjach cukrowych w West-moreland. Zarówno jeśli chodzi o cukier, jak i rum, a przecież mowy nie było o nieurodzaju. Można więc przypuszczać, że podwładni popełniają jakieś nadużycia albo też że złodziej ma ułatwione zadanie z powodu braku odpowiedniego dozoru. Przecieki, jak nazywał to William, mogły być w trzech miejscach: na plantacjach, w drodze do Kingston i w samym Kingston, w magazynie albo podczas załadunku. Można to jednak dokładnie prześledzić; William wziął kawałek papieru, naszkicował mapę Jamajki (która, widziana z boku, wygląda jak żółw — głowa 12 w Morant Point, a nogi po obu stronach Old Harbour Bay) i rzucił na nią kilka cyfr. Gdyby kradziono trzcinę cukrową na samej plantacji, przed dowiezieniem do młyna, plony cukru spadłyby proporcjonalnie do rumu; a jeśli kradnie ktoś produkt gotowy, beczki cukru i kadzie rumu, stosunek ich będzie oczywiście nierówny, a miejsce kradzieży pozostanie nadal otoczone tajemnicą. Zresztą nawet przy kradzieży trzciny sprawa też może być niejasna. W każdym bądź razie takie są możliwości, a przecieki prawdopodobnie da się wyśledzić przez porównywanie wykazów, dowodów przesyłki i sprawozdań nadzorców. William dałby mi wszystkie dokumenty dotyczące tej sprawy, upoważnienie i list do Edwarda Manninga, który zaznajomi mnie ze wszystkimi szczegółami; za kilka tygodni trój masztowiec „Weymouth" wypłynie z Plymouth do Jamajki pod dowództwem kapitana Benjamina Saw-kinsa, bliskiego przyjaciela Williama; wyraził nadzieję, że pogoda będzie mi sprzyjać, po czym wstał, żeby przynieść dokumenty. — Halo! — zawołałem. — Coś mi się zdaje, że marnujesz czas. Ja się w tych sprawach zupełnie nie orientuję. Co mam, na przykład, zrobić ze złodziejem, jeśli go złapię. Nie mam pojęcia o prawie kolonialnym. Nie wydaje mi się, że William chciał, abym jechał; był to raczej wyraz handlowej gorliwości albo kłopotliwej sytuacji. — Powiadam ci, Manning zaznajomi cię ze wszystkim. — Dlaczego więc nie przekażesz śledztwa w ręce Manninga? — Ponieważ... — zawahał się. — Słuchaj, Manning nie jest odpowiedni do tego zadania, wrośnięty jest w tę wyspę jak skała. Lgnie do każdego... — Jak mały psiak. — Nazywaj to, jak chcesz... — Czy Manning wie coś o kradzieży? — To on właśnie zwrócił mi uwagę — wyjaśnił William z jakimś nieokreślonym gestem w stronę biurka — ale nie jest to odpowiedni do tego człowiek. — A podejrzewa kogoś? — Tak... i nie... Zaczynałem tracić cierpliwość. — Pozwól mi więc przeczytać jego list, Williamie. Prze- ' cięż to bardzo istotne. Kogo podejrzewa? — Manning podejrzewa Ballarda Beckforda. Tylko że — dodał czerwieniąc się, bo uniosłem brwi lekko pogwizdując — to oczywisty nonsens. Manning jest cięty na Ballarda, bo nasz kuzyn romansuje z jego żoną, paskudna historia. Doniósł mi o tym nasz agent na Jamajce, a raczej jego zastępca, bo sam Russel nie ma już z tym nic wspólnego. Żona jego jest jedną z córek Moore'a. Był gubernatorem w Nowym Jorku, jak pewno wiesz. Ale może to po prostu plotka. Miejmy nadzieję. — Ballard jest zdolny do wszystkiego, takie jest moje zdanie. Nie pamiętasz, jak skradł jajka naszych ptaków z tamaryndowca, koło młyna, te śliczne złociste jaskółcze jajka? — Mówiąc to, spojrzałem uważnie na Williama. Jednakże nie zdradził się i wolnym ruchem głowy zaprzeczył. —¦ I jak zawsze podglądał Murzynów, kiedy się kochali? — Nic o tym nie wiem — odparł sztywno. — Nie wiesz, ale ja wiem! I sam mi mówiłeś, że tkwi po uszy w długach. Ale nie sądźmy zawczasu. — Przeszedłem bezwiednie na ton niemal sędziowski. — Zachowam oczywiście należytą dyskrecję w stosunku do Man-ninga i innych. Tylko musisz mi powiedzieć jedno: kt® jest odpowiedzialny za trzcinę, beczki, baryłki i co tam jeszcze. — Stirling, on nadzoruje. —¦ Sam Stirling, nasz kuzyn? William ukrył twarz okraszoną słodkim uśmiechem za szklanką rumu, jakby chciał sprawdzić jego przejrzystośi i kolor, po czym powiedział: — Zapewne wyolbrzymiasz wszystko, chłopcze. Nie wydaje mi się, abym przywiązywał jakąś wagę do stopnia pokrewieństwa na wyspie. Muszę przyznać, że przez moment — może w związku z tym, co mi kiedyś Manning 14 napisał — podejrzewałem Stirlinga, nie tyle o kradzież ile o bałagan i niedbalstwo. — Czy Stirling nie jest ojcem tej dziewczyny, którą Pe-ter kurował zawsze z ciąży zielonym owocem tykwy? — Nic o tym nie wiem — odparł sztywno William. — Nie mogę uwierzyć, aby nasz Peter... No nie, wybij to sobie z głowy, to nie Stirling, on przecież jest oddany naszej rodzinie ciałem i duszą. Chyba mówił prawdę, choć to właśnie on dał mi do przeczytania list, w którym Peter — a znany był z cynizmu, jaki odziedziczył po ojcu — chwalił się owocami tykwy i polecał je młodszemu bratu w razie potrzeby. Stirling w rzeczywistości był potomkiem Beckfordów, ściślej mówiąc, pułkownika Petera, który złączył się z Murzynką pod koniec życia. Ich córka wyszła za mąż za potomka jednego ze „szkockich niewolników" z Barbados, których za czasów Cromwella wysłano na Zachód; szkocki niewolnik, o którym mowa, ojciec naszego Sama Stirlinga, był przez wiele lat cieślą na plantacji. Peter Spiker zawsze miał opiekuńcze uczucia dla rodziny i on to zrobił Stirlinga nadzorcą; nasz brat zaś, Peter, zacieśnił jeszcze bardziej więzy biorąc sobie córkę Sama (jego żona była Mulatką) jako qua.sh.eba, choć słowo to, ściśle mówiąc, było zakazane wśród Murzynów. I tak krąg się zacieśniał, a wyobrażam sobie, jak William musiał być przybity tym zacieśnianiem więzów między dwiema rodzinami, choć dzieliła go niemała odległość. Obaj, jako chłopcy, znaliśmy Sama; był to człowiek melancholijny, z wydatną szczęką, co upodabniało jego profil do półksiężyca. Niewiele już zostało do omówienia, zwłaszcza że przed odjazdem miałem się jeszcze raz zobaczyć z Williamem. Zamieszkałem w Londynie, dostałem pieniądze na wygodne mieszkanie. Kiedy spytałem, czy nie mógłbym zasięgnąć rady Julinesa Herringa, naszego wuja ze strony matki, który był właścicielem niewielkiej plantacji w Beck-ford's Town, potrząsnął głową przecząco; na szczęście wiedziałem, że nie darzy specjalnymi względami Julinesa, 13 odmowa ta nie znaczyła więc, że podejrzewa go o kradzież. Tuż przed wyjściem spytałem Williama: — Nie mógłbyś się dowiedzieć, czy sir Nicholas Lawes, który był gubernatorem Jamajki w 1721 roku, żyje jeszcze i ewentualnie gdzie? Nie ma to nic wspólnego z naszym interesem. — Chyba mogę ci to załatwić — odparł William zdzi-wfony. — Chcesz go odwiedzić? Nawet jeżeli żyje, musi być bardzo stary. — Nie chodzi o mnie, tylko o mego przyjaciela. Czy był on przewodniczącym Sądu Wiceadmiralskiego? Był zawsze gubernatorem, w każdym razie przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Jako że ciekawość nie była słabą stroną Williama, o nic więcej nie pytał. Był na to zresztą zbyt dobrze wychowany. Marzyłem o powrocie na Jamajkę ze względu na wspomnienia z młodszych lat (a więc nie miało to żadnego znaczenia dla Williama!), a obudziła je we mnie książka, która wpadła mi w ręce ubiegłego roku w Oksfordzie. Dlaczego dzieło kapitana Charlesa Johnsona o piratach Indii Zachodnich, które ukazało się już w 1724 roku i było bestsellerem, nie przyciągnęło mojej uwagi wcześniej, pozostanie dla mnie tajemnicą. Jeden z moich kolegów w college'u miał właśnie tę książkę i kiedy się dowiedział, że pochodzę z Jamajki, pożyczył mi ją; nie zainteresowała go specjalnie, takie sobie bajdury, mogłem ją więc zatrzymać. Piszę te słowa, a książka leży przede mną; grube tomisko w kolorze wypłowiałej zieleni, na której żółte i brązowe kółka tłoczą się jak gwiazdy na firmamencie; na szczególną uwagę zasługuje jednak strona tytułowa, nie z powodu winiety — waza, z której kwiaty zdają się wysypywać szeroko na wszystkie strony —. zbyt sentymentalnej w stosunku do treści (to samo można by powiedzieć o wydawcy „Biblia i Korona" Charlesa Rivingtona, St. Paul's Churchyard), lecz z po- 16 wodu długiego tytułu drukowanego w dwóch kolorach, czarnym i czerwonym na przemian: Historia angielskich piratów od czasu ich osiedlenia się na wyspie New Pro-vidence aż do obecnych dni, obejmująca ich przygody, napad,y, mordy, okrucieństwa i wszelakie ekscesy. Także historia i przygody dwóch kobiet-piratek, Mary Read i Anny Bonny, oraz krótki przegląd statutów i zarządzeń dotyczących pirackiego życia. Napisana przez kapitana Charlesa Johnsona. Przygody te obejmują lata 1717 - 1724 i dotyczą sławnych piratów, takich jak Bartholomew Ro-berts, Edward Teach (alias Czarnobrody), John Rackam (alias Calico Jack) i wielu innych. Książka nie odznacza się gładkim stylem i wiele wydarzeń jest zapewne zmyślonych — co nie koliduje z faktem, że Johnson sam był piratem, o czym przekonałem się później — lecz zawiera kilka sztychów, z których jeden przedstawiał dla mnie szczególne znaczenie. Mam na myśli portret Anny Bonny, damy serca Johna Rackama, która z całą załogą statku, łącznie z Mary Read, za piractwo została skazana na śmierć 16 listopada 1720 roku przez Sąd Wiceadmiralski w Spanish Town na Jamajce, pod przewodnictwem sir Nicholasa Lawesa. Muszę tylko otworzyć książkę, żeby zobaczyć Annę Bonny, dwie Anny Bonny, bo dokładnie taki sam portret, wydarty z innego egzemplarza i opatrzony podpisem, leży luźno między stronicami tej książki. Sztych jest dobry, tak samo zresztą podobizna Mary Read, lecz Mary Read nic dla mnie nie znaczy, choć także znajdowała się na pirackim statku Rackama. Na tle odległych statków i brzegu porośniętego palmami stoi młoda kobieta w bryczesach, krótkim żakiecie i rozchylonej koszuli ukazującej pierś. W prawym ręku trzyma pistolet gotowy do strzału. Toporek w lewej kieszeni spodni, szabla i dwa pistolety przy skórzanym pasie uzupełniają jej: ekwipunek. Spod przekrzywionego kapelusza spływają jasne włosy. Rysy są delikatnie rzeźbione i nawet ów rysownik, który najprawdopodobniej nigdy jej nie widział, uchwycił coś z nieokiełznanego i buntowniczego ducha, właściwego (o ile mamy wierzyć Johnsonowi) tej kobie- 2 — Wyspa rumu 17 1 cie. Najbardziej jednak uderzające w tym rysunku jest to, że postać zdaje się wykonywać obrót, /. prawą nogą cofniętą trochę do tyłu. Ma w sobie coś z niedościgłej wytworności, niby baletnica, niby lalka w piruecie na pozytywce, a wokoło pełno wrogów, których unieszkodliwia, jednego po drugim, przy każdym obrocie i strzale. Wygląda przy tym elegancko, filuternie, niemal dziecinnie; jakby się unosiła na wodzie. Znam tę kobietę; ale nie chcę wyjawiać jeszcze niczego, skoro mam. ją znowu spotkać w tej dziwnej sytuacji. Jak już wspomniałem, miałem zaledwie osiem lat, gdy odbywałem podróż do Anglii pod opieką starej murzyńskiej piastunki. Właściwie nic nie pamiętam z tej podróży; większość z tego, co mógłbym powtórzyć, opiera się na opowiadaniach przeze mnie zasłyszanych. Wedle książki Johnsona, Rackam, na dwa miesiące przed schwytaniem, splądrował między innymi dwa statki w pobliżu Hispanioli (część francuska); byłem na pokładzie jednego z tych statków, na „Swallow". Ponieważ Rackam był już wtedy ścigany, po splądrowaniu zostawił statek własnemu losowi, a jako że nie napotkał na żaden opór, nikogo nie niepokoił, nawet załogi nie zmusił do przyłączenia się do piratów, co często się zdarzało. Znam to oczywiście z opowiadania, tak samo jak fakt, którego znajomością chełpiłem się w młodszych latach, że piracka flaga wcale nie była „Jolly Roger", ale gładka, w kolorze czerwonym, bez żadnego godła. Zdumiewające, ale lepiej pamiętam wszystko, co zostało mi opowiedziane, niż co oglądałem na własne oczy i w czym sam uczestniczyłem; lecz książka Johnsona, która zawiera dokładną, choć niewątpliwie mocno koloryzowaną, biografię Anny Bonny oraz kwieciste sprawozdanie z ostatniej bitwy, ujawniającej osławione tchórzostwo Rackama i wspaniałą odwagę dwóch kobiet, wprowadziła fundamentalną zmianę — już nie wspomnę czerwonej flagi czy omdlewającej niani albo piratów wypatrujących z niepokojem angielskiej korwety, lecz ciepłą rękę na mej szyi, ciepłą mocną rękę, niezbyt szorstką, należącą do młodego mężczyzny o długich jasnych wło- 18 1 sach. Ręka ta spoczywała w jednym miejscu przez cały czas, gdy plądrowano statek, tak jak bym był jedyną osobą na statku, którą trzeba uwięzić, bo kapitan, pierwszy oficer i marynarze chodzili swobodnie i nawet pomagali w załadunku na drugi statek, za co dostali potem reprymendę. Teraz, kiedy już wiem na pewno, że tym młodym mężczyzną była Anna Bonny (płeć jej, a także Mary Read, odkryto w więzieniu), przypominam sobie też, że w pewnej chwili się obejrzałem i usłyszałem, jak ktoś się roześmiał i powiedział coś w tym rodzaju: „Przecież się nie boisz!" Oczywiście, że się nie bałem, a obejrzałem się pewnie z powodu tej ręki. Dotknięcie jej było tak łagodne, że zapadłem w jakiś półsen, w którym wszystko, co działo się wokoło, nie istniało dla mnie i nawet nie wiedziałem, kiedy ręka oderwała się od moich pleców. Miałem na sobie luźne ubranie, a ręka spoczywała na moich plecach między łopatkami. Dotknięcie jej czuję do dzisiaj, choć tu już działa chyba wyobraźnia. Jednego tylko jestem pewien, że w ostatnim roku mego pobytu w Oksfordzie wspomnienie to wprawiło mnie w dość dziwny stan umysłu; wzbudziło tęsknotę za młodością, za Jamajką, a ponad wszystko za tą kobietą — trudno to nazwać inaczej, lecz szaleństwem byłoby mówić o miłości do kogoś, kogo nie znałem. Chciałem po prostu przekonać się, jak czas potraktował tę piratkę, którą książka uczyniła nieśmiertelną. Pragnąłem odczuć dotknięcie jej ręki raz^ jeszcze. .Właściwie nie miałem żadnych złudzeń: od tego czasu upłynęło już lat siedemnaście, a życie, jakie ta kobieta prowadziła, z pewnością pozbawiło ją uroków, którymi odznaczała się przed laty. Muszę tutaj wyznać (czytelnikom nie znającym książki Johnsona, choć wielu ich być nie może), iż to szczere pragnienie zbudziło się we mnie na skutek przypuszczenia, że Anna Bonny może jeszcze żyje w tym czasie, to jest w roku 1737. W książce jest bowiem powiedziane, że Anna Bonny i Mary Read nigdy nie zostały stracone i nie mam powodu w to wątpić; ani też w to, że przy wstępnym śledztwie stwierdzono, że obie te kobiety spodziewają się dziecka i że 19 ¦ni ¦i Anna spędziła okres ciąży w więzieniu. Wedle książki było to motywem jej ułaskawienia (gubernator miał takie prawo); wiem jednak, do czego jest zdolna wyobraźnia pisarza, a prawdopodobnie pirat, który stał się autorem, puszczał wodze fantazji bardziej niż każdy inny pisarz, choćby dlatego, że nie mógł wyznać szczerze, iż sam był niegdyś piratem, mimo wszystkich amnestii, których nie szczędzono w owych czasach w koloniach. Odrzuciłem więc wersję ciąży, ale chętnie uwierzyłem w to, że Mary Read zmarła na febrę w więzieniu, tak jak by pierwsza możliwość była czymś mniej naturalnym dla kobiety niż druga. Wedle Johnsona nikt nie wie, co się stało' z Anną Bonny. Nawet jeśli on nie wie, to przecież inni mogą wiedzieć, toteż myśli moje zwróciły się ku sir Nicholasowi Lawesowi, gubernatorowi, który ją skazał i potem ułaskawił. A jeśliby sir Nicholas Lawes nie wiedział, to może kapitan Charles Johnson będzie znał kogoś, kto ma 0 niej jakieś informacje. Anna Bonny była córką adwokata z Cork, który osiedlił się w Południowej Karolinie; paru przyjaciół jej ojca na Jamajce wstawiło się za nią podczas rozprawy w sądzie (ten powód ułaskawienia wydaje mi się o wiele bardziej prawdopodobny niż ciąża) 1 oni mogą coś wiedzieć o jej dalszych losach. Tak więc, miałem przed sobą dwie drogi; teraz bowiem, skoro rzeczywiście wracałem na Jamajkę, powziąłem mocne postanowienie odszukania tej kobiety. W dwa dni po mojej wizycie William napisał mi, że sir Nicholas Lawes zmarł w 1731 roku, będę więc musiał rozczarować mojego przyjaciela z Oksfordu. Ponieważ raczej się tego spodziewałem, zwróciłem się już do wydawców „Biblia i Korona" z prośbą o adres kapitana Charle-sa Johnsona. Z początku odnosili się z rezerwą i podejrzliwością, kiedy jednak wyjaśniłem im, że jestem jego wielbicielem i że przyjechałem z Zachodu, i że nie jestem urzędnikiem sądowym, ani nie mam zamiaru czy ambicji być nim kiedykolwiek, roześmieli się z zakłopotaniem i udzielili mi upragnionej informacji, a także obdarowa- 20 li listem polecającym. Utwierdziło mnie to jednak w przekonaniu, że Johnson musiał być niegdyś piratem. Nigdy nie możemy niczego przewidzieć. Spotkanie, wizyta, dom, do którego idziemy, cała sytuacja w tym domu, twarz, głos — wszystko okazuje się inne. Zaobserwowałem jednak, że w większości przypadków dzieje się tak dlatego, bo nie staramy się przemyśleć wszystkiego dokładnie. Wydawało mi się, że mam dwie możliwości wyboru, jeśli chodzi o kapitana Charlesa Johnsona: albo jest on awanturnikiem, zarozumiałym kapitanem, absolutnie pozbawionym manier, któremu ktoś pomógł napisać tę partacką książkę wedle jego zmyślonych, osnutych pijacką wizją reminiscencji, albo też jest sztywnym ekscen-trykiem w pierwszym stadium manii prześladowczej, a napisał tę książkę, tak w pełni odzwierciedlającą jego charakter, stylem obrzydliwie oficjalnym, sam dostrzegł jej usterki i upiększył różnymi kłamstwami, choć nie sprawiło mu to żadnej przyjemności. We wszystkich moich rozmyślaniach na temat kapitana Charlesa Johnsona brałem pod uwagę tylko te dwie możliwości, zapomniałem jednak o trzeciej, która musiała być najbardziej prawdopodobna: bowiem na pytanie, jak mógł zamroczony kapitan, awanturnik, albo sztywny urzędnik napisać taką książkę, gubiłem się i nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi. Można spotkać setki takich właśnie kapitanów czy urzędników, ale jest tylko jeden kapitan Charles Johnson, który zdobył sławę dzięki książce o piratach z New Providence, książce o piratce Annie Bonny, która, wolno się obracając, z pistoletem w ręku, zakreśla koło na horyzoncie stronic tej książki. Johnson, i tylko Johnson, obudził we mnie te marzenia — tę nieodpartą falę tęsknoty, aby zobaczyć, co zostało jeszcze z przeszłości. O tym zapomniałem. U szczytu schodów oczekiwał mnie niski mężczyzna, dobrze ubrany, o rysach tak wspaniale rzeźbionych, jakich jeszcze nie zdarzyło mi się widzieć w życiu. Złocistoblond włosy, lekko siwiejące na skroniach (ich lśnienie dostrzegłem już z dołu, podczas gdy pokojówka, która wzięła 21 list wydawców „Biblia i Korona", dała mi znak łokciem, że to właśnie on), zaczesane miał do tyłu; nie nosił peruki. Musiał mieć powyżej pięćdziesiątki, ale wyglądał młodzieńczo. Miał orli nos, jasne, żywe oczy, które przeszywały na wskroś, usta łagodnie wykrojone, cerę wysmaganą wichrami, kilka szram na lewym policzku... Nie sposób jednak opisać tej twarzy. Była to twarz poety. Tak tylko można ją określić. Mógłby też występować na scenie, choć właściwie nie miał w sobie nic z aktora. Poczułem się zakłopotany. Zaprosił mnie do pokoju, w którym dostrzegłem parawan zrobiony z mahoniowej boazerii, jaką wykładane są kabiny, i rogową lampę zawieszoną u sufitu, szafę biblioteczną i statek pod szkłem (statki takie robią marynarze, gdy wieją pasaty, kiedy to nic nie ma do roboty na pokładzie; za duże są ich kotwice, flagi, żagle i proporce, a już na pewno za duże działa, kil zaś zawsze za mały), a kiedy po wymianie uścisków dłoni wskazał mi krzesło i stanął przede mną jakby w oczekiwaniu, serce mi załomotało, czułem, że kolana mi się trzęsą, i miałem ochotę po prostu zawrócić i uciec. Zdawałem sobie sprawę z mojej pomyłki z bolesną wyrazistością. Jak mogłem być tak głupi! Oczywiście, że Johnson pływał na morzu, najprawdopodobniej był piratem. Ale zawsze coś go nieprzeparcie ciągnęło do pisania, do tego zajęcia błogosławionego przez bogów. Dlatego właśnie gromadził pieniądze, mordował i rabował, prowadził życie awanturnicze. Zawędrował daleko, ale stwierdził z żalem, że brak mu doświadczenia; nie miał odwagi działać spontanicznie; uważał, że musi przestrzegać określonych praw, praw, którymi sam nie włada, a które mają nad nim władzę, choć właściwie ich nie zna; i napisał tę książkę w stylu dziennika okrętowego albo katechizmu, on, który jest poetą. — Czym mogę panu służyć? — spytał kapitan Charles Johnson. Siedział sztywno na krześle naprzeciw mnie, wyraźnie okazując rezerwę i wyglądając przez okno. Zacząłem więc mówić, że przeczytałem jego książkę i ogromnie ją podziwiam, ale przerwał mi i zerknął w bok z zabaw- 22 nym uniesieniem, jak by ujrzał tam co najmniej anioła albo fosforyzującego wieloryba. Właściwie nie widziałem jego uśmiechu, uśmiech pojawił się tylko w jego oczach, choć może zapowiadał on jeszcze coś więcej? — Ta książka — odezwał się, a pod jego lewym okiem pojawił się tik — nic nie jest warta. Nie chcę odzierać pana ze złudzeń, panie Beckford, ale to lichota, błaha książczyna. — A więc to wszystko nieprawda, kapitanie? — zagadnąłem ostrożnie. Znowu rzucił na mnie spojrzenie spod oka, ale tym razem było to już chytre spojrzenie. — Wszystko zostało mi opowiedziane, a ja tylko spisałem. Książka odniosła sukces, ja zaś ściągnąłem na siebie mnóstwo kłopotów. Ale jeżeli powiem panu... Jest pan studentem? Chyba tak pan mówił?... — Byłem. — Ale nie studiował pan literatury? — Tylko prawo. — Nie cierpię literatury. Rozprawy, ody, pouczające sztuczki, czego tam nie ma! Lecz jeżeli powiem panu tej raz, drogi panie, jeżeli wyznam panu, że jedna stronica książki, którą mam w głowie, w porównaniu z tą szmirą — wskazał na biurko zawalone, sądząc po okładkach, stosem książek o piratach — w porównaniu z tą szmirą byłaby beczką prochu... Kapitan Charles Johnson mówiąc miał jakby ciągle wątpliwość co do mocy swoich słów, toteż ważniejsze zwroty powtarzał po kilka razy z emfazą i jakby bezmyślną cierpliwością, niemal pedantycznie, choć czasami zdawało się, że przemieni się to w gwałtowny wybuch słów. Ten ma-nieryzm nie zaprzeczał, co prawda, jego prawdziwym talentom, ale rozczarował mnie; oczekiwałem poety, który choć nie pisze poetycznie, przynajmniej będzie mówił poetycznie, płynnie, z lekkością, a tu coś wręcz przeciwnego! Nawet jego pogarda dla literatury też mnie rozczarowała. Jednak w sumie podobał mi się i to ja chyba popełniłem błąd, bo nie powinienem był sądzić człowieka, który sprawił mi rozczarowanie. - Jeżeli zdobył pan te wiadomości od kogoś, a swoje własne pozostawia pan dla drugiej książki — powiedziałem grzeczni© — to obawiam się, że nie może mi pan pomóc, chyba ze druga książka dotyczyć będzie jednej z postaci wymienionych w pierwszej książce, a bliskiej memu sercu, mam na myśli jedną z tych dwóch piratek, Annę Bonny... Nagle podskoczył, roześmiał się wyzywająco, uniósł ręce w górę i wtedy naprawdę przypominał aktora. — Wielkie nieba, jeszcze je(jen! — wykrzyknął. — Te wstrętne suki zatruły mi życie na parę lat, zatruły mi życie. Nie jest pan czasem kobietą, panie Beckford? Całe stada kobiet wystawały tutaj na schodach, żeby tylko coś więcej usłyszeć o ]Vtary Read j Annie Boimy. Jak bym to ja miał do czynienia z tą hołotą! Piratki-amazonki, oto jak je nazywały _te suki! Ale i mężczyźni się tu zjawiali, wielcy pano\vie i inni temu podobni idioci, którzy chcieli dowiedzieć się jeszcze wielu innych rzeczy i po prostu brali mnie za rajfura! Czułem, że się czerwienię. Nie jestem kobietą, kapitanie, i moje zainteresowanie płynie z zupejnie innyCh pobudek. Znam Annę Bonny. Powiedziałem to głosem wielce poważnym, co zrobiło na nim pewne wrażenie, uspokoił się, zaczął przygładzać włosy i spytał, czybym się czegoś nie napił. Odparłem, że chętnie, Wobec czego otworzył kredens pełen szklanek i butelek do połowy opróżnionych i okrytych jakąś specjalną siecią. Przyjrzawszy się bliżej zauważyłem, że od półki do półk;^ az p0 samą górę, rozciąga się coś w rodzaju takielunku wykonanego z czarnej nici, a na nim zawieszone są malutką malowane-lalki; wydało mi się to dość głupie. Spytał, na co mam ochotę, więc powiedziałem „rum , dlaczego, sam nie wiem. Usłyszałem, jak mamro-ce do siebie, ge musi wejść aż na górną reję i rzeczywiście, wspinając się po takielunku, zdjął butelkę rumu z najwyższej półki i(a propos, inie wydaje mi się, żeby takie- 24 lunek mógł być tak wysoko, ale Johnson pewnie wie le piej). Po chwili siedzieliśmy z butelką rumu przed nami — był nawet całkiem dobry, ale nie tak wspaniały jak rum Williama. Johnson opróżnił szklankę jednym haustem, po czym znów napełnił. Ponieważ siedział w milczeniu — jego wspaniałe jasne oczy wpatrzone były w okno, głowa przechylona do tyłu, ramiona w bezruchu, nawet nie drgnęły — zaryzykowałem i opowiedziałem pokrótce o mojej przygodzie w dzieciństwie, o moim odkryciu, że Anna Bonny jeszcze żyje, i wreszcie, o moim pragnieniu, aby ją zobaczyć albo przynajmniej dowiedzieć się, co się z nią stało. Odsłoniłem tyle z moich uczuć, ile uznałem za właściwe, i odwołałem się do jego uczynności, a nawet, o ile mnie pamięć nie myli, do jego sympatii dla młodych. W końcu powiedziałem wprost, co myślę o ciąży Anny. Choć przytaknął mi kilka razy i robił wrażenie głęboko zamyślonego, zauważyłem, że nie wywarło to na nim większego wrażenia, a nawet gniewa go, że ktoś jeszcze poza nim jest tak opętany morzem, z którego on zamierza czerpać siły do napisania drugiej książki, owej beczki prochu. — Ustalmy przede wszystkim, panie Beckford — zaczął w końcu oficjalnym tonem, trochę znudzonym, lecz bardzo precyzyjnym i rzeczowym — że pod żadnym pozorem nie może mnie pan traktować jako naocznego świadka tych wydarzeń. Interesuję się tym tylko jako materiałem do moich książek, a dostarczają mi go różni ludzie — dodał, ponieważ zorientował się, że jedno nie koliduje z drugim. — Nigdy nie spotkałem Anny Bonny i bynajmniej nie pragnę jej spotkać, jeśli jeszcze żyje, co wydaje mi się nawet możliwe. Nic nie wiem o ciąży i dziecku; zostało mi to opowiedziane, a ja spisałem jak urzędnik. Jak dobry urzędnik. Jeżeli jedzie pan, jak wspominał, na Jamajkę, radzę zacząć od człowieka, który był strażnikiem więziennym w 1720 roku, a nazywa się Michael Mulcahy i mam nadzieję, że jeszcze żyje; jest to rodak Anny Bonny, Irlandczyk. W takich przypadkach zwykle więcej wiedzą ludzie na niższych stanowiskach, ale powi- 25 nien pan również zwrócić się z prośbą do obecnego gubernatora, sir Charlesa Hovendena Walkera, aby pozwolił panu zapoznać się z oficjalnymi dokumentami. Jeśli chodzi o przyjaciół ojca Anny Bonny, którzy się za nią wstawili w czasie rozprawy sądowej, znam tylko kapitana Ri-charda Cargilla. Zdaje mi się, że nadal mieszka na Jamajce, i może się pan na mnie powołać. Nie znaczy to bynajmniej, że zaraz pan wszystkiego się dowie. Myślę, że ta kobieta wyjechała do Ameryki, a Ameryka jest duża, nawet bardzo duża. — Czy to kapitan Richard Cargill z Colebeck Castle? — Ten sam. Kupił zamek Colebeck w 1718 roku. Znałem go w owym czasie. — Szkoda, że nie łączą go lepsze stosunki z moją rodziną. Zabił mojego wuja w pojedynku. Dla mnie, co prawda, nie ma to większego znaczenia, a i dla niego, myślę, że też nie ma. Johnson nic na to nie odpowiedział, utkwił pusty wzrok w oknie i z milczenia jego wysnułem wniosek, że trzeba zbierać się do wyjścia i pozostawić kapitana sam na sam z butelką rumu. Kiedy jednak się podniosłem, kazał mi usiąść z powrotem i znowu napełnił moją szklankę. — Butelka jeszcze nie jest pusta, a jak będzie pusta, to zdejmiemy drugą. Ten takielunek to kiepski żart moich przyjaciół. Szelmy, zrobili to tak cicho, podczas mego snu, że nic nie wiedziałem. Sięgnąłem po butelkę czerwonego wina, a było jeszcze szaro, i myślę sobie: ogromny tropikalny pająk przędzie pajęczynę. Zrezygnowałem więc z wina, taki pająk skłania człowieka do umiaru. Na Jamajce nie zobaczy pan takiego pająka-olbrzyma. Są tam pająki z czerwonym kadłubem, które kryją się w starych murach, a od ich ukąszenia dostaje się drgawek. Należy też wspomnieć o wielkim szarym krzyżaku, polującym na karaluchy, który nosi jajka w białym woreczku pod brzuchem. Ale to mikrusy, mikrusy w porównaniu z prawdziwymi tropikalnymi pająkami — ohydne potwory porosłe skręconymi czarnymi włosami. Mógłbym panu opowiedzieć o nich różności, ale nie zmrużyłby pan oka przez 26 I ar całą noc. No, to do dna! Cieszę się, że to pana interesuje; z początku źle pana oceniłem i mam nadzieję, że się panu powiedzie. Znane mi są jednak rzeczy tak okropne, tak przerażające, że w porównaniu z nimi książka o piratach jest... Ręce mu się trzęsły, wystąpiły tiki, powtarzał w kółko to samo, lecz jego jasne, badawcze oczy poety utkwione były w oknie i pewien jestem, że widział przed sobą wszystko, co mi opisywał, może nawet zbyt żywo, tak że niemal zatracił tę prawdziwą, głęboką potrzebę spisania wszystkiego dla siebie. Opróżniał szklankę jedną po drugiej. Uderzył mnie kontrast pomiędzy tonem, jakim wyrażał konwencjonalne pragnienie sukcesu dla mojego przedsięwzięcia, a przejmującą nutą w jego głosie, kiedy mówił o tej strasznej książce, która spędzi ludziom sen z oczu. Lecz w końcu dowiedziałem się tego, czego chciałem się dowiedzieć; człowiek ten, mimo wszystko, nadal mnie fascynował; pod wpływem alkoholu stałem się wścibski, on zaś o wiele bardziej gadatliwy, niż zamierzał na początku. Byłem przekonany, że nigdy nie napisze tej książki, za wszelką więc cenę chciałem usłyszeć z jego ust wszystkie te makabryczne historie, o których wspominał, i, trzeba przyznać, nie musiałem go do tego bardzo zachęcać. W sumie jednak rozczarowałem się. Co prawda nie były to historie, które byle marynarz mógłby wytrząsnąć z rękawa, ale zdarzyło mi się potem słyszeć większość z nich jeszcze niejeden raz, choć już nie w takim wspaniałym wykonaniu; zaś tymi upiornymi opowieściami o statkach w Port Royal, które poszły na dno podczas trzęsienia ziemi w 1692 roku i nadal w czasie sztormu pływają wokół przylądka Palisados, karmiły nas już1 w dzieciństwie piastunki. Wszystkie te historyjki Johnso-na miały jedną wspólną cechę, którą mogę tylko określić jako skłonność do koszmaru i chaosu, jako plątaninę lin w takielunku otaczającym statek. Ten stereotypowy motyw, którego namiastkę można było dostrzec nawet w szaf- 27 ce z winem, występował w jego opowieściach na tle księżyca w pełni albo wirował w czasie sztormu szaleńczym lotem ptaków; nie brakowało tu również tropikalnych pająków porosłych splątanymi włosami i nie zdziwiłem się bynajmniej, gdy w ostatniej opowieści pojawił się szatan w straszliwym wcieleniu wraz ze swymi giermkami, choć byli niewidzialni. Ta opowieść była najlepsza i jeżeli nie opierała się na jego bezpośrednim doświadczeniu, to na pewno sam ją wymyślił. — Chyba słyszał już pan o triku z beczką. Statek piracki na pełnych żaglach ściga jakiś inny statek, lecz ciągnie za sobą na linie jedną czy dwie puste beczki i wskutek oporu nie może rozwinąć większej szybkości. Statek, za którym odbywa się pościg, widząc, że może umknąć bez trudu, nie podejmuje żadnych środków ostrożności; a gdy zapada noc, wciąga się beczki na pokład i statek staje się łatwą zdobyczą. Zastosowano ten podstęp na statku pirackim, który ścigał statek hiszpański między Hondurasem i Cayman Islands, w których kierunku płynął. Wiał tylko słaby wietrzyk, ale nadciągał sztorm, morze było wzburzone i beczki toczyły się szybciej niż trzeba. A jednak spełniły zadanie; utrzymywały jednakową odległość od przyszłej zdobyczy, choć wszystkie żagle były rozpostarte. Pod wieczór wzmógł się wiatr, wciągnięto beczki na pokład. I co się stało? Szybkość statku wcale się nie zwiększyła, wręcz przeciwnie, coraz bardziej malała, aż w końcu statek stanął w miejscu, na pełnych żaglach. Czyżby zapomniano o beczkach? Nic podobnego. Gdy wyjrzeli, żeby się upewnić, czy są wciągnięte, okazało się, że statek płynie do tyłu, choć żagle wcale nie były wygięte w tę stronę, o nie, nawet nie zatrzepotały! Było to między Hondurasem i Cayman Islands. Załogą owładnęło niesamowite przerażenie. Płynęli z szaleńczą szybkością z powrotem do Hondurasu. Krzyczeli, modlili się, przeklinali; beczki były zaczarowane, na pokładzie ukrył się diabeł. Nie, nie na pokładzie, panie Beckford, nie na pokładzie, lecz w morzu, bo nagle załoga posłyszała zgiełk mrożący krew w żyłach, dobywający się z mo- 28 rza, spośród fal, piski, świsty, grzechotliwe dudnienie. Cóż to było? Szatańskie głosy pośród głębiny wód? Statek więc płynął z powrotem do Hondurasu, w samą wichurę, ścigany okropnymi wrzaskami dobywającymi się z morza czarnego jak atrament, tak, z morza czarnego jak atrament! Nie do pojęcia, w jaki sposób cała załoga zdołała uciec, sparaliżowana strachem., owładnięta szaleństwem. Podniosłem się. Wypiłem już tyle rumu, że nie mogłem odpowiadać za siebie, gdybym dłużej został. Jeszcze jedna myśl krążyła mi jednak po głowie. — Był pan może kapitanem tego statku? — spytałem z takim spokojem, na jaki tylko mogłem się zdobyć, a jednocześnie z irytującą świadomością, że uśmiecham się przy tym tępo i głupawo. — Wszystko to są opowieści marynarzy — odparł z godnym podziwu opanowaniem, wyglądając przez okno. — Na tym hiszpańskim statku musiały być jakieś sławne relikwie. Może pan wierzyć albo nie. Zapomniałem jednak dodać, że taki sam trik stosowany też bywa przez drugą stronę — na przykład, kiedy okręt korsarski jest ścigany — aby stworzyć pozory, że załoga się boi, i jednocześnie niepostrzeżenie zbliżyć się do wroga. — W każdym razie opowiedział to pan wspaniale. — Ufam, że zadowolony pan będzie z podróży, panie Beckford — powiedział oficjalnym tonem, nadal na mnie nie patrząc. Wyciągnął rękę, mocną i przyjazną. Podróż miałem ciężką, a z powodu uszkodzenia statku przybyłem do Kingston dopiero pod koniec listopada, z opóźnieniem blisko trzech tygodni. Kiedy statkiem rzucały sztormowe fale, przeklinałem Annę Bonny i wszystkie sprzeniewierzone beczki cukru mojego brata Williama, które opróżnione zdawały się być uwiązane do steru i dlatego statek płynął tak wolno. Ale gdy weszliśmy w pasaty, sytuacja się poprawiła, chociaż musieliśmy się jeszcze zatrzymać przy Barbados, żeby naprawić koło sterowe; kapitan Sawkins nie chciał wypływać na Morze Karaibskie pełne wysp, podwodnych skał i raf koralowych, 29 iedemnastu latach. Znałem nazwy, gdyż dokład- udiowałem mapę Jamajki. /stko to jest dla mnie nowe, kapitanie Sawkins — 3em delikatnie. — Ale wspominał pan Rackam's to jest ta piaszczysta łacha, na której powieszo- laokama w 1720 roku? jest, zamiast na Gallow's Point, gdzie już było ^wisielców. — Zamilkł na chwilę. — Ale jest te--e mniejsza niż wtedy. prawdą jest, że Rackam w ostatniej bitwie za- nę jak tchórz? Jeszcze gorzej niż cała załoga? n spojrzał na mnie z ukosa, po czym całą uwagę na szeroki łuk, jaki „Weymouth" musiał zato- okrążyć Middle Ground. Pewnie teraz ja z kolei a niego zbyt gadatliwy. Zwinięto żagiel, kapi-ał rozkazy, dwóch marynarzy chwyciło za koło .statek zaczął się przechylać w prawo, zataczając areszcie, na prawo od New Greenwich, ujrzałem asto Kingston, lecz natychmiast zniknęło za for-nami i masztami Port Royal. Dzwon okrętowy "tery uderzenia; powiała bryza; zwinięto jeszcze ~li; rozejrzałem się — morze było olbrzymią tur-^aflą mieniącą się cętkami w kolorze jaśniejszej ioletu i czerwieni, wśród których przy mieliznach uzbierała się piana; roztaczał się przede mną kraj-Kantastycznych nazwach: Little Portuguese, Great se, Drunken Man's Cay, Gun Cay, One Bush Reef, = te nazwy uwidocznione na mapie w mniejszych szych kółkach. zn Sawkins zwrócił się do mnie: siyscy piraci to tchórze, panie Beokford. W każdym ciągu ostatnich czterdziestu czy pięćdziesięciu _zieje, nędzne kreatury; zdaje się, że znowu po-= w tych stronach, chyba że to Hiszpanie z Kuby, "lie są tak niebezpieczni jak maroni. syięc według pana pirat nie jest nędzną kreaturą -edy, gdy zostaje gubernatorem Jamajki? — spy- 31 póki wszystko nie będzie w należytym stanie. Na wyspach Barbados upajająca woń korzeni i kwiatów, którą przywiała fala ciepłego powietrza, obudziła we mnie po raz pierwszy wspomnienia z młodości. ROZDZIAŁ DRUGI — Właśnie w tym miejscu, gdzie załamuje się powierzchnia wody, jest Rackam's Cay — wyjaśnił kapitan Saw-kins, który stał razem ze mną przy kole sterowym. — A tam, trochę dalej na lewo, jest Middle Ground i Salt Pond Reef, trzeba jednak w miarę możliwości trzymać kurs na prawo, bo inaczej znajdziemy się w zachodnim kanale, a musimy płynąć do Port Royal, nie do Port Hen-derson, prawda, panie Beckford? Na wprost przed nami może pan zobaczyć Mosąuito Point, z nowym fortem wybudowanym cztery lata temu, uzbrojonym w co najmniej sześćdziesiąt dział na pociski czterdziestodwufuntowe. A więc coś nowego dla pana! Benjamin Sawkins był to poczciwy stary kapitan, może trochę zbyt gadatliwy jak na mój gust, zwłaszcza teraz, kiedy pochłaniało mnie kompletnie piękno słonecznej panoramy roztaczającej się przede mną i z całym zapałem szukałem wspomnień młodości, jak dotąd bezowocnie. Przecież byłem tu niegdyś tylko raz. Port Royal na niskim urwisku, na samym końcu Palisados, długi wąski skrawek lądu w kształcie języka, porosły kokosowymi palmami i obmyty białą pianą otaczającą Kingston Bay, Blue Mountains okryte czapą chmur z falistym łańcuchem sięgającym od prawej strony samego brzegu, plantacje i rezydencje na łagodnie wznoszącym się płaskowyżu Ligua-na, New Greenwich, położone naprzeciw Mosąuito Point, przy wejściu do Huntfs Bay, długa zachodnia linia brzegowa obramowana mangrowcami o żywej zieleni, wznosząca się aż po Salt Pond Hill. Wszystko to było obce dla mnie, jak tylko obce może być miejsce pamiętne z dawnych lat, do którego zbliżamy się od innej strony, i do 30 tego po siedemnastu latach. Znałem nazwy, gdyż dokładnie przestudiowałem mapę Jamajki. — Wszystko to jest dla mnie nowe, kapitanie Sawkins — powiedziałem delikatnie. — Ale wspominał pan Rackam's Cay. Czy to jest ta piaszczysta łacha, na której powieszono Jacka Raokama w 1720 roku? — Tak jest, zamiast na Gallow's Point, gdzie już było za dużo wisielców. — Zamilkł na chwilę. — Ale jest teraz o wiele mniejsza niż wtedy. — Czy prawdą jest, że Rackam w ostatniej bitwie zachował się jak tchórz? Jeszcze gorzej niż cała załoga? Kapitan spojrzał na mnie z ukosa, po czym całą uwagę skierował na szeroki łuk, jaki „Weymouth" musiał zatoczyć, aby okrążyć Middle Ground. Pewnie teraz ja z kolei byłem dla niego zbyt gadatliwy. Zwinięto żagiel, kapitan wydał rozkazy, dwóch marynarzy chwyciło za koło sterowe, statek zaczął się przechylać w prawo, zataczając koło, aż wreszcie, na prawo od New Greenwich, ujrzałem szare miasto Kingston, lecz natychmiast zniknęło za fortem, domami i masztami Port Royal. Dzwon okrętowy wybił cztery uderzenia; powiała bryza; zwinięto jeszcze kilka żagli; rozejrzałem się — morze było olbrzymią turkusową taflą mieniącą się cętkami w kolorze jaśniejszej zieleni, fioletu i czerwieni, wśród których przy mieliznach i rafach zbierała się piana; roztaczał się przede mną krajobraz o fantastycznych nazwach: Little Portuguese, Great Portuguese, Drunken Man's Cay, Gun Cay, One Bush Reef, wszystkie te nazwy uwidocznione na mapie w mniejszych lub większych kółkach. Kapitan Sawkins zwrócił się do mnie: — Wszyscy piraci to tchórze, panie Beckford. W każdym razie w ciągu ostatnich czterdziestu czy pięćdziesięciu lat. Złodzieje, nędzne kreatury; zdaje się, że znowu pokazali się w tych stronach, chyba że to Hiszpanie z Kuby, lecz oni nie są tak niebezpieczni jak maroni. — A więc według pana pirat nie jest nędzną kreaturą tylko wtedy, gdy zostaje gubernatorem Jamajki? — spy- 31 tałem poirytowany beztroską płytkością tego człowieka. Odpowiedź była nadspodziewanie ostra. — Sir Henry Morgan nie był piratem; był korsarzem, panie Beckford. A to wielka różnica. — Zgadzam się z panem, że oba te słowa mają całkiem inne znaczenie — powiedziałem sucho — lecz mimo to zawsze wydawało mi się, że różnica pomiędzy Morganem i późniejszymi piratami (nawet jeśli nie mieli listów ka-perskich, które każdy łajdak mógł kupić) polegała po prostu na tym, że Morgan ścigał wydawcę książki Exquemeli-na za zniesławienie, podczas gdy inni nie byli na to dość zuchwali czy obłudni. W oczach kapitana Sawkinsa musiałem być niesłychanym znawcą piratów.1 Historię o Morganie, naszej znakomitości na Jamajce, w którą każdy mieszkaniec Jamajki mocno wierzy, opowiedział mi William, jako niezaprzeczone świadectwo szacunku, jakim się Morgan cieszył. W każdym razie kapitan Sawkins popatrzył na mnie podejrzliwie, po czym dotknął mojego ramienia wskazując nowe widoki. Z powodu niego Jamajka straciła już dla mnie niemal cały urok, byłem więc rad, kiedy mogłem zabrać swoje kufry. Ponieważ „Weymouth" zostawał w Port Royal na pewien czas, postanowiono, że popłynę do King-ston łodzią, a mój bagaż zostanie dostarczony w ciągu dnia do „Ranelagh Inn". W porcie stało dużo łodzi; codziennie wczesnym rankiem dowożą one słodką wodę do Port Royal, gdy wieje bryza lądowa; nagle, w ostatniej chwili, kapitan Sawkins zaproponował mi, że pan Clarke, drugi oficer, zawiezie mnie do Kingston na jednej z łodzi „Weymouth". Za pół godziny byliśmy już w drodze i miałem możność oglądać zatokę z bliska. Clarke był to młody, przygarbiony mężczyzna, o oczach bez wyrazu. Z natury był bardzo małomówny, a marynarze też nie udzielali mi informacji. Pozostawiony tak swojej wyłącznie fantazji wędrowałem spojrzeniem po całym kraj obrazie, wspinałem się na góry i zstępowałem z nich, przesuwałem się ponad polami trzciny cukrowej mieniącymi się zielenią w setkach odcieni, gdzieniegdzie 32 wyblakłej od słońca, jak draperie w starym salonie; badałem wzrokiem Palisados; jego kręty brzeg zniekształcały od wewnątrz stocznie, gdzie reperowano statki handlowe — płonęły tam ogniska, w których spalano muszle spod stępki, maszty stały przechylone desperacko, ze zwieszonymi linami i wielokrążkami; wytężałem wzrok w stronę Hunfs Bay, gdzie usiłowałem dojrzeć ujście rzeki Cobre. Mogłem już rozróżnić statki w porcie Kingston. Przez cały czas zdawało mi się, że jestem na pełnym morzu, zatoka jest bowiem olbrzymia. W dali rysowały się góry, jak gdyby ziemia wysyłała w morze swoje posterunki. I wszędzie dokoła zieleń, ciągnący się jednostajnie szpaler mangrowców, o splątanych, wiotkich korzeniach, które oblepione skorupiakami pluskają się w wodzie. Patrzyłem na to wszystko z uczuciem jakiejś dziwnej rozpaczy. Zawładnąłem już tą wyspą, a jednak nie stała mi się bliższa. Dla mnie była pusta, nie ma już na niej moich najbliższych krewnych, tutaj muszę odnaleźć zaginione beczki, wypatrywać ducha, który niegdyś położył swą dłoń na plecach małego chłopca — mojego własnego ducha. Duchy szukają duchów, lecz ziemia się nie zmienia i cofa się zdziwiona, gdy pytamy o radę. W tych okolicznościach krajobraz miał wszelkie dane ku temu, żeby się cofać; i tak właśnie robił. Palisados, na mapie całkiem prosty cypel, okazał się w rzeczywistości poszarpanym brzegiem morskim, o licznych zatokach, rzeczułkach i przybrzeżnych jeziorach, przy czym jedne zdawały się wysuwać przed drugie, a chwilami odnosiło się wrażenie, że palmy kokosowe rosną w trzech równoległych rzędach albo też, że są to maszty okrętów stojących gdzieś w dali. Góry rysowały się w takim samym oddaleniu jak przedtem, może nawet w większym, bo coraz wyżej wznoszące się słońce dawało złudzenie eksplozji, jak gdyby cofało do tyłu "horyzont przypominający brzegi olbrzymiego krateru. Stoki gór porastała roślinność, i to nawet na sporych wysokościach, monotonna roślinność tropikalna, ale wysokie szczyty, masywy skalne i żleby spowijały kłęby chmur 3 — Wyspa rumu 33 przez cały dzień, jak rok długi, i tylko wczesnym rankiem, kiedy wszyscy jeszcze śpią, widoczność jest lepsza. Głęboko zatopiony w takich rozmyślaniach nie zauważyłem łodzi płynącej ku nam od strony Kingston. Tylko po zachowaniu marynarzy poznałem, że coś się dzieje. Był to z pewnością widok szczególny — samotna łódź, z jednym tylko wioślarzem (siedzący w niej pasażer nie raczył nawet sięgnąć po wiosło — o jedenastej rano w Kingston Bay! O tej porze wieje silna bryza morska; nie odczuwaliśmy jej, bo wiała od tyłu, ale to istne szaleństwo wiosłować pod wiatr. Wioślarzem był Murzyn, a łódź niewątpliwie zmierzała w naszym kierunku. Pan Clarke dał rozkaz, aby marynarze przestali wiosłować. Pasażer stanął w łodzi i złożył przy ustach dłonie w tubę. Miał na sobie kurtkę w biało-czerwone paski, spodnie z tego samego materiału i kapelusz od słońca; twarz jego była smagła, wychudzona i blada, choć policzki o wystających kościach, ocienione rondem kapelusza wydały mi się pełniejsze niż w rzeczywistości. Usłyszałem, jak klnie na Murzyna, który niezbyt dobrze radził sobie z wiosłami. Z trudem utrzymywał równowagę na rozhuśtanej ło-. dzi. Wreszcie krzyknął przez swoją tubę: — Ahoj! Z jakiego statku jesteście? — „Weymouth" — odparł pan Clarke. — Jest u was na pokładzie pan Beckford, pasażer z Anglii? Clarke odwrócił się do mnie, ale zmarszczyłem czoło i potrząsnąłem głową niedostrzegalnie. Wziąłem owego pasażera za wysłannika Manninga albo Thomasa, a wolałem uniknąć wszelkich kontaktów, dopóki nie odpocznę sobie trochę w „Ranelagh". Poza tym dziwne mi się wydało, że wiedzą już o moim przyjeździe. Clarke nie miał więc innego wyboru jak zagrać rolę dyplomaty. — A dlaczego pan o to pyta? Na to człowiek w pasiastej kurtce zaczął się wściekać. Ostrym wrzaskliwym głosem zawołał: —¦ A co to pana obchodzi? Co pan sobie wyobraża, że z kim pan ma do czynienia? Co za gbur, żądam odpowiedzi! 34 — Wiosłujcie, chłopcy — .powiedział spokojnie pan Clarke. — Słyszy mnie pan, do diabła? Czy Ricnard Beckford jest na pokładzie, czy nie? — Nie mogę teraz z panem rozmawiać — odparł pan Clarke i rozsiadł się wygodnie na ławce. Marynarze roześmieli się cicho i chwycili za wiosła. Łódź była już daleko za nami, a jeszcze dobiegał nas pełen wściekłości głos tego człowieka. — Jak tak można kogoś traktować! Jestem Ballard Beckford, członek Izby Reprezentantów! Odpłacę się panu! Zawracaj, idioto! (To ostatnie do Murzyna). Jest on w Port Royal... czy też siedzi w łodzi? Do licha ciężkiego, jestem przekonany, że siedzi w tej łodzi! Może nie? Hej, zaczekajcie chwilę... Krzyk ucichł. Pan Clarke w końcu obejrzał się i pomachał kilka razy ręką w kierunku Port Royal; mógł to być po prostu wyraz ironii albo też znużenia, bo cóż to za beznadziejne przypuszczenie, aby Richard Beckford miał się znajdować w Port Royal. Łódź przez chwilę kołysała się na wodzie, jak by niezdecydowana, lecz nie mogliśmy już rozpoznać, czy siedzący w niej człowiek dał rozkaz wiosłowania w stronę Port Royal, czy też chłostał Murzyna zachowując przy tym pewne środki ostrożności. —¦ Czy to pański krewny? — spytał pan Clarke. — Tak, daleki krewny — odparłem. Nie miałem ochoty zwierzać się przy marynarzach, więc milczałem obserwując wielkie ptaki nurkujące po ryby w Kingston Bay. Nie żal mi było Ballarda, zachował się jak głupiec. Mimo wszystko angielscy marynarze to nie Murzyni. Jak się spojrzy na mapę, od razu widać Kingston. King Street, która biegnie z północy na południe, przecina Queen Street prowadzącą ze wschodu na zachód. Wspaniały wykres róży wiatrów, budzący tylko jedno pragnienie, aby choć raz udało się zgubić drogę. W miejscu skrzyżowania Paradę Ground, naprzeciw kościoła parafialnego, znajduje się „Ranelagh Inn", jeden z niewielu piętrowych 35 budynków w tym mieście, i w tę właśnie stronę skierowałem swoje kroki nie oglądając się ani w lewo, ani w prawo. Wynająłem pokój, dałem polecenia odnośnie mojego bagażu i spytałem o drogę do biura Orda i Manninga; nie czułem się zmęczony, a świadomość, że już każdy tutaj wie o moim przyjeździe, najwyraźniej mnie zniecierpliwiła. Niebo zasnuwały lekkie pasatowe chmury, przez które tu i ówdzie przebijał perłowy blask, jak zwykle po południu, ale mimo to upał był nieznośny. Wypiłem filiżankę kawy w moim pokoju, który był goły jak całe Kingston i plan tego miasta. Czułem się nędznie. I gdzież się podziała moja młodość? Gdzie jest Jamajka? A może nadal jeszcze znajduję się na morzu? Zielone żaluzje kołatały poruszane bryzą, wiecznie wiejącą bryzą morską. Nawet Murzyni nie robili na mnie wrażenia, choć czułem wszędzie ich zapach. Ale przecież to jeszcze nie West-moreland, gdzie spędziłem dziecięce lata; to miasto było dla mnie bardziej obce niż Londyn, a poza tym czułem się bardziej zmęczony, niż chciałem się do tego przyznać. Chociaż nie był to dzień targowy, Paradę Ground zalegały tłumy Murzynów i Mulatów. Przechodząc koło straganów z owocami, rozpoznałem silny zapach owocu gwajawy, który we wspomnieniach tak nierozerwalnie łączył się z Julinesem Herringiem. Wuj mój wierzył, że owoce te chronią od biegunki (w Anglii jednak słyszałem, że odnosi się to tylko do korzeni, kory i liści), dlatego też zawsze nosił je przy sobie, zresztą dla naszego dobra. Ale nalegał, żebyśmy jedli gwajawe. duszoną, a myśmy tego nie cierpieli, choć zapach surowych owoców bardzo nam się podobał. Dlatego też wizyty wuja Julinesa wprowadzały zamęt w naszych zmysłach; nos witał go mile, podniebienie niechętnie i podobnie działo się z naszymi zmysłami wzroku i słuchu, twarz bowiem miał przyjemną, ale seplenił, gdyż brakowało mu sporo zębów. Czyżby Wil-liam odczuwał niechęć do Julinesa z takich właśnie powodów? Trudno powiedzieć. To, co William zachował z czasów młodości, było tajemnicą nie do zgłębienia... Czy dawali Peterowi przed śmiercią korzenie, korę i liście gwajawy? 36 I czy dusili owoce, aby ich wonią podnieść go na duchu mimo jego wstrętu dla ich smaku? Myśli moje poniosły mnie daleko i musiało upłynąć sporo czasu, nim zdałem sobie sprawę, że patrzę na Murzyna wiszącego naprzeciw mnie w klatce, dziesięć stóp od ziemi. Klatka przymocowana była do wysokiego słupa. Nikt nie zwracał na nią uwagi, nawet żołnierze, których było tu sporo i wśród których zauważyłem również Murzynów, dumnie przechadzających się w źle dopasowanych czerwonych mundurach; tak więc stałem sam jeden i na własne oczy, po raz pierwszy w życiu, widziałem tortury, które tak często w dzieciństwie napełniały nas przerażeniem. Nie znaczy to, bynajmniej, aby nam kiedykolwiek groziła taka kara od rodziców. Los taki przeznaczony był dla znanych powszechnie Koromandelów albo Murzynów ze Złotego Wybrzeża, dzikich, potężnych Murzynów, najbardziej z tej rasy przypominających Europejczyków; ale dla kontrastu, są to najwięksi kryminaliści, buntownicy, popełniają najohydniejsze zbrodnie, a potem, dość szczególny to zwyczaj, piją krew swoich ofiar zmieszaną z rumem. Taki Koromandel wisi właśnie w klatce przez tydzień, bez słowa skargi, wręcz przeciwnie, chwali się głośno, że niedługo wróci na plantację do pracy, o czym jest zresztą głęboko przekonany. Zbiegłych niewolników wiesza się w klatkach. Murzynów z Angoli, którzy są całkiem dzicy i do tego cuchną gorzej niż inni Murzyni, za zgwałcenie kobiety zakopuje się żywcem; zaś Koromandelów za to samo przestępstwo przypieka się ogniem. Aby nas odstraszyć od Koromandelów, a mieliśmy ich sporo na plantacji, grozili nam klatkami, do których ich wsadzano; lecz ten skok w symbolikę był zbyt nagły jak na nasze młode umysły i w rezultacie nie baliśmy się klatek, bo nigdy ich nie widzieliśmy, ale i też nie baliśmy się Koromandelów, z którymi łączyły nas nawet całkiem dobre stosunki. Bo przecież i wśród nich są „porządni", jak powiedziała moja ciotka, kiedy po raz pierwszy zobaczyła aligatory na brzegu Black River. Pamiętam, jak raz Ballard chciał dokuczyć naszym Koro- 37 mandelom i ze starego krzesła zrobił niby to klatkę, niedaleko miejsca, gdzie ścinali trzcinę cukrowa błyskając machete'ami. Wcale ich to nie poruszyło. Widowisko na Paradę Ground w Kingston odpowiadało w mniejszym lub większym stopniu tradycji- Człowiek ów wisiał już zapewne trzy albo cztery dni; osłabło więc zainteresowanie nim nawet wśród Murzynów. Był wysoki i mocny jak wszyscy Koromandele; uniósł głowę, dziką i potężną, mad żelazną barierą podtrzymującą mu podbródek, i wytrzeszczył na mnie oczy; odwróciłem wzrok. Na skroni miał ciętą, głęboką ranę z zakrzepłą krwią. Klatka chybotała się na wietrze. Myślałem, że powie do mnie coś w tym rodzaju: „Jestem najsilniejszym Murzynem w całej Afryce", ale milczał, niewątpliwie jednak swoje już powiedział. Klatka trzeszczała, Murzyn wybałuszał oczy, w górze trzepotało stado gołębi, za którymi bezwiednie powędrował mój wzrok. Potem pomknął jeszcze dalej, wspiął się po sztywnych kolumnach fasady nowego kościoła parafialnego i nagle... Zobaczyłem je, inne ptaki! Wielkie nieba, sępy! Sępy, komiczne, czarne sępy o czerwonych głowach, siedzące rzędem na architrawie z rozpostartymi skrzydłami, kiwające głowami i zagapione, przeskakujące z jednej nogi na drugą. Przez siedemnaście lat nawet o nich nie pomyślałem. Nic się nie zmieniły; nadal pełniły pożyteczną i błogosławioną rolę zamiataczy ulic i grabarzy, a jeżeli nie było żadnej padliny, sadowiły się tam, na szczycie kościoła parafialnego, którego to miejsca nikt nie śmiałby im pożałować, bo gdyby nie sępy, cukier i rum nieprędko pojawiliby się biali na Jamajce. Co prawda, spotykałem lekarzy, którzy twierdzili, że sępy są niebezpieczne, roznoszą bowiem wszelkie choroby, lecz ja jestem zwolennikiem tradycji. Zjadają one wszystko, co budzi obrzydzenie w człowieku, a gdyby im pozwolić, to wydziobią Murzynce wi brud spomiędzy palców u nóg. To dowcip mojego ojca, Petera Spikera, który twierdził jeszcze, że sępy nie budują gniazd (co wydaje się możliwe), bo wolą składać jajka w ścierwie muła. Wspomniałem już, że ojciec mój nie grzeszył brakiem cynizmu. 38 Nagle przeszył mnie dreszcz. Przez cały czas, jak tam stałem, bryza wiała z jednakową siłą. Pewnie byłem już trochę spocony, bo kiedy odwróciłem się, aby iść w zamierzonym kierunku, wiatr, który powiał mi w twarz i pierś, podziałał na mnie jak mroźna kąpiel. Była to bryza wiejąca od strony skał podwodnych i raf, gdzie zielononiebieska woda pieni się na płyciznach rozmaitego kształtu, wielkości i nazwy, a wśród nich jest jedna, zwana Rackam's Cay, okrągła, o poszarpanych brzegach, pokazywana wielokrotnie ciekawskim pasażerom przez dobrodusznych starych kapitanów. Rackam, cóż za głupia nazwa, „rack" to nie tylko narzędzie tortur, odpowiednie w tym przypadku, lecz między innymi również szyja owcy, co jest jeszcze bardziej właściwe; Calico Jack dał się /.łapać jak owca i został powieszony; nie był tak dzielny jak jego kamratka, Anna Bonny. Jeżeli jednak... Do licha, jeżeli Johnson był romansopisarzem (a w tym przypadku niewątpliwie był) i jeżeli powiesili Annę Bonny nie na Rackam's Point, lecz na Gallow's Point, a ułaskawienie jej przez gubernatora było zwykłą bajką, powstałą w poetyckim umyśle Charlesa Johnsona, któremu najpierw potrzebna była w książce Anna w ciąży, a potem nie mógł przekonać społeczności brytyjskiej, że ciężarna kobieta zastała powieszona na Jamajce... Niewiele brakowało, abym udał się najpierw na poszukiwanie dozorcy Mul-cahy'ego zamiast iść do biura, które musiałem odwiedzić, a jeżeli dozorca powiedziałby mi, że jednak były w ciąży, obie lub chociażby tylko sama Anna, pewnie rzuciłbym mu się na szyję. A wszystkiemu winna była bryza, która wiała nawet wówczas, gdy szedłem gankiem szukając drzwi wejściowych do biura Manninga i Orda. Biuro i dom Manninga stanowiły jedną całość. Tuż obok było biuro Petera Beckforda, obecnie zamknięte, bo Man-ning doglądał wszystkich interesów Williama, prócz tych, które łączyły się bezpośrednio z plantacjami. Personel, głównie Mulaci i Kwarteroni, został zwiększony niemal dwukrotnie. Przechodząc przez pokoje do gabinetu Mannin- 39 ¦11 ¦1 ga zauważyłem liczne ciemne twarze i otwarte usta. Bez wątpienia wiedzieli, kim jestem. Chłopak, który mnie prowadził, nie przejmował się tym zupełnie; spokojnie przystawał, ilekroć rzucałem przez okno bezwiednie spojrzenia na okoliczne podwórka i zakamarki, gdzie, w szopach stały stosy kadzi i beczek. Patrzyłem na to podejrzliwym okiem. W tej części portu jednak skupiały się praktycznie wszystkie biura i magazyny co ważniejszych businessmanów i bogatych plantatorów (biednych także, Ballard przecież mieszkał niedaleko Manninga), trudno więc przypuszczać, żeby wszystek ten cukier i rum należały do Willia-ma i tu go rozkradano. Zapomniałem jednak, że te drewniane naczynia są puste. Od października do stycznia, a więc oczywiście i w listopadzie, panuje zastój w przemyśle cukrowniczym. W październiku odbywa się sadzenie, a pod koniec grudnia niektóre pola trzcinowe nagle zaskakują plantatorów dojrzałymi zbiorami, muszą więc wtedy w szaleńczym tempie objeżdżać pola, nawet najbardziej odległe, między Kingston i Spanish Town; ale na ogół panuje spokój. Ilekroć zdarzyło mi się wyjrzeć przez okno, chłopak przystawał, wyciągał głowę do przodu, przygryzał dolną wargę i potakując głową z idiotycznym uśmiechem, pytał: „Podoba się panu?" albo „Odpowiada to panu?" Po czym cofał się na swoje miejsce podrzucając głowę do tyłu jak kura. Choć włosy miał ciemne, nie wyglądał na Mulata; później dowiedziałem się, że jest synem francuskiego uchodźcy z Westmoreland, a wszystkim znany był jako Billy. Nie był więc potomkiem Beckfordów, czego się obawiałem. Miał wygląd pierrota słabego na umyśle, a jak się później okaże, potrafił również wpadać w straszliwą wściekłość, nawet z najszlachetniejszych powodów. Edward Manning przyjął mnie w pokoju, który był chyba najchłodniejszy w całym domu. Przede wszystkim czuło się tu wilgoć i rozprzestrzeniający się grzyb, deski, po których stąpałem, były zmurszałe, a mapy wiszące na ścianach potęgowały wrażenie brudu. Pora deszczowa zostawiła tu swoje ślady. Dwa szerokie i wysokie okna 40 od północo-wschodu o szybach z matowego szkła rzucały jasne światło na wysokiego jasnowłosego mężczyznę o twarzy bez wyrazu, której szlachetne proporcje były lekko zachwiane z powodu jedwabistego wąsa. Miał na sobie ubranie w biało-niebieskie paski, co przypomniało mi na chwilę Ballarda. „I nie trzeba wcale być Ballardem Beckfordem, żeby mieć ochotę zakłócić mu spokój zalotami do jego żony" — pomyślałem z niechęcią, tym bardziej, że przestałem się łudzić, aby Manning był mi pomocny w sprawach Williama. Kiedy wczytywał się w list i upoważnienie Williama, zdradzając przy tym niepokój, a nawet niezadowolenie, wszedł James Ord, wspólnik Manninga, niski mężczyzna o czarnych krzaczastych brwiach i zwinnych ruchach. Był sporo starszy od Manninga; jego czarne oczy rzucały na mnie żywe spojrzenia spoza grubych szkieł, zdradzały energię i rozwagę; chętniej miałbym do czynienia z tymi oczami niż z pozbawionymi wyrazu oczami Manninga. Po kilku minutach ktoś Orda zawołał, zdążyłem jednak opowiedzieć im o incydencie z Ballardem. — Sprawa jest całkiem prosta — wyjaśnił Edward Manning ładnie brzmiącym basem, który jakoś mi nie pasował do tego człowieka. — Statek przybył z trzytygodniowym opóźnieniem, a brat napisał do mnie w kilku różnych sprawach w tydzień po pańskim odjeździe, jednocześnie napomknął, że podróżuje pan na „Weymouth". List przyszedł na czas, ponieważ jednak nie znałem celu pańskiego przyjazdu, uznałem, że nie ma sensu robić z tego tajemnicy. Zresztą, to naprawdę nie ma większego znaczenia. — Nie zgodziłbym się z panem — odparłem. — Czyżby to był przypadek, że pierwszy człowiek, jakiego spotykam w Kingston, a raczej na którego wpływam w Kingston Bay, to właśnie ten, którego pan podejrzewa, panie Manning?! Spojrzał na mnie unosząc górną popękaną wargę, co nadawało mu wygląd raczej głupi i bezradny, ale nie złośliwy. Sporo czasu upłynęło, nim się odezwał: 41 '"! — Czytał pan list, jaki napisałem do brata w tej sprawie? — Dlaczego pan o to pyta? — W podróży postanowiłem, że jeżeli czegoś nie będę rozumiał albo ludzie interesu zapędzą mnie w kozi róg, będę jak głupi odpowiadać na pytanie pytaniem. — Ponieważ obawiam się, że źle zrozumiał pan brata albo list, o ile go pan czytał. Nie oskarżam Ballarda Beck-forda. — William mówił o podejrzeniu. — Nawet to... jest przesadą, co najmniej przesadą. Nie mam nic przeciwko Ballardowi Beckfordowi. — Nie wątpię w to — rzekłem ironicznie i spojrzałem wprost w jego niebieskie, bez wyrazu oczy, które natychmiast spuścił. — Nasuwa się jednak pytanie, czy również Ballard Beckford nie ma nic przeciwko memu bratu, zwłaszcza jeśli chodzi o jego cukier i rum. Nie musi pan nikogo oskarżać, nie musi pan nawet brać w tym żadnego udziału. Chciałbym tylko prosić o radę, zgodnie z poleceniem mego brata, zachowam największą dyskrecję, jeśli będzie pan sobie tego życzył. Dlatego zapytuję w zaufaniu... Nie, chwileczkę. Może raczej proszę potraktować mnie tak, jak bym przybył tutaj w imieniu Williama, ale bez żadnego związku z owym listem, o którym William mówił czy pisał. Taką samą postawę możemy przyjąć wobec Ballarda. Znałem go, kiedy był jeszcze chłopcem, o wiele lepiej niż William. Wiem, do czego jest zdolny. Wiem, że jest w długach. I wiadome mi są jeszcze różne inne rzeczy. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby on właśnie okradał Petera i Williama. Skłonny jestem nawet go zrozumieć. Rozumiem więcej, niż pan przypuszcza, panie Manning! Gdybym ja się nazywał Ballard Beckford, też bym okradał Petera i Williama, nic innego bym nie robił, tylko ich okradał. Pytam więc pana w zaufaniu i odwołuję się do pańskiej lojalności wobec Williama, pominąwszy... szczególne stosunki, jakie łączą pana z Ballardem Beckfordem. Czy podejrzewa go pan o kradzież, czy nie? Manning zbladł jak płótno, czyżby z powodu moich aluzji? 42 Moja cała tyrada zmierzała ku temu, aby pod wpływem bodźca emocjonalnego stracił panowanie nad sobą, i efekt był daleko lepszy, niż się spodziewałem. Wydało mi się nawet, że widzę łzy w jego oczach, co mnie nawet dość przychylnie usposobiło. Kreole są rzeczywiście ogromnie emocjonalni. Gdybym ciągnął moją tyradę jeszcze trochę dłużej, ten krzepki facet chyba zemdlałby przy biurku. Najprawdopodobniej nie rniał on lekkiego życia, a należało uwzględnić jeszcze i ten fakt, że komplikując sytuację kochankowi żony, sam miałby sytuację równie niezręczną. Poza tym nie tyle interesowało mnie potwierdzenie podejrzeń Manninga z jego własnych ust (bo to jeszcze niczego by nie dowodziło, mogła mu przecież przyświecać chęć oczernienia kochanka albo oszczędzenia go, albo też jedno i drugie), ile uzyskanie nad nim przewagi — i to zdołałem osiągnąć. Ponieważ milczał, mówiłem dalej, po przyjacielsku, wyzyskując bez skrupułów swoją przewagę: — Możemy tę sprawę na razie odłożyć, ale milczenie pana jest dla mnie wymowne. Proszę jednak pamiętać, że Williamowi bynajmniej nie zależy na posądzeniu Ballarda o kradzież; spowodowałoby to rodzinne niesnaski, a William jest na to zbyt rozsądny. Chciałby tylko, aby zyski z cukru i rumu były takie jak dawniej, rozumie pan? A teraz przypuśćmy, że ktoś, nieważne kto, powiedzmy, mój kuzyn albo nawet gubernator, czy najwyższy sędzia, miał swój udział w tych kradzieżach. Jeśli zostały popełnione w Westmoreland albo na przykład tutaj, to muszą być jacyś wspólnicy. Musimy wyśledzić, jaka jest ich rola. Pomoże mi pan? — Oczywiście — odrzekł Manning zmieszany — bardzo chętnie. Ostatnio ja sam nie byłem... nie mam swobody działania... Może trochę później będę... Obłudnie mu przerwałem, ale aż się paliłem, żeby wysłuchać jego zwierzeń, i zapytałem: — A więc, co mam robić? Jak i co mam kontrolować? — To nie takie proste. Przede wszystkim kradzieże na Jamajce zdarzają sie codziennie, mniejsze lub większe. Ja sam nie mogę podjąć żadnych kroków, bo nie mam do te- 43 go prawa. Czekałem na odpowiedź Williama, a tymczasem pan przyjechał. Może to nawet i lepiej. Wie pan już zapewne, że bezpośrednią odpowiedzialność ponosi nadzorca Stirling. Nie mam jednak nic do powiedzenia na temat Sti-rlinga; on przecież decyduje o wszystkim na plantacjach; Peter przed śmiercią dał mu pełną władzę, a William nie zmienił tego postanowienia... — William pewnie nic o tym nie wiedział. — Opisałem mu to w liście dokładnie. Nie żebym podejrzewał Stirlinga, ale powinien pan zacząć śledztwo od niego właśnie. Stirling nic jeszcze nie wie i nie miałoby sensu zaczynać śledztwa od innych nadzorców, Shettlewooda czy Concanena (obaj Anglicy, ale podlegają Stirlingowi), a jego pominąć. Rozległo się pukanie; przez uchylone drzwi wsunęła się głowa Mulata: —¦ Pan Ballard Beckford do pana. Manning poderwał się z miejsca; chciałem go uspokoić i wstrzymać od pośpiechu. Wyobraźnia poniosła mnie już tak dalece, że morderstwo z zazdrości wcale nie wydawało mi się niepodobieństwem. Tymczasem zapowiedziany osobnik znalazł się już w pokoju, w ubraniu w paski biało-czer-wone, trochę jeszcze mokrym, i natychmiast rzucił się w moją stronę. Jedną rękę wyciągnął do mnie, w drugiej trzymał kapelusz od słońca, który cisnął energicznie w kąt. — Kuzyn Richard, prawda? Jak miło znów cię zobaczyć, po tylu latach! Jak się masz, Edward! W „Ranelagh" się dowiedziałem, że zbłąkaną owieczkę znajdę u ciebie w biurze. Podaliśmy sobie ręce. Manning na powitanie Ballarda wy-bąkał coś niezrozumiałego, pochylił się nad biurkiem i bezmyślnie podniósł plik listów, jakby chciał zobaczyć, oo jest pod spodem. — A teraz musisz mi powiedzieć — ciągnął Ballard i głośno sapiąc opadł na krzesło —dlaczego nie chciałeś się ujawnić? Na tych idiotów szkoda słów, ale ty mogłeś się chociaż odezwać, nie uważasz? Wyobraź sobie, Edward, że po-wiosłowałem do Port Royal na próżno, tylko... 44 Chciałem powiedzieć: „Nie sam wiosłowałeś", ale szczerze mówiąc, było mi dosyć głupio. Ballard zawsze miał jakąś władzę nie tylko nad podwładnymi, zwłaszcza Murzynami, ale także i nade mną. Uznałem, że trzeba stłumić sprawę w zarodku, nie tyle ze względu na Ballarda czy moje przyszłe z nim stosunki, bo postanowiłem ich unikać w miarę możliwości, ile ze względu na mój prestiż wobec Manninga. Popatrzyłem chwilę w jego zielononiebieskie oczy, ale szybko przeniosłem wzrok na Manninga, odwołując się do niego jako do arbitra. — Opowiedziałem już panu — zwróciłem się do Manninga — ale nie podałem motywów. Przede wszystkim nie poznałem Ballarda; ale nawet gdybym go poznał, nie sądzę, abym postąpił inaczej. Dałem znak panu Clarke, drugiemu oficerowi na „Weymouth", aby nie zdradzał mojej obecności. To kwestia aklimatyzacji, przeniesienia się z Oksfordu do Kingston, od kartofli do trzciny cukrowej albo od porteru do rumu; jak panowie wolą. Postanowiłem, że spędzę w Kingston godzinę w samotności nie spotykając się z nikim, nawet z krewnymi. Może to głupie, ale zwykle realizuję swoje postanowienia. — Wydaje mi się... — zaczął Manning. — Dziękuję za wyjaśnienie — odezwał się Ballard łagodnie — choć uderza mnie w tym pewna przesada. Nie, mój drogi, nie sądzę, abyś takie wyjaśnienie wymyślił teraz, lecz cała ta historia z Oksfordem i wszystko, oo powiedziałeś, wydaje mi się naciągnięte. — Tego właśnie uczą w Oksfordzie — rzekłem. Ballard uniósł ręce z udanym przerażeniem, po czym odwrócił się do Manninga, który znowu usiadł za biurkiem, ale wciąż nie mógł utrzymać rąk w spokoju i szukał listów, których tam wcale nie było. — A więc dla ciebie to nie jest przesadą? — Nie — odparł Manning obojętnie. — Bogu dzięki — westchnął Ballard. Rozsiadł się leniwie w fotelu pogwizdując jakąś melodię i nie zwracał już na mnie żadnej uwagi. Od czasu do czasu jednak lustrował mnie z ciekawością, jak by chciał 45 1 sprawdzić, jakie wrażenie wywiera na mnie jego sposób traktowania Manninga, który spełniał wśród nas rolę królika doświadczalnego. Pobłażliwy, a jednocześnie pogardliwy sposób traktowania Manninga przerodził się już chyba u Ballarda w zwyczaj (tak się zwykle dzieje, gdy ofiara nie stawia oporu, atakujący potrafi rzucać największe obelgi, nawet sobie z tego nie zdając sprawy) i nie wypływał ze złośliwości. Chwilami Ballard pozbywał się całej swej powściągliwości, ziewał i wykrzywiał twarz, jak by chciał powiedzieć: „I cóż, nadal jesteś taki przyjemny?" — zachowując się przy tym tak, jak by sam całkiem już zeszedł na psy. Ale i ja mogłem go poobserwować. Nic nie pozostało z Ballarda Beckforda z dawnych dni; była to całkiem nowa twarz i z wielu względów dość szczególna. Najbardziej przykuwały uwagę jego szarozielone oczy, nawet nie z powodu koloru, ale sposobu ich osadzenia; skośne, nierówno rozstawione, jakby przypadkowo, przez co twarz jego wydawała się dziwnie niesymetryczna, jak po przepiciu. Pierwsze wrażenie było takie: przystojny mężczyzna, twarz starożytnego Rzymianina, ale zezuje. Drugie: nie zezuje, jednak coś w tej twarzy jest nie tak, jak trzeba. Trzecie: jeszcze jest młody, ale za dwadzieścia lat rozpadnie się na poszczególne części, jak w tej chwili jego twarz. Powiedziałem, „jak po przepiciu", ale to tylko dla porównania, bo chociaż „lubił odgrywać lorda", pił niewiele i nocne hulanki nie były jego zwyczajem, chyba że wchodziła w grę Elizabeth Manning-Moore. Sarkastyczny półuśmieszek rzadko schodził z jego ust, czym przypominał mi mojego ojca, a z wystających kości policzkowych podobny był do mojej matki, z czego później zdałem sobie sprawę. Dosyć wysoki, w ruchach miał wdzięk, łagodność i gibkość jak większość Kreolów, rzucał nieodparty czar na kobiety, które były zafascynowane jego zuchwałością, ale chyba też miały ochotę wprowadzić trochę ładu i składu do tej przystojnej, ciemnej twarzy, o wyrazistych, ale tak spartaczonych rysach. Naj ciekawiej wyglądał w takich momentach, kiedy oczekiwał kogoś na ulicy, a jeszcze bardziej, gdy stał w półotwartych drzwiach. Kiedy zer- 46 I kał spod kapelusza od słońca, lekko pochylony, wyglądał jak spiskowiec; w tropikalnym ubraniu w czerwone paski miał w sobie coś z dyrektora teatrzyku rewiowego, a wrażenie to potęgowała mała laseczka trzcinowa, którą lubił nosić, zwłaszcza gdy w pobliżu znajdowali się Murzyni. To niezły drań z tego mojego kuzyna Ballarda, trudno mu jednak odmówić uroku. — Wiesz co, Richard — usłyszałem głos Ballarda Beckforda, który leżał rozwalony w fotelu i patrzył na mnie z jakimś nie znanym mi dotąd wyrazem. Ponieważ się nie odezwałem, więc ciągnął dalej spokojnie: —¦ Jesteś taki sam jak zawsze, Richard. Dlatego pewnie nie zmieniłeś się ani trochę. — Chyba nie chcesz powiedzieć, że wyglądam jak siedmioletni chłqpiec? — Nie, ale robisz takie samo wrażenie. Zresztą, jako chłopiec byłeś raczej dorosły; my wszyscy... Peter w ostatnich latach swego życia był już całkiem stary. A jak tam Wil-liam? —¦ Może i masz rację — zgodziłem się. — William, jak na swoje dwadzieścia osiem lat, ma już dużo zmarszczek, ale nie ze starości... — Manning to jedyny Anglik na tej wyspie, który tryska zdrowiem — rzekł Ballard. — Doprawdy, ciągle jeszcze dziecko, ale to pewnie dlatego, że ma pokój od północy. Choć i tutaj zaczyna być całkiem gorąco. Za chwilę zacznę się rozbierać. — Widziałem, że Manning jest okropnie zakłopotany; wśród Anglików, nawet w krajach tropikalnych, była to uwaga nie na miejscu. — Musisz, Richard, zobaczyć żonę Manninga. Typowa Kreolka, prawda, Edward? Lecz dowcip polega na tym, że Edward też jest Kreolem, wszyscy tutaj jesteśmy Kreolami, czy kto kończył Oksford, czy nie. Mulat wetknął głowę przez drzwi, tym razem bez pukania, i oznajmił: — Pan Thomas Beckford do pana, sir. — A więc i na niego możemy popatrzeć! — wykrzyknął Ballard podrywając się na równe nogi. 47 Ożywiony kwartet głosów uderzył w powitalne tony. Nawet Manning był teraz mniej powściągliwy, powiększone grono było dlań wybawieniem od zmory. Po głośnym, jowialnym powitaniu Thomas umilkł, chciał się widocznie przekonać, jaki panuje nastrój. Choć młodszy, był postaw-niejszy od Ballarda i spokojniejszy, ale nie tryskał taką energią i trzymał się trochę na uboczu; przypomniałem sobie z dawnych lat, że Thomas nie był specjalnie lubiany. Odstające uszy, choć niezbyt duże, nadawały jego twarzy wygląd pospolity, ale jednocześnie była to twarz zwracająca uwagę z powodu czarnych brwi zarysowanych wysokim łukiem nad szaroniebieskimi oczami o szczególnym wyrazie... żołnierza, urzędnika? Nie, po prostu człowieka interesu. Ballard natomiast wyglądał na rozpustnego i prostackiego plantatora z Jamajki. Thomas, dowiedziawszy się, że „Weymouth" już przypłynął, natychmiast pospieszył do biura Manninga, aby mnie zaprosić w imieniu żony i matki do swojego domu. Mogę przecież odwołać rezerwację pokoju w „Ranelagh", a on pośle paru Murzynów, którzy przeniosą mój bagaż. Po chwili wahania wyraziłem zgodę; „Ranelagh" nie było dla mnie żadną atrakcją, ale też nie miałem ochoty zbyt często widywać się z Ballardem. A może ciekawość ujrzenia dwóch moich kuzynek, Sary i Doroty, przeważyła szalę? W czasie rozmowy wszedł do pokoju na palcach pan Ord, był najniższy ze wszystkich i wielce ceremonialny. Rozglądał się wokoło pytającym wzrokiem, bo tuż za nim stał Mulat z butelką i szklankami na wiklinowej tacy. Z tyłu dostrzegłem Billy Pierrota, który wykonywał jakieś rozkazujące gesty, głównie na własny użytek. Rumu nikt nie tknął (Kreole raczej nie piją rumu, czują się arystokratami), pito tylko maderę, którą Ballard i Manning rozcieńczyli wodą. Właściwie tylko oni dwaj pili, a moim zdaniem to oni powinni być najbardziej trzeźwi z nas pięciu. Rozmawialiśmy o porze deszczowej, o zbliżającym się okresie suszy, a mnie pytano głównie, czy książę Walii romansuje z żoną Wal-pole'a, odwzajemniając platoniczne i polityczne stosunki między Walpole'em i Caroline, księżną Walii, na sposób 48 wielce światowy. Nic nie wiedziałem na ten temat, co ich niezmiernie zdziwiło. Ja ze swej strony zacząłem rozmowę t Thomasem o Westmoreland, lecz wtedy okazało się, że jest po uszy zajęty plantacją Constant Springs, na temat której jednak mówił równie mało jak na temat parafii, w której się urodziliśmy. Stwierdził jednak, że na ogół ludzie nie doceniają trudów życia plantatora. Wysnułem z te-tfo wniosek, że widzi we mnie przyszłego rywala. Mulat wsunął głowę, aby oznajmić nowego gościa, tym razem nie tylko bez pukania, ale i bez „sir", może dlatego, że dwaj przybysze już byli w pokoju, a może dlatego, że znudziło mu się ciągłe anonsowanie gości. —¦ Pułkownik Guthrie do pana. Była to, doprawdy, inwazja gości. Bez wątpienia przychodzili, jeden po drugim, aby mnie obejrzeć. Mocno już podstarzały pułkownik Guthrie — ogromny i niezdarny — poruszał się z trudem; ciągle wydawało się, że będzie rozmawiać nie z tą osobą, z którą zamierzał, lecz ze stojącą obok niej. Był dowódcą oddziałów ochotniczych czy też milicji na Jamajce; oddziałami stałymi dowodził kapitan Sad-ler; dużo się o nim wspominało w związku z maronami, 0 których już wcześniej słyszałem od kapitana Sawkinsa. Jakoś nie mogłem sobie przypomnieć owych maronów z moich młodych lat, ale wkrótce zorientowałem się, że ci Murzyni z buszu, pod dowództwem niejakiego Cudjoe'a, stanowili w ostatnich latach poważne zagrożenie dla Jamajki; plądrowali plantacje, robili zasadzki na białych, a potem chronili się w niezdobytych skalnych pieczarach, tak że od 1733 roku władze zaczęły stawiać blokhauzy i podwajać oddziały ochotnicze, werbując jednocześnie Mulatów, Murzynów (zwanych „czarną strzałą"), a nawet Indian z Mos-ąuito Coast — wszystko po to, by móc stawić opór tym bandom, które nawet nie były specjalnie liczne, lecz śmiałe 1 bestialskie. Powiadano, że są autentycznymi potomkami niewolników hiszpańskich; w żyłach ich jednak płynęła też krew indiańska. Bezlitośnie mordowali w czasie napadów 'zarówno niewolników, jak i panów, ale ich liczba nie zmniejszała się, coraz to bowiem przyłączali się do nich zbie- i — Wyspa gli niewolnicy, głównie Koromandele i Murzyni świeżo przybyli z Afryki. Ci byli najbardziej dzicy i przyzwyczajeni do wolności, na nich ćwiczyli swoje moce znachorzy i czarownicy. Teraz zaczyna}eni rozumieć sytuację mojego Ko-romandela na Paradę GroUnd- Guthrie twierdził, że wzięto go do niewoli w czasie Walk z tymi bandami na wschodzie wyspy, w pobliżu dawnego miasta Nanny. Miasto Nanny zostało wycięte w pieft przez oddziały kapitana Sadlera w 1734 roku. 5- Już nieczęsto spotyka ste icn na wschodzie — wyjaśnił trzymając szklankę naa(jery w ręku i sapiąc z gorąca. — Ostatnimi czasy częściej pojawiają się w pańskich stronach, na wschód od Westmotg^nd, przy rzece Cave, w wąwozach i w mieście Cudjoe. Ja]j pan pojedzie na plantacje brata, to pan tam o nich Usłyszy- Nasi najlepsi sprzymierzeńcy to szpiedzy kubańscy. Niech się pan trzyma od nich z daleka, panie Beckf ord. — Szpiegów czy maronów? — I tych, i tych, chyba że jedni przychwycą drugich. Obaj parsknęliśmy pechem. Człowiek ten robił na mnie przyjemne wrażanie miał ciemnobrązowe, zmierzwione wąsy, przez które trzeba się było przedzierać wzrokiem jak przez krzaki, aby dojrzeć jego stare, bystre oczy. — A piraci? —¦ spytałem bez namysłu. W tym momencie przyłączył się do rozmowy Thomas. — Słyszałem, pułkowniku, że John Gregory opuścił Gre-gory Court. Czy to pr^W(ja? Guthrie zastanowił sję chwilę, po czym wolno obrócił się o jakieś trzydzieści stc,pni — Tak, to prawda, panie Beckford; zresztą wspomniałem już pańskiemu kuzyixow^ że w Westmoreland nie jest bezpiecznie. Proszę się j©clnaknie obawiać, nie przyjdą do Con-stant Springs. Za mał0 ich na to. John Gregory jest spikerem Izby Reprezentantów, kolejnym następcą pańskiego ojca, którego dobrze p^m}ętam. Opuścił Gregory Court, choć to chyba zbytek ostrożności, bo przecież wybudowaliśmy blokhauz w pobliżu, -^ doliflie rzeki Hector, a patrol czuwa bezustannie. Piraci - _ mówił już teraz łagodniej, a ja tym- czasem zerknąłem na Thomasa, który był najwyraźniej znu-11 żony Ballardem — to zjawisko dość szczególne na Jamajce. Przyjechał pan z Anglii i chyba niezbyt dobrze jest pan nrientowany w pewnych rzeczach... Dużo się tutaj zmieni to, panie Beckford. —• Kapitan „Weymouth" mówił mi, że krążyły tu wieści 0 piratach. Mam nadzieję, że nie są to pokrewne dusze sir 1 lenry Morgana i Johna Rackama. — Nie należy wymieniać tych dwóch nazwisk jednocześnie — szepnął kładąc mi dłoń na ramieniu. — Oczywiście, Że pański kapitan miał rację: kubańscy rabusie czy złodzieje z wysp Bahama przysparzają nam trochę kłopotu. Tak samo murzyńscy rozbójnicy będący prawdopodobnie w sojuszu z najgorszymi elementami na samej wyspie, na przykład z Irlandczykami. Zresztą nie ma to większego znaczenia. W Londynie też macie swoje męty społeczne, prawda? Ale nigdy nie zapominaj, mój młody przyjacielu, że nadal żyją tu potomkowie sir Henry Morgana, zacne żony plantatorów, nawet pastor w Port Antonio, i że piratami, których masz na myśli, nazywamy złodziei, a ludzi takich jak sir Henry Morgan najwyżej korsarzami. Przyznaję, że ten' podział jest samowolny, lecz sir Henry był zastępcą gubernatora Jamajki. — Jak mam więc nazywać ludzi takich jak Rackam, którzy nie przynależą do żadnej z tych kategorii? — Gdyby jeszcze istnieli, mógłby ich pan nazwać piratami. W tutejszych stronach jednak o Rackamie wszyscy już zapomnieli, nie potrzebuje pan więc żadnej nazwy. — Proszę mi wybaczyć, pułkowniku, że zadaję tyle pytań, lecz przed swoją podróżą myślałem wiele o Jamajce i zbierałem wiadomości, gdzie tylko się dało. Przypuśćmy, że Rackam wspiął się aż do godności arcybiskupa Yorku, podobnie jak Lancelot Blackfourne, który był korsarzem. Jaką nazwę wtedy mu pan nada: korsarz, pirat czy złodziej? Niech mnie pan źle nie zrozumie, moje pytanie opiera się na czystej hipotezie. Chciałbym tylko wiedzieć, czego mam się trzymać. Wspaniały, naprawdę wspaniały był pułkownik Guthrie 51 ó nieskazitelnym wyglądzie Anglika. Wierzę, że mnie zrozumiał. Chwycił mnie za ramię i zaczął mi wyjaśniać głosem jeszcze łagodniejszym: -r- Wiem, co ma pan na myśli. Jest pan taki sam jak wszyscy młodzi. Przede wszystkim szuka pan serca, a potem dopiero patrzy na rangę i reputację. Muszę jednak odpowiedzieć panu, że w tym przypadku Calico Jack zostałby nazwany arcybiskupem. — Uśmiechnął się serdecznie, ale raczej smutno, jak by dobrze wiedział, że nie jest to prawdziwa odpowiedź. Tylko entuzjazm, jaki wzbudził we mnie pułkownik Gu-thrie, mógł mnie skłonić do wypicia trzech szklanek made-ry. Nic nie jadłem od rana, a w pokoju wypełnionym gwarem męskich głosów robiło się coraz duszniej. Mężczyźni ci zjawili się tutaj, aby mnie zobaczyć, uczcić, zaprosić i oszukać; mówili o sobie tylko wtedy, gdy wymagały tego ich własne interesy. Czułem się przytłoczony, dokuczało mi to wcale nie mniej niż za ciepłe ubranie, które włożyłem rano, bo na wodzie było chłodno. Gdyby w tych okolicznościach znalazł się ktoś, kto by mnie stąd wyswobodził albo pozwolił mi zapomnieć o tym wszystkim, choćby na chwilę, powitałbym go jak wybawienie. — Pułkowniku — zwróciłem się do niego poważnie — czy mógłby mi pan powiedzieć coś niecoś o Calico l Jacku? Świetny przydomek, prawda? Tak, tak, czytałem o nim, nosił spodnie z perkalu, stąd ten przydomek, ale tutaj wszyscy noszą spodnie z perkalu, prawda? Bardzo chciałbym wiedzieć, czy słyszał pan jakieś szczegóły z jego rozprawy sądowej z jesieni 1720 roku? Znał pan mego ojca, a więc mieszka pan tutaj od dawna, powinien więc pan... — Siedem lat mnie tu nie było —¦ przerwał. — Przebywałem w Indiach. Znałem pańskiego ojca tylko pod koniec jego życia. — Ale może jakieś pogłoski dotarły do pana. Tutaj, na Jamajce, ludzie muszą wiedzieć coś więcej niż gdzie indziej. Powiedział pan, pułkowniku, że jestem młody, a romantycz- l Calico znaczy perkal. 52 tiv charakter tego przypadku, malownicza postać ftackam^ i alico Jacka... — Tutejsi ludzie nie interesują się nim, panie Beckford — wycedził wolno i przeniósł wzrok ze mnie na towarzystwo kupione przy biurku, gdzie stały szklanki ponownie napełnione — mimo że wszyscy tutaj, wedle pana, chodzą w perle alowych spodniach. — W słowach tych wyraźnie brzmia-la dla mnie nagana; ale szybko skwitował ją przyjacielskim, aehęcającym spojrzeniem i ruszył w stronę biurka niezręcznym, ostrożnym krokiem. Czułem się straszliwie wyczerpany, wyczerpany i śpiący. 1 Syło już późno. Z zewnątrz przenikał szary zmrok, poważny i ciężki jak ołów. Ani jedna chmurka nie zasnuwała zachodzącego słońca. Przez chwilę wszystko wirowało mi przed oczami, w nozdrza uderzała nieprzyjemna woń zgrzanych mężczyzn, przepoconych ubrań, włosów i bawełnianych spodni w niebieskie i czerwone paski. Nie woń Murzynów, lecz pot prawdziwych Europejczyków. „Dlaczego oni nie palą? — pomyślałem. — Dlaczego się tak pocą? A przy tym są tacy jowialni, gościnni i w tak mistrzowski sposób potra--Eią trzymać ludzi na dystans. Jeżeli ma tak być dalej, to może lepiej wracać do Anglii. Ci panowie udają ignorantów! No tak, jeżeli Anna Bonny została żoną szacownego plantatora, w dalekiej linii spokrewnionego z sir Henry Mor-ganem, którego nie można nazywać piratem, ponieważ rabował angielskich nieprzyjaciół, a potem, podniesiony do godności arystokraty, już jako zastępca gubernatora, uciskał swoich kompanów-korsarzy... Jaka szkoda, że w Oksfordzie nie było więcej wykładów na temat historii filozofii..." Szczęściem czekał już na nas powóz na Paradę Ground. Thomas mieszkał tuż za Kingston, trochę na północ, na początku drogi do Half Way Tree i Constant Springs; od portu szło się tam chyba około kwadransa. Przez całą drogę nie opuszczała mnie myśl, że muszę robić wszystko, aby trzymać się z dala od Ballarda; szedł z nami, bo tego wieczoru wybierał się do Spanish Town. Może chciał ze mną porozmawiać na osobności; w każdym razie odciągał mnie Od Thomasa i Guthrie'ego, a jego sprężysty krok, który i mnie 53 narzucał, wydał mi się szczególnie niebezpieczny, byłem bowiem strasznie senny. Sądziłem, że zada mi jakieś pytanie, ale nie zadał, zachowywał się natomiast tak, jak by chciał mi w tej drodze przeszkodzić: szedł o krok przede mną, głowę miał zwróconą w moją stronę, rękę uniesioną, jak gdyby miał zamiar osaczyć dziką bestię. Czyżby na jego twarzy malował się strach? Nagle Ballard zniknął, za nim Guthrie i Thomas, a ja siedziałem w powozie, bezpiecznie, za plecami wyżej od nas usadowionego tłustego Murzyna. Było już prawie ciemno, morska bryza dawno ucichła, czuło się teraz prawie niedostrzegalny powiew od strony lądu. Wiatr lądowy wieje też pewnie teraz przez Rackam's Cay. Ruszyliśmy w tropikalną noc. Sporo czasu upłynęło, nim skończyła się jazda; powóz zatrzymał się nagle z przeraźliwym skrzypieniem, dobiegł mnie głos Thomasa i jakieś kobiece głosy, zewsząd zbliżały się latarki, a ja unosiłem się jak we śnie, wyruszałem w długą drogę wiodącą w mrok tropikalnej nocy, witany rechotem żab i bzyczeniem chrząszczy, które zagłuszał szelest wysuszonych liści palm assai i szept tamaryndowca pełniącego w samotności straż nad polami trzciny cukrowej, dojrzałej i szumiącej unisono. Cały ten krajobraz nocny, wszystkie te dźwięki, które wywoływała moja wyobraźnia, towarzyszyły mi wśród powitań, przyćmiewając wszelkie formy odwiecznej gościnności, i nie opuszczały mnie nawet podczas sutej jamajskiej kolacji podanej na srebrnej zastawie Beckfordów. [ROZDZIAŁ TRZECI Rankiem następnego dnia zbudziłem się późno. Miałem duży pokój z czarną lśniącą podłogą i oszklonymi oknami wychodzącymi na drogę, za którą ciągnęły się pola i góry spowite chmurami. Widocznie spałem w „pokoju sztormowym", do którego wszyscy się chronią, gdy nadciąga cyklon. W pozostałych pokojach musieli zamykać okiennice, bo w oknach brakowało szyb. Tutaj też znajdowały się okiennice, zielone; to prawdziwy jamajski pokój, taki właśnie po- został mi w pamięci z młodych lat, chłodny, surowy, nieco przytłaczający, a przede wszystkim pusty; nawet nie zapomniano o szklanych kulach osłaniających świece, co, jeśli chodzi o sztormowy pokój, dowodziło braku wyobraźni. Ponieważ od października prawie nie zdarzają się cyklony, izbę tę przeznaczono na pokój gościnny; moja kuzynka Dorota poinformowała mnie poprzedniego wieczoru, że w opinii Murzynów pokój ten jest nawiedzany przez duchy, na co ja odpowiedziałem, że w Oksfordzie całe korytarze i hal-le były zaczarowane, dlatego tak mało się studiowało; nigdy bowiem nie można było przewidzieć, czy wiedza nie zostanie zniweczona przez czary. Czy przypadkiem nie za dużo powiedziałem na temat Oksfordu? Może lepiej, żeby Ballard tego nie usłyszał. W każdym razie kuzynka Dorota zrobiła na mnie przyjemne wrażenie. Kiedy się ubierałem, uderzyła mnie cisza panująca w całym domu. Thomas pewnie pojechał do Constant Springs. Dom był tak duży, że jeśli coś robiono w dalszych pokojach, nic nie było słychać. Wsłuchiwałem się bez ruchu w tę ciszę, która zawisła ciężko, wszechwładnie, tłumiąc nawet bzyczenie owadów. Ni stąd, ni zowąd usłyszałem łagodne pobrzękiwanie szklanych kul, a po chwili jakieś niewyraźne dźwięki, pochodzące pewnie od karaluchów gnieżdżących się w pokoju. Oczy moje powędrowały wzdłuż ścieżki, jaką utworzył na podłodze promień słońca; ścieżka kończyła się przy malutkim lustrze; podszedłem tam i spojrzałem na własną twarz jeszcze zarumienioną od snu. Nie mogłem do-patrzeć się żadnego podobieństwa do Doroty, która przypominała raczej Williama (oczywiście nie była taka sztywna jak on; jej jasne brwi unoszące się ku górze miały kształt małych skrzydełek, chodziła zaś krokiem lekko podskakującym, którym jakby chciała zwrócić na siebie uwagę i pod tym względem przypominała Ballarda); mam oczywiście na myśli pewne ogólne cechy rodzinne, którym i ja podlegałem. Z miejsca zaoponowała twierdząc, że podobna jest do ojca — to nie argument, oczywiście, zwłaszcza że niezgodny z prawdą. Nie powiedziałem jej, że według com-munis opinio William jest uderzająco podobny do mat- 55 ¦ ¦ ¦ H ——i ¦ ¦ ¦n ¦¦¦UH ki. Wprost nie do wiary, że taka Mary Ballard, jak nazywałem ją w myślach, może dlatego że jej nazwisko panieńskie nadano jako imię najstarszemu synowi, mogła mieć taką córkę jak Dorota, jasnowłosą i pełną szczerości, zwłaszcza że pozostałe dzieci były ciemne. Sara, najstarsza z sióstr, choć nieśmiała i ogromnie opanowana — co prawda nie tak jak matka — miała w sobie jednak jakąś tętniącą życiem impulsywność. Mimo to była ponura. Ballard był nieodrodnym synem Mary Ballard. Odziedziczył po niej także szerokie kości policzkowe. Przypominała starą Indiankę, nie Murzynkę, choć w każdym calu była Kreol-ką. Podobnie też żona Thomasa, Catherine Byndloss; mimo że Kreolka, omdlewająca i apatyczna, odznaczała się również jakąś głęboką- koncentracją. Okazywała serdeczność, gościnność, strofowała i karciła małą Mary, odgadywała myśli Thomasa, choć nie sądzę, aby to było szczęśliwe małżeństwo. Nie lubię kobiet, które żyją wyłącznie dla siebie, zwłaszcza gdy do tego, tak jak moja kuzynka, z braku ruchu mają złą figurę. Wyglądała na żywą i energiczną kobietę, ale jej ciało było zbyt ociężałe. Krewni nie odgrywają ważnej roli w mojej opowieści; w tym momencie jednak, stojąc przed lustrem, myślałem o nich intensywnie, przesłonili mi nawet cel mego przyjazdu na wyspę. Właśnie przypomniała mi się mała Mary, o oczach czarnych jak dżety i jasnoblond włosach, gdy usłyszałem stukot podkutych kopyt na drodze. Ktoś zeskoczył z konia i jakiś znajomy głos zawołał: ,,Quasnee", tak się nazywa niewolników murzyńskich. Nie, nie był to znajomy głos, to przesada; ten ostry głos, przeznaczony tylko dla niewolników, mógł należeć do każdego; a jednak wiedziałem, kto przyjechał; nawet nie pofatygowałem się, żeby podejść do okna. Szybko narzuciłem szlafrok, w gorącym pośpiechu wsunąłem na nogi ranne pantofle, które mi dała Catherine z ostrzeżeniem, abym nigdy nie stąpał boso po podłodze ze względu na rozmaite stwory — a ostrzegała mnie tak surowo, jak by chodziło o burdel, do którego nie powinienem zaglądać — i czekałem. Zerknąłem w lustro, moja twarz nic się nie zmieniła; nadal nie przypominała 56 1 iroty ani Williama; nie była ani bledsza, ani surowsza niż i'iltem, ale pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Tymcza- szybkie kroki pokonały już sporą odległość; towarzy- 1 im jakieś głosy, głosy murzyńskie, które przycichły moimi drzwiami; usłyszałem jakiś szmer, przerażone i'pty, po czym rozległo się spokojne pukanie. - Jeżeli to ty, Ballard — zawołałem na cały głos — ¦ ;esz wejść! Usłyszałem, jak bose stopy Murzynów zbiegają w panice • schodach. Sztormowy poyła grząska z powodu strumyka, zwłaszcza teraz gdy woda rozlewała się swobodnie. Michael Mulcahy miał dwa muły, 71 krowę i dwie kozy na sawannie, łowił też ryby, jak mi się przyznał; nie pokazał mi jednak swojej „ąuasheba". Ktoś w Kingston mówił mi, że niewiele ma do powiedzenia u' swojej Murzynki. Kontrast Spanish Town z Kingston był ogromny. Była właśnie pora suszy. Nie chodzę do kościoła (nawet nie z jakichś zasadniczych względów), ale zatrzymałem się przed zamkniętymi wrotami starej hiszpańskiej katedry, potem ściągnąłem cugle konia przed nowym kościołem parafialnym i jadąc stępa wędrowałem wzrokiem po tłumie nieprawdopodobnie wystrojonym w peruki, trój graniaste kapelusze, brokatowe kamizelki, kryzy i bryczesy. Wszyscy też spoglądali na mnie ciekawie, wtem koń mój uskoczył w bok, usłyszałem turkot powozu i ujrzałem wymijające mnie w pośpiechu dwa czerwone uniformy, a gdy po chwili obejrzałem się, dostrzegłem niskiego, siwowłosego mężczyznę, żwawo wysiadającego z powozu i podającego rękę damie, której ubiór był niezwykle oryginalny. Zamiast szerokiej krynoliny miała na sobie prostą suknię w spokojnym kolorze, strój niespotykany tutaj, na Jamajce, z dużą fałdą z tyłu. Była młodsza od towarzyszącego jej mężczyzny, wysoka, krzepka, o rumianej cerze i pełna powabnej żywotności i jakiejś swawolnej dumy, która wyrażała się w jej zuchwałym profilu z zadartym noskiem, a także w zdecydowanych ruchach, jakimi torowała sobie drogę do kościoła. Mąż jej został na chwilę przy powozie, aby porozmawiać z kościelnym. Widziałem, że wszyscy mężczyźni im się kłaniają, a kobiety dwornie chylą głowy. Nie musiałem nikogo pytać, kim jest ta para. Prostą suknię nosiła tylko jedna kobieta na Jamajce, a była nią żona gubernatora, lady Jane Hoveńden Walker. Gdyby polegać na opinii moich krewnych, to lady Jane Hovenden Walker była najbardziej krytykowaną kobietą na wyspie, bardziej nawet niż Elizabeth Manning, która grzeszyła skrycie. Dopóki Manning nie wyrzucał jej z domu, ludzie mogli się zachowywać tak, jakby o niczym nie wiedzieli. Jedna Dorota nie brała udziału w tych plotkach, ale też im nie zaprzeczała. W skrytości trochę mnie to gniewało. 72 dę, aby kobieta zachowywała się przyzwoicie (nie żebym jakieś ciasne poglądy, ale po prostu źle prowadząca kobieta traci dla mnie wszelką atrakcyjność, nawet zmy-Inwą), nie cierpię natomiast obłudy, a na Jamajce jest hyba więcej obłudy niż gdziekolwiek indziej na świecie, lęcej nawet niż w Londynie za moich czasów. Kiedy zaczynało się w rodzinie Thomasa mówić o żonie gubernatora, wtedy jedni na drugich rzucali podejrzliwe spojrzenia; nawet w klubie ciągle się o niej mówiło, choć jako kobietę podziwiali ją wszyscy bez wyjątku. Ale wszyscy też współ-czuli sir Charlesowi, a to dlatego że lubiła jeździć konno polować (zarzut wysuwany szczególnie przez Catherine, która miała złą figurę), kąpać się co dzień (zarzut Mary Hallard, z której rąk nie miałem ochoty jeść duszonych owoców gwajawy, choć była moją ciotką, a kuzynką mego ojca), czasem chodzić pod parasolem (zarzut Clay, która miała piegi), albo uśmiechać się w kościele (zarzut wszystkich trzech razem), a dla ukoronowania tego, miała jeszcze zwyczaj wałęsać się po wyspie, co już jest bardzo ryzykowne. Ni stąd, ni zowąd pojawiała się nagle w różnych miejscach, nieraz nawet w Starym Porcie z całą gromadą ludzi do łapania żółwi, to znów w Bath, miniaturowym zdrojowisku na wschodzie wyspy, gdzie oddawała się bezbożnej kąpieli i piła wodę siarczaną, która w umyśle starej Mary stwarzała wizję piekła, smoły, siarki i wszystkiego, co się z tym łączy. Dom lady Jane musiał być piekłem, skoro nosiła tak wyzywający strój, a dzięki tej sukni w kształcie dzwonu, którą tyle razy mi opisywano, poznałbym lady Jane nawet bez powozu i bez męża. Ludzie serdecznie współczuli gubernatorowi, bo nie mógł jej powstrzymać od tych bezsensownych wypraw, w których sam zresztą jej towarzyszył pod pretekstem inspekcji terenu: wybieg dość przejrzysty, bo opisywano mi sir Charlesa Hovenden Wal-kera jako prawdziwego arystokratę o trwałych zasadach moralnych, łagodnego w wydawaniu wyroków i lubiącego wygodę, zupełne zaprzeczenie urzędnika państwowego. Nikt jednak nie ośmieliłby się nic powiedzieć na lady Jane, nawet gdyby chodziło o największy skandal, bo gubernator 73 chronił ją troskliwie. Przebąkiwano różne historie o kochankach i wszelakich „ekscesach", zawsze jednak po trzecim kieliszku; a wtedy zwykle wszystkie opowieści bywają zbyt dziwaczne i kwieciste. Parę razy słyszałem, że imię jej łączono z kapitanem Richardem Cargillem; i musiała to być prawda; mąż jej, już dobrze po sześćdziesiątce, był pewnie ze dwadzieścia lat starszy od niej, ludzie więc mieli prawo do podejrzeń. Byli bezdzietni, nikt też nie wiedział, od jak dawna są małżeństwem; sir Charles był gubernatorem i przewodniczącym Rady Jamajki od 1732 roku, a przedtem zajmował przez kilka lat podrzędne stanowisko w którejś z kolonii, chyba w Salem. Ponieważ wcześniej czy później musiałem podjąć jakieś kroki, aby go prosić o audiencję, oczywiste jest, że para ta wzbudziła we mnie zainteresowanie. Poza tym lady Jane znana była z urządzanych przez nią bali i przyjęć, na których miałem nadzieję również bywać; między Kingston i Spanish Town toczyła się cicha rywalizacja, w której, jak szeptano, brała czynny udział, ale nigdy nie zajmowała wyraźnego stanowiska, a tylko raz w roku, w sezonie, wprowadzała ożywienie w obu miastach, które usiłowały się prześcignąć w olśniewających festynach. Zapomniałem dodać, że Thomasa najbardziej chyba irytowały 3eJ wędrówki po wyspie. Kiedy spytałem go, czy może obawia się, że lady Jane dołączy do maranów i zaatakuje Constant Springs, zamilkł i dopiero po chwili ujawnił szlachetniejsze pobudki, a mianowicie, że maroni mogą źle potraktować kobietę podróżującą samotnie. Odparłem mu na to, że podobno maroni tylko ucinają głowy, na co nic już nie odpowiedział. Zadowolony byłem, że nie ma przy tym Doroty, jednakże... — Pamiętam dobrze te dwie kobiety, panie Beckford — Michael Mulcahy drapał się po kępie rozwichrzonych jasnych włosów okalających jego ponurą twarz. — Ale co się stało z tą jedną... Wątpię, czy ktokolwiek wie poza jej kamratami. — Ma pan na myśli piratów? Czy też przyjaciół jej ojca tu, na wyspie? ¦—¦ A więc miała też jeszcze ojca? — spytał ponuro Mi- 74 chael Mulcahy i wydało mi się, że pstryknął palcami. Odsunąłem się trochę. Siedzieliśmy na progu jego domu; poszedł tylko na taki kompromis — gdyż ja proponowałem mu, byśmy postawili dwa krzesła pod wysokim tamaryndowcem, on zaś wolał nie opuszczać chłodnego pokoju. Zauważyłem, te jest tu również patio, ale całe zarośnięte chwastami, widocznie od dawna nie używane. — Wie pan, że Murzyni mają czarne wszy? — spytał Michael Mulcahy. Sprawa ta ciągle zaprzątała mu myśli. Choć nadal miał krzepką figurę, był znacznie starszy, niż przypuszczałem, i zdawał się spędzać życie na wiecznej melancholijnej drzemce, podczas której jednak śledził najbardziej istotne wydarzenia z uwagą dziecka, które za karę musi samo siedzieć w kącie. Nie wydaje mi się, aby pamięć jego ucierpiała w jakimś większym stopniu; trzeba było jednak nie lada wysiłku, aby zmusić go do wspomnień. Na głęboko pooranej twarzy dwie duże fałdy przypominały wąsy, a jasne o-czy patrzyły łagodnie. Nosił miedziane kolczyki, a na szyi cienki łańcuch z jakimś wisiorkiem ukrytym pod szczelnie zapiętą koszulą. — A co się stało z dzieckiem? — spytałem zaskakując go nowym pytaniem, które nie miało nic wspólnego z dotychczasową rozmową. Oczy jego powędrowały za żółtym motylem i śledziły go, póki nie zniknął w krzakach. — Było to zbyt małe dziecko jak na dziecko takiej kobiety. Może zabrała je ze sobą? Nie znaleźliśmy nigdy żadnego po nim śladu. Ale zaraz! A może skradli je Murzyni dla swoich czarowników, którzy marynują ramionka i nóżki i potem je sprzedają? — Czy bardzo się pan zdziwił, że gubernator ją zwolnił? — Wszyscy inni nie żyli — powiedział. — I Rackam nie żył, i George Fetherston, i kwatermistrz Richard Corner, wszyscy. Wysoki był chłop ten Corner. Chyba musieli ściąć gwajawę, żeby zrobić szubienicę; tamtejsze gwajawy wyrastają do sześćdziesięciu stóp, ale widziałem też i osiemdzie-sięciostopową, po drugiej stronie strumienia. 75 — A wiedział pań, że Anna Bonny była pańską rodaczką? — My Irlandczycy —: odrzekł, ale wydało mi się, że z ja-kimś wyraźnym namysłem — nigdy nie jesteśmy dla siebie rodakami, bo nie mamy ojczyzny. A poza tym ci Irlandczycy tutaj na wyspie... Mówi się, że Cromwell wysłał tysiąc chłopców i tysiąc dziewczyn z Irlandii na Jamajkę, i co z tego? To szaleństwo żyć z kobietą, której się nie chce, nic dobrego z tego nie wychodzi... Ale nie spotka mnie nic z tego powodu? — Z jakiego powodu? — Tych pana pytań. Zapewniłem go, że nic go złego nie spotka, a wtedy podciągnął swoje kościste kolana pod brodę i zamknął oczy zachowując się tak, jakby mnie wcale nie było. Przez chwilę myślałem, że zaśnie, i chyba miałem rację; zdaje się jednak, że sprawniej potrafił myśleć drzemiąc, niż kiedy miał oczy szeroko otwarte. Stał się teraz nawet dosyć rozmowny. — Nikt dotąd nigdy nie pytał mnie o Annę Bonny, panie Beckford. Tak, pański ojciec chyba stanął po jej stronie, ale tyle wtedy się działo, tyle się mówiło. Thomas Beckford to pana ojciec, prawda? — Peter — wyjaśniłem — Peter Spiker. — Dziwne powiedzieć, ale była to cudowna kobieta. Nie, nie tyle cudowna, co dzielna. Mówiono, że była ślubną żoną Rackama, ale jak go powiesili, nazwała go maminsynkiem... Ale zajęcie to nie należało do szlachetnych; tak, niemało moich rodaków przystąpiło do piratów przed Crom-wellem i po nim... Kiedy została zwolniona, popłakała się i wszystkim nam uścisnęła ręce; miała śliczne długie włosy. — Jakiego koloru? — wyszeptałem. Teraz ja przymknąłem oczy. ¦— Mogły być jasne albo brązowe — westchnął i na moment umilkł. — Potem, którejś nocy odjechała, naturalnie z dzieckiem, i nikt nie wie dokąd. Niektórzy powiadali, że przyłączyła się do piratów, ale Rackam już nie żył, a ona nienawidziła go, choć już nie żył. Jeżeli miała ojca, to mogła do niego wrócić... 76 Mieszkał w Ameryce — szepnąłem. — A poza tym il/ti-cko... Tak, i tu się mówiło, że w Ameryce. Ale mówiło się .', że na Bermudach. Dużo gadali na ten temat. Byli i tacy, i i widzieli w Trinidad na pokładzie pirackiego statku ira Stede Bonneta z Barbados, podobno nie mógł wy- . mać z żoną i przystąpił do piratów. Major Stede Bonnet został powieszony w 1718 roku — 11 iciłem wnosząc tę poprawkę na podstawie książki John-ona. — Ale to nieważne. A wie pan, jaki to był statek? - Może to nawet nie był statek, bo inni znów widzieli, i odpłynęła w małej łodzi na Kubę, związała swój los '. Hiszpanami i służyła w guarda-costa jako mężczyzna. Dużo było hołoty w owych czasach na północy wyspy. I teraz jeszcze nie brakuje... Straciła tylko trochę krwi... — W tej guarda-costa? — spytałem, nie mogąc nadążyć a jego myślami skaczącymi jak konik polny. —• Och, nie... Nie w guarda-costa... przy porodzie. Aku-/erka i więzienny doktor byli tym zaskoczeni. Podobno doktor nie zbliżał się, tylko Mary Read... — Czy akuszerka i doktor mieszkają na Jamajce? —¦ Stara pani Grey już nie żyje, a doktor jest chyba w Anglii. Więcej kłopotów miał z Mary Read, choć jej cierpienia szybko się skończyły — więzienna febra, można to tak nazwać. No cóż, wszyscy tak mówili, lecz bryza lądowa była wtedy słaba, a właśnie ona przynosi febrę, kiedy wieje nad górami Liguana, gdzie jest ołów i miedź. My w więzieniu uważaliśmy, że się otruła. Jej mąż czy kochanek zginął w walce przy Point Negril, on jeden walczył u boku tych dwóch kobiet — walczyli jak lwy, jak to określił potem kapitan Barnet, i rozwścieczeni oddali parę strzałów do Rackama i jego ludzi, którzy wymknęli się chyłkiem do ładowni; a mieli na pokładzie chyba ze dwa działa i mnóstwo muszkietów. I dlatego Mary Read czuła się taka nieszczęśliwa, za to Anna Bonny była po prostu wściekła, a wściekłość też trzyma człowieka przy życiu. Mary Read była dziarskim chłopakiem, a klęła jak szewc. Mówili, że walczyła we Flandrii jako żołnierz; może to i prawda, bo przecież prostytut- 77 ki przebrane za mężczyzn w armii Penna i Venablesa podbiły wyspę. Ale jestem pewien, że się otruła; wcale nietrudno na wyspie zdobyć truciznę, a że była chora, nie pilnowali jej tak jak innych. Wszyscy byliśmy pewni, że zostaną zwolnione; gdyby chciały, mogły to nawet przyspieszyć... Tutaj, w świecie Murzynów i czarowników, i tych przeróżnych roślin i kwiatów, tak, trudniej jest nie być otrutym niż być, ponieważ mężczyźni, którzy raczej nie... Głos mu słabł coraz bardziej, kościstą brodę z pofałdowanym i zwisającym podbródkiem, jak korale u indyka, wsparł na kolanach. Wydawało mi się, że za chwilę zaśnie, podniosłem się więc ostrożnie, żeby odejść. Nie czułem się o wiele mądrzejszy. Ledwie jednak przeszedłem kilka kroków w stronę ogrodzenia, gdzie uwiązany był mój koń, usłyszałem za sobą jakieś poruszenie i jego głos, ostry i chropawy. — Ale nie zdradzi mnie pan? Stał przede mną, blady i wyprostowany, jego jasnoniebieskie oczy wyglądały jak szczeliny w słońcu, a policzki pokryły się jeszcze głębszymi bruzdami, tak mocno zaciskał wargi. O co mu chodziło? Że zdradzę to, co mi powiedział o Annie Bonny i Mary Read? O otruciu? O Murzynce, której nigdy nie widziałem? Nie, to nie o to chodziło. Coś musiało być w środku, w jego pokoju. Ponieważ nie mogłem pojąć, o co mu chodzi, zaprowadził mnie do środka i wskazał na obraz Matki Boskiej w rogu pokoju, stary i obdrapany, przyozdobiony zwiędłymi kwiatami — emblemat religii zakazanej na Jamajce. Tuż pod obrazem, na prymitywnej półce, stała butelka z pokrwawionymi ptasimi piórami i oparty o nią płaski, czerwony kamień. A więc dwie religie. Jeśli chodzi o pierwszą, mogłem go zapewnić, żeby się nie niepokoił. W Oksfordzie nauczyłem się tolerancji dla ukrywających się papistów. Udałem się teraz do Spanish Town. Chciałem oszczędzić sobie jazdy do Kingston po południu. Upał stawał się Coraz większy, a miasto wyglądało jak opustoszałe — głucha cisza pory sjesty i rozpalonego kamienia. Zostawiłem konia przy małej gospodzie na placu koło gmachu Sądu, gdzie Izba 78 ezentaritów odbywała w owych dniach narady, i za-iłem obiad. Trzykrotnie głuchy dźwięk rozbrzmiewał kopuły gmachu sądowego: o wpół do pierwszej, o pier- j i wpół do drugiej, tak jakby serce dzwonu za każdym em spadało na bruk i było podciągane do góry. Poza tym żadnych kroków, dziecięcych głosów, powozów, Murzy- lów ani nawet gołębi, czy sępów. A więc i dla sępów była '¦-Iziela. Tylko bryza morska, melancholijna, monotonna lenna, towarzyszyła moim medytacjom; raz wypełniał je pułkownik Peter, który spadł ze schodów w tym właśnie gmachu sądowym, to znów Peter Spiker, który bluzgał szyderstwem na zebraniu, albo też rewelacje Michaela Mul-i ;ihy'ego, które wcale nie były rewelacjami, jeśli chodzi i) Annę Bonny, która albo nie żyła, albo mieszkała w Ameryce czy na Bermudach... W gmachu sądowym, gdzie zasia-dał również sąd wiceadmiralski, została skazana i zwolniona; przebywała w więzieniu na następnej ulicy, tam też urodziła dziecko. Zaciekawiło mnie to może jeszcze bardziej niż sama Anna Bonny, której oforaz stopniowo zacierał się w mojej pamięci i o której starzy dozorcy więzienni mogli dostarczyć tylko mętnych wiadomości. Przestałem siebie rozumieć. Jak mogłem mieć tak zwariowany pomysł, żeby w takim celu przyjeżdżać na Jamajkę (choć może nie był głupszy niż chęć udowodnienia kradzieży na podstawie skrawków papieru). Nie mogłem nawet pojąć, dlaczego wypowiedzi naocznego świadka w tej zarosłej plantacji kakaowej tak mnie przez chwilę poruszyły, kiedy mówił o jej ślicznych długich włosach, jak wymieniła z nim uścisk dłoni, tą samą ręką, która spoczęła na moich plecach, kiedy byłem małym chłopcem. Ale co z tego! Jeżeli żyje, może być właścicielką jakiegoś hotelu w Ameryce albo burdelu na Bermudach, albo oszustką, albo schorowaną kurką domową otrzymującą liściki od jakiegoś siedemnastoletniego marynarza, który w wolnych chwilach wypatruje piratów z bocianiego gniazda... A jednak nie czułem się ośmieszony, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej niż przedtem zdecydowany byłem doprowadzić do końca wyznaczone sobie zadanie. Byłem tylko znie- 79 chęcony. Pamiętam to popołudnie jako pierwszy znak mej nieodpartej niechęci do tropików. Nawet nie za Anglią tak tęskniłem, lecz za innymi krajami tropikalnymi, które by były mniej monotonne, nie tak ciche i hałaśliwe, nie tak bogate i jednocześnie nie tak biedne, o tak, a nade wszystko mniej monotonne, bo tropikalny dzień jest jak mocno wypalona cegła, która nagle kruszy się wieczorem, jak to bywa z cegłami i ze wszystkim... W związku z wizytą Sama Stirlinga wyłoniła się trudność w znalezieniu stosownego miejsca. Odpowiednie otoczenie, w którym mógłbym wypróbować na nim moje sztuczki, było znacznie ważniejsze niż stos podartych papierów czy o-skarżająca suma. Obaj z Manningiem zgodziliśmy się, że coś wreszcie trzeba zrobić. Manning przejawił nawet pewną gotowość, aby jeszcze raz użyć osobistego wpływu i ująć całą sprawę w swoje ręce, nie zastanawiając się, jakie z tego konsekwencje mogą dla niego wyniknąć. W stosunku do Manninga wziąłem kurs łagodniejszy, choć sporo o nim myślałem, a zwłaszcza o tym, czy oszczędza kochanka żony ze strachu, aby nie posądzono go o prostacką mściwość. Nie mogłem jeszcze pozwolić sobie na realizację marzenia, aby zaskoczyć go w dobrze zagranej scenie i zmusić do szczerych wyznań. Nie chciałem przyjąć Stirlinga w domu Tho-masa, a w biurze Manninga było raczej niewiele miejsca, wybór mój padł więc na „Ranelagh Inn", gdzie wyszukałem małą ciemną niszę, z której zapewne korzystali dżentelmeni z Kingston, sam na sam z Murzynkami. Stanowiło to pewną symbolikę, jeśli chodzi o przodków Stirlinga. Słyszałem kiedyś w klubie, że Ballard spotyka się tu z Eliza-beth Manning, ale nie mogę w to uwierzyć, jest wystarczająco bezczelny, aby wepchnąć się do domu Manninga. Powszechnie znana była uległość Manninga, który podobno godził się na dwie sypialnie. W poniedziałkowy ranek Stirling zjawił się w biurze Manninga. Kazałem mu iść do „Ranelagh" i tam na mnie zaczekać, a saim postano wiłem jeszcze zostać u Manninga na półgodzinną pogawędkę, a to dla zwiększenia efektu. Billy rot wrócił z listem od mego wuja Julinesa Herringa, przeczytałem w pokoju Manninga. W liście tym wuj 11 mnie na Jamajce i wyrażał nadzieję, że odwiedzę sa- itnego wdowca. Był chyba przekonany, że przyjechałem na dobre. List kończył się następującym zdaniem, pamiętam słowo w słowo: „Sprawi mi wielką przy- ność, jeżeli będę mógł się zobaczyć i porozmawiać z to-i| na temat śmierci biednego Petera". Bez większego na- lu wsunąłem list do kieszeni i w oznaczonym czasie po- yłem do „Ranelagh". lam Stirling, o którego pochodzeniu już wspominałem, enił się niewiele: jego charakterystyczny profil, przypo-nlnający półksiężyc, w miarę upływu lat jeszcze mocniej uwydatnił. Czoło miał wypukłe, mocno wystającą dolną szczękę i mały nos, z którego wydatnych, jasnoróżowych nozdrzy wyrastały ciemne, kręcone włosy, smutne murzyń-I ie oczy patrzyły poważnie i melancholijnie. Sprawiał wra-rnie upośledzonego Murzyna z powodu szkockiej brody albo też upośledzonego Szkota z powodu bezradnego mu-i zyńskiego wzroku, przy czym nos zdawał się nie pasować uni do Szkota, ani do Murzyna; wyglądał właściwie na bok-sera odbywającego trening, który jednak przegrywa wszystkie rundy i mocno to sobie bierze do serca. Był chyba tro-ihę za stary na boksera, bo zbliżał się już do czterdziestki, a poza tym zbudowany jakoś dziwnie nieproporcjonalnie — wysokiego wzrostu, miał za szerokie ramiona i cienkie, dłubie nogi. Podobnie jak Julines był wdowcem. Tragizm pochodzenia tego człowieka, na który to temat dowcipkowaliśmy z Williamem podczas ostatniego spotkania, polegał na tym, że w jego żyłach płynęła „niewolnicza krew", i to z dwóch źródeł — po babce i po ojcu, który był potomkiem „szkockich niewolników". Można naturalnie dowodzić, że nie byli to niewolnicy, tylko biali — jednakże wykonywali prace niewolnicze, wiedli paskudniejsze życie na Barbados niż wielu Murzynów i żyli w strasznym poniżeniu. W takim przypadku broda Szkota nie na wiele się zdała; już lepiej być po prostu Murzynem. Jestem przekonany, że Sam Stirling rozpatrywał swój problem życiowy w takim 6 — Wyspa rumu 81 ¦ właśnie świetle, a do Beckfordów lgnął dlatego, że w ojcu | swym nie mógł znaleźć oparcia. Choć wiedziałem, że jest małomówny, czasem opryskliwy i miewa zmienne nastroje, nie spodziewałem się napotkać aż na tak stanowczy opór. Przede wszystkim półgodzinne opóźnienie okazało się niewypałem, ponieważ on udał się 'wprost do sklepu w sąsiedztwie „Ranelagh" i kupił białe, brystolskie wapno, którego używa się przy gotowaniu cukru do odparowania, a jest nieosiągalne w Sawannah La Mar. Zaopatrzony w wapno, potrafił już wypełnić sobie następne pół godziny czekania. Czy wiem, co to jest brystolskie wapno, jak wygląda i do czego służy? Mówił cedząc słowa pedantycznie, piskliwym głosem., bez śladu murzyńskiego akcentu ani też szkockiego, ale jakoś dziwnie nieprzyjemnie. Kiedy wyznałem mu, że nie znam się nieomal wcale na produkcji cukru, zaczął mi tłumaczyć i już wy- . ciągał kawałek papieru z kieszeni marynarki (cienkiej czarnej, w której wyglądał godnie, choć koszulę miał brudną), chcąc mi pewnie narysować plan cukrowni, kotłów i rafinerii, ale przerwałem mu uprzejmie i stanowczo. —¦ Zostawmy to na chwilę, Stirling —¦ rzekłem podnosząc się, żeby przysunąć mały stolik do sofy, tak aby stał pomiędzy mną i jego krzesłem — a przystąpmy do rzeczy. Wyjmij wszystkie swoje papiery i powiedz mi coś na ich temat, zanim zabiorę je do biura Manninga. Słabe tutaj światło, ale wyjaśnienia na ich temat możesz złożyć. — Papiery? ¦— zapytał swoim charakterystycznym głosem, a zielony blask okiennic zalśnił w jego murzyńskich oczach. — O jakich papierach pan mówi? —¦ Te, o których ci wspominałem w liście, dokumenty nadzorcy dotyczące zbioru cukru i rumu w ostatnim sezonie. Mówiąc po prostu, twoje sprawozdanie. Pan William polecił mi je skontrolować. —¦ Skontrolować? — wycedził znowu. — Nie masz ich przy sobie? Zaśmiał się obelżywie. — Nie potraktowałem tego poważnie, panie Richard. Papiery, listy... zgromadzenie tego wszystkiego zabrałoby mi dzień, nawet teraz, chociaż nie jest to jeszcze w pełni ¦ mu. Żeby je tu przywieźć, musiałbym mieć ze dwa muły. Wstałem wahając się przez moment, jak mam zareago- ić, ale po chwili znów usiadłem na sofie. Chciałem je- cze zachować spokój. Skoro nie przyniósł papierów, trze-przystąpić do sprawy od innej strony. Nie podobał mi li jego śmiech: sztuczny, co prawda pozbawiony drwiny, ile też i serdeczności. Usta jego wykrzywiły się w szero-. im grymasie, jak by chciał powiedzieć: „Tak jest, jak i>wiedziałem, a teraz miech mnie pan zoistawi w spokoju." I Hugo na niego patrzyłem, nim się wreszcie odezwałem: - Może więc będzie lepiej, Stirling, jeśli ludzie, którzy prowadzą owe listy, sami będą za nie odpowiedzialni i jdą na rozmowę ze mną. Wedle relacji pana Manninga |est dwóch białych nadzorców, Shettlewood i Concanen, a każdemu z nich starczy jeden muł. Chcę się spotkać z nimi w tym tygodniu. —¦ To niemożliwe, panie Richard — wyrzucił z siebie niemal z bolesnym wyrazem oczu. — Tego jeszcze nie było! Pański brat, Peter, nigdy ode mnie tego nie żądał ani też ojciec pana, u którego również zajmowałem odpowie-ilzialne stanowisko — posyłałem moich ludzi wszędzie i... Oparłem się o stół i odpowiedziałem łaskawie: —¦ Nie sądzę jednak, abyś kiedykolwiek oznajmił memu bratu czy ojcu, że nie możesz wykonać danego przez nich ważnego polecenia. Siedział cicho, niewątpliwie zaskoczony, a ja ciągnąłem lym samym tonem: — Gdybyś to zrobił, nie siedziałbyś teraz tutaj, dawno by cię wyrzucili. Dlaczego więc traktujesz mnie inaczej, ' wiedząc, że przyjechałem tu jako agent mego brata. —¦ Ja nie... — zaczął się jąkać, na czoło wystąpiły mu krople potu. — Ja nie miałem takiego zamiaru, panie Richard, ja bardzo przepraszam! Ale nie ma pan najmniejszego pojęcia o produkcji cukru, więc pomyślałem sobie... —¦ Nie mam, ale to nie szkodzi, Stirling. Mam za to pojęcie o kontroli różnych spraw, interesów biurowych, księgowości i temu podobnych. Studiowałem prawo w Oksfor- 83 dzie, Stirling. Pan William mógł przysłać tu dziesięć innych osób, lecz wybrał mnie. A wiesz dlaczego? Przez dłuższy czas wycierał czoło wierzchem dłoni. Potem oglądał ją, rozpinał swoją czarną marynarkę i wiercił się ma krześle. Wreszcie poderwał się i potrząsnął głową przecząco. -—¦ No cóż, można by powiedzieć: ponieważ studiował pan prawo. — Tak, jestem prawnikiem i nie sądzę, abyim był złym prawnikiem. Gdybym nie rozwikłał Wiłliamowi w Londynie kilku drobnych zawikłanych spraw, nie powierzyłby mi... — Drobnych zawikłanych spraw? — wymamrotał, szeroko otwierając oczy. —• Można je tak nazwać, Stirling. Ogólnie mówiąc, chodzi o kradzieże. Zakamuflowani złodzieje. Lepkie ręce. Teraz już mogę wyłożyć wszystkie karty na stół, Stirling. Przecież nie jesteś dzieckiem. Pan William jest okradany tutaj na Jamajce. Okradany na wielką skalę. Zbiory cukru, a także produkcja rumu są dużo mniejsze niż w poprzednich latach. Ale nie przejmuj się tym jeszcze, bo chwilowo z pomocą pana Manninga doszedłem do wniosku, że kradzieży dokonują tutaj, w Kingston, już w magazynach, nie przedtem. Ale to zaledwie cząstka braków. Kradzież musi się odbywać także na plantacji. Proszę mnie źle nie zrozumieć, Stirling, ja nikogo nie oskarżam. Shettlewood czy Concanen mogą być tyle samo winni, co ty czy ktokolwiek inny. Ty chyba najmniej, bo wiem, jak byłeś naszej rodzinie oddany, a więc także i biednemu panu Pete-rowi. Mam rację czy nie? Przytaknął ochoczo i z pewną ulgą, przewracając oczami i ukazując lekko zabrązowione białka. — Lecz to, co powiedziałem, jest nadal aktualne: Shettlewood i Concanen mają zjawić się tu z całym materiałem. Nie żeby ciebie zwolnić od odpowiedzialności, ale dlatego że tak sobie życzę. Niech przyjadą w piątek albo w sobotę, nie wcześniej. Mogą sobie nawet wziąć do przywiezienia tych dokumentów wóz zaprzężony w woły, to mi obojętne. 84 leżeli dobrze zrozumiałem, Shettlewood dostał pod swoją pieczę Plantację Beckforda oraz w Fort William, natomiast Concanen plantacje w Williamsfield i dalej na południe, w kierunku Savannah La Mar. Zdaje mi się, że jednak obaj mieszkają na Plantacji Beckforda, a tylko w sezonie się rozdzielają? — Tak, proszę pana, ale są inni nadzorcy, Mulaci i sene-tfalscy Murzyni, ochrzczeni senegalscy Murzyni i... — Na nich przyjdzie kolej później, kiedy będę w Westmo-relaind. W każdym razie są ani pod Shettlewoodem i Oon-canenem, tak jak Shettlewood i Concanen są pod tobą, a ty mnie podlegasz, dopóki tu jestem. Odłożyłem spotkanie z obu nadzorcami na koniec tygodnia, ponieważ otrzymałem od gubernatora zaproszenie na czwartkowe przyjęcie. Byłem tym dość zaabsorbowany, bo chciałem skorzystać z okazji i uzyskać audiencję u sir Charlesa Hovenden Walkera. W takim nastroju nie miałem ochoty zajmować się cukrem i rumem, zwłaszcza że cała ta historia zaczęła mnie trochę nudzić po nadmiernej gorliwości, jaką wykazywałem w pierwszym tygodniu. Mój zapał do pracy osłabiała też Dorota, która jeśli nawet nie wypełniała moich myśli, to wypełniała mi całkowicie czas. A teraz pora na rum! Dobry westmorelandzki rum. Odłożyłem na bok dokumenty, stanowiące część mojej strategii. Należało oddać hołd staremu rumowi, choć młodym rumem, który sprzedają Żydzi, upija się człowiek szybciej. Lecz nie ftaki był mój cel. Chodziło mi tylko o to, żeby Sam stał się rozmowniej szy! Po drugiej szklance powrócę do kradzieży, tymczasem jednak będę podtrzymywał nastrój sentymentalny, a jak już przycisnę Sama do muru, potem przyjdzie kolej na Ballarda. Stało się jednak inaczej, niż planowałem. Nagle, całkiem niespodziewanie, kiedy wcale nie zamierzałem mówić o kradzieżach, on sam z tym wystąpił, i to w sposób, który zapewne uważał za rzeczowy i szczery. Najwidoczniej chciał mnie uprzedzić. Jednakże zostawiłem mu swobodę; pozwoliłem mu opowiadać o rzeczach, które były mi już dobrze znane, a więc, że kradną stale i wciąż, nawet na 85 plantacjach, aie %e n» jego oczach kradzieży nigdy nie popełniono; y gy Źe nigdy nie zd°łam teg° WykryĆ' b° popełniono; Wresz^ g yy' sprawozdania nadZ°rców °PieraJą sie. na zapiskach, które murzyńscy dozorcy robią koksem na belkach, i temu podobne rzeczy; -a potetf1 dochodziły jeszcze inne, już mniej znane przyczyny zmniejszonych zbiorów: susza, choć wcale nie większa niż dawnie;i' szczury> PlaSa Jamajki, których teriery nie atakują teraz tak sPrawnie, Jak niegdyś; choroby trzciny cukro*^' zwłaszcza czarna śnieć, a również i brunatna rdza ckoc moze nie tak strasznie jak w roku 1726 który k ł' ci^kim rokiem dla trzciny cukrowej; i wreszcie kradzież sameJ trzciny Przez maronów czy zbiegłych Murzynów którzy ciągle się do nich przyłączają. Przez cały czas bełkotał w tym sensie> a Ja mu nie przerywałem, bo im dłużei jti°wił> tym jaśniejszy obraz winnego człowieka (albo jeg° wsPólnika) rysował przede mną, usiłującego wynjncly^ać naJPrzerożniejiSze usprawiedliwienia, podczas gdy wyStarczyłoby jedno; jest to zjawisko dobrze znane w sądzie a wynikające nie tyle z przemożnej chęci ki ÓW ° cz^e^ niewinnośi il bk ądzie a przekonania SędziÓW ° cz^e^ niewinności, ile z braku właściwego Zmzn^ienia sPrawy- W Przypadku Sama Stir-linga jego sprawOzdanie było spontaniczne, a wynikło podczas rozmowy i#adczyło t0 tylko ° tym> ze zarowno on> jak i jego pan nie spodziewali się, aby któregoś pięknego dnia miał ktoś przyJechać z Londynu i przejąć władzę w swoje ręce. Czuli sią zaskoczeni> a ich najskuteczniejszym środkiem obrony była 'bezładna gadanina na temat kontroli oraz składak winy na Murzynów, którzy wykazują taką skłonność do wszelkich fałszerstw i są właściwie nieuchwytni. Cieką* byłem> czy stirling ostrzeże Ballarda. Nie miało to dla ^^ żadneS° znaczenia, bo zdążyłem się już zżyć z myślą, że nie wyśledzę tych, co kradną, i że Williaim, ab^ uniP«ć P° raz dru§i podobnej sytuacji, powinien wyznaCZy6 odpowiedniego zastępcę — przy czym lepiej, aby nie W t0 nikt Z Wyspy "~ ktÓry by Poskromił trochę nadZorcóflI i P°g°nii Murzynów. Był już w połowie drugiej szklanki, kiedy mu przerwałem: 86 — No dobrze, Stirling, ale to jakiś dziwny zbieg okoliczności i szkoda, że wszystkie te niefortunne wydarzenia wy-Btąpiły natychmiast po śmierci pana Petera. Jednakże mój ad o tym zostawmy na później. Czy pan Peter bardzo cierpiał? — Dotychczas nikogo o to nie pytałem, nawet w domu Thomasa. Zaczął się kręcić niespokojnie. A kiedy się odezwał, w głosie jego po raz pierwszy zauważyłem murzyński akcent. — To była dyzenteria, panie Richard, bardzo ciężka dy-zenteria, szybko nastąpił koniec. Robiliśmy, co tylko było możliwe; dawaliśmy sok z winogron, sok z trzciny cukrowej, wywar z nasion bawełny, kory gwajawy, gorące kompresy... Nagle przyszedł mi na myśl list Julinesa. — Czy śmierć jego była jakaś niezwykła? Czy było w niej coś szczególnego? W jaki sposób umarł? — Moim celem była gra na jego uczuciach. — To była dyzenteria, panie Richard, postępowała błyskawicznie. Odszedł! Powiedział tylko: „Daj mi trochę rumu, Sam, po raz ostatni, odrobinę..." — Oczywiście z beczek, które jeszcze nie zostały skradzione — powiedziałem z goryczą. — Czy bardzo krwawił? „Dlaczego facet zbladł — pytałem siebie. —- Dlaczego, u licha, coraz bardziej przypomina przerażonego Murzyna? Czyżby było to dla niego tak bardzo bolesne?" — To była dyzenteria, panie Richard, nie krwotok, ni€ krwotok!... „To prawda •— pomyślałem — organizm się wtedy odwadnia..." Jak gdyby bezwiednie powiedziałem: — Jesteś zdenerwowany, Sam, a to dobrze o tobie świadczy. Okropne patrzeć, kiedy bliscy tak cierpią, a pan Peter był twoim krewnym, tak jak pan Ballard i ja. Ta sama krew, to samo ciało. Bardzo, bardzo to przykre, gdy... Udając, że cały czas zatopiony jestem w elegijnych medytacjach, starałem się nie patrzeć na Sama, wzrok uparcie kierowałem w stronę sofy stojącej po drugiej strome pokoju i mocno już zdefasonowanej, bo widać często z niej 87 korzys korzystano. Usłyszałem jednak jęk: „Och, Boże!", i uznałem, że nadszedł moment decydującego uderzenia, który tak dokładnie przemyślałem. Spytałem głosem łagodnym i uprzejmym: — Czy* twoja córka go pielęgnowała? Zadałem to pytanie nagle, a jednocześnie do uszu moich dobiegł jakby strzał z pistoletu, tylko znacznie łagodniejszy. Z całych sił trzepnął się dłońmi po twarzy, po czym izaczął się kołysać desperacko w przód i w tył, na boki, a czasem znów ruchem kolistym, jak by go bolał żołądek. Posunąłem się trochę za daleko. Po chwili wybuchnął histerycznym rykiem, głośnym, przejmującym, chyba nie udawanym, choć jednocześnie odczuł pewnie ulgę, bo ten gwałtowny wybuch jego uczuć zwalniał go od moich badawczych pytań. Mogłem tylko odróżnić „Och, Boże" i „Przebacz mi, panie Peter", albo „Przebacz panu Peterowi" (tego ostatniego byłby pewno nie powiedział, gdybym nie sprowokował go wspominając jego córkę, bo właściwsze w tym przypadku byłoby błaganie o przebaczenie dla niego samego — z powodu kradzieży, bo inna możliwość jeszcze wtedy nie przyszła mi do głowy). Powinienem był okazać mu choć trochę współczucia, ale byłem niewzruszony. Coś jednak należało zrobić, bo ryk coraz bardziej się wzmagał i mógł zwrócić uwagę gości w „Ranelagh". Nie miałem odwagi, aby mu dolać więcej rumu; postanowiłem dać mu trochę wody. Otworzyłem drzwi i znalazłem się twarzą w twarz z Murzynem, tutejszym kelnerem, który trzymał w ręku szklankę wody. Ponieważ zamknąłem za sobą drzwi, nie mógł zobaczyć, kto jest w pokoju. — iPani źle się czuje? — spytał ze wzruszającym uśmiechem. Tego już było dla mnie za wiele. Stojąc oparty o bieloną ścianę wybuchnąłem śmiechem, tak głośnym i przeciągłym, że w końcu Murzyn mnie podał szklankę wody. Dobrze to na mnie podziałało, to znaczy na mój śmiech. Przez cały tydzień nie prowadziłem śledztwa, gdyż nie było to łatwe zadanie; ilekroć chciałem się czegoś dowiedzieć, ludzie udawali, że im się chce spać, albo też, jak w tyr ostatnim przypadku, wybuchali histerycznym krzykiem; widocznie wyzwalałem zwierzęce instynkty. Trzeba stąd uciekać! Najpierw do Manninga, potem na szklankę rumu do klubu, aby zapić klęskę. -— Wejdź! — powiedziałem do Murzyna ocierając z oczu łzy. — Masz tu szylinga; podaj szklankę wody dżentelmenowi siedzącemu na krześle, jeżeli nie leży w tej chwili na sofie. Tylko nie przejmuj się. Powiedz mu, żeby przyszedł do biura pana Manninga za piętnaście minut, to weźmie list do Westmoreland. Niech mi wolno będzie dodać, że Stirling natychmiast przerwał swój bolesny ryk, jak tylko usłyszał mój śmiech. ROZDZIAŁ PIĄTY Poznawałem moją kuzynkę Dorotę coraz lepiej, zwłaszcza w ciągu następnych dni. Odbyliśmy razem kilka przejażdżek, głównie na koniach, w kierunku Rock Fort na wschód od zatoki albo w stronę Half Way Tree, gdzie było olbrzymie drzewo bawełniane i kościół parafialny Świętego Andrzeja, to znów w stronę New Greenwich, gdzie w połowie drogi na wzgórze znajdowała się posiadłość gubernatora, zwana Myśliwskie Ogrody; któregoś dnia wczesnym rankiem popłynąłem z nią do Port Royal, gdzie pokazała mi domy porosłe rafą koralową i gąbką, które w czasie silnego trzęsienia ziemi zalała woda na Palisados. Czułem, że do wypraw tych zachęcała Dorotę rodzina; ona sama jednak była naturalna i serdeczna, spod zarysowanych łukiem brwi, które przyciągały mnie najbardziej, patrzyła śmiałym wzrokiem; brwi jej wznosiły się ku skroniom dwoma mocnymi liniami. Lecz kiedy budziło się we mnie pytanie: „Czy Dorota zostanie moją żoną?", mówiłem: „Nie". „Tak" byłoby zgodne z tradycją rodzinną. Mój wuj Thomas ożenił się ze swoją kuzynką drugiego stopnia, a siostra mego dziada, pułkownika Beckforda, wyszła za krewnego. 89 Nie chcę bynajmniej twierdzić, że usiłowałem wychować Dorotę na swój sposób, ale na pewno pragnąłem wykryć, do jakiego stopnia atmosfera w domu Thomasa wpływa na kształtowanie się jej charakteru. W ciągu następnych dni po rozmowie z Samem Stirlingiem, a przed przyjęciem w domu gubernatora, stwierdziłem, że Dorota jest o wiele bardziej niezależna, niż myślałem, co nie znaczy, że była wolnomyślicielką albo żeby przejawiała jakieś intelektualne zainteresowania, jak niektóre londyńskie dziewczęta mojego stanu. Wystarczało jej czasopismo „Weekly Jamaica Courant", Biblia i parę kiepskich zbiorów wierszy i nowel; miałem nawet wątpliwości, czy zdolna byłaby docenić książkę Charlesa Johnsona. Jej pojęcie przygody było równie ograniczone jak jej miłość do tropikalnej przyrody; skoro jednak mój stosunek do palm i tamaryszków był dość niejasny, ciekawiły mnie jej wyjaśnienia i jej sposób rozumowania. Nie zapomniałem jeszcze mego pierwszego wieczoru na Jamajce, kiedy to wyobraźnia poniosła mnie całe mile w głąb wyspy; byłem jednak wtedy trochę podpity, a niedziela w Spanish Town była całkiem nieudana mimo malowniczej estancji Mulcahy'ego. Kiedy zadawałem Dorocie różne ipytainia (było to rankiem przed wizytą Stir-liinga), z początku nie mogła mnie zrozumieć. Trzeba przyznać, że nauczyła mnie już inazw wielu drzew, lecz .najwidoczniej nie przyszło jej do głowy, że te drzewa oprócz nazw mogą być uważane za pożyteczne albo też mogą być zawadą. Czy palma jest piękna? Czy palma areka nie jest piękniejsza od kakaowej i czy palma gru-gru nie jest najpiękniejsza ze wszystkich? Znała nawet takie szczegóły jak to, że brazylijska palma jest najwyższa ze wszystkich palm, że z jej twardego drzewa buduje się palisady chroniące od kul, a z połówek okrągłych liści Hiszpanie robią wachlarze, na co ja dodałem z uśmiechem, że nie tylko Hiszpanie, ale również i jej matka. A czy liany, wijące się wokół drzew i zaczepiające się o korę, nie są piękne? Dla Doroty liany były brzydkie, tak jak i drzewa pochylone przez cyklony. Twierdziła, że zwichrzona trzcina cukrowa jest piękna, zwłaszcza dojrzała, kiedy nad głowami kołyszą 90 lę wielkie pióropusze i jak się ją żuje, to sok jest słodki. i' ważała, że skały i przepaści są okropne, a zatoka King-iton mogłaby być dogodniejsza dla komunikacji morskiej. Wtedy zacząłem się zastanawiać, czy nie spytać jej o wspomnienia z młodości i co wie o ziemi, drzewach i zbiorach w Westmoreland. Drzemało we mnie jeszcze dziecko, pragnące ożywić wspomnienia, i człowiek dorosły, który je odrzuca. Trzcina, o tak, musimy zacząć od trzciny, od trzciny cukrowej na naszych plantacjach, na których się bawiliśmy; możliwe, że cechował ją inny rodzaj piękna, niż cechuje trzcinę w Constant Springs uprawianą przez Thomasa Beckforda; miała inne wiechy, inne źdźbła, była wyższa i słodsza. Kiedy czołgaliśmy się wśród niej na brzuchach, była niby las, wyższy niż obecne lasy tropikalne. A tama-ryndowiec, to poczciwe cierniste drzewo, stanowiło jak gdyby cały świat, nie sposób bowiem było się spod niego wynurzyć, a dawalło cienia więcej, niż nam, dzieciom, było potrzeba; a to olbrzymie drzewo bawełniane, jeszcze potężniejsze niż tamaryndowiec; a drzewo kampeszowe, Doroto, które tak wszystkich denerwowało, a które Murzyni ścinali powolnym, mechanicznym, melancholijnym ruchem, bo wiedzieli, że nie przynosi żadnych korzyści? Bo w lasach kampeszowych buszowały złośliwe duchy o ohydnych, fioletowych rękach i rozcapierzonych palcach gotowych do chwytu, z żebrami na wierzchu, tak inne od tych szlachetnych i pulchnych duchów, które królowały pośród puchów-^ ców. W naszych dziecięcych pogawędkach wzdychaliśmy do Hondurasu, skąd wywozi się kampeszowe drzewo. Dorota też to sobie przypominała, ale ponieważ drzewo kampeszowe tonie w wodzie, jak nam wtedy mówiono, nie było nadziei, abyśmy mogli odbyć podróż do Hondurasu, bo nawet nasze łodzie zrobione być miały z tego drzewa. A ta broda starego mężczyzny, która zwisała z gałęzi jak czarna końska grzywa, po której mogliśmy przebierać palcami? A te ciernie opopanaksu, na które Ballard rzucił kiedyś Sarę? Dorota pamiętała, że zrobił to Peter, ja jednak twierdziłem, że Ballard, on przecież miał taMe pomysły. 91 Chciałem obserwować zachowanie Ballarda, żeby się przekonać, czy Stirling go ostrzegł po naszym spotkaniu, ale jeszcze tego samego wieczoru zdarzył się incydent, który mi to uniemożliwił. Wybuchła między nami gwałtowna kłótnia, po czym zapanowało zrozumiałe ochłodzenie stosunków. Przyczyną tej dysputy był niefortunny Billy Pierrot, którego nie bardzo tolerowano w klubie, a który jeszcze bardziej osłabiał swoją pozycję przez to, że nic prawie nie jadł (większość nie wiedziała, że ma on na utrzymaniu matkę gdzieś w St. Mary), przychodził do klubu w starym, wytartym ubraniu i siadał w czasie gry w karty za którymś z graczy, milczący, z głową zazwyczaj przechyloną jak kura, żeby raczej ukryć swoje zmieszanie niż obserwować gracza. Irytowało to wszystkich, ale nikt nic nie mówił, bo każdy się nad nim litował. Owego wieczoru siedziałem Z Manningiem i jeszcze dwoma graczami przy pikiecie, w sąsiedztwie Ballarda. Pech chciał, że Billy usadowił się tuż za Ballardem, który nie mógł tego znieść, w pewnej chwili cisnął karty, odwrócił się wściekły i warknął: „Nie mogę grać, jak sterczysz tutaj, idźże sobie i stań za Manningiem, jemu to nie przeszkadza — i jakby nie dość tego, spojrzał ze zdziwieniem na nędzny ubiór młodego człowieka i powiedział: — Cóż to, nie masz już innego ubrania?" Tego było za wiele dla Billy Pierrota, a niemało już musiał znosić od Ballarda. Nikt nie zaprotestował, gdy Billy ruszył w stronę drzwi, w przerażeniu swym przypominając ściganą kurę, ale był też najwyraźniej zły, jak by postanowił wyzwać na pojedynek Ballarda, ale przedtem jeszcze odbyć podróż dookoła świata. Zerwałem się i pobiegłem za nim. Przychwyciłem go przy drzwiach i powiedziałem szybko: „Bardzo mi będzie miło, jeżeli staniesz przy naszym stole, a Ballardem Beckfordem się nie przejmuj." Lecz on już nie potrafił odróżnić przyjaciela od wroga; obrzucił mnie nienawistnym spojrzeniem i trzasnął za sobą drzwiami. Wróciwszy na miejsce stwierdziłem, że teraz Manning będzie musiał za to zapłacić. Jak zwykle nie powiedział ani słowa: zmieszany patrzył przed siebie swoim załzawionym wzrokiem. Bytem okropnie 92 ¦ściekły, bardziej chyba z powodu Manninga niż Billy'ego; Manninga miałem w garści, robił wszystko, co sobie życzyłem, był niemal moim tworem; dlatego nie mogłem znieść, e ktoś atakuje Manninga i 'odsłania publicznie jego słabość. Im żałośniej wyglądał Manning, tym mniej chwalebnie było nim rządzić. A poza tym, mimo wszystko, zacząłem go darzyć przyjaźnią. Kiedy usłyszałem, jak Ballard atakuje go za to, że nie ubiera lepiej Francuza, jakby Billy był niewolnikiem, nie mogłem się powstrzymać, żeby nie krzyknąć do wszystkich w ogólności, a chyba tylko na swój własny użytek, co wypadło dość głupio (muszę przyznać, że byłem po trzech szklankach rumu): „Pierwszy godny pogardy czyn, na jaki natknąłem się tutaj na Jamajce..." — chciałem dodać: „Niech żyje cukier — albo — niech żyje wesoła stara Anglia!", albo też coś jeszcze podobnie absurdalnego, lecz Ballard miał już gotową odpowiedź: „Panowie, ten oksfordzki pętak znowu się puszy, grajmy dalej!" Spojrzałem na Manninga, który dawał mi znaki głową, żebym się wycofał. To tylko pogorszyło sprawę. Wrzasnąłem: „Bo dam ci w gębę, Ballard..." Podskoczył kopnąwszy rozmyślnie krzesło. Zamierzałem trzepnąć go w ucho, gdyby się zbliżył, i z miejsca wyzwać go na staromodny piracki pojedynek, tyłem do siebie. Rękę w owych czasach miałem pewną i posłanie Ballarda na tamten świat, tak jak Cargill posłał jego ojca, wydało mi się nawet dobrym rozwiązaniem problemów Williama. Lecz plantatorzy Jamajki sprzeciwili się temu. Jakby na zawołanie wszyscy rzucili się, pomiędzy nas i wyciągnąwszy ręce wołali: „Panowie, Beckford przeciw Beckfordowi, to być nie może" albo „Uspokójcie się, panowie, uspokójcie, jesteśmy przecież w klubie!" Przeklęci obłudnicy, Billy'owi to pozwolili odejść! Usłyszałem jednak drwiące słowa: „A niech się biją, dość mamy Beck-fordów w kolonii", co mnie nieprzyjemnie uderzyło ze względu na śmierć Petera Spikera, starego Thomasa i mego brata Petera. W każdym razie nie doszło do walki ani pojedynku. Sprawa została załagodzona. I choć zmuszono nas do podania sobie rąk, wszyscy wiedzieli ze spojrzeń, 93 jakimi się obrzucali^ ze mowy być nie może o jakimkolwiek pojednaniu 0 iek pojednaniu, incydencie tym ^ olnniałem Dorocie nie tylko z próż- i, ale i dlatego, że chciałem, aby wiedziała, a także miU domownicy, ja]j' wyglądają sprawy między mną i Bal-lar'dem, gdyby złożyj iin nieoczekiwanie wizytę, co zresztą zdarzało się bardzo rzadko- Thomas i Ballard zgadzali się ze sobą wcale nie lepiej niż ja z Ballardem, czemu trudno sie- dziwiCj choćby 2; poWodu stosunku, jaki łączył go z Eli-zabeth Mamning. W dornu Thomasa należało zachowywać dyskrecję w tej spt.awie] ze względu na niezamężne siostry. Nie poruszałem ieSźcze tego przykrego tematu z Do-TOh, ale aż się do teg0 paliłem, chciałem bowiem wie-dzieć, co ona o tym ł^ygii. Dorota nie chciała być nielojalna w stosunku do brata, ale w dużej mierze zgai wyczekująco przede mną, spokojna, ale nie wy-Ywająca. Wtedy spojrzałem na Guthrie'ego, 'który pozostał l>rzy nas z prawdziwą; żołnierską lojalnością, aby się prze-l.onać, czy docenił on grę słów; był tak poważny, że zmar-/.czka nad jego lewą brwią zamieniła się w bruzdę, a ja nagle zdałem sobie sprawę, oo zrobiłem: hiszpański goździk to trucizna! Trucizna używana przez Murzynów, przez czarowników! Trucizna... I nagle, szybciej niż mogę to sobie teraz uświadomić, przyszedł mi na myśl szalony pomysł, który nie budził we mnie ani cienia wątpliwości: Ballard otruł Petera! Scenę z owocami gwajawy w kuchni można wytłumaczyć tylko strachem Mary Ballard, że Ballard mnie otruje; list Julinesa, ryk Stirlinga, wszystko! A Mulcahy, który powiedział, jak łatwo jest zrobić truciznę na Jamajce... — Nie czuje się pan dobrze? — usłyszałem szept lady Jane i zagłuszający jej słowa głęboki głos Guthrie'ego, który chciał mi 'przynieść wódy. Musiałem chyba przez chwilę patrzeć przed siebie półprzytomnym wzrokiem. — Nie, dziękuję, pułkowniku. Podprowadzę go do krzesła. Pewnie tu za gorąco, jest za ciepło ubrany, po Anglii... — Poszliśmy w stronę krzeseł, przez cały czas mocno trzymała mnie pod rękę. Nic mi nie było; milczałem jednak, aby przedłużyć ten czas, jak tylko się da, nawet się trochę chwiałem. Nikt nie zwrócił na nas uwagi. Kiedy znaleźliśmy się przy krześle, poczułem, jak ujęła mnie mocno i serdecznie za ramię, a ponieważ nie cofnęła ręki, przycisnąłem ją bezwiednie, jak robi zwykle omdlewający człowiek, aby pokazać, że jeszcze nie całkiem stracił przytomność. 107 — To chyba z gorąca, tak myślą — wymamrotałem, kiedy usiedliśmy i uwolniła moje ramię. — Rzeczywiście nie jestem stosownie ubrany... Skinęła na lokaja i kazała podać coś zimnego do picia. Patrzyła na mnie bez szczególnej uwagi czy serdeczności, ale raczej wydawała się zadowolona, że jesteśmy sami. — Podobało mi się pańskie określenie — zaczęła po chwili — ale chyba nie wie pan o tym, że hiszpański goździk jest śmiertelnie trujący. — Przypomniałem sobie, ale już po fakcie. Myślę nawet, że nie tylko z upału... Ściągnęła usta i uniosła brwi: — Przecież chyba się pan mnie nie boi? — Oczywiście, że się nie boję. — „No, teraz nie wolno mi popełnić głupstwa", pomyślałem, ale jednocześnie złapałem się na tym, że chętnie bym z nią rozmawiał choćby godzinę, że wszyscy inni nic mnie właściwie nie obchodzą. To moje ostatnie odkrycie nie zaprzątało mi tak bardzo głowy, pomyślałem sobie tylko: „Niech się trują, ile chcą, byle mnie dali spokój, kiedy tutaj siedzę." ¦— To nie był jedyny powód. Upał i ci wszyscy ludzie, którzy podchodzili co chwila, aby się na nas pogapić i czegoś dowiedzieć... Podziwiani pani cierpliwość! — Dowiedzieć się czegoś? Jestem bardzo skryta z natury, panie Beckford — odparła ze śmiechem — lecz w każdym razie podziw jest lepszy niż strach. — Podziw jest właśnie fundamentem strachu. W ogólnym sensie, oczywiście... ale jeśli chodzi o panią... Muszę powiedzieć, że jak dotąd, jest pani jedyną osobą na wyspie, której... „O nieba, im dalej, tym bardziej grzęznę — pomyślałem ze złością. — Żeby wreszcie już wstała i poszła sobie." — ... której... zdobyłem współczucie... Nie zaprzeczałem energicznie, bo zdałem sobie sprawę, że przy tej kobiecie nie nalaży rzeczy owijać w bawełnę. — Co innego mam na myśli. Po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się spotkać kogoś, kto ma takie same upodobania jak ja i niechęć do podobnych rzeczy. 108 —¦ Na przykład? — Na przykład, nie cukier i nie rum, nie pieniądze i nie obłuda. Oczywiście wie pani, co mam na myśli. Wydawała się zaskoczona. — A więc ludzie zdążyli już dużo o mnie panu naopowiadać. — Tylko to, co w moich oczach podnosi pani zalety. Było to zresztą jeszcze wtedy, nim panią poznałem. — Jestem zobowiązana — powiedziała z lekką kpiną. Siedzieliśmy jakiś czas w milczeniu, patrząc przed siebie. Goście snuli się po sali pijąc i plotkując, wśród nich moi krewni i Dorota, a na tle ciemnoniebieskich draperii rysowały się ich sylwetki niby jakieś szalone postacie. Pochyliłem się ku niej w zaufaniu. —• Ale i strach też wchodzi w grę, maleńki strach przed kimś, kogo chciałbym o coś poprosić. Pani może rozproszyć ten strach. Byłbym wielce rad, gdybym mógł uzyskać audiencję u gubernatora, albo teraz, a jeśli to niemożliwe, to przynajmniej jutro. — Dlatego pan zemdlał? — Wie pani doskonale, że wcale nie dlatego. Odparła obojętnie: — Mąż mój już wyszedł, ale zwykle pracuje albo czyta do godziny dwunastej. Nie jest tak nieosiągalny, jak sobie pan wyobraża, a tym bardziej dla gościa. Spytam, czy będzie „dla pana" w domu. Ma pan jakiś interes? — Tak. —¦ Z natury jestem bardzo ciekawa. —• Wobec tego jest to jedyna pani wada, lady Jane — odparłem grzecznie i wstałem. — A co więcej, to także jedna z moich wad. Jest to jeszcze jeden „przykład" na poparcie tego, co przed chwilą powiedziałem. Mam nadzieję, że nie potraktuje pani tego jako kiepski komplement i że się jeszcze spotkamy. — Nie patrząc na nią skłoniłem się i odwróciwszy się na pięcie odszedłem wyprostowany i dumny w drugą stronę sali, gdzie porozmawiałem jeszcze chyba z dziesięć minut z proboszczem Port Antonio 109 na temat niewolników. Już nie obawiałem się sir Char-lesa Hovenden Walkera. Naprawdę nie było powodu do obaw, przyjął mnie bowiem uprzejmie i ze spokojem w ciemnym pokoju, który przypominał mi bardziej angielską kancelarię niż jakikolwiek inny pokój na Jamajce; w ogólnym kolorycie był brązowy i śmiertelnie ponury, znajdowała się w nim brązowa mapa Antyli, globus ,Z małymi gwoździkami wskazującymi szlaki morskie, książki, pisma, a na ścianie seria portretów znakomitości Jamajki, wywierająca swoiste piętno na charakterze tego pokoju; wśród tych portretów rozpoznałem nie tylko eks-korsarza sir Henry Morgana o tłustej, pijackiej twarzy, lecz także pułkownika Petera Beck-forda. Niewiele mnie podbudował. Dziad mój zapisał się w mej pamięci przede wszystkim przez swą skłonność do gwałtownych awantur, co zresztą uwydatniono nawet na obrazie. Seria portretów została uwieńczona herbem Jamajki, w którym był krzyż z pięcioma ananasami, powyżej hełm, nad którym leżał czy też prześlizgiwał się aligator, po bokach zaś dwóch Indian: jeden z łukiem, a drugi z koszykiem owoców w ręku. Ledwie usiadłem na krześle, które mi wskazał, a natychmiast zasypałem go pytaniami o Annę Bonny, w sposób tak chaotyczny i z tyloma dygresjami, że musiałem wszystko od początku powtórzyć. Przez cały czas jednak przyglądałem mu się uważnie, co nawet nie było trudne, bo nie siedział bezpośrednio za biurkiem, lecz bokiem do niego, z łokciem na blacie. Nie wiem, czy to od blasku świec, który na niego padał, ale zniknął z jego twarzy wyraz potulnej myszy, pozostała zaś tylko delikatna, pobladła twarz starego człowieka, już bardzo słabego, który dożył późnej starości i stopniowo zamiera w nim życie. Wrażenie to jednak szybko ustąpiło, a jego miejsce zajęła „wieczysta młodość". W ładnym wykroju ust i afektowanym wysunięciu dolnej wargi przejawiała się nieomal kobieca subtelność, jak również w lekkim pochyleniu głowy na jedną stronę. Jego oczy wydały mi się teraz niezwykle 110 ilrligentne i sprytne, on sam zaś człowiekiem światłego lysłu, o niesłychanej bystrości, a wszystko przychodziło ni bez najmniejszego wysiłku. Dowiedziałem się później, : w młodości był wybitnie zdolnym prawnikiem, miał leż ogromne zdolności administracyjne, lecz nie rwał się do pracy, dlatego też nie nadawał się do pełnienia odpo-: iodnich urzędów. Gubernatorstwo, stanowisko niezależne i spokojne, było niby wehikuł, który mu zaproponowano, ponieważ jednak nie miał wygórowanych ambicji i nienawidził pociągania za lejce, wehikuł przypadł mu w udziale dopiero blisko sześćdziesiątki, kiedy odkryto nagle, że nie tylko nie sposób go pominąć, ale że zawsze był potrzebny do sprawowania tej godności. Tych, którzy nie mo-Lją zobaczyć, jak siedzi z głową lekko pochyloną, założywszy nogę na nogę, w czerwonym uniformie z błyszczącymi guzikami, w których odbija się blask świec, mogę odesłać do portretu admirała Rodneya, z którym był spokrewniony. Rodney ma podobne oczy i taki sam uduchowiono--przebiegły wyraz twarzy, tylko że jest bardziej aktywny i żywotny, bardziej zuchwały, czego nie można powiedzieć o sir Hovendenie Walkerze. — Wiem, o co panu chodzi, panie Beckford -— odezwał się w końcu aksamitnym głosem — aczkolwiek nie rozumiem pana. Jak pan wie, cała ta historia wydarzyła się dawno, nim jeszcze objąłem ten urząd. Mówiło się o tym w Ameryce jak o jakiejś sensacji, raczej nieprzyjemnie. Co się stało z tą więźniarką, nie mam pojęcia i nie sądzę, aby ktokolwiek na wyspie wiedział. A przecież nie może pan prowadzić wywiadu chodząc od domu do domu. — Przymknął oczy i uśmiechnął się do -mnie. Coś w jego głosie, kiedy wymawiał te ostatnie słowa, na nowo dodało mi odwagi. Odmowa z pewnością nie była ostateczna. — Już męczyłem w tej sprawie Michaela Mulcahy'ego, który był wtedy strażnikiem więziennym, wasza ekscelencjo, i kapitana Charlesa Johnsona z Londynu, który napisał książkę o Annie Bonny i Mary Read. Doradził mi, abym odszukał kapitana Rieharda Cargilla, przyjaciela jej ojca, który wstawił się za nią wtedy w 1720 roku... 111 Szczerze mówiąc spodziewałem się jednak więcej informacji uzyskać od pana, choć dobrze rozumiem, że... — Bardzo mi przykro, panie Beckford. Zrobię jednak wszystko, co w mojej mocy, aby panu pomóc. Żona moja ma tę książkę Johnsona. Kiedyś dała mi do przeczytania, ale gdy doszedłem do Czarnobrodego, ogarnęła mnie tak śmiertelna nuda, że musiałem sięgnąć po Owidiusza. A czy w książce nie ma jakichś wskazówek? — Nie, wasza ekscelencjo, pytałem zresztą też samego Johnsona. — Och, prawda, zapomniałem. Ale jeżeli ten pismak nie wie, to któż może wiedzieć? Autor biografii albo kronik zwykle naprzód zgłębia przedmiot, nieprawdaż? A przypuśćmy, że ta kobieta nadal żyje gdzieś na zachodniej półkuli, jak ma ją pan zamiar odnaleźć? Z taką przeszłością każdy stara się zmienić nazwisko. — Nigdy o tym nie pomyślałem... — To przecież oczywiste. Mógł teraz wstać i skłonić się na pożegnanie, a jednak przyglądał mi się uważnie, bez złośliwego zadowolenia, tak jak by spodziewał się, że wystąpię jeszcze z jakimś innym pomysłem. — Dowiedziałem się w Londynie, że sir Nicholas Lawes, który był w owym czasie gubernatorem, nie żyje. Lecz inni sędziowie... — Do roku 1721 Sąd Wiceadmiralski składał się z dwunastu sędziów oprócz przewodniczącego; mogę sprawdzić, kto wtedy uczestniczył. Najprawdopodobniej są teraz w Anglii. A jeżeli ci dżentelmeni nie będą nic wiedzieli... — uniósł rękę do ust i ziewnął dyskretnie — ...o dalszych wędrówkach, o tej odysei... a raczej circiadzie... — Rozumiem, wasza ekscelencjo. Ale czy nie zanudzam tym pana? — Ależ skąd, wręcz przeciwnie, bardzo mnie to interesuje, choć powtarzam, że nie rozumiem pańskich motywów. — Czy w dokumentach może być coś z rozprawy sądowej? Jeśli nie na temat ostatnich przygód Anny Bonny, 112 I o może chociaż, w jaki sposób opuściła wyspę i dokąd się udała. — W protokołach? Mało prawdopodobne, ale musimy do nich sięgnąć. Pozwoli pan, że przeproszę go na kilka minut i przyniosę protokoły z kancelarii. Sąd ostatnimi czasy tak niewiele ma do działania, że wszystkie dokumenty 1 rzymam u siebie. Podniósł się szybko, rozprostował zesztywniałe nogi i zniknął za niskimi drzwiami w rogu pokoju, niemal tuż pod sir Henry Morganem, który zdawał się rzucać sarkastyczne spojrzenie na swego tak pełnego godności, małego następcę. Pozostawiony swoim myślom zacząłem się rozglądać po ponurym, brązowym pokoju. Atmosfera, jaka tu panowała, wywarła na mnie korzystne wrażenie, złapałem się nawet na tym, że chciałbym być gubernatorem, stać ponad plantatorami jak na Olimpie i co jakiś czas, gdy nikt się nie spodziewa, podejmować mądre, decyzje. Jako gubernator, sir Hovenden Walker nie wydawał mi się wcale zły; był człowiekiem tolerancyjnym, bez uprzedzeń, a jeśli nawet nazwał Annę Bonny kryminalistką, to przecież niewątpliwie nią była. W każdym razie nie zauważyłem u niego, aby chciał specjalnie pozbywać się piratów, jak na przykład pułkownik Guthrie, który przecież nie był arystokratą. Arystokraci w swoim świecie pozorów mogli sobie pozwalać na tolerowanie piratów... Oko moje padło na portret pułkownika Petera, który wyglądał na porywczego apo-plektyka, i bezwiednie przypomniałem sobie moje odkrycie dotyczące drugiego Petera. Poczułem się jakoś mniej pewnie. Może dlatego że po raz pierwszy zacząłem dostrzegać przyszłe konsekwencje: obowiązek wniesienia skargi przeciw Ballardowi, jeżeli morderstwo byłoby dowiedzione choćby częściowo, oskarżenie go tutaj, w tym pokoju albo podobnym, w obecności spokojnego, starszego, nie-skłoninego do wzruszeń dżentelmena, który będzie mi zadawał pytania chcąc mieć pełną ocenę w przeprowadzaniu dowodu... Drzwi skrzypnęły i ukazał się sir Charles z księgą opra- 8 — Wyspa rumu 113 wioną w cielęcą skórę, która zdawała się dla niego za ciężka. Kiedy rzucił ją na biurko, uniosła się chmura kurzu, on sam zaś strzepnął ręce i dmuchnął parę razy. Potem zaczął przewracać stronice. — Już mam — powiedział. — Muszę jednak przejrzeć sporo, bo nazwiska Anna Bonny i Mary Read pojawiają się w różnych miejscach, w całym raporcie. Człowiek pióra zrobiłby to inaczej; lecz prawnicy nie mają wielkiego pojęcia o prawidłowej kompozycji... Och, ale pan też jest prawnikiem, prawda? Oksfordczyk, tak? Ja również. Ukończyłem St. John's College. Ale tutaj jest coś, co pana zainteresuje. Drugiego listopada 1720 roku John Rackam i jego ludzie po krótkiej walce w miejscowości na zachód od Point Negril zostali ujęci przez kapitana Barneta, który ścigał ich w barkasie na rozkaz sir Nicholasa Lawesa. Rankiem czwartego listopada przybyli do Port Royal; wieczorem tego dnia zostali zamknięci w więzieniu w Spanish Town. A więc to jest czwarty listopada. Siódmego listopada — oczy jego zwęziły się i zmierzył mnie chytrym spojrzeniem, po czym szybko przerzucił stronicę — rozpoczął się proces Johna Rackama i George'a Fethertona. Szesnastego listopada sąd skazał ich wraz z siedmioma innymi piratami na karę śmierci przez powieszenie. Do owej siódemki należały też Anna Bonny i Mary Read, których płeć i stan zdołano tymczasem ustalić. Potem nastąpiło darowanie kary, śmierć Mary Read w więzieniu, lecz niewiele piszą na ten temat. Czy zauważył pan coś szczególnego, panie Beck-ford? — Akt haheas corpus 1, wasza ekscelencjo — odparłem posłusznie. — Rackam i Fetherton byli sądzeni o dwa dni za późno. ¦— Wspaniale! — wykrzyknął klepnąwszy dłonią w księgę i uśmiechnął się tak przyjemnie, że i ja musiałem się uśmiechnąć dziękując mu za uznanie. Po chwili mówił dalej: ¦— Z przyjemnością stwierdzam, że interesuje się pan i W prawie angielskim ustawa zabraniająca aresztowania obywatela bez nakazu sędziego i zabezpieczająca postępowanie przed właściwym sędzią. 114 ic tylko perypetiami swej pięknej... ech... czarodziejki, ile i innymi rzeczami. Często tutaj lekceważymy habeas corpus. —: Co więcej — wtrąciłem spokojnie — akt ten nie jest stosowany w Irlandii, a Anna Bonny była Irlandką. Nie wiem, jakiej narodowości byli pozostali piraci. W każdym razie była Irlandką z urodzenia, bo przez swoje małżeństwo z Rackamem... — Zadziwia mnie pan coraz bardziej, panie Beckford — mówił z nieskazitelną uprzejmością. — O wiele lepiej orientuje się pan w tym procesie niż ja. Daleko pan zajdzie jako prawnik. Tylko myli się pan w jednym względzie: Anna Bonny nie była prawowitą żoną pirata Rackama... —- Mulcahy powiedział mi, że była, choć może nie miał całkowitej pewności. Nie sprawdziłem tego w książce John-sona, ale mam ją przy sobie. Uciekła od swego ojca... — Tak jest. Cała ta historia jest tutaj opisana. Uciekła od swego ojca, byłego adwokata Matthew Bonny, który wzbogacił się na plantacji w Charlestonie w Południowej Karolinie; zbiegła z marynarzem i wzięła z nim legalny ślub; ten fakt, zdaje się, spowodował zerwanie jej stosunków z ojcem. Z marynarzem tym, którego nazwiska się nie podaje, wyjechała na wyspę New Providence, gdzie opuściła bezimiennego pirata dla pirata o przydomku Calico Jack. Sama siebie nazwała Matthew Bonny, po ojcu, bezwstydna. Połowa z tego, oczywiście, może być kłamstwem, lecz w każdym razie na pewno nie brała ślubu z Rackamem. Gdyby tak było, wspomniałaby o tym na przesłuchaniu, bo fakt, że opuściła prawowitego męża dla pirata, przynosił jej, wedle ogólnej opinii, ujmę. Dopiero później zapanował przychylniejszy dla niej nastrój, zresztą głównie z powodu jej ciąży. Tak więc chyba naprawdę była w ciąży. Nie znajduję jednak żadnej wzmianki na temat dziecka, o którym wspomniał pan na początku naszej rozmowy, żadnej wzmianki nawet o porodzie. Chwileczkę — odwrócił właśnie kilka kartek — wspomniany Richard Cargill... on niewątpliwie wystąpił w jej obronie, lecz pospołu z innymi, 8' 115 r a wśród nich... och, to dość dziwne, pański ojciec, Peter Beckford. Chciałbym jednak wyjaśnić, że wszyscy oni nie mogli być przyjaciółmi jej ojca. Po prostu wzbudziła współczucie, bo nikt nie lubi, kiedy się wiesza kobietę, a zwłaszcza w ciąży. Lepiej jednak, niech pan zapyta o to pana Cargilla. Na pewno nie będzie panu skąpił informacji. Nie ma żadnego zapisu o tym, jak opuściła więzienie i wyspę. Przypuszczam, że po prostu odjechała. — I ja tak przypuszczam, ekscelencjo — powiedziałem o wiele bardziej złośliwie, niż zamierzałem — lecz czy naprawdę nigdy nie przyszło panu ma myśl, że mogła wyjść za Rackama?! Spojrzał na mnie zdziwiony, nie_okazując jednak niezadowolenia. — Wedle relacji Johnsona a także opowiadania strażnika więziennego ¦— ciągnąłem — nienawidziła Rackama, bo w ostatniej bitwie zachował się jak tchórz. Wstydziła się za niego. Chciała się go wyrzec. Przyznaję jednak, że wersja ta jest naciągana, (bo imógł wyjść na jaw jej ślub z marynarzem. Rackam musiał więc zataić swoje małżeństwo. — Słusznie — rzekł trochę chłodno i zamknął książkę. — Taka wersja świadczy o szlachetności pańskich uczuć, a jednocześnie wróży panu wielką przyszłość jako prawnikowi, lecz... W każdym razie, jeżeli dotrą do mnie jakiekolwiek wiadomości o Annie Bonny, z największą przyjemnością przekażę je panu. Czy jednak... proszę mi wybaczyć to pytanie... czy jednak zainteresowanie pana nie wiąże się wyłącznie z ową szlachetną wersją, której błędność pan pierwszy wykaże? Ponieważ czułem, na co się zanosi, i obawiałem się, że wysunąłem parę dziwacznych przypuszczeń, aby go tylko zirytować, nie ociągałem się z wyjaśnieniem. — Odpowiedź zawiera się w ostatniej części pana pytania, wasza ekscelencjo. Stosunek mój do tej sprawy jest jak najbardziej krytyczny. Nie ma mowy o jakimkolwiek idealizowaniu. — Muszę więc wyznać szczerze i mam nadzieję, że się 116 pan nie obrazi, ale nie pojmuję pańskich motywów. Równie dobrze jednak ja mogę tu ponosić winę. Może w miarę upływu lat stajemy się zbyt sceptyczni? Młodzieńcze wspomnienia, zapewne trochę romantyczne, a potem, jak przypuszczam, pewna ciekawość rozbudzona lekturą... — To coś więcej niż zwykła ciekawość, choć nie będę bronił niewinności tego zamierzenia — przerwałem pomyślawszy o lady Jane — lepiej jednak może potrafię ocenić podświadome motywy mego postępowania, kiedy osiągnę cel. — Nie wiem, czy powinien pan tego pragnąć, panie Beckford —¦ odparł tonem, w którym wyczuwało się pewną rezerwę — bo podświadome motywy bywają często niebezpieczne. To one wywierają wpływ na racjonalne podstawy naszego bytu. Niewątpliwie rozważył już pan to wszystko. Mam jednak nadzieję, że zwolni mnie pan z obowiązku upiększania przekazywanych mu wiadomości, jakie zdarzy mi się uzyskać. Nigdy nie wiadomo, jakie one będą. — Byłoby mi bardzo przykro, gdyby chciał je pan upiększać, ekscelencjo. — Doskonale. A teraz może zechce pan poświęcić kilka minut życiu towarzyskiemu, dobrze? Muszę panu powiedzieć, że ani przez chwilę się nie nudziłem; wręcz przeciwnie, nasze spotkanie uważam za niezwykle interesujące. Pożegnał się życząc mi owocnego pobytu na Jamajce. Kiedy wróciłem do salonu, wydało mi się, że większość mężczyzn już zniknęła. Wiedząc, co to znaczy, i ja opuściłem ten dom, nie potrudziwszy się nawet, aby znaleźć okazję i porozmawiać z lady Jane albo pożegnać się z Dorotą. Nie musiałem iść dalej. W „Benbow Inn" (restauracji nazwanej tak na cześć słynnego admirała Benbow, który zginął w starciu z Francuzami w 1702 roku) powinienem znaleźć całe towarzystwo: Guthrie'ego i Sadlera, i Thomasa, i Ballarda oraz Manninga, a może też, przynajmniej miałem cichą nadzieję, Richarda Cargilla, bo dość często przychodził on na takie męskie spotkania. Najpierw zjemy zapewne kolację, potem będziemy grać w karty i pić, 117 a potem, już nad ranem, odjedziemy powozami do King-stom, sami, bez dam, one bowiem spędzą noc ze znajomymi albo w domu gubernatora. Układ taki nie wynikał z ja-. kiejś specjalnej rozpusty, lecz ze zwyczaju uświęconego od lat. Na przyjęciu u gubernatora wprowadzano stare zwyczaje w okresie festynów; znikała wtedy wszelka rezerwa; mężczyźni nie spali po nocach; grali w karty i pili; kobiety wiedziały o tym, a gubernator za to płacił. Zwyczaj ten wydał mi się przyjemny, a w szczególności poranna przejażdżka wzdłuż rzeki Cobre, kiedy to kołysaliśmy się na wszystkie strony w powozach, a na koźle siedzieli przerażeni Murzyni. Jeśli chodzi o mnie, to nawet lubię sobie wypić w towarzystwie, a im więcej piłem rumu Jamajka, który musiałem stawiać na pierwszym miejscu, aby podtrzymać tradycje Beckfordów, tym lepiej mi smakował. Nie rozumiałem plantatorów, którzy woleli maderę albo porter. I rzeczywiście teraz w „Benbow" też piliśmy rum. Kiedy wszedłem, kolacja juJŻ była na stołach, usiadłem obok proboszcza z Port Antonio, który tego wieczoru był dla mnie jakby światłem przewodnim. Na próżno szukałem człowieka z długą brodą- Chyba jednak Cargill nie przyszedł, był za to jego sąsiad, Nicholas Aylmer, tłusty plantator, o łagodnych, czarnych oczach, pochodzenia hiszpańskiego, albo może tak się tylko zdawało na pierwszy rzut oka, bo podobno wszyscy Kreole po kilku pokoleniach mają czarne oczy od słońca. Lecz wróćmy do rumu. Otóż rum pito tutaj w postaci grogu, to jest mieszaniny rumu i wody, a zwyczaj ten wprowadził wśród swych marynarzy admirał Vemon, dowódca zachodnioiindyjsikiej floty w latach 1720—1726; admirał ten miał przydomek „Grog", gdyż stale chodził w płaszczu z kamlotu, zwanego „grogram"; stąd mieszaninę rumu z wodą nazwano grogiem. Wieczór ten obfitował w admiralskie reminiscencje. Ja piłem czysty rum, oprócz mnie także jeszcze kilka osób, wśród nich Mamning, który kiedy zaczęto w końcu grać w karty, usiadł przy jednym stole z Ballardem i Aylmerem. Ja usadowiłem się o kilka stołów dalej, z pastorem, Guthrie'em i je- 118 szcze jednym partnerem; nalałem sobie drugą szklankę rumu, bo znowu zaczął mnie drażnić zapach potu w tym niskim, zadymionym pokoju. Żaboty już dawno poodpina-no; Guthrie pocił się rozpiąwszy kołnierz uniformu, a nawet szczupły, odporny Sadler zaczynał się już łamać. Tylko po proboszczu z Port Antonio nie było nic widać, choć pił za dwóch. Zwierzył mi się, że mógłby znieść każdą temperaturę nawet w kożuchu; bowiem wełna, która nie przepuszcza zimna z zewnątrz, nie przepuszcza także i ciepła; ludzie nie bardzo się na tym znają i po prostu powiadają: „Wełna jest ciepła" — w krajach tropikalnych jednak wełna może być równie dobrze i „zimna"; kto wie? Nie mogłem jednak pojąć, czemu nie popiera bawełny, bowiem sam posadził ogromną jej ilość i obmyślał metodę wytępienia gąsienic, nie za pomocą środków chemicznych, lecz metodą wmawiania Murzynom, że gąsienice (w każdym razie te gąsienice, bo na Jamajce jest niezliczona ilość ich gatunków), leczą zapalenie oczu i syfilis. Potomek sir Henry Morgana był już lekko wstawiony, kiedy mi się z tego zwierzał; dalej już nie posunął się w swoim zamroczeniu; trzeba przyznać, że i inni nie przekraczali miary, można to było podziwiać, nikt nie pozwalał sobie na głośny, rubaszny śmiech ani też na głośne czkanie. W dalszym ciągu byli grzeczni i szanowali konwenanse. A jednak kłótnia wisiała w powietrzu. Choć mie było tu Billy Pierrota, wyczułem, że powtórzy się incydent z klubu, zwłaszcza że Ballard i Manning siedzieli przy jednym stole. Ballard, którego nerwową twarz ledwo było widać za byczym karkiem Aylmera, prawie nic nie pił, Edward zaś nieźle sobie pozwolił, co zresztą nie miało wpływu na wzmożoną kłótliwość jednej strony i durnowatą bierność drugiej. Postanowiłem, jeśli mi się to uda, nie mieszać się do świeżego konfliktu między Manningiem i Ballardem, toteż z początku nie zwracałem uwagi na to, co się dzieje przy tamtym stole. Los zrządził, że wszyscy trzej, Ballard, Manning i Aylmer, byli członkami Zgromadzenia, należeli tylko do różnych frakcji. Aylmer był za zwiększeniem podatków, aby prowadzić walkę z marona- 119 mi, Ballard oczywiście się temu sprzeciwiał, a Manning znajdował się między młotem i kowadłem. W gruncie rzeczy był zwolennikiem podwyższenia podatków, ale nie chciał występować przeciw Ballardowi, kilka razy ośmielił się to zrobić, nim jeszcze Ballard „przytarł mu nosa." Problem podatków był sprawą delikatną i mógł spowodować zamęt. Niektórzy pewnie jeszcze pamiętają gubernatora Roberta Huntera, poprzednika sir Charlesa Hoven-den Walkera, który sprzedał całe zaopatrzenie przeznaczone dla oddziałów przysłanych z Gibraltaru i przywłaszczył sobie pieniądze. Zgromadzenie musiało wtedy zaopatrzyć oddziały z własnych funduszy (bo przysłane zostały dla prowadzenia walk z maronami). Oczywiście wydatki te miały być potraktowane jako podatek wpłacony z góry, każdy więc nowy podatek groził nawiązaniem do kradzieży gubernatora Huntera. Ci, którzy byli za podwyższeniem podatków, nie nazywali tego kradzieżą, lecz nadużyciem władzy spowodowanym częstymi atakami malarii. Przeciwnicy domagali się wyjaśnienia kradzieży, za co nazywano ich pieniaczami. I tak owej nocy przy stole Bal-larda zaniechano gry w karty. Kuzyn mój nie zaatakował jednak Aylmera, nie miał na to śmiałości, lecz wystąpił przeciw niezdecydowanemu Manningowi. Aylmer był wyraźnym politycznym oponentem, który obstawał przy swoich przekonaniach; Manning był chorągiewką na dachu i miał niewłaściwy stosunek do kradzieży. Aylmer to fajny facet. Manning zaś fajtłapa. W tym momencie położyliśmy karty na stole i zaczęliśmy się przysłuchiwać. Guthrie'emu się to bardzo nie podobało; proboszcz z Port Antonio natomiast zapewniał mnie, że takie chwile są potem dla niego pożywką na cały rok. Tu, na południu, dobrze trzeba znać ludzi, mówił, ale nie należy zapominać, że człowiek w gruncie rzeczy niewiele znaczy... — Słuchaj — usłyszeliśmy wrzask Ballarda — jako kupiec i makler okrętowy musisz utrzymywać z nami wszystkimi dobre stosunki! Pewnie patrzysz z góry na nas, plantatorów, lecz jak przychodzi co do czego, to liżesz nam buty. Kiedy jesteś w Zgromadzeniu, to zdajesz się zapo- 120 minąć, że nie jesteś kupcem, lecz członkiem tego Zgroma-il/.enia, od którego oczekuje się wyrażenia swoich własnych poglądów. Manning utkwił oczy w szklance i nie odzywał się ani słowem. Aylmer, który z rozkoszą podsycał przeciw sobie nbydwóch oponentów, odezwał się teraz grubym, obleśnym głosem: — Tak, Manning, w końcu wszyscy musimy pokazać swoje oblicze. — Kiedy jesteś w Zgromadzeniu, nie reprezentujesz Manninga z firmy Manning i Ord, lecz Edwarda Manninga z Kingston i wobec tego musisz zapomnieć, że Ord wywiera na tobie presję, abyś nie miał własnego zdania, abyś był chorągiewką, którą miotają wichry. — Do licha, czyż nie możesz zostawić w spokoju nieobecnych? — ryknął Guthrie. Insynuacja była tym bardziej chamska, że zacny Ord leżał chory na biegunkę, którą zresztą znosił ze stoickim spokojem. Guthrie odwrócił głowę i warknął: — A gdzież się podziało dobre wychowanie, panowie? To przyjęcie gubernatora. Ballard wybuchnął natychmiast: — Przyjęcie gubernatora! Święcimy je już od lat w Izbie! Nie obecnego gubernatora, sir Charlesa, lecz Huntera! Niech diabli wezmą Huntera! — Po czym wykrzykiwał jeszcze przez jakiś czas, a słowo „Hunter" pojawiało się najczęściej. — Już naprawdę nie mogę • tego znieść —¦ powiedział zaczerwieniony Guthrie tonem dziwnie uprzejmym, sięgając ręką do pasa. Nie miał jednakże broni. — Niech się pan uspokoi, panie pułkowniku, on jest pijany — szepnąłem podnosząc się pod wpływem jakiegoś nieodpartego impulsu. Ponieważ wstałem pierwszy (zresztą za moim przykładem poszli wkrótce i inni), wszyscy natychmiast pomyśleli, że zamierzam wtrącić się do kłótni. Lecz proboszcz z Port Antonio podchodził do tego ze zrozumieniem i za wszelką cenę chciał mnie powstrzymać. — Niechże pan ich nie rozdziela, na miłość boską! 12) Czerpię z tego potem otuchę przez cały rok, w tym piekle! Natura ludzka... Niech ich pan zostawi, niech sami to załatwią. —• To mój kuzyn, mój drogi panie — zrobiłem mu wymówkę kładąc rękę na jego ramieniu, pragnąc go uspokoić, na co wybuchnął łkaniem. Odwróciło to ogólną uwagę, a ja tymczasem szybko przecisnąłem się wśród gapiów i dotarłem do stołu Ballarda; ostatnią osobą, którą odepchnąłem na bok, ale delikatnie, był Thomas. Zwrócił się do mnie szorstko: — Nie wtrącałbym się do nich. — Och, Thomas... — rzekłem i wyminąłem go. Spojrzał na mnie ze złością i zniecierpliwieniem. — A nie moglibyśmy tak już z tym skończyć? — spytał Aylmer rozglądając się ze śmiechem. —¦ Głosujesz w poniedziałek za czy przeciw? — wrzasnął Ballard, kiedy stanąłem tuż za nim i naprzeciw Mannin-ga. — Powiedziałem ci, że jesteś dla mnie chorągiewką i chyba naprawdę jesteś, ale jeżeli... Guthrie krzyknął z daleka: — Może zechcą panowie załatwić to między sobą, panie Beckford. — Co on powiedział? — spytał Ballard zwracając się do widzów, lecz jednocześnie zauważył mnie stojącego za jego krzesłem, tak jak zwykł był robić Billy. Obrzucił mnie wściekłym spojrzeniem, ale milczał. Nikt jakoś nie był skłonny przywołać go do rozumu. — To nie jest sprawa między nami dwoma, pułkowniku! — krzyknął przykładając rękę do ust. — Muszę przy trzeć nosa Manningowi, bo to mięczak, bez charakteru... No, odezwij się, do licha ciężkiego! Głosujesz za czy przeciw! — Przez cały czas nie spuszczałem oka z Manninga usiłując przyciągnąć jego uwagę. Był straszliwie blady, usta mu drżały, ramiona opadły. Co mnie do tego skłoniło, nie wiem, lecz patrzyłem 'na niego bez przerwy, nie mówiąc ani słowa, tylko koncentrując na nim całą swą uwagę. Wreszcie zobaczył mnie. Odwrócił się z szeroko otwartymi oczami, a na policzkach wystąpiły mu ciemnoczerwone rumieńce. Przestał 122 .wracać uwagę na Ballarda, na jego bezsensownie powtarzające się pytanie „głosujesz za czy przeciw". Patrzył na mnie jak żołnierz oczekujący rozkazu, jak grzesznik, który musi zdać sprawozdanie przed Wszechmocnym. Był to rhyba najprzyjemniejszy dla mnie moment na Jamajce i z pewnością dał mi najpełniejszą satysfakcję. Wiedziałem bowiem, co dalej nastąpi. Wreszcie zaskoczyłem Edwar-,da Manninga, dzięki mojej sile woli, lecz z jakże innym rezultatem, niż wyobrażałem sobie na początku. Bo w gruncie rzeczy to właśnie Manning zaskoczył Ballarda Beckforda. Zerwał się, pochylił nad stołem i zaczął wrzeszczeć na Ballarda swoim basem. Hałas ten uspokoił mnie całkowicie, choć słowa były niezrozumiałe. Zanosiło się na dłuższą kłótnię. Ballard cofnął się przerażony, wkrótce jednak odzyskał równowagę, ale nie wiedział, co go jeszcze czeka. Tymczasem słowa Manninga stopniowo zaczęły nabierać sensu, aż wreszcie na końcu pozostały dwa słowa, wypowiadane na zmianę, ale wyraźnie: „złodziej — oszust, złodziej — oszust". Powtarzał je dobre dziesięć razy, jak by naśladował Ballarda „głosujesz za czy przeciw". Nie było wątpliwości, że jest pijany, co w pewnym sensie było dla Ballarda zbawienne. Obszedłem stół naokoło, żeby zobaczyć jego twarz, twarz człowieka, który otruł mego brata (byłem tego pewien w tej chwili!), a którego łajdactwo wystawione zostało na pośmiewisko. Lecz twarz nie zdradzała jego winy, wyrażała tylko najgłębsze oburzenie. —¦ Powołuję was na świadków, panowie! — zawołał wysokim, drżącym tenorem, który po raz pierwszy usłyszałem owego ranka w obecności Mary Ballard. Tymczasem jednak cofnął się jeszcze bardziej do tyłu, skurczony, ba Manning zaczął mu wygrażać pięścią. — Słuchaj, Aylmer! On jest pijany! Zawsze twierdziłem w Zgromadzeniu, że Hunter był złodziejem... — Trzymaj język za zębami, ty łobuzie! — zagrzmiał Manning. — Do licha ciężkiego, io ja mam tkwić tutaj i słuchać, jak ten fajtłapa mnie obraża? Wszystkich powołuję na 123 świadków! Aylmer, prawda, że on jest pijany? Nazwałem Huntera złodziejem, a teraz on mnie nazywa złodziejem, jak małe dziecko, wet za wet! Wet za wet! Powołuję... Udaje zniewagę, ot co! Zachowuje się jak dziecko ten faj-tłapa! Kiedy Maruning zaczął wymierzać ciosy, stałem w pewnej odległości. Zapanował nieopisany zgiełk. Zdawało mi się, że trwał dobry kwadrans, a nie kilka minut; to szamotanie i przesuwanie na wszystkie strony zmiecionego doszczętnie stołu, te kuksańce Ballarda, którego trzymał mocno za ręce Sadler, podczas gdy Aylmer chwycił wpół Manninga. Przypominało to mecz zapaśników. Na twarzy Thomasa malowała się desperacja; Guthrie siedział w najdalszym kącie, pijąc kawę, z nogami na stole, demonstracyjnie odwrócony do wszystkich plecami; wszedł Murzyn z kawą, ale natychmiast wciągnął go przez drzwi właściciel „Benbow". Pamiętam zachwyt proboszcza z Port Anto-nio, który lekko uszczypnął imnie w rękę, jak by wybierał na targu Murzyna, do tej pory nie wiem, czy z wdzięczności, że się wtrąciłem, czy też że przestałem się wtrącać. Założyłem się z nim, że wszystko się skończy w ciągu pięciu minut. Trwało trochę dłużej, a kłótnia została załagodzona tylko dzięki widzom. Manninga, który całkiem stracił panowanie nad sobą, wzięto do drugiego pokoju; zaproponowałem to, a właściwie nalegałem, bo chciałem go zabrać moim powozem. Nadszedł czas rozstania; nikt już nie miał humoru. Guthrie krążył znudzony i ziewał, nawet dla mnie nie miał dobrego słowa, a Sadler stał przy oknie, otworzył okiennice i przyglądał się uważnie blednącym gwiazdom na spłowiałym porannym niebie. Nie mogłem nigdzie dojrzeć Thomasa. Może już jest w Constant Springs wspomagany przez nadprzyrodzone siły, które go obdarzyły sumieniem i przesądami. Kiedy pierwszy powóz był już gotów, dopadł mnie Bal-lard owinięty czarnym płaszczem i rzekł w pośpiechu, ze zmarszczonym czołem: — Przykro mi, że tak się stało, Richard, przepraszam xu a poprzednie zdarzenie w klubie. Rad byłbym, gdy- mógł przyjść, to byśmy sobie trochę porozmawiali... i rdzo byłbym rad. Jeżeli chodzi o Manninga, ja... Tylko e nie można z nim teraz sensownie rozmawiać. Zawieźć o do domu? — Raczej nie — odparłem z wahaniem, tak jak bym ilę poważnie namyślał. — Nie, naprawdę lepiej nie. A ty dobrze się czujesz? Myślę, że lepiej, jak pojedzie ze mną... — Naprawdę zastanawiałem się nad tym przez chwilę, co wcale nie było łatwe, gdyż cały czas patrzył na mnie dziwnym, krzywym okiem. Przysunąłem się do niego trochę bliżej i obejrzawszy się dokoła szepnąłem: — Sam tak chciałem, bo jak się obudzi... Rozumiesz mnie... to nie dla obcych. Pogadaj z nim jutro. Przyjrzawszy mi się podejrzliwie odwrócił się, ale jeszcze zawołał przez ramię: — Przyjedź jutro rano, dobrze? Już mam dość tych sprzeczek. — Wyraziłem zgodę kiwnąwszy głową. Wyszedł szybko sprężystym krokiem i usłyszałem wkrótce, jak idzie przez korytarz po kamiennej posadzce, rzucając gromy na Aylmer a i innych, a głos jego brzmiał energicznie i nieomal agresywnie, tak jak by się nic nie zdarzyło. Kiedy umilkł stukot kół na kamienistych ulicach Spa-nish Town, do uszu moich dobiegł rwący nurt rzeki Cobre, zacząłem budzić Edwarda Manninga. Spał jak suseł, z otwartymi ustami, chrapał i nawet nie drgnął, kiedy go trąciłem. Jeśli o mnie chodzi, to byłem zupełnie trzeźwy, musiałem tylko bronić się przed ogarniającą mnie sennością. Trząsłem się trochę, bo ranek był zimny, poprosiłem więc woźnicę, aby mi podał derkę, a jednocześnie kazałem mu jechać niezbyt szybko. Powóz nasz był ostatni; przedtem upewniłem się co do tego. Przez chwilę wsłuchiwałem się w stukot podków i ciągły szum rzeki, który wzmagał się przy kaskadach i wodospadach, zmniejszał na zakrętach, a czasami niknął zupełnie wśród innych odgłosów. Niewiele można było widzieć, bo jechaliśmy pod drze- 125 wami. Miałem więc dla Manninga jeszcze pełne trzy godziny. Wreszcie, po wielu bezskutecznych wysiłkach, zaczął ziewać i źle widocznie przełknął ślinę, co wywołało wymioty. Oczy jego lśniły wyblakłe w jasnozielonym świetle. Kiedy się odezwałem, mruknął coś o bólu głowy. Spytałem, czy nie czuje się trochę lepiej. — Łotr — powiedział wolno i dobitnie. Cisza. Mówił dalej próbując usiąść: — Wszystko sobie przypominam. Łotr... :— No, ale dobrze przytarłeś mu nosa — rzekłem trochę znużony. Uznałem, że nie należy wymieniać imienia Bal-larda w powozie, gdyż jutro przecież znowu się pogodzą. Upór na dłuższą metę świadczyłby tylko o tym, że nie czuje się jeszcze godnym przeciwnikiem swego wroga. — Nareszcie zrzuciłem to z siebie — powiedział tak ponuro i z tak małą satysfakcją, że sądziłem z początku, iż ma na myśli rum. — Teraz już zna swoje miejsce — dodał po chwili. — Nie zna — odparłem krótko. ¦— Prawdziwe kłopoty dopiero się zaczną. Może pamiętasz, że nazwałeś go oszustem i złodziejem... — Bo tak jest! — Do licha! — wykrzyknąłem ze złością. — Musisz mi to mówić? Teraz, kiedy prawie przez dwa tygodnie zabiegałem, żeby się czegoś od ciebie dowiedzieć. Dlaczegoś mi wcześniej tego nie powiedział! — Ponieważ siedział cicho, wyraźnie przestraszony, ciągnąłem dalej: — Mógłby cię wyzwać na pojedynek, gdyby nie miał zamiaru wszystkiego naprawić, jak mi teraz to wyznał. Myślę, że jest śmiertelnie przerażony. Lecz trudność polega na sprecyzowaniu naszego stosunku. Dobrze się czujesz? A więc powiedz mi najpierw, jak się o tym dowiedziałeś. ¦—¦ Jak się dowiedziałem? — zawołał wspierając się rękami na poduszkach, jak by miał zamiar wzbić się w powietrze. — Sam mi powiedział. Chwalił się tym. Zawsze wychwalał się przede mną, nawet jeśli chodzi o Elizaibeth, łotr! 126 I — Dlaczego się z tym wszystkim godziłeś, Edwardzie? — Łatwo powiedzieć dlaczego. Z początku się nie go-¦ I /.iłem. Ale kiedy w końcu uznał, że działam przeciw niemu w Izbie, miało to miejsce jeszcze przed problemem podatkowym, wtedy... — Wtedy przy tarł ci nosa jamajskim pieprzem, czarnym pieprzem i odrobiną bekonu do smaku. Powtarzam /.resztą jego własne słowa... — Tak, bekon — roześmiał się wzgardliwie — tylko bądź ostrożny z jego bekonem. — Co chcesz przez to powiedzieć? Pochylił się ku mnie z głęboką zmarszczką na czole i zaczął szeptać tak, aby go murzyński woźnica nie usłyszał: — Powiem ci coś, Beckford. — Może to przypadek, że nie zwrócił się do rnnie po imieniu, ale bardzo też prawdopodobne, że w tym momencie miał dość całej rodziny Beckfordów. — Mam dwadzieścia dziewięć lat i całe życie przed sobą. Żona jawnie mnie zdradza, ale tak nie może trwać wiecznie. Któregoś pięknego dnia albo ona będzie ,miała dość, albo ja, i wtedy stanę się wolnym człowiekiem. Interesy moje prosperują dobrze. Jestem zdrów. Ale też i dalej chcę żyć w zdrowiu. Nie mam zamiaru wy-kitować, Beckford. Zapamiętaj to sobie dobrze. -r- Nie musisz mówić do mnie w ten sposób — wtrąciłem. — Rozumiem doskonale, co masz na myśli. — Ach, tak, rozumiesz? — spytał tym samym tonem. — Jednego tylko nie mogę pojąć, dlaczego pozwoliłeś się tak traktować przez tyle lat, choć sam powód dobrze rozumiem. Przecież to nie jest bohaterstwo... — Wybrałem zdrowie, oto odpowiedź. Niech sobie ma Elizabeth, jestem nawet z tego zadowolony. Mogę mieć kobiet, ile zechcę, każdą Murzynkę, u licha! Przynajmniej nie są tak zwariowane na punkcie mężczyzn jak Elizabeth. Mógłbym dać ci na to wiele przykładów... Pozwoliłem mu zwierzyć się ze wszystkich przykładów, nie słuchając ich zbyt uważnie. Przyniosło mu to ulgę. Im więcej się zwierzy, tym dla niego lepiej. Ja jednak byłem zainteresowany głównie tym, czy mogę liczyć na 127 jego pomoc w związku z moim nowym podejrzeniem. Po pewnym zastanowieniu zdecydowałem, że jeszcze nie teraz. Wydawało mi się, że znam Manninga na tyle dobrze, aby przypuszczać, że pojedna się z Ballardem; co prawda był jeszcze rozdrażniany, ale gdyby Ballard wpadł do niego w ciągu dnia, mógłby wygadać mu wszystko, oo powiedziałem. — Tylko bądź ostrożny — Manning zakończył jeden ze swoich komentarzy. Myślałem, że nadal mówi o Eliza-beth i przytaknąłem niepewnie. Lecz zaraz przypomniał mi się owoc gwajawy i zrozumiałem, co ma na myśli. — Dlaczego nie weźmiesz rozwodu? — spytałem. — Rozwód? Tutaj, na Jamajce? Tak, może to jedyne rozwiązanie, lecz nie ma precedensu; nikt, jak dotąd, jeszcze się tu nie rozwiódł. Myślę, że Izba musi się w końcu wypowiedzieć za rozwodem; ale oni podejmują decyzje na podstawie instrukcji. Poza tym ja nie głosowałem wyraźnie za ani przeciw... — Czy Ballard powiedział ci, że Stirling jest zamieszany w te kradzieże? ¦—- Nie, oczywiście, że nie, inaczej nie dałbym ci o Stir-lingu tak dobrej opinii. On tylko chełpił się tak dla zasady, jak na przykład: „Ach, jak zręcznie obdzieram bogatego kuzyna", no wiesz, jak to on potrafi. — A kto był tym bogatym kuzynem, Peter czy Wil-liam? — William, bo zabrał się do tego zaraz po śmierci Petera. Zawsze mówił pogardliwie o Williamie, nie o Peterze. Jak myślisz, mógł on coś czuć do Petera? To znaczy ooś więcej niż do Williama, ciebie czy Thomasa? — Pojęcia nie mam. Od Petera nigdy nic nie słyszeliśmy o Ballardzie, choć byli bliskimi sąsiadami. — Ach, tak, domyślam się. Lecz o śmierci Petera mówił z pewnym współczuciem; Ełizabeth była przy tym obecna. Mogła to być tylko poza. — Prawdopodobnie. — Zdałem sobie sprawę, że Manning nic nie wie o otruciu, i postanowiłem go dalej trzymać w nieświadomości. — Teraz jeszcze coś, Edwardzie. 128 Czy uważasz, że Ballard byłby zdolny... z pieprzem albo /. bekonem... albo czymś w tym rodzaju? — Po pierwsze myślę, że jest do tego zdolny, po drugie, zapewnił mnie, że to zrobi, jeżeli będę nadal występował przeciw niemu albo go obmawiał (nigdy tego nie robiłem; powiedziałem tylko Ełizabeth, co o nim myślę; może o to mu chodziło), albo jeżeli pisnę o nim choćby słówko. Powiedział, że może pozbywać się ludzi za pomocą czarów i czarowników, co jest całkiem prawdopodobne. Parę osób już tutaj otruto; Murzyni chyba mają jakieś nieznane trucizny, nie tylko ten hiszpański (goździk, o którym się tyle słyszy. Wydaje imi się, że Murzyni sporo dla niego robią, może dlatego, że jest bezczelny, a może dlatego, że nigdy ich tak nie obraża jak mnie, łajdak! Poza tym ostatnim wybuchem Manning mówił tak sensownie, że szybko zabrałem się do omówienia z nim planu działania. Doszliśmy do następującego wniosku: Ballard nie może wiedzieć, że podejrzewam go o kradzież. Jak tylko Manning zajedzie do domu, napisze list, w którym przeprosi Ballarda i zapewni go, że nic do mnie na jego temat nie mówił. A wszelkie zniewagi, jakimi go obrzucał, złożył na karb nieopanowania i chęci prowokacji, co i dla Ballarda chyba jest oczywiste. Naprawdę wcale tak inie było (Manning musi to ** wyraźnie podkreślić w liście, bo inaczej wyda się to zbyt podejrzane), lecz udało mu się wprowadzić mnie w błąd i ma nadzieję, że cała ta sprawa nie pociągnie za sobą żadnych konsekwencji dla nich obu. Ponieważ napisanie listu było raczej skomplikowane, postanowiłem towarzyszyć Manningowi do . samego domu i pomóc mu; w ten sposób powstrzymam go od spania doi południa, no i nie zapomni o liście. Gdy przejeżdżaliśmy obok Ferry Inn, odżyło we mnie wspomnienie wycieczki z Dorotą. Mały domek lśnił w promieniach słońca, wyłaniającego się ponad górami, a w dali monotonnie klekotało młyńskie koło. Wkrótce domek pozostał za nami. Droga prowadziła serpentynami na brzeg morza; lasy też zostały poza nami; pierwszy niebieski skrawek morza czy zatoki dowodził, że już większość podróży >o 9 — Wyspa rumu 129 *,* mamy za sobą. Czyżby góry były we mgle? Tak, rzeczywiście; lecz poprzez ten mleczny, na pół przezroczysty złocisty całun przebijał szczyt Blue Mountains, ostry i nagi, a wspaniały krajobraz leżący poniżej — wzgórza, łany trzcinowe i dżungle — otaczała zielona, przezroczysta woda, mad którą unosiły się gęste opary. W wannie tej leżała Jamajka, ja zaś i Manning pełzaliśmy wokół niej jak wszy, skłonni gryźć jak wszy i pochłonięci wszawym interesem. Nagle, nie wiadomo czemu, ogarnęła mnie nieprzeparta tęsknota za Dorotą. Chociaż nie miała ona głębszego uczucia dla tej przyrody, jednakże była jej cząstką; była z nią zespolona, mogła więc pozwolić sobie na jej ignorowanie. Nie potrzebowała usprawiedliwienia... Kiedy zatopiony byłem w takich romantycznych myślach i coraz bardziej żałowałem, że na przyjęciu tak zaniedbałem Dorotę dla lady Jane Hovenden Walker, usłyszałem gorzki głos Edwarda Manninga: —¦ Ballard i Elizabeth byli też w Ferry Inn. Należy się właścicielowi porządna bura. — Daj mu —¦ odparłem ze złością wcale się do niego nie odwracając. Po chwili zauważyłem, że płacze. Udałem, że tego nie widzę; nie przypuszczałem, że płacz ten jest preludium do następnego kroku, do zdobycia mojego wsparcia albo pocieszenia. Ręka jego musiała pełznąć po wyściełanym siedzeniu tak wolno jak wąż. Kiedy poczułem lepki dotyk, cofnąłem swoją rękę. „Jeszcze nie wytrzeźwiał" — pomyślałem z irytacją. Gdzież się podział ten wzór Anglika z pierwszego dnia naszego spotkania? — Nie mam nikogo — wyjąkał — żadnych przyjaciół, tylko ciebie, Richardzie. Ty mi od samego początku pomagasz, już od pierwszego dnia... — Przesada — odparłem, z trudem powstrzymując się, aby nim nie potrząsnąć. — Spokojnie czekałem przez cały czas, i to właśnie przez ciebie... — Ale nie ostatniej nocy... Nie ostatniej nocy! Bez ciebie... — Głupstwa mówisz, człowieku. Stałem za Ballardem, 130 ,iby go zatrzymać, gdyby chciał cię zaatakować. Później .resztą Sadler zrobił to znacznie lepiej. Chyba to zauważyłeś? Na szczęście zauważył. ROZDZIAŁ SIÓDMY Spałem chyba do pierwszej, a kiedy się obudziłem, wszystkie moje myśli skupiły się wokół Doroty, może pod wpływem snu, w którym popełniałem wszelkiego rodzaju gafy i niezręczności stojąc w wielkim hallu, a dystyngowana dama, którą była niewątpliwie żona gubernatora, śmiała się szyderczo. Dorota stała się wtedy dla mnie podporą. Wyśmiany odszedłem z nią pod rękę, a Guthrie, a może nawet ktoś inny, wyraził pomrukiem swą aprobatę. Uderzyła mnie realność tego snu, teraz znacznie wyraźniej niż wczesnym rankiem dostrzegłem idiotyzm mojego żartu w stosunku do lady Hovenden Walker. Bez wątpienia zbyt daleko się posunąłem. A może to ona posunęła się za daleko. Tym bardziej więc nie powinienem był tak robić... Choć nadal byłem przekonany, że Dorota nie jest odpowiednią dla mnie kobietą, przez cały czas nie opuszczała mnie myśl, aby jej zaproponować małżeństwo, czym wcale bym dziewczyny nie zaskoczył, a tym bardziej jej rodziny, tylko siebie. Przecież kiedyś muszę się ożenić, dość już inafilozofowałem się na temat życia, aby dojść do pewnych wniosków odnośnie małżeństwa z miłości, przywiązania, obopólnego szacunku, wyrachowania; znalezienie jakiejś pośredniej drogi byłoby najlepsze, a wtedy, w razie potrzeby, boczne ścieżki zawiodą do miłości bliższej przywiązaniu niż obopólnemu szacunkowi. Takie mniej więcej uczucie żywiłem wobec Doroty. Nie wchodził w grę problem szacunku, chyba że na zasadach czysto teoretycznych, ani też niższe instynkty dotyczące jej panieńskiego majątku, o ile go zdoła ochronić przed maronami alibo Ko-romandelami. Jeśli chodzi o ścisłość, to więcej szacunku a* 131 miałem dla lady Jamę, która pewnie nie zgorszyłaby się nawet niewłaściwym zachowaniem Koromandela i jeszcze dałaby mu szylinga. Ta złośliwa myśl miała obdarzyć Dorotę czymś, czego lady Jane nie posiadała (nawet bez Ko-romandelów); jednakże lady Jane miała wiele zalet, którymi Dorota nie mogła się poszczycić. Potem doszedłem do wniosku, że całe to porównanie jest idiotyczne, bo po pierwsze, nie jestem Koromandelem, który musi dokonywać wyboru między dwiema kobietami, a po drugie, punktem wyjściowym mego rozumowania było małżeństwo, obopólny szacunek w małżeństwie, a nie szacunek w ogólnym znaczeniu tego słowa. Dorota, a w każdym razie kobieta tego pokroju, jest odpowiednią partnerką dla takiego mężczyzny jak ja, a to jest prosta droga do małżeństwa, ale chyba niczym więcej dla mnie nie była... To jednak nie powód, aby się z nią nie żenić. Tego popołudnia nie wybraliśmy się na żadną przejażdżkę ani na spacer. Nawet nie dlatego, że zanosiło się na deszcz (dawno oczekiwany), lecz przyjechał gość, a kiedy pokazałem się na korytarzu, podniecone Murzynki uśmiechami i gestami wskazywały na salon. Jak się wkrótce zorientowałem, złożył nam wizytę proboszcz z Kingston, wielebny John Bradshaw, który przybył, aby mi wyjaśnić, w jaki sposób królestwo niebieskie reprezentowane jest na Jamajce. Po pierwsze, chciałbym wyznać, że nie mam nic przeciw proboszczom. Uważam, że są pożyteczni i potrzebni, ale jest ich za dużo; zapewne oni najlepiej potrafią nam wytłumaczyć, jak Bóg zmontował taką machinę, jaką jest świat; spotkałem w życiu niemało przyjemnych facetów, którzy lubili wypić i nie byli hipokrytami, a jednak w odpowiednim czasie potrafili odprawiać msze, nie zaniedbując też innych zawodowych obowiązków. Ale ten Bradshaw był obmierzły. Od początku podejrzewałem, że dlatego tak szybko zjawił się na przyjęciu, bo poluje na dusze, które zostały splamione; z wieloma wizytami będzie się musiał jeszcze uporać, więc chyba nie pozostanie tu długo. I chociaż wizyta ta trwała krótko, była dla mnie torturą. Nie mam zamiaru przesadzać w opisywaniu tego 132 Iowieka, a mówiąc szczerze, nic szczególnego nie zazna-ało się w jego wyglądzie: był może zbyt blady, włosy miał zanadto przylizane, a ręce zbyt niespokojne zaciskały się na lasce z główką z kości słoniowej: spojrzenie je-[o okrągłych, szarych oczu było zbyt łaskawe. Ale głównie brzmienie jego głosu tak mnie drażniło; nie kaznodziejski tom ani też patos, głoszący namaszczenie albo zbawienie, to było coś o wiele gorszego; nudne, uparte i okrutne krakanie, z którego aż biło zadowolenie z siebie tego człowieka. Mówił na przykład o handlu niewolnikami twierdząc, że jest to zgodne z wolą Boga, bo już nawet starożytni Grecy i Rzymianie mieli niewolników. Murzyni zresztą stoją niewiele wyżej od zwierząt, na dowód czego przytoczył rozpowszechnione wśród Murzynów z Angoli przekonanie, że małpy są niesłychanie sprytnymi ludźmi, ponieważ udają, że nie potrafią mówić, żeby nie musieć pracować. Przyzwyczajony do zupełnie innych przekonań w Oksfordzie spytałem go, czy tego rodzaju spryt uważa za ludzkie czy zwierzęce dziedzictwo. Do końca życia nie zapomnę tego melodramatycznego spojrzenia, jakim obdarzyła mnie Catherine; ona jednak nie zrozumiała sensu mego pytania, tak samo jak Dorota czy ospała Sara; jedna Mary Ballard zdawała się chwytać zawartą w nim ironię, popatrzyła na mnie zaciekawionym wzrokiem, po prostu tak jak by uznała, że posuwam się trochę za daleko, i ciekawa jest, jak się dalej potoczy rozmowa. Duszpasterz uśmiechnął się do pań uspokajająco, po czym oświadczył, że Murzyni z pewnością uważają się za mniej sprytnych od małp. Odparłem, że nie jest to odpowiedź na moje pytanie i wcale nie dowodzi, że Murzyni trzymają kij za właściwy koniec. Jeżeli nawet małpy rzeczywiście potrafią tak udawać, jak zapewniają Murzyni, to z kolei Murzyni to rozumieją, nie są więc stworzeniami niższego rzędu, jeśli chodzi o inteligencję, może tylko pod względem umiejętności udawania, lecz to wcale nie jest zaprzeczeniem człowieczeństwa, bo przecież są ludzie, którzy nigdy w życiu nie udają. Wszystko więc zależy od mego pytania: czy spryt małpi jest zwierzęcym czy ludzkim dziedzictwem? Jeżeli 133 ludzkim, wobec tego Murzyni są zwierzętami, które zgłębiają tajemnice innych zwierząt, lecz czy nie jest to właśnie dokładna definicja ludzkości, która zresztą w tym przypadku staje się szczególnie atrakcyjna z powodu umiejętności udawania? Uznałem, że choć mam za sobą noc-płynącą rumem, sensownie dowodzę swojej racji, a gdyby to słyszał proboszcz z Port Antonio, uśmiałby się serdecznie; Bradshaw jednak szybko zmienił temat, ale przedtem jeszcze powiedział, że owszem, Murzyni otrzymali z rąk Stwórcy zadziwiające atrybuty, jak na przykład umiejętność wynajdywania leków i ziół tamujących krew, lecz wcale nie świadczy to o inteligencji samych Murzynów. Już sam jego protekcjonalny ton mnie porządnie zgnie-wał, a kiedy spostrzegłem, że nawet Mary nie może mnie zrozumieć, odczekałem jeszcze kilka minut, by nie wypadło to niegrzecznie, i pod pretekstem pracy, którą mam jeszcze do zrobienia, wyniosłem się z pokoju. Będąc już u siebie usłyszałem szum deszczu; gwałtowna ulewa, która nie powinna trwać długo. Otworzyłem wszystkie okiennice i popatrzyłem na zieleń przesłoniętą szarymi smugami deszczu. Zdawało się, że zieleń wznosi się aż po sklepienie niebios. Ziemia i niebo połączyły się w jedną całość — trzcinę uprawia się w niebie. Pogwizdując jakąś melodię wsłuchiwałem się w niestrudzone bębnienie kropli deszczu o parapet i na próżno wypatrywałem choćby najsłabszych zarysów wysokich szczytów i pagórków, które jeszcze pół godziny temu widniały na wschodzie, tak bliskie, że można je było nieomal chwycić ręką razem z przepływającymi tuż obok białymi obłoczkami. Chciałem wyjąć z kufra książkę Johnsona i zobaczyć, co mówi na temat małżeństwa Anny Bonny, lecz powstrzymało mnie pukanie do drzwi. Była to mała Mary, miłe i mądre dziecko, najlepsza moja przyjaciółka, zwykle jednak zajęta zabawą z murzyńskimi dziećmi. I ją także zatrzymał deszcz. Zapowiedziała, że Dorota przyniesie mi coś zimnego do picia; proboszcz jeszcze nie odjechał i wszędzie jest tak spokojnie. Ona zaraz idzie; musi być teraz w kuchni; jak cicho jest na korytarzach... 134 - Dlatego, Mary, że pada deszcz — wyjaśniłem, gdy iparła się o krzesło, na którym siedziałem. — Deszcz ludzi i pokaja, a zwłaszcza Murzynów. — A co ty tutaj robisz, wuju Richardzie? — Zażywam spokoju — odparłem z uśmiechem i ro-rjrzałem się po pokoju. Powędrowała za moim wzrokiem i zauważyła papiery na stole, bezładny stos oskarżycielek ich dokumentów. Sadowiąc się przy mnie, spytała znowu: — Czy to są wszystko twoje papiery? — Naprawdę to należą do kuzyna Williama w Londynie. Ze względu na niego muszę się z nimi zapoznać. — Miała ochotę przenieść się na moje kolana, ale wstała i podszedłszy do kufra, wyjęła stamtąd Johnsona. Zawołałem ją, żeby podeszła do okna. — Popatrz, Mary, już się rozj aśnia, coś ci pokażę. Trzymałem książkę otwartą na mojej dłoni, na tej stronicy, na której był portret Mary Read. Jej dziecięce czarne oczy dłuższy czas wpatrywały się w dziwną piracką scenę, skonstruowaną wedle tego samego wzoru co rycina ukazująca Annę Bonny, gotową do Strzału, tak samo na tle statków i palmowych wysp. Tylko że Mary Read nie strzelała, w jednym ręku trzymała szablę, a w drugim kapelusz. —• Kto to jest, wuju Richardzie? — Podoba ci się, Mary? — O tak, bardzo... Ale jaki on tłusty! Niewątpliwie miała na myśli biust Mary Read, który Johnson w swoim kwiecistym opisie nazywa „biustem o niezwykłej bieli". Zorientowałem się, że ta mała Kreolka wpędziła mnie z deszczu pod rynnę, toteż odwróciłem się, żeby odłożyć książkę na miejsce, i wtedy ujrzałem stojącą przede mną Dorotę. Bezszelestnie otworzyła drzwi, które Mary pozostawiła nie domknięte, a że trzymała w obu rękach tacę z zimnym napojem, nie mogła zapukać. Postawiła „zimny napój" (sfermentowany imbirowy syrop z cukrem, bardzo orzeźwiające picie, nie dające się jednak porównać z rumem) na stole i podeszła do nas. Johnson 135 leżał jeszcze otwarty i uznałem, że lepiej będzie pokazać jej tę ilustrację, a wtedy nie znajdę się w niezręcznej sytuacji, jeżeli Mary wspomni coś o tym przy stole. Wiedziałem, że Catherine niechętnym okiem patrzy na zażyłość tego dziecka ze mną, choć nie robiła mi z tego powodu wymówek. Z małymi Kreolkami trzeba być niesłychanie ostrożnym. — Co myślisz o tej damie, Doroto? — spytałem. — Pokazałem ją Mary, bo ma takie samo chrześcijańskie imię. Dorota obrzuciła drwiącym spojrzeniem półnagą Mary Read, szablę, pistolety, bryczesy i statki. Nawet się nie zarumieniła, powiedziała tylko: — Chryste Panie, okropna! — i zaczęła patrzeć na deszcz; spod jej romantycznie zarysowanych łuków brwi spoglądały oczy, w których malowała się powaga i uczciwość. Głęboko rozczarowany, nie tyle jej słowami, ile całkowitym brakiem zainteresowania, zamknąłem książkę i położyłem na stole. — Napijesz się też, Doroto? — spytałem. Z początku nie odpowiadała, po czym odezwała się w sposób dość dziwny: — Nie, dziękuję. Może Mary się napije. — Ja idę do kuchni — rzekła Mary. — Zostaw drzwi otwarte, Mary! — zawołała za nią. — Strasznie tu gorąco. Ze względu na Catherine musiałem być jeszcze ostroż-niejszy z Dorotą niż z tą małą. Mowy nie mogło być o zamknięciu drzwi, kiedy byłem z nią sam na sam. Kiedy kroki umilkły na końcu długiego korytarza, a w pokoju słychać było tylko przytłumiony szum deszczu, powiedziałem: — Sławna piracka książka; to jedyne ilustracje, jakie mam w tym pokoju, a którymi mogłem zabawić Mary. Gdybyś chciała je obejrzeć... — zakończyłem wbrew mojej woli, bo wcale nie chciałem, aby oglądała portret Anny Bonny, choć reakcja jej była mi zupełnie obojętna. — Bardzo chętnie — odrzekła z roztargnieniem. Podszedłem do kufra, po drodze chwyciwszy książkę 136 i 'linsona ze stołu; otworzyłem kufer, wrzuciłem Johnsona środka na stos cienkich koszul i zatrzasnąłem wieko z i ałą energią. Odwróciwszy głowę w stronę Doroty, stwierdziłem, że niewiele można wyczytać z jej twarzy. — Ten wasz pastor to straszna kreatura. Książka z jego podobizną na frontispisie mogłaby zrewolucjonizować Kościół, wywołać zamęt, ma czym tylko skorzystaliby nonkonformiści. — Nie wolno ci tak mówić — upomniała mnie łagodnym głosem, nadal wyglądając przez okno, za którym stopniowo zaczynało się rozjaśniać. — Oczywiście nie zauważyłaś, jak iStarałem się go zniszczyć tą dyskusją na temat Murzynów i małp? Tak naprawdę, to on ma w sobie coś z małpy, tylko że wygadanej małpy. Och, nie! Nie można też powiedzieć, żeby to był człowiek pracowity, lecz jako pewien gatunek małpy, zdobył pozycję dzięki elokwencji. Nie będę jednak ranił twoich u-czuć, droga Doroto. — Podskoczyłem i stanąłem obok niej z rękami w kieszeniach. — Może mam zbyt duże wymagania, bo wczoraj wieczorem spotkałem wspaniałych ludzi; proboszcz z Port Antonio, daleki kuzyn sir Henry Morgana... — Pan Fernandale — powiedziała Dorota, nie dodając ani jednego słowa więcej, lecz z nie mniejszym szacunkiem, niż gdyby powiedziała: arcybiskup Yorku. — Nazywałem go po prostu Jimmy. To moja bratnia dusza. Nie ma w nim ani krztyny obłudy. Sam też ma niewolników, ale wcale się tym nie chełpi ani też nie wypowiada, czy są to krokodyle, czy też małpy. Pewien jestem, że coś nawet czuje do tych swoich ludzi; w każdym razie wspominał o gąsienicach... Nie pamiętam już co. A jaką ma piękną głowę, jakie włosy i jakie przenikliwe oczy, a wargi grube jak u trębacza... prawdziwy potomek sir Henry Morgana; ale nie przechwala się tym, że ma w sobie piracką, a właściwie korsarską krew. Świadczy tylko o tym jego upodobanie do bójek... — A więc znowu się bili? — spytała Dorota z trochę większym zainteresowaniem i odwróciła się w moją stronę. Kiwając się na czubkach palców wpatrywałem się w Blue 137 Mountains; padał na nie blask słońca, toteż widoczne się stały ich zarysy. Błotnistą drogą ciągnęły muły objuczone beczkami, za nimi posuwało się bezgłośnie kilku Murzynów. Ciągle jeszcze trochę padało, a żaby wokoło robiły straszliwy hałas swym groteskowym rechotem. —: Niedosłownie się bili. On jednak był wyraźnie z tego zadowolony. Będzie tym żył przez cały rok: to tak jakby spłynął na niego Duch Święty, jeżeli nie uznasz tego za bluźnierstwo... No, ale już nie będę ci dokuczał, Doroto. Nie było to zbyt przyjemne. Znowu zaczęli, Ballard i Man-ning. Gdyby w tym momencie położyła mi dłoń na ramieniu i spytała o szczegóły tej kłótni, ja na pewno nie omieszkałbym wspomnieć o mej tajemniczej interwencji i myślę, że moja historia na Jamajce potoczyłaby się całkiem inaczej. Wzniosłem się już na takie wysokości ponad tych wszystkich pastorów i hipokrytów, że nawet gotów byłem zaproponować jej małżeństwo. Los jednak chciał inaczej, ponieważ Dorota zupełnie odmiennie potraktowała tę sprawę: — Zawsze po przyjęciu jest bójka. Nie pojmuję, dlaczego gubernator tego inie ukróci. Piją za dużo, bo to nic nie kosztuje. Cztery lata temu Hugh Gregory złamał rękę. — Mój ty Boże, gdyby nie lubili się bić... — mruknąłem otwierając okno. Do pokoju wtargnęły ciepłe, słodkie opary znad moczarów wraz z nieustającą tyradą żab. — Tak, ale lady Jane stale go zachęca — ciągnęła dalej energicznie. — Podjudza go, jak zresztą wszystkich, i Bal-larda, i Elizabeth, wszystkich. Przerwałem jej znużonym głosem. — Już mi o tym mówiłaś, zdaje się. Zastanawia mnie jednak, jakie zainteresowanie może mieć lady Jane dla ^połamanych rąk. Wydaje mi się, że ma na to za dobry gust. — Nie znasz jej, Richardzie. Dobry gust? — Roześmiała się wzgardliwie. Po raz pierwszy usłyszałem u niej taki śmiech. — Ten hiszpański strój, te wulgarne suknie, i ty nazywasz to dobrym gustem? Betty Ayscough powie- 138 Lała, że są wulgarne, a dopiero co wróciła z Anglii. 11 ołatwo nam dotrzymać kroku modzie angielskiej, zawsze • Iociera do nas z opóźnieniem paru miesięcy. Ona przecież, jako żona gubernatora, powinna nadawać ton, lecz nie dba o to wcale. Wymyśla dla siebie jakieś ekstrawaganckie stroje, a wtedy my wyglądamy niemodnie. Spojrzałem na nią, by się przekonać, czy jej twarz naprawdę ma taki sam wyraz jak zawsze; nie była zarumieniona, oczy jej nie błyszczały oburzeniem, brwi były pełne wdzięku i natchnienia, nos prosty i cokolwiek za długi, policzki pokryte brzoskwiniowym meszkiem, usta czerwone i pełne. Patrzyłem na nią jak na tajemniczy cud przyrody, pozbawiony pragnienia, zwykłych ludzkich uczuć, choć w pełni zdawałem sobie sprawę, że to tylko zazdrość rzuca na nią ten paskudny cień intrygantki. Powiedziałem jej, że nie uwzględnia tego, iż lady Jane chce po prostu wprowadzić jakieś ożywienie, a to nie ma nic wspólnego z dobrym smakiem. Dorota jednak już mnie nie słuchała. — Robi to, co chce. Powiedziałam ci już, co zrobiła z Ballardem i Elizabeth, a wiesz dlaczego? — Skąd przypuszczasz, że mnie to interesuje, Doroto? — Och, po prostu myślę, że może cię zainteresować. Zrobiła tak, bo sama romansowała z Ballardem i chciała się go pozbyć. Podobnie jak z Cargillem i wielu innymi... Nieprzyjemny smak w moich ustach zmieszał się z oparami znad moczarów; zamknąłem okno. To odkrycie nie miało dla. mnie większego znaczenia, bo słyszałem już, że łączono Cargilla z jej imieniem. Ale Dorota, Dorota, właśnie ona! Cóż za mentalność! Na kolanach powinienem dziękować Bogu, że nie oświadczyłem jej się dziś po południu, bo przecież wcale nie jest inna niż cała jej rodzina, a nawet przewyższyła ich w szafowaniu plotkami. —• To także słyszałaś od siostry tej niewolnicy? —¦ spytałem powoli. — Od Palmyry Gregory? Och, Richardzie, każdy o tym wie. — Powiedział ci to sam Ballard, czy też ktoś inny? — Nie... 139 ;J ¦ — A może Car gili? To głupie pytanie, bo przecież jesteście w wojnie z Cargillem. A więc nie Cargill. Po prostu ktoś. Wiesz, jak nazywamy to w Oksfordzie? ¦—¦ Myślisz o lady Jane i... Boże drogi, nie! O tobie! — wrzasnąłem drżącymi wargami, zaciskając pięści. Widziałem już ją w wyobraźni, jak opuszcza pokój niczym obrażona księżniczka, ona jednak była przyzwyczajona do takich wybuchów. Była przecież siostrą Ballarda. — No więc ¦— odezwałem się już trochę spokojniej — przypuszczam, że cię to interesuje. W Oksfordzie nazywamy to oszczerstwem. — To przecież nie jest oszczerstwo — powiedziała głosem ponurym, ale nie znać było po niej, że jest obrażona — jeżeli jest prawdą. — Pozwól, że ci wyjaśnię. Nie ma najmniejszego znaczenia, czy to jest prawda, czy nie. Mówiąc oszczerstwo nie miałem na myśli kłamstwa, lecz mówienie źle o kimś, po prostu plotki, głupie plotki, takie ple, ple, re, re, jak żabi rechot na łące! Nie, że ty... Krótko mówiąc nikt nie zyskuje na tym, jak rozpowiada plotki, ani ty, ani ona... — Powiedziałam tylko tobie — odrzekła spokojnie i po raz pierwszy spojrzała mi prosto w oczy. — Mnie? Jak to! Mnie... nie mogę tego pojąć. — Do nikogo więcej o tym nie mówiłam — powtórzyła. — Nie wątpię, Doroto, ale właśnie dlatego, że teraz to zrobiłaś, jestem rozczarowany. . Przez jakiś czas staliśmy obok siebie z ponurymi minami. Powoli jednak zaczynało mi świtać, że przecież nic się nie ¦stało, że po prostu miałem inne zdanie niż ktoś, z kim bawiłem się w dzieciństwie i pewnie sprzeczałem się także, że nie chodzi tu o dziewczynę, do której się zalecam i której przykre słowa tak mnie dotknęły. Gdyby schyliła głowę ze skruchą, gdybym dojrzał w jej oczach łzy, pewnie bym się jeszcze oświadczył, tak bezpieczne, tak słodkie było to uczucie, że można uciec od roli kochanka do roli (kuzyna, jeżeli coś się źle układa; a tutaj kuzynka była 140 prawie siostrą. Lecz łzy się nie pojawiły, pewnie dlatego, że myślała podobnie jak ja. Deszcz przestał padać i znacznie się ochłodziło. Poszliśmy na krótki spacer stąpając ostrożnie po błocie, w komiczny i zabawny sposób ustępując drogi mułom, a szło ich coraz więcej, obładowanych rumem i cukrem z Constant Springs, Moma Estates, Castleton Gardeotis, z plantacji Half Way Tree, z całego płaskowyżu Liguana. Pierwsze zbiory cukru zostały zakończone. Po deszczu zwiększy się urodzaj. Tego wieczoru, idąc do Ballarda, czułem się spokojny i odprężony. Przy stole traktowałem Dorotę po przyjacielsku, nie zapominając przy tym o Sarze, i tyle mówiłem na temat mojej przyszłej żony, która czekała na mnie gdzieś tam w Anglii, ukryta pośród buków i krzaków głogu, że Thomas musiał się zorientować, iż zaręczyny się nie odbędą. Dorota była znowu moją drogą kuzynką i nie zdradzała swoich uczuć. Catherine tak samo. Spytała mnie tylko raz jeszcze, jak długo pozostanę na Jamajce, na co dałem wymijającą odpowiedź, że.po balu na Boże Narodzenie wyjeżdżam do Westmoreland zabierając ze sobą najmilsze wspomnienie o jej gościnności. W ten sposób wszystko układało się dobrze. Jednakże opowieść Doroty na temat lady Jane Hovenden Walker napełniła mnie niepokojem. Nie wchodziła w grę zazdrość o Ballarda czy Cargilla, ale z pewnością ogromna ciekawość. Gdyby Dorota powiedziała to wszystko innym tonem, bez obłudy i ciskania gromów, z zachwytem spytałbym ją o dalsze szczegóły wsadzając nos w prywatne życie kogoś, kim byłem zainteresowany. I właśnie ten jej ton, a nie sam fakt, mnie rozeźlił, tak przynajmniej mi się zdawało. Dorota mogła mnie zawieść do ołtarza udając przez pięć minut, że eskapady żony gubernatora są dla niej interesujące, fascynujące, zabawne, robiąc niedostrzegalną aluzję, że nie potępia jej, choć ona sama nigdy by się tego nie dopuściła. Wtedy zostałaby Dorotą Beckford-Beckford, a Jamajka zaroiłaby się od moich potomków; zabrakłoby 141 cukru i rumu. Wydaje się to banalne, ale dla mnie było sprawą wielkiej wagi; nie potrafiła udawać, to nawet bardzo dobrze; ale nie potrafiła się do mnie dopasować, bo nie rozumiała mnie, i to właśnie było zgubne. Nie potrafiła romansować — świetnie; zawsze marzyłem o żonie, która wie, jak się zachować, z drugiej jednak strony niemożność wyrwania się z rygorów moralnych idzie w parze z potępianiem tych, co mogą, chcą czy mają odwagę, i to właśnie jest paskudne. Dlatego moralność Doroty stała się czymś dziwnym i niepokojącym; taka moralność uwydatnia się dopiero na tle grzechów innych ludzi, niby błędny ognik na moczarach, niedostrzegalny w jasnym świetle dnia. Jednakże teraz, po latach, uważam, że oceniłem ją niesprawiedliwie. "Wszystkie te argumenty, całe to baibra-nie się w cudzych sprawach, to była tylko fasada dla prawdziwego wnętrza; kuzynka moja nie miała w sobie nic z demona, zmysłowości, kobiecych wdzięków, czy jak to nazwać, ani dla mnie, ani w ogóle dla nikogo. Mogę pisać •o tym tak spokojnie, bo Dorota, podobnie jak Sara, nie wyszła za mąż, co na Jamajce jest zjawiskiem niezwykłym; a nie sądzę, żeby jej nieszczęśliwa miłość do mnie była jedyną albo poważniejszą tego przyczyną. Zbliżywszy się. do domu Ballarda uświadomiłem sobie, że mam do niego taki sam mniej więcej stosunek, jak i do rzekomego złego prowadzenia się lady Jane. I w tym przypadku kierowała mną wyłącznie ciekawość. Jednakowo zależało mi na tym, aby ukarać Ballarda, jak i dowiedzieć się możliwie najwięcej o otruciu Petera, co w dalszym ciągu było dość problematyczne. Jest całkiem prawdopodobne, że gdyby mi Ballard sam wszystko wyznał, zostawiłbym go w spokoju, bo Peter nie miał dla mnie większego znaczenia, poza tym że uważam, iż nikt nikogo nie powinien truć, a tym bardziej własnego kuzyna, nie ma jednak sensu pędzić zaraz do sędziego pokoju, nawet jeśli się kogoś na tym przyłapie. Bynajmniej jednak nie usprawiedliwiam zbrodni; zwracam tylko uwagę na pewną sprzeczność pomiędzy zbrodnią i karą. Kara spływa z niebios, jest wielka, ciężka, trwa długo i bywa złagodzona, podczas gdy truciz- 142 na jest mała, znikoma, działa szybko i wybawia człowieka z cierpienia. Naturalnie Ballard musiałby obiecać, że już nigdy nikogo nie otruje, na przykład mnie; nie miałby zresztą ku temu p®wodu, bo bym go nie wydał... Scenerią takich rozważań była weranda w domu Ballarda. Wyciągnąwszy rękę napotkałem listewki opuszczonych weneckich okiennic. Ponieważ ulica w tej części przystani była nie oświetloina {po szóstej już nikt nie pracował i nikt nie przychodził, sądząc po panującej tu ciszy), nie pozostało mi nic innego jak odszukać drzwi po omacku, dotykając listewek. Może ma biuro od frontu, a mieszka od tyłu; nigdy właściwie nie popatrzyłem uważnie na ten dom. Pamiętam tylko, że otaczał go zaniedbany ogród, krzewy i krzaki, a także kilka pustych szop, bo magazyny Ballarda znajdowały się bliżej portu; dolatywała zewsząd duszna woń wilgotnych roślin, mieszająca się chwilami ze słodkim, mdłym zapachem kwiatów, który towarzyszył mi przez całą drogę. A w pobliżu odzywała się jaszczurka gekon, zwana najbardziej zwariowanym instrumentem tropikalnej nocy. Węże też tu być powinny, nieszkodliwe węże Jamajki... — Halo — usłyszałem tuż przy sobie czyjś łagodny głos. Oddaliłem się już od listewek i bezwiednie znalazłem się przed frontowymi drzwiami. Stał w nich Ballard, a w każdym razie słyszałem jego głos. —¦ Nie złam karku. Po ciemku widzę lepiej niż ty. — Niewątpliwie — odparłem urażony. — Dlaczego hie doprowadzisz tu światła? , — Drzwi są na werandzie od tyłu; tam pali się lampa. Czekam na ciebie już tak długo, że wyszedłem, aby łyknąć trochę świeżego powietrza po deszczu. Cudownie, prawda? Pierwszy deszcz na Jamajce! Od tyłu bardzo śmierdzi; kiedyś pochowano tu kogoś; dziw, że nie złapała mnie febra; nawykliśmy do bagien od dziecka, ty wcale nie mniej niż ja... Gawędząc tak, w nastroju jakiegoś tajemnego zrozumienia i z chłopięcym podnieceniem, jak rozmawiają starzy szkolni przyjaciele, poprowadził mnie do pokoju na tyłach 143 swego parterowego domu. Był słabo oświetlony. Na ścianie dostrzegłem niezręcznie namalowany portret Mary Bal-lard, może nawet dzieło samego Ballarda; wiem, że jako chłopiec trochę, malował, zachęcany przez naszego prywatnego nauczyciela Scheffera, Niemca z Hanoweru. Poza tym wisiało jeszcze kilka akwarel myśliwskich, kalendarz wydany >na Jamajce, z falistym brzegiem Palisados, a w rogu (ale zauważyłem dopiero wtedy, jak mi pokazał) medalion w szerokiej czarnej ramce, z wizerunkiem towarzyszki życia Edwarda Manninga. Umeblowanie składało się z kilku trochę zdezelowanych trzcinowych krzeseł, biblioteki, w której trzymał chyba tylko świece, i twardej niebieskiej sofy, która zachowała kolor mimo żółtawego światła. Na stole leżał zwinięty bat, obok dwóch szklanek, dwóch butelek i karafki z wodą. W rogu stała laska, lecz nigdzie nie widać było kapelusza od słońca, a zamiast ubrania w czerwone pasy, miał na sobie szeroki niechlujny szlafrok. Jego ciemne włosy były zmierzwione, jak by dopiero co wstał z łóżka. — Napijesz się? — spytał, kiedy ostrożnie usiadłem na krześle. — Spuszczam żaluzje z powodu komarów. Nie masz nic przeciwko temu, prawda? Bardzo tu gorąco. I tak zresztą niemało ich się przedostaje. — Nie chce mi się pić — odparłem. — A może szklankę madery z wodą? Mam dla ciebie też coś zimnego! Nic poza tym. Jestem biedny, spłukany z forsy. — Naprawdę, wcale mi się nie chce pić. — U Thomasa używają do jedzenia dużo pieprzu. — Napełnił sobie szklankę i uniósł w moją stronę. — Za naszą zgodę. Nieczęsto odwiedzam teraz Thomasa, nawet nie ze względu na niego czy Catherine, ale przez tego przeklętego Cargilla. Wiesz chyba o tym? Dorota na pewno ci mówiła. Moja matka jest po prostu wściekła. Chce, żebym się z nim pojedynkował. A ja wcale nie mam na to ochoty. Widzę natychmiast tych wszystkich plantatorów, jak to wytykają palcem Ballarda Beckforda za zamordowanie swego głównego wierzyciela. I tak tym osłom nie brak powodów, aby mi coś ciągle wytykać. Matka jednak nieustan- 144 nie domaga się, aibym mu przytarł nosa. Dlaczego? Przecież to był honorowy pojedynek, czy nie tak? Szansę były równe, tylko że Cargill lepiej strzelał; a w tego rodzaju pirackim pojedynku (bardzo to dziwne!) szybkość znaczy więcej niż pewna ręka. Najpierw stoją odwróceni do siebie plecami, głupio to według mnie wygląda, po czym w mgnieniu oka odwracają się i pach, pach! Podobałoby ci się to? — Ani trochę — odparłem patrząc na butelkę, z której nalewał sobie do szklanki. Wściekle chciało mi się pić. — Zmieniłeś zamiar? — spytał idąc za moim wzrokiem. — Tak, nalej i mnie — powiedziałem z westchnieniem. — To stwarza bardziej towarzyską atmosferę. I tak jak ty, poprosiłbym zimne, dobrze? Mam bystre oczy, ucieszyłem się więc, że druga szklanka jest pusta i zupełnie sucha. — Moja matka nie jest temu winna — ciągnął. — Trudno się dziwić, jeżeli miała takiego ojca. Nie znaliśmy starego Ballarda, ale spotkałem parę lat temu jego kuzyna z Hondurasu; krążą tam o nim najrozmaitsze wieści. Nie mieszkał właściwie w Hondurasie, tylko na Jukatanie, niedaleko od Campeche; opowiadał przedziwne rzeczy o tym, co to oni wyprawiali w Westmoreland w 1715 roku. Po kolana w wodzie, febra, Hiszpanie i co tylko można sobie wyobrazić. Był jedynym Anglikiem pośród korsarzy wszystkich narodowości. Kobiety swoje kupili na Jamajce, naturalnie białe kobiety, on się jednak nie ożenił, rządził przy pomocy Biblii i grzechu, a kiedy i to go zawiodło, przy pomocy diabła. Tarzał się w pieniądzach, a wszyscy byli biedni jak mysz kościelna. Kuzyn ten opowiadał mi, że Ballard był w dobrych stosunkach z Indianami; stosowali przeróżne triki, aby napełnić ludzi strachem przed Bogiem. W końcu jednak sam się diabła przeraził albo uznał, że ludzie, którzy powiadali, że jest diabłem, mają rację, i pojechał na Jamajkę. Jak ci wiadomo, żoną jego została kuzynka naszego dziada Beckforda. — Pułkownika Petera — wtrąciłem. — Stary hultaj! Tak, pułkownik, Peter. Mówisz o nim z takim namaszczeniem. Matką- jej, ą, jego kuzynka, po^ 10 — Wyspa rumu L45 ą chodziła z Walii, a tam też są sami szaleńcy. Matka moja jest więc obciążona z dwóch stron i nie mogę jej za to winić. — U ciebie zostało to trochę zneutralizowane przez Beckf ordów — zauważyłem. — Można i tak powiedzieć. — Dłuższą chwilę wpatrywał się w róg pokoju, gdzie wisiał medalion. Na jego ładnie wykrojonych ustach pojawił się tryumfalny uśmiech: — Tak więc żyję tu na wyspie między dwiema kobietami. Elizabeth Manning jest właśnie taką kobietą, jakiej potrzebuję. Wisi tutaj jej portret, całkiem dobry, tylko popatrz... — Już widziałem — skłamałem. — Manning to nie mężczyzna. Musiało więc dojść do tego. Że też akurat dostał jej się taki fajtłapa. Jeżeli Manning ją kiedykolwiek rzuci, wtedy ja się z nią ożenię. To nie znaczy, żeby mi na tym specjalnie zależało; może być tak, jak jest. Życie domowe jest nieważne, absolutnie nieważne w krajach tropikalnych. Wszystkie pokoje tak wyglądają jak ten. Za dnia haruje tu człowiek jak wół, a potem potrzebuje kobiety takiej jak Elizabeth, a nie jakiejś tam importowanej suki, która źle znosi tutejszy klimat. Co o niej myślisz? — Och, jest całkiem... — zacząłem z wahaniem. — Wal prosto z mostu! Uważasz, że jest zepsuta. To tylko dowodzi, że nie jesteś w niej zakochany, stary przyjacielu. To samo myślałem o miej z początku. Ale się myliłem. — Długo ją znasz? — spytałem, mając na myśli swatanie lady Jane. —• Około roku — odparł krótko. — Powiedz mi, łączy cię coś z Dorotą? Nie pytam jako brat. — Obawiam się, że nie. Jest dla mnie przede wszystkim kuzynką. — Masz rację. A co do wydarzeń z ubiegłej nocy, to wiesz pewnie, że Edward napisał dziś do mnie list? — Zdaje się, że chyba coś takiego zamierzał — powiedziałem niejasno. 146 Oczy jego przesunęły się po mojej twarzy i spoczęły z uwagą na łopoczących żaluzjach. — Wiatr od lądu utrzymuje się mimo deszczu... No więc przeprasza i twierdzi, że jego obelgi (sprowokowane przeze mnie, lecz nie mówmy o tym więcej), w których użył takich słów jak „złodziej" i „oszust", były po prostu dziecinną repliką na to, co powiedziałem o tym przeklętym Hunterze, zresztą zawsze to będę mówił. Nie wiem, co ci powiedział dziś rano, lecz ja nie wierzę w to ani na jotę. Manning oczernił mnie przed Williamern i pewnie przed tobą... —¦ Mylisz się — przerwałem. — W każdym razie przed Williamem. Nietrudno się domyślić, dlaczego tu przyjechałeś na wyspę... — Och, masz na myśli nieregularności w zbiorach? — spytałem obojętnie. — Czyżby ludzie już coś mówili na ten temat? Nigdy nie rozmawiałem o tym z Thomasem. — A jakże — powiedział z ożywieniem surowo marszcząc czoło. — Mam cię, Richardzie. Czemu nie obdarzyłeś zaufaniem Thomasa, jeżeli nie wierzyłeś insynuacjom Manninga? Albo mnie! Pomógłbym ci wyśledzić trzcinę cukrową lepiej niż Manning, możesz być pewien. Wydaje mi się to bardzo podejrzane. Uwierzyłeś Manningowi. Insynuacjom, które zostały przekazane Williamowi czy też tobie, to zresztą wszystko jedno, bo William przecież powiedział ci, że Manning zrobił mnie... Po raz pierwszy w ciągu całej naszej rozmowy speszyłem się. Pytanie było całkiem logiczne, ale, szczęśliwie, ja też znalazłem logiczną odpowiedź, nawet jeżeli było to kłamstwo i mogło przypadkiem być przez niego zdemaskowane. Z miejsca jednak postanowiłem, że na przyszłość będę się starał jak najmniej uciekać się do kłamstw. Teraz kiedy otrucie Petera stało się zagadnieniem pierwszej wagi, sprawę kradzieży mogłem traktować jako błahostkę i nie przywiązywać do niej większego znaczenia. Ogólnie biorąc mogłem swobodniej kłamać, trzymając się prawdy jedynie w drobiazgach. Wydaje, mi się, że to nawet całkiem dobra zasada. Dlatego też przerwałem mu natychmiast: 10* 147 mi wyraźnie zalecił, abym obdarzał zaufaniem tylko Manninga. Dlaczego? Jego musisz o to spytać. W każdym razie Manning nie oskarżył nikogo. Nieregular-ności są dosyć ważne, lecz śledzenie ich już zaczyna mnie dławić — podniosłem rękę do gardła. — Nie ma temu końca. Był u mnie Stirling, zbeształem go, ale o nic nie mogłem go oskarżyć, w najgorszym razie tylko o brak odpowiedniego nadzoru. Myślę, że Murzyni po śmierci Petera za dużo kradną. Muszę prowadzić dalej śledztwo, jeżeli chcesz to tak nazwać, w Westmoreland, ale zrobię to tylko ze względu na Williama, bo mnie nie spędza to snu % powiek. Choć muszę przyznać, że z przyjemnością przekazałbym winowajców w ręce sędziego — dodałem zorientowawszy się, że zanadto podkreślam swoją obojętność, a za mało kłamię. — Nie przypuszczam jednak, abym zdołał coś wydobyć od Murzynów. __ Ty na pewno nie. Za krótko tu jesteś, żebyś sobie mógł z nimi poradzić. Jeżeli przypadkiem będziesz potrzebował pomocy, przyślij po mnie. Kiedy jedziesz? __ Po Bożym Narodzeniu. __A ja po Nowym Roku. Elizabeth jest trochę zaniepokojona, bo Manning zaczyna pokazywać rogi. A więc sądzisz, że William nie ma nic przeciwko mnie? __ ja przynajmniej nic o tym nie wiem. Miałem z nim tylko krótką pogawędkę. Ale właściwie dlaczego by miał coś mieć przeciwko tobie? — Zawsze miał, od najmłodszych lat — powiedział ponuro, zbyt ponuro. Po raz pierwszy zrzucił z siebie pozę. — Teraz oczywiście traktuje mnie jak wykolejeńca, jestem dla niego parszywą owcą w rodzinie. _. a Peter? — spytałem nie patrząc na niego. __ Z Peterem całkiem dobrze mi się układało — wyraźnie się rozweselił — mimo że niewiele mieliśmy ze sobą kontaktów. __ Odwiedzałeś go w czasie choroby? — Nie... — odparł machinalnie. Zdawało mi się, że czegoś nasłuchuje; może znowu stukotu żaluzji w porywach wieczornego wiatru. — Nie, nie odwiedzałem go. Zaraz, 148 r gdzież to ja byłem? Boże drogi... -— potarł czoło ręką. — Gdzie ja zwykle bywam? Kręcę się po Jamajce, pomiędzy Westmoreland, Spanish Town i Kingston, co jest wyjątkowo męczące. Peter niedługo cierpiał. Ale byłem na pogrzebie w Beckford's Town. — Przykra historia —• rzekłem. — Bardzo przykra. Siedzieliśmy w milczeniu, tylko żaluzje uderzały gwałtownie we framugi okien, stukając i łopocząc. Wydało mi się, że słyszę w dali gekony, których krzyk przypominał chrobot listew w okiennicach, tylko w wolniejszym rytmie; brzęczały komary, a jeden nawet krążył wokół lampy, jakby chciał utopić się w blasku światła. Noc była pełna przeróżnych odgłosów, lecz jednocześnie wyraźnie uświadamiałem sobie, że nad tym wszystkim panuje jakiś spokój. Tropikalny spokój, który zdaje się przeklinać powolnym szeptem cały ten monotonny zgiełk. Znowu zauważyłem, że Ballard czegoś nasłuchuje. Otarł ręką czoło — zrobiło mu się widocznie gorąco od całej tej rozmowy — potem przesłonił oczy dłonią, lecz zerkał na wszystkie strony mrugając co chwila oczami, z głową przechyloną na bok. Czyżby udawał? Najwyraźniej był czymś pochłonięty, w tym dobrym albo złym momencie dla kogoś, kto potrafił go przejrzeć. Ja jednak, bez względu na to, czy go przejrzałem, czy nie, wiedziałem jedno: że będzie się bronił przeciw oskarżeniu o otrucie jak lew, natomiast jeśli chodzi o kradzież, może okazać się bezczelny, podobnie jak w swoich przechwałkach wobec Manninga. Odpędziłem od siebie te myśli szukając jakiegoś nowego tematu do rozmowy. Elokwencja Ballarda wyraźnie się wyczerpała. Siedział rozparty na krześle, bezceremonialnie, noga na nodze, tylko oczy jego wędrowały dokoła niespokojnie i ciągle mrugał powiekami, jak by to miało mu pomóc. A może oczekiwał Elizabeth Manning? — Nie sądzę, aby William jako chłopiec... — Nie skończyłem, bo rozległo się gwałtowne stukanie żaluzji w okno. „Czemu nie umocuje tego lepiej?" — Nie, wybij to sobie z głowy, Ballard. Ale skoro już o tym mowa, to raczej ja 149 miałem coś przeciw tobie jako chłopiec, co właściwie też nie jest prawdą, ale... — O czym ty mówisz? — spytał omdlewającym głosem, ciągle nasłuchując; co chwila ocierał czoło i znów nasłuchiwał. — Nic o tym nie wiedziałeś... To było co prawda już tak dawno, ale czemu miałbym tego nie powiedzieć? Pewnego razu czołgałem się za tobą pośród krzaków opopana-ksu, gdy szpiegowałeś dwoje Murzynów... — No i?... — I to wszystko. Powiedziałem dwoje Murzynów, a powinienem powiedzieć murzyńską parę. Okropnie się ciebie bałem, musiałem tam być, lecz gdybyś zauważył, na pewno pomyślałbyś... W każdym razie nie dotyczyło to Williama, William stał na uboczu... Choć wzruszył ramionami i potrząsnął kilkakrotnie głową, unosząc jednocześnie brwi ze zdziwieniem, zauważyłem, że się zaczerwienił. Świadczyło to tylko o tym, że wspominał ten incydent ze wstydem, on, Ballard Beckford, który mógł spierać się na temat Edwarda Manninga i jego żony, jak by chodziło o napełnienie im szklanek napojem. Ale kto wie, co jeszcze miał na sumieniu, jeśli chodzi o Murzynów. — Myślę, że wiesz, co mówisz... Tssst! Słyszysz? — Podniósł w górę palec, na twarzy jego pojawiło się zadowolenie, jak by nagle wśród nocy usłyszał w lesie śpiew słowika. Opuścił powoli rękę i patrzył na mnie w oczekiwaniu; po chwili znowu uniósł palec do góry. Nic nie słyszałem, oprócz stukotu żaluzji. — Słyszysz kroki? Musisz zaczekać, aż żaluzje przestaną stukać. Słuchaj! — Nic nie słyszę — rzekłem. — A więc nie masz wyczulonego słuchu — powiedział, znowu unosząc palec. — Do licha! Jeżeli jeszcze teraz nie słyszysz... I wtedy usłyszałem. Było to jak gdyby powolne szuranie albo powłóczenie nogami, które co jakiś czas przyci-chało, zagłuszane przez żaluzje, i to stale w tej samej 150 odległości, w pokoju obok przez ścianę. Bezwiednie odwróciłem się. ¦—¦ To moja matka — wyjaśnił Ballard poważnie, gdy spojrzałem na niego zdziwiony. — Chcesz powiedzieć, że twoja matka jest w tym pokoju? —• Nie dosłownie. W tej chwili gra w karty z Sarą i Catherine, o ile potrafi się skupić. Ale jednocześnie chodzi po tym pokoju. — Jesteś chyba szalony. — Ale skądże — odparł z pełnym przekonaniem — często tak robi. Nic na to nie mogę powiedzieć, bo robi to nieświadomie. Byłaby śmiertelnie przerażona. Niech więc tak będzie. Nie boję się takich rzeczy. Obejrzałem się jeszcze parę razy, a im dłużej nasłuchiwałem, tym wyraźniej odróżniałem powłóczenie nogami, zawsze jednakowo głośne, i doszedłem do wniosku, że pewnie chce na mnie wywrzeć jakiś wpływ albo też chce, żebyśmy zakończyli rozmowę na temat Westmoreland. Mógł mieć takie intencje, lecz mnie przyszło jeszcze coś innego na myśl, a mianowicie, zacząłem powątpiewać w autentyczność tego zjawiska, a w każdym razie w jego przekonanie o autentyczności. Nie bardzo wierzę w duchy, tyle się jednak nasłuchałem o nadprzyrodzonych zjawiskach na Jamajce i we wszystkich koloniach, gdzie są Murzyni, że stało się to pożywką dla innej myśli. Dołączyły się do tego jeszcze wydarzenia z ostatniej nocy w Kingston, przed moim; wyjazdem do Westmoreland, ale opowiem o tym później. Mary Ballard, która miała tak zwariowanego ojca i matkę Walijkę, była kobietą, która mogła zakłócać spokój synowi szuraniem nóg podczas gry w karty z Sarą, aby mu przypominać o zemście nad kapitanem Richardem Cargillem. W tym momencie jednak byłem przekonany, że chce mnie nakłonić, abym łam poszedł. —• Założę się o dziesięć funtów, że to jedna z twoich Murzynek przesypuje cukier do pudła albo imbir do słoja. — To sam ze sobą się zakładaj! — wybuchnął. — Nie mam dziesięciu funtów ani słoja z imbirem, mam za to matkę, która nie daje mi spokoju. 151 — A mówiłeś, że nie zwracasz na to uwagi. — Ty to we wszystko wierzysz, Richardzie. A w rzeczywistości jest tak: zwracałbym uwagę, byłbym przerażony jak dziecko i chował się pod stół, gdyby nie Elizabeth. Kiedy zaczyna mi to dokuczać, wtedy myślę o Elizabeth. I przestaję się tym przejmować. Przy Elizabeth mógłbym nawet iść do piekła z uśmiechem. Ale samo myślenie o niej pomaga. Nie wydaje ci się to dziwne? Jestem wolnomyślicielem, jak zwą to dzisiaj, ale słyszeć własną matkę nawiedzającą twoje własne biuro... — Och, więc to twoje biuro? — A co najgorsze, wisi tam portret mego ojca — wyjaśnił ponuro i spojrzał z szyderczą rezygnacją na portret matki wiszący na ścianie. — A może powiesz teraz: „Skąd wiesz, że to matka, a nie duch ojca?" iBo czasami też się odzywa. Poza tym nie bałbym się duchów, nawet bez Elizabeth. Na tym skrawku ziemi przy domu pochowanych jest chyba ze stu ludzi, bez nagrobków. Podczas wielkiego trzęsienia ziemi ciała z Port Royal popłynęły do zatoki, a bryza morska przyniosła je tutaj do portu. Niemało też ludzi zmogły różne choroby. Nie robi to na mnie żadnego wrażenia. — No tak, ale do przyjemności to nie należy — wstałem, bo od tego szurania i jego opowieści zrobiło mi się nieswojo. Niewątpliwie wierzył w to, co mówił. — W nocy też tak robi? — Czasami. — Na twoim miejscu powiedziałbym jej coś o tym. — A niech tam — rzekł prowadząc mnie przez ciemny korytarz. Światło przy drzwiach wyjściowych zgasło. Odruchowo zamknąłem za sobą drzwi. — Musisz mnie wyprowadzić na ulicę, bo inaczej zabłądzę wśród tych nieboszczyków. — Dobrze, przyniosę latarkę. Kiedy wrócił z pokoju, w którym musiał słyszeć szuranie, postaliśmy chwilę na tylnym ganku, a latarka zakreślała żółte koło w czarnej, nieprzeniknionej ciemności. Hałas był ogłuszający. Wydawało się, że w tym *ółtym kole światła obracają się wielkie, zardzewiałe łańcuchy okrętowe. Sły- ehać było już nie tylko żaby, gekony i inne jaszczurki, ale wszelkie boskie stworzenia, całą Arkę Noego, słonie z podniesionymi trąbami, zatopione węże morskie, hipopotamy, ciała z Port Royal, śmieszki i przedrzeźniacze i wszystkie inne ptaki. — Kobiety są potrzebne — powiedział patrząc na mnie łaskawym wzrokiem. — Bezwiednie chronią mężczyznę od wszystkiego, ale tak samo bezwiednie są utrapieniem jego życia. Widziałem, jak rozmawiałeś na przyjęciu z lady Ho-venden Walker. — Co masz na myśli? — spytałem, a nazwisko wypowiedziane w takich okolicznościach wywarło na mnie jakieś dziwne wrażenie. — Och, nie to, co sobie wyobrażasz. Ona dobrze zna wyspę; może być ogromnie pomocna. — Znasz ją dobrze? — Tak, tylko wiesz... — powiedział z wahaniem i przygryzł dolną wargę — trudno jej nie znać... Ale nie znam jej zbyt dobrze. Podprowadził mnie do ulicy. Latarkę trzymał w górze, mogłem więc widzieć jego twarz, przystojną, męską, o fantastycznych oczach, w których teraz malował się wyraz medytacji a nawet melancholii. Kąciki jego ust były opuszczone, jak by kpiąco, ale zdawało się, że kpił przede wszystkim 2 samego siebie. Co za łotr z tego mojego kuzyna Ballarda Beckforda, co za łotr! Muszę jednak przyznać, że kiedyśmy się rozstawali, był mi bliższy niż ktokolwiek inny z mojej rodziny. Następnego dnia w biurze Manninga zjawili się dwaj biali nadzorcy. W lnianym worku mieli dokumenty. Właściwie zrezygnowałem już z rumu i cukru, ale przeprowadziłem z nimi rozmowę dla zasady, aby pokazać, że traktuję sprawę poważnie. Wydali mi się ludźmi godnymi zaufania; Martin Shettlewood był Anglikiem w średnim wieku, o jasnych włosach, powolny i myślący; Dennis Con-canen był niski, ciemny, żywy i bardzo szeroki w ramionach; obaj jednak najwyraźniej trwali w mocnym posta- 153 frowieniu, aby nie zaszkodzić Samowi Stirlingowi, ale i nie kryć się za nim. Nie wyrażali swojego zdania, byli jak pusty czek, który trzeba jak najszybciej wypełnić. Stosunek ten, tak znamienny u białych wobec Metysa, należało przypisać nie tyle samej władzy Stirlinga, ile jego pozycji zaufanego Petera. Nie przyszło im na myśl, że pozycja ta została przeze mnie podważona. Wziąłem ich papiery, z których połowa była nieczytelna, i położyłem razem z innymi w moim biurze u Tho-masa. Według Shettlewooda, rzecznika i starszego z nich dwu, który zawdzięczał swój większy prestiż przede wszystkim małżeństwu z białą kobietą, Irlandką, ostatnio kradzieże się wzmogły; zauważyli to już od jakiegoś czasu, lecz zdaje się, uznali, że muszą się z tym pogodzić, skoro większość Murzynów zeszła na złą drogę. Nie mam pojęcia, ilu może być teraz Murzynów w Westmoreland, oświadczył Shettlewood; a poza tym jest mało nadzorców, można więc zapobiegać kradzieżom jedynie przez postawienie jednego Murzyna obok drugiego, ale w gruncie rzeczy sprowadzało się to do tego samego. Trzeba zmienić system, oświadczyli obaj, i to równocześnie. Choroby trzciny, więcej szczurów niż zwykle, rozleniwione teriery. No cóż — mówił Shettlewood rzucając bezradne spojrzenia na Concanena, który podczas całej tej rozmowy zdobywał się tylko na jedno, śmiało patrzył wprost przed siebie — może trochę bardziej rozszerzyła się czarna śnieć, tak samo czerwona rdza, a poza tym musi zarządzać jednocześnie kilkoma plantacjami. Concanen potwierdził jego zdanie; tak, to odczucie subiektywne. A poza tym szczury i teriery... Tak, panie Beckford, teriery nie mogą zwalczyć szczurów, nigdy nie mogły; często szczury tak gryzą psy, że trzeba im robić opatrunki z czerwonej gliny. Na niektórych sąsiednich plantacjach dawali nawet kiedyś Murzynom pieniądze za przynoszenie szczurzych ogonów, pensa za jeden ogon; ale jak Murzyni zaczęli przynosić też ogony tych szczurów, które zostały zagryzione przez teriery, to już było nie bardzo w porządku... W stosunku do terierów •—¦ zakończyłem i pozwoliłem im odejść po serdecznych słowach pożegnania: 154 „Do zobaczenia w Westmoreland" i ,,Wesołych Świąt". W każdym razie chyba zasługiwał na uwagę fakt, że wedle Stirlinga kradzieże specjalnie się nie zwiększyły, natomiast samą trzcinę bardzo atakowały różne choroby i szkodniki, lecz za to nadzorców nie można już winić. ROZDZIAŁ ÓSMY Jeszcze tego samego dnia napisałem do Londynu. Nie wspominając o Ballardzie ani w zwiąku z kradzieżą, ani też moimi jeszcze bardziej ponurymi podejrzeniami, zwróciłem uwagę Williama na trudności, na jakie napotykam w moim śledztwie, gdyż cały system bardziej przypominał szkółkę, w której niewinni Murzyni uczą się kraść, niż zorganizowany mechanizm, jaki prawdopodobnie sobie wyobrażał. Chyba więc będzie musiał zdecydować się na jakiegoś menażera, który miałby szerszy zakres władzy, na kogoś, kto by przejął obowiązki Manninga i miał władzę nad Samem Stirlingiem. Wkrótce wybieram się do Westmoreland, aby mieć lepsze rozeznanie w zaniedbaniach Stirlinga. Wydało mi się jednak, że na podstawie tego listu William może mnie odwołać. Wobec tego dodałem, że jestem na tropie czegoś, co absolutnie nie ma związku z żadną kontrolą, o czym jednak wolałbym nie pisać w liście, dopóki się nie upewnię. Mógł więc snuć różne przypuszczenia. A że nie było to kłamstwem, bez większego trudu potrafiłbym zgromadzić dowody upoważniające mnie do przedłużenia pobytu na Jamajce. Odpis mojego listu, ale bez wniosków, dałem Mannin-gowi, aby nie napisał czego innego do Londynu, a także poinformowałem go o moim nowym stosunku do kradzieży. W trakcie naszej rozmowy, jaką odbyliśmy w jego domu któregoś wieczoru, kiedy nie było Elizabeth, poprosiłem go o wyjaśnienie pewnej intrygującej mnie sprawy. Nie mogłem bowiem pojąć, dlaczego napisał do Williama, że podejrzewa Ballarda, skoro ten już od dawna „przytarł mu nosa"! Manning wahał się chwilę, pomyślałem więc, lóó źe pewnie jeszcze raz chce mi sypnąć w oczy piaskiem, lecz się omyliłem. Patrząc teraz wstecz, dochodzę do wniosku, że sam nie wiedział, dlaczego tak postąpił. W motywach swoich wysunął bezgraniczną nienawiść do Ballarda, a potem przekonanie, że William nie wystąpi na drogę sądową w stosunku do swego kuzyna; dlatego tak się przeraził moim przyjazdem. Co więcej, choć tego wyraźnie nie powiedział, bał się odpowiedzialności wobec Williama. Bezgraniczna nienawiść wydała mi się bajeczką; takie pozory stwarlsał Manning; przede wszystkim jednak usiłował zdobyć niezależność, jeśli nie w życiu, to chociaż na papierze. Ballard go przerażał, jeszcze nim zaczął mu grozić, ale trudno to nazwać nienawiścią, wręcz przeciwnie, musiał czuć dla niego podziw, jak zwykle bywa wśród rywalizujących kochanków, z których jednemu się wiedzie, a drugiemu nie. Nie mówię tego ma podstawie własnych obserwacji, bo rywalizujący kochankowie mało mnie zawsze obchodzili, ale po prostu nie przywiązuję wagi, nawet jeśli traktować to jako zjawisko ogólne, do „wściekłej zazdrości" i temu podobnych uczuć, chyba że w sztukach czy powieściach. Jeżeli takie uczucia w ogóle istnieją, powinny otrzymać jakąś inną nazwę. Bo nie jesteśmy zazdrośni o rywala; gniewamy się tylko na kobietę, która woli tego drugiego! Może to jednak odnosi się tylko do mas, Anglików, którzy, mówiąc ogólnie, mają zbyt dużo rozsądku, aby obwiniać kogoś, kto na to nie zasłużył. Nie biorę tu pod uwagę nierozważnych kłótliwych Francuzów. Wróćmy jednak do Manninga: gdyby go Ballard nie obraził i gdybym nie stanął w odpowiednim momencie za krzesłem Ballarda, myślę, że do niczego by między nimi nie doszło. Jego zniewaga w powozie (była przeznaczona głównie dla słuchacza. Nie wierzę, aby rzeczywiście obawiał się, że Ballard może go otruć. Naprawdę, więcej już nie mówiliśmy na ten temat. Opowiedziałem mu jednak o moim spotkaniu z Ballardem wszystko, co mogło go interesować. Dom Manninga urządzony był ze zbytkiem, ale przyjemnie, choć może zanadto przeładowany ozdóbkami i ma- 156 łymi talerzykami, które w krajach tropikalnych są siedliskiem czerwonych karaluchów. Ballard nie miał racji mówiąc, że wszystkie pokoje na Jamajce wyglądają podobnie; w domu Manninga wyglądały inaczej. W pokoju, w którym siedzieliśmy, pełno było dużych, barwnych poduszek, które leżały nawet na podłodze, aby stopy mogły na nich wypocząć. Manning co chwila zapewniał mnie z lękiem, że tak naprawdę to jest to pokój Elizabeth. Wchodząc zawsze zdejmowaliśmy buty, siadaliśmy naprzeciw siebie boso i popijaliśmy rum. Wydawało mi się, że po tej scenie w powozie, mogę teraz powiedzieć Manningowi wszystko, toteż zapytałem go wprost: — Czy wiesz, że na Jamajce krąży legenda o tym, jak zaczął się. romans między Ballardem i Elizabeth? — Nie — odparł — i wcale mnie to nie interesuje. Możesz jednak bez obawy rozmawiać ze mną na ten temat — dodał szybko zauważywszy moje rozczarowanie. Wyglądał na zmęczonego i apatycznego. — Interesuję się tym dlatego, że legenda dotyczy jeszcze trzeciej osoby. Powiem ci, od kogo ją słyszałem: od Doroty Beckford, ona z kolei słyszała ją od innych ludzi, nie mogła przecież sama wymyślić. Legenda głosi, wedle ustnego podania świątobliwych młodych dam na Jamajce, wspomaganych przez ich czarne niewolnice, że lady Jane Hovenden Walker pchnęła Elizabeth w ramiona Ballarda. Wyrażam się dość kwieciście, mam nadzieję, że nie jesteś tym dotknięty. Interesuje mnie lady Jane Hovenden Walker, stąd moje pytanie. Na szczęście, możemy szczerze ze sobą rozmawiać. — Naturalnie — odrzekł obojętnie, choć oczy jego zaczęły zdradzać pewne podniecenie. — Pozwól więc, że i ja będę szczery. Słyszałem o tym co nieco, oczywiście w klubie. Legenda nie powstała na Jamajce... jak się wyraziłeś. Jednakże jest to legenda. Ani Elizabeth, ani też Ballard nie potrzebowali zachęty. Nie była to ścisła odpowiedź na moje pytanie, ale nie 157 chciałem wywierać na nim nacisku, więc powiedziałem tylko: — Dobrze, że legenda wędruje coraz dalej. Młode kobiety z gór Jamajki powiadają, że każdy wie o romansie Ballarda z lady Jane, jeszcze przed Elizabeth, i że... — To kłamstwo! — wybuchnął z taką samą wściekłością jak wtedy, w „Benbow Inn", kiedy to obrzucał przekleństwami Ballarda. — Nie wierz im, to motłoch! Wszyscy są w zmowie. Bzdury! Uf, co' za kraj! — Twarz aż mu nabrzmiała, rozpiął kołnierz i z trudem przełykał ślinę. Nagle postarzał się o dziesięć lat. Przypominał bardziej udręo*łonego ojca, którego córkę zniesławiono, aniżeli młodego człowieka biorącego pod opiekuńcze skrzydła czterdziestoletnią kobietę (przynajmniej do tego mniej więcej sprowadzała się cała sprawa). Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Kiedy uspokoił się na tyle, aby dalej mnie słuchać, dodałem: — Słyszę to z prawdziwą przyjemnością. Nie ulega wątpliwości, że zbyt wiele bzdur krąży na tej wyspie. Nawet Richarda Cargilla, który jest wrogiem Ballarda, posądza się o to samo... — Plotka — mruknął, już znacznie mniej przekonany. Patrzył przed siebie ze złością, wzruszając ramionami, z rękami w kieszeniach, unikał jednak mojego wzroku. — Więc myślisz, że lady Jane nie zrobiłaby tego? Tylko nie zrozum mnie źle; ma tak starego męża, że wcale bym jej nie potępił. Nie mam jednak zamiaru rozpowiadać tego jutro w salonach Kingston czy Spanish Town: „Słyszałyście, parafianki? Lady Jane Hovenden Walker... i tak dalej... i tak dalej!" Interesuje mnie to z osobistych względów. — Och, wcale tak nie myślę — wymamrotał znowu, wyraźnie spuszczając z tonu. — Słyszałem, jak wymieniano nazwisko Cargilla, ale nic na ten temat nie wiem. Nie było mnie tam. Wszystkich tam się nie zaprasza. Ale jestem przekonany, że jeśli chodzi o Ballarda, to nieprawda! 158 — Przecież nie zaprosiłby ciebie ani zresztą nikogo tam.!? wtedy...? A przed Elizabeth musiał kogoś mieć... — To nieprawda, nieprawda! — wybuchnął. — Lecz... Edward, jesteś tak przekonany o swej słuszności. Czyżby sam Ballard powiedział ci, że to nieprawda? A może Elizabeth? —¦ Nie — odparł z uporem — nie... — Nic więcej nie sposób było z niego wydobyć. Nagle przejrzałem go. Wszystko to nie miało żadnego znaczenia! Był to modus vivendi, który skalałem brudnymi rękami, porządek, z którego czerpał siły, aby móc chodzić z podniesioną głową i obnosić swoje rogi. Według niego Elizabeth była niewątpliwie kochanką Ballarda. Nie było to dla niego przyjemne, a na pewno przykre, ale nie unikał rozmów na ten temat. Lecz na samo przypuszczenie, że Elizabeth może być jedną z kochanek Ballarda, jedną z wielu, krew go zalewała i natychmiast atakował! Zaprzeczając nie występował w obronie lady Jane, która, jeśli o niego chodzi, może się nawet puszczać ze swoim murzyńskim lokajem, ale w obronie Elizabeth, i tylko Elizabeth. Byłoby też dziwne, gdybym nie wyczuł kryjącego się za tym wszystkim prostackiego, bardzo niery-cerskiego motywu, jakim był strach, że Ballard w krytycznej chwili, kiedy Manning chciałby wystąpić o rozwód, zostawi Elizabeth dla trzeciej, licho zresztą wie, dla której z kolei. Niezmiernie mnie to rozczarowało1. Motywy te w jego oczach były zapewne połączeniem szlachetności i samolubstwa, dla mnie jednak, w trakcie tej rozmowy, okazał się po prostu egoistą, i tylko egoistą. Cóż jego może obchodzić, że ja się interesuję lady Jane Hovenden Walker! Mógłbym się kochać w lady Jane, mógłbym płonąć z tęsknoty, żeby ją utulić w ramionach (przyjmijmy taką hipotezę), a on nie kiwnąłby nawet palcem, nic by nie powiedział o jej moralności, „ponieważ jego tam nie było". Natomiast jeżeliby to dotyczyło Ballarda należącego do jego głośnego trójkąta, wpadłby we wściekłość. Co za człowiek! 159 — Nie miałem zamiaru cię obrazić — powiedziałem spokojnie. Podniósł oczy, gdyż otworzyły się drzwi frontowe. Dały się słyszeć kroki na mahoniowej posadzce w korytarzu, szum, szelest, znowu otwieranie drzwi, i jeszcze następnych. Rozchyliła się czerwona kotara przy wejściu i do pokoju wsunęła się Elizabeth Manning-Moore, lekko pochylona, niby szelmowski zwiadowca. Twarz jej, okolona czarnymi włosami, była bardzo blada, a ładne i pełne wyrazu oczy na mój widok rozszerzyły się ze zdumienia. Nawet wtedy, gdy Manning całował ją delikatnie w policzek, nie przestawała patrzeć na mnie, trzymając w ręku koronkowy beret. — No, jak tam, Elizabeth, dobrze ci szła karta? — zapytałem poufale jak marynarz, wymieniając z nią mocny uścisk dłoni. Zapytywałem się w duchu, czy matka Bal-larda też tak szurała nogami, kiedy Elizabeth była tam u niego, i jak to przyjęła. — O tak, wspaniale — powiedziała z emfazą. — Nic nie pijecie? — Rum — odparłem — tylko i wyłącznie rum. Cóż więcej możemy tu pić? — Och, widzę! Jest tam, ukryty... — Pijemy potajemnie — odparłem chichocząc. — Prawda, Edward? — Usiądź, proszę — zwrócił się do niej Manning niezwykle delikatnie. — Można ci zdjąć buty? Przesuwając się w stronę krzesła i kołysząc biodrami jak Murzynka obejrzała się na mnie z kokieterią i spytała: — Pozwolić mu na to, Richardzie? ¦— Chętnie pomogę — rzekłem z prostacką bufonadą, teraz już całkiem jak marynarz —- zrobię to z największą przyjemnością! Wtedy obaj będziemy mieli przyjemność: ja zdejmę prawy, Manning lewy, cha, cha, cha! — Och! — wykrzyknęła Elizabeth rozkładając się na oparciu krzesła. — Kogo on teraz przypomina, Edwardzie? 160 Och, powtórz to jeszcze, Richardzie! Ten mężczyzna z Port Royal, któregośmy... Och! Edward, naprawdę! Edward Manning obejrzał się na mnie z wściekłością, zbladł z oburzenia, ale zaczął zdejmować but z prawej nogi, gdy tymczasem Elizabeth dawała mi znaki głową wskazując na lewą stopę. Po drugiej stronie Port Royal, naprzeciw wejścia do zatoki, wznosi się Salt Pond Hill, jedno ze wzgórz łańcucha Healthshire, ciągnącego się na południe od St. Catherine. Gleba St. Catherine znana jest z bogatej zawartości soli i źródła tam wytryskające są słone, a bydło potrzebuje dużo soli. Mają też właściwości lecznicze, stanowią jakby środek przeczyszczający dla bydła po zjedzeniu przegniłej trawy. Bliżej brzegu tworzą się słone laguny i sadzawki, największa nazywa się Salt Pond, a położona jest na południo-zachód od Salt Pond Hill. Jednakże nie wydobywa się tutaj soli; zapotrzebowanie soli na Jamajce w pełni pokrywa import z Bermudów. Całe wybrzeże na zachód od Kingston Bay jest niezdrowe z powodu paskudnych wyziewów, które aż biją w nozdrza, zwłaszcza wczesnym rankiem, kiedy jeszcze wieją zmienne wiatry. Niemało ludzi padło ich ofiarą podczas budowy fortów na Mosąuito Point i w Port Henderson, znajdujących się tuż za Salt Pond Hill. Jednakże krajobraz w sąsiedztwie Salt Pond-Hill zasługuje na uwagę z innych względów. Nie mam na myśli olbrzymich aloesów- czy caraguas -porastających wzgórza, lecz gołębie Jamajki albo inaczej grzywacze, na które tam można polować. Moczary są (a raczej były, bo w ostatnich latach sytuacja się wyraźnie zmieniła) miejscem ich wylęgu. Suche zimowe miesiące stanowią najbardziej odpowiedni czas na polowanie, bo bagna są wtedy łatwiejsze do przebycia, a szkodliwe wyziewy mniej niebezpieczne; ludzie biorą wtedy tytoń do wąchania albo do żucia; w każdym razie nie słyszałem, aby ktoś padł ofiarą tych wypraw, które podczas sezonu są nieodłączną częścią programu, tak jak biegi w Kingston, łowienie brzan w Spanish Town albo nieustaftina runda balów i przy- 11 — Wyspa rumu 161 _JL mt jęć — oto wyraz cichej rywalizacji między dwoma największymi miastami Jamajki, z których jedno jest miastem handlowym, a w drugim znajdują się głównie domy mieszkalne. Ponieważ z własnej woli uczestniczyłem już w kilku takich rozrywkach w towarzystwie Doroty i Sary, pomiędzy które pracowicie dzieliłem moją uwagę w ciągu ostatniego półtora tygodnia w Kingston, otrzymałem teraz pisemne zaproszenie na polowanie na gołębie w Salt Pond Hill. Miejscem startu byfe Spanish Town, a miejscem spotkania uczestników Port Henderson, dokąd gospodarze mieli bezpośrednio przyjechać, a my łodziami z Kingston. W wyprawie tej towarzyszyli nam Murzyni z prowiantem. Wspaniale płynęło się w łodziach, mieliśmy ze sobą liście tytoniu, które panie chciały tylko wąchać, my zaś, czyli Thomas, Ord i pięciu innych (na szczęście nie było Bal-larda ani Manninga), nie mieliśmy odwagi żuć, bo trzeba by było spluwać w obecności dam, co w owym czasie było na Jamajce wykroczeniem. Kiedyśmy dopłynęli do Port Henderson, większość liści tytoniowych unosiła się już na wodach Kingston Bay. Zwróciliśmy się więc z prośbą do naszych pań, aby nam przynajmniej pozwoliły wąchać swoje koronkowe rękawiczki, a jednocześnie wskazaliśmy na żołnierzy, którzy machali do nas z nagich bastionów Twelve Apostles, a wbrew wszelkim oczekiwaniom wyglądali na kwitnących zdrowiem. Pospieszyliśmy do rprzystaini Port Henderson, otoczonej mangrowcami o niezliczonej ilości powyginanych gałęzi, które roiły się od owadów, nawet teraz, podczas dnia. Zatrzymaliśmy się pod przystanią w chmurze przerażonych komarów i ujrzeliśmy Murzynów, którzy spieszyli ze sznurowymi drabinami. Rozbawieni rzuciliśmy się na komary, uzbrojeni w liście tytoniu, aby uspokoić piszczące damy w rozkołysanych łodziach: nagle, niby na jakimś obrazie, zobaczyliśmy stojących sztywno, bez ruchu, z uroczystym i niemal wschodnim spokojem, przedstawicieli Spanish Town, z Murzynami i bronią. Rozpoznałem 162 wśród nich Guthrie'ego i Sadlera, a także Nicholasa Ayl-mera, a wśród pań — lady Jane Hovenden Walker. Od czasu przyjęcia nie widziałem jej ani razu, chorowała bowiem przez kilka dni, i nawet teraz, kiedy wymieniliśmy uścisk dłoni, wydała mi się bledsza niż zwykle, ale dosyć wesoła i na pewno daleka od nieskazitelnych form towarzyskich nieodzownych do pełnienia honorów gospodyni Spanish Town. Nim dosiedliśmy naszych mułów, które nas miały zawieźć do Salt Pond, poznano mnie pospiesznie z Johnem Gregory, spikerem Izby Reprezentantów, który, jak już wspominałem, ze strachu przed maro-nami opuścił plantację w Westmoreland, w sąsiedztwie granicy St. Elizabeth, pośród gór, a na zachód od doliny Jackson. Ponieważ uprawiał tam wyłącznie pieprz, głównie dla celów eksperymentalnych, opuszczenie plantacji nie miałoby żadnego znaczenia dla tego cukrowego magnata, gdyby nie jego chorowita żona, której potrzebne było dla zdrowia chłodne górskie powietrze. Teraz mieszkali na podgórzu, podobnie jak w Half Way Tree, gdzie, jak mi się zwierzył, znajdowała się jedna z jego plantacji: łudził się jednak, że po wiosennym trzęsieniu ziemi grunt się trochę podniesie. Różnica wysokości przytłaczała go bardziej, niż się można było spodziewać po tym największym wesołku Jamajki. Znany był bowiem z tego powszechnie, choć nie sądzę, aby jego dowcip mógł być wysokiej klasy. Już sama jego twarz budziła wesołość, choć może należało to przypisać zadowoleniu z własnych dowcipów. Miał grube obwisłe wargi i wydatne, pomarszczone czoło,' a na całej twarzy głębokie mimiczne zmarszczki. Miał na swoim koncie kilka dobrych kalamburów, jak na przykład ten, który zresztą powtarzał już zbyt często, że Ballard Beckford dzieli swój czas pomiędzy Westmoreland i Eastmoreland, przez co należało rozumieć Kingston, w którym mieszkała Elizabeth Manning, nee Moore. W dalszej podróży rzadko widywałem lady Jane. Jechała daleko za mną, tylko więc od czasu do czasu słyszałem jej głos i pstrykanie palcami na charty, z których większość była jej własnością. Wskutek insynuacji Do- 163 roty, którym Manning nie zaprzeczył, a w szczególności izalecań Ballarda, co było dla mnie niepojęte, postanowiłem nie ubiegać się więcej o względy lady Jane. Nie było to postanowienie nieodwracalne, bo przecież nie stanowiło aż tak istotnego problemu, ale uznałem po prostu, że tak będzie rozsądniej. Uścisk jej dłoni w momencie mego domniemanego zemdlenia na przyjęciu (było to nawet coś więcej), teraz wydał mi się zupełnie naturalny; i choć, wyznać muszę, byłem pod wielkim jej urokiem, zbyt silny wpływ**Wywarły na mnie przestarzałe poglądy na temat różnicy wieku, a nawet stanowiska, abym mógł się spodziewać jakichś dalszych posunięć z jej strony. Miała do mnie życzliwy stosunek, jak większość starszych kobiet dla dorastających młodych ludzi: po prostu nie chciała mi odmówić uścisku swej czarującej dłoni. Nie miała jednak najmniejszego zamiaru posuwać się dalej. Starsza kobieta? Wyglądała najmłodziej spośród wszystkich młodych, kiedy chwytała strzelby z murzyńskich rąk w Salt Pond, a od jej strzałów gołąb za gołębiem koziołkując spadał na bagniska. Strzelała równie wspaniale, jak jeździła konno. Wypuszczała kule jakby nigdy nic, a każdy jej ruch był po prostu cudowny. Przy strzelaniu stała z rozstawionymi nogami, szeroka w biodrach, nisko pochylona do przodu. Zanotowano czas, w którym wystrzeliła dziesięć razy, i liczbę trafień; po niej przyszła kolej na następną osobę; pod koniec wszystko zostanie zsumowane i zwycięży albo Spanish Town, albo Kingston. Tho-mas celował zbyt daleko, Ord za dużo mrugał, Guthrie trochę się trząsł, lecz mimo to zestrzelił sporo gołębi, Ayl-nier miał za grubą szyję, Gregory stroił żarty, dwaj urzędnicy państwowi robili takie wrażenie, jak by chcieli wytrzeć strzelby wręczone im przez Murzynów, a wśród pań, oprócz lady Jane, dobrze strzelała Palmyra Gregory, kuzynka Johna, o twarzy pokrytej dziobami, źródło informacji, za pośrednictwem wielu niewolnic, dla Doroty, która zresztą celowała równie dobrze. I w ten sposób każdy w tym szalonym zgiełku ujawniał swoje umiejętności. Tak samo i gołębie, bo już po pół godzinie znacznie ich mniej 164 wzbijało się w górę przy każdym wystrzale, toteż wydatnie zmalało tempo zawodów. Gołębie siadały na Health-shire Hills. Jednakże sporo zlatywało się jeszcze znad niżej położonych wysp, gdzie nasze charty z wysuniętymi do przodu głowami rozbryzgiwały błoto, jakby czaiły siei do skoku; jednakże moje ostatnie dziesięć strzałów zajęło mi ledwie cztery iminuty. Po mnie strzelał Aylmer, potem Ord i znowu przyszła kolej na lady Jane. W tym momencie krążył tylko jeden gołąb. Szybko wzięła go na cel w nadziei, że ściągnie w górę nowe ofiary, nim jednak zdążyła odciągnąć kurek, padł strzał gdzieś od strony gór i gołąb zaczął opadać. Purpurowa z wściekłości obróciła się do świadków tego wydarzenia, którzy ze zdziwieniem patrzyli w stronę gór, gdzie niewątpliwie ktoś polował. Nim jeszcze ktokolwiek zdołał wykrztusić słowo, rozległ się donośny głos: — Hura! To dla Spanish Town! Spoza krzaków wynurzył się ogar w brązowe łaty, a za nim mężczyzna w ogromnym filcowym kapeluszu, który wymachując dymiącą jeszcze strzelbą usiłował powstrzymać psa. Zdjął z głowy kapelusz, po czym rozległy się zewsząd radosne okrzyki; lady Jane przyłączyła się również do chóru: — Cargill! Cargill! Halo, Cargill! Rzuciwszy kapelusz na ziemię, uniósł lewą rękę nad głowę i zaczął wywijać jakiś skoczny taniec, ale niedługo to trwało; zaciśniętą pięścią pogroził w stronę' piekącego słońca i podniósłszy z ziemi kapelusz, skierował się wolno w naszą stronę kołyszącym się z lekka krokiem, z brzuchem wysuniętym do przodu, i zwrócił się najpierw do lady Jane: — Kogóż to ja ubiegłem? Panią? To niewybaczalne! W każdym razie liczy się to na konto Spanish Town. Usłyszałem strzały w Colebeck i przygalopowałem, żeby zobaczyć, co się tu dzieje, no i wtedy zobaczyłem w górze gołębia... — Dla dobra moich czytelników podam, że odległość między Colebeck Castle i Salt Pond wynosi ponad dwadzieścia mil! Potem wszyscy doszli do wniosku, że 165 I Cargill musiał leżeć i czekać na stosowny moment. Zawody zostały zakończone, zwycięzcą ogłoszono Spanish Town. Cargill na przywitanie pocałował w rękę najpierw lady Jane, a potem zaczął się witać z wszystkimi dokoła. Serce mi załomotało, kiedy stanął przede mną. Skrzywił usta w wymuszonym uśmiechu, zlustrował mnie od stóp do głów, jak lustruje się zazwyczaj najmłodszych na przyjęciu, po czym Skłonił się raptownie i w tym momencie, niewątpliwie świadomie, zderzył się z Aylmerem; zdawało się, że z. miejsca skoczą sobie do gardła, lecz nic takiego się nie zdarzyło; Aylmer potarł głowę i poszedł popatrzeć na trofea. W końcu ruszył i Cargill... Unosił się na falach popularności, całował dziewczęta w ręce, wzruszał ramionami, prostował się, pląsał, zachowywał się jak bohater dnia. A że się ciągle odwracał i miał nasunięty na głowę kapelusz, upłynęło sporo czasu, nim mogłem sprecyzować swój sąd o nim. Podświadomie każdy jego ruch przypominał mi marynarza, choć pozornie wyglądało to na nadmiar wigoru. Pozwolę sobie dodać, że nie był nigdy kapitanem statku, był tylko kapitanem milicji na Jamajce. Poza szaroblond brodą najbardziej w jego twarzy uderzały oczy o cynicznych, grubych powiekach, oczy płaza; może nie tyle węża, co raczej krokodyla albo żółwia. Miał orli nos. Dziwne jednak, bo mimo takich oczu i takiego nosa* sprawiał wrażenie człowieka dobrodusznego, choć jednocześnie widać było, że dla wroga potrafi być nieprzyjemny. W głębi skrywał bogate zasoby dobroci, skromności i fantazji; te wrażenia jednak łączą się już z moimi późniejszymi doświadczeniami. Przy pierwszym spotkaniu byłem niezmiernie onieśmielony i głęboko zastanawiałem się, czy kiedykolwiek odważę się przypomnieć temu porywczemu dryblasowi, który unikał uścisku ręki jak przechyłu statku, że był kiedyś świadkiem rozprawy sądowej dotyczącej Anny Bonny i Mary Read. Prawdopodobnie machnie tylko lekceważąco ręką. W drodze powrotnej zatroszczyłem się o to, by trzymać się blisko niego, choć zupełnie nie wiedzałem, jak poru- 166 szyć temat Anny Bonny w tej rozbawionej kompanii. Przez jakiś czas jechałem tuż za nim i Gregorym. U podnóża Salt Pond, gdzie droga wznosi się i zwęża, musieli się rozdzielić; koń Cargilla, już wyczerpany, został przez chwilę w tyle, więc zbliżyłem się szybko i jakiś czas jechałem obok niego. Bez przerwy wykrzykiwał coś do Gregory'ego lub śmiał się z wesołka, który był kiepskim jeźdźcem. Spoglądałem na niego ukradkiem, ale nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, choć nie zauważyłem, żeby specjalnie chciał się pozbyć mego towarzystwa. W jego twarzy dostrzegłem nową cechę: chłopskie policzki, czerwone i gęsto pożyłkowane, co psuło wyrazisty profil człowieka gór. Droga poszerzyła się znowu; teraz albo nigdy, uznałem; lecz nim wydobyłem z siebie słowo, usłyszałem prychanie z prawej strony, po czym ukazała się głowa muła, na którym jechała lady Jane. Jeszcze była daleko z tyłu za nami, gdy spytała, czy może nas ze sobą poznać. Musiał nie usłyszeć mego nazwiska w powodzi ogólnych powitań, bo tak serdecznie uścisnął mi dłoń, że natychmiast pożałowałem, iż nie zacząłem go nudzić wcześniej. — Richard JBeckford — zaczął niezwykle przyjaznym tonem — mój imiennik! Miło mi poznać mego imiennika, będę mówił do pana Dick, bo do siebie tak nie mogę się zwracać. — Proszę bardzo, sprawi mi to tylko przyjemność — odparłem usiłując za wszelką cenę spojrzeć na lady Jane; jechała tuż przed nami i co chwila się do nas odwracała. — Nie tak szybko — szepnął. — iNie tak szybko... — A więc nie podtrzymujecie, panowie, wendety rodowej? — Lady Jane cofnęła trochę do tyłu swego muła. — Pomyśl tylko, Cargill, rodzina Beckfordów rozgałęziła się tak szeroko, że możesz dotykać jednej gałęzi i nawet nie tknąć innej. — No tak, tak — mruknął znowu Cargill — oczywiście. — Wydawał się trochę zakłopotany albo niezadowolony, ale nie mogłem się zorientować, czy to z powodu ryzykownej aluzji do śmierci wuja Thomasa, czy też afektowanego raczej sposobu wyrażania się lady Jane. 1G7 I — Mściwość nie leży w mojej naturze — rzekłem usłużnie. — To... to lubię! Wypijemy na tę cześć, dobrze? Mnie niełatwo jest wyjeżdżać, ale niech pan do mnie wpadnie. Porozmawiamy sobie wtedy o Richardzie i Dicku i dojdziemy do j akichś wniosków. — Z największą przyjemnością, proszę pana — odparłem zdumiony tak nieoczekiwanym obrotem sprawy. — Po Bożym Narodzeniu jadę do Westmoreland, a potem mogę wstąpić do Colebeck Castle, o którym tyle słyszałem. — Tylko niech pan uważa, żeby nie przejeżdżać przez pole Aylmera. Przysiągł, że żywcem będzie smażył wszystkich moich gości. — Znam osobiście Aylmera, panie Cargill. — Ma pan szczęście. Ale moi Murzyni nie znają pana osobiście. Proszę uważać! Halo, Gregory! — wykrzyknął i spiął konia ostrogami, najwyraźniej zadowolony, że może już nas zostawić samych. — Halo, Gregory, już jadę!... Droga stała się tak szeroka, że czterech jeźdźców zmieściłoby się obok siebie. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że zostaję z lady Jane coraz bardziej w tyle. Wszyscy wymijali nas zjeżdżając w dół zbocza, Aylmer i Ord, Thomas i Guthrie, podskakując w siodłach jak worki soli. Przed nimi albo tuż za nimi jechało kilka pań, które z zażenowaniem oglądały się na lady Jane. Posuwaliśmy się jednak z taką szybkością, aby procesja nie zniknęła nam z oczu. W każdym razie za nami nie było już nikogo. Przypuszczam, że ściągała cugle swojego muła, a mojemu dawała niedostrzegalne znaki. Nie mogłem uwierzyć, aby lady Jane łączył kiedykolwiek bliższy stosunek z Cargillem, gdy do mojej świadomości przeniknął nagle jej głos o brzmieniu ostrym, chropawym, a nawet wulgarnym, co już uderzyło mnie za pierwszym razem, kiedy to zwracała się do Doroty na drodze między Ferry Inn i New Green-wich. — Obawiam się, panie Beckford, że już zaspokoił pan ciekawość, jeśli chodzi o moją osobę? 168 JgNie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, więc po prostu milczałem. Nawet na nią nie spojrzałem, patrzyłem w bok, na roztaczający się przede mną krajobraz, i z ulgą przyjąłem dalsze jej słowa: — Dlaczego nie przyszedł pan do naszych Myśliwskich Ogrodów? Oczywiście zaproszenie jest nadal aktualne. — Przede wszystkim — jąkałem się, bo ledwie zacząłem mówić, natychmiast zdałem sobie sprawę, jak mnie przycisnęła do imuru — słyszałem, że niezbyt dobrze się pani czuła, poza tym... zaproszenie było skierowane do mojej kuzynki, a przy okazji i do mnie. — Nie rozumiem. Przecież może ją pan przyprowadzić, czyż inie tak? — To nie ma sensu, lady Jane — zaprzeczyłem energicznie, zadowolony, że znalazłem wybieg. — Ona nie lubi przyrody Jamajki... — O Boże! — przerwała. — A czy pan jeszcze ciągle lubi przyrodę Jamajki? Może pan być pewien, że na godzinę przed pańskim przyjściem... Wreszcie podniosłem na nią oczy i przekonałem się, że aż gotuje się z wściekłości. Powodem mogła być moja niezręczność, a może Dorota, nie wiem. Była wściekła, ale nie oburzona, zła, ale nie obrażona; po prostu i zwyczajnie rozgniewała się na mnie, w słowach jej brzmiała pogarda. Ale na twarzy malowało się tylko niezadowolenie. Była czerwona jak piwonia, jej niebieskie oczy płonęły, choć nie były poizbawione wyrazu prostoty i nawet z przyjemnością na nie patrzyłem. Nie czułem się już zmieszany. Tymczasem zbliżaliśmy się do miejsca naszego postoju, gdzie wszyscy goście już pozsiadali z koni; nadszedł więc czas kompromisu. Głosem poważnym, a nawet jak by nie znoszącym sprzeciwu, powiedziałem: — Jutro o trzeciej po południu będę w Myśliwskich Ogrodach. Sam. Nie ma sensu, abym przyprowadzał Do-rottę. Nie chcę, aby szła ze mną, bo w gruncie rzeczy... Nie miałem możności zobaczyć, jakie wrażenie wywarły na niej moje słowa. Coś powiedziała, z czego mogłem się domyślić, że będę mile widziany; niewątpliwie jednak nie 169 chciała, aby ktokolwiek zauważył, że byliśmy poróżnieni. A widzowie, jeszcze dziś mam ich przed oczami! Zacna kompania, cicha, a wśród niej Richard Cargill podskakujący może trochę zbyt jowialnie i dziewczęta: Dorota, Sara, Palmyra Gregory, wszyscy mieli tak charakterystyczny, senny wyraz twarzy i byli tak głupawo ugrzecznieni wobec siełrie, co zawsze obserwuje się wśród ludzi, kiedy już nie 'mają odwagi szeptać. Jednakże lady Jane, która już całkowicie odzyskała pewność siebie, pobudziła wszystkich do śmiechu. Kto chce łowić ryby (nie mam na myśli brzan, bo do tego połowu bardziej skomplikowane metody są w modzie), musi mieć dwie rzeczy, jeśli chce, aby mu się powiodło: odpowiednią przynętę, którą lubią ryby, oraz cierpliwość. Jeśli zastosować to do kobiet, stwierdzamy, że są dwie kategorie kobiet, przy czym obie osiągają cel za pomocą przynęty, tylko stosując całkiem inne środki: pochlebstwo albo kołysanie biodrami i oczekiwanie, czyli krótko mówiąc Elizabeth Manning i Dorota Beckford. Jeśli chodzi o Elizabeth, na pierwszy plan wysuwała się przynęta, u Doroty szlachetna cierpliwość wędkarza. Ja opierałem się takim wędkarzom. Natomiast kobieta, która łowiła z wściekłością, którą podczas połowu roznosił gniew, spontaniczny, a nie wyrachowany, to była dla mnie nowość, która burzyła nie tylko wszelkie poglądy na sport, jakim posługuję się tu dla porównania, ale także moje umiłowane poglądy na kobietę i na to, do czego jest zdolna, dlaczego mężczyzna jej szuka i dlaczego jej unika. I tak jak wędkarz, który stojąc na brzegu i rycząc: „No, chodź, ty!..." — może być zacnym człowiekiem, tak i lady Jane zawojowała mnie kompletnie swoją porywczością. Choćbym się nie wiem jak opierał, choćbym wysuwał całe stosy argumentów jeden po drugim, broniąc się rozsądkiem albo poniżającą ucieczką, i tak musiałbym przyznać, że jestem więźniem, że oddałbym za tę jedną kobietę dziesięć takich jak Dorota, a tysiąc jak Elizabeth Manning-Moore. Osiągnęła w pełni swój cel. Nazajutrz, gdy zegar wybił wpół 170 do czwartej, wsiadłem na konia i pojechałem do Myśliwskich Ogrodów. Bez Doroty. Osiągnęła jednak swój cel w sposób jak najbardziej szlachetny i dozwolony, a tak szczery, jak to tylko możliwe. I bynajmniej nie chciałem jej w niczym ograniczać! Mogła sobie mieć kontakty z całą Jamajką — nie przywiązywałem do tego żadnej wagi! Bez znaczenia łeż był dla mnie fakt, że Ballard polecał (mi jej towarzystwo, bez względu na to, czy rada jego miała mnie zbliżyć do niej, czy oddalić! Mnie obchodziła jedynie lady Jane Hovenden Walker o dwóch obliczach, które obnosiła jak maski, oba Zibyt jasne, aby mogły być maskami w innym sensie: śmiech, żart, twarz szelmowska i wściekła, piorunujące spojrzenie, twarz Jupiter to-nans! Chciałbym, żeby tak ciągle zmieniała jedną maskę na drugą, żeby ciągle przechodziła z jednego stanu w drugi, lecz nie miałoby to sensu, zbyt ryzykowne byłoby ją gniewać celowo, gdy ona wolała wesołość, śmiech, dowcip, przyjacielskie milczenie... Uzbrojony w tak logicznie uszeregowany schemat wszedłem przez ogromną złoconą bramę Myśliwskich Ogrodów, która znajdowała się po północnej stronie; nie widać jeszcze było tarasu od strony przeciwnej, który wychodził na zatokę. Przez moment miałem wrażenie, że jestem w Anglii: żużel, przycięte cisowe żywopłoty, kwiaty, które mogłyby rosnąć wszędzie, paw dumnie kroczący, zegar słoneczny i ani jednego Murzyna. Biały dom o szerokich schodach był może za niski jak na Anglię, któż jednak zna wszystkie wiejskie domy w Anglii? Musiałem obrócić się w stronę palm, które mnie tu sprowadziły (palmy Barbados, wspaniale rozłożyste, służące tylko do ozdoby, nie do zabaw dziecięcych), aby znaleźć się znowu w tropikach. Aleja, przy której również stały inne domy, kompletnie odcinała krajobraz; grań szczytów stanowiła granicę gór, a zatoka leżała poza domem, dokąd zmierzałem poprzez ten opustoszały angielski ogród, zaprojektowany z jakąś niespotykaną swobodą, a nawet niedbałością. Czy to tylko przypadkiem leżały pod krzakami zwiędłe liście, które musiały opaść już w maju? Nawet wiatr otrzymał pole- 171 cenie, aby nie utworzył z nich porządnego stosu. Oczy moje powędrowały w lewo i prawo, a kiedy spojrzałem prosto przed siebie, zobaczyłem lady Jane nadjeżdżającą na małym, czarnym, górskim rumaku. Nie śmiała się, ale też i nie była zła. A jednak widziała mnie dobrze. „Coś musi się teraz zdarzyć — pomyślałem — może podniesie na mnie $vój pejcz?" Szybko jednak odrzuciłem ten głupi pomysł i przywitaliśmy się z konwencjonalnym uśmiechem. —¦ O tej porze zawsze wybieram się na przejażdżkę po wzgórzach. Pojedzie pan ze mną? Proszę podjechać do schodów, tam może pan zakręcić jak na karuzeli. Pojechałem, ale zachowywałem się tak, jakbym nie słyszał rozkazu. Myślała, że przywiążę konia do filara przy ganku, każę Murzynowi podać herbatę i krzesło, na którym w oczekiwaniu na jej przyjazd, zasiądę z rozstawionymi nogami uderzając o buty pejczem. Ja jednak zatoczyłem* koło i podjechałem do miejsca, gdzie oczekiwała mnie odwrócona tyłem. Zbliżyłem się, wolno ściągając cugle, chciałem ją bowiem zmusić, aby obejrzała się na mnie. Ale nie zrobiła tego i już po chwili jechaliśmy stępa obok siebie aleją wysadzaną palmami areka. —• A więc nie przezwyciężył pan niechęci kuzynki? — spytała po pewnym czasie. — O jakiej niechęci pani mówi? — Do tropikalnej przyrody, oczywiście. — Roślinność Myśliwskich Ogrodów nie wydała mi się tropikalna — powiedziałem ostrożnie. Nie miałem zamiaru dalej jej się zwierzać, chyba że sama ode mnie coś wyciągnie. Zachowywałem się tak, jakbym pilnie obserwował krajobraz, ciągle wyłaniającą się zatokę, góry i lasy w dolinie Cobre, łąki opadające stokami nad rzekę Ferry, usiane różnobarwnymi plamami pasącego się bydła, pośród którego co pewien czas pojawiały się stada owiec albo też jakaś ferma. — Tak samo jeździmy w Anglii — rzekłem. —- Z tego, co widziałem, w Myśliwskich Ogrodach nie ma nic zadziwiającego. Oczywiście nie zrozumiała mnie właściwie. 172 — Myśliwskie Ogrody są zadziwiające tylko od strony morza. Od frontu są bardzo angielskie, ale przecież my też jesteśmy Anglikami. — Długo mieszkała pani w Anglii? — Do dwudziestego ósmego roku życia, i to tylko w Londynie. Przyrodę odkryłam dopiero w Ameryce. Pasjonują mnie góry. Może dlatego, że lubię jeździć konno, ot, tak po prostu przed siebie. A może należałoby powiedzieć, że zrosłam się z tym rumakiem? — Pociągnęła konia za grzywę. — Plantatorzy Jamajki wolą ubite szlaki — rzekłem. — I zrośnięci są z innymi rzeczami — uzupełniła. Wszystko bezosobowo i bez zbytniego entuzjazmu. Czyżby jeszcze nie zapomniała o Dorocie? — W walkach z maronami zdobywa się coraz to nowe tereny. Ale i dużo też się ich opuszcza, jak na przykład pan John Gregory. Zrobił to jednak tylko po to, aby mógł dowcipkować na ten temat, proszę mi wierzyć. Na całej wyspie jest ledwie ośmiuset maronów. Niebezpieczni są tylko wtedy, gdy się ich napastuje w ich dolinach albo wąwozach. — Zamilkła na chwilę, po czym ciągnęła dalej: — Wie pan, że widziałam Cudjoe'a? Ale, na miłość boską, niech pan tego nikomu nie mówi; mąż mój byłby wściekły; nie na mnie, tylko na Sadlera. Pojechałam z jego żołnierzami, ogarami i Indianami tuż przy Cudjoe Town, u źródła rzeki Montego, zobaczyliśmy go z daleka przez teleskop. Natychmiast przenieśli swoje pozycje; cały dzień słyszeliśmy ich sygnały dawane trąbką; żołnierze wiedzieli, co to znaczy, ale przypuszczam, że powiedzieli to, aby zrobić na mnie wrażenie. Byli bardziej pod moim wpływem niż Cudjoe'a! Sierżant go rozpoznał po obwiązanej! głowie, a podobno ma na plecach wielki garb, ale tegoi nie było widać. Teraz wydaje mi się, że gdybym wtedy powiedziała: „Chłopcy, chcę położyć rękę na tym garbie" — to podobno przynosi szczęście — przychwyciliby go nawet w najbardziej niedostępnej szczelinie. Raz odbyły się z nim negocjacje; na dowód dobrych intencji trzeba mu dać nowy kapelusz, a on z kolei oddaje stary. Wedle opinii Sa- 173 I dlera jest on świetnym strategiem i tylko Indianie mogą się z nim zmierzyć, jednakże prawie nie robi żadnych wypadów, choć ciągle jeszcze słyszymy o płonących polach trzciny cukrowej i o kradzieżach bydła. Sprawcami mogą być równie dobrze Koromandele, którzy wcale tak często nie łączą się z maranami, jak ludzie myślą. W tym momencie wspomniałem jej o kradzieżach w West-moreland nie precyzując moich podejrzeń. Słuchała uważnie, najwyraźniej świadoma sytuacji. Kiedy zadała mi pytanie, czy mój przyjazd na Jamajkę wiąże się z tymi kradzieżami, z trudem powstrzymałem się, aby nie uchylić rąbka tajemnicy; pomyślałem jednak o Cargillu, którego nazwisko musiałbym wspomnieć, i przeszła mi ochota, aby pomówić z nią na ten temat. Uznałem, że później powiem jej wszystko o Annie Bonny, ale już po wizycie w Cole-beck Castle. — Znałam dobrze pańskich rodziców — nawiązała do rozmowy o Westmoreland. — Pan ich nie pamięta; ojciec wyglądał tak, jakby z każdego robił głupca. Matka była urocza i nieśmiała, lecz jakaś przygaszona, chyba nie miała dobrego zdrowia. — William jest do niej podobny — powiedziałem i natychmiast wykrzyknąłem: — A Dorota jest podobna do Williama, a może nawet trochę też do mnie. /•— O nie! Nic podobnego! Zaraz panu to wyjaśnię. Powiedziano mi, że zamierza pan zaręczyć się z kuzynką, i kiedy zobaczyłam was oboje, od razu mnie uderzyło, że nie ima między wami żadnego podobieństwa i że będziecie się wspaniale uzupełniać. — Muszę pani wyjaśnić, że sprawa jest zupełnie nieaktualna. Nie chodzi tu o podobieństwo. Po prostu Dorota i ja wcale się tak wspaniale nie uzupełniamy, i nie mam zamiaru się z nią zaręczać. ¦—¦ Ależ to hańba! —¦ Dla mnie czy dla niej? Czy też dla rodzinnej tradycji? — Wspominając o rodzinnej tradycji, chciałem się przekonać, czy naprawdę uważa, że to wstyd, i dla kogo. Ale nie odpowiedziała na moje pytanie. I nic nie można 174 było wyczytać z jej twarzy; uniosła w górę brodę, rozchyliła usta i przymrużyła oczy, bo wiatr wznosił tumany kurzu. Jechaliśmy teraz przez pastwiska wzdłuż rzeki Fer- ry- — Rozumiem to doskonale —¦ rzekła trochę cieplej. — Nie odpowiada panu rodzinna tradycja. Może nie jest pan zwolennikiem tradycji? — Bardziej, niż pani przypuszcza. Tu chodzi o Dorotę. Trudno to wyrazić słowami, lecz... Po raz pierwszy odwróciła się do mnie twarzą, na której malował się uśmiech, tym razem pozbawiony kpiny. — Nie spodziewałam się, że przywiezie ją pan do Myśliwskich Ogrodów jako swą narzeczoną. Dlaczego jednak jej pan nie przywiózł? — Już powiedziałem — przerwałem niecierpliwie, uradowany, że może uda mi się tak jak wczoraj wyprowadzić ją z równowagi. — Nie chciałem, żeby ze mną jechała. Nie dlatego, że mnie nie odpowiada, ale dlatego że nie odpowiada również i pani. Ponieważ... ależ to nonsens, a poza tym nie wiedziałem, że wybierzemy się na prze-j ażdżkę. —¦ Mówi pan bardzo zagadkowo. —• A więc na takiej drodze jak ta wolę jechać we dwoje, a nie w trio. — Droga jest rzeczywiście wąska. Ale za to Myśliwskie Ogrody są obszerne, panie Beckford, i spotka pan tam nie tylko mego męża i pannę Hosier, kuzynkę mego męża, lecz także kilkoro dzieci, które zaprosiłam na to popołudnie. — Mówiłem tylko o drodze, tej czy też jakiejś innej — obstawałem przy swoim. — O każdej drodze. Nie moja wina, że obszary wiejskie są tak duże. — W każdym razie zgadzamy się przynajmniej co do drogi —¦ rzekła pogodnie. Jakby na przekór temu, droga nagle się skończyła i jechaliśmy poprzez łąki, za którymi zaczynała się znowu wiejska droga prowadząca do Myśliwskich Ogrodów. Rzeka Ferry płynęła w pobliżu i wszystko wokoło przypominali ło Anglię albo nawet Szkocję, którą owiewał ciepły prąd zatoki, dzięki czemu zbocza gór porastała zieleń aż po sam brzeg morski, a okoliczne lasy były coraz gęściejsze i większe, tylko że na pofalowanych sawannach nie rosły dęby, ale hybrydowe cedry, których kwiaty pachniały jak nasz głóg (tak wyjaśniła mi moja współtowarzyszka), a od czasu do czasu pojawiały się też palmowe zagajniki. W pobliżu dużej farmy o kwadratowym podwórzu, ogrodzonym jak dziedziniec klasztorny, przechodziło przez strumień stado ^krów, trzy konie, a za nimi biegł pies obok starego mężczyzny — nie był to Murzyn — trzymającego w ręku kij. Najpierw jedna krowa wkroczyła do wody, ¦potem za nią następna, a obok płynął pies. Mężczyzna, który nas dojrzał, dał kijem znak i całe stado zatrzymało się pośrodku rzeki, w oczekiwaniu, wykonując tylko takie ruchy, aby się utrzymać na wodzie. Po chwili znowu dał znak i stado popłynęło. Pies pływał, dopóki wszystkie konie i krowy nie stanęły na suchym lądzie. Obserwowaliśmy długo to widowisko. W drodze powrotnej wiodącej wprost przez pola trzciny cukrowej rozmawialiśmy na różne tematy, przy czym bez przerwy usiłowała mi udzielać różnych informacji, zabawiać rozmową, co samo w sobie nie było nużące, ale obawiałem się, że to właśnie ja okażę się nudny. Znałem ją przecież krótko. Była prawie piąta, za godzinę będzie już ciemno. Niewiele czasu zostało mi na obejrzenie Myśliwskich Ogrodów. Kiedy skręciliśmy w aleję palmową, spytała: — Czy wie pan, ile ja mam lat? — Nie. — W sierpniu skończyłam czterdzieści dwa. A ponieważ pan jest świeżo po studiach, nie może mieć pan więcej niż dwadzieścia cztery albo pięć... — Chyba że często oblewałem egzaminy. Wtedy mógłbym być w pani wieku. — A wygląda pan na dwadzieścia trzy, — Mam wrażenie, że w październiku skończyłem dwadzieścia pięć — odparłem z całym cynizmem, jaki odzie- 178 dziczyłem po ojcu — a nie powiedziałem jeszcze, na ile pani wygląda... Przerwała mi szybko: — Nie to miałam na myśli. Nie interesuje mnie różnica pomiędzy tym, czym jesteśmy i na co wyglądamy; interesuje mnie różnica pomiędzy nami. — Różnica między nami? — powtórzyłem z całą świadomością konsekwencji, jakie to może za sobą pociągnąć. — Przecież nie chce pani powiedzieć, że mam na nią patrzeć jak na przyjaciółkę darzącą mnie macierzyńskim uczuciem? Nie chcę tego; mam dość siostrzanej przyjaźni Doroty, jeszcze się z tym nie uporałem. Z drugiej jednak strony nie mam zamiaru zalecać się do pani... — Zanotuję to sobie w pamięci — zauważyła spokojnie. —¦ Bardzo to interesujące. — Dlaczego interesujące? — spytałem czując, jak krew uderza mi do twarzy. — Będę myślał o pani i czuł to, co będę chciał; jeżeli to miałoby być uznane za zaloty, tym lepiej. Mogę panią zapewnić, że nic z góry sobie nie zaplanowałem. A jeśli sądzi pani, że staję się nudny z zalotami czy bez, proszę mi tylko... — Staje się nudny! — była wyraźnie zaskoczona. — Drogi panie, czyżby zapomniał pan, że jest dzisiaj moim gościem? I że musiałam pana nakłaniać, niemal błagać, aby zechciał pan przyjść tutaj? — Wcale mnie pani nie błagała! — oburzyłem się, bo już mnie to zezłościło, i świsnąłem szpicrutą. — Wczoraj straciła pani nad sobą panowanie, dobrze to pamiętam, ale... powiem coś pani — i podniosłem palec, aby zrobić większe wrażenie, choć w tym momencie miałbym ochotę uderzyć ją batem. — Denerwuje mnie to, że nie pogniewała się pani na mnie w czasie naszego pierwszego spotkania, kiedy to Dorota nie przyjęła pani zaproszenia tłumacząc się, że musi pomagać Catherine w domowych pracach... a ja na to nie zareagowałem; przecież postąpiła po świńsku, a ja też, ja też! Bo już wtedy wiedziałem, co się za tym kryje. Skoro jednak pani się nie gniewa, skoro nie chce mnie pani traktować jak sztubaka, wobec 12 — Wyspa rumu 177 L tego muszę, chcąc nie chcąc, wysłuchiwać oszczerstw... oszczerstw... oo jest... —¦ Sz! — szepnęła. — Jesteśmy już prawie na miejscu, a mąż mój nie lubi scen. Musimy to odłożyć do jutra... — Mąż pani też nie jest bez winy — wykrzyknąłem z wściekłością. — Powinien rozpędzić na cztery wiatry tych wszystkich przeklętych plantatorów i te dziewuchy! Palmy-ra Gregory, na przykład, która pewnie dlatego ma dzioby... Położyła uspokajająco rękę na moim ramieniu, ale wydało mi się, że z trudem powstrzymuje się, aby nie parsknąć śmiechem. — Niech się pan uspokoi. Poproszę sir Charlesa, aby zaczął od najgorszych... Strasznie się pan zachowuje w obecności kobiety. Może i dobrze, że nie przyjechał pan z kuzynką... Zbliżyliśmy się do złoconej bramy. Konie nasze jednocześnie chciały się przedostać przez wąskie przejście (brama była półprzymknięta), toteż mieliśmy coś w rodzaju zderzenia; Jack, nie przyzwyczajony do tego na górskich przestrzeniach, kłapnął zębami na mojego konia; oba zwierzaki prychały, stawały dęba i okręcały się, a jej zarumieniona, uśmiechnięta twarz, z powiewającym nad nią lokiem, trzy razy otarła się niemal o moją twarz. Głupie konie najwyraźniej miały ochotę dalej trwać w tych popisach, którym my z kolei wcale nie mieliśmy ochoty ulegać. W końcu ona wjechała pierwsza. Pogalopowałem za nią, aby podzielić się myślą, która mi właśnie przyszła do głowy. — Okropnie chciałem zobaczyć panią tak zdenerowaną jak wczoraj —¦ zawołałem — a tymczasem to ja się zdenerwowałem! — Woale się pan nie zdenerwował. To było bardzo zabawne. Nie tylko mnie się tak wydawało, to już w zamierzeniu było zabawne. — Spojrzała na mnie badawczo, mówiąc dalej w pośpiechu: — Rycerskość wyrażana w tak zabawny sposób jest dzisiaj rzadkością, a pan uważa, że się zdenerwował. Może pan być pewien, że nigdy tego nie zapomnę. Mogę tylko pokrótce opowiedzieć o mojej wizycie w Myśliwskich Ogrodach. Drogi Czytelniku, nie spodziewaj się opisów wnętrz ani też sławnego ogrodu, który w mych oczach stanowił tylko feerię barw i kształtów, opatrzonych najprzeróżniejszymi nazwami: anatta, portu-jlaka, hibiscus, orchidea, choć do niczego nie było mi to potrzebne. Znajdowały się tam drzewa pomarańczowe, róże i srebrzyste paprocie, które chyba rzeczywiście musiały być ze srebra i złota, były też młode sadzonki, krzyżówki, dostarczające niemało problemów ogrodnikowi, małemu, staremu człowiekowi, który klęczał na kolanach przed związanym snopem słomy i przed którym uciekali Murzyni. Kiedy zbliżyliśmy się do niego, sir Charles nie podniósł się z ziemi, tylko wskazał na swoje kolana, a witając się ze mną przez cały czas zerkał na wieczorne słońce. Bardzo teraz przypominał mysz, polną mysz przycupniętą w słomie. Zdumiony byłem niespotykaną swobodą i spokojem mieszkańców tego domostwa. Siedzieliśmy w pokoju wychodzącym na taras; mała tryumfalna procesja dzieci kręciła się wokół filarów, pokrzykując i wcale nie okazując należnego respektu sir Charlesowi, który siedział zatopiony w trzcinowym fotelu, w kombinezonie ogrodnika, cichy jak zwykle. Jeśli mówił, to o rzeczach najprostszych. Wśród dzieci zauważyłem małe Murzyniątka. Nikt ich nie upominał, jeśli pokrzykiwały zbyt głośno, nawet ich nie strofowała panna Hosier, wysoka, chuda dama lat około pięćdziesięciu pięciu, w brązowej peruce i z wystającymi zębami. Była koścista i płaska, miała bardzo krótki wzrok, z początku myślałem nawet, że zbyt dumna jest na to, żeby mnie dostrzegać. Kiedy zapytała mnie pokornym głosem o londyńskie teatry, zrozumiałem, że jest inaczej. Tymczasem wróciły ze śpiewem dzieci, a sir Charles Ho-venden Walker rozłożył się wygodnie w swoim fotelu; uśmiech nadał jego twarzy jakiś nieokreślony i niemal upiorny wyraz, należący jakby do gnoma, który został mianowany gubernatorem Jamajki. Słońce zaszło, musiałem wracać; czekała mnie jeszcze półgodzinna jazda do 12* 179 r domu. Ale nie mogłem się ruszyć. Popadłem w tak nieodparte laisser aller, że gdyby mi zaproponowano gościnę na noc, nie wahałbym się ani chwili, a Catherine mogłaby sobie czekać z kolacją. Jednakże lady Jane, królująca przy stole z tacą z herbatą, wyglądała ma bardzo zmęczoną, a kiedy usiłowałem pochwycić jej spojrzenie, przymknęła oczy dając mi do zrozumienia, że jest już senna. Mimo to nie miałem ochoty się podnieść. Marzyło mi się, że niosą mnie do domu na miękkich ramionach w pochodzie, w którym kroczą dzieci i panna Hosier, i służba murzyńska. Gdzie jednak szła lub jechała lady Jane wśród tego pochodu, tego jeszcze nie ustaliłem. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY W okresie Bożego Narodzenia Afrykańczycy na Jamajce zakładają maski. Bożenarodzeniowa gęś i pudding śliwkowy są zbyt ciężkie dla żołądków w krajach tropikalnych; świerki i jodły są tu zupełnie nie znane, choć, jak twierdzą niektórzy ludzie, mogłyby rosnąć na zboczach gór. Może więc kiedyś Boże Narodzenie będzie święcone na tej wyspie w sposób tradycyjny, jak dotąd jednak Murzyni zakładają maski, Murzyni wyją, Murzyni tańczą, Murzyni chodzą po ulicach z trąbkami i tykwami o czterech strunach, chrzczeni i niechrzczeni, Koromandele, Angolijczy-cy i Senegalczycy, nierozpoznawalni w tej zgiełkliwej pantomimie, tolerowani przez miejscowe władze i podochoce-ni nędznym murzyńskim trunkiem. Wszystko to, tylko w sposób bardziej cywilizowany, naśladowane jest na dorocznym balu u gubernatora. Bardzo możliwe, że nawet murzyńska radość też jest tam naśladowana i że ten bal to po prostu przełożone na później ostatki, ponieważ z powodu cukru w lutym nie można urządzać zabaw. Natomiast w starym Port Royal, centrum piractwa, zabawy odbywają się przez cały rok jak w Wenecji. Zaobserwowałem jednak, że w kościele Murzyni nie pokazują się w maskach. Chciałbym zobaczyć wielebnego Johna Bradshawa, 180 którego musiałem wysłuchać w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, w masce, ale najprawdopodobniej twarz jego już na stałe przybrała maskę o wyrazie szczególnie bestialskim. I tak podczas balu na Boże Narodzenie domy się wyludniały, jak by zawisła nad nimi klątwa czarowników. Wszyscy gdzieś się wałęsali. Nie bardzo więc było co jeść, wszystko trzeba było zdobywać samemu, co sprawiało nieustanne kłopoty zwłaszcza dziewczętom, które przez cały długi dzień zajmowały się szykowaniem kostiumów maskaradowych; załatwiłem im kilka ważnych sprawunków, za co w nagrodę pozwolono mi wejść do ubieralni, gdzie Sara, jako pierrot, a Dorota jako kolombina stały pokłute szpilkami, tak jak przypuszczałem, przez pełną temperamentu Catherine, która jak większość mężatek nie występowała w stroju maskaradowym. Kobieta o takich oczach nie mogłaby się powstrzymać od kłucia. Jej ofiary nie piszczały, śmiały się patrząc na mnie bezradnym wzrokiem. Muszę przyznać, że wyglądały uroczo, nawet Sara; dla mnie jednak były to tylko istoty, które znałem od dzieciństwa, kiedy to miały na sobie jeszcze bardzo skąpe stroje, toteż odwróciłem się na pięcie i wyszedłem z pokoju pogwizdując. W moim pokoju leżał już przygotowany dla mnie strój, jakieś stare domino Thomasa w różnobarwne łaty, Tho-mas bowiem nie brał już udziału w zabawach. Weszła mała Mary. Narzuciłem więc na siebie domino i zacząłem dla niej wykonywać murzyński taniec wysuwając dolną wargę. Aż pokrzykiwała z uciechy, a kiedy zaczęła zanadto okazywać swoją miłość do mnie, wyprowadziłem ją na korytarz. Szczególne zachowanie Mary Ballard w tym dniu należało chyba przypisać żądaniom, jakie stawiała Ballardowi w związku z Richardem Cargillem; później stało się to dla mnie oczywiste, choć nie sądzę, aby ktokolwiek z domowników miał co do tego wątpliwości. Od czasu naszego pojednania Ballard dość często odwiedzał Thomasa, a matka starała się wtedy pozostawać w swoim pokoju, żeby 181 B^n* musiał się ż nią przywitać na osobności. Siedział u niej zwykle około kwadransa i wypadał stamtąd blady, a głos jego stawał się piskliwy, co było znakiem, że traci pewność siebie. Nakłanianie kogoś takiego jak Ballard do zbrodni zdawało mi się podwójnie niemoralne; ale właściwie, co mnie to wszystko obchodzi! Interesowały mnie tylko zbrodnie, które aktualnie popełniał, lecz czas na to miał przyjść dopiero w Westmoreland. Prawdę mówiąc, zamierzałem ostrzec Cargilla, kiedy będę w Colebeck Castle, a więc za kilka dni. Jednakże dwudziestego siódmego grudnia starsza pani była nieznośna; mówiła do siebie, patrzyła na nas niewidzącymi oczami i prawie nic nie jadła, jej rozczochrane włosy przypominały koafiurę maskaradową. Z początku myślałem, że protestuje w ten sposób przeciw płochym zabawom, które i ona musiała odczuć nie mając przy sobie niewolnicy do posług; jednakże do życia podchodziła znacznie mniej konwencjonalnie niż Catherine i dziewczęta, to zresztą jedna z powabniej szych cech jej charakteru. Z biegiem czasu okazało się, że doskonale sobie z nią radzę; nie obdarzała mnie większym zaufaniem niż innych, lecz grałem z nią w karty, nazywałem „kuzynką", co chyba jej się podobało, a kiedyś przeczytałem jej nawet urywki z „Weekly Jamajca Courant". W rezultacie mnie posłano do niej jako delegata z radą, aby położyła się wcześnie do łóżka, napiła się soku z trzciny cukrowej (panaceum na wszystkie dolegliwości na naszej wyspie) i żeby się nie niepokoiła, jeżeli wrócimy z balu dopiero nad ranem. Doglądać jej będzie stara niewolnica. Wyruszyliśmy w powozach z pochodniami, ogromnie podnieceni. Ciekaw byłem, czy Dorota pogodziła się już z myślą o nieudanych zaręczynach, bo była o wiele weselsza niż iSara, a już na pewno bardziej niż Catherine, którą przy takich okazjach zawsze przytłaczała odpowiedzialność za wyszukanie mężów dla obu dziewcząt. Ostatnimi czasy stała się w stosunku do mnie bardzo chłodna, ale przy najmniejszej choćby prowokacji spoglądała na mnie porozumiewawczo i powłóczyście, co jednak nie miało żadnego znaczenia. Thomas zaś odgrywał rolę ojca rodziny; mówił 182 mało, ale kiedy już się odezwał, wydawało się, że z jego ust płynie sam miód. Myślę, że problem zaręczyn dawno już przestał dla niego istnieć, może nawet był z tego zadowolony, bo nikt już teraz nie zakłócał mu spokoju. Wykreślił mnie, jak nieściągalnego dłużnika, bez urazy. Pewien jednak jestem, że nigdy nie udzieliłby mi pomocy, chyba że w takiej formie, jak pomagał Ballardowi, któremu dawał pieniądze, a nie pożyczał tylko dlatego, żeby nie zrobić sobie z niego wroga. Thomas nie odgrywa żadnej roli w mojej opowieści, toteż zakończę w tym miejscu moje o nim sprawozdanie. Wielki hali w Myśliwskich Ogrodach był już prawie zapełniony, kiedyśmy się zjawili. Kostiumów maskaradowych było znacznie mniej, niż się spodziewałem, toteż nawet moje stare domino rzucało się w oczy; przy pierwszej lepszej okazji zdjąłem je prędko z siebie. Goście z innych części wyspy, spędzający Boże Narodzenie w Spanish Town albo Kingston, byli w zwyczajnych strojach balowych. Nikt nie nosił masek. Kilka Mulatek, ubranych dość krzykliwie, przechadzało się dumnie po hallu; pewien młody człowiek z Dry Harbour, podobno chory na trąd, miał sztuczny nos; jeśli chodzi o pozostałych gości, to tylko pierroty i kolom-biny przyciągały oczy, z których dwie to były właśnie Sara i Dorota, od czasu do czasu też jakieś domino; ale prawdziwy Pierrot, mój przyjaciel Billy, którego ujrzałem oparte-! go o filar, kiedy rozglądaliśmy się za naszymi miejscami, aby wysłuchać koncertu, nie włożył żadnego kostiumu. Nikt nie miał odwagi wykroczyć poza ustalone pierroty i kolombiny; potem dowiedziałem się, że w Spanish Town mieszkał Żyd, który wypożyczał kostiumy, i wprost trząsł się ze strachu, jeżeli ktoś pragnął kostiumu hiszpańskiego albo czegoś w stylu mauretańskim. Żołnierze byli w mundurach, a nawet zastępcy i członkowie Rady, kawalerowie tacy jak Ballard Beckford i Nicholas Aylmer uważali, że przebieranie się byłoby poniżej ich godności. A jednak pojawiały isię co jakiś czas stroje maskaradowe przykuwając uwagę swoją śmiałością. Wydawało się, że goście dzielą się na dwie grupy: na widzów i tych co „się pokazują". 183 1 Stopniowo jednak różnica się zacierała, zwłaszcza między młodymi ludźmi, którzy, jak zdołałem zaobserwować, zmieniali stroje, podobnie jak ja. Niektórzy na przykład po tańcu zrzucali domino z siebie: inni tańczyli zarzuciwszy swoje domina na ramiona i owijali je wokół szyi jak szale, kiedy wychodzili z paniami na taras, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Chwilowo jednak nikt nie tańczył. Kingston i Spanish Town miały w owych dniach kilku dobrych muzyków, a że muzyka cieszy się powodzeniem wśród Kreoli, wszyscy zasiedli bez sprzeciwu przy stołach ustawionych półkolem przed podium. Zauważyłem, że sporo krzeseł na przodzie, a właściwie prawie wszystkie, były już zarezerwowane. Pozostałe miejsca wkrótce zajęto. Mniej dostojni goście usadowili się przy filarach, tuż przy podium, a ponieważ wolne miejsce dostrzegłem tylko przy stole Mulatów, przyłączyłem się do nich, bo nie chciało mi się iść do przodu i sprawdzać, czy jakieś krzesło nie zostało przypadkiem dla mnie zarezerwowane. Stałem prawie na końcu mając wspaniały widok na grupę dygnitarzy, wśród których byli admirał, komodor Herbert Chalomer Ogle, wysoki mężczyzna z wielkim nosem, bez przerwy zacierający ręce, gubernator, panna Hosier, przewodniczący sądu i inni dżentelmeni, a także lady Jane w sukni tym razem raczej zwyczajnej, ale z głębokim dekoltem; nie docierała do mnie rozmowa, jaka toczyła się w pierwszych rzędach, ale incydent, jaki się wydarzył, nim jeszcze skrzypkowie-planta-torzy podnieśli smyczki do góry, przypomniał mi pantomimę. A zaczęło się tak. Wszyscy już zajęli miejsca, tylko Edward Manning ciągle szukał swojego w drugim rzędzie. Chodził tam i z powrotem zaniepokojony, wreszcie twarz mu się rozjaśniła i uśmiechając się z zakłopotaniem, ruszył w stronę stołu, który jednak był cały zajęty, jak zdążyłem zauważyć. Zbliżywszy się Manning też to zobaczył i rozłożył bezradnie ręce. Stanąwszy na palcach dostrzegłem Ballarda i Elizabeth siedzących razem przy stole z kilkoma jeszcze innymi osobami. Elizabeth powiedziała coś do 184 Manninga, który wycofał się rozczarowany. Ale znów zaświtała mu jakaś nadzieja, dał znak Murzynowi w liberii, który wskazywał gościom miejsca, a teraz, szerokim gestem, błyskając zębami, kierował go z powrotem do tego stołu, absolutnie pewien swojej racji. Manning stał w miejscu spoglądając pytającym wzrokiem na Elizabeth i Ballarda; Ballard odwrócił się wskazując z uśmiechem na kartkę przypiętą do oparcia jego krzesła; Murzyn jednak obstawał przy swoim kierując Manninga na to właśnie miejsce. Nieporozumienie stawało się tym bardziej nieprzyjemne, że dano już znak do rozpoczęcia koncertu; skrzypkowie ponurym wzrokiem patrzyli na salę, a jeden z nich skrzywił się nawet widząc, że to znowu chodzi o konflikt Ballard — Manning; ludzie w pierwszych rzędach zaczęli teraz spiesznie przerzucać kartki wydrukowanego programu. Nikt nie zauważył czyjejś podniesionej ręki w trzecim rzędzie, która, jak się później okazało, odkryła kartkę z nazwiskiem Edwarda Manninga; krzesło już dawno zostało przez kogoś zajęte. Nic jednak nie wskazywało na to, aby zanosiło się na kłótnię między Manningiem i Bal-lardem, a jeżeli nie usiłowali tego obrócić w żart, to chyba tylko dlatego, że sytuacja stawała się coraz bardziej przykra. Obaj wycofali się ze swego rzędu, skuliwszy głowy w ramiona jak złodzieje przychwyceni na gorącym uczynku, i usiłowali jakoś porozumieć się ze służbą. Pozostała służba w liberii pospieszyła z pomocą, ktoś władczym gestem wskazywał na stół Elizabeth, aby sprawdzić kartkę (Murzyni nigdy nie wiedzą, jak zachować się w takich sytuacjach), inni znów dyskutowali ze sobą w podnieceniu, podczas gdy Ballard i Manning spoglądali to na siebie, to na wzburzonych Murzynów. Nie byli sami. Coraz to któryś z gości w sąsiedztwie służył im radą, co można było wywnioskować z ich gestów, aby obydwaj kandydaci do jednego krzesła poszli za ich przykładem i posłuchali muzyki oparci o filar. Może by i na tym się skończyło, lecz nagle, ni stąd, ni zowąd, wyskoczył dziobaty Pierrot i wymierzył Ballardowi policzek. Ballard zachwiał się, ale nie upadł; potarł policzek i natychmiast odzyskał panowanie 185 nad sobą; chwyciwszy Manninga za ramię chciał się razem z nim wycofać z tego całego zamieszania. Billy'ego odciągnięto za pomocą łagodnej perswazji, ponieważ Ballard był ogólnie znienawidzony, od kiedy Manning wystąpił ostro przeciw niemu, choć właściwie ostatnio Ballard nie tylko Manningowi, ale i Pierrotowi dawał spokój; prawdopodobnie Billy Uznał, że toczy się gwałtowna kłótnia i trzeba przyjść z pomocą swemu panu. W każdym razie w ten sposób zemścił się za doznane poprzednio obelgi. Spanish Town w pierwszym rzędzie okazało pewne niezadowolenie, ten i ów krzywił usta i bezwiednie wzruszał ramionami, szybko jednak zapanował spokój i można było rozpocząć koncert. Lady Jane, której nie spuszczałem z oka, nie odwróciła głowy ani razu. Jeśli zaś chodzi o osoby zainteresowane, to Elizabeth pozostała na swoim miejscu, a obok niej krzesło świeciło pustką, natomiast Manning i Ballard stali w pogodnym nastroju obok siebie podczas długo wykonywanego utworu muzycznego, uśmiechając się, jakby chcieli wszystkim dowieść, że są naprawdę braćmi; ale policzek Ballarda był czerwony i z chwilą rozpoczęcia balu Ballard zniknął. Przypominam sobie, że później ktoś mówił, jakoby moje nazwisko znaleziono na jednym z krzeseł obok Ballarda i Elizabeth; nie wiem, kto na nim siedział. Nic szczególnego nie zdarzyło się w pierwszej godzinie. Jestem raczej kiepskim tancerzem, toteż stałem z daleka i obserwowałem, pr^y czym szczególnie bawiły mnie wysiłki Catherine, aby Dorota i Sara nawiązały kontakt z odpowiednimi młodymi ludźmi; trzeba przyznać, że tańczyły bez przerwy, jako że mniej było pań niż panów. Nastrój był bardzo swobodny, zwłaszcza po menuecie, którego tańczono w sposób nudny i ze sztucznym wyrazem twarzy, i tańczono źle; potem przyszła kolej na taniec ludowy, w którym tancerze w szalonym wirze stale na siebie wpadali. Bal ten dla mnie to wspomnienie śmiechu mulackich dziewcząt, opętanych żądzą tańca, chłodnych napojów i wielbicieli; płynącą w nich murzyńską krew znać było po najprzedziwniejszych susach w tańcu, a już zwłaszcza 186 gdy oboje partnerzy byli Mulatami. Czasem nawet przyklaskiwali w takt muzyki; był to jednak zwyczaj hiszpański i wtedy zewsząd rozlegały się pomruki dezaprobaty. Urzędnicy i żołnierze wyższej rangi siedzieli ze swoimi damami przy dużym stole w rogu sali. Nie było wśród nich lady Jane, a ponieważ i wśród tańczących nie mogłem jej dostrzec, uznałem, choć wydawało mi się to mało prawdopodobne, że wycofała się z balu razem z gubernatorem i panną Hosier. Pamiętałem, że menueta jeszcze tańczyła. Czułem się rozczarowany, co wzmogło moją tęsknotę o wiele bardziej, niż gdybym się z nią spotkał czy też rozmawiał, lub uścisnął jej dłoń. Nie przestałem myśleć o niej i po Bożym Narodzeniu, pogrążony w przyjemnych marzeniach, beztrosko uniosłem się na skrzydłach wyobraźni, którą co jakiś czas przeszywały nieubłagane wykrzykniki; „Ma czterdzieści dwa lata!", „To lady Jane Hovenden Walker!", albo „Mogłaby być twoją matką". Pierwsze przypominało mi naszą wspaniałą „denerwującą" rozmowę, drugie to jej nazwisko, a więc ona sama, wolna od rodzinnych powiązań, a trzecie... Nie, gdyby była moją matką, inny byłby mój stosunek do niej. Nie wchodziły jednak w grę jakieś gwałtowne uczucia czy też nieodparty pociąg fizyczny; czułem się ponad wszystko szczęśliwy i po prostu zadowolony, nawet z siebie. Zachowywałem się w stosunku do niej jak żaden inny mężczyzna na Jamajce, to były jej własne słowa. Często powtarzałem sobie: „Skoczyłbym dla niej w ogień", ale żeby skoczyć w ogień (dla kogoś), trzeba, żeby ten ktoś był na miejscu, a jej tam wtedy nie było. Właśnie zapowiadano nowy taniec, gdy poczułem na ramieniu czyjąś rękę. Z początku myślałem, że to Aylmer, bo przed chwilą stał obok mnie w towarzystwie dwóch jaskrawo ubranych Mulatek. Tkwił jednak w tym samym miejscu, zbyt gruby, aby mógł tańczyć. To proboszcz Port Antonio mnie przyłapał, pan Fernandale, James Fernan- dale. — Halo, Jimmy! — wykrzyknąłem. Miał ponury wyraz twarzy. — Bili się — powiedział z żalem. 187 I — Spóźnił się pan — odparłem. — Na Jerzego, zawrsze się spóźniam — mruknął. — Biją się, jak mnie nie ma, a kiedy przybywam, właśnie ich rozdzielają. '— A pan nigdy się z nikim nie bije? Byłoby to najprostsze rozwiązanie. — Chodźmy się czegoś napić — zaproponował. Potrząsnąłem głową. Chciałem pozostać na miejscu, żeby wszystko widzieć, abym nic nie przepuścił, nie stracił żadnej szansy. Taniec był szaleńczy i aż tłumno się zrobiło ¦od tancerzy. Nagle ujrzałem (a serce mi niemal stanęło) lady Jane. Tańczyła w przebraniu. Ale co to za strój? Pod wpływem pierwszego wrażenia wydało mi się, że przebra-^ się za mężczyznę, a w grupce Aylmera zaczęły się sypać głośne komentarze na temat owego niezwykłego zjawiska. Rudoblond włosy przykryła ogromnym filcowym kapeluszem; miała na sobie bryczesy, spłowiałą niebieską marynarkę i białą koszulę zapiętą pod szyję; w prawym ręku trzymała pistolet; miała zresztą '.aż i inną broń, brak było tylko szabli... — Musi pan się czegoś napić — odezwał się proboszcz !z Port Antonio trącając mnie łokciem. — Za dużo kurzu nałykał się pan tutaj... Och, niech pan popatrzy, nasza gospodyni przebrała się za korsarza: bardzo mi to odpowiada. I tańczy z admirałem, wspaniałe połączenie! Rzeczywiście tańczyła z komodorem Chalonerem Ogle. Wysokiemu admirałowi najwyraźniej odpowiadała rola, jaka mu została narzucona. Objęła przewodnictwo w tańcu, prowadziła go, tańczyła zresztą świetnie. Na sali balowej pojawiło się teraz sporo niezwykłych kostiumów, dzięki temu jej strój nie wzbudził większego zamieszania, jak się obawiałem w pierwszej chwili. Była jednakże jedyną kobietą, która odważyła się pokazać jako mężczyzna, jako korsarz, jak to określił mój zawadiacki przyjaciel z Port Antonio... Korsarz, cóż znowu! Pirat nie jest korsarzem; nie na próżno oświecił mnie na ten temat pułkownik Guth-rie. O nieba, tańczyła jako pirat, nie przedstawiała mężczyzny, ale kobietę przebraną za mężczyznę; przedstawia- 183 ła Annę Bomny; co za zuchwalstwo! Nie spojrzała w moją istronę ani razu, ale byłem pewien, że strój ten przeznaczony był dla mnie, i to wyłącznie! Miała książkę Johnso-na. Widziała fotografię Anny Bonny. Gubernator wszystko jej powiedział; jak to głupio, że go nie poprosiłem, aby zachował tajemnicę! Komu jeszcze wyjawił, kto jeszcze wiedział, że nie przedstawia ona korsarza ani nawet zwykłego pirata? Nie ma się tym co przejmować. Nie był to sekret, którego trzeba by się wstydzić; właściwie to wcale nie był sekret, tylko ze względu na samego siebie nie wtajemniczałem innych, oprócz Mulcahy'ego i gubernatora. Znacznie gorsza dla mnie była świadomość, że nie tylko sir iCharles z nią rozmawiał, ale i ona rozmawiała z nim na mój temat, powiedziała mu o moim flircie, mojej złości i żartach, o symulowanym zemdleniu i o wszystkim, z czego się jej zwierzałem. On z kolei poinformował ją o Annie Bonny. Razem sobie ze mnie zakpili, w tym ciemnym ponurym gabinecie, i tak jak Ballard, wyśmieli marzenia oksfordzkiego wyrostka. Słusznie mnie tak nazwał. Tak wierzyłem tej kobiecie, wydawała mi się wyjątkowo serdeczna, a ona świadomie zrobiła ze mnie głupca i zakpiła z tego, co było najświętsze w moim życiu; bo wspomnienie to było dla mnie świętością, mimo że obraz, już i tak mglisty, zatarł się jeszcze bardziej z powodu tylu rozmaitych trosk, jakie miałem na tej przeklętej wyspie... Przy-blakł, lecz w każdej chwili gotów był się ożywić; czułem to przyglądając się bez tchu i odpowiadając mechanicznie na dowcipy pana Fernandale. Zupełnie mi przypominała Annę Bonny. Była bardziej krzepka (choć mocno zasznurowała gorset, aby nie wyglądać śmiesznie), a także włosy jej miały inny kolor. Twarz na rycinie była o wiele ładniejsza, niemal niebiańska w porównaniu z twarzą lady Jane, o śmiałym, zadartym nosie, niezgrabnym podbródku i szerokim czole. Jedno złudzenie było tylko niezrównane; moment zwrotu, tak charakterystyczny na ilustracji, odtwarzała teraz w tańcu, z tak samo wyciągniętym prawym ramieniem. To, co najbardziej nierealne, stało się tutaj rzeczywistością; to, co ja, 189 i nikt poza miną, dostrzegałem w wizerunku Anny Boniny, było głównym elementem łączącym te dwie postaci, pominąwszy oczywiście łatwy do naśladowania kostium. Lecz pistolet, którym zataczała krąg jakby dla zabawy, a jednocześnie dla celów morderczych, tutaj, co za ironia kontrastów, podtrzymywał ostrożnie admirał, z którym razem śmiała się i żartowała, a obok tańcząca para odsuwała się, jakby w przerażeniu, od tego narzędzia mordu, który tym razem był wycelowany nie w horyzont, ale w girlandy kwiatów zawieszonych u sufitu i delikatnie rozkołysanych. Z osłupienia zbudził mnie dopiero Aylmer, który zaczął obliczać głośno, jakie szansę na życzliwe przyjęcie u tej zażywnej damy ma tak wspaniale uzbrojony przeciwnik. — Mówi pan o naszej gospodyni, panie Aylmer! — krzyknąłem ze złością. Mulatki przestały się śmiać i obejrzały się przerażone. Aylmer zlustrował mnie od stóp do głów i odezwał się do swoich współtowarzyszek: — On nie gryzie, moje drogie. — Gdybym był kundlem jak ty, już od dawna dobrałbym ci się do łydek — poinformowałem go z pogardą, po czym odwróciłem się nie zwracając uwagi na podniecony szept Fernandale'a, który raz jeszcze dojrzał dla siebie szansę. Przeszliśmy do bocznej sali, żeby coś wypić; piłem jedną szklankę za drugą. Skorzystałem z okazji, aby powiedzieć Fernandale'owi, co o nim myślę. Czułem się tak rozczarowany i zły, że naszkicowałem mu jego portret, który mimo wielu słusznych spostrzeżeń nie odzwierciedlał jego serdeczności i tej kropelki korsarskiej krwi, z powodu której wzdychał ciągle do przygody. Powiedziałem mu, że uważam go za pozera, który wstydzi się swego powołania, re-Iklamuje się jako wojownik, ale sam nigdy nie walczy. W tym celu poświęca nawet swych przyjaciół, bo gdyby Nicholas Aylmer, znany z niespotykanej siły, skręcił mi kark, pewnie by tańczył z radości walca po całej sali. A może by przyszedł z pomocą? Może, odparł, może... Powiedziałem mu, że kłamie, że jest nie tylko łotrem, ale i kłam- 1S0 cą, że ma duszę niewolnika, i tak dalej. Po czym siedzieliśmy jakiś czas w milczeniu, wać, a poza tym nie znajdzie w nich niczego, co by mu nasunęło przypuszczenie, że podejrzewam go o kradzież. Ale to przeważyło szalę. Nagle stwierdziłem, że mam już dość tego domu, tego bulgocącego rodzinnego bagna, w którym dziewczęta we właściwym momencie dostają febry, a stare kobiety, wszystko jedno, czy świadomie, czy nie, obdarzają człowieka poprzez wentylator koszmarnymi wizjami Murzynów. Wczesnym rankiem wyruszę do Colebeck Castle, do Westmoreland. Mogę powiedzieć, że do biura Manninga przyszły dokumenty i w związku z tym muszę szybko wyjechać... Pogrążony w takich medytacjach usłyszałem nagle skrzypnięcie drzwi i ujrzałem chyboczący się płomyk świecy; byłem przekonany, że zobaczę Ballarda. Drzwi uchyliły się lekko, potem trochę więcej i przez szparę wsunęła się głowa; była to mała Mary, która w mgnieniu oka znalazła się w pokoju w długiej nocnej koszuli i z bosymi nogami. Szybko przyłożyłem palec do ust. — Wszyscy już wrócili? — spytała podchodząc do mnie z oczami błyszczącymi w blasku świecy. Jej jasne warkocze kołysały się w prawo i w lewo; buzię miała zarumienioną i zaspaną, ale wyraz tak napięty, jakby siłą odpędzała od siebie sen. — Bądź cicho, proszę — szepnąłem. — Wszyscy śpią. Dorota jest chora, ale to nic takiego... Uniosła się na palcach: — Gdzie twoje domino? Chciałam cię zobaczyć w tym stroju... —¦ Już widziałaś dziś rano. Idź natychmiast do swego pokoju. — Zastanowiwszy się chwilę spytałem: — Czy przypadkiem nie schowałaś gdzieś moich papierów? Leżały na stole. — Nie — odparła — ale nie mogę spać. — Wyjdź natychmiast — wyszeptałem groźnie — wyjdź w każdym razie z tego pokoju, szybko! — Wpierw mnie pocałuj — odrzekła także szeptem, podnosząc swoją twarz do mojej. -— Nie, i już! Nalegała jednak przymknąwszy oczy, przysuwając drżącą twarz, którą uniosła tak wysoko, jak tylko mogła najwyżej, z drżeniem zaciskając usta, jakby to ona pocieszała dziecko, a sama nim nie była. — Nie wyjdę, póki nie pocałujesz mnie na dobranoc. Nigdy nas nie całujesz. Z Dorotą się kochacie i też jej nie pocałujesz. — Czy idziesz wreszcie? — Najpierw mnie pocałuj. W końcu skapitulowałem i pocałowałem ją ostrożnie w czoło. Przymknęła oczy, nie wiedziała więc, gdzie ją pocałuję, zdążyła mnie jednak obrzucić spojrzeniem wyrażającym najgłębsze rozczarowanie — a oczy jej były jak oczy Catherine — nim ująłem ją za ramiona i bez dalszych ceregieli wyprowadziłem z pokoju. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Colebeck Castle, w owym czasie własność Richarda Car-gilla, znajduje się półtorej mili na północo-zachód od Old Harbour Town, między bogato zalesionym -Vere a niziną jClarendon. Cargill kupił ten zamek w 1718 roku od rodziny Colebeck, która wzniosła go na wzgórzu w roku chyba 1670, w każdym razie na pewno przed gubernatorstwem sir Henry Morgana, który często składał wizyty Colebe- 204 ckom, jak mi opowiadał Cargill. Nie potrafił mi wyjaśnić, co to za ludzie byli ci Colebeckowie. Bogaci, potem zubożeli, trochę zajmowali się korsarstwem, ale nie piractwem; może nie warto było dowiadywać się tak wiele o Colebec-kach. Zrobili z zamku fortecę, w grubych murach były strzelnice w najdziwniejszych miejscach, zwłaszcza w czterech wieżach, które mogły mieć pod obstrzałem mury, gdyby wtargnął na nie nieprzyjaciel; krótko mówiąc, nietrudno by było zamienić Colebeck w kupą gruzu. Widać jeszcze było kilka dawnych dział zabitych deskami, lecz Cargill obstawił je armatami, sidłami i pułapkami, ogarami i doskonale wyćwiczonym oddziałem Koromandelów, najwspanialszych Murzynów, jakich kiedykolwiek widziałem, niesłychanie lojalnych w stosunku do swego pana, przy czym nawet jego biali nadzorcy, spośród których poznałem tylko Waltera Coxona, potomka korsarza Johna Coxona, który w roku 1680 wziął udział w wyprawie na Ocean Spokojny pod dowództwem Bartholomewa Sharpa, byli niezwykle sprawni i solidni. Tak uzbrojony mógł stroić żarty przynajmniej z Nicholasa Aylmera, i robił to. Siedział w Colebeck Castle i nie uprawiając trzciny cukrowej, a zbierając ziarna kawy, tłukąc indygo i popijając rum kpił z Nicholasa Aylmera, ile wlazło. Handel drzewem i troskę o hodowlę koni pozostawiał całkowicie Coxo-nowi i jego ludziom. Nie wiele dbał o konie, ale był niestrudzonym piechurem i myśliwym; już zdążyłem się przekonać, jak potrafi być sprawny. Z wież zamku roztaczał się niezapomniany widok na zatokę Old Harbour, od po-łudnio-zachodu zamkniętą przez wysoko położony Port-land Point; a jednak nie sprawiało mi to przyjemności; byłem zbyt zmęczony uciążliwą jazdą, natomiast Cargill, który odbył ze mną krótką przechadzkę po swoich dobrach, zdawał się być w swoim żywiole. Tego ranka wyszedłem w pośpiechu. Wyciągnąłem Man-ninga z łóżka parę minut po szóstej, aby go powiadomić 0 wyjeździe. Drzwi otworzyła mi Elizabeth, ale byłem jeszcze bardziej ślepy niż zwykle na jej odsłonięte wdzięki 1 zignorowałem lodowato te części ciała, które wystawiła 205 t na działanie chłodu poranka. Mój bagaż miał być przesłany później. W sprawie skradzionych albo chwilowo przełożonych gdzieś papierów postanowiłem na ostatku zwrócić się z prośbą do Catherine, aby spytała służbę; milczenie z mojej strony mogło naprowadzić Ballarda na myśl, że właśnie jego podejrzewam, zwłaszcza jeśli słyszał, jak mała Mary rozpowiada o zniknięciu papierów. Nie zobaczyłem się z Dorotą, a kiedy jechałem na wynajętym koniu do Spanish Town, gdzie miałem go zmienić na innego, minął mnie powóz doktora ze wspaniałym Murzynem na koźle w czerwonej liberii. Doktor, siwowłosy, majestatyczny pan, musiał być chyba zatopiony w uczonych foliałach; w każdym razie zbudził go Murzyn, lekko zapukawszy różowym paznokciem w uczony papier; papier opadł wolno, majestatycznie, jak łabędzie skrzydła, w które ustroił się bóg Olimpu składając wizytę swojej wybrance Ledzie; Murzyn zatrzymał konie, po czym na stopień wysunęła się laska, jak gdyby dodatkowa noga, za którą szybko ukażą się jeszcze dwie. Nie miałem jednak czasu, choć chętnie bym zawołał: „Powodzenia!" albo „Proszę nie traktować tego zbyt serio!" Miałem przed sobą jeszcze co najmniej siedem godzin jazdy. Wygodnie mi się jechało na moim koniu, tak że nawet mogłem się od czasu do czasu zdrzemnąć, ale dopiero po przejechaniu rzeki Ferry. Przedtem miałem oczy szeroko otwarte. Zbyt wiele wspomnień wiązało się z otaczającą mnie scenerią; co więcej, jechałem aleją wysadzaną palmami areka na tyłach Myśliwskich Ogrodów i widziałem niski biały budynek stojący spokojnie w słońcu, otoczony kwiatami, wewnątrz którego nie przebrzmiały jeszcze echa wczorajszej uczty. Prawie nie mogłem uwierzyć, że naprawdę pocałowałem lady Jane Hovenden Walker w tym ogrodzie: czułem potrzebę stworzenia nowej lady Jane, która by nie należała do ciemności, tylko do tego królestwa zalanego słońcem, i która by mnie znów pocałowała. Kiedy unosiłem się na skrzydłach wyobraźni, opanowała mnie tak silna tęsknota za nią, że szybko pomknąłem przed siebie. Dochodziła już czwarta, kiedy zza lasu wyłoniły się wie-206 że Colebeck Castle. Plantacje znajdują się pewnie po drugiej stronie; w każdym razie jechałem jeszcze przez las, gdy droga zaczęła wspinać się na wzgórze, na którym wznosił się zamek niby forteca rycerza-rozbójnika. Z zadowoleniem stwierdziłem, że biegnie ona częściowo obok ziemi Nicholasa Aylmera, chociaż nie było na to żadnych dowodów. Na Jamajce ludzie nie potrafią się odgradzać ani oddzielać; dlatego to wystąpienie Cargilla wobec nadzorcy sąsiada było tak niesłychane i poruszyło władze sądowe. Ścinający drzewa niewolnicy, których widziałem z daleka, mogli w ogóle do nikogo nie należeć. W połowie drogi na wzgórze sytuacja się jednak zmieniła. Drogę w tym miejscu przecinała ciężka drewniana brama; od bramy w obie strony ciągnął się drut przeplatany gałęziami. Już chciałem otworzyć bramę, gdy nagle wyskoczył z krzaków jakiś wojowniczy Koromandel; choć bym mu rzucił nie wiem jak wypchaną sakiewkę, i tak nie wpuściłby mnie do środka. Uśmiechnął się nawet dość przyjaźnie; tak, wierzył, że jestem przyjacielem pana Cargilla, a wrogiem pana Aylmera; nie mógł jednak otworzyć bramy, póki nie dostanie wyraźnego rozkazu, a gdybym próbował się dostać na własną rękę, musiałby mnie zastrzelić. Jak na Murzyna miał cienkie wargi, a jego angielszczyzna była zadziwiająco dobra. Stary ciężki muszkiet zwisał na ban-dolierze przy jego nagim ciele. Obiecałem, że będę stał przed bramą jak muł; a wtedy dał nura w krzaki, aby po czterech lub pięciu minutach pokazać się na drodze wraz z utykającym mężczyzną, który witał mnie już z daleka, był to niewątpliwie Walter Coxon. Oznajmił, że pan Cargill kazał otworzyć przede mną wszystkie bramy i on z największą przyjemnością rozpoczyna właśnie tę czynność. W Colebeck żyli w wiecznym pogotowiu. Coxon był już dobrze po trzydziestce, miał twarz poznaczoną dziobami, bardzo jasne, prawie białe włosy i wielce ugrzeczniony uśmiech, chodził na sztywnych kolanach, lekko wygiętych. Nogawki od spodni miał stale podwiązane pod kolanami, ico wyglądało tak, jakby chciał je .podtrzymać, aby nie opadły mu do ziemi. Ułomność jego była pamiątką po 207 ^^^^^H służbie w brytyjskiej marynarce, w której pełnił funkcję skarbnika. Od tego czasu dzioby wielokrotnie okazały się pomocne w znalezieniu zajęcia. Murzyni strasznie się boją dziobów — wyjaśnił Cargill —- dlatego też zakazał Co-xonowi zapuszczać brodę; on sam miał brodę, która budziła wielki szacunek u Murzynów (Cargill był wyjątkowo nielogiczny), a która kryła parę blizn — nie był z nich dumny, ponieważ zdobył je w jakichś burdach w portowych knajpach. Nosił też w ciele kulę, i odczuwał ją, jak zbliżał się cyklon. Była to pamiątka po maronach, a zdobył ją, nim jeszcze kupił sobie Koromandelów, którzy nie tylko potrafili zgnieść na proch każdy oddział maronów, ale także wyrobili mu wśród nich taką pozycję, że mógł nawet żyć na przyjacielskiej stopie z tą łajdacką hordą; szczególnie przydatne było to w jego rozlicznych wyprawach, w których zresztą miał zawsze eskortę Koromandelów. Jeżeli zrozumiałem dobrze, odbywało się to wszystko za pośrednictwem czarowników: Koromandele znali wszechmocnych czarowników, a wszechmocni czarownicy znali maronów — niezbyt solidny łańcuch dla zabezpieczenia sobie życia, jak na byłego kapitana milicji... ale wystarczający. Coxon, który traktował mnie z wielką uprzejmością, pokuśtykał pierwszy w stronę tarasu, za mną szedł Koro-mamdel prowadząc mojego konia; pod arkadami ujrzałem właściciela zamku — właśnie podnosił się z niskiego krzesła, na którym siedział; wyprostował się i ruszył w moją stronę z wyciągniętymi rękami. A jednak Cargill był mniej wylewny, niż się spodziewałem. Przez pierwsze pół godziny był nawet milczący. Choć wydawał się zadowolony z mojej wizyty, spoglądał na mnie z ukosa, jakby rozważając, w jaki sposób najlepiej będzie mnie potraktować. Widząc, że waha się, czy nazywać mnie Richard, Dick czy pan Beckford, przypomniałem mu o. naszym porozumieniu, ale roześmiał się jowialnie i w dalszym ciągu zwracał się do mnie „panie Beckford", aż w końcu (ale dopiero podczas posiłku) zagroziłem, że będę go nazywać Dick; nie ma nic przeciw temu, odrzekł, ale obawia się, że mogłyby to przyswoić sobie Murzynki, zwłaszcza jego ąuasheba, któ- 208 ra nam usługiwała, a która przez resztę wieczoru się nie pokazała. Niska, tłusta kobieta, trzy czwarte krwi murzyńskiej, którą napełniał strachem otwierając szeroko oczy i mlaskając językiem. Jego dzieci, którym pozwolił wejść na chwilę, były jeszcze bardziej przerażone, a kiedy jedno postawił przed sobą, aż drżało ze strachu; urocza mała dziewczynka o j asnobrązowych włosach wczołgała się pod stół, a ja poszturchiwałem ją nogą. Po chwili okazało się, że bawiła się tam wężem. Imiennik mój trzymał w domu dużo węży, czarnych i żółtych, a wszystkie długości co najmniej ośmiu stóp; ten pod stołem był jeszcze najmniejszy. Co rano któryś z Murzynów wiózł je w koszyku na kółkach na pole trzciny cukrowej i tam wypuszczał, żeby polowały na szczury; spały zazwyczaj w łóżku z dziećmi. Jeśli chodzi o ąuasheba, to wyznał mi, że ma sporo trudności z utrzymaniem jej rodziny w odpowiednim dystansie, bo wszyscy nachodzą go wedle ustalonego zwyczaju; wszyscy należą do gromady jego niewolników; często żebrzą o pieniądze, przywileje albo lepszą pracę; ale zazwyczaj dostają kopniaka. Żaden Murzyn nie ma oporów, jeśli chodzi o tego rodzaju żebraninę, ale on pozostawił sobie wyłączny przywilej kopania rodziny swojej gospodyni (Coxon miał w przydziale innych Murzynów, a kopał z wielką żywotnością, ponieważ stopa jego, ze względu na kształt kolana, sięgała celu, nim jeszcze się zamierzył); gdyby jednak pozwolił Coxonowi lub komukolwiek innemu kopać rodzinę Chloe, mogłoby to dotyczyć również samej Chloe, a na to nie pozwoliłby nawet Coxonowi; dlatego zaopatrzył tych w większości starszych Murzynów i Murzynki w opaski z niebieskiej wełny na rękę, jako znak rozpoznawczy. Podczas spaceru widzieliśmy przy pracy wielu niewolników. Zdziwiło mnie, że nie okazywali Cargillowi tak wielkiego respektu, jak należałoby się spodziewać. Może Cargill był dla nich zbyt hałaśliwy i nieobliczalny, a może nawet śmieszny? Każdy Murzyn jest hałaśliwy, nieobliczalny i śmieszny, oczekuje więc czegoś innego od swego pana, czym większość Anglików na Jamajce hoj- 4 _ Wyspa runra 209 A nie obdarza iswych niewolników. Jest całkiem możliwe, że Koromandele (było ich dwudziestu, a wszyscy bez wyjątku wspaniali), 'byli z nim złączeni przez czarowników; mógł mieć dzieci z ich siostrami albo żonami; to zresztą również stwarza więzy w oczach Murzynów. Pamiętam czarnego nadzorcę plantacji kawy, którego zbeształ okropnie za to, że beczki rumu przeznaczone dla zamku przetoczył pod szopę, gdzie suszył się groch. Obecnie bowiem panuje wśród plantatorów kawy powszechne przekonanie, że rum i przyprawy, zarówno w czasie suszenia, jak i załadunku na okręt, są dla kawy tym, czym jest dziecko dla pieluchy (porównanie isamego Cargilla). Ale ów nadzorca nie był wcale taki uległy, zuchwale mrugnął na swych współtowarzyszy i beczki tak się potoczyły, że zrobiły większe spustoszenie wśród okolicznych 'krzaków kawy, niż mogłaby to spowodować wilgoć niszcząca czarne ziarno w szopie. Wydało mi się to porażką Cargilla; nie zaklął jednak ni razu, nikogo też nie wyrzucił z pracy. Kiedy wspomniałem mu o moim starciu z Aylmerem na balu, nie wyjawiając oczywiście powodu, pokiwał głową, jakby niczego innego nie można się było spodziewać po kimś, kto jest w gościnie w Colebeck Castle. Następnie zaczął mnie oistrzegać przed pułapkami i sidłami, w które nie mogłem uwierzyć, a które, jak utrzymywał, były najskuteczniejszym środkiem obrony przeciw inwazji Aylme-ra. Nie pamiętam, w jaki sposób rozmowa przeniosła się na Ballarda; w każdym razie skorzystałem z okazji, aby ostrzec go przed Ballardem, krótko i bez zbędnych wyjaśnień; sądziłem, że mnie zrozumie. Ku memu zdziwieniu mówił jednakże o tej groźbie tak beztrosko, traktując tego drania Aylmera jako znacznie poważniejszego przeciwnika niż syna swojej ofiary, że' albo musiał być ślepy, albo też z jakiegoś powodu udawał. Zacięty wróg! Śmiał się i tego; za&ęty wróg, dobre sobie, zacięty wróg z tego młodego człowieka! Czyż on, Cargill, niepokoił go kiedykolwiek z powodu długów, które Ballardowi zresztą nie zakłócały spokoju? Przypomniałem mu, że istnieje jeszcze coś takiego jak wendeta rodowa, ale nie 210 chciał o tym słyszeć; nic podobnego nie istnieje. Ponieważ nie chciałem wplątywać Mary Ballard, nie podtrzymywałem tej rozmowy. Jaka była tego przyczyna? Beztroska? Odwaga? A anoże mimo wszystko, strach? Można przyjąć, że gdzieś w głębi czaił się strach, lecz nie tyle strach z powodu Ballarda, co z powodu przeszłości, strach ze względu na konsekwencje, jakie może pociągnąć za sobą śmierć mego wuja Thomasa! Chcąc stłumić ten strach, wmówił w siebie, że pojedynek jest najbardziej prawidłową formą, zaszczytną i słuszną; szlachetny rozrachunek, w najwyższym stopniu cywilizowany, spowity melancholijno-romantyczną mgiełką. Dla każdego powinno to być oczywiste, nawet dla dzieci ofiary. Gdyby Cargill miał teraz przyznać, że Ballard rzeczywiście stanowi dla niego jakieś niebezpieczeństwo, musiałby odżyć na nowo tak długo tłumiony strach, a rycerskie złudzenia, które w ciągu tych wszystkich lat stały mu się drogie, musiałyby się teraz rozpaść w gruzy. Nie chciałbym formułować jakiegoś konkretnego sądu, jednakże spośród wielu różnych to wydaje mi się najbardziej typowe dla mieszkańca Colebeck Castle. Zanim usiedliśmy do stołu, zmuszony byłem poprosić Cargilla o szklankę rumu. Na twarzy szczodrego gospodarza pojawiło się niezadowolenie, że pośpiech gościa zakłóca tempo jego życia; oznajmił, że po obiedzie dostanę coś, co będzie dla mnie ^przygotowaniem do Westmoreland; przed oibiadem nie może pozwolić sobie na żaden rum, to zbyt niekonwencjonalne. Kiedy mu się zwierzyłem, że nie spałem całą noc, nalał mi rumu do szklanki, a także i sobie. Obiad był wyśmienity: kuropatwa, iguana, olbrzymia jaszczurka, którą Anglicy niezbyt chętnie jedzą, całkiem zresztą niesłusznie, a na koniec żółw, naprawdę fantastyczny przysmak, z którego słynie Old Harbour. Cargill opowiedział mi trochę o życiu tych zwierząt, które mają dość szczególny zwyczaj podejmowania dalekich wypraw, aby złożyć jajka na odległym brzegu; gdy płyną w lecie z Hondurasu do Cayman Islands. robią tak wielki hałas, że stat- 14* 211 ki, które z powodu mgły zboczyły ze swojej trasy, mogą bez trudu za żółwiami dopłynąć do wysp. — Przypomina mi to — przerwałem mu — historię, jaką opowiedział mi ktoś, kogo pan dobrze zna; a zdarzyła się w tym samym miejscu na Wyspach Karaibskich; opowiedział mi ją kapitan Charles Johnson... — Johnson, autor książki, w której są same kłamstwa? — W każdym razie jest pisarzem —¦ rzekłem z uśmiechem. Cargill napychał usta jedzeniem i nagle, zupełnie niespodziewanie, objawił niesłychaną radość z tego powodu, że znam Johnsona. Walił pięścią w stół, wyciągnął przed siebie ręce, jakby chciał mnie wziąć w ramiona i mocno uścisnąć za to, że złożyłem wizytę autorowi książki pełnej kłamstw, który bynajmniej nie był jego zażyłym przyjacielem. Jakoś nic się tu nie zgadzało; ale rad byłem, że znalazłem z nim jakiś wspólny język i po obiedzie będę mógł go zapytać o Annę Bonny, bo wtedy nikt nam nie powinien przeszkodzić. Choć myśl o lady Jane coraz bardziej zacierała obraz amazonki-piratki, nie zaniechałem jednak mego projektu. Byłoby może inaczej, gdyby moja miłość do żony gubernatora nie opierała się na mrzonkach i nie zależała od nieoczekiwanych wydarzeń, kierowanych nie przeze mnie, a przez nią. Przyjedzie do mnie do West-moreland; muszę tylko czekać, nawet gdyby zamierzała powtórzyć tę wizytę dziesięć razy. Tak więc byłem wolny, mogłem z całym zapałem ruszyć w pościg za cieniem mojej młodości; odczuwałem to jako obowiązek wobec samego siebie, choć entuzjazm mój ogromnie osłabł. — Bajeczki! — wykrzyknął Cargill, gdy opowiedziałem mu tę historię, jak pirat ścigał hiszpański okręt. — Prawdziwe natomiast są te hałasy dobiegające od strony morza, które uważano za głosy diabłów (Johnson nie był na tyle głupi, musimy sobie to powiedzieć); z pewnością płynęły wtedy żółwie; chyba że była akurat zima, a więc i to jest kłamstwo. Spotkał się pan z nim w Londynie? I mówił o mnie? Dość często popijaliśmy razem w Charlestonie; 212 było to przed 1718, w lepszych czasach, kiedy jeszcze tyle nie kłamał... — Pracował na wybrzeżu? —¦ spytałem ostrożnie. — Na wybrzeżu? Mój drogi chłopcze,, ten człowiek był piratem. Zdaje się, był kapitanem tego żółwiowego statku. Lichy to był pirat, ale przynajmniej nie miał wtedy czasu na wymyślanie bajeczek; oto zaleta regularnego zajęcia, choćby nawet takiego. Przy podziale łupów zawsze go oszukiwano; nie miał posłuchu, natomiast Stade Bonnet, który był równie złym marynarzem, miał posłuch, zawsze gdzieś błądził myślami. Nie interesowały go kobiety; sam zresztą miał w sobie coś z kobiety, raczej z dziewczyny. Ostatni raz spotkałem go w 1717 roku, kiedy to gubernator Roger, ten safanduła, ogłosił wielką amnestię; dwa tysiące piratów na wyspie Providence przemieniło się w zacnych chłopaków, a za ich przykładem poszedł też Johnson. Spotkałem się z nim w Santa Lucia, gdzie musiałem dopilnować pewnego interesu. On zresztą także, tylko każdy na swój sposób. Zamierzał wspiąć się na szczyt większego Pi-tona i tam napisać poemat, szalony człowiek. Pitony ti dwie stożkowate góry, które sterczą z morza na południ od Santa Lucia, jak uszy osła; jest mniejszy i większy Pi ton, ale nawet ten mniejszy ma 3000 stóp. O ile wiem, nikt ich jeszcze nie zdobył, oprócz dwóch piratów wiele lat temu, których wysadzono u podnóża większego Pitona, choć może nawet to był mniejszy. Kiedy ich ściągnięto, stwierdzono, że tylko jeden z nich żyje; drugi usiłował wspiąć się na szczyt, pewnie po to, aby przesłać sygnały na wyspę, ale ukąsił go fer de lance, tak je tam nafwają, jadowity wąż o czerwonym ubarwieniu i szczurzym ogonie. Takie węże są też na Martynice. Wyskakują z dziur i szczelin, uderzając jak włócznie, błyskawicznie kąsają i równie błyskawicznie człowiek umiera. Wypowiedział te makabryczne słowa z wyraźną satysfakcją, ale spostrzegł, że automatycznie wsuwam rękę pod stół, aby odepchnąć węża, którym córka jego bawiła się przy moich nogach; parsknął śmiechem i nałożył mi drugą porcję żółwia na talerz, ale temat Charlesa Johnsona 213 miał z głowy. Nie mogłem się jednak oprzeć myśli, źś w jego opowieściach o Małych Antylach maczał jednak palce Charles Johnson. Czyżby sam to wszystko przeżył, czyżby to były autentyczne wspomnienia? Cargill milczał jak grób w sprawie Charlesa Johnsona. Potem jednak, kiedy snuł opowieść o statku, który znalazł schronienie przed cyklonem na Antiąuie, zrozumiałem, dlaczego tak omija Charlesa Johnsana. A może już wyczerpał ten temat i więcej nie był mu potrzebny? A to dopiero historia! Załoga statku schroniła się na brzegu, a kiedy po paru godzinach wyszli, żeby popatrzeć, co się stało ze statkiem, zobaczyli, że cyklon cisnął nim o brzeg, a topmaszty zanurzone są w piachu. Ale kiedy cyklon ustał, wiatr powiał od strony przeciwnej i statek podniósł się, a nawet wypłynął na wodę! Gdyby Charles Johnson opowiedział te dziwy, pewien jestem, że Cargill okrzyczałby go kłamcą, oszustem i krzy-woprzysięzcą. Nie chcę tu twierdzić, że opowieść o cyklonie jest nieprawdziwa i wręcz niemożliwa. Słyszymy nieraz jeszcze dziwniejsze rzeczy o cyklonach, które są po prostu złudnym wymysłem natury, powiem tylko, że przy swej skłonności do mocnego koloryzowania i fantazjowania Cargill potrzebował kozła ofiarnego. Teraz może zaprzeczyć istnieniu Anny Bonny po prostu dlatego, że występuje ona w książce Charlesa Johnsona. W połowie nowej opowieści rozległo się pukanie do drzwi i na progu stanął Walter Coxon. — Ludzie Aylmera chodzą po terenie — oznajmił, gdy Cargill skinął na niego. ¦— Wewnątrz ogrodzenia? — spytał Cargill groźnym głosem żując jedzenie. ¦—¦ Nie, po drugiej stronie, jest ich czterech. — A Sauer jest wśród nich? — Chyba nie. Cargill przełknął kęs, był teraz gotów wybuchnąć gnie->wem, ma co zresztą wszyscy czekali. Co jakiś czas jego chytre oczy gada zerkały w moją stronę, by sprawdzić, czy dostatecznie świadom jestem jego talentów. Ryknął: 214 — Coxon, do dzieła! Pałki na dzisiejszy wieczór! Niech Rutherford wyrusza z Johnnie, Mingo i Sambo! — A ogary, proszę pana? — spytał Coxon, wyglądający na człowieka, który wykona rozkazy co do joty, ale spojrzenia, jakie rzucał na swego pana, wyrażały współczucie. Po chwili zastanowienia Cargill zwrócił się do mnie z pytaniem, czy mam ochotę wziąć udział w obławie. Nie miałem ochoty. — Weź je na smyczy... słyszysz? Na smyczy, nie chcę dzisiaj, żeby kogoś rozszarpały na kawałki... Słuchaj, weź... Małego Dampiera. — Małego Dampiera — powtórzył Coxon w zamyśleniu, zarysowując ręką kontury ogara, których wielkość miała odpowiadać nazwie. Cargill także obrócił się do mnie i roześmiał wesoło i zachęcająco, po czym spojrzał znów na Coxona i zaśmiał się jeszcze głośniej. Wyglądało, jak by te przygotowania do walki miały się rozpłynąć pośród znaczących uśmiechów i klepania po udach. Wspomniany ogar nazywany był prawdopodobnie od lat Małym Dampierem, teraz jednak widocznie nazwa ta wydawała im się zabawna i zareagowali na nią śmiechem. Coxon zawtórował swemu panu z zachwytem, ale kiedy pan jego spoważniał i on przestał się śmiać. Cargill zapomniał jednak o rzeczy najważniejszej. — A mają broń? —¦ spytałem. — Nie pomyśleliśmy o tym — rzekł Coxon. — Gdyby mi pan nie przypomniał, poszedłbym na śmierć z zawiązanymi oczami, prosto w paszczę lwa. No więc, Rutherford bierze broń, a ty leżysz na czatach. Może będzie lepiej, jak sam też rzucę okiem... Nie pójdziesz, Ri-chard? Możesz się nauczyć tropienia i roboty drwala. No? Wyszli, a ja nagle poczułem, że mam już dość tego żółwia i przydałoby się, aby oswojony żółty wąż, który leżał zwinięty wokół nogi od stołu, opróżnił mój talerz. Ale bestia za nic nie chciała się ruszyć. Poszedłem na werandę, aby popatrzeć na jarzące się wokół światła lub sygnały, lecz królowała tam tylko czarna noc. Za kilka dni bę- 215 dzie nów księżyca. Nie zdziwiłem się wcale, gdy Cargill wkrótce wrócił mówiąc o fałszywym alarmie z pewną ulgą w głosie. Siedzieliśmy na werandzie jadalnego pokoju pijąc kawę i czekając na lepsze rzeczy, które obiecał. Moskity przelatywały nam nad głowami wpadając do pokoju, w którym paliło się światło: poza ich bzyczeniem, szumem wiatru i łopotem gałęzi nie dochodziły żadne odgłosy. Od czasu do czasu robaczek świętojański zakreślał świetlistą nie-bieskozieloną ścieżkę, niby spadająca gwiazda, na widok której trzeba wyrazić jakieś życzenie. Ale ja już je wyraziłem, bo właśnie przed chwilą wyznałem wszystko Cargil-lowi o Annie Boinny i tylko czekałem, co z tego wyniknie. Przedstawiłem mu swą prośbę wyraziwszy jednocześnie zadowolenie i zdumienie, że zaprosił mnie do Colebeck z własnej inicjatywy, popadł jednak w.takie samo kłopotliwe milczenie jak wtedy po południu. Słuchał, trzeba przyznać, z uwagą, lecz wyraz jego twarzy nie zdradzał najmniejszego entuzjazmu ani nawet grzecznego zainteresowania. Nie zauważyłem jednak, aby okazał niechęć do rozmowy na ten temat; ale też i nie uświadamiał sobie, że chcę zobaczyć Annę Bonny taką, jaką jest teraz, a nie słuchać tylko o tej Annie, którą Cargill znał siedemnaście lat temu. Tak więc powiedział mi z gorliwością, która mnie mile zaskoczyła po tak dziwnym początku, że opuściła wyspę bez niczyjej pomocy na pokładzie statku handlowego, który miał zawijać do różnych portów Ameryki Północnej. Niewątpliwie miałem z tego wyciągnąć wniosek, że on, Richard Cargill, nie maczał palców w jej wyjeździe, statek handlowy, amerykańskie porty, kobieta, która wysiadła w jednym z tych portów — wszystko to coraz bardziej zamazywało się w jego umyśle, ogarnęło mnie nawet przerażenie, że nie zdaje sobie sprawy, ile lat ma w tej chwili Anna Bonny; coś wręcz przeciwnego, niż można by się spodziewać w takiej sytuacji, gdy młody człowiek zwierza tajemnice serca komuś, kto już jest dobrze po pięćdziesiątce. Że nie uwzględniał niszczycielskiej ręki czasu, co 219 było wzfuśzające i irytujące zarazem, Wyczuwało się 2 j^-go podniecenia, z jakim opisywał Annę Bonny. Były to nawet cenne informacje, choć określenie „wspaniała i dumna kobieta" nie tylko odsłaniało pewne indywidualne cechy, ale nabierało jeszcze większego znaczenia ze względu na jej przeszłość, którą Cargill trochę komplikował twierdząc, że ani nie poślubiła marynarza, z którym uciekła wtedy od ojca, ani też nie poślubiła Rackama. Ludzie, jak i zresztą sam Cargill, przedstawiali sprawę sądowi w ten sposób, aby usposobić do niej przychylnie sędziów, lecz to tylko sprawę pogorszyło, bo sędziowie byli bardziej oburzeni z powodu opuszczenia prawowitego męża dla pirata niż ułagodzeni poślubieniem kochanka, który przyłączył się do piratów w New Providence. Gdyby ją powiesili, on, Cargill, odczułby to bardzo boleśnie. Lecz dzięki skomplikowanym pojęciom moralnym, jakim hołdowali wiekowi sędziowie... Jeśli chodzi jednak o jego pojęcia moralne, to wcale nie były mniej skomplikowane... Potwierdził, że miała włosy jasnoblond — miała, zaznaczył; mówił tak, jakby nie żyła, a w każdym razie takim tonem. Powróciwszy w rozmowie do Johnsona stał się bardziej gadatliwy, przy czym okazało się, że dobrze mu znane jest wszystko, co dotyczy Anny Bonny w tej pirackiej książce. Czemu tylko można było zaprzeczyć, zaprzeczył. Młodość Anny, jej matka nękana zazdrością, ucieczka adwokata Bonny'ego ze służącą i dzieckiem do Ameryki — wszystko to wedle Cargilla było czystą fantazją! Znał dobrze adwokata Bonny'ego, nigdy nie widział żadnej służącej; tylko Murzynki, dużo Murzynek. Jako dziecko Anna była spokojna, mizerna, grzeczna, takie trochę zaszczute zwierzątko; natomiast mowy nie ma o żadnej gwałtowności, nie zamordowała służącej (oczywiście innej), ani nie ugryzła chłopca, który się do niej zanadto zbliżył; nie roznieciła fajerwerku w kościele — są to wszystko wymysły .szlachetnych ludzi, celem stworzenia sławnej piratce rów-nii! pirackiej przeszłości. Uznałem, że to bardzo prawdopodobne, wątpiłem jednak, aby źródłem tych opowieści był ¦1'ihnson, zwłaszcza że byłem pewien, iż o fajerwerku sło- 217 Weni nie wspomina w swojej książce. Rozwiązanie było proste: opowieści te krążyły podczas jej procesu w Południowej Karolinie i na Antylach; Johnson je zgromadził i uwiecznił w książce. Cargill z kolei gromadził jeszcze inne, które przeczyły tym pierwszym. Nim wyczerpał rozmowę na temat Johnsona, zaprzeczył, jakoby Anna urodziła na Kubie dziecko, a dziecko więzienne w Spanish Town, czemu już nie mógł zaprzeczyć, potraktował jakby nigdy nic, sugerując, że nie żyje. Zaczęło mnie to już niecierpliwić, powiedziałem więc, że gotów jestem podpisać się pod jego wszystkimi poprawkami, jeżeli tylko naprowadzi mnie na ślad Anny Bonny. Jak dotąd nie zaprzeczył, że leży to w jego możliwościach; zaklinałem go, aby mi pomógł, nie tylko dlatego, że Charles Johnson mi go wskazał, ale dlatego, że był naocznym świadkiem. Roześmiał się, powiedział, że jestem przebiegły facet, i podniósłszy się zaczął klaskać w ręce, jak by chciał zwabić do nas Annę Bonny, ukrywającą się pośród lasów porastających wzgórze. Patrząc z boku na jego twarz nie odniosłem wrażenia, aby potrafił wytrząsać z rękawa takie niespodzianki. Była to twarz pomarszczona, znużona, 0 oczach głęboko osadzonych, w których znać było ślady przeżytych klęsk, o oczach starego człowieka, a nie przymrużonych oczach gada. Zjawił się Murzyn, Cargill dał polecenie i za chwilę wniesiono butelkę z dwiema małymi szklaneczkami. Wziął do ręki butelkę bez etykiety, potrzymał chwilę i uniósł pod światło, aby pokazać, że zawartość jest bezbarwna. — Jak pan myśli, co to jest? — spytał. • Nie zgadłem, choć wysunąłem kilka przypuszczeń, wobec tego wlał mi trochę do szklanki i odgarnąwszy dłonią brodę obserwował, jak próbuję. Było to niewiarygodnie mocne; trunek ten przypominał smak przejrzałych jabłek. Wypiłem połowę, oblizałem wargi i spytałem o nazwę. — Nowy rum — oznajmił — najmocniejszy na Jamajce 1 niewątpliwie najlepszy. Najwyższy gatunek rumu, ale młody jak dwunastoletnia Murzynka. Większość nowych rumów jest niedobra: sprzedają go tutaj Żydzi, żeby utrzy- 218 —ji mać cenę. Pozna pan, że to nowy rum, bo jest bez karmelu i soku ananasowego, jaki dodają dla koloru. Dziwne, ale upija się nim człowiek w jakiś inny sposób niż starym rumem. Chciał mi dolać, ale podziękowałem. — Muszę wcześnie rano jechać do Westmoreland, gdzie znowu czeka mnie rum... — Nigdy nikogo do niczego nie zmuszam — rzekł oficjalnym tonem. — Zobaczy pan, jak wypiję trzy szklanki, wszystkie w jednakowym tempie, i jak zmieni się moje zachowanie i wygląd. Do dna, Richardzie, tę jedną szklankę, dobrze ci to zrobi... ale dopiero trzy rozproszyłyby wszystkie kłopoty. — Jakie kłopoty? — spytałem, choć wiedziałem, co ma na myśli. Ponieważ nic nie odpowiadał, mówiłem dalej: — Przypomniał mi pan teraz o gubernatorze. Tylko że pan mówił o kłopotach, on zaś o racjonalnych podstawach mego bytu. — Sprowadza się to do tego samego — rzekł uprzejmym tonem i opróżnił pierwszą szklankę nowego rumu. — Co jeszcze mówił o tej sprawie? —¦ Że powiadomi mnie, jeśli tylko coś usłyszy. Nawet nie był nieuprzejmy, lecz ziejąca przepaść pomiędzy gubernatorem Jamajki i piractwem jako takim... Przerwał mi z szyderczym śmiechem: — Nie znasz historii archipelagu, mój drogi przyjacielu. Nie znaczy to, żeby piraci byli często wybierani gubernatorami (nie znam jednak sytuacji odwrotnej), natomiast gubernatorzy prawie zawsze żyli w dobrej komitywie z piratami. Przynosiło to duże korzyści obydwu stronom. —• Chyba pan ma na myśli korsarzy? — Piratów, Calico Jacka i jego kumpli. To jeden z wielu problemów poruszanych w tej książce... Weźmy na przykład Woodesa Rogersa na wyspach Bahama. Roberta Clar-ke'a i gubernatorów Południowej Karoliny, wśród których ja również przebywałem. Mieli rację. Człowieku, gdybym ja był gubernatorem Jamajki, korzystałbym na prawo i le- 21 i) I wo... — i zrobił taki gest, jakby zgarniał nocny wiatr do wszystkich swoich kieszeni. — Lecz sir Charles... — Nie mówię o obecnych — odparł krótko. — Hoven-den Walker stracił wszystkie swoje pieniądze w South Sea Bubble w 1720 roku, a stało się to tego samego roku... Jego żona, którą spotkał w Ameryce, a była wdową, miała pewien kapitał, choć jej pierwszy mąż, kupiec, wiele prze-trwonił... — Od jak dawna są małżeństwem? — Chyba ponad siedem lat. — Jak się lady Jane nazywała z domu? — Z domu... — nalał sobie drugą szklankę nowego rumu i popijał go z namaszczeniem, z zamkniętymi oczami o powiekach pofałdowanych jak u gada. Zauważyłem, że drży. — Z domu, powiadasz pan... Po tym rumie ma się charakterystyczny szum w głowie... Czasami robi się w niej zupełna pustka. — Na razie nic nie odczuwam — powiedziałem. — Ale czy nie zna pan jej nazwiska panieńskiego, czy też nie pamięta pan w tej chwili? — Coś pomiędzy jednym a drugim — odparł sennie. — Boże drogi, ten rum... Jedyne, co w tej chwili pamiętam, to Smith... albo Smythe... Ale to na pewno nie jest jej nazwisko — dodał zdecydowanym tonem. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Spostrzegłem teraz wyraźnie, że nowy rum powoduje jakieś szczególne otępienie. W głowie miałem większy zamęt i szum niż przy normalnym zamroczeniu alkoholowym, nastrój bardziej beztroski, ale mniej jowialny. A może po prostu sam siebie oszukiwałem tak myśląc? W momencie gdy się nad tym zastanawiałem, rozległ się strzał. Odgłos pomknął przez las u stóp wzgórza, ledwie budząc echo i powodując tylko lekkie drżenie pośród koron drzew. Kula utkwiła w biało tynkowanej ścianie werandy tworząc tuż za nami głęboką dziurę. Nie miałem czasu na dalsze obserwacje, uznałem bowiem, że rozsądniej będzie pójść za przykładem Cargilla, który rzucił się 220 na ziemię. Chyba po raz pierwszy strzelano do niego w Colebeck Castle, a nowy rum zatroszczył się o resztę. Leżał za kamienną balustradą przeklinając po cichu, ograniczył się do uwag w rodzaju „gruby Aylmer", „opasły jołop", w którego sercu zatopi nóż. Podczołgałem się bliżej, tak żeby mógł mnie lepiej słyszeć, i szepnąłem w pośpiechu: — To Ballard, panie Cargill, to Ballard Beckford, Bal-lard Beckford! — Ale wcale mnie nie słuchał. Kto wie, czy byśmy tak nie posnęli, gdyby nie rozległy się w pokoju czyjeś kroki. Był to Walter Coxon. Cargill poderwał się nie zważając na sypiące się kule i odbyli naradę wojenną, przy czym Cargill wydawał straszliwie bezładne rozkazy. — Strzeżcie drzew — powtarzał nieustannie; doskonały sposób, jak mi potem wyjaśnił, na odcięcie drogi wrogowi, gdyby chciał uciekać po drzewach, z korony na koronę; z początku wydało mi się to nonsensem, ale to dlatego, że cały czas myślałem o Ballardzie czy grubym Aylmerze, nie zaś o Murzynach, którzy ten system nieraz już stosowali, jeżeli tylko były ku temu odpowiednie drzewa. A więc zarówno Ballard, jak i Aylmer mogli przysłać najętych morderców. „Aylmer" znaczyło dla Cargilla „niewolnicy Aylmera", tak jak operacja wojskowa określona jest nazwiskiem generała — „Marlborough pobił Francuzów", podczas gdy sam Marlborough mógł tylko stać na wzgórzu. Mój gospodarz jednak nie chciał słyszeć o Ballardzie. Zostaliśmy w pokoju zamknąwszy drzwi i okiennice z drzewa kuloodpornego. Cargill napełnił mi drugą (uderzeniową) szklankę nowym rumem, a sam wypił chyba jeszcze ze dwie, więcej, niż zamierzał. Po kwadransie był solidnie pijany, chciał, abym przeczytał stare dokumenty, między innymi jego nominację na kapitana milicji, w której źle podano jego wiek. Gdy zjawił się Coxon, aby zdać sprawozdanie, nalał mu za drzwia-Imi solidną porcję nowego rumu w coś, co przypominało kubek. Wreszcie opadł na krzesło i spojrzał na mnie sennymi oczami. Nie wydawał mi się bardzo pijany; wyglą- 221 I dał raczej na zmęczonego starego człowieka. Nawet czerwone policzki nie zatarły tego wrażenia. — Richardzie! — zawołał wyrzucając drżące ręce, jakby potrzebował pomocy. Wstałem i słaniając się podszedłem do niego. —¦ Richardzie — powtórzył —¦ nie można powiedzieć, aby nasze życie było zagrożone, to przesada... Nie zmienia to jednak faktu, że jest to godzina braterskich uczuć, Która musi mieć miejsce w życiu każdego człowieka... Powiem ci coś, mój chłopcze. Kobieta, której szukasz, żyje. Anna Bonny jest tutaj, na wyspie. —¦ Co pan powiedział? — Widzę, że jesteś zaskoczony — zagrzmiał poważnym głosem. — Zastrzeliłem cię. Nikt nie zaprzeczy, że jestem pijany, ale wiem, co mówię: jutro rano, gdy wytrzeźwieję, powtórzę dokładnie to samo i poproszę o to samo — o tajemnicę: nie zdradza się kobiety, którą się kocha. A cóż to za kobieta! Co za kobieta... — I unosząc w górę palce przytknął je do ust całując ich czubki. Twarz jego ciągle była ponura i bez wyrazu, od czasu do czasu tylko ożywiał ją wykrzywieniem ust. — Ale gdzie jest? A gubernator? I... — Tajemnica — oznajmił głosem znacznie mniej pom-patycznym. — Jest na północo-zachodzie wśród Irlandczyków, przemytników i byłych piratów. Znam niektórych tych facetów. Jeżeli bym zdradził, wtedy... kula w łeb, kula w łeb, tak jak to zrobił przed chwilą ten opasły Aylmer, która pozbawiłaby życia mnie i moich gości. Rozumie mnie pan? —• I po co taka tajemnica? — Z wielu przyczyn. Jedną z nich łatwo podać. Gdyby ©skarżono ją o współudział w przechowywaniu towarów lub w czymś w tym rodzaju, wymierzono by jej znacznie surowszą karę niż komu innemu, bo znowu wróciła do przestępczego życia, choć raz już ją ułaskawiono. Zrozumiałem to, zrozumiałem wszystko, co powiedział; ale że Anna Bonny naprawdę mieszka na Jamajce i mogłem ją przy sprzyjających okolicznościach spotkać, 222 ...¦,.,.->.. .Ł... to przechodziło moje pojęcie. Czułem się jak ktoś, kto przez całe życie usilnie za czymś tęsknił, ale teraz przestał, za późno bowiem stało się to rzeczywistością. Cargill wyjaśniał dalej: — Owe gangi, tam, na północy, zajmują się przemytnictwem na szkodę Hiszpanii, a jest to zajęcie bardzo dochodowe tutaj, na Antylach, od czasu porozumienia w Asiento; zdarza się jednak, że prowadzą przemyt na szkodę Anglii pospołu z murzyńskimi rozbójnikami z Kuby, a jak się już człowiek wciągnie w przemyt, nietrudno potem przejść na ipiractwo. To właśnie miałem na myśli. Kobieta ta nie ,może być złapana po raz drugi: wtedy by ją powiesili. Przybranie drugiego nazwiska niewiele by pomogło... Chcesz, żeby ją powiesili? Do licha, Richardzie, nie chcesz tego, prawda? — Proszę pana — zacząłem, chcąc wyrazić rosnące we mnie zwątpienie, nie tyle w jego szczerość, ile w prawdopodobieństwo tych informacji, i przysunąłem bliżej krzesło, jako że najwyraźniej nie zamierzał usiąść przy stole —¦ skoro przybrała inne nazwisko, skąd pan wie, że to właśnie ona? Mam co do tego wątpliwości. — Oczywiście — odparł spokojnie. — Wiem tylko, za czym ta kobieta od lat tęskni... — zaczął wygłaszać trochę sentymentalną, a trochę pompatyczną mowę, na podstawie której można było się zorientować, że kształtował sobie obraz Richarda Beckforda, który siedemnaście lat temu spędził niezapomniane, sielankowe godziny z tą samą kobietą, którą dziecko, Richard Beckford, pamiętał jako najcno tli wszą ze wszystkich kobiet. A może patrzył w przyszłość. Nie wiedziałem, oo było bardziej przytłaczające, czy brak zrozumienia, z jakim spotkałem się u gubernatora, czy też jego nadmiar i przesada. Gdyby mówił trochę dłużej, mogłoby się na tym skończyć, że uwierzyłbym, iż leżałem w ramionach Anny Bonny w roku 1720 jako dorosły młodzieniec, podczas plądrowania statku. Richard Cargill podniósł się jednak i zaczął się przechadzać niepewnie po pokoju, wpadając na meble, przesuwając się, zgięty niemal wpół, i szepcąc coś do siebie. Nagle przyciągnął do 223 I światła mały elegancki sekretarzyk, który mógł należeć do jednej z panien albo pań Colebeck, usiłując wysunąć jedną z szuflad. Nie udało mu się to, wziął więc sekretarzyk między kolana, jak postępuje dentysta z niechętnym pacjentem, i wyciągnął szufladę w mgnieniu oka, ale wypadła mu z rąk, a zawartość rozsypała się po podłodze. Nie pozwolił, żebym mu pomógł, i przyklęknąwszy na podłodze grzebał jakiś czas wśród papierów, a wreszcie, gdy znalazł ten, którego szukał, rozrzucił resztę na wszystkie strony, podniósł się, kopnął parę razy leżące na podłodze dokumenty i rozłożył arkusz trzymany w ręku, gęsto zapisany po obu stronach i poplamiony atramentem. — Domyślam się, jakie ma pan wątpliwości — mówił dysząc z wysiłku — ale tutaj znajdzie pan potwierdzenie. Nie, Richardzie, niech pan zostanie na miejscu, ten list jest dla mnie świętością. Przeczytam panu kilka zdań, a będzie pan wiedział, o co chodzi. Napisała ten list z Kuby, pół roku temu. Nadal dysząc usiadł na krześle i zaczął czytać, przez cały czas zerkając na mnie z uniesioną brwią, w napięciu, z uwagą, jakby się bał, że zechcę mu wyrwać ten list. — „Wstrętny, obrzydły Dicku. Na pewno pamiętasz mnie sprzed siedemnastu lat, kiedy to tyle wysiłku włożyłeś, aby mnie wyrwać ze szponów sędziowskich... Czas robi swoje... — Teraz trochę przeskakuję. — Nie podpisuję tego listu, ale wiesz, kim jestem. Może jeszcze się spotkamy, bo wkrótce przenoszę się z pewnego południowego wybrzeża na północne, gdzie ty... — Znowu trochę przeskakujemy. — Już nie jesteś w milicji, a więc nie masz obowiązku wydawać mnie w jej ręce. Odetnij... — dotyczy czego innego — ...chodzisz za dużo..." — Nie, to już nieważne, do końca nie ma już dla nas nic interesującego, tylko mnóstwo dygresji, które kobiety tak lubią. Domyśla się pan chyba, że list jest od Anny Bonny. — Złożył arkusz, przyklepał mocno ręką i wsadził go do kieszeni. Następnie podszedł do stołu, nalał sobie pełną szklankę nowego rumu, wypił jednym haustem i wrócił na swoje krzesło. >— Skąd jednak pan wie — przerwałem mu spokojnie —» że naprawdę przekroczyła granicę Kuby? Spojrzał na mnie wyzywająco, przechylił się do tyłu i spytał bardzo oficjalnie, czy może jeszcze coś więcej chcę wiedzieć. Po czym zaczął się śmiać histerycznie, jednocześnie czkając, a całe jego ciało aż podrygiwało na oparciu krzesła. — A niech tam te wszystkie młode kobiety... — użył zwrotu, którego tutaj nie mogę powtórzyć. — Richardzie, Richardzie! On też traktuje to poważnie! Pytaj, mój chłopcze, ile tylko chcesz. Wstrętny obrzydły Dick stoi przed tobą. Teraz jednak musisz pójść do niej, Dicku, Richardzie, stary towarzyszu broni. Ta kobieta nie nosi spodni, dobry Boże, nie! Przyjmie cię serdecznie z otwartymi ramionami. Odbędziemy radę wojenną. Dwaj Dickowie odbędą radę wojenną. A więc chcesz się z nią spotkać, o to ci chodzi? — Jeżeli byłoby to możliwe — powiedziałem raczej po-wciągliwie. — Jeżeli byłoby to możliwe — powtórzył. — Dzisiaj moja ręka nie nadaje się do tego, ale jutro rano napiszę list do Toma Vane'a: mieszka tutaj. Jeżeli masz cokolwiek pisać do kogokolwiek tutaj na wyspie... pisz do Toma Vaine'a. Tom Vane ma jeszcze inne nazwiska, ale to też jest w porządku. Już mam w głowie cały ten list, nie będę zwlekał, „młody wielbiciel... twoich wdzięków..." Można wspomnieć twoje nazwisko? Ach, prawda, przecież twój ojciec występował w jej obronie... — Peter Spiker — odrzekłem. — Jak wolisz! „Syn Petera Spikera", trzeba to sformułować trochę inaczej, „który ryzykuje dla ciebie życie..." A gdzie mieszkasz? — Na Plantacji Beckforda, Westmoreland — odparłem. — W porządku. Nie byłbym zdziwiony, gdyby Tom Vane oddał list natychmiast... A teraz, mój drogi — wstał i zbliżył się do mnie — jeżeli kiedykolwiek będziemy to już mieli poza sobą, pomyśl o Richardzie Cargillu z Colebeck Castle, dobrze? — Ucałował znowu koniuszki swoich palców z tajemniczą miną. — Wspaniała kobieta. 224 15 — Wyspa rumu 225 — A teraz — ryknął wyrzucając w górę prawą nogę, jakby w jakimś dzikim tańcu — teraz wybiła godzina uczuć braterskich i siostrzanych... Chcesz Murzynkę? Widząc, że patrzę ;na niego z osłupieniem dodał: . — Dwunastoletnią. — Nie, dziękuję panu — odrzekłem i także wstałem. — Jedenastoletnią? — Naprawdę nie. ¦—• Jesteś wierny — zakpił, znowu wykonując taniec — ale nigdy z tym nie przesadzaj, Dick. Murzynki są czarne i zdrowe. Matka moja mówiła: Miej zawsze Murzynkę... — Wystarczył mi już ten jeden wąż... — przerwałem mu. — Wąż?... Wąż?... Och, tak... — Uspokoił się nagle i zamyślony patrzył przed siebie. — Wąż... Pytałem tylko dlatego, że ocaliłeś mi życie — zakończył z szlachetną prostotą. — Jeszcze nie, panie Cargill, radzę jednak strzec się... — Życie człowieka, który zabił pańskiego wuja... To jednak, ściśle mówiąc, przyjemna rola, przyjemna "i rycerska... — Niech się pan strzeże Ballarda — powtórzyłem. —¦ Nonsens — rzekł z władczym gestem. — Ballard to łotr. — Łotry się nie liczą — odparł. — To młodzieńczy wymysł. Szaleństwo. Chwiejąc się i pomrukując zaprowadził mnie do mego pokoju sprawdziwszy, czy wszystkie okiennice są dobrze zamknięte na wypadek, gdyby posypało się więcej kul. Ściskaliśmy sobie dłonie niezliczoną ilość razy. Rankiem mieliśmy się już nie zobaczyć; jeszcze przed świtem wyruszy, żeby załatwić się z czarną szumowiną, ja natomiast muszę wrócić, wrócić i powiedzieć... nie pamiętam, czy mu to obiecałem. ROZDZIAŁ JEDENASTY I rzeczywiście nie zobaczyłem już Cargilla przed wyjazdem, lecz zaopatrzył mnie na drogę wspaniale — aż 226 do Scotfs Cave, gdzie miałem przenocować, dal mi konia do mojej dyspozycji, a także eskortę Koromandela, który się zwał Tim Tom; pozwolił mi także wziąć jedną ze strzelb, prowiant i flaszkę podróżną z rumem, tym razem starym. Wybrałem drogę lądową głównie dlatego, żeby móc się całkowicie i w spokoju poświęcić własnym myślom. Nie chciałem nawet opuścić pasa przybrzeżnego nad Blue-field's Bay, choć zwykle wszyscy przepływają zatokę statkiem do Savannah la Mar, droga lądem jest bowiem uciążliwa. Biegnie brzegiem morza, następnie przez Carpen-ter's Mountains i na Essex Valey Mountains dochodzi do samego wybrzeża, przy czym jest tu jeszcze bardziej skalista. W dalszej części — lasy, gęste lasy, nie tylko w Vere, ale i dalej: palmy kokosowe gęsto skupione, ich pnie przegięte w stronę lądu, a tam gdzie ziemia jest sucha i piaszczysta, cedry o spłaszczonych koronach, dostojne drzewa mahoniowe, akacje, kalabasy, także brasiletto, pomarań-czowoczerwone drzewo pocięte często na duże, przyjemnie pachnące bloki; i cuchnące nadbrzeżne moczary porosłe mangrowcami, i te pająki pod drzewami, zanurzające powyginane owłosione nogi, wytworne i drżące od zimna, w błotnistej wodzie. Z palcem na mapie, mojej starej, żałosnej mapie Jamajki, wytartej na zgięciach, mogę przejść całą drogę do Westmoreland; w pamięci mej zachowałem jednak wyraźnie tylko te obrazy, gdzie morze pojawia się na horyzoncie przy zakrętach drogi albo za ujściem rzeki, przez które musieliśmy przechodzić. Za każdym razem wyłaniało się jakby nowe morze, niczym ilustrowana książka, której stronice same otwierają się przede mną. Morze oglądane z wysoka, morze oglądane z tej samej równiny. Niebieskie i gładkie, zmącone tylko tam, gdzie woda pieni się nad niewidoczną rafą koralową; niemal bez przypływu i odpływu, ale romantyczne, z niezliczoną ilością zatok i zatoczek, wzbogacających monotonny szum morza jakimś nowym dźwiękiem. Morze kipiało, choć należałoby powiedzieć raczej, syczało. Każda zatoczka miała jakąś własną charakterystyczną cechę, przypominała jakiś napis albo 15* 227 I inicjał, albo rozbitka widzianego w oddali, to znów matę ze słomy wyrzuconą na brzeg, na białą plażę, tuż przy drodze, lub basen ogrodzony czarnymi słupkami, który Tim Tom nazwał „craal", lecz po wielu gestach i znakach, jakie wykonał rękami, zrozumiałem, że jest to teren, na którym rozmnażają się żółwie, co mi nasunęło melancholijne wspomnienie o kapitanie Richardzie Cargillu i jego obiedzie, który jeszcze ciążył mi w żołądku. A chyba najwspanialsze ze wszystkiego było to, że po raz pierwszy w życiu byłem sam ma sam z morzem; bo Tim Tom się nie liczył, jechał za mną i nie otwierał ust, ani też Mulaci wiozący cukier i rum z Westmoreland do Kingston, którzy mijali nas co jakiś czas małymi grupkami, nie przeczuwając we mnie swego obecnego pana. Pogrążyłem się w medytacjach na temat opuszczonych wysp i czarnych statków pojawiających się nagle u brzegów tych wysp, statków, które krążyły już z dawna dokoła przylądka, nim zostały zauważone. Dla samotnego, znajdującego się w ukryciu widza życie pirackie musiało być pełne uroku — z odległości co najmniej pół mili. W żadnym jednak razie nie z bliska, byłem bowiem przekonany, że aura spowijająca to tajemnicze powołanie zniknęłaby wnet jak miraż na pustyni. Trzeba tylko widzieć, wcale nie trzeba słyszeć, nawet nie trzeba się zastanawiać patrząc na statek, który okrążył ten przylądek, czarny, zaniedbany, jak wiele statków w opowieściach Charlesa Johnsona, z szarym oprzędem wokół masztu i zwojami lin wyglądającymi jak muchy schwytane w pajęczą sieć; potężnie rozdęty, toczący się chwiejnie, ironicznie salutujący statek, ale już odpłynął, a samotny widz na wyspie, zbudzony z koszmarnego snu, pozostał tylko zafascynowany słowem „pirat"; fale przybrzeżne i bryza morska słowo to szepczą, szepcze całe morze. Taki statek-widmo nie mógł być przekształcony na statek korsarski w żadnym z ubiegłych wieków i przez żaden statek kaperski, na mocy żadnej z królewskich pieczęci. Wiedziałem dobrze, że taki statek w ogóle nie istniał. A jeśli zastosować to do Anny Bonny, brnąłem dalej 228 w swoich medytacjach, to jak będzie wyglądało zadanie, jakie nałożył na twoje barki Cargill? Zresztą zbiegało się też ono z tym, które sam na siebie nałożyłeś? Im bardziej zbliżała się do mnie tu na wyspie, tym bardziej oddalała .się od postaci z mojej młodości, która stała za mną trzymając rękę na moich plecach. Czy nie wybuchnie konwul-syjnym śmiechem, jeżeli spytam, czy to pamięta? Nie miałem powodów, aby nie wierzyć Cargillowi. Był pijany, to prawda, lecz zdawał sobie sprawę, że jest pijany, a szczegóły, jakie mi podał, nie były bredzeniem pijackim. Anna Bonny istniała. Ale jak żyła i w jakiej postaci? Dziwne, ale nie potrafiłem o niej myśleć inaczej jak o złodziejce, którą niegdyś widziałem w Londynie, prowadzoną przez dwóch policjantów w pobliżu sklepu optycznego: tłusta kobieta o bezzębnych ustach, brudne blond włosy zwisały jej na oczy — typowa przestępczyni. Jakże mogłem mieć pewność, że Anna Bonny, żyjąca wśród przemytników i hołoty, nie jest właśnie podobna do tej kobiety? Odnowiłem moją znajomość z Plantacją Beckforda po południu, przy wyczerpującym blasku słońca. Powitały mnie teriery, łowcy szczurów, które jednak wydawały się równie bezużyteczne jak psy łańcuchowe. Nie wzruszyło mnie to — oczywiste było, że są przyjacielskie dla wszystkich. Nie odnosiło się to do dwóch płowowłosych chłopców, którzy zniknęli za tamaryndowcami rosnącymi przed domem, uprzednio jednak wykonali taki ruch, jakby chcieli cisnąć we mnie kamieniami: nie były to cienie Petera i Williama, jak można by przypuszczać, lecz dwie latorośle Shettlewooda. Nikt mnie nie poznał, choć wielu murzyńskich niewolników musiało już być na plantacji za czasów mojej młodości. Przed samym wieczorem sprowadzono do mnie wiekowego Murzyna, relikt przeszłości, pchnęli go w moją stronę młodsi, ale też już podstarzali Murzyni, którzy zwali go ta ąuaco, co znaczy ojciec. Nie pamiętałem go. Możliwe jednak, że po prostu chcieli, abym poznał najstarszego spośród nich. Już nigdy więcej go nie zobaczyłem: rozpłynął się w morzu afrykańskich twarzy. Zarówno na 229 Plantacji Beckforda, jak i innych plantacjach Williama, które ciągnęły się w kierunku południowo-zachodnim do Savannah la Mar, była zastraszająca ilość Murzynów, o czym Shettlewood uprzedził mnie już w Kingston. Ówczesne prawo określało, że na trzydziestu Murzynów na Jamajce powinien być wyznaczony jeden biały nadzorca. Prawo to jednak w miarę upływu lat było coraz mniej respektowane, zarówno jeśli chodzi o liczbę, jak i stopień białości nadzorców, aż w końcu zostało sprowadzone do nakładania grzywny, co i tak wynosiło mniej, niż trzeba by było wydać na białych robotników. I tak zapewne na naszych plantacjach na setki niewolników przypadało nie więcej niż dziesięciu nadzorców, pod nimi było dziesięciu Mulatów i około pięćdziesięciu Senegalczyków, a władzę nad wszystkim i wszystkimi sprawował Kwarteron, Sam Stirling. Niezależnie od istniejącego prawa cała ta sytuacja była niemożliwa do utrzymania. A konsekwencje braku równowagi w zarządzaniu były aż nadto widoczne na plantacji, na polach trzciny cukrowej, plantacjach kawy i na sawannach, na których wypasało się bydło. Rzuciwszy pobieżnie okiem, przypisałbym całą winę przyrodzie, pożółkłej trawie i spalonej ziemi przez suszę, gdyby następnego dnia Shettlewood nie ujawnił mi, w jak złym stanie znajduje się kamionkowy system nawadniający, który powinien zabezpieczać przynajmniej pola trzcinowe. Ów system nawadniania był przedmiotem dumy mojego ojca, Petera Spikera, który w niedzielne ranki miał zwyczaj przechadzać się wzdłuż całego tego urządzenia i często nawet wyjaśniał nam, dzieciom, jego działanie. Woda nie pochodziła z rzeki Black (Plantacja Beckforda leży pomiędzy rzeką Black i jednym z jej większych dopływów), lecz ze wschodniej odnogi rzeki Cabaritta, która wije się wokół Black Morras; tam, trochę dalej na zachód, znajduje się także plantacja Ballarda, Cabaritta Estate. Bliskość olbrzymich bagien pozwala na lepsze utrzymanie jednolitego poziomu wody w rzece Cabaritta, niż w rzece Black, która w porze deszczów przybiera ogromnie. Dlatego też mój ojciec uznał, że pożyteczne będzie, jeżeli wody Cabaritty będą wpły- 230 wać na Plantację Beckforda, a pozostałe plantacje będą zasilane przez dorzecze obu rzek. Po jego śmierci jednak cały ten system nawadniający zaczął niszczeć. Sam Stirling zaś, gdy mu to wytknąłem, z wymuszonym uśmiechem, Mory nie znikał z jego itwarzy ;przez cały pierwszy dzień naszych kontaktów, potraktował to zniszczenie jako „skutek działania czasu". Nie mówię już o wtargnięciu lasów dziewiczych — dobrze mi znanych krzewów opopanaksu i drzew kampeszowych — zwłaszcza na południowe plantacje. Choć w najbliższym sąsiedztwie domu wszystko było utrzymane jak należy, nie zdziwiłbym się, gdyby przy najbliższej inspekcji tylko ósma część ziemi nie leżała ugorem. Należało to wziąć pod uwagę przy oznaczaniu straconego cukru, lecz to, co zostało, i tak wynosiło znacznie więcej niż straty spowodowane kradzieżą w latach ubiegłych, a nie wątpiłem, że Ballard Beckford, gdybym nie przyjechał na Jamajkę, stopniowo zwiększałby ilość kradzionego cukru, co wielokrotnie przewyższyłoby straty spowodowane przez opopanaks. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie, jaki ogromny obszar obejmowały plantacje, które William mógł zwać swoimi. Nie miało to nic wspólnego z absolutną, lecz mglistą nieskończonością, jaką odczuwałem jako dziecko, które nie uświadamiało sobie, czy są to pola, czy lasy, odległe góry czy też po prostu dom, który reprezentował wszechświat, albo nawet pokój, w którym spałem, a w którym wszechświat zamykał się co wieczór jak kwiat. Pod tym względem plantacje rozrosły się niewątpliwie ogromnie. Z drugiej strony, wszelkie przedmioty w domu i na plantacji, których dokładny obraz zachowałem do tej pory w pamięci, znacznie się zmniejszyły. Szafa z drzewa yacca w naszym salonie, którą uważałem kiedyś za jakiś wielki gmach, teraz okazała się bardzo niepozorna; murzyńskie chaty o dachach z liści palm kokosowych były śmiesznie małe, młyn do mielenia trzciny cukrowej, przy którym wystawałem przyglądając się młyńskim kołom i nasłuchując plusku Wody, zsechł się od upalnego słońca w ciągu tych siedemnastu lat, kotłownia i rafineria w pobliżu, 231 (*> gdzie rzadziej zaglądałem, także się skurczyły. Oczy dziecka, którymi usiłowałem na to wszystko spojrzeć, były jak okulary powiększające i pomniejszające zarazem. Nie było to przyjemne uczucie. Plantacja Beckforda rozciągnęła się w obydwie strony pozostawiając pustą przestrzeń w środku, i właśnie na tej pustej przestrzeni stałem z ponurym i sztywnym jak kij Samem Stirlingiem, który, zdaje się, opancerzył się jak należy przeciw nowym i niespodziewanym atakom z mej strony. W oddali stało olbrzymie drzewo, pućhowiec, inaczej zwane ceibą, pamiętam, że jako dziecko nie mogłem nigdy ogarnąć jego fantastycznego obwodu. Bawiłem się pod tą ceibą, prawdopodobnie nigdy nie patrzyłem w górę; bo gdybym popatrzył, wyobraziłbym sobie, że jestem w lesie, pośród setek drzew, z których żadne nie jest specjalnie wysokie ani grube, w lesie, który w rzeczywistości tworzył dach z grubych gałęzi przeplatanych lianami o zwisających wąsach. Ceiba skorzystała z tej okoliczności i okazała się większa, niż zachowałem ją w pamięci, gdy naprawdę powinna mi się wydać mniejsza, bo przecież tak dobrze znałem jej kształty. Pnia, który można było porównać tylko z ogromną ośmiornicą, a którego ciało składało się z licznych splątanych ze sobą ramion (były to korzenie), nie mogłoby objąć nawet dwudziestu mężczyzn. Nie jest to może cyfra dokładna i do sprawdzenia, ponieważ Murzyni nie mieli odwagi zbliżyć się do bawełnianego drzewa, chyba jedynie po to, by złożyć przed nim ofiary. Murzyni pozostawali całkowicie w mocy absurdalnych przesądów, w każdym razie w Westmoreland, gdzie było stosunkowo niewiele ochrzczonych Murzynów. Taka ceiba, a już ta z pewnością, była świątynią Jumbi, bardzo surowego władcy, z którym tylko czarownicy i znachorzy mogli sobie poradzić. Obecnie na Plantacji Beckforda nie było ani czarowników, ani czarownic, żyli raczej na południowych plantacjach, jak na przykład Port William i Wil-liamsfield, gdzie Concanen, który rzadko się pokazywał, sprawował władzę nadrzędną. Toteż nic dziwnego, że kiedy gawędząc z Shettlewoodem odwróciłem się tyłem do 232 J ceiby, dom zaskoczył mnie swymi skromnymi rozmiarami. Stał, jak większość domów mieszkalnych przy plantacjach, na wzgórzu, skąd można było dozorować pracę: ścinanie trzciny machete'ami, wiązanie jej w snopy, załadunek na zaprzężone w woły wozy, które wypełnione po brzegi kołyszą się w drodze do młyna: podniecenie i ruch w szopie, w której przygotowuje się rum, zbiorniki, rurki i antałki do fermentacji, gdzie nieokrzesani Murzyni grają role subtelnych alchemików; bezszelestne przetaczanie baryłek i antałków, murzyńskie dzieci pochylone nad rynną pomiędzy młynem a kotłownią, którą przepływa trzcinowy sok; szczupły, wysoki Murzyn, „bosman" młyna, który wyskakuje co jakiś czas i rozpędza dzieciarnię; mały Murzynek plujący do rynny (może właśnie ten cukier kradnie Ballard!), Murzyni o lśniącej, ociekającej potem skórze, ukazujący się w drzwiach kotłowni z miedzianymi chochlami w ręku, ocierający pot z czoła. Niezapomniany widok! Po którejkolwiek stronie domu by stanąć, wszędzie śmieje się cukier i uśmiecha się rum. Dom był parterowy, miał zielone okiennice jak wszystkie domy na Jamajce, i z trzech stron otoczony był werandą. Południowa ściana nie miała okien, na odpadającym tynku widniały zielone i szare plamy od deszczu, co wskazywało na to, że rynna musiała być zapchana już w moi-jh dziecięcych latach. Stodoły i obory, a także dom nadzorcy Shettlewooda i jego żony, stały od iStrony zachodniej, tam gdzie wzgórze łączyło się niepostrzeżenie z polami. Tak więc dom od dwóch stron był mniej więcej zabezpieczony przeciw jakimś niespodziewanym atakom; na dwóch pozostałych, w pewnej odległości od werandy, wzniesiono palisadę z brazylijskich palm, spoza których można było odpierać ogniem atakujące hordy maronów. Pamiętając przestrogę lady Jane, z prawdziwą przyjemnością akceptowałem ten system obrony, a także zwyczaj pozostawiania na noc uzbrojonych wartowników, których wybierano tylko spośród godnych zaufania Kreoli; lecz Shettlewood zapewnił mnie, że maronowie, jeśli dokuczy im głód, zdolni są do wszystkiego; a pstatnio Indianie zniszczyli sporo 233 plantacji słodkich patatów w pobliżu Cudjoe Town. Zacząłem już sobie wyobrażać najazd maronów w czasie wizyty lady Jane, choć nie miałem zbytniej ochoty do heroicznych czynów na jej oczach. W każdym razie myśl o niej w rodzinnym domu usposobiła mnie melancholijnie. A czy w ogóle przyjedzie? A może już zdążyła zapomnieć o swoim kaprysie? Wszedłem do pokoju Petera, w którym zmarł. Był to pierwszy krok do pokonania Stirlinga. Niedaleko znajdował się pokój, w którym sypiałem w dzieciństwie, teraz zmienił się nie do poznania — taka tam była rupieciarnia, istna klatka królicza. Wszystkie portrety, jakie znajdowały się w tym domu, Petera, pułkownika Petera, moich rodziców, babki, przeniesiono do tego pokoju. Odkryłem nawet swój portret naszkicowany przez naszego nauczyciela Scheffera, tego samego, który dawał lekcje rysunków Bal-lardowi i był specjalistą w wycinaniu sylwetek króla Jerzego I i jego ministra Starikopi. Był jedynym hanower-czykiem na wyspie i otaczała go jakaś królewska aura, której (co jest nieuniknione w każdej angielskiej społeczności) nie nadużywał, a która jednak zdobywała mu miejsce honorowe na patriotycznych zebraniach, dokąd bez niej nie miałby tak łatwego dostępu. Rysunek przedstawiał tłustego, głupawego chłopca o loczkach cherubina i niewinnych oczach. Bez wątpienia jednak tak wyglądałem; pamiętam, że pozowałem mu i że Peter uciekł, jak go Schef-fer też o to poprosił. Musiało to być w ostatnich miesiącach mego pobytu na Jamajce, w przededniu spotkania z Anną Bonny. Anna była jeszcze przyszłością dla tego portretu, tych idiotycznych ust, tych śpiących oczu, właśnie taka, jaka teraz stała się dla mnie raz jeszcze, dzięki malowniczym, ale niezbyt logicznie uporządkowanym ma-tactwoan kapitana Richarda Cargilla. Prawdopodobnie w ciągu tych pierwszych dni popadłem w ogólną depresję z powodu zmęczenia podróżą, bo nawet myśl o Annie Bonny jakoś mnie nie wzruszyła, nie budziła we mnie entuzjazmu świadomość, że mogę ją znowu zobaczyć i zaspokoić moją ciekawość. 234 Stiriing, który otoczył się gromadą samych Murzynów, mieszkał w drugim skrzydle budynku. Dowiedziałem się, . i- jego córki nie ma na plantacji. Była na służbie u ro-il/.iny Blagrove w Cardiff Hali, St. Annę, i przyjedzie do Stirlinga w drugim tygodniu po Nowym Roku; uznałem więc, że moje śledztwo w sprawie śmierci Petera może zaczekać do tego czasu. Dlatego też liczba kobiet na plantacji, 11 osiadających mniej niż połowę krwi murzyńskiej (Ruth Stiriing miała trzy ósme), została nieco zredukowana i tylko pani Shettlewood okazała się godna, aby opiekować się mną na sposób angielski, z czego zamierzałem skorzystać. Była jednak tak zajęta swoim licznym potomstwem, które jak dzień długi wrzeszczało i tłukło się bez przerwy, że nie śmiałem ani razu poprosić jej nawet o przyszycie guzika do mej tropikalnej marynarki. Miała twarz szczupłą, o ostrych rysach, żywych niebieskich oczach i wydatnej dolnej wardze — w sumie wszystko to razem sprawiało, że jakoś nie czułem się z nią swobodnie. Shettlewood mówił o niej z wielkim respektem. Byli małżeństwem od lat piętnastu; z początku dzielące ich przekonania religijne nastręczały pewne trudności, lecz jako Irlandka była inteligentna, nikt zresztą na plantacji nie występował przeciw matce tak licznego potomstwa, zwłaszcza że na wszystko miała gotową odpowiedź. Szlachetny Shettlewood był po prostu wzruszający, kiedy to mówił, rozwlekle, wyczerpująco argumentując, uwzględniając wszystko po kolei, co najwyraźniej sprawiało mu przyjemność. Rankiem w dzień Nowego Roku osiodłałem konia i pojechałem dwie mile do Savannah Estate, plantacji Juli-nesa Herringa, na południe od Beckford's Town, przez nowy drewniany most nad wschodnią odnogą rzeki Cabarit-ta. Cabaritta Estate, którą mijałem, miała wygląd dość zaniedbany. Ballard był jeszcze w Kingston, słyszałem jednak, że wraca za kilka dni. Zerknąłem przez mur, bo ciekaw byłem, który z próżnujących Murzynów, siedzących w kucki dokoła palenisk przed chatami, przyjął na siebie zadanie obdzierania mego bogatego kuzyna. Wszystkie nie- 235 mai gęby były paskudne, ale może to tylko kwestia mojej wyobraźni. Prawdę mówiąc, Murzyni nie są nigdy przyjemni ani nieprzyjemni, są po prostu nijacy. Dziwiłem się, że wuj mnie nie odwiedził, ale kiedy zobaczyłem go półleżącego w fotelu, z którego nawet się nie podniósł, aby się ze mną przywitać, zrozumiałem, że to na skutek ciągłego zażywania laudanum wpadł w taką apatię. Nie krył się z tym, choć zdawałoby się, że powinien, rodzina bowiem ostro potępiała go za to; mówił o tym nawet całkiem swobodnie, dowodząc, że stan po zażyciu laudanum nie da się porównać z odurzeniem poalkoholowym, jak się powszechnie uważa; a dzięki laudanum, wedle jego przekonania, już nikt nie może go potępiać. Nie jest pijakiem, który pije sobie w ukryciu, powiedział, i w ogóle nic nie pije; a już tak okropnie czuł się po śmierci żony i wyjeździe dzieci do Anglii, że mu to dojadło. Skoro laudanum pomogło, głupi byłby, gdyby go nie zażywał, zwłaszcza że ma już swoją ustaloną dawkę, której nie przekracza od czasu choroby na dyzenterię. Nie określił jednak, jak wysoka to dawka. Wzrok jego był nienaturalnie spokojny. Ciemnobrązowe źrenice przesunęły mu się aż pod górne powieki; wrażenie spokoju potęgowały jeszcze nieruchome, jakby z wosku odlane rysy twarzy. Tak jak dawniej miał wysokie, cofnięte czoło z obwisłymi zmarszczkami, a posiwiałe wąsy zasłaniały te same usta, z tymi samymi trzema czy czterema zębami, przez co seplenił. Powolne kołysanie, jakby zagarniał coś całym ciałem, stało się szczególnie widoczne, kiedy zaczął mówić o trudnościach, jakim będzie musiał stawić czoło, ale których postara się uniknąć. Mimo upływu lat nadal miał chwiejny charakter. Niemal jednym tchem wyrażał dwie różne opinie, biadoląc, a jednocześnie ciesząc się z suszy w Westmoreland, co stanowiło zabawny przykład jego chwiejności; z jednej strony bał się o zbiory cukru; z drugiej zaś uważał, że może się okazać to pożyteczne — chociażby przez pierwszy tydzień lub dwa — dla kawy, której uprawiał znacznie więcej niż na Plantacji Beckforda. Może padać za parę tygodni, powiedział; nawet gdyby padało tylko przez godzinę i tak ka- 236 wq trzeba by przedtem zebrać i suszyć ją w stodołach. Ale czy aby będzie padało? Co więcej, jeżeli spadłby deszcz po tak długotrwałej suszy, a nie zerwałby się wiatr, mogłoby to spowodować trzęsienie ziemi. A może byłoby lepiej, żeby w ogóle nie padało... Spokojne, bezradne oczy wpatrywały się we mnie badawczo, jakby do mnie należała decyzja. — Pięknie wygląda las po ulewnym deszczu — ciągnął, cialej monotonnie. — Ale nie chodzę do lasu. Niegdyś chodziłem z twoją ciotką po każdym deszczu, aby zbierać kwiaty z drzewa hebanowego, które rozkwitają po deszczu, takie piękne, żółte kwiaty. Jest tutaj mnóstwo późnych, żółtych kwiatów, ale jeszcze nigdy nie widziałem hebanowego drzewa, nie ma takiego drzewa w promieniu pięciu mil... — Jeżeli spadnie deszcz, nazbieram ich wujowi — zaofiarowałem się podnosząc szklankę nalanego dla mnie rumu. Ale on odpowiedział: — Och, nie! — może nawet nie dlatego, żebym nie był godny wypełnienia takiego zadania, ale dlatego że uważał to za zbyt dla mnie kłopotliwe. Chciałby tylko wtedy narwać tych kwiatów, gdyby hebanowe drzewo przyszło po deszczu i stanęło koło jego fotela. W toku rozmowy okazało się, że mocno wierzy w to, iż się połączy ze zmarłymi. Kiedy oznajmiłem mu, że nie tylko uważam to za niemożliwe, ale nawet nie życzyłbym sobie tego, ze względu na moje dość słabe powiązania wewnętrzne z pułkownikiem Peterem i Peterem Spikerem, wskazał z uśmiechem, na poły złośliwym, ale też i z wyrzutem na moją szklankę rumu i powiedział, że wystarczy powiązanie zewnętrzne. Ojciec mój i dziadek wypijali kiedyś niesamowite ilości alkoholu, zwykle o późniejszej porze dnia, a rzadko był to rum. Następnie zaczął opowiadać niesamowicie zawiłą, choć całkiem zabawną historię o pijackich zwyczajach moich przodków, z których starszy (to jest pułkownik Peter) czasami zmuszał młodszego (Petera Spikera, jeżeli tak mogę go nazwać, bo wedle Julinesa nie miał jeszcze lat dwudziestu) do picia dwóch szklanek 237 na jego jedną, bo inaczej byłby trzeźwy, a ojciec pijany. Może to jest znana powszechnie anegdotka, bo później, w Anglii, opowiadano mi taką samą o pewnym zamożnym właścicielu ziemskim i jego ojcu. Wyciągnąłem z tego wniosek, że jeślibyśmy raz jeszcze zechcieli zachować ten stosunek, winien byłby mi cztery szklanki rumu, na co obruszył się i wyjaśnił po raz drugi, nie bez dumy zresztą, że od kiedy bierze laudanum, w ogóle nie pije, co przypomniało mi, jak pewien kryminalista bronił się twierdząc, że jest niewinny oszustwa ani kradzieży, bo wystarcza mu rabunek i morderstwo, jakie popełnia przeciętnie raz w tygodniu. Pomyślałem sobie jednak, że to przekonanie o własnej prawości było wymierzone nie tyle we mnie, co w Thomasa Beckforda i jego otoczenie, a także w Willia-ma, który zapewne napisał do wuja list pełen wyrzutów, nazywając go zatwardziałym grzesznikiem i nieuleczalnym pijakiem. Choć wspomniał mi w liście, że chce ze mną porozmawiać o śmierci Petera, nie zanosiło się na to, aby własno-wolnie zrezygnował z bogactwa anegdot i zawiłych spekulacji myślowych. Ja znów obawiałem się, że jeżeli będę wywierał nacisk, nie wyjawi nic poza stwierdzeniem, że Peter osiągnął życie wieczne i wobec tego nie ma go co żałować. Lecz kiedy przypomniałem mu o liście, zadziwił mnie swoją rzeczowością, której zagrażał tylko jego skomplikowany sposób mówienia. — Myślałem, o tym, Richardzie — wyjaśniał — a myślenie zabiera czas. Gdy dowiedziałem się, że jesteś w King-ston, nie wszystko jeszcze miałem przemyślane i chciałem, żebyś przyjechał i pomógł mi. Żyję przecież z dala od świata: musiałem się całkowicie zdać na wyobraźnię... Peter zmarł w dziwny sposób, bardzo dziwny. W każdym razie w dziwnych okolicznościach, bo pozostał do końca taki, jaki był zawsze, przeklinał co niemiara, mówił różne sprośności i nie chciał przyjąć pana Lestocka. —¦ Proboszcza Beckford's Town? — Pan Lestock... tak, z Beckford's Town. To wcale nie jest dziwne, bo Peter taki już był. Nie jest też dziwne, że 238 nie chciał lekarza, bo nigdy nie chodził do lekarzy. Ale najdziwniejsze, że lekarza wcale u niego nie było. Nagle przypomniałem sobie, co Stirlłng mówił o puszczaniu krwi, zdradzał przy tym jakiś dziwny strach. I rzeczywiście nie było ani żadnego lekarza, ani żadnego upustu krwi, o ile to byłoby potrzebne... — Doktor Dehaney z Beckford's Town był chory. Może jego Peter by przyjął. Przyjaźnili się ze sobą, ale na innego lekarza nie chciał się zgodzić. Prawo mówi, że na każdej dużej plantacji powinien być lekarz... Doktor Dehaney był chory. Ale to jeszcze nie wszystko. Koroner, Edmund Gregory z Savannah la Mar, wbrew przepisom przez kilka tygodni był w Kingston. Ale na tym nie koniec: ja sam także... — czekał dłuższą chwilę. — Mogłem pomóc Peterowi mimo wszystko, dopilnować lekarza i tak dalej... — Wuj? — spytałem z niecierpliwością. — Chory? Na odległość? —• Oczywiście... Dali mi jednak za dużą dawkę laudanum. — Jego długa, biała dłoń poruszyła się nerwowo na oparciu fotela: wyglądał na bardzo oburzonego. — A ja przecież tak się wiernie trzymam już ustalonej dawki..; Skandal! Spałem przez trzy dni. Prawie już przestałem oddychać... I co teraz na to powiesz? Po kilku minutach wahania odparłem: — Nie sądzę, wuju, abyś nadal potrzebował mojej pomocy. To podejrzany zbieg okoliczności. Chcieli ciebie, wuju, otruć i czekali na sprzyjającą sytuację. Usiadł natychmiast i spojrzał na mnie z szeroko otwartymi ustami, tak że aż widać było spoza pieńków blade podniebienie. — Mnie? Otruć? Laudanum?... —¦ Może czym innym — rzekłem bezceremonialnie. — Czym? — mówił tonem matki, której dziecku dano potajemnie do picia mleko tygrysie. — Nie wiesz, co mówisz, mój chłopcze, ale co nieco z tego uchwyciłeś. Jakby nie było, otruli Petera. — Iz westchnieniem ulgi opadł na fotel. — A ja myślałem, że zmarł ma dyzeinterię. — Tak, ale się dowiedziałem... Nie od Dehaneya, on nic 239 I nie wie... Dowiedziałem się, że są trucizny, które dają te same symptomy co dyzenteria i dlatego właśnie wszyscy je wybierają. — To dla mnie coś zupełnie nowego. A więc Peter miał wrogów, tak, wuju? — Wrogów... Nie — westchnął — przynajmniej nie wśród tutejszych białych. Miał dość szorstki sposób bycia. Nic więc dziwnego, że w Savannah la Mar, gdzie jeździł grać w karty raz w tygodniu, zdarzyło się coś niezbyt przyjemnego; ale mimo to nie miał przyjaciół... Murzyni, oczywiście, to zrobili czarownicy. — Niedługo jestem na Jamajce, ale już zdążyłem się dowiedzieć, że to ogromnie rzadki przypadek, aby czarownicy mordowali białych. — To prawda... Ale dlaczego ten właśnie przypadek nie miałby być wyjątkiem? Brutalnie traktował Murzynów. Wśród Murzynek miał wiele kochanek... — A nie mógł to być ktoś spośród białych, jakiś wróg albo ktoś, kto zyskiwał na jego śmierci, kto mógł przekupić czarowników? — A któż by to mógł być? Patrzysz chyba zbyt daleko... — A kochanki? Miał przecież romans z Ruth Stirling. Co, wuju, myślisz o samym Stirlingu? — Nie wchodzi w rachubę — odparł zdecydowanie. — A Ruth, przez zazdrość? — Och, Richardzie, powinieneś był widzieć to dziecko... Pielęgnowała go do końca. Och, nie, Richardzie... Nie... — Ale dlaczego — odezwałem się, tak jakbym dał za wygraną — wuj o tym nie doniósł? — Tak, dlaczego?... Najwyraźniej zdążył zapomnieć, że powód mi już podał. Podejrzewam, że od samego początku dobrze wiedział, iż Peter nie zmarł śmiercią naturalną, a nie zrobił nic w tym kierunku albo z lenistwa (albo — oddajmy sprawiedliwość laudanum — z powodu apatii), albo wskutek powszechnego przekonania, że wymierzanie kary czarownikom jest zadaniem bezcelowym, żaden Murzyn bowiem nie będzie przeciw nim świadczył, albo wreszcie z obawy, 240 aby jego nie otruto. Ostatni motyw, może niezbyt heroiczny, był najbardziej prawdopodobny, bo w taki mniej więcej sposób mnie ostrzegł i wyznał, że głównie dlatego chciał ze mną mówić, obawiał się bowiem, że zdobywszy informację od innych, mógłbym zacząć działać zbyt pochopnie i jeszcze podzielić los Petera. Dał mi dwie rady: pod żadnym pozorem nie mieszać się w tę sprawę, a posiłki niech mi przygotowuje zaufana osoba. Obiecałem mu pierwsze, a drugą radę też postanowiłem zastosować. Będę więc musiał odwołać się do pomocy pani Shettlewood. Zostałem z nim na cały dzień, ale jego monotonne, sepleniące gadulstwo, powolny i nieustanny ruch rąk i do tego wszystkiego upał, sprawiły, że zapadłem w drzemkę. Rok 1738 zaczął się niezbyt aktywnie. Tuż przed zachodem słońca udałem się z nim na krótką przechadzkę wokół domu zachwycając się rosnącymi tu kwiatami; wpiął mi w butonierkę żółtą portulakę, w związku z czym ponowiłem mą obietnicę dotyczącą owego żółtego kwiatu, który można znaleźć w lesie po ulewnym deszczu. Powrót do tego tematu jak by go trochę ożywił, ale ja sam przez cały czas musiałem przypominać sobie, że jest on bratem mojej matki, że ma podobnie jak i ona bierne usposobienie, że zawsze miałem do niego słabość i że nie każdy może być bohaterem. Wreszcie błogosławiłem laudanum, choć powinienem był przeklinać; bo dzięki tej truciźnie mogłem wyjaśnić i wybaczyć mu tchórzostwo w związku z otruciem Petera. ROZDZIAŁ DWUNASTY Nazajutrz oznajmiłem Samowi Stirlingowi, że powinien nazywać mnie panem Beckfordem, a nie jak dotychczas panem Richardem. Był na tyle zuchwały, że i mnie poprosił, abym się tak samo do niego zwracał, może ze względu na Murzynów, u których nie miał żadnego autorytetu i którzy często za jego plecami nazywali go „Master Stirling długa szczęka, Master Stirling fasolowa tyka", co powtarzane setki razy miało korzystny wpływ na pracę, tak 16 — Wyspa rumu 241 Tf jak rytmiczne przyśpiewki marynarskie są pomocne przy wciąganiu kotwicy. W potrzebie tylko pani Shettlewood mogła zapanować nad Murzynami, ale rzadko musiała ingerować; mieliśmy raczej niezły skład Murzynów, niewiele nowych i niewiele Koromandelów, którzy potrafią być niebezpieczni, jeżeli ich traktować z ironią, w czym pani Shettlewood była specjalistką. I tak na przykład przyrządziwszy mi posiłek, przychodziła do mnie od rana spytać, jakie mam dla niej polecenia, po czym kazała mi je spisywać na kartce; zwracałem wtedy większą uwagę na jej szydercze oczy niż na to, co piszę. Często zadawałem sobie pytanie, myśląc o tych wszystkich karteczkach, czy nie jest to jakaś drobna zemsta za kłopot, jaki sprawiałem Shettlewoodowi, zwłaszcza że teraz nagle przestałem przywiązywać wagę do kontroli, dla której wzywałem go i Concanena do Kingston. W pierwszej chwili, kiedy Stirling postawił mi bezczelny warunek, nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Odwróciłem się zmierzając w stronę mojego pokoju. Gdy jednak zauważyłem, że nadal stoi w miejscu, zmieniłem plan i skinąwszy nań niedbałym ruchem, przeszedłem jeszcze kilka kroków po schodach, póki mnie nie dogonił. Staliśmy w najbardziej mrocznej części korytarza. W domu było spokojnie, nie dochodziły żadne odgłosy, poza krzykami małych Shettlewoodów. — Słuchaj, Sam — szepnąłem tak, jakbym go po raz pierwszy widział i chciał mu ooś ważnego zakomunikować. — W nocy przechodzisz tym korytarzem? Pokręcił przecząco głową. Wskazałem więc ma otwarte drzwi mojego pokoju, przez które promień słońca padał ukośnie na korytarz. — Trochę to kłopotliwe. Gdyby ode mnie zależało, wybrałbym inny pokój, nie pana Petera. Ale jeżeli nie chodzisz przez ten korytarz w nocy, to nie ma znaczenia. Szczęściem obaj mamy czyste sumienie. — Nie rozumiem — rzekł ponuro. — Tym lepiej, Sam. Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę w Kingston? Więc powiem ci, że jestem już na tropie kra- 242 dzieży. Bardzo się cieszę, Sam, że nie masz z tym nic wspólnego. Mogę liczyć na ciebie, że zachowasz to w tajemnicy? — Tak... tak, panie Richardzie. — Panie Beckford. Musiałem mu to dwa razy powtórzyć: a potem nagle wybuchnął gwałtownie. — Chce pan utrzymać dystans między nami! Do nikogo z pańskiej rodziny nie musiałem mówić „panie Beckford". Nie mogę pracować przez to, nie mogę spać! — Podniósł drżące pięści do góry i stanął przy mnie. — Dopuszczę cię do tajemnicy. Sam, niechaj to będzie plastrem na twoją ranę — powiedziałem, żeby go ułagodzić. — Podejrzewam Shettlewooda. Ale nie piśnij ani słowa, słyszysz? Któregoś dnia sprawdzę z nim wszystkie cyfry, ale ty trzymaj się od tego z daleka. — Shettlewood... — zaczął się jąkać i rozglądać spiesznie za wyjściowymi drzwiami. — Nie ma go tutaj — uśmiechnąłem się i chwyciwszy go za ramiona obróciłem dokoła. — Oprócz nas dwóch nie ma tutaj nikogo, jak każdej nocy. Nikogo... oprócz nas dwóch i... Petera. — Pana Petera! — Nie podniecaj się, Sam, uspokój się, proszę. Nocą jesteś w swoim pokoju, a on nigdy nie podchodzi dalej niż do tych drugich drzwi, o tam, do salonu, gdzie lubi sobie posiedzieć. Czasami nie pozwala mi zasnąć, to wszystko. Opowiada mi przeróżne rzeczy, czasem wprost niesamowite, między innymi na przykład, że niesprawiedliwie podejrzewam Shettlewooda i muszę skierować poszukiwanie w inną stronę. Nie będę jednak przywiązywał do tego większej wagi. Możesz być spokojny — dodałem szybko, obawiając się, że za chwilę zacznie krzyczeć, zrobił się bowiem straszliwie blady. — PanPeter... — Tak, a co myślałeś — powiedziałem beztrosko. — Nas, Beckfordów, nie tak łatwo rozdzielić. Istnieje jakaś siła, wyższa siła, która roztacza swą władzę nad Plantacją Beck-forda. Pan Peter nie należał do ludzi, którym łatwo wy- 16* 243 rwać z rąk dziedzictwo. I powiem ci: on uważa, że jest tutaj straszny zamęt. Jeżeli chcesz, abyśmy znowu byli w przyjaźni, dużo musi się tu zmienić. System nawadniania bez trudu mogą naprawić ludzie z plantacji, nawet teraz, w sezonie, należy ich tylko dopilnować, wcale nie trzeba sprowadzać murarzy z Kingston. Opopanaks to cierń w moim ciele, i to niejeden. Za wiele cierni, Sam. A w Williamsfield, gdzie znajduje się ta duszna rafineria, w kotle probierczym jest dziura wielka jak pięść, toteż kocioł nigdy nie może być pełen... Zakładam, że Concanen tego nie wymyślił. A więc uwaga! Jestem odpowiedzialny wobec pana Williama, nie mówiąc już o panu Peterze. — Dałem mu jeszcze kilka innych instrukcji dotyczących najpilniejszych ulepszeń na plantacji i zostawiłem go tam, gdzie stał. Chciałem stworzyć pozory, że podejrzewam Shettlewooda, głównie dlatego, abym mógł nim zająć się swobodnie, bez żadnych kłopotów z jego strony. I rzeczywiście Stirling nie zakłócał nam spokoju podczas naszych rozważań, zwłaszcza w dawnym biurze, z którego już nikt nie korzystał. Wielce pożyteczne okazało się wprowadzenie ducha Petera, którego wszechwiedza w tym początkowym stadium odnosiła skutek wręcz negatywny. Stirling aż nazbyt dobrze wiedział, że Shettlewood jest niewinny. Zakładał więc, że nie mam pojęcia, jaką rolę odegrał wypełniając polecenia Ballarda. Były to tylko wstępne kroki, ale łączyło się z tym jedno niebezpieczeństwo, że będzie mógł ostrzec Ballarda. Nie przywiązywałem jednak do tego żadnej wagi. Ballard pewnie roześmieje się, gdy Stirling zacznie mówić o duchu Petera; bo Ballard boi się tylko duchów żyjących. Co więcej, niebezpieczeństwo groziło wyłącznie mnie, ale może na skutek rumu — a piłem go tutaj ciągle — i niełatwej sytuacji, jaką miałem z powodu dwóch kobiet, z których jedna mogła nie przyjechać, a druga okazać się nieosiągalną, było mi całkiem obojętne, że któregoś dnia mogę dostać kulę pośród tama-ryndowców albo trzciny cukrowej. Nie chciałem jednak ryzykować, aby Stirling wygadał się, na przykład przed panią Shettlewood, z którą dość 244 często mieli różny punkt widzenia. Powiedziałem więc Shettlewoodowi, że podejrzewam Stirlinga, i poprosiłem Ho, aby zachował to w tajemnicy, po czym z satysfakcją usłyszałem z jego własnych ust, że od początku podejrzewał Stirlinga. Spędzaliśmy teraz razem pół godziny dziennie omawiając różne szczegóły, dzięki którym zdołaliśmy pobieżnie ustalić łańcuch wydarzeń, oczywiście do pewnych granic, a właściwie do momentu, kiedy to snopy, beczki i antałki przenoszono przez ogrodzenie Plantacji Beckforda od strony zachodniej; w zasięgu popleczników Ballarda. Shettlewood uważał, że kradzieże muszą się odbywać nocą. Ponieważ Peter śmiał się zawsze z niebezpieczeństwa ze strony maronów, miejsce to nie było tak systematycznie strzeżone jak ostatnio, a może i straż też była przekupiona. Zaczął podejrzewać Stirlinga wtedy, gdy ten zabronił przesłuchania kilku Murzynów. Cukier i rum trzymano nocą zwykle pod kluczem; może właśnie dlatego zanadto wszystkim ufano, a jeden z murzyńskich trików polegał na tym, że w ciągu dnia ukrywali coś w dołkach albo w swoich chatach, żeby potem wynieść nocą. Także cukier kryształ można było czerpać z chłodzącej kadzi w rafinerii, która otwarta była w nocy, i wynosić w workach. Dlatego właśnie Shettlewood podejrzewał Ballarda, co było nawet możliwe. Do tej pory nie potrafiłem zrozumieć, jak można uwalniać cukier kryształ od melasy nie mając do dyspozycji rafinerii. Wyglądało na to, że złodzieje sprzedają nie oczyszczony cukier przemytnikom. Muszę stwierdzić, że interesowały mnie triki wrogów. Chciałem przede wszystkim zapobiec nowym kradzieżom, przynajmniej chociaż tyle osiągnąć. Trzeba przyznać, że nic nie skradziono w czasie mego pobytu; czy należało to przypisać wzmożonej czujności Shettlewooda, na to nie mogę odpowiedzieć. Wszystko to nie ma właściwie większego znaczenia, a wspominam o tym tylko ze względu na młodych ludzi, którym w przyszłości może przyjść ochota na zmierzenie swoich sił ze złodziejami cukru na Jamajce. Jednocześnie skorzystałem z okazji i spytałem Shettlewooda, co wie o przemytnikach z północnego wybrzeża. 245 Brak jakichkolwiek wieści od sławnego Toma Vane'a zaniepokoił mnie. Chciałem wiedzieć dokładnie, co sądzi o tym, aby ktoś z zewnątrz mógł się skontaktować z tą grupą, bo w końcu powziąłem mocne postanowienie, że wybiorę się tam osobiście. Nadzorca jednak skąpo udzielał informacji, o Tomie Vane nic nie wiedział i tak marszczył przy tym czoło, przybierając niewinny wyraz twarzy, że w końcu przyszło mi na myśl, że może jego żona, Irlandka, ma krewnych wśród przemytników. Ale to przypuszczenie nadało zupełnie inny kierunek moim myślom. W ciągu następnych dni, zwłaszcza gdy piłem za dużo rumu (nie potępiaj mnie, czytelniku, byłem bowiem potwornie znudzony), przychodziło mi do głowy, że może pani Shettlewood jest Anną Bonny! Mało jednak prawdopodobne, aby napisała list z Kuby. Ale może cała ta historia z listem to kłamstwo? Obserwowałem ją ukradkiem. I choć przy odrobinie dobrej woli profil na rycinie w książce iJohosona można było uznać za podobny do jej profilu (oprócz ust), wyobrażałem sobie Annę Bonny całkiem inaczej. Pani Shettlewood robiła wrażenie kobiety szacownej. Była wspaniałą matką. A co więcej, Shettlewood mówił, że całe życie mieszkała na wyspie. Wreszcie postanowiłem załatwić to krótko, zaniechawszy długich wywiadów — bo żeby je zdobyć, pewnie musiałbym odbyć podróż do różnych parafii, w których mieszkała przed ślubem — toteż kiedy zjawiła się u mnie następnym razem, położyłem Johnsona na stole, otworzywszy książkę tam, gdzie była rycina, i czekałem. Nie zdradziła się ani jednym gestem. Przeczytała kartkę z mymi poleceniami, powiedziała coś na temat potrawy z palmy areka, jaką dla mnie przygotowuje na następny dzień, i zniknęła. W czasie moich wędrówek po plantacji coraz to spotykałem gromady sennych czarnuchów przycupniętych przy twórczym dziele Petera Spikera, podających sobie rozkru-szone kamienie przy wtórze piosenek takich jak „Pan Stirling fasolowa tyka, wodna rura jedna wielka dziura", co świadczyło o tym, że Stirling wziął sobie do serca moje życzenie. Unikał mnie jednak, jak mógł. Kiedy mówiłem 246 mu wesołym głosem: „Dzień dobry", stawał, patrzył na mnie długo i z wyrzutem, gburowato odkłaniał się i odchodził. Dużo dałbym za to, żeby się dowiedzieć, oo też tam knuje w tej swojej głowie. Należy pamiętać, że Stirling, albo powiedzmy, ten niewolnik, oddany był rodzinie Beck-fordów ciałem i duszą, i to tak, że rodzina ta reprezentowała dla niego niemal że system religijny, będący mieszaniną boskich i diabelskich elementów. Ballard był diabłem, miał wszystkie cechy szatańskiej przewrotności diabła: Pe-ter, William, a przede wszystkim starsi Peterowie byli bogami, którzy obchodzili się z nim łaskawie i wszystko mu przebaczali. A kiedy ja ukazałem się na scenie, obróciłem jego świat o sto osiemdziesiąt stopni robiąc z Petera postać zagadkową i demoniczną, chyba jeszcze bardziej dia-boliczmą niż Ballard, postać, która w tej chwili może mu najwięcej zaszkodzić. Miał więc z tego powodu do mnie urazę. Póki nie zjawiłem się na plantacji, nie było też ducha Petera. Co więcej, patrząc na mnie ponuro i z wyrzutem, który osłabiał trochę jego poczucie winy (nie tak znów wielkiej, bo wiedziałem dobrze, że był tylko bezwolnym narzędziem Ballarda), wcale przede mną tego nie ukrywał, jak dziecko niesprawiedliwie ukarane, jak dziecko, bo chyba zawsze będę dla niego „panem Richardem", zwłaszcza teraz, kiedy nie mógł już wymówić tych słów, a musi je ciągle powtarzać w myśli. W gruncie trzeczy jednak w jego oczach byłem starym ciemiężycielem, surowym i zawadiackim plantatorem, chwilami niesamowicie przebiegłym, słowem Beckfordem. Beckfordowie wprowadzili Ho w świat, nie zapomni im tego aż do śmierci, niech imię ich będzie błogosławione! Parę razy zamierzałem wstąpić chwyciła mnie Zil z jaką rozpoczyna się s s fldepchnęła od sieWe_ Opar1y ręce, przycisnęła prawj^ fe . ogtróg w korytar/A, o framugę draw! usłyszą ^ ^^ & ^ po którym stąpała «^kim' jakim rozkazywała Murz>. na podwórku ?«J^/jLt biec za nią, wypadł,.,, nom, aby odwiązali koma. a 282 na werandę, aby zobaczyć, jak odjeżdża na małym czarnym Jacku. Wypatrywałem za nią oczy z ciekawością dziecka; ciekawość przytłumiła na chwilę moją miłość i oburzenie; tak, jakbym ją widział po raz pierwszy, a nie ostatni. Dwaj Murzyni, wskoczywszy na konie, pomknęli za nią, tylko strzelby podskakiwały na ich plecach. Jej okazała postać już niemal zniknęła za rogiem; siedziała na Jacku prosto, nie tak jak przedtem, w swoich przejażdżkach po wyspie; zniknęła. Wszedłem do pokoju, chwyciłem stół i pchnąłem go z całej siły na ścianę; to samo zrobiłbym chętnie z wszystkimi meblami; z całą Plantacją Beckfordów. Po czym wybuchnąłem łkaniem. Nie mogę wspominać następnych dni bez uczucia wielkie-j;o wstydu. Wstyd mi z powodu nieobliczalnego pijaństwa, w jakie popadłem, i braku godności, czkałem bowiem mój .smutek całemu światu. W Kingston chodziłbym pewnie od (łomu do domu, aby przelać na ludzi mój pijacki ból; tutaj nie miałem nikogo poza Julinesem i Shettlewoodami, i. Shettlewood, choćby nie wiem jak pijany, był zawsze dla mnie jeszcze zbyt trzeźwy. Miałem ochotę wyznać Ju-Imesowi całą prawdę, ale nie posunąłem się dalej poza twierdzenie, że czuję się nieszczęśliwy; imię lady Jane n io chciało mi przejść przez usta. Wydawało mi się, że '•trata byłaby jeszcze bardziej niepowetowana, gdybym wymówił to imię. Julines ze swej strony bez cienia skrupułów •oferował mi trochę laudanum, a nawet kusił mnie wiel-Imi wizjami będącymi udziałem każdego nowicjusza. Ale czystko zwymiotowałem i musieli mnie cucić rumem, Wry Julines nazywał diabelskim piwem i przed którym k-ciyś surowo mnie ostrzegał, zwłaszcza gdy usłyszał, że Plantacji Beckforda popijam nowy rum. Wspomniał <> kilku przypadkach, w których nadmierne spożycie " rumu wywołało najokropniejsze skutki: utratę !-u, wypadanie zębów, nawet trzonowych, łysinę... Vm to wszystko na swoje barki. Wziąłem na swoje wszystkie choroby i grzechy świata, jęcząc straszli-¦">d ich ciężarem. 283 (i Natychmiast po odjeździe lady Jane wysłałem Murzyna do Beckford's Town, żeby przywiózł nowego rumu od Żydów. Murzyn wrócił z całym gąsiorem, który opróżniłem bez trudu, ale panią Shettlewood, kiedy przyniosła mi posiłek — śmiały czyn, gdy teraz o tym pomyśleć — zacząłem zadręczać, że pozbawiła życia co najmniej trzech Murzynów. Po chwili jednak zatraciłem całkowicie poczucie rzeczywistości; chwyciłem ją wpół i zacząłem nucić coś w rodzaju: „Tyś jest perłą Westmoreiand". Nie sądzę, abym powiedział coś niestosownego. Pani Shettlewood, widząc mój stan, nie podbiła mi oka, tylko wycofała się do drzwi i stanowczym głosem kazała mi zjeść to, co przygotowała, a następnie kłaść się do łóżka. Fakt, że nie zagroziła mi Shettlewoodem, wzruszył mnie niezmiernie, powiedziałem jej, że nie ma takiej drugiej kobiety na świecie, że jest prawdziwą Irlandką, że tylko takie kobiety mogą być bohaterkami albo piratkami, że ja tylko chciałem wylać łzy na jej łono, aby pocieszyć moje złamane serce. Długo jeszcze po tym, jak wróciła do swoich małych Shet-tlewoodątek, wylewałem swoje żale. Niewiele zjadłem i zataczając się wyszedłem na dwór, gdzie ujrzałem wynurzający się spoza ceiby księżyc, a Murzynów siedzących przed chatami przeraziłem swoją przemową przetykaną mitologią. Lady Jane, a czasem też i panią Shettlewood, uosabiałem z Artemidą, siebie z Endymionem; Zeus, który zakazał Artemidzie utrzymywać stosunki z Endymionem, był na przemian Shettlewoodem i sir Charlesem Hovenden Walkerem. Ale była to sytuacja nie do zniesienia, toteż wkrótce ogarnęły mnie złość i wstręt i poczułem się niby wyrzutek. Chciałbym spić rumem wszystkich Murzynów; i żeby nastąpił stopniowy, trwający całe tygodnie rozkład. Wszystko żeby rozpadło się w pył, znikło lub też poszło z dymem. Złączę się z Ballardem, by rabować Williama, pedantycznego, godnego Williama, który wysłał mnie na tę przeklętą wyspę. Tylko Ballard jest onoim prawdziwym bratem. Zbezczeszczę wiele Murzynek, bardzo wiele, dzisiaj wieczorem pójdę za radą Cargilla, którego matka mawiała: „Miej zawsze Murzynkę, mój chłopcze, pamiętaj, miej 284 zawsze Murzynkę..." Wspaniała staruszka! Następnie przyszła mi na myśl moja własna matka, a nastrój mój przerodził się w jakiś spokojny cynizm, w którym na czoło wysuwała się szczupła postać Anny Bonny, wyraźnie widoczna, z pistoletem w ręku na tle czarnych, szemrzących drzew, które mijałem. Pośród szeleszczących krzaków, przemykających tu i ówdzie szczurów i bulgocącej wody, szedłem w stronę chat murzyńskich, a Anna Bonny była moją towarzyszką, strzegła mnie z pistoletem w ręku. Postać z mojej wizji była dorodna, o blond włosach, mocna, pozbawiona człowieczeństwa, a jednak godna zaufania. Poruszony do łez rozpoznałem moją prawdziwą miłość. Co za wierność! Pokonawszy oceany i wszystkich Murzynów w dżungli tropię w tych podziemiach, wśród czarnych węgli spalonej wyspy rumu, mą zaginioną przyjaciółkę. Rackam! A gdzież jest Rackam? Powieszony na Rackam's Cay, pośród spienionych fal. Nie ma już Rackama, nie będzie go więcej. Anna Bonny należy tylko do mnie! Usłużny Cargill przywiódł mnie do niej. Jakaś odmiana Toma Vane'a usłała mi gładką drogę. Schodki, po których miałem się wspiąć na statek piracki, wysłane były czerwonym dywanem. Mały, chyba ośmioletni chłopiec, rozczochrany i brudny na twarzy, wcisnął mi pistolet do ręki, abym mógł godnie powitać ukochaną. Wyszła mi na spotkanie. Objęliśmy się mocnym uściskiem na oczach wiwatującej, podpitej załogi. Na szczycie masztu „Jolly Ro-ger", zagarnialiśmy morza, kradliśmy, rabowali i mordowali wszystkich plantatorów na Jamajce, spaliliśmy Myśliwskie Ogrody, wypuściliśmy na nie potężną serię kul armatnich, rozprawiliśmy się z Beckfordami, powiesiliśmy Tho-masa, a kobiety doprowadziliśmy do opętańczego strachu, Catherine Beckford i Elizabeth Manning wciągnięto pod pokład dla zaspokojenia najniższych instynktów załogi. Elizabeth-Moore... Eastmoreland... Westmoreiand... gdzież ja byłem? Siedziałem pod ceibą w Westmoreiand wpatrzony przed siebie, a nad moją głową unosiły się mądre zaklęcia czarowników. Przepełniła mnie nadludzka, spokojna mądrość. Rozumiałem wszystko. Patrzyłem na świat 285 I jak na dziecięcą zabawkę, którą się niegdyś bawiłem. U mego boku stał Bóg, dobry, czarny sługa, i wskazywał mi stopą wygasłe popioły, z których niegdyś składał się wszechświat. Nie może za to ponosić odpowiedzialności. Powiedział: nie stworzył zabawki, jak wszyscy twierdzą; zadowolony był, że wreszcie się tego pozbył. Teraz ukazały się jakieś cienie. Beckfordowie w nieskończonym szeregu, sięgającym jeszcze wczesnych wieków średnich, mijali mnie z zawoalowanymi twarzami, wieśniacy z Glouces-tershire, drobni ziemianie, duchowni, paru kryminalistów. Nie przyłączyłem się jednak do nich. Wszystko przestało istnieć. Zniknęła Jamajka. Ustąpiła miejsca jakiemuś pięknie zarysowanemu kształtowi, którym okazał się mały żółw naszkicowany na piasku, zamazany przez wiejące od wieków nad lasami pasaty. Z wielkim wzruszeniem wspomniałem Williama, który rozciągnął przede mną mapę Jamajki w swoim londyńskim biurze. Pani Shettlewood chciała się mną zająć rankiem następnego dnia, ale obiecałem jej, że już będę grzeczny, a grzeczność moja miała polegać na tym, że będę popijał rum w sposób sensowny i umiarkowany. Nie było to dla mnie łatwe, zwłaszcza pierwszego dnia. Po południu otrzymałem list od sir Charlesa Hovenden Walkera, który mnie ogromnie przygnębił. Nie zawierał nic pomad stwierdzenie, że przyjął do wiadomości moje oskarżenie, lecz będzie mógł coś zdziałać w tej sprawie tylko wtedy, jeśli zachowam absolutną dyskrecję. Spodziewa się, że nie podejmę żadnych kroków na własną rękę, dopóki nie omówię z nim wszystkiego dokładnie w Spanish Town. Było to zawiadomienie oficjalne, bez żadnego podtekstu czy koloryzowania, ale też i nie świadczyło o braku dobrej woli do współpracy ze mną. A jednak czułem się zdradzony i sprzedany. Czułem też, że Ballard wymknie mi się z rąk albo nawet już się wymknął. Teraz, kiedy patrzę wstecz, wydaje mi się, że nieprzyjemnym aspektem tego listu była nie tyle owa szansa dla Ballarda (choć nienawidziłem go serdecznie, dopóki ogólne braterstwo pijaków nie przytłumiło owej nienawiści), ile sam fakt podwójnej odmowy, a nawet nagany 286 ze strony małżeństwa Hovenden Walker. Lady Jane dała mi kosza; sir Charles napisał do mnie tak, jakby wszystko było mu już wiadome, chłodno, rozważnie, bez cienia aluzji do mej prośby, z jaką się do niego zwróciłem w czasie audiencji. Prawdę powiedziawszy, nie czułem się winny wobec niego, ale każdy jego czym, który nie był świadectwem pełnej sympatii dla mnie, kłuł mnie jak szpilka; i tak na przykład, jeśli zdarzy się, że nie ukłoni nam się na ulicy ktoś, kogo oszukaliśmy bez jego wiedzy, natychmiast myślimy, że to odwet. Utopiłem jednak głos mego sumienia w rumie, a całą winę złożyłem na lady Jane, która w tak bezduszny i zuchwały sposób odrzuciła mnie, gdy gra stała się dla niej niebezpieczna. Tak więc nic mi się nie powiodło. Nic nie osiągnąłem na Jamajce. Dorota, której poświęciłem sporo czasu, lady Jane, Anna Boniny, wszystkie zaczęły mi się coraz bardziej zacierać, oddalać we mgle, z której już nie mogłem ich przywołać. A teraz znów Ballard. Odroczony ad infinitum albo zabezpieczony ciągnącymi się w nieskończoność szykanami, to na jedno wychodzi: to właśnie Ballard, na którym ciążyła wina za otrucie Petera, przyczynił się do wszystkich moich niepowodzeń na Jamajce. Na natychmiastowy wyjazd nie miałem sił. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY „Proszę przyjechać jak najszybciej do Gregory Court w dolinie Jackson w Westmoreland. Czeka tam na pana Anna Bonny. Będzie pan mile widziany bez eskorty." Taką treść zawierał list, który leżał przede mną. Napisany był na pogniecionym papierze, a na kopercie, oprócz mego nazwiska, widniały czarne odciski palców. Został doręczony właścicielowi pewnej gospody w Beckford's Town, ale posłaniec nie potrafił mi powiedzieć przez kogo. Pismo było bardzo gęste, duże litery zaokrąglone i ozdobne, tak jakby osoba pisząca, nim przyłożyła pióro do papieru, zataczała najpierw szybkie koła w powietrzu, w spo- 287 J I sób typowy dla ludzi z przerostem ambicji. Ponieważ przypuszczałem, że takie pismo może mieć tylko mężczyzna, uznałem, że nadawcą jest Tom Vane, któremu Cargill mia} przekazać mą prośbę. Trwało to jednak dość długo. Chociaż list ten chwilami wydawał mi się po prostu żartem, a chwilami zaproszeniem do popełnienia samobójstwa (Gregory Court, opuszczona plantacja, kraina maranów), to jednak tak mnie zelektryzował, że natychmiast przestałem pić i zacząłem się szykować do wyjazdu, który zaplanowałem następnego dnia, rankiem siedemnastego stycznia. Na mojej mapie znalazłem drogę ciągnącą się dobre piętnaście mil dolinami rzeki Black i rzeki Hector; droga ta jednak zapowiadała się kiepsko i należało przeznaczyć na nią cały dzień. Posłałem do Beckford's Town po konika zaprawionego do górskich wspinaczek; przygotowanie strzelby, pistoletu, amunicji, machete'y, a także butów do konnej jazdy i solidnego ubrania zabrało mi kilka godzin, a że nie wiedziałem, co począć z resztą czasu, i rozsadzała mnie niecierpliwość, pojechałem do Beckford's Town po południu, choć bez określonego celu. Ominąłem Savan-nah Estate. Mogłem wstąpić do Julinesa jedynie po to, żeby się pożegnać, a nie chciałem nadawać temu wydarzeniu jeszcze bardziej tragicznej oprawy, niż to było w rzeczywistości. Znalazłszy się w pobliżu wsi przypomniałem sobie, że mogę wstąpić do Guthrie'ego i spytać go o drogę. Natknąłem się na niego w małym blokhauzie na wschód od Beckford's Town, gdzie był z paroma innymi funkcjonariuszami milicji. Właśnie wychodził z budynku, udał się więc ze mną w stronę wsi i tam wstąpiliśmy do gospody, gdzie można było swobodnie porozmawiać. — Popatrz, złote jaskółki — zauważył po drodze wskazując na parkę unoszących się nisko, bogato ubarwionych ptaków. Zniknęły, ale on długo jeszcze śledził je wzrokiem, aż cały się pochylił w ich stronę. — To zapowiedź deszczu. Zwłaszcza teraz, po pełni księżyca. — A plantatorzy będą mieli lepszy humor — rzekłem. — Nie sięgnie tak daleko — spojrzał na niebieskie niebo okiem znawcy. — Tutaj, do tej części Westmoreland, na- 288 1 wet pasaty nie docierają, chyba że w porze deszczowej; góry zatrzymują wszystko. — Dla kogoś, kto wybiera się jutro na wschód, niezbyt przyjemna perspektywa, pułkowniku. —• Nie pytał o wyjaśnienia, a ja wolałem odłożyć je na potem, jak sobie spokojnie usiądziemy. Kiedy powiedziałem mu wszystko, nie wspominając oczywiście o Annie Bonny, zakasłał osłoniwszy ręką usta, a następnie rzekł posępnie: — W takim przypadku, panie Beckford, jest tylko jedno wyjście: umyć ręce od wszystkiego i radzić człowiekowi, aby postąpił tak, jak uważa. „Jedź z Bogiem" — mówimy wtedy. — Na nic innego nie liczyłem, pułkowniku. Nie gniewa się pan na mnie, że nie zdradzam rzeczywistego celu mej podróży? — Machnął ręką, a ja ciągnąłem dalej: — Krążą plotki, że John Gregory źle postąpił opuszczając plantację... Sam pan też mi to mówił. Zaraz pierwszego dnia, w biurze Edwarda Manninga. — Zazwyczaj w miarę możliwości staramy się uspokajać ludzi — wyjaśnił. — Zwłaszcza tych, którzy po pewnym czasie wracają do Anglii. iPoza tym to, co powiedziałem panu, dotyczy plantacji, a nie drogi do plantacji. Blokhauz nad rzeką Hector znajduje się ponad dwie mile od Gregory Court i są tam regularne patrole. Przed 1734 rokiem, kiedy niaroni wycofali się do Cudjoe Town, przy rzece Hector rozpętała się nawet ostra walka, zwłaszcza na południu, przy wapiennych urwiskach. Od tego czasu, dzięki blok-liauzowi i naszym czworonożnym przyjaciołom, jest spokój. Ale nawet jeszcze i teraz mar oni się pokazują. — A więc John Gregory powinien był wrócić na plan-lację w 1734, zamiast ją opuszczać. A może zanadto wybiegam w przeszłość? Zniecierpliwiony widać moimi laickimi pytaniami pochy-t się niespokojnie w krześle, po czym zamyślił się głęboko. — Słusznie pan zauważył, ale, rzec by można, Gregory zrobił jedno i drugie. Sprzedał plantację na początku 1735 IV Wyspa rumu 289 I roku. Wydaje mi się, że jego żona, która już wtedy była słabego zdrowia, nie mogła znieść tej ciągłej grozy, że w końcu utną jej głowę. Są ludzie, którzy nie wytrzymują tego nerwowo. — A więc radzi mi pan nie wybierać się w tę podróż? — spytałem. Pokiwał głową z rezygnacją, jakby chciał powiedzieć: „Rób, jak chcesz, tylko na własną odpowiedzialność". Nie podobało mu się chyba to, że ma działać jako mój przewodnik nie będąc dopuszczonym do tajemnicy. — Nie może pan wziąć ze sobą choćby dwóch Murzynów? — W żadnym razie — odparłem. — Wolałbym nawet, aby blokhauz wykazał jak najmniejsze zainteresowanie moją osobą. Bardzo przepraszam, ale to nie moja tajemnica, choć sprawa jest całkiem niewinna, prawie żart. — A więc doskonale. Nie mogę pana zatrzymać. W każdym razie będzie pan przejeżdżał koło blokhauzu. Proszę 0 tym pamiętać. Ma pan mapę? Kiedy znajdzie się pan na najwyższym wzniesieniu drogi, tam gdzie łączą się rzeki Hector i Black, proszę się dobrze rozejrzeć. Trochę dalej spotka pan nad rzeką Hector kilka małych dolinek 1 przy chmurnej pogodzie, jeżeli nie będzie się pan trzymał blisko blokhauzu, może pan łatwo zabłądzić. W miejscu, o którym wspomniałem, dojrzy pan pomiędzy drzewami flagę blokhauzu na dobre trzy mile. To duża flaga. — Dziękuję, pułkowniku. — Postanowiłem unikać blokhauzu jak ognia. — Czy patrol dociera do Gregory Court? — Po co by tam mieli docierać? — powiedział wymijająco. — Dla tych paru ludzi, jacy tam są, można znaleźć znacznie lepsze zajęcie niż pilnowanie pustego domu. — A jeżeli maroini założą swoje gniazdko ma tej plan tacji? — Gniazdko — dodał jeszcze bardziej wymijająco. Ładne mi gniazdko! Gdybym je otoczył, ani jeden mai-nie wyszedłby żywy. Nie sposób żyć samym pieprzem. Cu joe Town nie można otoczyć, i to właśnie jest najgor: — Otoczyć? Mając dwóch ludzi na krzyż? 290 Chrząknięciem położył kres pytaniom dotyczącym strategii. Po chwili milczenia spytał: — A więc nie chce pan zrezygnować z tej wyprawy? — Niemożliwe, pułkowniku. — Jeszcze nie ma pan dość p0 tym napadzie na Plantację Beckforda? — Jeżeli patrzeć na to od tej strony... — No cóż... Tak... Właściwie powinienem był się domyślić czegoś takiego, kiedy spytał mnie pan wtedy u Manii inga o naszych korsarzy. Nie ma jednak sensu wybijać panu z głowy upodobania do przygód, jeszcze się to nikomu nie udało. — Zaczerpnął głęboko powietrza. — Nie będę. na tyle nudny, aby jeszcze raz powtarzać, że jest pan młody, ani też nawet, że wszyscy byliśmy młodzi. Jeżeli chodzi o ścisłość, to w starszym wieku przygoda zdarza sie. rzadko; tak jest w moim przypadku. Warto jednak zdawać sobie sprawę, co ryzykujemy. — Życie moje nie jest dużo warte, pułkowniku, po prostu tyle, ile mogę zostawić w testamencie. — Są jeszcze inne sprawy prócz życia — powiedział I.tótko, spojrzał mi prosto w oczy, chwycił za rękę i uścisnął. Po chwili zaczął mówić dalejj niewątpliwie po to, by unie niepotrzebnie nie spłoszyć, skoro już nie mogłem zre-vgnować z mego planu: — Miejmy nadzieję, że wszystko Kijdzie dobrze. Ale niech pan pamięta, żeby nie stracić oczu blokhauzu. Mimo wszystko po to właśnie... Nie wykazywałem mu sprzeczności między ostatnimi Iowami i tym wszystkim, co je poprzedziło. Czyżby coś podejrzewał? Tym bardziej trzeba unikać lokhauzu i nie jechać doliną rzeki Hector, natomiast na- ¦/,y wybrać drugą drogę, od rzeki Black do Gregory Court. pojrzałem na mapę. W miejscu gdzie łączą się rzeki> czym wspominał Guthrie, gdzie rzeka Hector wpływa od ¦ łudnio-zachodu, a rzeka Black mknie na zachód, otwie- i się odnoga doliny rzeki Hector w kierunku południowo- wschodnim, by po chwili rozdzielić się na cztery mniejsze 'linki, tworząc wachlarz dolin lekko odchylonych od •bie — krajobraz często spotykany na Jamajce. Stra- 291 m tegia maronów opiera się na tej formacji; Cudjoe Town, na przykład, leży u wejścia niedostępnego wąwozu, który rozgałęzia się w kilka wąskich parowów. Powinienem dojechać do Gregory Court pilnując się dolin wysuniętych najdalej na północ; następnie nie wolno mi zbliżyć się na więcej niż milę do blokhauzu, a ponieważ rzeka, która tu przepływa, jest na mapie jakby dalszym ciągiem strumienia płynącego w kierunku przeciwnym, nad którym leży Gregory Court, sama droga stanowiła więc drogowskaz. Wszystko było jasne, jakby specjalnie dla mnie zrobione; wiedziałem, że nie ma już lepszej mapy Jamajki, w każdym razie nie w tej skali. Nie wspomniałem jeszcze nikomu na plantacji o moim wyjeździe. Nie zobaczyłem się z Shettlewoodami; posłałem Murzyna, aby przyniósł mi z ich spiżarni chleba i mięsa, a do podróżnej flaszki nalał rumu; były jednak tylko dzieci, które z początku nie chciały mu dać klucza od spiżarni, tylko biegały po domu z butelką rumu udając, że łykają z niej pełne hausty. Powiadomiłem Stirlinga wczesnym rankiem. Jadę stawić opór maronom, powiedziałem, i mo-- że mnie już więcej nie zobaczyć. Wykazał godne podziwu opanowanie, choć nie ulega wątpliwości, że pod wpływem tej cząstki murzyńskiej krwi aż się palił do tego, by zaklaskać w ręce z szaleńczą radością. W pół godziny później powiedziałem mu jednak o moim liście do gubernatora, a był na tyle bystry, aby zdać sobie sprawę, że musi mnie jeszcze zobaczyć żywego i całego. Z oskarżyciela, którego śmierć oszczędziłaby mu wielu nieprzyjemności, nagle stałem się doradcą obrony, bez pomocy czy też rzecz-nictwa którego łatwo mógłby paść ofiarą akcji, która się musi rozegrać. Toteż kiedy w pół godziny potem siedziałem w siodle, starannie przez niego wytartym z rosy, nie tylko życzył mi szczęśliwej drogi, ale i wyglądał na szczerze zatroskanego. Nie, nie ostrzeże Ballarda, Ballard nie wyśle za mną morderców. Mrugnąłem na mego poczciwego kuzyna Stirlinga i spiąwszy ostrogami swego górskiego rumaka, pomknąłem galopem w stronę rzeki Black pozostawiając za sobą potężną chmurę kurzu. 292 1 Na początku droga prowadzi wzdłuż południowego brzegu; potem trzeba przejechać na drugą stronę rzeki: strona południowa staje się zbyt skalista. Na szczęście znalazł się akurat Murzyn z dużą płaskodenną canoe, zaopatrzoną w płomiennoczerwony parasol. Powiedział mi z dumą, że przewiózł już niemało żołnierzy z blokhauzu; oficer albo sierżant siadał zwykle pod parasolem. Murzyn ten mieszkał w chacie koło opustoszałej plantacji, którą widać było z daleka. Chata wyglądała tak, jakby się miała za chwilę rozlecieć, ale nad wejściem do niej wyrysowane było czerwone canoe. Rosło tam kilka pomarańczowych drzew, kaktusy i chyba dwie palmy areka; było tam też pole słodkich patatów oraz krzewy bawełny należące już do plantacji. Mieszkańcy tej plantacji, jak mnie objaśnił Murzyn, zostali zamordowani przez maronów w 1736 roku. Wszystkim marani ścięli głowy i wypili ich krew zmieszaną z rumem; dwoje dzieci uwędzili i nasolili, a teraz czarownicy sprzedają je po kawałku. Może więc ów palec w butelce na Plantacji Beckforda pochodził właśnie z tej plantacji? Nie wiadomo. Świat jest jak torba. Podziękowałem Murzynowi i pojechałem wzdłuż północnego brzegu, gdzie na wzgórzach powycinano lasy, roztaczały się więc przede mną nagie płaskie przestrzenie porosłe chwastami, a wśród nich sterczało pełno czarnych pni drzew. To dzieło zamordowanego plantatora; ale za rok-dwa las znowu urośnie, gęsty i zielony jak wszędzie. Słońce przestało mi już świecić prosto w oczy. Rzeka Black stopniowo się zwężała i brała tak ostre zakręty, że rhwilami miałem słońce za plecami. Jechałem w gęstej chmurze owadów, których bzyczenia nie słyszałem tylko z powodu płynącej z hukiem rzeki; pośród motyli, ważek i kolibrów, które przelatywały niby jakieś oszalałe drogocenne kamienie, oczom moim ukazały się krzaki pokryte wspaniałym kwieciem, nie pamiętam już koloru ani nawet zapachu; czułem się wesoły i beztroski; mój koń nt;)pał tak, jakby przemierzał tę drogę dwa razy dziennie. I "o raz pierwszy czułem się pojednany z tropikalnym łanom, który trzeba tylko oglądać w ruchu, jadąc wznoszącą 293 MLM I się w górę drogą mad brzegiem rzeki. Przede wszystkim są to zupełnie inne widoki niż w Anglii. Tam każde drzewo stoi w odosobnieniu, podobnie jak i każdy Anglik. Drzewa tropikalne stoją skupione jak przerażeni-albo czujni Murzyni. Wszystko łączy się ze sobą, zrasta i obrasta, bez umiaru, z rozpustną swobodą. Gałęzie drzew pokryte liśćmi są tak ze sobą poplątane, że trudno się zorientować, jakie to drzewo. Pni prawie nigdy się nie dostrzega, chyba że przypadkowo jest jakiś prześwit, wyglądają jednak wtedy jak marmurowe kolumny w słońcu. W tropikalnym lesie nad wszystkim górują palmy, niby zielone fajerwerki; owe dekoracyjne i jakby nierealne drzewa prawie nigdy nie rosną w skupieniu, początkowo kryją się w cieniu innych drzew, aby potem wyrwać się i jeszcze wyżej wystrzelić w powietrze. Tak więc wszystkiego jest tu w nadmiarze, a miejsca, w których nie rna obfitej zieleni, są rzadkim zjawiskiem. Jadąc tak wzdłuż rzeki Black chłonąłem wszystko! Tropikalna roślinność już mnie nie przytłaczała, nie zastanawiałem się też nad tym, czy nie dwoi mi się w oczach, a nawet troi, od nadmiaru wypitego rumu, gdy natknąłem się na ceibę, nie jedną, ale cztery albo pięć tych olbrzymów na raz, jedna grubsza od drugiej, wszystkie spowite przędzą dziewiczego lasu, poprzez którą ledwie było widać gałęzie przypominające ośmiornice, porosłe wodorostami i albą. A wokół krzaki, ciernie, badyle, kwiaty, włókna i korzenie, wielkie żółte grona, z których roznosi się niesamowity smród; drapieżne ptaki z trudem przedostają się poprzez gęsty dach listowia, aby wzbić się wysoko pod niebo; tak, to nazbyt wiele dobrego, trzeba iść skrajem lasu: znowu wśród palm, które wystrzeliły w górę ponad wszystkie swoje współtowarzyszki, z niezwykłym uroczym spokojem. Po godzinie jazdy dolina stała się znacznie węższa. Droga wiła się w górę, potem w dół, przejechałem jakiś strumień i zacząłem się znowu wspinać pod górę. Poniżej woda kipiała, iskrzyła się srebrzyście jakby od kul lecących z najbardziej nieprzewidzianych stron, które rozpryskiwa- ły wodę wśród potężnych głazów; ale były też na niej dziwne cienie, ciemnozielone sadzawki, w których woda czaiła się tajemniczo. Tu i ówdzie któraś z sadzawek nagle się przelewała, jak gdyby napełniona od spodu. Po przeciwnym brzegu rzeki coraz wyżej wznosiły się skały poprzera-stane wielkimi korzeniami. Rzeka Black, bardzo wąska w tym miejscu, syczała jak rozpalona patelnia. Przede mną roztaczało się długie zbocze porosłe górskimi gwajawami, które widziałem po raz pierwszy w życiu. Rosły w niezliczonych ilościach jedna za drugą, wysokie, równe, kontrastując z podszyciem porosłym mchem i paprociami. Przypominały raczej krajobraz północny, surowszy i bardziej monotonny, ale tu przynajmniej można było coś widzieć, nie tak jak w tropikalnym lesie na równinach. Zbocze od góry odcięte było postrzępioną ścianą skalną, poza którą gwajawy porastały inne z kolei zbocze, niewidoczne dla mnie. Niektóre spośród drzew rozdarte były od pioruna, inne wychylały się ukradkiem ze szczelin skalnych, jak zwierzęta opuszczające legowisko po to, by nagle wyciągnąć szyje ku niebu; kontrast pomiędzy tą wspaniałą scenerią, której spokoju nie zakłócały nawet wspinające się wysoko rośliny, a hałaśliwą bitwą toczącą się tam w dole, w kipiącej rzece, wprawił mnie w ekstazę. Miałem ochotę krzyczeć, śpiewać, klepałem konia po szyi, nie czułem głodu i aby dopełnić mego szczęścia, nadleciały sępy — cały las nabrał życia. Wzmogło się bzyczenie owadów, a także powiał jakiś zgniły zapach, który przypisywałem rzece. Nad wodą ujrzałem muła w rozkładzie, z rozpłatanym brzuchem, usianym czarnymi plamami. Owe czarne plamy jednak poruszyły się, uniosły w górę i dziesięć czarnych ptaków o czerwonych głowach obsiadło gałęzie drzew. Z głowami przechylonymi przeszywały mnie filozoficznie wzrokiem; przyjemne ptaki, prawie obłaskawione, pożyteczne ptaki. Zawołałem: „Smacznego, przyjaciele!" Wykrzykiwałem jakieś najbardziej szalone słowa. Wiatr od strony doliny chłodził moje skronie. Gwajawy już zniknęły mi z oczu, teraz z kolei napotkałem mahoniowy las albo górski las hebanowy, sam już nie wiem jaki. Dorota uczy- 295 I ła mnie rozpoznawać drzewa, ale jaka tam z niej nauczycielka! Niech się lepiej zajmuje tym swoim gulaszem! Po drugiej stronie — niczym połyskująca szabla — drążył sobie drogę do rzeki wodospad, tocząc się wąską smugą nad skałą. „Tak, Guthrie ma rację — pomyślałem. — Lubię przygody. Najbardziej ze wszystkich Beckfordów." To, czego miałem doświadczyć w tych górach, było romantyczne, a jednocześnie pełne realizmu, a więc nie mogło mi grozić rozczarowanie. Anna Bonny, moja amazonka-piratka, może się okazać wcale nieciekawa teraz, gdy wreszcie stała się dostępna; ale żyła, istniała, rzeczywistość była tak bogata i różnorodna, że powinna rozbudzić we mnie na nowo romantyczny wątek tej historii. Rozczarowanie jest nieuniknione, z chwilą gdy marzenie staje się bliskie spełnienia; większość mężczyzn ucieka wtedy skarżąc się, że zostali oszukani. Ale to niesłuszne; musimy mieć odwagę, aby się zbliżyć, stanąć twarzą w twarz, a wtedy natychmiast wszystko się zmienia. Rzeczywistość, niezamaskowa-na rzeczywistość, staje się znowu romantyczna, kiedy patrzymy na nią od innej strony, od środka. Pomyślałem o lianach, o tej jednej, którą wziąłem do ręki pół godziny temu nad brzegiem rzeki. Nie ulega wątpliwości, że właśnie liany, i tylko one, są tą wielką rzeczywistością tropikalnego lasu, a jako rzeczywistość zniweczyły marzenie, jakim napełniały nas obrazy z naszej młodości, które nigdy nie były aż tak oszałamiające. Widzieliśmy w nich rząd palm wyraźnie i sentymentalnie zarysowanych na tle ognistego, czerwonego nieba, obraz jakiejś oazy lub czegoś w tym rodzaju. Nie wolno nam teraz odchodzić i wyrzekać, że wszystko zostało zburzone nadmiarem, tym odwiecznym splotem lian grubych jak dziecięca ręka; o nie, jedną z tych lian należy do siebie przyciągnąć, jak to właśnie zrobiłem, i spokojnie na nią popatrzeć. A wtedy nowy las tropikalny sam się objawi, tropikalny las w miniaturze, czarowny niezliczoną ilością przeróżnych kształtów: rośliny, które odrastają od lian, pleśń, węże, jajka, dżdżownice, pijawki, owłosione rozety, starcze brody, rozczochrane pe- 296 ruki, całe kolegium sędziów w miniaturze; nowa rzeczywistość, fantastyczna w swojej wymowie, która nie burzy już marzeń (bo przecież o tym nikt z nas nie mógł marzyć), jest sarną esencją rzeczywistości, którą moglibyśmy sobie tylko źle wyobrazić. Od tej chwili liana zmienia swój charakter, z grubej liany, która odciągała naszą uwagę od palm, staje się drabiną Jakuba łączącą ziemię z niebem, po której roślinne anioły wspinają się w górę i zstępują na dół. Tak właśnie powinienem zbliżyć się do Anny Bonny, nie owładnięty naprzód marzeniem, wedle którego będę oceniał, ale z otwartymi oczami. Powinienem wziąć do ręki lianę i zobaczyć, co się pnie po niej; jakie życie wiedzie, jakie zbrodnie popełniła i nadal popełnia, co pamięta ze swego pirackiego życia, a przede wszystkim, jakich ma kompanów. Im więcej o tym wszystkim myślałem, tym bardziej nieuniknione wydawało mi się, że chcąc zgłębić to życie, muszę stać się jednym z nich, jednym z jej kompanów, mówiąc krótko, muszę przyłączyć się do owych przemytników jako, powiedzmy, życzliwy obserwator. Muszę stworzyć duchom tej wyspy zadziwiające widowisko, w którym Beckford otwarcie kroczy ścieżką zła. A niech o wszyscy diabli! Dlaczego by nie? Może właśnie jest to ¦kazja, abym się zemścił na lady Jane Hovenden Walker, ¦j bezdusznej intrygantce, przekonanej, że skończyła ze nną raz na zawsze. Muszę tylko wiedzieć, co mam robić; iogę, na przykład, zaijąć się przemytem rumu. Najpierw i-wnie stanę się przedmiotem ich kpiny. Irlandczycy to Iranie, skłonni do szyderstwa, prędzej uznają mnie za sen-i-mentalnego głupca niż przyszłego kumpla, parskną grom-im śmiechem i bluzną sprośnymi dowcipami, będą usiłowali .mnie zbić z tropu. A ja, złożywszy ręce, będę cze-.ił smutny, zrezygnowany, bo pośród tego barbarzyń-ui>go, awanturniczo-królewskiego domostwa jego królowa rdzie patrzeć ma mnie z uwagą, poddając mnie próbie, / w końcu przywoła mnie do swego boku. Potem zdarzyć <: mogą różne rzeczy, wszystkie powinienem znieść męż-iiv Czyżbym miał obowiązek płacić haracz Naturze chcąc 297 4 1 I przekonać Annę Bonny o mojej miłości czynami? Czy ma to jaki sens? Nie takie już rzeczy znosiłem, a może okaże się to najlepszym początkiem nowego życia w zbrodni i nieokiełznanym cynizmie... Około dwunastej zacząłem się zbliżać do najwyższego punktu. Rzeka Black, będąca ciągle jeszcze tylko łącznikiem dla dzikich wodospadów, skręcała ostro na północ; po drugiej stronie brzegu dostrzegłem ścieżkę prowadzącą zakosami w górę. Nie miałem trudności z moim koniem przy schodzeniu, było zresztą sporo występów skalnych, które ułatwiały drogę. Schodzenie zajęło mi pół godziny: twarde zbocze usiane skalistymi fortami, wokół których wiła się górska droga. Nie zwracałem uwagi na wiatr, ale im wyżej się wznosiłem, tym słabiej docierał do mnie łoskot płynącej w dole rzeki, a wyraźniej głośny świst wiatru, który swobodnie hulał pośród koron drzew. Mijałem małe żleby i zagłębienia w zboczu góry; w porze deszczowej woda spływa po kamieniach leżących bezładnie, a teraz suchych i pokrytych mchem. Dla zlewiska rzek był to czas odpoczynku: nie było co zlewać. Drzewa i paprocie wysysały własne soki, rosły, kłębiły się i kołysały aż po brzeg, do którego wreszcie dotarłem; wąska grań pomiędzy dwoma przepaściami, na widok których stanąłem zdumiony, bo tak bardzo były do siebie podobne. Rozwinąłem mapę, żeby się zorientować, gdzie jestem. Ścieżka prowadziła na lewo. Na próżno wypatrywałem flagi blokhauzu. Czerwona flaga, godło zjednoczonego Królestwa, byłaby urozmaiceniem na tle tej zieleni, lecz choć wypatrywałem jej z uwagą w kierunku, jaki wskazywała mapa i położenie słońca, nic nie mogłem dostrzec oprócz majaczącego na horyzoncie łańcucha gór; wydaje mi się, że były to góry na wschód od doliny Jackson. Dalej na północ wyrastały pokryte świeżą zielenią szczyty, a były to chyba Nassau Mountains. Doliny rzeki Hector w ogóle nie mogłem dostrzec. Gdybym chciał iść za radą Guthrie'go, nie byłoby problemu. Wtedy nie miałoby znaczenia, w którym miejscu dotrę do rzeki. Skoro jednak chciałem ominąć blokhauz skręciwszy w boczną dolinę rzeki Hector, ogrom- 298 nie ważne było, czy dojadę do tej rzeki w jej górnym biegu, czy dolnym. W tym względzie mapa zostawiała mnie własnemu losowi. Szczerze mówiąc, ścieżka, która wiodła w dół i była regularnie uczęszczana, w ogóle nie została zaznaczona na mapie. Wpatrując się w dół dostrzegłem coś czarnego, co się poruszało, lecz o wiele bliżej i wcale nie tam, gdzie winna powiewać flaga blokhauzu. Byli to dwaj policjanci na koniach jadący w kierunku rzeki krętą drogą. Zaczekałem kilka minut, aż zniknęli mi z oczu. Przynajmniej wiedziałem teraz, że jest tam ścieżka, a zjechawszy ze stoku, bez trudu znalazłem boczną dolinę, i to znacznie bliżej, iniż się spodziewałem. Przejechałem w bród rzekę Hector i znalazłem się w ponurym wąwozie biegnącym w kierunku południowo-wschodnim; jadąc nim około mili dotarłem do skrzyżowania dróg, tak wyraźnie zaznaczonego na mapie: cztery splatające się ze sobą niebieskie linie, rozchodzące się jak wachlarz. Najbardziej na północ prowadząca dolina miała mnie zawieść do Gregory Court. Nie spodziewałem się tutaj natknąć na żadne utarte szlaki, ale nie stanowiło to dla mnie przeszkody; po prostu pojadę wzdłuż tej niebieskiej linii, nie zwiodą mnie żadne inne. Koń mój nawet nie zwrócił uwagi, że ścieżka się skończyła. Przeszedł wodę, wspinał się po głazach i nie potknął się ani razu. Stopniowo zaczął się znowu wyłaniać przede mną nowy krajobraz: skały, drzewa, paprocie, uschłe gałęzie. Wiatr niósł w moją stronę rozpryskujące się krople spienionych wodospadów, które chwilami przybierały skomplikowane kształty, niby sztuczne kaskady powstałe na skutek erozji kredy, która tworzyła na brzegach wodospadów najrozmaitsze przeszkody, występy, zwisające ścianki pełne otworów, zagłębień i rowków. Woda miała intensywny niebieskozielony kolor, zwłaszcza gdy się na nią patrzyło z góry, nie dlatego, że odbijało się w niej niebo, ale jakby zawierała w sobie jakąś rozpuszczoną substancję. Łatwo więc mogłem odgadnąć charakter krajobrazu, przez który przejeżdżałem. Niewątpliwie był to jeden z tych dzikich wąwozów, z których największy — nie- 299 w I przeniknioma kredowa puszcza pomiędzy St. James i St. Elizabeth — był w owym czasie ulubionym terenem działalności maronów. Jeśliby skórę pokrytą brodawkami i dziobami powiększyć setki tysięcy razy, otrzymalibyśmy krajobraz tego wąwozu, coś w rodzaju skórnej choroby powierzchni ziemi. W grząskich przepaściach można złamać kark i skonać z pragnienia, ponieważ wszystka woda wsiąka w kredę tworząc podskórne rzeki. Między dwoma wodospadami, gdzie nawet wiatr ucichł na chwilę, usłyszałem od północy długi sygnał, a po nim kilka krótkich. To ma pewno maroni! Choć i bez tego sygnału domyślałem się, że są tutaj, między rzeką Hector i Cudjoe Town, do którego od wschodu przylegają wielkie wąwozy, to jednak przeszył mnie dreszcz, może dlatego, że dźwięk ten, wyraźny i monotonny, robił ogromne wrażenie, choć osłabiony był z powodu odległości i wiatru. Wyglądało to tak, jakby las uzyskał nagle głos, wyraźny głos, wyjący, a jednak jakiś precyzyjny. Nie wiedziałem, co oznacza, ale wiedziałem, że nie jest bez znaczenia. Sygnałowy system maronów — naśladownictwo bębnów wśród plemion afrykańskich — dosięgał każdego wojownika w promieniu kilku mil. Sygnał ten mógł na przykład oznaczać: „Cuffe i Tummy, kierujcie się na południe. Richard Beckford tam jedzie, pojmać go na dole". Z jednego powodu odgłosy te sprawiły mi przyjemność: niweczyły bezpodstawną chełpliwość lady Jane, jakoby nie było maronów, a w każdym razie, że nie stanowili zagrożenia dla nikogo. Polegając na czerwonych żołnierzach z blok-hauzu, którzy nie mogli mnie widzieć, ale mieli za zadanie osłaniać mnie przed maronami, pojechałem naprzód, a po kwadransie miałem już wszystko za sobą. Otwierał się teraz przede miną wąwóz wąski jak komin, który zgodnie z mapą powinien się rozgałęziać w cztery faliste niebieskie linie leżące dokładnie jedna obok drugiej. Wystarczyło przelotne spojrzenie, abym zdał sobie sprawę, że tutaj, gdzie dolina się rozwidla, rzeczywistość równie daleko odbiega od wyobraźni jak w przypadkach, o których już wspomniałem. Dolina-komin otwierała się 300 nie na cztery boczne dolinki, ale na bezludną plątaniną szczelin i stoków usianych skałami. Zniszczenia, jakie poczyniły wieki, zamieniły wszystkie te doliny w labirynt. Gdzie spojrzeć, wystrzelały w górę kredowe wieże, głęboko powyżerane, przyozdobione wieżyczkami, stożkami o kredowych rogach, obok których ściekała z obu stron woda. Gdzież więc była teraz dolina, na lewo czy na prawo? A może za wieżą oba potoki łączą się ze sobą? Chcąc zbadać sytuację wspiąłem się wyżej, gdzie odkryłem ciosany krzyż, świadczący o tym, że byli tu Hiszpanie. Poniżej krzyża wyryty był rok 1602 albo 1607; ze słów mogłem jedynie odczytać „capita" (pewnie kapitan) i „...lla d'Oro", Sevilla d'Oro. To oczywiście hiszpańska stolica Jamajki na północnym brzegu. Inwokacje do jakichś świętych stały się zupełnie nieczytelne. Było całkiem chłodno, powietrze nasycone wilgocią, a kamienie tak śliskie, że niepodobieństwem zdawała się wszelka wspinaczka; toteż zszedłem na dół, zjadłem i wypiłem co nieco, a następnie zagubiony zacząłem się rozglądać po tym oszałamiającym amfiteatrze, do którego wdzierali się intruzi w postaci wody lub kamienia, szybkiego pająka z trójzębem czy też wiotkich gladiolusów. Właściwa woda spływała w pięciu miejscach, potoczki poprzedzielane wieżami stanowiły w gruncie rzeczy jeden potok. Wkrótce jednak przekonałem się, że muszę jeszcze poznać nagie kamieniste zbocza. •Spływały po nich zarówno rzeki, jak i huczące potoki. Myły to łożyska, z których korzystała w porze deszczowej woda, gdy się jej znudziło płynąć podziemnymi korytarzami, a otwory widać było w różnych miejscach 'o głównego potoku. Gdy policzyłem, okazało się, że 'byłem do rozwidlenia ośmiu bocznych dolin, a pono być tylko cztery. Pozostałe cztery kartograf zlekce-ył. Lecz czym one były? Czy najwęższymi szczelinami, też najsuchszymi stokami? Mapa musiała inaczej wy-ać w okresie deszczu i w okresie suszy, a nie mogłem zorientować, jaki okres stał się podstawą dla tej mapy. ¦ydowałem się więc kierować instynktem i wjechałem mjszerszy stok, najbardziej wysunięty na północ. Mój 301 I koń był zadowolony, oo mi dodało odwagi. Kilka kamieni potoczyło się w dół, ale zwiększyłem tempo i wjechałem w zielony korytarz, w którym kreda nie występowała już w takiej obfitości. Woda, którą pozostawiłem za sobą, teraz syczała, dudniła pod ziemią; nie od razu się zorientowałem, że to podziemna rzeka, a nie spadające kamienie. Dojechawszy do zakrętu jeszcze raz zerknąłem za siebie, aby się o tym upewnić; było jeszcze widać sporą część do-liny-komina; coś się tam poruszyło, przemknęło ma prawo i w mgnieniu oka zniknęło. Przysiągłbym, że był to Murzyn w niebieskim perkalowym ubraniu. Nie od razu zdołałem powiązać ten widok z odległym sygnałem, nie miałem jednak ani przez chwilę wątpliwości, że to jeden z ma-ronów. W każdym razie jak na Murzyna zbyt porządnie ubrany. Szczęściem, ja byłem na koniu, a on na nogach; sprawdziłem, czy mam broń, łyknąłem trochę rumu, żeby odpędzić strach, i ściągnąłem ostrogi. W mig ominąłem zakręt. Rozejrzałem się uważnie na wszystkie strony, nawet w górę, gdzie lasy obrzeżały dolinę, nie dostrzegłem jednak nikogo, kto by na mnie czyhał. Odkryłem jednak coś nowego. Dolina rozdzielała się na dwie części. A więc miałem jeszcze przed sobą daleką drogę i musiałem dokonać wyboru. Jednakże teraz instynkt mój zawiódł; widocznie uznał, że sprawa jest zbyt prosta. Mój instynkt przekazał swoją funkcję rozumowi, a rozum kazał wybrać dolinę, która biegła na wschód, a ponieważ koń nie miał lepszych pomysłów, więc pojechałem na prawo, podczas gdy powinienem był jechać na lewo drogą, która co prawda zrazu biegnie na północo-wschód, ale wkrótce skręca całkiem na wschód. Potok, z początku płynący pod ziemią, a następnie przez lasy, rozdziela się nieustannie na strumyki, które go zasilają (przynajmniej w porze deszczowej); teraz wszystkie były wyschnięte, tak niedostrzegalnie skręcał na południowy wschód, że dopiero jak znalazłem się na płaskowyżu, zorientowałem się, że wybrałem złą drogę i zbłądziłem. Było już po czwartej, a więc za późno, żeby wracać i jechać do Gregory Court koło blokhauzu. Najbardziej przerażała mnie myśl, że od zachodu słońca dzieliło 302 , 4*I^HL'*'* mnie tylko półtorej godziny. Noc pod drzewami czy w grocie nie napawała mnie entuzjazmem, łączyłoby się to bowiem z ryzykiem, że nazajutrz Anna Bonny mogła odjechać, nie mówiąc już o grożącym mi niebezpieczeństwie ze strony maranów. Nie pozostało mi więc nic innego, jak kierować się możliwie najdalej na wschód. Nawet jeśli ominę Gregory Court, to na pewno dojadę do doliny •lackson, a stamtąd już jest niedaleko do Gregory Court. W momencie kiedy pochłonięty byłem takimi rozważaniami, stałem nad dołem głębokim na kilkaset stóp i zarośniętym gęsto gwajawami i inną roślinnością. Wschód był właśnie za tym dołem. A dół ten był nie do przebycia; żaden koń na świecie nie dałby się weń wprowadzić. Nie można go było okrążyć, bo na prawo wyrastała skała w kształcie harfy, porysowana pionowymi liniami wyglądającymi jak struny harfy, które aż drżały w nagrzanym powietrzu i niemal słychać było ich brzęk; na lewo sterczało paskudne kredowe wzgórze pełne szczelin, równie Kęsto zarośnięte jak dół. Gdybym chciał objechać harfę, natrafiłbym na liczne płytsze doły, wśród których sterczały stożkowe skały; gdybym chciał objechać wzgórze, natknąłbym się na dół przynajmniej półtora raza większy od pierwszego. Wszystko wokoło było jakby wypełnione po brzegi zielenią, bujną kłębiącą się zielenią, której nazwy, ani pochodzenia nie znałem. Minęła godzina, a ja wciąż stałem pod kredowymi skalami nad przepaścią, z utęsknieniem patrząc na wschód, Kdzie ponad wzgórzami rysowały się ostro postrzępione chmury, solidne jak zaprawa murarska, które zdawały się być stałą częścią krajobrazu. Na południu wzbijały się wysoko w niebo trzy ostre szczyty Edmund Valley Moutains, czerwone, lecz także lśniące czerwonawym blaskiem, słońce bowiem znajdowało się już nisko na horyzoncie. W sumie wolałem jechać na wschód, chociaż to żmudna, bardzo żmudna droga. Tymczasem koń mój stawał się coraz bardziej niespokojny, może z pragnienia, a może ze strachu, bo teren obfitował w dzikie świnie, a w puszczy musiałem mijać całe ich stada. Oprócz ptaków i owadów, jedyne ży- 303 jm I we istoty, jakie widziałem, to jaszczurki, małe i złociste, które kryły isię w rozpadlinach skalnych lub wygrzewały w słońcu na białej, skrzącej się kredzie. Największą niespodziankę miałem jednak przed sobą. Minąłem grotę, do której wejście porastały ogromne muszle. Przyjrzawszy się bliżej odkryłem, że są to jakieś dziwne żółwie; później dowiedziałem się, że musiały to być kraby lądowe, młode kraby oczekujące wiosny, aby powędrować do morza i złożyć tam jajka. Pokryte były cienkim, niemal przezroczystym pancerzem, zaokrąglonym, szarym i mętnym, jak bąbelki powietrza na błotnistej wodzie; a było ich całe mrowie. Parę razy wydało mi się, że dostrzegam maro-nów, lecz mogło to być złudzenie, które należałoby przypisać przedziwnym kształtom stłoczonych ze sobą skał. Choć większość szczytów była stożkowata, mimo to przybierały one najprzedziwniejsze kształty, wręcz fantastyczne. By-.; ły tam znaki o gotyckich wieżach, wielbłądy, ludzkie twa- : rze o pryszczatych nosach, ani groźne, ani szydercze, ale głupawe i całkiem nieszkodliwe, jelenie głowy, gąbki, ule, zęby i morskie jeże, wszystko w rozkładzie, wyżarte, pokłute albo podziurawione jak plastry miodu, to znów połamane i ułożone w wiązki rózgi — każda z nich mogłaby posłużyć jako kij pastuchowi — pokryte czerwonym pyłem, który widać było wszędzie, nawet w przepaściach. Ja jednak parłem na wschód, cały czas w kierunku zabarwionego na różowo pasma chmur, które się powoli do mnie przybliżało. Słońce już ziniknęło. Od zachodu unosiły się na niebie różowe i kanarkowożółte pióropusze przecinające równomierne linie chmur. Pióropusze rosły, bujne jak fajerwerki, jakby zastygłe, osiadłe na tych liniach niby na mieliźnie, a wszystko razem przypominało jakieś fantastyczne, geometryczne figury. Uwagę mą przykuł teraz jakiś odległy łoskot. Wiatr odwrócił się na północ; po niebie zaczęła się przesuwać ukosem bladoróżowa chmura w kształcie zwoju, od spodu jednak ołowianoszara. Poniżej, tuż za wzgórzami, niebo rozświetliła błyskawica. Nadal jeszcze było potwornie gorąco. Wszystko zapowiadało deszcz, ale czy szybko? 304 Zsiadłem z konia. Prowadząc go za lejce torowałem sobie drogę poprzez ciemny las, wszystkie jagody były wyschnięte, drobne i bezbarwne. Zwierzę spragnione było wody; trzeba go spokojnie zostawić samemu sobie, a znajdzie dolinę Jackson. Nie miałem odwagi jechać dalej; gałęzie waliły mnie w twarz, a drzewa całkowicie przesłaniały światło. Teren ciągle się wznosił. Szedłem przez las obumarłych drzew, dławiąc się jasnoszarym mchem, którym gałęzie były obsypane jak śniegiem. Połowę nieba pokrywały już gwiazdy, pojawiało się ich zresztą coraz więcej, mniej ich było tylko tam, gdzie zalegały chmury. Aż wreszcie teren zaczął się obniżać i nagle wyłoniły się znajome kształty: palmy i wysokie nagie drzewa, zapowiadające koniec skwarnego, kredowego płaskowyżu. Zdawało mi się, że gdzieś w głębi, wśród falujących drzew, dostrzegam lekką mgłę; w powietrzu unosił się zapach kwiatów. Perspektywa bliskiej doliny nie była dla mnie pocieszeniem, bo nim tam dotrę, zapadnie noc, a Gregory Court nie leży w dolinie, lecz wysoko na zboczu góry. Chcę się tam dostać, ale czy nie wystawiam siebie na największe niebezpieczeństwa? Rozmyślając o tym i jednocześnie rozglądając się za jakimś schronieniem na noc, usłyszałem w pobliżu gwizd z przeciwnego kierunku. Zerwał się wiatr, rozległ grzmot, a kiedy się wszystko znów uspokoiło, usłyszałem kroki i trzask łamanych gałęzi. Uniosłem strzelbę i stałem w oczekiwaniu. Nie było sensu uciekać; jeżeli to są maroni, to jeszcze lepiej poradzą sobie ze mną w gęstych zaroślach. Nie mogłem przecież być daleko od Gregory Court i miałem cichą nadzieję, że są to może przemytnicy Anny Bon-ny, którzy wyruszyli nocą do akcji albo po prostu wyszli mi na spotkanie. Od tej strony, skąd słychać było kroki, dobiegało mnie przeciągłe gardłowe wołanie: „Pan Beck-ford?" W tyle, poza mną, ktoś zagwizdał dwukrotnie. Opuściłem strzelbę, chwyciłem mocniej konia za lejce i powoli szedłem w stronę obcych mi ludzi. — Halo, tutaj jest pan Beckford! Z krzaków wyskoczyły i otoczyły mnie jakieś białe po- 20 — Wyspa rumu 305 L stacie: nie biali, lecz jacyś dziwni Murzyni, czterech ich było. Jeden palił fajkę, którą schował za plecy, gdy na niego spojrzałem. Twarze ich były surowe i bez wyrazu, biel zaznaczała się tylko wokół ust i w oczach. Po chwili zrozumiałem przyczynę: mieli na twarzach czarne maski, równie więc dobrze mogli to wcale nie być Murzyni. __ Alina Bonny? — spytałem, lecz mnie nie zrozumieli, wyjaśniłem im więc, częściowo na migi, cel mego przybycia. — Gregory Court? — Gregory Court — jeden z nich potwierdził i wziął mego konia. — Pan Beckford. Zła noc, deszcz. — Trzej inni ruszyli już w drogę. Wszyscy czterej byli wysocy i bez wątpienia byli Murzynami, bo mieli czarne ręce. — Zabłądziłem — powiedziałem i chwyciłem mego przewodnika pod rękę, żeby się nie potknąć w ciemnościach. Udaliśmy się w kierunku północnym, w dół łagodnego zbocza; weszliśmy potem na wijącą się ścieżkę, która opadała dość stromo. Błyskawice rozjaśniały niebo nie tylko na wschodzie, ale i na południu, wzdłuż całego horyzontu. — Góra cała — rzekł mój Murzyn. — Duchy w grotach, zbiegli Murzyni, spragnieni, umarli, duchy, uff! — Zabłądziłem — odezwałem się znowu. Jeden z nich szedł przede mną nucąc coś po -cichu. Uchwyciłem słowa: „Pan Beckford ocali Gregory Court. Pan Beckford ocali Gregory Court." Niewątpliwie powtarzał rozkaz. W blasku błyskawicy dostrzegłem twarz mego przewodnika; maska zakrywała mu twarz od połowy czoła do ust, były w niej tylko szparki na oczy. Wargi miał wąskie jak Koromandel. Zastanawiałem się, czy nie są to maroni współdziałający z przemytnikami. — Przemytnicy w Gregory Court? — spytałem. -Irlandka? Irlandzka pani? — Pani czeka w Gregory Court — odparł, po czym wszyscy zaczęli nucić piosenkę stawiając nogi w jej takt: „Pan Beckford bezpieczny w Gregory Court. Pan Beckford bezpieczny w. Gregory Court." Melodia ta działała 306 tak odprężające, że niemal miałem się do niej ochotę przyłączyć. Osiągnąłem swój cel. Już nie myślałem o pułapce. — Zbłądziłem — zwróciłem isię do mego Murzyna, bezwiednie upraszczając moje słowa. — Ale to nie moja wina. To wina tego, który robił mapę, głupi człowiek, zła mapa. Poszedłem złą rzeką. Mlasnął językiem. — Rzeki zawsze złe. Raz tak, raz tak. Duża rzeka zmienia się w małą. Mała rzeka znika. Duchy na ziemi, spragnione, wypijają rzeki; w deszcz wszystko wypluwają znowu; lepsza woda z nieba! Brudna woda w rzece Black, błoto, bah, cuchnie, bah! — Wzdrygnął się ze wstrętem: — Marze lepsze. Ofiarowałem mu łyk rumu, a kiedy opróżnił moją flaszkę, spytałem: —• Pochodzisz z północy wyspy? — Wyspa duża — rzekł odsłaniając swoje wspaniałe zęby w najprzyjaźniejszym uśmiechu. —¦ Mieszkasz z przemytnikami? — Księżyc zniknąć znowu, mgła w dolinie, deszcz, deszcz! — Czy jest pan Tom Vane w Gregory Court? Nie odpowiadał już ani słowem, za to trzej pozostali-i yczeli miarowym, tubalnym głosem: — „Pan Beckford bezpieczny w Gregory Court! Pan Hockford bezpieczny w Gregory Court! Pan Beckford bezpieczny w Gregory Court!" Maszerowaliśmy obok siebie w milczeniu, w rytm pio- ¦ uki, która z czasem przeszła znowu w nucenie. Pano- nieprzenikniona ciemność, nic nie widziałem wokół e, dopiero gdy błyskawica rozjaśniła niebo, ujrzałem )rawo zbocze opadające w stronę rzeki; koronkową u krzaków, a za chwilę rozlatujący się płot, zza któ- wyłoniły się pierwsze zabudowania Gregory Court, wcześniej zapowiedziane odgłosem płynącej wody. szliśmy rzekę po szerokiej kładce i znaleźliśmy się l»'..iód szumu palm, na miękkiej ścieżce; w dali migało 307 żółte światełko, a gdy niebo rozjarzyło się znów błyskawicą, oczom moim ukazała się wysoko, na skale, plantacja. Konia mego odprowadzono do stajni, po czym Murzyni, jeden za drugim, zaczęli mnie opuszczać i zostałem sam. Wszedłem na wysokie schody, wykute w skale, obite drzewem, z poręczą przegniłą i wichrowatą. Plantacja zionęła rozkładem. Zaleciał mnie przykry zapach, jakby kwiaty w pośpiechu oddawały ostatnie tchnienie. Jedno zerknięcie przy rozjaśnionym niebie ukazało mi niesamowicie zaniedbany ogród. Nietoperze przerażone blaskiem dały nura w gęstwinę. Stanąłem na niewielkim tarasie, na który rzucała słabe światło lampa, którą widziałem z dołu. Lampa stała w pokoju, widać stąd było jego nagą ścianę. Idąc po zaniedbanym kamiennym tarasie poczułem pierwsze krople deszczu. Z dołu dobiegły kroki Murzynów opuszczających stajnię. I tak zbliżyłem się do opustoszałego domostwa Gregory Court, a krew niemal gotowała się we mnie z podniecenia! Gdy błyskawica rozjaśniła fasadę, dom wydał mi się całkiem pusty, a żółte światło lampy — nierealne, oddalone albo zatopione gdzieś w piwnicy, podczas gdy ściany lśniły wysoko, szerokie i białe, dziwnie odosobnione od tego domu i bardziej samotne niż wszystko inne w tej ciemności, która znowu zataczała wokoło ciasny krąg. Może nie ma tam nikogo, może Anna Bonny w ogóle nie istnieje, a żyje tylko w dalekiej przeszłości? Gdyby ktoś chciał mnie o tym przekonywać, zrozumiałbym, przyjąłbym to bez szmeru jakoi skomplikowaną lekcję życia. | Między pokojem a werandą pojawiła się kobieca postać,' szeroka w ramionach, okryta peleryną w kolorze, wydało mi się, srebrzystym. Serce mi tak waliło, że nie mogłem się ruszyć. Zmusiłem się jednak: odrzuciłem obawy, po maronach i wszystkich przeciwnościach, nareszcie ta kobieta; bliski już jest ten moment, dla którego przemierzyłem ocean i puszcze, ryzykując życie. Potykałem się o wszystko: o próg werandy, o gałąź winorośli, o matę kokoso- 303 wą. Dopiero gdy stanąłem przed nią i mechanicznie chwyciłem jej wyciągniętą dłoń, rozpoznałem lady Jane Hoven-den Walker. ROZDZIAŁ SZESNASTY Patrzyłem na nią jak zwykły śmiertelnik na czarodziejkę, która zmienia się w jego ukochaną, a jednocześnie nie przestała być czarodziejką. Cofnąłem rękę; nie wiedziałem, czy mogę uścisnąć, czy wolno mi uścisnąć dłoń tej istoty. Powitała mnie jednym czy dwoma słowami, uśmiechając się, ale wcale nie byłem pewien, czy mogę to interpretować jako uśmiech. „Włosy jej są czerwieńsze — pomyślałem — wyraźnie czerwieńsze; może je ufarbowała; jej włosy mogą być ufarbowane, -mogą też być odbarwione..." — A więc to pani — wykrztusiłem z trudem. Z tyłu, a mną, lał deszcz, rozlegały się pojedyncze grzmoty, i to jednak burza przedziwna, jakby rozgrywała się tle akompaniamentu wybuchających chmur. Błyski na >ie nie sprowadziły jednak rzeczywistej burzy, igrały łzawe spojrzenie nieba, jakby bez celu, pozbawione ¦y- A jednak punktualnie — powiedziała radośnie, wpro-^ając mnie do środka. — To salon Johna Gregory, ' > że pusty. Vłosy mogą być ufarbowane — pomyślałem znowu — a strzępy w tym momencie. Przeciwnie, zrodził się nowy świat. Gdzieś w głębi zrozumiałem, że po unicestwieniu połowy tego cudu', druga połowa stała się jeszcze bardziej cudowna. Lady Jane wezwała mnie do siebie jako lady lane; była to więc moja lady Jane! Ale sumienie miałem niespokojne. Mój umysł, wyczerpany, a jednak odmawiający spoczynku, nadal zajęty był Cargillem, Tomem Va-ne'em i gubernatorem; na mej twarzy malowało się wyraźne rozczarowanie. — Oczywiście, że nie! — oznajmiła z irytacją w gło->ie. ¦— Cała ta historia jest niesłychanie romantyczna i powiem, że nawet chciałabym być Anną Bonny i mieć dziec- róciła się w pył i która nigdy nie istniała. Jedliśmy kolację w pokoju długim i wąskim; niegdyś .t to pokój dziecinny i tutaj lady Jane zgromadziła naj-psze meble, jakie znalazły się w tym domu. Sędziwe było meble: duży ciemnobrązowy kredens, na którym le--ly owoce; osiem wysokich foteli oraz długi stół, dzielą- ¦ nas od siebie swoim ogromnym blatem bez obrusa. Ko-cja była bardzo prosta: wino, gołąb, którego ustrzelili Korach niewolnicy, czerstwy chleb i pomarańcze. Usłu-wał nam murzyński niewolnik, bez maski, znacznie niż-y, żywszy i bardziej służalczy niż tamci czterej, którzy 313 mnie przyprowadzili do Gregory Court; miał chytre, melancholijne oczy, których nie spuszczał z lady Jane. — Muszę pogratulować pani niewolników, lady Jane — powiedziałem. — Nie tylko tego zaimprowizowanego lokaja, ale przede wszystkim czterech moich przewodników. Są mistrzami w unikaniu pytań. Czy to Koromandele? — Coś w tym rodzaju. Dlaczego nie nazywasz mnie Jane? — Ponieważ mógłbym się później pomylić. — Och, później... A więc nie przestraszyłeś się masek. To miał być też żart, nie sądziłam jednak, że potraktujesz to wszystko poważnie. Nie jestem dotknięta, ale nie rozumiem. Przede wszystkim nie mam w sobie nic z Irlandki. — Och, to głupio rzeczywiście wyszło — przyznałem — ale byłem zmęczony i skłonny przyjąć każdą romantyczną komplikację. Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że jest w tobie coś z Anny Bonny i już tak pewnie zostanie. Zmarszczyła się groźnie, wyprostowała ramiona i zrobiła taki ruch, jakby chciała unieść w górę rękę i wystrzelić i z pistoletu. Jednak zastanowiła się i tylko pokiwała gło- ., wą, ubawiona tą męską stałością. — Jadąc tutaj byłem przerażony niezgodnością terenu 1 z moją mapą. Poza tym obawiałem się maronów. Nie śmiej się, wiem, co myślisz. Kilka razy zauważyłem, że jakiś: Murzyn mnie szpieguje. — To nie marom, to byli moi Murzyni, którzy cię pilno- J wali. Uznałam, że jest to absolutnie konieczne dla kogoś, i kto tak jak ty boi się imaronów. Nie, już ci nie będę dokuj czać... ostatnim razem... — Co to znaczy ostatnim razem?... — Wrócimy jeszcze do tego — powiedziała krótko. Sądziłeś, że mogłabym posłać kogoś tak iniedoświadcz nego jak ty w dżunglę bez opiekuńczych duchów? Musie jednak zachowywać się jak duchy, nie wolno ci było id zobaczyć. Oczywiście byli zdezorientowani, kiedy skręć łeś na niewłaściwą drogę. Dlaczego nie jechałeś koło bloJ hauzu? — Bo tak mi radził pułkownik Guthrie. — Opowiec 314 łem jej o moim ostatnim spotkaniu z Guthrie'em, z czego zdawała się być niezadowolona. Dziwne, twarz jej się nachmurzyła, a ja natychmiast zrozumiałem, co znaczy „ostatnim razem"; wargi moje zaczęły drżeć od tego szczególnego smutku, który opanowuje człowieka, zwłaszcza w chwilach największego szczęścia. Kiedy jednak zaczęła, się śmiać, smutek zniknął równie szybko, jak się pojawił. - Guthrie wie, że tu jestem — wyjaśniła odsuwając tacę i dzwoniąc na Murzyna. — To było nieuniknione, inaczej posłałby za mną żołnierzy, aby dopilnowali, czy cze-roś mi nie trzeba. Ale to nieważne, Guthrie jest dyskretny, no i ma wobec mnie zobowiązania. Murzyn wszedł i zniknął. Milczeliśmy przez ten czas. Za- .stanawiałem się, czy dyskrecja Guthrie'ego rozciągnęłaby ¦ ię także i na żołnierzy, gdyby mnie zobaczyli przejeż- :ającego koło blokhauzu w drodze do Gregory Court. Myśl e była zbyt zachęcająca; jeżeli lady Jane uważa mnie zwykłego gościa, który spędzi noc w oficynie na przy- ad, niebezpieczeństwo ze strony żołnierzy nie wchodzi- oy wtedy w rachubę... Po wyjściu Murzyna wyjaśniłem l.ywno, że Guthrie na wszystkie sposoby odradzał mi tę dróż. Ledwie wypowiedziałem te słowa, parsknęła śmiechem, /.echyliła się gwałtownie w moją stronę, wyciągnęła rena stole, szerokie i pulchne, jakby grała w karty. Odez-ila się kpiąco: - Masz dwadzieścia pięć lat, wniknijż.e w mentalność ,i',ych dżentelmenów. Guthrie to wspaniały facet, ale nie i/,c znieść widoku nagiej Murzynki; wąsy mu stają dęba uciska pięści. On nie ostrzegał Richarda Beckforda, ale «fa. - Ach, tak — odrzekłem przeklinając się w duchu za *'.4ciągliwość, jaka zabrzmiała w moim głosie. Nie szkoło mi porównanie z Józefem, ale naga Murzynka to już wiole. — Proszę nie zapominać, że jestem Anglikiem, że ik mi tego obycia w sprawach sercowych, jakie cechuje wolnego Francuza, który w takiej sytuacji ryknąłby 315 śmiechem i ośmieliłby się uczynić złośliwą aluzję w rodzaju: „Potiphar se porte-t-il hien, madamel" 1 lub coś w tym rodzaju, równie niedelikatnego. — Aby podtrzymać rozmowę, spytałem, czy John Gregory wie, że ten dom jest obecnie zamieszkamy. — John Gregory... — cedziła słowa pochylając głowę nad złożonymi rękoma i patrząc na mnie z wyrazem sennej nudy. Nagle zerwała się, a gdy Murzyn wszedł z kawą, siedziała niedostępna i wyprostowana przy stole. — Już nie potrzebuję cię, Doc. Możesz iść spać razem z wszystkimi do izby stajennej. — Murzyn zniknął powiedziawszy nam „dobranoc". — Chyba zauważyłeś, że Doc niechętnie zostawia mnie samą. Zwłaszcza teraz, gdy od pewnego czasu niezbyt dobrze się czuję. Lekarz w Spa-nish Town sąjdzi, że jest coś nie w porządku z nerkami, że zbyt często wypuszczam się w lasy i wracam przemoczona, a Doc uważa, że jestem opętana i chce mnie od tego uwolnić. Dlatego nazywam go Doc2, a on nawet to lubi. Pytasz, czy czarownik? Nie, Doc jest chrześcijaninem, nawet lepszym niż ja. W zasadzie czuję się całkiem dobrzej Chyba więc nie będzie miał wiele kłopotu, choć zdaje ml się zawładnęło mną kilka węży, ale miejmy nadzieję, żą są to węże z Jamajki. John Gregory — ciągnęła dalej przerwie, wracając do podjętego już tematu — John Gre| góry będzie tylko wtedy wiedział, jeżeli usłyszy od osólj trzecich. Dostałam klucz od jego żony, a mojej przyjaciół-^" ki, która jest naprawdę poważnie chora. Mam nadzieję, że nie będzie pan tego opowiadał nikomu, w każdym razie proszę tego nie robić, choćby ze względu na nią. Gdyby się dowiedział, zabiłby ją. — Co? Gregory, ten błazen? A wydaje się taki zmartwiony chorobą żony! — Gregory... nie mówmy o nim, bo mnie to wprawia w zły humor. Dość już na temat Gregory'ego. Siedziałem wpatrując isię w nią jak głupi, podczas gdy ł Czy Putyfara czuje się dobrze? (franc.) 2. Skrót od doctor. 316 ona kiwała głową wyrażając tym pogardę dla Johna Gregory. Po chwili pochyliła się znowu i spytała kokieteryjnie: — Czy ciągle jeszcze myślisz o Annie Bonny? Moja odpowiedź zabrzmiała poważnie, może dlatego, że daleki już byłem duchem od Anny Bonny. — Trudno tak od razu zapomnieć. To był główny cel mojej podróży na Jamajkę. I co teraz mam robić? Według Cargilla ona jest tutaj, na wyspie. Bo i po cóż Cargill miałby kłamać? — Żeby się chwalić, bez wątpienia — wyjaśniła spokojnie. — Gdyby ta kobieta była na wyspie, mój mąż wiedziałby o tym. Ma doskonałą służbę wywiadowczą, to jego hobby. Na pewno by cię ostrzegł. — Czyżby sir Charles nie wspomniał ci o mojej u niego wizycie? — Mój mąż nigdy inie zdradza mi tajemnic służbowych. Ale chcę ci coś wyznać. Od czasu mojej wizyty na Plantacji Beckforda stałam się zazdrosna o tę kobietę. Najprawdopodobniej jeszcze żyje, nawet jeśli jej nie ma na Jamajce. Tylko nie jako kobieta z twego dzieciństwa, z twoich marzeń. —^Nie, nie jako kobieta z mego dzieciństwa — powtórzyłem. — To nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. Marzenie nie wystarcza. To jak podgrzewane jedzenie, które już stoi trzy dni. Nie chciałabym powiedzieć, że to głupio ¦/, twojej stromy, ale na pewno nie ma sensu. Nie można wskrzesić przeszłości. — Tak, to nie ma sensu — powiedziałem. — To śmieszne. — Obiecaj mi.„ To wprawdzie druga obietnica, o jaką cię proszę, ale przyrzeknij mi, że już jej nie będziesz więcej szukał. —'¦ Jeśli tak nalegasz, przyrzekam. Teraz pochłaniają mnie całkiem inne sprawy; przyrzeczenie to nawet nie było potrzebne... — Możesz widzieć we mnie tyle z Anny Bonny, ile tylko chcesz. Ale nie za dużo. W tej sprawie istotną rzeczą 317 jest wiek, a to nie najlepsze, jeśli chodzi o mnie... — powiedziała z pewnym roztargnieniem. Wstała i spojrzała na ścianę za mną, uważnie i niespokojnie. — Czy słyszysz? — Potrząsnąłem głową; słyszałem jedynie, jak plusk deszczu stopniowo cichnie. — Sami jesteśmy w tym domu... Tak, to przecieka w sąsiednim pokoju. Pokój jest od strony południowej, no i oczywiście dach rozsechł się od słońca. Niedobrze, bo to właśnie twój pokój... Nie pojmuję, jak wśród tych wszystkich odgłosów deszczu zdołała odróżnić krople spadające w sąsiednim pokoju. Wzięła lampę i kazała mi iść za sobą, aby się przekonać, czy to przeciekający dach, czy też nietoperz albo sowa, które się schroniły przed ulewą. Miała rację. W rogu pokoju spadały nie tylko krople, ale lały się całe strumienie, tak że stojące tam łóżko było porządnie przemoczone. Spojrzała na mnie. Było to staroświeckie łóżko, podparte z jednej strony deskami, które pode mną mogłyby się zwalić. Lady Jane, z lampą w ręku, przeprowadzała inspekcję pokoju, gdzie oprócz stołu o trzech nogach nie było absolutnie niczego. Uznała, że łóżko i przeciekający sufit są nawet niewarte spojrzenia. Powiedziałem, że mogę spać w izbie stajennej z Dokiem, ale zachowywała się tak, jakby mnie w ogóle nie słyszała. — Tak bywa, jak się człowiek włamie do cudzego domu — zaśmiała się, jakbyśmy oboje zrobili wspaniały dowcip. — Przypuszczam, że to izba tortur, tutaj pewnie, pod tym przeciekającym sufitem, Gregory kładł żonę za karę, jeśli nie śmiała się dość głośno z jego dowcipów. Bezwiednie oparłem się o łóżko, które natychmiast rozpadło się ze skrzypieniem i łoskotem. Postawiła lampę na stole i wybuchnęła jeszcze gwałtowniejszym śmiechem. Powiedziałem z poważnym wyrazem twarzy: — Łóżko musiało być przedtem dobre, skoro pani Gregory... Ale co myślisz o izbie stajennej? Jeszcze nigdy nie spałem pod jednym dachem z Murzynami, to chyba jedyne doświadczenie, jakiego mi dotąd oszczędziła ta wyspa. Miejmy nadzieję, że twoje łóżko jest w lepszym stanie. — Stoi w salonie. — A może tam jeszcze bardziej przecieka? Dało się słyszeć jakieś nowe skrzypienie; oparła się o stół. Teraz oboje wybuchnęliśmy śmiechem patrząc na siebie niezdecydowani. — To, co powiedziałaś o Gregorym, wydaje mi się trochę przesadzone. — Czy dlatego, że jest taki wesoły? To konieczność, bo inaczej ludzie by poznali, jaką jest kreaturą. Prawdę mówiąc, wcale nie jest taki znów wesoły. To oszczerca. Nie znasz wyspy, mój chłopcze; nie wiesz, jak tu jest naprawdę. Tu każdy nosi maskę. Dawniej usiłowałam zrywać te maski, ale i tak zaraz nakładali nowe. — To na pewno niezwykła wyspa. Dla mnie przemieniła się ona stopniowo w wyspę rumu, to nawet odpowiednia nazwa... Zapomniałem ci powiedzieć, przez ostatnie trzy dni piłem rum nałogowo. A nałóg ten jest zrośnięty z moją familią. — Trzy dni? Och, i to po mojej wizycie — rzekła jakby nigdy nic, spoglądając w górę, jeszcze zarumieniona od śmiechu. — Nie warto było. Jakże można tak się poddawać. Że też nie potrafiłeś mnie przejrzeć... — Niełatwo kogokolwiek przejrzeć na tej wyspie ludzi w maskach, lady Jane. — Lady Jane! Jesteś najbardziej ceremonialnym idiotą, jakiego zdarzyło mi się spotkać w życiu. Przecież musiałeś zauważyć, że szaleję za tobą. — Tak mi się zdawało. W Westmoreland pomyślałem znowu... — słowa utkwiły mi w gardle, zacząłem szukać po omacku oparcia rozwalonego łóżka, ale nic nie znalazłem, zakasłałem i ciągnąłem dalej: — Ale to nieważne. Nie potrzebuję ci chyba mówić, ile dla mnie znaczysz. Jestem niedoświadczony, niezręczny, ale... — Ale mam dobre serce. Czy to chciałeś powiedzieć? Znowu zacząłem szukać po omacku oparcia łóżka. Przerażający to pokój dla kogoś, kto jest tak zmieszany, bez względu na to, czy to istotnie izba tortur, czy nie. Nieładnie, że John Gregory zostawił tak mało mebli dla swoich gości. Na dworze skapywały teraz krople z dachu; deszcz 310 l^^P^^ przestał już padać Słychać było szum płynącej rzeki przy akompaniamencie pierwszych taktów żabiego koncertu wśród tropikalnej nocy. — Albo, że czuję się bardzo szczęśliwy? — Twarz jej była okryta cieniem; wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi oczami, w których malowała się raczej niecierpliwość niż pragnienie. — Szczęście niewiele ma z tym wspólnego. Ale nigdy o tym nie zapomnę. Dla mnie jesteś jedyną kobietą... I już nią zostaniesz. Nie dbam, co będzie potem. — Naprawdę tak myślisz? Jesteś o tym przekonany? — Powiedziałem to z całą świadomością. Potrząsnęła moją ręką z niecierpliwością. — Zostaw to łóżko! Nie musimy grać komedii wobec siebie. W Gregory Court jest jedno łóżko, na którym ta kreatura nigdy nie spała. Posłuchaj... — ujęła moją rękę w obie swoje dłonie i poczułem na twarzy jej oddech. — Musisz mi coś obiecać... Nie, posłuchaj najpierw. Nie byłam z tobą szczera. Gdy odwiedziłam cię na plantacji, miało to być nasze ostatnie spotkanie. Postanowiłam za wszelką cenę skończyć z tobą. Stało się to zbyt niebezpieczne. Nie ze względu na plotki czy na mego męża, ale po prostu przestałam sobie dowierzać. Nie mogę ponosić takiego ryzyka. Za dziesięć lat będę stara. Gdybym miała lat dwadzieścia lub trzydzieści, zostawiłabym wszystko i odjechała z tobą, ale nie jest to możliwe. Mój mąż jest aż śmiesznie wielkoduszny, zwolniłby mnie z danego słowa; ale byłabym kamieniem młyńskim u twojej szyi... — Jeżeli da ci to szczęście, zrób tak — wyszeptałem usiłując ją przyciągnąć do siebie, ona jednak została na swoim miejscu, trzymając tylko mocno moją dłoń i zaciskając uścisk przy każdym wyznaniu. — Nie, nic dobrego by z tego nie wyszło. Gdybyś tu jednak dłużej pozostał, pokusa byłaby zbyt silna. Musisz więc wyjechać z powrotem do Anglii, i to już jutro. Obiecaj mi. Obiecaj, że odjedziesz! Statek odpływa w tym tygodniu. Oboje będziemy mieli wspomnienia. A może później, w Anglii... 320 tf Chyba ż pół minuty upłynęło, nim zdołałem dać odpowiedź na tę niesłychaną propozycję, na ten handel wymienny, w którym wszystko dawała i wszystko odbierała. W uszach mi dźwięczał jakiś żałosny głos, monotonny, niepocieszony, targał mną jakiś wewnętrzny szloch, podczas gdy oczy miałem suche. Zacząłem wysuwać moje obiekcje chrapliwym głosem, ale wiedziałem, że muszę jej posłuchać. — Już nie wierzę w Anglię. Co nie było możliwe tutaj, nie da się tam dokonać. Jamajka jest dla mnie, dzięki tobie, nie tylko wyspą rumu. Jeżeli opuszczę cię, to już na dobre. — Nigdy z góry nie wiadomo. Zacznijmy jednak od tego, że musisz mi przyrzec, iż wyjedziesz w ciągu tego tygodnia. Inaczej moja sytuacja nie będzie łatwa. Powiedziałam ci już, że jesteś rycerski, zrób to dla mnie jako rycerz. Wiem też, że masz odwagę. Daj dowód swej odwagi wyjeżdżając. Przyrzeknij! — Dobrze — powiedziałem z namysłem — jeszcze ani razu nie postąpiłem tutaj, na tej wyspie, jak łotr. Pewnie także dzięki tobie. Mówiła teraz swobodnie, z naciskiem: — Słyszałam, że wziąłeś pod swoje opiekuńcze skrzydła tego biednego głupca, który pracuje w biurze Manninga, ty jeden jedyny. Bardzo cię podziwiałam. Muszę ci jeszcze coś wyznać: to ja pomieszałam te kartki z nazwiskami na balu noworocznym. Ty również powinieneś był tam siedzieć, ale nie wiedziałeś o tym. Zrobiłam to, bo chciałam na własne oczy zobaczyć, jak wystąpisz w obronie Manninga. A przedtem jeszcze chciałam, żebyś się na mnie obraził. Szalałam za tobą, szalałam. Od pierwszego dnia. Nie jesteś pierwszym w moim życiu, Richardzie, lecz jeszcze nigdy ktoś taki jak ty... Przyrzeknij mi, że odjedziesz! Odjedziesz... — I zarzuciła mi ręce na szyję, rozburzyła mi włosy, unicestwiła mój opór swoją nieopisaną władczo-ścią; zwlekałem ze złożeniem obietnicy, chciałem przedłużyć w nieskończoność upojenie, jakie mnie ogarnęło. Jl — Wyspa rumu 321 Choć ta noc jest dla mnie niezapomniana — nawet takie najdrobniejsze wrażenia, jak kapiący deszcz na zewnątrz, odgłosy zwierząt, zaduch w długo zamkniętym pokoju, to jednak silniejsze jest wspomnienie tropikalnego dnia nad ową tropikalną nocą, a każdemu wrażeniu wtedy odniesionemu towarzyszy sceneria jasna, słoneczna, a jednak tak ponura — skała za skałą, zieleń za zielenią, pośród gór, dolin, przepaści ciągnących się hen, w dal. Skończyło się moje życie w Westmoreland i nie powinienem tam więcej wracać. Może właśnie dlatego tak hołubiłem te smutne obrazy natury, to fizyczne zmęczenie po całym dniu wytężania wzroku; hołubiłem je jako nieodzowny akompaniament miłości, zbyt wielkiej, aby ją zacieśnić, wokół tej jednej, jedynej kobiety; leżała obok mnie, lecz ja obejmowałem nie ją, lecz całą wyspę w ową styczniową noc. Wstałem pośród nocy i podszedłem do okna, wcale nie oczekując, że mnie przywoła z powrotem. Wszystko to ciągle jeszcze sobie uprzytamniam, chłodny wiatr, rwącą rzekę, świerszcze, szum lasu, a pod dachem werandy jakieś ptaki, które miały tam gniazda i zaniepokojone były każdym moim nawet najlżejszym poruszeniem. Srebrny księżyc w trzeciej kwadrze — „księżyc znowu najedzony" wedle Koromandela — gubił się wśród czarnych koron drzew i aksamitnego szelestu liści. Ale nawet'w tym momencie nie widziałem otoczenia Gregory Court, tylko płaskowyż Jamajki, niewidzialny krajobraz matowej, białej kredy, przesuwający mi się przed oczami z całą melancholijną wspaniałością, tak tragiczną i tak bezpowrotnie straconą, a jednak stanowiącą moją głęboko ukrytą własność; miałem ochotę klęczeć przed tym oknem, bez drgnienia, niby czciciel księżyca. Dziwne jednak, bo obudziła we mnie współczucie. Nie ¦ tylko dla mnie, lecz także i dla niej, więc pieszczotami chciałem przywołać uśmiech na jej twarz. Lecz blask księżyca w pokoju, choć tak przymglony, nie działał na moją korzyść. Ten pobladły, kredowy blask, ten płaskowyż niebios, zacierał koloryt lady Jane. A jednak wyraz tej księ- 322 życowej twarzy był czarujący, szczery i młodzieńczy. Tha-natos i Junona, zespoleni w tej jednej twarzy, śmierć i pieszczota, mrożący chłód i kojąca przyjacielskość... W Anglii wiodłem dość samotne życie; wolnomyśliciel-stwo, które modne było w pewnych kołach oksfordzkich, nigdy mnie nie pociągało. Anglicy są czasem dziwni, kiedy już raz poddadzą się uczuciu. Ale to nieważne, czy Oksford, czy Jamajka, Anglia czy Zachód, noc ta wyleczyła mnie do końca z uprawiania miłości dla zabawy, jak się traktuje pójście do teatru. W myślach pozostałem zawsze wierny lady Jane, choć od niej takiej wierności nie żądałem, nawet w owych godzinach. Nie zaprzeczała, że miała innych kochanków, nie wymieniała jednak ich nazwisk — Ballard i Cargill byli dalecy i zagadkowi — nie czułem zazdrości myśląc o nich, proszę także nie zapominać, że miałem ją dla siebie po raz ostatni. Lady Jane odznaczała się darem opowiadania. Mógłbym powtórzyć wiele z jej anegdot, a wszystkie bez wyjątku świadczyły o zainteresowaniu ludzkimi śmiesznostkami, cechami budzącymi odrazę; miała talent do przedstawiania w sposób karykaturalny skandali z Jamajki. Słuchałem z napięciem jak uczniak w sali sypialnej internatu. Sam chciałem uwierzyć, że John Gregory był rzeczywiście paskudną kreaturą; usiłował rozweselać żonę kiepskimi dowcipami, kiedy miała właśnie atak bólów, a potem ciskał lekarstwami, jeśli się nie śmiała z tego, co mówił. Parę lat temu, jeszcze przed jej chorobą, kiedy ukąsił ją czerwony pająk, zwany we francuskich koloniach betę rouge, raczył ją anegdotami na temat Żydów, którzy mieli świerzb i ciągle się drapali. Teraz, po tylu latach, mniej jestem przekonany, że był naprawdę paskudną kreaturą, nigdy jednak nie dowiedziałem się, co zaszło pomiędzy lady Jane a Gregorym, a to by mi wyjaśniło przyczynę jej niechęci. Słyszałem też wiele o jej przyjacielu, który mieszkał w Rosę Hali nad Montego Bay. Pani Rosę mimo młodego wieku miała już za sobą bujne życie. Była żoną Herberta Rosę, który najpierw ożenił się z Celestine, francuską 21* 323 I Kreolką, zdaje się, z Martyniki. Wedle opowieści krążących w tej kolonii Celestine otruła dwie swoje poprzedniczki; ale może to tylko plotki narwanych Francuzów, choć nikt na Jamajce nie śmiałby zaprzeczyć, że była do tego zdolna. Herbert Rosę miał szesnastoletniego syna z pierwszego małżeństwa, który, zgodnie z panującym zwyczajem, żył z murzyńską dziewczyną na plantacji. Po pewnym czasie Celestine, która już i tak popadła w tarapaty z powodu złego traktowania niewolnic, skazała Murzynkę pasierba na śmierć, na mocy prawa plantacyjnego, motywując tym, że dziewczyna chciała uciec. Było to nawet całkiem prawdopodobne, jako że Celestine bez przerwy jej dokuczała. Dziewczyna została skazana; za usiłowanie ucieczki stosuje się na Jamajce drakońskie kary i nawet młody Rosę się nie sprzeciwił. Herbert Rosę miał słaby charakter i nie interweniował, natomiast wkrótce przekonał się, że żona folguje swoim zachciankom w nielegalnym związku z jego synem. Nie zażądał rozwodu, tylko wybrał drogę pośrednią. Pozwolił Celestine mieszkać na jednej z najbardziej odległych plantacji, na którą zakazał jeździć synowi. Syn jednak odwiedzał ją regularnie. Poza pasierbem utrzymywała zażyłe stosunki z Grekiem, byłym więźniem, dwoma Holendrami, którzy się o nią pobili, i wszystkimi Murzynami en bloc. Ta odległa plantacja znana była ze straszliwych orgii, jakie się tam odbywały; lady Jane podała mi kilka szczegółów, których nie mogę tutaj powtórzyć, wspomina się o nich w „Weekly Jamaica Courant" z 16 sierpnia 1728 roku. Artykuł ukazał się anonimowo tuż przed zamordowaniem Celestine Rosę przez jej własnych Murzynów. Samo morderstwo było także anonimowe, bo Murzynów przekupił Herbert Rosę. Sprawa ta nigdy nie została wyciągnięta na światło dzienne, lecz trzecia pani Rosę była o tym przekonana i zwierzyła się lady Jane. Co gorsza, młody Rosę także był o tym przekonany. Życie nowej pani Rosę toczyło się teraz między człowiekiem dręczonym wyrzutami sumienia i jego synem, który się oddał pijaństwu, nie mógł zapomnieć macochy i marzył o zęm.-» 324 ście. Strach obecnej pani Rosę przed maronami miał specjalny aspekt. Obawiała się, że młody Rosę przekupi przywódcę maronów i zgotuje ojcu taki sam los, jak jego zamordowanej żony. Kiedyś przypadkowo, spotkałem młodego Rosę w klubie. Był to typowy pijak, rozczochrany, nieśmiały i trochę obłudny; nie sprawiał wrażenia mężczyzny, który mógłby być tak stały w miłości.1 W miarę upływu lat owa ponura historia rodziny Rosę zaczęła mieć dla mnie podwójne znaczenie, stanowiła jakby parodię moich własnych kolei losu. Wydawać się to może nieprawdopodobne, bo przecież niewiele mają ze sobą wspólnego. To prawda, ale w pewnych okresach mojego życia zajmowałem się z zapałem ich porównywaniem i szukałem coraz to nowych dowodów na to, że historia Herberta Rosę dotyczyła mnie osobiście. I tak syna porównywałem na zmianę z Ballardem, Peterem lub sobą; Murzynkę, która została zamordowana, z Ruth Stirling albo znowu innym razem z Anną Bonny, choć może się to wydawać bardzo dziwne. Herbert Rosę z kolei grał rolę mego ojca albo wuja Thomasa, a czasem także sir Charlesa Ho-venden Walkera, natomiast lady Jane była wtedy Celestine. Na tym zwykle -kończyły się moje medytacje, ponieważ pragnąłem zachować pamięć o lady Jane nieskażoną. Lecz po przerwie, czasami po latach, wszystko wracało znowu. Może ta gra w szachy ludzkimi pionkami jest objawem chorobliwym? Łączę ją przede wszystkim z rumem, któremu zachowałem wierność także i w Anglii. Spytałem ją, jak to było ze swataniem Ballarda i Eli-zabeth, o co oskarżała ją Dorota i inne dziewczęta. Powiedziałem, że słyszałem o tym od Doroty, .ale jej nie wierzyłem. Chyba w tym przypadku nie czuła się zbyt pewnie; niczemu nie zaprzeczała; takie swatanie było nawet całkiem możliwe, "powiedziała; był czas, kiedy z nudów swatała ludzi, ale nie włączała w to małżeństw, które nie były w kompletnym rozkładzie. Kiedy jeszcze mieszkali w Spa- 1 W posiadłości Hicharda Beckforda znaleziono notatki mające związek z tą historią. Zostaną one opublikowane w formie możliwie najbardziej czytelnej. 325 i nish Town, Manning zalecał się do niej jak szalony, choć przyznała, mógł ją uwodzić po to, by naprawić swoje stosunki z Elizabeth; może zresztą oba motywy wchodziły w grę, powiedziała, bo wtedy miałby dwie kobiety zamiast żadnej, jak teraz. W owych dniach dreszcz ją przenikał, kiedy widziała z daleka zbliżającego się Manninga. Doskonale go naśladowała, choć była ciemna noc. O Ballardzie w ogóle nie wspominała. , Był prawie ranek, kiedy zasnąłem i śniłem o Annie Bonny. W jakimś pomieszczeniu, w którym były też inne dzieci (może to wspomnienie Westmoreland) zostałem skarcony, bo zepsułem umyślnie zabawkę i śmiałem się, kiedy ktoś chwycił mnie za ramię i kazał mi się wytłumaczyć. Zabawką była mała drewniana lalka, która obracała się na specjalnej podstawce, kiedy nakręciło się sprężynę; sama lalka nie była dobrze widoczna, a po chwili zniknęła; wiedziałem jednak, że była to Anna Bonny. Broniłem się przed skarceniem i znowu dostrzegłem lalkę, tylko już znacznie dalej, ale ciągle się obracała; wskazałem ją tryumfalnie stojącym widzom. Wtedy jednak kiedyśmy się wszyscy przyglądali, lalka przestała się obracać i zniknęła w otchłani, blada, lśniąca masą perłową, tak smutna, że nie sposób tego wyrazić. Pragnąłem ją zatrzymać, gdy znikała; przechylałem się na skraju przepaści widząc, jak się zmniejsza do małego punkcika; ale tein punkcik jeszcze się obracał, a ja wiedziałem, że nie zepsułem zabawki, choć było to już dla mnie bez znaczenia. Wtedy usłyszałem wysoki piskliwy głos: „Przysięgnij, że odjedziesz." I zbudziłem się z twarzą mokrą od łez. W pokoju było jasno; musiało być już chyba w pół do siódmej. I była w nim lady Jane Hovenden Walker, tryskająca zdrowiem, rude włosy ujęte miała w siatkę ze złotej nitki; były to bardzo ładne, jedwabiste włosy, nigdy dotąd nie zdawałem sobie z tego sprawy, a na skroniach, gdzie przeświecała już siwizna, wyglądały jeszcze piękniej i bardziej jedwabiście. Nie śmiała się ze mnie, tylko pocieszała, celowo manifestując odwagę. Nie wspomniałem jej jednak o moim śnie. Na temat rozstania, które odbyło się w kilka godzin 326 później, zachowam milczenie. Mieliśmy się spotkać raż jeszcze przed moim odjazdem. Na moje usilne prośby zgodziła się przyjąć mnie w obecności swego męża w Spanish Town. Przecież nie mogłem opuścić Jamajki nie pożegnawszy się z nim; postanowiłem zresztą przy tej okazji wyjaśnić ostatecznie sprawę otrucia. Teraz, skoro wyjeżdżam, Stirling pozostawał bezbronny, chciałem więc poprosić sir. Charlesa, aby go w miarę możności oszczędzał; w ten sposób spełniłbym obietnicę daną Ruth, pomijając już sa-p mego Stirlinga. Nie wątpiłem, że sir Charles pokieruje sprawą w sposób najbardziej właściwy; na Jamajce gu-bernator, jako najwyższy sędzia Sądu Apelacyjnego, ogromny wpływ na przebieg spraw w sądach niższej instancji. Lady Jane wymogła na mnie, że odłożę tę wizytę do czasu, aż przyśle mi wiadomość. Wraca stąd natychmiast do Spanish Town, wprost przez góry, przez Claren-don i St. Dorothy. Niewolnik Doc odprowadzi mnie do blokhauzu, gdzie mogę zażądać żołnierza, aby mnie eskortował do Plantacji Beekforda; {powinienem tylko powiedzieć, że zbłądziłem; nieważne zresztą, co powiem. Muszę wspomnieć tutaj pewne zdarzenie, jakie miało miejsce przed śniadaniem. Zajęta była rozmową z Dokiem, a ja wyszedłem na werandę, żeby się rozejrzeć. Nie widziałem jeszcze Gregory Court, a wyobrażałem sobie, że zaniedbany ogród i opuszczona plantacja stworzą odpowiednie tło dla mego melancholijnego nastroju. Oczy moje wędrowały po chwastach i zarośniętych sadzawkach i wtedy zauważyłem jakiś ruch, nie przy stajniach czy budynkach gospodarczych, lecz przy altanie, trochę dalej na pra-. wo, która prześwitywała pośród pasożytniczej roślinności. Altanka była dawniej pomalowana na czerwono, a po bokach na niebiesko, ale farba spłowiała i zlała się ze sobą,« a z tej odległości robiła wrażenie przyćmionego fioletu. Altanka znajdowała się przy końcu dawnej dróżki; wydawała się bardziej odległa, niż to było w rzeczywistości, zlewała się bowiem z chmurą o fioletowym zabarwieniu. Odległość była naprawdę nieduża, mogłem bowiem wyraźnie widzieć mężczyznę, który się pokazał, ale natych- 327 miast zniknął za altany. Był to stary człowiek o krótko przyciętych białych włosach, który z trudem się poruszał. Popatrzył na niebo i znowu natychmiast zniknął. Wydawało mi się, że znam tę twarz, nie pamiętałem jednak nikogo 0 tak krótko przyciętych włosach; co więcej, na Jamajce spotkałem zaledwie kilku starych ludzi. Tak więc pojechałem z powrotem do Westmoreland. Powietrze było czyste po tak ulewnym deszczu; liście nasiąkły wilgocią, kamienie były mokre, a łożyska rzek Hector 1 Black pełne szarej, wirującej, chlustającej wody. Tuż obok blokhauzu napotkałem hebanowe drzewo przystrojone żółtymi kwiatami, które rozkwitają po każdym ulewnym deszczu i o których wspominał Julines Herring. Cudowne to były kwiaty, błyszczące i pełne życia, zerwałem kilka dla niego. Lecz tam, gdzie jechałem, był zupełnie inny klimat; deszcz nie sięgał poza góry. Wokół mnie było coraz bardziej sucho, coraz więcej kurzu; a nim dojechałem do Plantacji Beckforda, kwiaty zwiędły i pochyliły główki, były jakby melancholijnym symbolem szczęścia, które pozostawiłem za sobą, jakby ledwie rozpoznawalnym żółtym proporczykiem. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY W trzy dni później byłem już w Kingston. Wynająłem pokój w „Ranelagh" i kupiłem bilet na statek odpływający do Anglii za cztery dni. Wypełniałem swój czas snem, próżnowaniem, refleksjami A miałem bogaty materiał do refleksji. Mój pobyt na Jamajce zbliżał się już do końca. To, czego tutaj doświadczyłem, ludzie, z którymi się zetknąłem — wszystko spowijało me serce ciężką, dławiącą, żałobną zasłoną. Czułem się o dziesięć lat starszy; niezbyt cyniczny ani też rozczarowany, patrzyłem jednak wstecz, a nie naprzód. Wszyscy przyjaciele i znajomi, których spotykałem, obdarzali mnie słabym, przyjaznym uśmiechem, zdradzającym jednak kompletny brak zainteresowania, a w domu Thomasa nawet wcale się nie uśmiechano. Schro- 328 nili się w nim jak w wieży najsurowszej prawości; możliwe, że przyczyną był epizod z Dorotą. Był to chłód bez określonej przyczyny, niby ciche porozumienie, jakie często następuje między ludźmi, którzy mają sobie zarazem wiele i nic do zarzucenia. Moje przygnębienie jeszcze bardziej wzrosło z powodu pewnego odkrycia, jakiego dokonałem przed przybyciem do Kingston. Zdałem sobie bowiem sprawę, kim był ów białowłosy stary człowiek, którego widziałem koło fio-.letowej altanki w Gregory Court. Wiedziałbym o wiele wcześniej, gdyby nie zwiodło mnie pojęcie „starego człowieka", które łączyło się dla mnie zawsze z przekonaniem, że każdy człowiek o białych włosach jest stary. W zasadzie tak jest, ale istnieją przecież- wyjątki. Krótko mówiąc, człowiekiem tym był Walter Coxon, dziobaty nadzorca Richarda Cargilla; nie trzeba więc było specjalnej bystrości, aby zrozumieć, że Murzyni, którzy mnie prowadzili do Gregory Court, to byli Koromandele Cargilla, zamaskowani z tych samych powodów, z jakich Walter Coxon musiał czaić się w altanie. Lady Jane winna była zatroszczyć się o to, bym nie wyszedł na werandę. Wykazała chyba zbytnią nieostrożność. Lecz wtedy ta nieostrożność, rozmyślałem, mogła nawet skłonić ją do wyznania prawdy. Na pewno nie kłamała, chyba że jej wyjaśnienie w sprawie masek, jako część „dowcipu", należałoby uznać za prawdę, teraz jednak było już pewne, że milczała na temat wielu spraw dotyczących Cargilla i jej stosunku do niego. Mówiła o Car-gillu, że to idiota, że wprawia w zakłopotanie kobiety, pewnie także i ją, odczytując listy, których nie napisały; a teraz stało się oczywiste, że Cargill pożyczył jej gromadę zaufanych Murzynów w charakterze straży przybocznej, pod wodzą Waltera Coxona, który z pewnością dowiedział się, kim był ów nocny gość. Że lady Jane wybrała najlepszych i najsilniejszych Murzynów Jamajki, znających wyspę równie dobrze jak sam Cargill, aby mnie strzegli, za to winienem jej wdzięczność, gdyby nie gorzka świadomość, że nie uznała mnie, wyrażając to łagodniej, 329 jako godnego jej zaufania. Cała ta komedia była dla mnie nieprzyjemna i obraźliwa, komedia tej nocy, komedia w Colebeck Castle, w której pewnie też maczała palce. Ale w jakim celu? To pytanie dręczyło mnie ponad wszelką miarę. Opowieści, jakimi Cargill mnie ogłupiał na temat Anny Bonny, Toma Vane'a i całej reszty, przekroczyły granice dowcipu; wyglądało to bardziej na jakiś wielki, zamierzony szwindel. Wszystko jednak stawało się znowu zagadką, bo nie wykorzystała tego szwindla w żadnym celu, a mogła na przykład otoczyć się malowniczymi przemytnikami albo pokazać mi list od Cargilla do Toma Vane'a, czy coś w tym rodzaju. W tej sytuacji jednak, skoro nie chciała trwać w tym dowcipie i pozostawiać mnie w złudzeniu, że jest naprawdę Anną Bonny, powinna mi była powiedzieć, że Cargill był jej kochankiem, a nie wiedziała, jak mógłbym zareagować w owym momencie decydującego rapprochementi. Nie do pomyślenia przecież, aby człowiek tak pełen joie de vivre 2 i tak mało subtelny jak Cargill mógł wskazywać mi drogę i pożyczać swoich ludzi w takim celu, jeżeli sam kiedyś nie kosztował tego w pełni, może wiele lat temu, a może całkiem niedawno. Taka familiarność, która świadczyła tutaj o wspólnym działaniu, mogła istnieć tylko pomiędzy byłymi kochankami, którzy zerwali ze sobą z dużą dozą dobrej woli. Wszystko to razem spotęgowało we mnie dziesięciokrotnie potrzebę ujrzenie lady Jane i porozmawiania z nią raz jeszcze. Nie żebym chciał jej robić jakieś wymówki (przeciwnie, byłem straszliwie obrażony na nią za to, że nie powiedziała mi wprost o Cargillu jako o jednym z moich poprzedników), chciałem natomiast usłyszeć z jej własnych ust, czy wstyd był jedynym motywem tego, co można by określić jako fałsz. Nic dziwnego więc, że wyczekiwałem z niecierpliwością jakiegoś zaproszenia, znaku, że mogę nie odjeżdżać, skoro tyle jeszcze mieliśmy sobie powiedzieć, wyjaśnić wszystkie nieporozumienia, kłamstwa. Nie otrzy- 1 Zbliżenia (franc.) 2 Hadoścl życia (franc.) 330 mywałem jednak żadnego znaku, żadnego zaproszenia. Dni mijały (niewiele mi już zostało, mój statek odpływał 26 stycznia) bez żadnej wiadomości, a kazała mi na nią czekać. Każdy wiedział, że gubernator i jego żona są w Spanish Town. Mogła przecież posłać list do biura Manninga. W każdym razie powziąłem mocne postanowienie, że nie odjadę, dopóki się z nią nie zobaczę. Poza tym miałem jeszcze kilka rzeczy do omówienia z sir Charlesem, związanych ze sprawą, która, szczerze mówiąc, niezbyt bliska była memu sercu. Może to samolubstwo wyciągać ducha Petera ¦tylko dla satysfakcji prawnej, bo przecież głowę zaprzątały mi zupełnie inne rzeczy. Gdyby lady Jane zdecydowała się popłynąć ze inną do Anglii, nie tylko bym dał spokój Ballardowi, ale zapomniałbym całkiem o jego istnieniu. W końcu, na dzień przed odjazdem, przyszedł rano list. Było to pismo oficjalne, napisane odręcznie, zapraszające mnie na wieczór do Spanish Town. „Sir Charles Hovenden Walker i lady Jane mają zaszczyt prosić pana..." etc. Jakoś nie przyszło im na 'myśl, że będę musiał spędzić noc w Spanish Town i wrócić przed świtem, aby zdążyć na statek odpływający przed dziesiątą rano, nim zacznie wiać bryza. Nie mogli jednak myśleć o wszystkim. Jeśli chodzi o moje szansę, to właściwie niewielka różnica. Wciąż jednak miałem jeszcze nadzieję na jakąś zmianę, na jakiś sekretny znak podczas mojej wizyty, że mogę pozostać. Doc, który pełnił tutaj także rolę lokaja, wprowadził mnie do salonu. W innych okolicznościach podziwiałem jego nieprzeniknioną twarz; teraz byłem tylko zdziwiony podobieństwem do Doca, który usługiwał mnie i lady Jane w Gregory Court. Miałem uczucie, że muszę stawić czoło fatalnej decyzji, toteż wszedłem energicznie do pokoju przyjmując postawę człowieka, który przyszedł tu, żeby żądać. Wielkie było moje zdziwienie. Salon, dość niedbale urządzony w kolorze niebieskim, wydał mi się całkiem pusty: był jak pusta pułapka, która nagle się wypełnia; po chwili wstała wysoka, ciemna postać, zaczęła iść w moją stronę i wypowiadać jakieś słowa. Dopiero jak usiadłem, 331 I rozpoznałem pannę Hosier, głównie po zębach. Nikogo więcej nie było w pokoju. Panna Hosier zachowywała się trochę nerwowo. Rozmawiała w taki sposób, uśmiechając się przy tym sztywno, że zacząłem, wątpić w jej rozsądek; może jednak skłonny byłem widzieć w tym domu wszystko w innym świetle, dopóki nie pokaże się lady Jane. Kiedy spytałem o nią, odparła, że nie powinna była nigdy podejmować tej podróży po Jamajce, nie tyle z powodu upału i zmęczenia, ile z powodu Indian. — Na Jamajce nie ma Indian — zaoponowałem. — Są tylko ci, którzy walczą z maronami, a to nasi przyjaciele. Zwiesiła głowę zawstydzona, ale trwała przy swoim. — Spotkał pan kiedykolwiek Anglika, który potrafiłby rozpoznać swoich przyjaciół, panie Beckford? Anglik podchodzi do pomnika i pyta: „Jesteś moim przyjacielem, prawda?", a pomnik spada mu na głowę. — Nigdy tego nie doświadczyłem —odparłem. Krótkowzroczne oczy patrzyły na mnie niespokojnie. — Mam na myśli raczej całą atmosferę panującą wokół Indian, która tak naprawdę nigdy tutaj nie znikła. W niektórych grotach, moja kuzynka sama to widziała, znajdują się szkielety Indian, można je rozpoznać po oskalpowanych czaszkach. Oskalpowane czaszki! To okropność! — Nie musi się chodzić do tych grot — powiedziałem. — Oskalpowane czaszki, i to od dzieciństwa, proszę sobie wyobrazić, panie Beckford. Wszystkie zalążki cnoty i szlachetności, które Opatrzność zaszczepiła im do głowy, oskalpowane. Może pan mieć złudzenia co do moralności tych stworzeń? Podobno cudzołóstwo jest zjawiskiem powszechnym wśród Indian. Uważam, że to okropny zwyczaj, okropne, gdy człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego, że grzeszy. — Bo postępuje jak dziecko — odparłem z makabryczną wesołością, jednocześnie nasłuchując ze zniecierpliwieniem każdego odgłosu z korytarza. Jeśli chodzi o pannę: Hosier, nie mogłem się mylić: była nie tyle bystra, co po prostu obeznana ze stylem życia kuzynki. 332 — Nie wiem nic o życiu Indian, panno Hosier — podjąłem, widząc, że patrzy na mnie raczej podejrzliwie — lecz Murzyni, którzy nie cierpią skalpowania, wcale nie gardzą cudzołóstwem. Wiadomo o tym powszechnie. ¦— Wobec tego uczą się od Indian. Spierałem się twierdząc, że to mało prawdopodobne z wielu względów, gdy nagle zaskrzypiały za mną drzwi. A przecież nie słyszałem żadnych odgłosów na korytarzu. Siedziałem nieruchomo, jak wypchane zwierzę, usiłując tylko ożywić moje muskuły, abym mógł się zdobyć na odpowiednie ruchy. Zbliżające się kroki tłumił gruby dywan. — Jak się masz, Charles? — odezwała się panna Hosier wstając i poprawiając swoją brązową perukę. — Nie przeszkadzaj sobie — zwrócił się do niej gubernator. Tymczasem stał już przede mną, gdy ja ciągle jeszcze miałem przed sobą to najtrudniejsze zadanie, jakim dla mnie było podniesienie się z krzesła. Przyszedł sam. — Co słychać, panie Beckford? Widzę, że kuzynka dotrzymywała panu towarzystwa. Moja żona bardzo przeprasza, ale nie czuje się dobrze. Wydaje mi się, że podróż do Westmoreland była dla niej zbyt wielkim wysiłkiem. Diana, bądź łaskawa powiedzieć Dokowi, aby dał jej krople o dziesiątej i żeby w ciągu najbliższej godziny nikt mnie nie absorbował. — Krople na serce, Charles? — Nie, te drugie. Doc już wie. I powiedz jej, Diano, że pan Beckford, Richard Beckford, nie zapomnij, przesyła jej pozdrowienia. Mówię, oczywiście, w pańskim imieniu. — Zwrócił się do mnie przechylając na ibok głowę w białej peruce. — Musi pan wiedzieć, że moja żona ma dwóch lekarzy; jeden leczy jej serce, a drugi nerki; mamy więc sporo lekarstw. Największy problem to znaleźć dobrego lekarza. Panna Hosier wyszła z pokoju. Wydawało mi się, że jeszcze obejrzała się na nas od drzwi, ale sir Charles tak mnie zajmował rozmową, że nie byłem tego pewien. Mówił bez przerwy, widać było, że chce być dla mnie przyjemny, abym nie odczuwał tak bardzo rozczarowania z po- 333 I 1 wodu nieobecności lady Jane na tej pożegnalnej wizycie. Rozczarowanie moje nie trwało jednak dłużej niż kilka sekund. Postanowiłem, że nie odjeżdżam nazajutrz. Wydawało mi się to uzasadnione, jedna obietnica warta jest drugiej. — Ponieważ nie ma mojej żony, możemy sobie zostać tutaj. — Na jego gładkiej, sędziwej, mysiej twarzy widoczna była chęć zrobienia mi przyjemności. — Inaczej po pewnym czasie musielibyśmy przejść do gabinetu. I tak, oczywiście, możemy tam przejść, ale myślę, że chyba dobrze się pan czuje w tym pokoju. Napije się pan czegoś? Podziękowałem. Dodałem, że salon wydaje mi się odpowiedni dla naszego spotkania. Może to i prawda, ale wolałbym siedzieć naprzeciw niego w brązowym gabinecie z drewnianą boazerią, globusem i portretem mego dziada na ścianie. Obecne okoliczności były zupełnie inne niż przy naszym pierwszym spotkaniu. Wtedy przyszedłem do niego z prośbą; teraz z żądaniem. Gromki śmiech mego dziada na portrecie, wtedy kipiący, teraz byłby na właściwym miejscu. Co więcej, salon ten działał mi na nerwy. Czułem się tak, jakby zza każdego mebla miały wyskoczyć udręczone kobiety i zakłócać spokój opowieściami o grotach Jamajki i niemoralnych indiańskich dzieciach. Nie do pojęcia, jak lady Jane mogła żyć w takim otoczeniu. To dlatego większą część życia spędzała poza domem. Gubernator zadał mi wiele pytań na temat moich wrażeń z wyspy, na które zresztą głównie sam też odpowiadał, po czym rzekł: — A więc jutro pan wyjeżdża? Do pewnego stopnia szkoda, bo jeszcze nie wszystko pan poznał. Może uzupełni to pan książkami; wiele jest pouczających książek o Jamajce, tylko nie trzeba wierzyć tym skandalicznym nonsensom, jakie głoszą o administracji kraju. Wewnętrzna administracja to świat sam w sobie. Nie potrafiłbym napisać książki na ten temat. Pamiętam, że w czasie poprzedniego spotkania wyłoniła się dyskusja o książkach pisanych z nieznajomością faktów... — Tak — wtrąciłem. 334 — O ile możemy porównać książkę na temat zagadnień administracyjnych, powierzchowną i opartą na nieodpowiednich założeniach, z wyborem wspaniałych pirackich anegdot... Chociaż właściwie wszystko można porównać ze wszystkim, nawet rząd Jamajki z rządem Anglii, oba odlewy z tej samej formy... Tak się niefortunnie złożyło, że niewiele mogłem zrobić dla pana. Nie zdobyłem żadnej informacji w sprawie tej kobiety, Anny Bonny. Ale musiał się pan tego domyślić z mojego milczenia. W rejonie podległym jurysdykcji Jamajki, Cayman Islands, Campeche, Honduras i Mosąuito Coast — zakreślił ręką te zamorskie posiadłości i głosem, w którym brzmiała rezygnacja, dodał: — z pewnością jej nie ma. — Tak się właśnie spodziewałem, wasza ekscelencjo. Wiele trudu zadał pan sobie z mojego powodu. — Gdybym zadał sobie aż tak wiele trudu — odparł z większą emfazą, już nie tym gawędziarskim tonem jak na początku — powinienem był zasięgnąć dla pana informacji w tych wszystkich koloniach. Nie zrobiłem tego. Oczywiście nie mogę panu zakazać wyjazdu do Ameryki w dniu jutrzejszym i kontynuowania tam badań. Tylko bym już z panem nie współdziałał. — Dlaczego, wasza ekscelencjo? Uśmiechnął się, dziwnie skruszony. — Och, panie Beckford... Co robimy, jeśli człowiek ko- , niecznie chce się utopić? Próbujemy mu to wyperswadować, pokazać mu całe piękno życia, jakie jest przed nim, wspaniałość ziemi, a jeśli potem skoczy, rzucamy mu linę albo pas ratunkowy. Z pewnością jednak nie pokazujemy mu miejsca, gdzie może znaleźć wodę. — Dostrzegam tu jakiś związek ze mną — powiedziałem — ale nie rozumiem. — Powiem panu szczerze, ale niechże się pan nie obraża. Myślałem dużo o... pańskim szczególnym życzeniu; nie chcę przez to powiedzieć, że rozumiem pana, ale oczywiste jest dla mnie, że narazi się pan na niebezpieczeństwo szukając w tej niezwykłej części świata kogoś, dla kogo szkoda jest pana. Nie chodzi mi o to, czym ta kobieta by- 335 ła dla pana w dzieciństwie lub raczej w pańskiej romantycznej wyobraźni, w której poetyzował pan własne dzieciństwo... Właściwie powinien pan napisać o tym wiersz lub powieść lepszą niż te bzdury Johnsona. Nie wolno jednak rujnować sobie życia szukając poezji w dołach społecznych. Tam nie znajdzie jej pan, mówię to z własnego doświadczenia. Może te ojcowskie pouczenia irytują pana... — Ależ skąd — odparłem. — Bardzo je doceniam, choć nie wnoszą nic nowego. Zapomina pan o jednej rzeczy, ^ekscelencjo. Już wtedy powiedziałem panu — a bynajmniej nie zamierzam bronić niewinności moich romantycznych uczuć, daleki jestem od tego — że stosunek mój do tej sprawy jest całkiem trzeźwy i rozsądny. Może to sprzeczność, mówiąc logicznie... — Ach, lo-gi-ka — westchnął cedząc sylaby niemal pedantycznie. — Nie dyskutujmy teraz o kwestiach prawniczych, lecz o ludzkim sercu. Nie wątpię, że w tej chwili może pan panować nad swoimi uczuciami z pomocą rozsądku, może nawet lepiej niż ktokolwiek inny. Potem jednak przychodzi próba. Będąc w takim wieku i mając tak -żywy temperament... nie mam złudzeń, aby pan (zresztą nikt, proszę mnie źle nie zrozumieć) mógł eię oprzeć. Świat, a ponad wszystko świat, z którym musi się pan zetknąć, jeżeli chce pan wytropić tę... eks-piratkę, zna wiele sposobów na milczenie, a zwłaszcza w tym przypadku. — To oczywiste — zgodziłem się. — No, no, przy pańskich talentach i tak niezwykłej bystrości!... Pamiętam jeszcze nasz habeas corpus, a to coś o wiele gorszego niż studenckie brednie! Niech pan wraca do Anglii, czeka tam na pana wspaniała przyszłość. I wystarczająco romantyczna jak na Anglię, tak, tak... Trzeba Izacząć od nowa i zapomnieć o krajach tropikalnych. Są one dla starych dżentelmenów takich jak ja, którzy już niczego więcej nie oczekują od życia, ale nie dla takich jak pan. Bierze pan wszystko zbyt poważnie. Kraje tropikalne nie traktują niczego poważnie i niszczą każdego, kto ma inny stosunek. Może to i dobrze, że wyjeżdża pan 339 jutro rano, choć przykro mi, bo już nie będę miał możności z panem rozmawiać. Niewielu tutaj jest inteligentnych młodych ludzi... Rozmowa ta może i przyjęłaby całkiem inny obrót, gdyby nie demonstrował tak swoich ojcowskich uczuć wobec mnie. Posunął się niestety za daleko, a już przeważyło szalę zdanie: „Bierze pan wszystko zbyt poważnie" (proste uogólnienie, z którego należałoby wyciągnąć wniosek, że wszystkie codzienne czynności, takie jak: jedzenie, picie, ubieranie i rozbieranie, traktowałem zbyt poważnie w jego przekonaniu). To skłoniło mnie do zaznaczenia mojej niezależności. Forma, jaką wybrałem, została jednak uwarunkowana zupełnie innymi przyczynami. Przekonany był, że odjeżdżam jutro, niewątpliwie dowiedział się tego od lady Jane, ale to jeszcze nie świadczyło o tym, że spotkała się ze mną w Westmoreland. Gdybym nic na to nie powiedział i odłożył swój wyjazd na tydzień lub dwa, mogłoby mu się to wydać dziwne i nasunąć podejrzenie „indiańskich zwyczajów" u lady Jane, mówiąc stylem panny Ho-sier. Dlatego też powiedziałem, jakby od niechcenia, nie oczekując żadnej reakcji, poza zdziwionym spojrzeniem: — I mnie jest przykro, ekscelencjo. Ale ja nie wyjeżdżam jutro. Odłożyłem wyjazd. — Nie mogłem mu podać terminu; zależało to od choroby lady Jane. Spojrzał na mnie bezgranicznie zdziwiony. — Nie wyjeżdża pan? — W jego tonie coś mi się nie podobało, ale ograniczyłem się tylko do sztywnego przytaknięcia. Dlaczego twarz jego tak się zachmurzyła? Z powodu tak niewinnej zmiany planu? Zastanowiło mnie to głęboko. — Dziwne to bardzo — powiedział oficjalnym tonem, wyjął złotą tabakierkę i popatrzywszy na nią, odłożył po chwili bezszelestnie na stół. Wyglądało tak, jakby chciał się pozbyć nadmiernego balastu, aby się lepiej dopasować do mojej lekkiej młodości. Jego ruchy były bardzo wytworne. Utkwiwszy wzrok w tabakierce mówił dalej: — To nie moja sprawa, ale mimo wszystko... — I nie moja, do pewnego stopnia, ekscelencjo. Odro- 22 — Wyspa rumu 337 czenie spowodowały niezależne ode mnie okoliczności. — Mogłem go bez trudu zapewnić, że interesy Williama jeszcze mnie wiążą z Jamajką, lecz odrzuciłem ten wybieg; co go to właściwie obchodzi? Siedział cicho, ciągle wpatrzony w tabakierkę. Nagle spytał: — Czyżby obietnica nie -miała dla pana żadnego znaczenia, panie Beckford? — Obietnica? —¦ Tak, obietnica. —¦ Co pan przez to rozumie? — Wszystko, co słowo to wyraża. — Nie pamiętam, abym cokolwiek panu obiecywał. Spłonąłem rumieńcem. Rozumiałem teraz, o co mu chodzi. Nie mogłem pojąć, dlaczego lady Jane powiedziała o tym mężowi. Co prawda obietnica jako taka nie świadczyła o „indiańskich zwyczajach". Jeszcze nie był blisko, ale jednak już na właściwej drodze i wcale nie czułem się swobodnie. Co więcej, patrzył na mnie prawie ze współczuciem, jakby za chwilę miał pokiwać nade mną głową. To już było nie do zniesienia. Szukając ucieczki w zuchwalstwie powiedziałem przechylając się do tyłu w fotelu: — Czy nie zechciałby pan, ekscelencjo, wyrażać się jaśniej? Obietnica jest dla mnie święta, ale tylko w stosunku do osoby, której została złożona. Przymknął oczy i uśmiechnął się do siebie, subtelnym, melancholijnym uśmiechem. — Powiedziałem, że będzie z pana wspaniały prawnik. Ale tak jak można przekazać drugiej osobie pewne prawa, tak istnieje też możliwość przekazania obietnicy. Mówię w tej chwili w imieniu osoby, która jest chora i której złożył pan obietnicę. —¦ Lady Jane — palnąłem. — Wiedziałem, że jeszcze pan nie zapomniał. W czasie spotkania z lady Jane w Westmoreland (w Beckford's Town, prawda?) obiecał jej pan, że wyjedzie do Anglii jutro. Bo przecież żona moja nie zakpiła sobie chyba ze mnie. 338 — Zdziwiony jestem, że pan o tym wie — odparłem ze złością, odrzucając wszelką ostrożność. — Zdziwiony? — powtórzył monotonnie. — Dlaczego? Przed chwilą właśnie mówiłem żonie, że ta wyspa nie jest dla pana. Nie mogłem w to wkroczyć sam, ale żona ma z panem bliższy kontakt i była uszczęśliwiona mogąc z panem porozmawiać. Przyznaję, że mój niepokój świadczy o nawyku do ingerencji, ale co robić? Zwróciłem się więc, oczywiście, o pomoc do żony. Cóż mogłem na to powiedzieć? Moje rozczarowanie było tak wielkie, że postanowiłem nazajutrz odjechać bez najmniejszego oporu. Podtrzymywała mnie tylko na duchu świadomość, że jednak oszukaliśmy tego układnego, starego człowieka, i choć wiedział coś niecoś, to jednak niewiele, nie zdawał sobie sprawy z tego, co zaszło między nami. —¦ Rozmawiał pan z lady Jane na temat Anny Bonny? — spytałem w końcu. — Trudno było tego uniknąć. Wiedziałem, że u żony mojej może się obudzić zapał dla tej dobrej sprawy tylko wtedy, jeżeli Uświadomi sobie, jakie niebezpieczeństwa grożą panu tutaj, na zachodzie. Dziecinadą byłoby powoływać się na to, że nie prosił mnie pan o zachowanie tajemnicy: wiedziałem, że będzie pan rozmawiał z Richardem Cargillem, a jednocześnie wiedziałem, że Cargill rozniesie 'to po całej Jamajce. Cargill i Jamajka to ijedno. Może pan być pewien, że sekret, o ile jeszcze można mówić o sekrecie, jest bezpieczny tylko u mnie i lady Jane. Moja żona znała książkę Johnsona, oczywiste więc było, że powinienem ją dopuścić do tajemnicy. A jakie jest pańskie zdanie? Może pan wypowiedzieć się otwarcie na temat mojego postępowania. — Och, nie — odparłem. — Och, nie! — Czułem, że rzeczywiście postąpił z wielkim zrozumieniem i rozwagą, jak subtelny stary dżentelmen, którym był naprawdę. Ale lady Jane, jak ona mogła tak mnie oszukać! I dlaczego, dlaczego? Dlaczego mówiła, że nie znała celu mego przyjazdu na Jamajkę? Oszołomiony tym nowym ciosem mo- 339 ^PP I głem myśleć tylko jedno, że była nieszczera we wszystkim, nawet w miłości... — Jej strój na balu — stary dżentelmen przytłaczał mnie coraz bardziej, nie zdając sobie z tego sprawy — był pierwszym nieśmiałym krokiem zmierzającym do tego, aby zrozumiał pan, że całą tę sprawę najlepiej traktować jako żart. Właściwie odradzałem jej to. Ale po co to wszystko rozgrzebywać? Rozumie pan teraz, jakie były motywy naszego działania. Zarówno moja żona, jak i ja darzyliśmy pana wielką sympatią. Uznaliśmy, że nie może pan, pochodząc jeszcze do tego z takiej rodziny, narażać się na niebezpieczeństwo. Jeżeli odłoży pan swój wyjazd teraz, nie wyjedzie pan nigdy. Odwołuję się nie tylko do pańskiego honoru, ale także do zdrowego rozsądku. — Wyjadę — rzekłem bezradnie. — Wyjadę jutro rano. — To najlepsze rozwiązanie. Cała ta historia jest bardziej trująca niż jakakolwiek miłość. Usiłowałem postawić się w pana sytuacji, co nie jest łatwe w moim wieku, lecz przyznam szczerze, że byłem przerażony. Zwłaszcza pana żarliwością, a może wyłącznie tą żarliwością, bo inaczej wszystkie pańskie poczynania nie byłyby warte szelą-iga. Uznaję, że to niezwykłe, ale jest w tym coś truciciel-skiego, co mnie przytłacza, nawet teraz. To wyzwanie bogów. Wie pan, co mi to nasunęło na myśl? Przywoływanie duchów, jak to robią tutejsi czarownicy, tak przynajmniej mówią, duchów zmarłych ludzi; syn przywołuje matkę, kochanek iswoją zmarłą ukochaną. Większość Anglików, gdybym im to opowiedział, nie potrafiłaby tego pojąć, ja jednak mam szersze spojrzenie, znam bowiem kolonie i to pogańskie opieranie się prawom natury... — Czekał chwilę; mówił ze mną szczerze, jak z równym sobie. — Ale jest jeszcze jedna sprawa interesująca nas obu. Na jakiej podstawie zbudziło się w panu podejrzenie, że kuzyn Ballard Beck-ford zamordował, otruł pańskiego brata? Muszę panu wyznać, że tak mnie to zaskoczyło, iż postanowiłem nie podejmować żadnych kroków, dopóki z panem nie porozmawiam. Zastanawiałem się przez chwilę nad odpowiedzią, nie 340 tylko dlatego, że trudno mi było przestawić się nagle na inne tory, ale też i dlatego, że nie miałem nastroju do składania raportu w sprawie, co do której chyba już powziął decyzję. — To długa historia, ekscelencjo. Przyszło mi to na myśl, ponieważ Ballard Beckford systematycznie okradał mego brata Petera. Mam na to dowody. — Jakie? — Zeznanie Edwarda Manninga. — Nie mogę więc panu pogratulować. Sędzia albo przy-Ujgły, który by potraktował poważnie zeznanie Edwarda lanninga przeciw Ballardowi Beckford, zostałby powsze-¦ linie uznany za głupca. Nie twierdzę bynajmniej, że byłby io naprawdę głupiec. Nie mogę też z pełnym przekonaniem zapewnić pana, że kuzyn Ballard nie otruł pańskiego brała. Niechże pan postawi tych dwóch ludzi obok siebie, A i B; A może otruć B, to oczywiste. Jeżeli spojrzeć na I o filozoficznie, jest godne uwagi, że A i B wcale nie trują ;ie. częściej, niż się to normalnie zdarza. My, prawnicy, a pan wie to równie dobrze jak ja, nie bierzemy pod uwa-«c; możliwości, chyba że dadzą się potwierdzić. Ale słucham. — Tak — zacząłem mówić z niechęcią —¦ tylko że to dość długa historia. Podejrzewałem Ballarda od początku o kradzież, to jest... Rzeczywiście przedstawiłem to jako możliwość. Nasz nadzorca, Sam Stirling, o którym już panu pisałem i którego teraz, gdy patrzę wstecz, uważam /.a niewinnego, zachowywał się bardzo podejrzanie. Pojechałem do Westmoreland, aby go wysondować, udało mi się, choć zastosowałem procedurę dość skomplikowaną... Ale rezultat był następujący. Sam Stirling podsłuchał rozmowę między dwoma Murzynami wkrótce po śmierci mego brata, z której wynikało, że mój brat został otruty z namowy Ballarda Beckforda. Nie miał odwagi podjąć żadnych kroków w tej sprawie z obawy, aby jego o to nie o-skarżono, a także z obawy, przed Ballardem Beckfordem. To wszystko, niemal wszystko... — Chciałbym zadać panu kilka pytań. Podejrzewał pan 341 ^jU^j 1 I Ballarda Beckforda od początku, a więc jeszcze nim pan rozmawiał z Manningiem. Na jakiej podstawie? — Nie jestem pewien — odparłem. — Chyba na podstawie listu Manninga do mego brata Williama. Ponadto uważałem, że Ballard zdolny jest do kradzieży. —¦ Na jakiej podstawie? —¦ Jego charakteru. •— Wszystkim wiadomo, że kilkakrotnie pokłócił się pan ze swoim kuzynem. Czy powodem był jego charakter, czy też podejrzliwość, która się przerodziła w nienawiść? — To on sprowokował kłótnie. —¦ Dobrze. Musi pan sobie teraz zdać sprawę, panie Beckford, że zadaję panu pytania, z którymi mógłby się pan spotkać przy przesłuchaniu w charakterze świadka. To nie są jakieś superinteligentne pytania. Ale takie właśnie zadaje sąd na Jamajce, co jest nawet słuszne, bo skoro ludzie nie są inteligentni, nie ma sensu zadawać inteligentnych pytań. Mogę więc zacząć? Czy Sam Stirling to jedyny świadek, jakiego może pan podać? — Nie... Może jeszcze jego córka... Nie, chyba nie. A może ci Murzyni, ale to nie są świadkowie, to prawie oskarżeni... Zdążyłem już zauważyć, że świadkowie i oskarżeni w jakiś niedostrzegalny sposób w tym przypadku łączą isię ze sobą. —• Ale doprawdy, gdzie są moi świadkowie? Manning został zakwestionowany. Julines, wiecznie senny po laudanum? Shettlewood? Ale on głównie z powodu kradzieży. Mary Ballard? Przeciw własnemu synowi? Wszyscy ci świadkowie są dla mnie bezużyteczni. •—• Porobił pan staranne obserwacje, panie Beckford. Bardzo inteligentne, bardzo subtelne. Mogą budzić zachwyt. Zbyt to jednak subtelne dla naszych przysięgłych, niech mi pan wierzy. Roześmieją się i uznają to za błazeństwo. Nawet mnie uznaliby za błazna, gdybym wystąpił z takimi subtelnościami. Tutaj na wyspie .mamy niewielu for-malistów, ledwie kilku, coraz bardziej odczuwam ich brak. Ale ponieważ tak jest, muszę się z tym liczyć. Z chwilą, gdy przekraczam próg sali sądowej, zostawiam moją inteligencję razem z kapeluszem na kołku od wieszaka. Inte- ligencja może być przeszkodą. Kto to jest ten Sam Stirling? — Daleki nasz krewny, z rodziny Beckfordów. Jest Kwarteronem, w jednej czwartej czarny. To się nazywa Kwarteron, prawda? Ożenił się z Mulatką, jego córka... — Jedna czwarta — powtórzył zamknąwszy oczy — to za wiele. W każdym razie w tym przypadku. Jak pan wie, Murzynom nie wolno świadczyć przeciw białym. To dobra zasada, bo jeżeli Murzyni chcą popełnić krzywoprzysięstwo, kładą kamień w usta i wtedy czują się zwolnieni od odpowiedzialności. Mieliśmy już podobne nieprzyjemne doświadczenia z Mulatami i takimi kamieniami, dlatego też Mulatom także nie wolno świadczyć przeciw białym. Oczywiście gdzieś musi być granica. Stanowią ją właśnie Kwarteroni. Kwarteron jest albo po dobrej, albo po złej stronie tej granicy, zależnie od okoliczności. Obawiam się, że pański Stirling jest po złej stronie. Prawdopodobnie każdy Kwarteron byłby w takiej samej sytuacji jako świadek przeciwko Ballardowi Beckfordowi, który jest członkiem Izby Reprezentantów i potomkiem wybitnej plantatorskiej rodziny. Poza tym na jego niekorzyść działa małżeństwo z Mulatką, a więc nie szybko wsławi się on białymi potomkami. Wyobrażam sobie, jak śmieszne się to panu wydaje. Powiem panu, jako światłemu człowiekowi, że dla mnie to bzdura. Ale taka, niestety, jest tutejsza rzeczywistość. Przytoczyłem panu zasadę prawną (oczywiście nie jest to jeszcze samo prawo) respektowaną na Jamajce. W interpretacji tej zasady panuje największa, jaka tylko być 'może, samowola. Oprócz przypadków oczywistych, sąd orzeka wedle swego widzimisię, w jakim stopniu czarna krew może świadczyć przeciw białej. Zapewniam jednak pana, że mogę dokładnie przewidzieć, jaka interpretacja zostanie zastosowana w tym przypadku. .'> — Nie mogę więc liczyć- na pomoc z pana strony? — spytałem. Dobrze pamiętałem, że wymiar sprawiedliwości na Jamajce zależy całkowicie od inicjatywy i sądu gubernatora. Jako sługa Temidy, sir Charles mógł w razie potrzeby zmieniać czarnych w białych (Stirlingów w Beck- 342 343| fordów, ale może to już trochę za daleko). Nie miałem co do tego wątpliwości. — Nie — rzekł — nie mogę pana zwodzić, na moją pomoc nie może pan liczyć. To zupełnie niezależne od prawnego aspektu sprawy. Mówię teraz nie jako prawnik, ale jako gubernator Jamajki. Nie uważam, aby w interesach wyspy leżało oskarżanie Ballarda Beckforda o otrucie kuzyna, choćby nawet miał szansę uniewinnienia. My, biali, musimy dibać o nasz prestiż wobec czarnych. Stąd powszechna niechęć wśród plantatorów do wzajemnego o-skarżania się. To także nonsens, ale nie taki zupełny. Człowiek, który chce rządzić imperium, musi umieć poświęcić własne interesy dla dobra ogółu. Może pan na to powiedzieć, że żądanie zadośćuczynienia w sensie prawnym za otrucie brata nie jest interesem osobistym. Wszystko to rzecz względna: sprawiedliwość może stać się sprawą osobistą (używam tego zwrotu w sensie metaforycznym), gdy wymierzana jest wedle zasad ustalonych przez rząd. Otrucie wtedy może okazać się błahostką, zwłaszcza gdy świadkiem i koronerem jest Samuel Stirling. Widzę jednak, że nie zgadza się pan ze mną. — Może w sensie abstrakcyjnym — odparłem. Byłem zdziwiony, że wie już także wszystko o koronerze w Sa-vannah la Mar. — Zastanawiam się tylko, czy Ballard Beckford może bezkarnie truć ludzi. — Truć ludzi bezkarnie? Oczywiście, że nie może! Ballard Beckford nic nie może robić! Może się tylko zachowywać przyzwoicie, i to wszystko. Powiem panu szczerze, iż wydaje mi się, że złamie sobie kark szybciej z powodu romansu z panią Manning niż z powodu otrucia. Jest bowiem jeszcze trzeci aspekt tej sprawy, a mianowicie, osobiście nie wierzę, aby Ballard otruł Petera Beckforda albo przyczynił się do jego otrucia. Nie ma żadnego motywu. Nigdy nie słyszałem, aby byli wrogami. Nawet się nigdy nie pokłócili w klubie w Kingston, tak jak pan ze swoim kuzynem. — Motywem mogą być kradzieże — oznajmiłem obojętnie — chęć popełniania kradzieży w spokoju. Gdyby 344 mnie tu William nie przysłał, całe lata jeszcze by kradł. — Ależ panie Beckford! Niech się pan nie posuwa zbyt daleko. Nie morduje się kuzynów z tego... — Rozumiem to wszystko — odpowiedziałem z irytacją, nawet nie tyle z powodu jego opozycji, która była już niemal prawniczą żonglerką i z którą zdążyłem się już pogodzić, ile z powodu świadomości, że nie potrafię spokojnie ustosunkować się do czegoś, co właśnie usłyszałem, co było wprost niesłychane i czego nie mogłem jeszcze w pełni pojąć. — Rozumiem, Ballard Beckford może robić, co chce, a ja muszę trzymać język za zębami. Pan uważa, że motywem mojego postępowania jest chęć wywarcia osobistej zemsty. Czego innego spodziewałem się po naszym spotkaniu, ekscelencjo. — Jeżeli będzie pan miał dwóch białych świadków, zostanie powieszony w ciągu najbliższych tygodni — odrzekł wykonując kurtuazyjny gest swą gładką, białą, delikatną ręką, ozdobioną pierścieniami. — Dobrze pan wie, że nie mam takich świadków. A poza tym wracam jutro do Anglii. Jeżeli jednak będę prowadził śledztwo z Anglii? Znowu zaczynała mnie- ogarniać złość i nie wiedziałem dlaczego. Lady Jane, ona jest tego przyczyną! Milczeliśmy Już dość długo na temat lady Jane; to przecież z jej powodu wszystko w tym pokoju wywracało się do góry no-Kumi. Popełniłem błąd, nie wspomniawszy o niej w zwią-iku z Ballardem Beckfordem. Popełniłem błąd nie uświadomiwszy sobie, że jedyną osobą, która skorzysta na moim •¦vjeździe do Anglii, jest Ballard Beckford, i tylko on je-11. W sumie popełniłem dwa błędy. Niełatwo było skon-intować je ze sobą. - Chciałbym zadać panu jeszcze jedno pytanie, eksce-icjo. — Mówiłem starając się ze wszystkich sił panować sobą. — Od jak dawna już lady Jane była przekonana, \ muszę opuścić Jamajkę? Od jak dawna? — powtórzył zdziwiony. — Czy nie biegamy zbyt daleko od tematu? Nie mogę udzielić do-Idnej odpowiedzi, mimo najlepszych chęci. Nie prowa- 345 I dzę pamiętnika. Myślę, że po przyjęciu w czasie Bożego Narodzenia. — Był to jej pomysł czy pana? — Ależ, panie Beckford!... No cóż, właściwie dlaczego miałbym nie odpowiedzieć na drugie pytanie, skoro już odpowiedziałem na pierwsze? Myślę, że obojga nas, jak to zwykle bywa w rozmowie; jeden mówi to, drugi tam<-to... — Uśmiechnął się wyraźnie ubawiony. Zerwałem się z krzesła; aż cały dygotałem ze złości i oburzenia. (Pamiętam wątpliwości, jakie mną zawładnęły: cisnąć mu wszystko pod nogi czy też czekać, czekać i obiecać lady Jane, że zostawię w spokoju Ballarda, ale tylko wtedy, jeżeli ona spełni moje żądania?) Wybuchnąłem jednak: — Powiem panu, dlaczego lady Jane chce, abym wyjechał z Jamajki! Nie jestem aż taki kiep, żebym w końcu tego nie pojął! Chce oszczędzić Ballarda! Ten łotr czuł się bezpiecznie, bo wiedział, że i tak wyjadę! Dziwiłem się, że w ogóle nie występuje przeciwko mnie! Czuł się bezpiecznie! Czuł się bezpiecznie w swojej Cabaritta Esta-te! Mój Boże, co za bagno... — Ale niechże isię pan opanuje! — przerwał mi unosząc w górę rękę. —¦ Dlaczego? To przecież oczywiste, wiedziałem o tym, tylko że dopiero teraz wszystko uświadomiłem sobie jasno. Co za kanalia! To dlatego że... — Proszę, niech się pan uspokoi! — rozkazał podnosząc głos. — Proszę pamiętać, że nie ma tu mojej żony, aby mogła się bronić. —• To dlatego, że Ballard był jej kochankiem, a może i jest nadal! To oczywiste, wiedziałem przecież o tym. Nawet się z tym godziłem. Co za głupiec ze mnie! Machał ręką, ale ja nie zwracałem na to uwagi. Wydało mi się, że słyszę pytanie, w jaki sposób wpadłem na tak niedorzeczny pomysł. Lecz na twarzy jego malował się zupełny spokój. Stawiał już czoło większym ciosom, ten wspaniały stary dżentelmen. Doprowadzony do ostateczności krzyknąłem: 346 — Nie wierzy pan? Wiem, że nie jest to przyjemne dla pana, a ja przecież nie mam nic przeciwko panu. Ale czy naprawdę nie wierzy pan? A więc ja sam... — Machał ręką jak oszalały, czym skłonił mnie do umilknięcia na chwilę, lecz wkrótce mówiłem już dalej, przestałem być sobą. W oczach jego malował się wyraz grożącego mi niebezpieczeństwa, ale nie z jego strony. Zrozumiałem to później. ¦— Ja sam byłem kochankiem pana żony, w Westmo-reland, w Gregory Court! — Pragnąłem dodać, że bawiła się mną, że była to nagroda za moją zgodę na wyjazd, lecz twarz gubernatora tak się zmieniła, gdy wyrzuciłem z siebie te fatalne słowa, że tylko otworzyłem usta i czekałem, co powie. Twarz jego wyrażała bolesną rezygnację, znużenie, smutek, a wszystkie zmarszczki — obrzydzenie, szok, wzburzenie... Odwrócił igłowe, po czym zaczął mówić, łagodnie, zastanawiając się, jakby musiał stłumić w sobie cały ogrom bólu. —• Strasznie mi przykro, panie Beckford. Chciałem powstrzymać pana od wypowiedzenia słów, które są niegodne dżentelmena. Czuję się winny, bo to ja doprowadziłem pana do tego. Przykro mi bardzo, nic więcej powiedzieć nie mogę. — I mnie jest przykro — odpowiedziałem głucho, rozglądając się za krzesłem. Właściwie to już nie wiedziałem, z jakiego powodu mi przykro. Wiedziałem tylko, że sir Hovenden Walker jest wspaniałym człowiekiem. Skryłem twarz w dłoniach. — To nic nowego dla mnie — wyjaśnił. — Ale nie mógł pan o tym wiedzieć. Nie zmniejsza to oczywiście braku rycerskości ze strony pana dla mojej żony. Ludzie powiadają, że wiem wszystko, co się dzieje na wyspie. To przesada, ale jeżeli nie wiem, często się domyślam, a mam dużo wolnego czasu na myślenie... Czy mogę polegać na panu, że jeżeli spotka się pan z lady Jane kiedykolwiek w przyszłości, nie powie jej pan o tym? — Naturalnie, ale proszę mi wybaczyć. Zachowałem się jak podjęć, przyznaję to ze wstydem. Na swoje wytłuma- 347 mB?' I I czenie mam tylko jedno, że sprowokowały mnie do tego niezwykłe okoliczności... Przez twarz jego przemknął wyraz niezadowolenia i przerwał mi natychmiast: — Wszyscy popełniamy niegodne nas czyny, a ja też nie jestem wzorem cnót. Proszę jednak pomyśleć: lady Ja-ne nic o tym nie wie. Myśli, że mnie oszukuje i może nawet jest jej z tego powodu przykro, a może dziwi ją moja łatwowierność... Ja jednak wiem wszystko. Ta kobieta dużo dla mnie znaczy. Toteż gdy przyszedł taki czas (a przychodzi w każdym małżeństwie), uznałem, że muszę jej pozwolić, aby poszła własną drogą, dopóki oczywiście nie zacznie to przynosić jej szkody albo szkody innym ludziom. Siedzę ją tylko, choć to określenie dość mocne; jednakże śledzę ją tylko po to, by chronić ją od niepożądanych kontaktów. Jak dotąd nie było potrzeby interwencji... Bardzo bym chciał, aby mnie pan dobrze zrozumiał. Byłem tak zgnębiony, że mogłem tylko przytaknąć głową. Nie pamiętam, czy go zrozumiałem. Uważałem, że jestem świadkiem nadludzkiego poświęcenia i niezwykłej filozofii życiowej; a ponad tym jeszcze górowało zdumienie, że dopuścił mnie do swojej tajemnicy. Może jednak nie mógł postąpić inaczej? Wszystko to odsunęło na dalszy plan perfidię, o jaką oskarżałem lady Jane. Nie potwierdził, że Ballard był jej kochankiem, i wątpię, czy by potwierdził, nawet gdybym go wprost o to zapytał. Bo i po co? Czułem, że z czymkolwiek bym wystąpił i tak jest przeciwnikiem silniejszym ode mnie. — Nie należy interesować się taką kobietą, drogi panie — mówił zamyślony. — Proszę jednak nie traktować tego jako bezpłatnej lekcji życia. Niewiele trudu mnie to kosztuje, ale nie chciałbym nikomu polecać takiej taktyki postępowania, nie dlatego, że każdemu byłoby znacznie trudniej niż mnie (choć to chyba niewątpliwe), ale dlatego, że dla kogo innego byłaby to niewłaściwa linia postępowania. Różnica wieku: częściowo i od tego to zależy, ale musi być jeszcze ©oś więcej. Przyjąłem taki stosunek, i to w sposób naturalny, kiedy zostałem gubernatorem Jamaj- 348 ki. Ogromną siłę osiąga się tutaj nic nie robiąc, laisser dller, laisser faire, nie dlatego, że się nic nie robi, albo niezależnie od tego, że się nic nie robi, ale po prostu dlatego, że się nic nie robi. Nic pan z tego nie rozumie, bo nikt nie rozumie, kto nie doświadczył tego sam, a czasem człowiek się zestarzeje, nim tego doświadczy. Nad wszystkim można mieć kontrolę, jeżeli pozwoli się, aby wszystko toczyło się samo; jest to oczywiście bardzo powierzchowne stwierdzenie, bo przecież nic nie może się samo toczyć. Trzeba czuwać nad wszystkim jak pies łańcuchowy. Może jest to typowy angielski stosunek do życia, lecz zastosowanie tej zasady w moim przypadku jest bardzo nieangiel-skie, niefortunne dla Anglii może... A więc i o tym niech pan zapomni. — Wcale niełatwo mi to przyjdzie — odparłem starając się tchnąć w moje słowa jak najwięcej ciepła. — Rozmawiałem z pewnym duchownym, który w podobny sposób określał stosunek do Boga. Bóg pozostawia świat własnemu losowi, tak jak... — Och, deizm. Nie jestem deistą. — Mówił spokojnie, a oczy jego wędrowały niespokojnie, jakby nasza rozmowa trwała już zbyt długo. Często potem myślałem, że porównywanie go przez młodego człowieka z Bogiem było dlań bardziej przykre niż świadomość, że w małżeństwie jego uczestniczy cała męska połowa Jamajki. Słyszałem w Anglii, że został wychowany w rodzinie purytańskiej, ale nie czuł się dobrze w High Church, z którego jako torys niechętnie się wycofał. — Chciałbym jednak zaznaczyć, że wszystko to, przynajmniej jeśli o mnie chodzi, nie może mieć najmniejszego wpływu na sprawę Ballarda. Nie wiem, czy oskarżenie, jakie pan wysuwa w stosunku do mojej żony, jest możliwe do obrony. Nie spytam jej o to nigdy. Zapewne ma pan swoje powody, aby tak myśleć, ale według mnie powinien pan... — To nieprawda, ekscelencjo! Tak mi się tylko wydawało, po prostu mnie poniosło, ja... Wcale nie myślę inaczej niż pan... A jeśli chodzi o charakter Ballarda, chciał- 349 bym powiedzieć: „Tak". Żywię wielki podziw dla pana żony... Wydaje mi się... — Niech pan zapomni o wszystkim — rzekł. Rozmawiał ze mną jeszcze przez chwilę po przyjacielsku, wykazując zainteresowanie moją osobą, moimi perspektywami w Londynie, udzielił mi dobrych rad a propos możliwości kariery prawniczej. Na temat Ballarda czy lady Jane wspominał równie mało jak na temat mego odjazdu, który został już ustalony. Mnie jednak nie ispieszyło się z odejściem. Odczuwałem raczej ulgę niż przygnębienie; ale wiedziałem, że z chwilą, gdy opuszczę ten dom i znajdę się w ciemnym, samotnym pokoju w mojej gospodzie w Spanish Town, będę się czuł paskudnie. Kiedy już przy drzwiach życzył mi szczęśliwej podróży, spytałem, czy nie mógłbym pożegnać jego żony. — Przykro mi — rzekł oficjalnie — ale źle się czuje i nie przyjmuje nikogo. Przekażę jej od pana ukłony i życzenia szybkiego powrotu do zdrowia. — Stał naprzeciw mnie z przechyloną na bok głową, małą, delikatną, bardzo starą, bardzo wytworną i bardzo nieodgadnioną. Wyciągnął do mnie rękę. Jego uścisk był nadspodziewanie mocny. Słaby uścisk mógłby wszystko zepsuć. Dodał: — Łączące ludzi stosunki, które czasem wydają się niezwykłe, a nawet oburzające, bywają nieraz tylko konsekwencją najwyższej wspaniałości. Gdybym to odnosił do siebie, dowiódłbym tylko braku rozwagi. Ale jeśli pomyśli pan o mojej żonie, proszę o tym pamiętać. W każdym razie wtedy, gdy nie będzie pan mógł zrezygnować z oskarżenia. Do widzenia. W dwanaście godzin później byłem już na pokładzie. Spałem źle, nie jadłem i byłem straszliwie zmęczony wyprawą do Kingston. Musiałem trzykrotnie wychodzić na brzeg, aby sprawdzić, gdzie są moje kufry. Zmieszałem się z tłumem gestykulujących Murzynów i pamiętam mój donośny, ostry głos, który nie do mnie należał. Nie odezwałem się ani słowem do Manninga, który wszedł na pokład, aby zobaczyć, w jakich warunkach będę podróżował. Przy- 350 kro mu było, że odjeżdżam; lecz jego oczy, nieśmiałe i wierne, oraz obwisłe wąsy wzruszyły mnie i nie chciałem go już więcej oglądać. Czyż to nie on właśnie przyczynił się do mego przyjazdu na tę nieszczęsną wyspę, przysyłając do Williama list pełen delikatnych aluzji? Już nigdy więcej nie chciałem oglądać tej wyspy. Jamajka odsyłała mnie do Anglii wymierzywszy mi kopniaka, a ja nie mogłem jej się odwzajemnić. A oto moje ostatnie słowa: — Do widzenia, Edward, nie bądź tylko zbyt ugodowy. Jak wiesz, nie będziemy więcej... — Obejrzałem się za siebie i zrobiłem taki gest, jakbym kładł do kieszeni pieniądze. — William na pewno przyśle agenta. Powiem mu, że nie zawiodłeś go pod żadnym względem. — Dziękuję! — zawołał. — Dziękuję, Richardzie! — Pozdrów ode mnie Elizabeth. Uśmiechnął się słabo, ale to już było ponad jego siły. Podniósł rękę, odwrócił się i potknąwszy się o linę, odszedł ze spuszczoną głową. W mojej kabinie leżał mocno zapieczętowany pakiecik i wypisane na nim dużymi literami moje nazwisko. Otworzyłem; znajdował się tam tylko portret Anny Bonny, wydarty z książki kapitana Charlesa Johnsona, pod nim podpis „Jane Hovenden Walker", a następnie mniejszymi literami „na pamiątkę". Długo trzymałem w ręku ten portret usiłując zgłębić uczucia, z jakimi słowa te były napisane. Otworzyłem skrzynię i włożyłem wydartą stronicę do książki Johnsona, tam gdzie być powinna. Oba portrety są odtąd zawsze razem. Usiadłem przy stole i zamknąłem oczy; postanowiłem nie wychodzić na pokład, dopóki nie będziemy na pełnym morzu. Trzaski, krzyki i odgłos kroków nad mą głową dowodziły, że statek wypływa na Kingston Bay.. Ponieważ jednak miałem oczy zamknięte, mógł to równie dobrze być ów statek-widmo, który opisuje Charles Johnson; statki--widma, które po wielkim trzęsieniu ziemi płyną w stronę Port Royal, w stronę miejsca zagłady, naprzeciw wichrom i sztormom. Wsparłszy głowę na rękach zatopiłem się w myślach. Już nigdy więcej nie zobaczę Port Royal ani I Kingston; płaskowyżu Liguana i majaczących za nim gór. Gdybym wyszedł teraz na pokład, mógłbym to wszystko jeszcze zobaczyć. Bez większego trudu jednak udało mi się zdławić te impulsy. Spoglądałem już bowiem w głąb siebie, w to przyćmione i mgliste wnętrze, które było jednak bardziej przejrzyste niż wiele rzeczy na ziemi, niż cały splendor i wzniosłe piękno, niż wszystkie góry majaczące na horyzoncie Kingston Bay, w czapach z chmur aż po najwyższy szczyt Blue Mountain. Po raz pierwszy o tej godzinie nie ma ani chmurki, chmury wiszą niżej, prawie nad płaskowyżem, jak zasłony opuszczone przed pogrzebową ceremonią, jak flaga powiewająca w połowie masztu. Było to pożegnanie. Jamajka wzniosła się na najwyższy szczyt, aby popatrzeć na mnie i na moją klęskę. Góry w przejrzystym powietrzu rysowały się jak kontury raju utraconego, a ludzie przeklinają raj, gdy zostaną z niego wygnani. Ja nie chciałem przeklinać. Patrzyłem na ten obraz z lekkim uczuciem tęsknoty, odrazy i braterstwa uczuć, byłem pewien, że inie zapomnę nigdy tej wyspy. Blue Mountain Peak był ostry i brązowy, niby kapelusz, który wyspa uchylała przede mną, wysoko nad chmurami. Wspaniałe pożegnanie, nie pozbawione szacunku, ale też i nie całkiem wolne od zagadkowego szyderstwa, za które nie możemy winić tworów natury. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY William przywitał mnie serdecznie a jednocześnie nieufnie; krył swą nieufność uśmiechając się z roztargnieniem, gdy opowiadałem mu szczegółowo o moim pobycie na Jamajce. Myślę, że to i owo dotarło do jego uszu (zastępca agenta na wyspie na pewno mu doniósł, straszna papla), co nie bardzo było zgodne z zapałem, jaki okazywałem w jego sprawie; a bardzo podkreślałem moje oddanie tej sprawie, ponieważ zdecydowałem, że będę korzystał ze wsparcia Williama aż do śmierci. Narażać się na niebezpieczeństwa, walczyć z Ballardem i wrócić nie- 352 szczęśliwy w miłości, a on będzie zgarniał pieniądze z Plantacji Beckforda? Tak być nie może. Poza tym były sprawy, które chciałem przemilczeć; skoro bowiem sir Charles Hovenden Walker postanowił tuszować każde oskarżenie ze względu na kolonialne zwyczaje, nie było sensu podniecać Williama takimi opowieściami. A poza tym, może wydać się to dziwne, ale już nie czułem żalu do Ballarda. Stał mi się zupełnie obojętny. Szczęściem William był inteligentny, posłuchał mojej rady i wysłał odpowiedniego plenipotenta na Jamajkę, z pensją niezbyt wysoką, ale odpowiednim udziałem w zysku, natomiast Sam Stirling został zwolniony otrzymawszy roczne wynagrodzenie. Żył na Jamajce długo i nawet ożenił się potem z Murzynką. I oto koniec moich przygód. Byłem tak głęboko przekonany, że wspomnienie o nich wystarczy mi na całe życie, że czułem się usprawiedliwiony nie tylko przed WiL-liamem — a wiodłem dość nijaki żywot — lecz także przed sobą. Po Jamajce Anglia nie miała mi już co ofiarować. Jamajka, prawdę powiedziawszy, też mi niewiele ofiarowała, ale jednak cokolwiek: pragnąłem dla własnego dobra wykryć, dlaczego Jamajka zawiodła moje nadzieje i co powinienem był uczynić, aby sprawy przybrały inny obrót. Na tym spędzałem czas. Nie ożeniłem się, nie wyruszałem nigdzie w świat, tylko rozmyślałem nad Jamajką; przeczytałem o niej mnóstwo książek, jak radził mi sir Hoven-don Walker. Bo przecież mieszkałem na tej wyspie, któ-ri-j kształt przypomina żółwia, na której jada się żółwie i popija rum. Dokładny opis medytacji nie jest tutaj wskazany. Mogę jednak pokrótce przekazać wniosek, do jakiego doszedłem po latach, choć ostrzegam życzliwie czytelnika, że ów wnio-M-k nie jest jeszcze dla mnie ostateczny. Przede wszystkim jednak chciałbym wspomnieć o dalszych losach kilku osób, które występowały w mojej opowieści Zacznę od mego kuzyna Ballarda. Nie dopisało mu szczęście. Bynajmniej nie. tryumfuję z tego powodu, po prostu stwierdzam fakt. Mniej więcej w irok po moim wyjeździe Manning uznał, /c ma już tego dość. Nie jest wykluczone, że przedtem po- I) - Wyspa rumu 353 rozumiał się z Ballardem; w każdym razie zagrał rolę poszkodowanego małżonka i wyrzucił Elizabeth wraz z jej wszystkimi fatałaszkami na ulicę. Ona oczywiście nie omieszkała przenieść się do Ballarda; musiała pójść tylko jedną ulicę dalej, a znała drogę dobrze. Potem przez kilka miesięcy odbywało się interesujące widowisko, w którym niezwykle zgodna trójka, czasami indywidualnie, czasami zbiorowo, zwracała się z prośbą do władz o rozwód dla Elizabeth. Ilekroć widywano trzyosobową grupkę, byli to Ballard, Manning i Elizabeth, zazwyczaj nawet weseli, czasem tylko zamyśleni. Zostało stwierdzone, że Manning obiecał swemu rywalowi olbrzymią sumę, żeby przyjął do siebie Elizabeth, podczas gdy Ballardowi nawet bez pieniędzy najzupełniej to odpowiadało. Niemała też suma pieniędzy zniknęła w kieszeniach pewnych członków Izby Reprezentantów, których głosy miały przeważyć szalę. W 1739 roku Izba orzekła rozwód; był to pierwszy rozwód na Jamajce, ale zapewne i ostatni. Wiadomość o tym skandalu przedostała isię również do Anglii i czego nie zdziałało otrucie Petera, zdziałało uregulowanie, w najlepszej intencji, sprawy, nad którą mieszkańcy Kingston i Spanish Town zastanawiali się już od lat. Przyczyną wielkiego oburzenia w pewnych kołach stał się wyzywający sposób bycia owego trio; został w to wmieszany Gabinet; krótko mówiąc, Izba Reprezentantów otrzymała naganę od gubernatora, a także polecenie, aby już nigdy więcej to się nie powtórzyło. Ale to jeszcze nie wszystko: w Izbie zrodził się zapał innego rodzaju! Ballard był nie tylko ozięble przyjmowany, ale oskarżono go o sprawy, z którymi nie miał do czynienia i które nie miały nic wspólnego z rozwodem. Manning przestał odwiedzać młodą parę (już się zdążyli pobrać). W końcu Ballard Beckford został usunięty z Izby Reprezentantów za cudzołóstwo. Dla dopełnienia klęski Manning, pod jakiśm pretekstem, odmówił wypłacenia obiecanych pieniędzy; zemścił się. Czy Ballard zasłużył sobie na taką zapłatę? Nie sądzę. To, że chciał poślubić Elizabeth Manning, to jeszcze nic złego, a pieniądze, którymi Manning wymachiwał mu przed nosem, bardzo by 354 się przydały Elizabeth. A więc pewnie zasłużona zapłata za otrucie Petera? W moim przekonaniu jest to zbyt naciągnięte; nie mogę uwierzyć, aby sprawiedliwość boska wybierała tak okrutne kary dla grzeszników; tak działać może tylko ludzka głupota i hipokryzja. Poza tym Ballard zrobił głupstwo poślubiając Elizabeth, wkrótce stało się to oczywiste, bowiem ich życie w Westmoreland było piekłem; nie mieli odpowiednich środków do życia, natomiast napotykali mnóstwo przeciwności na plantacji, z czego wybuchały nieustanne kłótnie. Agent przysyłał wieści z wyspy, że się tłuką oboje. Ale pytam raz jeszcze, gdzie ta sprawiedliwość boska, jeżeli za otrucie Petera Beckforda dostaje się potem kuksańca od Elizabeth Moore? Co do otrucia nie miałem nigdy absolutnej pewności. Możliwe, choć mało prawdopodobne, że Stirling potwierdził winę Ballarda tylko dlatego, że mu to podsunąłem, albo, druga możliwość, że sam był winien. Pozostanie to już tajemnicą. W sześć miesięcy po wspomnianych wydarzeniach Richard Cargill zmarł w podejrzanych okolicznościach; istnieje przypuszczenie, że Ballard maczał w tym palce pod wpływem nalegań matki. Niewiele kłopotu przysparza mi sprawozdanie z życia Thomasa. Dorota i Sara pozostały starymi pannami. Mary Ballard, która zmarła w 1745 roku, była zgrzybiałą, złowieszczo milczącą staruszką w ostatnich latach swego życia, jestem jednak przekonany, że miała więcej rozumu niż wszyscy członkowie tej rodziny razem wzięci. Catherine urodziła Thomasowi syna, nowego Ballarda Beckforda, który zawsze wydawał mi się jego wiernym odbiciem. Tymczasem plantacja Thomasa kwitła na Jamajce jak żadna inna; jeśli jednak wierzyć Williamowi, wszelkie kontakty z nim były utrudnione; zawsze mu się wydawało, że go oszukują i okradają; twarz Williama, kiedy to mówił, rozjaśniła się i mrugnął na mnie, jakby chciał zauważyć: „Dużo moglibyśmy powiedzieć na ten temat" a „Nie powinienem się mieszać w to, póki mam brata, kt. nad wszystkim czuwa." 23* Odtwarzając intrygę, której padłem ofiarą na Jamajce, zaczynam od Ballarda i zakładam, że rzeczywiście łączył go romans z lady Jane Hovenden Walker. Dowieść tego nie mogę; potrzebny mi jest jednak początek i choć zostawiam lukę na inne wyjaśnienia, przerzucam most pomiędzy tych dwoje ludzi, z którymi przede wszystkim miałem do czynienia na wyspie. Most ten został już właściwie zarzucony przez innych; nie opieram się wyłącznie na plotkach młodych świętoszek z Jamajki, lecz słyszałem też potem w Anglii, i to z wielu różnych stron. Interesujące jest również i to, że sir Charles, który rzeczywiście „wszystko wiedział" o swej żonie, nie zaprzeczył wyraźnie jej stosunkom z Ballardem, nie byłoby słusznym przypuszczać, że zapomniał albo uznał, iż nie warto się tym zajmować. Bez względu na to nie mam wątpliwości, że w czasie przyjęcia, a może nawet wcześniej, Ballard i lady Jane ustalili między sobą, podjęli decyzję, której obiektem stałem się ja. Bo inaczej, jak wytłumaczyć fakt, że Ballard chciał, abym nawiązał kontakt z lady Jane, oczywiście całkiem platonicznie, oczywiście wykluczając wszelką miłość. Przyjmijmy, że zerwała z nim stosunek — Elizabeth Manning posłużyła jej jako przynęta, okup czy też pocie-szycielka — bez kłótni, zachowując przy tym jak najbardziej przyjacielskie uczucia. Może Ballard udał się do niej natychmiast, jak tylko się dowiedział, że William mnie przysyła. Może się żalił, co tłumaczyłoby zainteresowanie, ja'kie mi okazała już przy pierwszym spotkaniu na przejażdżce z Dorotą. Czytelnikowi, który chce wierzyć, że lady Jane zakochała się we mnie od pierwszego -wejrzenia, jestem wdzięczny, że tak ceni moje przymioty; lecz jedno wyjaśnienie nie wyklucza drugiego; nawet się w pewnym sensie wspierają nawzajem, bo wchodziło tu w grę zainteresowanie wrogiem byłego kochanka, a wiele kobiet raduje się widząc, jak duch jednego kochanka jest zwalczany przez żywą obecność drugiego, lecz u wszystkich potem dość łatwo rodzi się namiętność. W dniu przyjęcia, które z wielu względów jest punktem zwrotnym w tej historii, miałem nie tylko kłótnię z Bal- 356 lardem, lecz także spotkanie z Samem Stirlingiem; Ballard wiedział więc, czego się może po mnie spodziewać. Mógł powiedzieć lady Jane, co następuje: „Moja droga, ten kuzyn, o którym ci wspomniałem, zaczyna mi się już dawać we znaki. Rad byłbym, gdyby wrócił do Anglii. Nie mogłabyś się tym jakoś zająć? Twoje ramiona są nie tylko delikatne, ale i długie. Nie wiem, czy zdążyłaś już ulec urokom tego młodzika, ale może nie będzie ci obojętne, gdy powiem, że go wykończę, jeśli mi nie pomożesz. Nie tylko daje mi się we znaki, lecz jest wręcz niebezpieczny. Zrób to dla mnie w imię naszej dawnej miłości." Wątpię, czy taka przemowa odniosłaby jakiś skutek u kobiety, która, z nudów albo z wewnętrznej potrzeby, nie żyłaby w atmosferze frywolnych intryg; jest jednak pewne, że słowa Ballarda Beckforda zrobiły wrażenie na lady Jane: uznała, że zbyt jestem miły, aby Ballard wysyłał mnie na tamten świat, a jednocześnie, że Ballard jest zbyt miły, aby cierpieć z powodu kłopotliwego i niebezpiecznego kuzyna; może jeszcze w jakiś inny sposób Ballard wpłynął na nią albo nawet jej zagroził; w końcu obiecała mu, że spróbuje mnie usunąć z wyspy. Przypuszczalnie rozmowa ta mogła się odbyć przed przyjęciem, w czasie przyjęcia, a nawet następnego dnia po przyjęciu, w każdym razie przed moim pojednaniem z Ballardem, kiedy to polecił mi jej towarzystwo; jeżeli miało to miejsce po przyjęciu, mogła go już wtedy poinformować, jakich sposobów zamierza użyć, aby spełnić jego życzenie. Niewątpliwie była to jej atutowa karta, której w końcu nie rozegrała; postanowiła zagrać rolę Anny Bonny i w ten sposób zdobyć nade mną władzę. Sir Charles wspomniał jej o mojej prośbie, przypuszczam, jako o ciekawostce, bo jest to oczywiście bajeczka, którą z ojcowskiej troski potraktował jako sprawę poważną, tak przynajmniej potem to pozorował. Jest wielce prawdopodobne, że on sam miał również powody do usunięcia mnie z wyspy; ale o tym potem. Do pewnego stopnia, zarówno mąż jak i żona, dla wspólnego dobra wyłożyli swoje karty na stół; do pewnego stopnia, powiadam, bo niezupełnie mogła upiw- I nić swój główny motyw parodiowania Anny Bonny mężowi, który jednak „o wszystkim nie wiedział". Krótko mówiąc, jej motyw sprowadzał się do tego, że chciała w swoją stronę skierować mój zapał czy też młodzieńcze zafascynowanie, aby odszukać Annę Bonny. Wyznając mi w Gre-gory Court, że jest zazdrosna, mówiła prawdę; tylko że zazdrosna była od samego początku, zazdrość poprzedziła namiętność, przyjazd dla innej kobiety, nie dla niej, uznała za żałosną pomyłkę. Ale rola, jaką miała odegrać, nastręczała jej wspaniałe możliwości spełnienia życzeń Bal-larda. Wyznawszy mi raz, że właśnie ona, a nie kto inny jest Anną Bonny, miała podstawy domagać się ode mnie przyrzeczenia, bo moja obecność byłaby dla niej niebezpieczna. Mogła powiedzieć, że mąż jej, aby spełnić moją prośbę, szuka wytrwale Anny Bonny, całe dnie ma tylko tym wypełnione, aż w końcu wykryje, że to właśnie jego żona jest tą poszukiwaną, a chciałaby tego uniknąć za wszelką cenę. Jeżeli jednak teraz opuszczę Jamajkę, gubernator nie będzie się już dalej zajmował tą sprawą. Oprócz zadowolenia, jakie dawała jej chęć zdobycia przewagi nad Anną Bonny, i szansy pomocy Ballardowi, parodia ta obiecywała złowieszczo-romantyczną przygodę i cudowne komplikacje. Przygoda, która rozproszy na parę tygodni jej nudę. To trzy motywy. Ale jeszcze nie skończyłem. Znakomita część jej planu, tak znakomita, że aż żal, iż tylko połowa została wykonana, polegała na tym, że rola Anny Bonny, z chwilą gdy oznajmiła mężowi, jakie ma zamiary w tej sprawie, dawała jej uzasadniony pretekst nie tylko do częstych kontaktów ze mną, ale i do spotkania w najbardziej odległym miejscu bez sprawienia tym przykrości mężowi. Nie wiem, czy podejrzewała gubernatora o „wszechwiedzę"; jest bardzo prawdopodobne, że oboje zachowywali pozory kłamstwa, które nie było kłamstwem, a także cudzołóstwa, które jedno z nich popełniało, a drugie może i o tym wiedziało, ale nie chciało wiedzieć; nic to właściwie nie wnosi, niewielkie ma znaczenie dla tej intrygi, tak niewielkie, jak sam problem, do jakiego stopnia nadali tej intrydze idealistyczną oprawę, aby wy- 358 M rwać mnie ze szponów kobiety, która zasłużyła na stryczek ma Jamajce w 1720 roku. Cargill był potrzebny do tej intrygi. Słyszała od sir Char-lesa, że się do niego wybieram. Wobec tego Cargill został wtajemniczony i odpowiednio poinstruowany; ona sama mnie z nim poznała; on ze swej strony nie miał nic innego do zrobienia, jak tylko przekonać 'mnie, że Anna Bonny jest na wyspie, oraz pożyczyć jej Waltera Coxona i swoich Koromandelów; swoich niewolników miała akurat tylu, aby strzegli jej, nię mnie; poza tym Cargill, a więc i Coxon, byli w dobrych stosunkach z maranami. I tak, z dwóch byłych kochanków jednej i tej samej kobiety, zaciętych wrogów z całkiem innych powodów, jeden był obiektem, a drugi środkiem do zamydlania mi oczu. Lecz Cargill nie przejawiał zbyt wielkich chęci. Jego powściągliwość w czasie naszego pierwszego spotkania, a także później, jest wymownym świadectwem tego, choć nie brakowało mu tupetu. Nie przejawiał zbyt wielkiej ochoty do zakpienia z siostrzeńca człowieka, którego zabił w honorowym pojedynku, i dopiero kiedy czytał listy pisane „własną ręką" Anny Bonny, w tej chełpliwej i skłonnej do fantazjowania naturze obudził się entuzjazm dla zadania wyznaczonego mu przez lady Jane. Resztę zdziałał rum. Miał do mnie słabość; wiedział, że rzuca mnie wprost w ramiona swej byłej kochanki; aż tryskał wspaniałomyślnością — kto może w to wątpić? — pewnego rodzaju zachwytem dla swatania, które bywa tak nęcące, ponieważ nigdy nie można powiedzieć naprzód, czy okaże się ono korzystne, czy niekorzystne dla obdarowanego. Poza tym zmieszanie, w jakie wprowadziłem go moim pytaniem na temat jej rodziny, świadczyło o niewielkiej jego bystrości, znacznie mniejszej niż u lady Jane, która z własnej inicjatywy poinformowała mnie, że mieszkała w Anglii do roku 1725. Informacją tą chciała tylko zwiększyć moje zaskoczenie, gdy doszło do wyjaśnienia sytuacji. Dlaczego w końcu nie zrezygnowała z tego planu i nin odwróciła całej tej komedii z Anną Bonny w żart? Po pici wsze z tej niezwykle ważnej przyczyny, że wątpiła, asy 3M 1 w to uwierzę. Omyliła się;. znała mnie jednak jako człowieka o światłym umyśle i nie mogła wiedzieć naprzód, że mój romantyzm (i moje zmęczenie po podróży) weźmie górę nad bystrością umysłu. Lecz najbardziej zaważyło odkrycie we mnie nowej cechy, rycerskości. Na niej bazując wiedziała, że łatwo osiągnie wymarzony cel, nawet nie będąc Anną Bonny, a tylko lady Jane Hovenden Walker. Poza tym motywy, jakie wymieniła, a zwłaszcza lęk, aby nie stała się w jakiś sposób ode mnie zależna, może i kryły ziarno prawdy. Wszystkie takie motywy mogą istnieć jednocześnie i wcale sobie nie wchodzić w drogę, wbrew przekonaniu tak zwanych „psychologów" naszych czasów. A więc została rzucona na iszalę jej miłość do mnie, choć w momencie, gdy układała ten plan, motyw ten nie odgrywał jeszcze większej roli. Nie była zbyt pewna swoich uroków. Zdawała sobie sprawę z różnicy wieku, wiedziała, że jako narzeczony Doroty Beckford jestem już stracony, a w ostatnich latach nieraz pewnie potknęła się o mocny charakter młodych ludzi, których chciała omotać siecią swych uroków. Wszystko to rozważywszy, nie mogła sobie poradzić bez ducha Anny Bonny. Na szczęście Dorota okazała się nieszkodliwa, a ja w krótkim czasie zakochałem się w niej po uszy i, co więcej, imiłość ta oparła się nawet zmianie otoczenia, z Myśliwskich Ogrodów na Plantację Beckforda. Ale ponieważ w czasie pobytu na plantacji — kiedy to miała się zorientować w sytuacji i obudzić we mnie namiętność — czuła się zmęczona i bała się tej ciągle granej roli, stwierdziła, że może już zrezygnować z obranej dotychczas linii postępowania. Ona sama wyparła przecież Annę Bonny, szaleństwem więc byłoby ją znowu przywoływać. Anna Bonny bowiem, dopóki duch rywalizacji przeważał nad miłością, była pewnego rodzaju lewarkiem mającym poruszyć moje serce, skoro jednak miłość stała się silniejsza, eks-piratka stanowiła tylko kamień młyński u szyi, a nawet ujmę dla jej kobiecej godności. Dziwnym się to może wydać, że wśród tych wszystkich motywów, z których żaden nie odgrywa dominującej roli, tak szczerze i uporczywie mówię o miłości lady Jane: może 360 M jestem łatwowierny, a może też niewiele nauczyły mnie wszystkie doświadczenia na Jamajce. Nikt jednak nie powie mi tego wprost, ponieważ nadal dobrze strzelam. Dlatego też uważam, że nie warto się trudzić odpowiedzią. Napotykam natomiast na szczególne trudności chcąc rzucić jakieś światło na rolę gubernatora w całej tej sprawie. Chcąc wysunąć choćby kilka przypuszczeń, powinienem lepiej orientować się, co zaszło pomiędzy lady Jane i jej mężem; to, niestety, byłoby trudne do odkrycia w każdym małżeństwie, a w tym przypadku niemożliwe. Poza tym jestem jeszcze w tej szczególnie niefortunnej sytuacji, ponieważ nie mam pojęcia, jak współżyli ze sobą na gruncie domowym. Mamy tu do wyboru wszelkie możliwości, od pełnego goryczy braku zaufania, po bezgraniczną ufność i prawie pełną świadomość wszystkich kochanków, niemal współudział, podobnie jak w sytuacji istniejącej między lady Jane i Ballardem. Słowo współudział samo spływa z mojego pióra na papier, przypominają mi się bowiem krążące przez pewien czas wieści w kołach plantatorów, a także moja rozmowa z Cargillem. Pełniąc funkcję gubernatora, co kosztowało go niemało pieniędzy, sir Charles Hoven-den Walker, podobnie jak wielu innych gubernatorów w Ameryce, systematycznie się bogacił w sposób nie zawsze dozwolony. Wśród współwinnych, których nie brakuje w tej opowieści, Ballard nie został wymieniony. Jeżeli ja go tutaj wymienię, to nie dlatego, żeby się zemścić na nim za ciosy, jakich doświadczyłem w przeszłości, ale żeby wyjaśnić, dlaczego gubernator tak się upierał przy moim wyjeździe z Jamajki. Niech sobie będzie przymus, przemyt, rabunek, niech Cargill, który sam też trudnił się przemytem, będzie współwinny; przypuśćmy, że sir Charles tolerował kochanków swej żony, bo mógł się nimi posłużyć, albo nie żałował żonie tych kochanków, bo tym lepiej mógł nad nimi panować; uważam, że są to złośliwe przypuszczenia. Ale też nie sądzę, żeby to już były wszystkie motywy. Żona mogła go błagać, aby oszczędził Ballarda. On znów mógł być natchniony taką samą „wielkodusznością" (a może z obawy, aby nie być posądzonym o mści- 361 wość), która kazała Manningowi oszczędzać rywala. Może bał się, że się narazi na kompromitację, jeżeli moje oskarżenia okażą się słuszne; otrucie przecież miało miejsce w czasie jego urzędowania, a świadek koronny był nieobecny. Uznawszy jeden z tych motywów albo wszystkie razem za rozstrzygające, okaże się, że wcale nie był pewien, czy moje oskarżenie trafi na zamknięte drzwi. Chodziło mu o drzwi sądów niższej instancji, nie o drzwi Gabinetów w Kingston i Spanish Town, a prawdopodobnie miał wszelkie powody ku temu, aby chcieć uniknąć skandalu. Czuł się nawet upokorzony z tego powodu; przyznał się bowiem, że „wie wszystko". Przyznając się do tego związał mi ręce swą wielkodusznością; abym zachował milczenie... Poza tym można też przypuszczać, że miał już dosyć kochanków żony, albo, patrząc na to od innej strony, uznał, że jestem zbyt niewinnym łupem dla lady Jane. W końcu istnieje też możliwość, że postępowanie jego zostało uwarunkowane niebezpieczeństwem grożącym mi ze strony Ballarda, z czego lady Jane mogła mu się zwierzyć. Uznał, że szkoda mnie dla arszeniku czy hiszpańskiego goździka, i nie mogę powiedzieć, aby źle sądził, bo cytując Manninga „każdy woli być zdrowy"... Winni jesteśmy wdzięczność każdemu, kto nam to umożliwia. Nie sądźmy jednak gubernatora Jamajki zbyt surowo. W każdym razie nie surowiej, niż ja to czynię, który przecież niewiele mam powodów, aby być do niego przychylnie usposobionym. Najłatwiej podkreślać jego egoistyczne pobudki i wystawiać go na drwinę jako oszusta, grającego rolę szlachetnego siwobrodego starca o mocnej stoickiej filozofii życiowej, w której fortele oszukiwanego męża łączą się z polityczną hipokryzją najgorszego gatunku. Tylko grubianin mógłby to tak określić, a mam nadzieję, że nikt mnie za takiego nie uważa. Było to coś bardziej subtelnego niż kłamstwo i oszustwo; sir Charlesa Hovenden Walkera niewątpliwie cechowały wytworny styl życia, głęboki umysł, przebiegłość, ale także wszechstronność zainteresowań i niezapomniany urok. Cenię to, nawet u łotra. A nie można go nazwać łotrem, choć wiernie służył włas- 362 nym interesom, bacząc tylko, by nie wyrządzić tym zbyt dużej szkody. A lady Jane? Dziewczyny pomagające w kuchni, pam-fleciści i inne pismaki o chaotycznym i straszliwie pospolitym umyśle będą uważać tę kobietę za kochliwą pijawkę, wampira tropikalnych krajów, który sprowadza niewinnych młodzieńców na złą drogę. Niechaj trwają w takim złudzeniu, choć ja nie przyczyniłem się do tego ani jednym słowem w tej opowieści i odmawiam jakiegokolwiek oskarżania tej kobiety, którą ciągle jeszcze przedkładam nad wszystkie inne. Jestem przekonany, że mnie kochała. Któż może zaprzeczyć, że po miesiącu czy dwóch zapomniała o mnie, a wiedząc, że zapomni, zbezcześciła swą miłość, aby ocalić Ballarda Beckforda? Życie nie jest wiecznością; dlaczego więc miałbym czuć niechęć do Ballarda, z którym już dawno pogodziłem się w myślach, za to, że tak ze mną postąpiła? Przecież i mnie też ocaliła, bo gdyby nie podjęła się zadania, że go ode mnie uwolni, Bal-lard targnąłby się na moje życie. Była obłudna? Może miłość nie może istnieć bez obłudy?... Dobiegłem końca mej opowieści. Nie mam powodu do użalania się mad sobą, choć wiele ludzi może uważać moje życie za porażkę. A jednak zaznałem szczęścia, nie tylko dlatego, że spotkałem kobietę jakby dla mnie stworzoną, ale też i dlatego, że łączyły nas bliskie stosunki, że zrobiła na mnie najgłębsze wrażenie w dzieciństwie, choć wszystko, co się potem zdarzyło, było tylko złudzeniem, i to krótkotrwałym złudzeniem. Chwila, w której lady Jane uosabiała Annę Bonny, była dla mnie wielką chwilą. Sprawa nigdy nie pOiSunęłaby się aż tak daleko, gdyby nie parodia, która się właściwie nie udała; myślę, że zapomniałbym 10 niej po pewnym czasie, ale jakaś siła wewnętrzna kazała mi stale powracać do dzieciństwa, które z kolei zagłuszała burza uczuć szalejących w dorosłym mężczyźnie. W takich chwilach nie czułem się szczęśliwy, w każdym razie mniej niż w chwilach, gdy uświadamiałem sobie, że jako kobieta nie będzie mi już stawać na drodze. Było to spełnienie całkowite, uwieńczenie wszystkiego, do .KIJ czego ciążyłem. Wystarczy jedna krótka chwila takiego uczucia, aby mężczyzna łaknący doskonałości, wkroczył na ścieżkę nieosiągalną dla innych. W ciągu dalszych pięciu lat pobytu na Jamajce stan jej zdrowia stopniowo się pogarszał. Daremnie szukała ratunku w Bath, na wschodzie wyspy, w gorących i zimnych siarczanych źródłach; na nic się to zdało; zmarła w dwa lata po wyjeździe do Anglii. Przez całe dwa lata staczałem walkę z pragnieniem, aby ją odwiedzić i dać jej dowód mej wiernej miłości. Nie zrobiłem tego, a może walka, jaką musiałem staczać, nie była aż tak ciężka? Ponieważ nie widziałem jej już od tak dawna, znowu stała się dla mnie kobietą niezwykłą, której wielkie zalety mogłyby zostać osłabione cierpieniem i chorobą. Jeśli chodzi o jej krewnych w Londynie, to niezbyt gorliwie się nimi zająłem, może z obawy, aby wszystkie moje dotychczasowe sądy nie zostały wywrócone na opak. Rodzinę Wylie znalazłem dość szybko, lecz nikt już z nich nie mieszkał w Londynie. Dowiedziałem się, że Jane Wylie wyszła za mąż i wyjechała do Ameryki. Zniknęła w mrocznych koloniach, do których nikt nie potrafił przeniknąć, a ja nie miałem na tyle pieniędzy, alby śledzić sprawę do końca. Czyżby ta Jane była właśnie tamtą Jane, którą ja znałem? Niewyczerpane źródło dociekań, co jedno, to bardziej romantyczne. Lekko odurzony doskonałym rumem Jamajka upajałem się (określenie to jest jednak za słabe, bo czułem się wtedy szczęśliwy jak dziecko) widokiem dwóch Jane, stojących obok siebie, z których jedna, w decydującym momencie, wyrzekła się siebie dla przyjaźni, pieniędzy, a może jakichś innych powodów; druga zaś była naprawdę Anną Bonny, dawną piratką, która przez krótką chwilę stanęła przede mną w całej okazałości, aby się wycofać na zawsze poza swoje nieprzeniknione incognito. Ponieważ jednak piszę te słowa na trzeźwo, co wyraźnie podkreślam, nie wierzę w to wszystko. Niechaj więc wszyscy nie wierzą razem ze mną. Nigdy już nie słyszałem więcej o Annie Bonny. Szczerze mówiąc, nie starałem się zdobyć żadnych wieści. Kto 364 wie, może już dawno nie żyje? Ton, jakim Richard Cargill mówił o niej, chyba że myślał o lady Jane, jego zmieszanie i wykrętne odpowiedzi utwierdziły mnie w tym przypuszczeniu. Ale jakie to ma znaczenie? Niechaj przebywa w królestwie duchów, w spokoju, jako owiana tajemnicą istota, która tylko raz, jedyny raz, mogła mi stanąć na drodze. Musimy ją zostawić w spokoju, tę Annę Bonny. A Charles Johinson? Spotkałem go na londyńskiej ulicy w ubiegłym roku; był kompletnie pijany i wcale mnie nie poznał. Postarzał się, ale nadal obnosił swą głowę poety o długich włosach jak sam Lucyfer. Powiedziałem mu nieśmiało, że nie, znalazłem Anny Bonny. Zmierzył mnie od stóp do głów, jakbym był zbójem, rzucił w moją stronę, pełne nienawiści spojrzenie i po chwili zniknął w zgiełkliwym tłumie. Miałem też inny powód, dla którego nie chciałem odwiedzać lady Jane w ciągu owych dwóch lat, gdy przebywała w Anglii. Dla mnie zrosła się ona tak mocno z wyspą, na której ją poznałem, że mogłaby niekorzystnie wypaść na tle innego otoczenia. Zaznaczyłem już, że wspomnienia z Jamajki owładnęły mną z przemożną siłą, w nich skupiło się wszystko, co stanowi dla 'mnie wartość: przygoda, szlachetność, swoboda myśli, miłość bez granic, cynizm, który pozwala człowiekowi łatwiej znosić cierpienia. Można by powiedzieć, że wszystko to równie łatwo spotkać na Barbados i Bermudach, ale ja myślę o mojej Jamajce, nie tej Jamajce na mapach, w podręcznikach i handlowych raportach. Nawet najbardziej obiecujący młodzi kupcy angielscy, gdyby wylądowali na Antylach, nie znajdą te-K<>, oo ja znalazłem! Choćbym wskazywał im drogę, przy jak najlepszych chęciach, nigdy nie dotrą tam, gdzie ja dotarłem. Krewni i kuzyni, którzy poszli w moje ślady, podczas gdy ja żyłem z dobroczynnej, wspaniałomyślnej r(;ki Williama, mogą zasypywać mnie opowieściami o wyspie, z której żyją, mogą śmiać się w kułak, ponieważ stary dżentelmen tak niewiele tam zdobył (co nieco na temat konfliktu z Ballardem i Stirlingiem przeciekło do mojej rodziny); niech się zastanawiają, czy rzeczywiście aż tak 365 mało doświadczyłem, że muszę teraz zajmować się tropikalną roślinnością, gdy można ją obejrzeć w książkach botanicznych. Jamajka, którą ja pamiętam, nigdy by nie mogła stać się ich wyspą, w takich samych słowach kryłyby się zupełnie inne wrażenia, dlatego więc milczę lub mówię tylko to, oo by dla nich było zrozumiałe. Oni jednak mają lepsze zajęcie niż słuchanie opowieści rodzinnego dziwaka, który w młodych latach przemierzył ocean, chcąc rozplatać tajemniczy supeł, został sromotnie oszukany, nie dopisało mu szczęście i wrócił, i żyje odtąd jak pustelnik pośród książek i sterty najrozmaitszych pism. Myśli ich wypełnia Londyn, a widać na nich tak silne piętno Oksfordu, jak nigdy nie było widać na mnie, nawet wtedy, gdy musiałem bluffować przed Ballardem Beckfordem. Należą do innej rasy niż ja, nawet nie pozbawionej uroku, ale żałośnie błahej i nieżyciowej. Te przyjemne łotrzyki, ci młodzi dżentelmeni, ci uczeni i ludzie pióra nie zajmują się już cukrem ni rumem; mają od tego swoich ludzi; nie szukali dokumentów w biurze iManninga i Orda, nie ziewali na Plantacji Beckforda ani nie wzdychali z tęsknoty nad rzeką Black — nie, oni nie byli na wyspie rumu. ta CO _j ej ¦o rt2S>o ¦o tjm rtao