10585
Szczegóły |
Tytuł |
10585 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10585 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10585 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10585 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eywind Johnson
Fale przyboju
Przełożył Zygmunt Łanowski
Standernas svall
Data wydanie oryginalnego - 1946
Data wydania polskiego - 1975
Część pierwsza
U KRESU TYCH LAT
Słońce, litościwy i okrutny Helios, jeden ze szpiegów bogów, nazywany innymi
imionami w barbarzyńskich państwach i skupiskach ludzkich, nie było decydujące dla ich
rachuby. Jeden rok mógł być jak dziesięciolecie, inny jak dzień.
Ale on wspominał kilka z tych swoich lat z wielkim zadowoleniem, ba, z
zadowoleniem, które mogło go doprowadzić do mlaskania albo przynajmniej przesuwania
szybko po wargach czerwonym językiem, tym wydelikaconym i znów napęczniałym
instrumentem smaku. Najpierw po górnej wardze, zapadniętej po lewej stronie, gdyż
brakowało tam trzech lub czterech zębów, a potem język przesuwał się z powrotem wzdłuż
dolnej wargi, która wydymała się nieco, zwisała. Ruch ten miał więc zarys leżącego owalu i
za tym, za tą miną, która z największą pewnością wyrażała satysfakcję, zadowolenie z siebie i
wielkie ukontentowanie, kryło się tak wspomnienie o jedzeniu na czworokątnych lub
owalnych stołach z wonnego drzewa, jak i o kobietach, o wypukłościach, środku i
wklęsłościach ciała kobiecego, tych zasadniczych, tych wysoce ukochanych. Potem język
wciągany był do ust, niejednokrotnie z lekkim mlaśnięciem. Wewnątrz w zamkniętej,
wilgotnej, czasem lepkiej ciemności kryły się nisze w zagrodzie zębów na obu szczękach.
Dawniej sprawiało to ból. Obecnie, po dziewięciu lub więcej latach, szczęki oswoiły się z tym
i język przywykł do swoich miejsc odpoczynku.
To wojna i inne takie, myślał nie chcąc wspominać, co to były za przyczyny. A przez
te wypadnięte czy gwałtownie wybite zęby usta stały się krzywe. Kobiety, które takie usta
całowały, mogły to zauważyć. Ten, kto miał możność ogarnąć spojrzeniem ostatnie
dwadzieścia lat, mógł też zauważyć tę różnicę między dwudziestopięciolatkiem, który
wyruszył w świat, a czterdziestopięcioletnim mężczyzną. Był to szpecący grymas, który
przecież usuwał z uśmiechu pewną ilość dobroci, łagodności, naturalnej uprzejmości i
wielkiej rozwagi. Ładny uśmiech poczyna się - jak to dobrze wiedzą wszyscy wykonawcy tej
sztuki - z cielesnego lub duchowego błogostanu i roszony jest przez rozum lub duszę niczym
pole przez deszcz albo kształtowany tak, jak postać kształtowana jest przez bogów. Potem
niesiony jest - przy czym dojrzewa - przez czkawkę radości albo kpiny na wargi, gdzie czeka
nań jego naturalne łoże, na którym ma spoczywać, promienieć albo ociekać żółcią, jak gdyby
z udręczonego niewolnika.
Uśmiechał się teraz. Z powodu krzywych ust uśmiech ten stał się jak mleko, z którego
zebrano śmietankę, i nie można było zrozumieć go od razu, jeśli nie znało się natury czy
historii - jego „właściciela”. Zrobił się z tego po prostu krzywy uśmiech, uśmiech fałszywy,
który zjawiał się na wargach wśród obwisłego rudego wąsa i brody, spadającej ze szczęki i
rozlewającej się na policzki. W tej chwili był szczególnie fałszywy. Gdyby go tłumaczyć jako
uśmiech zły, krwiożerczy, wojowniczy, sadystyczny, byłaby to interpretacja błędna. Był to
uśmiech sfałszowanie fałszywy, a nie prawdziwie fałszywy. Każdy, kto sam się tak uśmiechał
albo patrzył na taki uśmiech i zastanawiał się nad tym, wie, że różnica między fałszywie
fałszywym uśmiechem a prawdziwie fałszywym uśmiechem jest dokładnie taka, iż
prawdziwie fałszywy uśmiech nie spoczywa bezpiecznie na naturalnym łożu mięśni, które
sympatyzują ze stanem duszy. Fałszywie fałszywy uśmiech wypływa natomiast i układa się
bez ukrytej myśli, tak jak należy, i spodziewa się sympatii od muskulatury, ma do niej
zaufanie. Jeśli muskulatura jest uszkodzona albo skrzywiona, uśmiech kształtuje się
stosownie do tego i staje się - w taki sposób - mimo wszystko prawdziwym uśmiechem.
Zajmuję się tym tak długo, dlatego że ważne jest, by mieć w pamięci jego uśmiech, gdy za
chwilę wystąpi przed nami.
Był więźniem na wyspie, albo raczej na bardzo skalistym, obfitującym w źródła i
gęsto porośniętym cyplu na południowo-wschodniej stronie tego, co czynni i żeglujący ludzie
w trzy tysiące lat później z pomocą arabskich i semickich dźwięków nazwą cieśniną
Gibraltaru, na samym skraju możliwego świata. Przebywał tam od siedmiu lat.
To piekło, demony i inne takie, mógł myśleć, drapiąc się w swój gruby, średnio duży,
nieźle zarysowany, ale zdeformowany nos. Dłoń, która drapała, była szeroka i miała krótkie
palce. Mały i serdeczny palec lewej dłoni kurczyły się ku środkowemu w nigdy nie
dokonanym od wielu lat uchwycie, skurczu mięśni po jakimś niesłychanym wysiłku.
Środkowy palec był udatny, ale fałdki skóry na kostkach palca były za duże, workowate.
Palec wskazujący, niepewnie wygięty ku środkowemu i do wnętrza dłoni, jak gdyby szukał
wspomnienia, jakby ze strachem zwracał się z powrotem ku tej ciężkiej chwili, kiedy to
współpracował z innymi przykurczonymi palcami tak mocno, że już nigdy nie zdołały się
wyprostować. Kciuk był krótki, szeroki, ale paznokieć miał swoistą dystynkcję, królewską
dystynkcję, co ujawniało się najwyraźniej na linii profilu poczynając od kostki. Na
zewnętrznej stronie dłoni biegła blizna po nożu albo po mieczu, możliwe, że ścięgna zostały
uszkodzone. Serdecznego palca prawej dłoni brak było od nasady. Robiło to takie samo
wrażenie, jak brak zęba w zagrodzie zębów. Dłoń ta śmiała się szyderczo. Poza tym nic jej nie
brakowało. Wnętrze obu dłoni, a zwłaszcza prawej, nosiło znaki dawniejszych stwardnień i
spękań; widać na nich było ślady pęknięć od słonej wody.
Stawy łokciowe były bardzo grube jak u dowódcy, szypra, który sam często stał u
steru. Obnażone ramiona niezbyt długie, ale można było mówić o górskich masywach
muskułów. Barki szerokie, grzbiet przypuszczalnie mocny, ale postawa nie była obecnie
dobra. Nie wyglądał już na zwinnego i szybkiego, mimo że nie był wcale taki tłusty; sprawiał
raczej wrażenie ociężałości; ale gdy tylko zrobił kilka kroków - nie tych pierwszych, lecz
kiedy już trochę się rozruszał - obserwator, który miał okazję na to patrzeć, zdawał sobie
sprawę, że zachował jeszcze żylastą sprężystość. I jego obity metalem pas był krótki, w talii
nie nagromadził się jeszcze nadmiar sadła.
Niektóre lata były dobre, ale prawdę mówiąc nie brak było i ciężkich, myślał patrząc
przed siebie na dziedziniec w tej godzinie tuż przed zmierzchem. Dolina na południowym
wschodzie leżała w głębokim cieniu. Na lewo wznosiły się ku chmurom góry - przy
wschodnim, wilgotnym wietrze od morza nie było prawie nigdy widać ich najwyższych
wierzchołków. Las otaczał doliną po obu stronach. Przed sobą patrzący miał zielony
kobierzec, potem przychodziły nadbrzeżne skały.
Podniósł głowę, nasłuchiwał. W krzyku mew i rybitw słyszał przybój, wieczny
przybój fal. Z wznoszącego się powyżej górskiego grzbietu można było długo widzieć słońce:
świeciło na szczyty po drugiej stronie szerokiej cieśniny. Za górą leżała Wyspa Grot,
schowana pod brzegiem, schowana przed najsilniejszymi wiatrami, ze swoją dużą grotą,
dokąd robili wycieczki, gdy ona była w dobrym humorze.
Nasłuchiwał, co dzieje się w dworku. Siedziała jeszcze w sali i skowyczała jak suka,
ale nie mógł złowić tego odgłosu inaczej jak w postaci odległego poszumu w szemraniu
czterech źródeł ponad sobą. Powinno się było ją ukatrupić już dawno temu, myślał w jednym
z wielu dialektów, które znał. Ukatrupić ją, do licha. Wtedy...
Szyja jego była gruba, można wyobrazić ją sobie jako kawałek masztu - z
podniesionymi żaglami, niewidzialnymi żaglami rozsądku i tęsknoty, złożonych pragnień.
Brodę miał złotorudą i zmierzwioną po ostatnich trzech dobach miłości i pijaństwa,
namaszczona oliwą mogła stać się jak miękki brąz. Spod niej wystawała szeroka i
charakterystyczna, świadcząca o silnej woli szczęka. Bruzdy wokół ust były regularne, gdy
nie uśmiechał się swym krzywym uśmiechem. Wąsy zwisały w dół tak nisko, że mógłby je
ssać, gdyby zechciał.
Ptak morski zaskrzeczał na tle nocy. Patrzący wciągnął powietrze węsząc, zdawało mu
się, że poczuł zapach morza, alg, gnijącej ryby dochodzący aż tutaj. Wrócił, małą falą, duch
przekory. Szarpnął brodę prawą dłonią, chwycił się potem za nos, przesunął kciukiem i kostką
skrzywionego palca wskazującego od nasady w dół, ciągnął się za nos, idąc za jego
grubokościstym kształtem: ale zaraz znowu przesunął dłonią w górę, jak gdyby chciał
wcisnąć z powrotem ten przewlekły bunt. Było to tak, jak gdy pewne osoby, nie chcę
powiedzieć jakie, pragną ukryć zawód albo wzruszenie, ale udają, że tylko konstatują, iż ich
nosy są jednako brzydkie albo jednako ładne jak nosy innych. Nozdrza były rozdęte, lubieżne,
zmarszczki na nich i wokół nich zdradzały przebiegłość. Tego człowieka nie można było tak
łatwo oszukać! Znał umiar w podstępach. Nie był kimś, kogo można by wodzić za nos - gdyż
głupio brzmiącym, ale w gruncie rzeczy subtelnym żartem można powiedzieć, że sam się
wodził za nos w grze między siłami swojej duszy. U nasady nosa zaznaczał się rys
zastanowienia i rozwagi: nowa przebiegłość i refleksja przejawiały się tam. Czoło było
szerokie i niezbyt wysokie, przecięte trzema, czterema poziomymi zmarszczkami od skroni
do skroni. Brwi gęste i dużo ciemniejsze niż włosy, które, przerzedzone na ciemieniu, obecnie
sięgały aż na kark i kryły uszy nie zmniejszając wydatniej sprawności słuchu. Pod oczyma,
czujnymi oczyma, zaznaczały się zaczątki worków. Mogło to pochodzić z hulaczki. Kolor
oczu zmieniał się, to szary, to zielony, i oczy te miały zaprawdę dużo z tego zwykłego
nabiegnięcia krwią, które zazwyczaj związane jest z wiekiem średnim i odbiera oczom
mężczyzn w średnim wieku niewinność polegającą na niedoświadczeniu albo
homoseksualizmie. Wzrok, nawet teraz przy całym znużeniu, był spostrzegawczy, badawczy i
wszystko obliczający.
Nie był tak bardzo wysoki, ale dobrego wzrostu, i jak to wspomniano, nieco
przygarbiony. Potężne barki z pewnością dźwigały kiedyś duże ciężary, może wpłynęły na to
i troski poprzednich lat.
Usłyszał znowu huk fal przyboju. Chrapliwe krzyki mew, skrzeczenie rybitw.
Gdy odwrócił się w stronę jej dworku, białego domu przed czterema źródłami w
górze, musiał znowu przyznać, że był on położony przepięknie. Pięknie jest położony,
powiedział w gniewie. Dworek stał w gaju czarnych topól, z tyłu za nim znajdowała się duża
grota, ukryta w zieleni, która wybujała z góry dęby, dęby korkowe, krzaki. Powyżej
znajdowały się winnice, potem ciemny las dębowy, potem górska łąka no i góry, a za nimi, na
południu, wielkie pustynie. Na zachodzie były góry i tylko góry, a potem potężne, nieznane
morze. Ocean Atlantydów.
Można tu być, przychodziło mu na myśl wiele razy, gdy czuł się tak jak teraz, a
równocześnie wiedział, że nie można było tu być. Ponad siedem lat! Miał lat czterdzieści
cztery, czterdzieści piąć, ale w pewnych chwilach mówił głośno do siebie: Mam lat
trzydzieści pięć. Odliczam te dziesięć lat, kiedy była wojna. Wówczas bliski był histerii.
Ona, ta kobieta, potrafiła powiedzieć: Mój mały, słodki chłoptasiu, złotko moje, co to,
znowu jesteś kwaśny? Chodź! Pofigluj ze mną! O tak! Nie bocz się, bo wiem, że chcesz!
Nuże! O tak, teraz! W celu!
Z odrazą i żądzą, ze wstrętem i chucią, z erekcją członka i duszą ociężałą od przepicia
winem właził do jej szerokiego łoża.
I o to się tam wojowało, myślał później. Przez dziesięć lat tam siedzieliśmy. Do licha,
nie mam już więcej siły liczyć, W rzeczywistości liczył bardzo dokładnie. A raczej: to liczyło
się samo przez się w nim, tak jak krople wody kap-kapią, skapują do beczki u węgła zaraz po
deszczu i liczą się same, dopóki beczka nie zapełni się i woda nie przeleje się przez brzegi.
Albo: beczka je liczy. Teraz przeleję się przez brzegi, mówi w swej beczkowej mowie.
Przelewaj się, do licha! odpowiadają krople i deszczyk, i mokry dach w swoich dialektach, i
tak będziemy liczyć, jedna i jedna, i jedna, a końcowa suma będzie jeden, ta pierwsza kropla,
która się przeleje. Beczka liczy raz, dwa, trzy i sto tysięcy, i czuje to w swoich ścianach, w
swoim wydrążeniu, w swoich wątorach, które liczą dla beczki, tak jakby sama beczka liczyła.
- Wiedział z największą pewnością, że był tu przez siedem i pół roku, ale w każdym razie
powiedział głośno do siebie i do niej:
- Nie wiem, nie liczę tak dokładnie.
- Tak strasznie źle się tutaj czujesz, mój chłopczyku?!
- Nie chcę o tym mówić - odpowiadał dosyć uprzejmie.
- Myślisz o niej, o twojej żonie, tej głupiej gęsi?
- Nie mówię na ten temat - odpowiadał.
- O swoim potomstwie myślisz! Dzień i noc! W moim łożu, wszedłszy we mnie
myślisz o tym! Sądzisz, że nie zdaję sobie z tego sprawy! Niee, taka głupia nie jestem.
Zawsze, zawsze myślisz o nich!
Zaczynała płakać.
Wówczas uzyskiwał nad nią pewną władzę, która działała tak, że jego siła męska
rosła. I cóż się stało wtedy? No cóż, pożądanie wzrastało równocześnie, pożądanie, które
myśl czasem kierowała ku tamtej, hen daleko, w oddali, na ojczystej wyspie, ale które było
tak silne, że wymagało zaspokojenia teraz, właśnie teraz, i kto mu je dawał? Właśnie ta tutaj, i
czyniła to chętnie, a w jej gotowości i chwilowym poddaniu krył się wdzięk, powab zapachu i
ochoczości, które łamały wolę jego męskości, choć jego męska potencja rosła, które łamały tę
jego wewnętrzną wolność, jaką miał się posłużyć, gdy... Kiedy? Kiedyś, przy obrachunku.
Bardzo to jednak dziwne, mawiał do siebie, gdy czuł się opróżniony z miłosnych
soków i nawet myśl była otępiała. Kiedy jestem najbardziej mężczyzną, wtedy przestaję być
wolnym. Wolnym? No cóż, niech będzie myślącym mężczyzną. Jestem teraz w okresie, który
się zamknął, mówił ze znajomością siebie. Gdybym był młody, w młodości, byłbym w jej
mocy całkowicie, ale nie długo, nie siedem, osiem lat - tylko dopóty bym nie odkrył,
naprawdę nie odkrył, że jest dużo starsza. Związałaby mnie, ale w końcu znalazłbym młodsze
kobiety, może niewolnice stąd albo dziewczęta z Ukrytej Wyspy lub z innych wysp, albo z
gór, do zabawy. Właśnie do zabawy. Tylko po to, by się opróżnić. Moja męskość, moja
młodzieńcza męskość uwolniłaby mnie od niej. Gdybym był stary, wabiłaby pewnie, dlatego
że wtedy byłaby dużo młodsza i doceniałbym jej umiejętność zabawy w łóżku, czysto
teoretycznie bym to doceniał; ale doświadczenie i brak muskularnego, krwistego pożądania
utrzymywałyby mnie wolnym przez długie okresy. Może. Teraz moje ciało wie, że ona jest
najlepsza, z jaką może igrać, lepsza niż... Nie, nie chcę tak myśleć. Ale jest doskonała.
Właśnie to. Potrafi igrać, a gdy patrzę na nią, myślę: ona potrafi. To wiążące doświadczenie
średniego wieku. W tej mieszaninie krwi i ducha jestem więźniem.
Tak roztrząsał tę sprawę przed samym sobą. Anthropos to moje nowe imię, szeptał
znużony w nocy. Przeklęty Anthropos. W taki sposób, myślał chytrze tuż potem, odchodzę od
mego właściwego imienia, unikam wymieniania go i odczuwania moich więzów z tym, co
zrywa moje więzy z nią. Fizjologicznie wszystko jest pożądaniem i nasyceniem,
psychologicznie jestem szmaciakiem uplecionym z różnych strzępków skór, zdartych z lwów,
zdartych ze smoków, zdartych z owiec i cieląt, i świń, i ludzi. Nazywam się w tej chwili Nic,
ale Ty na wysokości, Ty na górach w oddali, Twórco Chmur, Wszechojcze, Ty musisz mi w
końcu dopomóc wydostać się z tego! Nie wytrzymuję biegu lat, Zeusie!
***
Góry na zachodzie zabrały już wszystko, co pozostało z dnia. Zieloność pogłębiła się
w granat, w czerń, nurt wiatru spadający ku Cieśninie połączył się z późnoletnim wiatrem ze
wschodu. Gwiazdy wzeszły, konstelacja po konstelacji. Z dużego domu światło rozlało się na
wewnętrzny dziedziniec i przez otwartą bramę w zewnętrznym) murze szeroką smugą.
Bogowie zbudowali ten dom dla niej, to znaczy: obcy budowniczowie dawno temu. Światło
niosło z sobą dźwięki, gdyby było ciemno, byłoby więcej ciszy. Zgiełk jej uczty wyśliznął się
na smudze światła. Jej rzemieślnicy, jej ochmistrze brali udział w uczcie: statyści. Jeszcze nie
wydała rozkazu, by ją zaniesiono wokół domu do groty, do czterech źródeł, gdzie mogłaby
ochłodzić sobie stopy. Niewolnicy, ustawieni pod ścianami, czekali. Śpiewano, kitary nie
zaczęły jeszcze dźwięczeć fałszywie. Niebawem go zawoła - jesienne wołanie, pomyślał teraz
- i jeszcze parę liści spadnie z jego pnia na ziemię, bez żadnego pożytku. Jałowa była, jałowa!
Ta krowa!, myślał. Ale on nie będzie się opierał, będzie myślał chwilą, nie latami, nie
dziesięcioleciami.
Brodę mierzwił mu słaby wiatr od gór. Poczuł w piersi zaczątek zimnego dreszczu.
Wnet znowu jesień. Wnet wielkie święto w grocie na Ukrytej Wyspie. Mieli udać się tam
łodzią i pić, i bawić się. Wtedy to odcinała rok nożyczkami, odcinała czas i zaznaczała to
świętem, ta dziewka, ta deprawatorka. Będzie wtedy świergotać nago i udawać młodą, ale
ogromnie doświadczoną dziewczynę.
Odwrócił się tyłem do domu, gwałtownie. Przed nim opadała ciemna dolina ku
nadbrzeżnym skałom. Znów usłyszał, wyraźnie, przybój fal o brzegi. Na północnym
wschodzie widział słabe światła, które odległość i niedostatek siły wzroku zapalały i gasiły.
Wyspy, obok których niegdyś przepływał w sztormie i ciemności.
Na wszystkie demony z Tartessos, pomyślał i splunął na ziemię, po czym zaczął
kroczyć ścieżką pod górę, ku górskiemu grzbietowi, ku zachodowi. Nic mnie to nie obchodzi,
że będzie za mną krzyczeć, pomyślał. Mam tego wszystkiego powyżej uszu. Mam tego tak
dość, że pęknę.
Górski wiatr jeszcze ogrzewał, kamienie grzały, ale jego przechodziły dreszcze i
zaciskał chiton, kaftan z krótkimi rękawami, w lewej garści, otulając się nim ciasno. Mógł
wejść do domu po płaszcz. Nie, nie mógł wejść po płaszcz. Sandały ślizgały się na wytartych
kamieniach Tu i ówdzie przebłyskiwała biała ścieżka. Gdy wszedł wyżej, wiatr wzmógł się
nieco. Przeszedł przez łąkę, przez leśną polanę i znalazł się w poszumie liści; było tam łatwiej
iść, ale nagle uderzył prawym wielkim palcem stopy o kamień i zaklął. Wyżej na górze, na
lewo, usłyszał, jak ktoś rozmawia, to byli pasterze. Dźwięczał głuchy dzwonek, grało to
człowiekowi na nerwach. Pomyślał - przelotnie - gdzie też podziali się jego ludzie, jeśli który
ocalał. Wspomniał - przelotnie - żeglarzy i żołnierzy, którzy byli wówczas pod jego
rozkazami.
Potopieni, rozproszeni, przepadli. A ja tu chodzę jeszcze.
Odczuł rzeczywistość tego wieczoru w nowy sposób: zaczynał budzić się z otępienia,
a niezadowolenie ugniatało się z papki uczuć jak zakalec w cieście, jak kamienie w cieście,
gęstniało, jak potrafi zgęstnieć wino: w zaciętość i gorycz. Przyszedł gniew. To była ta stara
przemiana. Przyszedł, żeby uchronić go przed tęsknotą, przed smutkiem, przed rozpaczą.
Przystanął i uderzył pięścią w nagie, owłosione udo. Ból zrobił mu dobrze. Odwrócił twarz do
wiatru, wparł ją w ten wiatr, jak żeglarz, kiedy zawraca halsem: gwałtownie przekręcił ją do
wiatru i pomyślał zupełnie jasnymi słowy: Dmucha tak wściekle, do licha, miecie pyłem w
twarz, tak że ja, stary żeglarz, dostaję morskiej choroby oczu, rzygają słoną wodą!
Zaśmiał się - czy też głucho zarechotał - i ten głos, i ta mina, którą pokazał ciemności i
górze, były wymuszenie zadowolone. Niech mnie licho, jeśli nie rzygam słoną wodą ślipiami!
pomyślał starym, grubym dialektem.
Ale się nie wykręcił. Przypomniał sobie marzenie, jak to miało być. Mieli zejść
(chłopiec i on, i chłopiec miał pięć lat, skończył pięć lat) pewnego wieczora, tak przeklęcie
bezksiężycowego jak dziś, z pastwisk na północnym wschodzie na ojczystej wyspie do
wielkiego królewskiego domu nad miastem. Gdyby nie to, że nie zależy mi, by wiedzieć coś o
tych latach, mógłbym powiedzieć, że mi się to śniło w jesieni, zanim wyjechałem w świat,
pomyślał teraz myślą, która biegła niczym pies pasterski obok samej pamięci, łapiąc pamięć
za nogi, żeby zachowywała się spokojnie i ulegle weszła w zagrodę snu. Ale z tym psem
pasterskim to była głupia sprawa, nie mógł nic zdziałać, poszczekał trochę, podkulił ogon
między nogi i zniknął. Byli z chłopcem w drodze do domu z wizyty u Starego, u Dziadka,
który zniechęcił się do nowych czasów, do hałaśliwego miasta, gdzie czuł się niedobrze, i
chciał mieszkać na wsi. (Czy starość uchowała się jeszcze na ojczystej wyspie, czy istnieje
tam starzenie się?) Eumajos, nowy przodownik świniopasów, przybył do swoich świń na
południowym krańcu wyspy i opowiadał historie o dziadku i babce, o tacie i mamie. A jaki
był chłopiec? Miał słuchać, oczy były jak... tak, on słuchał także oczami. Jakie było to
marzenie o tym? Tam, na tej górskiej łące, chłopiec bał się ciemności i mówiło mu się: E tam,
szkrabie, e tam, to nic, mój mały Telemachu, tato chodził tędy z dziadziem i tato był wtedy
taki mały jak ty - duży chłopak - cztery, pięć lat.
Chłopak (w marzeniu, które nigdy nie zdążyło stać się rzeczywistością) schował swoją
dłoń w jego dłoni, ciepłą chłopięcą dłoń, tak jak on sam chował był swoją dłoń w dłoni taty -
ongiś, dawno temu, kiedy był jeszcze czas, kiedy czas prawdziwie istniał na ziemi.
Kiedy przyjdziemy do domu, poprosimy mamę o miodowe ciastko, powiedział do
swego chłopca w marzeniu. Gdyż tak mówił niegdyś do niego jego tato, w owej chwili, którą
chował w pamięci za tym obecnym wspomnieniem, jak kluskę w zupie w garnku wspomnień.
- Nic sobie nie robię z ciemności, kiedy ty jesteś ze mną, tato, powiedział Telemach, miał
powiedzieć Telemach, kiedy skończył cztery, pięć lat. Szli przez chwilą - w marzeniu - to
było to cudowne, co działo się w tym życiu na ziemi, między ludźmi, przed Wojną. Szli przez
chwilę, a potem chłopiec powiedział: Nic sobie nie robię z ciemności, tato.
Nie boisz się ciemności? To dobrze, nie trzeba się bać. Ciemność nie jest
niebezpieczna, to tylko Helios odjechał gdzieś swoim wozem, jest na zachodzie, za morzami i
smaruje koła, by nie skrzypiały jutro rano, kiedy będziemy musieli wyjść strzyc owce, tak
żebyśmy mieli wełnę, żebyśmy mieli przędzę, żebyśmy mieli odzież, żebyśmy nie marzli w
zimie.
Nie tak to myślałem, tato, powinien był powiedzieć Chłopak, gdy skończył pięć lat i
kiedy szli w ciemności przez łąkę, wracając do domu. Boję się ciemności, ale nie chcę się
bać. I dlatego nie boję się teraz. Ale jeśli tato wyjedzie, będę się bać ciemności. A ja nie chcę
się bać ciemności i dlatego nie będę się bać, tato odjedzie gdzieś daleko dużym okrętem.
W marzeniu - wtedy - ściskał małą, ciepłą, spoconą dłoń w swojej, ściskał ostrożnie,
zamykał ją głęboko w swojej szerokiej dłoni i był niesłychanie rad, melancholijnie
szczęśliwy, pełen radosnej dobroci dla swego małego syna, rad z powodu jego
bezgranicznego zaufania. On...
Szedł teraz ścieżką pnącą się ku górskiemu grzbietowi. Uderzył dłonią w udo, tak że
poczuł dobroczynny ból, ściągnął mocno kaftan, wypuścił z uchwytu, wziął pełną garść pustki
i zacisnął dłoń wokół tej pustki.
- Do licha, że też musi tak dmuchać! - powiedział głośno na chłodny wieczorny wiatr.
Był już na górze. Mewy krzyczały po przeciwnej stronie zatoki; tam w dole albo na tej
małej wyspie byli ludzie. Rozpalili ognisko. Wytrzymam wszystko, pomyślał i przystanął, i
patrzył nicniewidzącym spojrzeniem na połyskiwanie wody i ciemne, kontury wyspy tam w
dole, i słuchał wody. Nie biła z hukiem o brzeg, szemrała, na żwirze. Wytrzymam wszystko,
ale nie to, że lata upływają, że czas istnieje, że życie może się zmienić bez mojego udziału -
teraz. Nie, nie mogę myśleć tego, co myślę, mogę to tylko czuć. Nie ma na to żadnych myśli.
Teraz nie będę już myślał więcej ani trochę.
Woń wodorostów zbliżyła się, wiatr wpadł w nieckę i wyniósł w górę zapach morza i
krzyk ptactwa, i plusk wody. Schodził ostrożnie stromą ścieżką. Tak, ta woń alg pomagała
mu. Przewalała masę wspomnień na drugą strona widział nowe wizje z przeszłości.
Wspomniał podróże i Wielką Wyprawę. Było tam wiele rzeczy, z których można się było
śmiać, mieć uciechę. Próbował.
Gdy zszedł w dół na to zwykłe miejsce, gdzie leżała wciągnięta na brzeg mała łódka,
był spocony. Wleli w siebie niemało, czuł to w członkach i w pęcherzu. Uniósł kaftan i
odlewał się stojąc na skale. Strumień bryzgał i zraszał mu stopy. Skała wznosiła się na
wysokość trzech, czterech mężów, poniżej leżała mała przystań między nim i Ukrytą Wyspą.
Byli tam teraz ludzie. Nie można było wciągnąć łodzi dalej na żwir, skalista ściana i
wzniesienie przeszkadzało, ale było to miejsce osłonięte od sztormów. Wrócił na ścieżkę.
Umyję sobie przynajmniej stopy, pomyślał i zdjął sandały. Szedł stąpając ostrożnie po
kłującym w stopy żwirze, pełno tam było muszelek małży. Miejscami natrafiał na czysty
piasek, który jeszcze zachował ciepło dnia. Wokół wyspy tłoczyły się fale przyboju, wznosiły
się, opadały, wodny uścisk. Tam, gdzie stał, przybój szemrał na żwirze wzdłuż skraju
wybrzeża, na którym stał, docierał do jego stóp, piasek i ciepła jeszcze woda sączyły się
między palcami u stóp.
Zawrócił na skałę i zdjął z siebie kaftan. Gdy wrócił znowu do syczącego skraju
przyboju, schylił się i wziął morze w dłonie. Dopiero gdy się prostował, przyszło mu na myśl,
że to przypominało ofiarny rytuał, zaklęcie, modlitwę do Posejdona, Wroga. Wszedł po
kolana w wodę, starał się nadążać za opadającą falą, ale został z tyłu, nie zdążył, fala wróciła i
przybój uderzył go mocno w samo krocze, dosięgnął do pasa, nagle znalazł się aż pod
pachami, tak że musiał przechylić się do przodu przeciw niemu, by utrzymać równowagę.
Broda i włosy zamokły, w ustach poczuł smak soli. Zrobił kilka kroków w tył, żeby nie dać
się wessać, gdy woda odpływała. Opuściła teraz jego skórę, poczuł się inaczej, czysty.
Podbiegł kilka kroków w przód, ścigając falę przyboju, spotkał się z nią w następnym
tchnieniu. Gdy dosięgła mu do brodawek piersi, rzucił się przed siebie i zrobił kilka ruchów
pływackich, zaraz poczuł, że woda wsysa go od brzegu, zakręcił i lukiem popłynął do brzegu
we wznoszącej się na nowo, niosącej, spokojnie oddychającej wodzie. Doniosła jego ciało aż
do piany na skraju fali, gdzie spoczął na kolanach, oparty na dłoniach, i poczuł miękkie,
klaskające wodne klepnięcie w zad. Gdy przyszedł przybój następny raz, zdążył był już wstać
i pozwolił mu zmyć sobie kolana i dłonie. Wyszedł z morza, przekroczył przez ostatni, cienki,
zmęczony skraj przyboju, wydostał się z uchwytu wody. Gdy znalazł się u stóp skały, wziął
pęk trawy i wytarł dłonie. Kamienie wciąż jeszcze grzały, wiatr wiał - schwytany - wzdłuż
nagiej górskiej ściany, nagrzał się trochę od ciepłego zbocza. Otrząsnął się, zrobił kilka
podskoków, żeby usunąć kroplę wody z ucha. Nie miał kropli wody w uchu. Ale było to
dawne wspomnienie o takiej kropli. Wziął swój chiton i wycierał się delikatnym płótnem idąc
przez krzaki na skałę. Tam na górze włożył na stopy sandały i wciągnął wilgotny chiton przez
głowę. Słyszał głosy od strony wyspy.
Ich duży statek leżał unosząc się na wodzie pod wyspą, dostrzegł w błysku światła
jego zgrabny kontur. Wiosła pluskały, mewy podrywały się i krzyczały. Szukali jej tam, a
teraz przeprawili się tutaj. Wiosła wciągnięto, położono z łoskotem, ktoś wołał słowa
komendy. Żwir zgrzytał pod stępką, gdy statek przybił do brzegu. Był długi i wąski, jeden z
tych szybkich, ciemniejszy niż woda, czarno smołowany pięćdziesięciowiosłowiec. Chlupot
brodzących mężczyzn, teraz poderwały się ptaki na tym brzegu.
Wszedł w krzaki, przykucnął i czekał. Dwóch mężczyzn wchodziło pod górę ścieżką
po drugiej stronie skały, ostrożnie stawiając krok za krokiem. Szczękała broń, jeden z nich
nosił miecz.
- Możesz zresztą tu poczekać i uważać na nich - powiedział młody jasny głos. - Jeśli
chcą zażyć ruchu, powiedz im, że mają zachowywać się cicho. Nie kraść tutaj. Żadnych
wypraw tej nocy.
- Tak, Trzykroć Czcigodny.
Tamten przekroczył krawędź skały i zarysował się na tle nieba. Najpierw pojawił się
stożkowaty kapelusz z dwoma wyciętymi płatami, które zwisały jak ośle uszy. Krótka
pochwa miecza zabłysła w promieniu światła z ogniska na wyspie. Miał buciki o wysokich
cholewkach z nagolennikami.
Trzykroć Czcigodny przystanął na szczycie skały i zawołał w dół do swoich ludzi:
- Żadnych napadów tutaj! Nie zapominajcie! Jeśli on ma z sobą rzeczy, nie wolno
niczego tknąć! Pamiętajcie o tym! I żadnych głupot z ogniem!
Zamruczeli na dole.
-...Czcigodny.
Mężczyzna zawahał się. Gdy zaczął kroczyć, czynił to ostrożnie, macając stopami
ścieżkę przed sobą, ale po chwili szedł już pewniej i lżej, kroków jego prawie nie było
słychać.
***
Pozwolił mu wspiąć się kawałek wyżej po ścieżce, zanim wysunął się cicho z
krzaków. Mężczyźni na dole, na wybrzeżu, zachowywali się spokojnie. Domyślał się, kim
byli: nie, on to wiedział, ale udawał, że odgaduje. Nie zwykli zabijać, przynajmniej nie wtedy,
gdy Szybkostopy brał udział w wyprawach, ale przypuszczalnie i teraz równie trudno im było
powstrzymać się od tego, by nie lepiła im się do palców cudza własność, jak w zwykłych
wypadkach. Ich szef, Posłaniec, był słynny, oni byli osławieni i można było sobie wyobrazić,
że przesmykną się przez góry i spadną na dom w każdym razie.
Przeklęci Molossowie, myślał obelżywymi słowami z Akarnanii. Słowa były jak lata:
ciężkie od wspomnień, których prawie nie chciał odczuwać. Przeklęte złodziejaszki, szeptał
ku tym na dole. Przeklęci podpalacze, szeptał unosząc dłoń do pasa, skubnął wilgotną tkaninę
chitona i uśmiechnął się gniewnie, uśmiechnął się krzywo, żeby obronić się przed
rozrzewnieniem wspomnień. Przeklęci Stymfalijczycy, myślał, i natychmiast potem:
Przeklęci Pieryjczycy.
Wówczas słowa te, nazwy, odsunęły go już od łzawych wspominków. Ale w chwilą
potem pamięć znalazła nową okrężną drogę i wyprzedziła go w tragicznej grze w chowanego.
Było naturalnie mnóstwo rzeczy, które można by...
Dwadzieścia lat! To było jak uderzenie biczem prosto w serce.
Szedł w ślad za Szybkostopym. Biegł kawałek, skulony, starał się być lekki, ale czuł
ciężar w ciele, stopy jak z ołowiu i obwisłe zmęczenie wymachujących ramion. Znów
skrzywił usta w złym uśmiechu, sprawiało mu przyjemność wykrzywianie twarzy, szukał
ochrony w szyderczym uśmiechu. Jeśli on zdąży przede mną, narobi mi z nią zamieszania, ten
frant, myślał z gniewem.
Gdy wszedł na grzbiet góry, miał go tuż przed sobą. Tamten szedł teraz długimi,
pewnymi krokami, cicho pogwizdując. Wyglądał komicznie, tak, po bohatersku, po bosku
komicznie, w swym oślouchym stożkowatym kapeluszu - jak barbarzyńca, jak aktor z krajów
daleko na wschodzie.
Przybysz przystanął i patrzył w dół na dom i na szeroką smugę światła padającą z
drzwi na dziedzińce.
W domu hałasowano, śpiewano, tańczono. Gdy zawołał na niego, przybysz urwał, jak
nożem ciął, gwizdanie, podniósł głowę, odwrócił się szybko, okręcając się tylko na pięcie
pełnym obrotem.
- Czcigodny!
- Co takiego? - rzekł mężczyzna.
Musiał znowu odchrząknąć, w swego rodzaju porażeniu. Dawna chytrość,
przebiegłość znikły, szukał słów i sama powolność głosu stanowiła przeszkodę.
- Co zamierzacie tu robić, Czcigodny? - zapytał niewyraźnie.
- Fiuu! - zagwizdał Szybkostopy.
Podszedł parę kroków bliżej.
- Kogo ja widzę! A więc to tyś się za mną skradał. Panie Podróżniku! Myślałem...
Światło spłynęło na nich, nieprzyjemnie, obnażając twarze.
- Myśleliście, naturalnie, że to jeden ze złodziei, których macie z sobą, Czcigodny -
powiedział ze swoim brzydkim grymasem.
Trzykroć Czcigodny nie robił sobie nic z tego. Podszedł jeszcze bliżej. W dłoni
trzymał swoją laskę Posłańca, podniósł ją, jak gdyby chciał potwierdzić, kim jest.
- Panie Kapitanie - powiedział kręcąc się i kołysząc biodrami jak rzezaniec albo
miłośnik chłopców - najlepszy Panie Wędrowcze, panie... Admirale! Toż to przecież wy!
- Tatata! - mruknął niecierpliwie starszy mężczyzna. - Nie mówcie tak głośno tutaj, to
niepotrzebne. Słyszę dobrze. Czego to chcecie?
- Ależ pomówić! - zaśmiał się Posłaniec nie posiadając się z radości. - Pomówić, ma
się rozumieć! Z tobą. I z nią, naturalnie. Może zdajecie sobie sprawę, o co tu chodzi?
Zwlekał z odpowiedzią. Jego dusza nie mogła się zdecydować, czy serce ma
odczuwać gniew, ba, wielki gniew, czy też smutek; czy ma okazać lekką ironię, czy też
szorstkie urąganie. Nie ufał też swojemu głosowi. Spostrzegł z lękiem, że się zmienił. Tamten
stał przed nim kolebiąc całym ciałem tak, jakby zadowolony wisiał na sznurze do suszenia
bielizny - pusty chiton na wietrze.
- Kto was tu przysłał, Czcigodny? - zapytał w końcu ciężko. - I jeśli chcecie mnie o
coś zapytać, to wam odpowiem, ale pod warunkiem, że nie będziecie rozmawiać z nią teraz, z
tą tam na dole. To dama, którą cenię szczególnie wysoko, ale w danej chwili jest ona... tak, ja
stawiam ją szczególnie wysoko i wyświadczyła mi wielkie przysługi...
- Ach tak - rzekł Szybkostopy. - Wyświadczyła wam wielkie przysługi? Doprawdy!
Widać było, że pęka od nagromadzonych w sobie słów: jego ciało miotało się znowu,
wyglądało to niczym rozwiązanie.
- Ach tak? A myśmy myśleli, żeś tutaj więźniem. Tak właśnie myśleliśmy. Czy też
może uważasz to za uzdrowisko?
Mogli słyszeć morze: przybój, który chlupotał o oba brzegi. Lata, pomyślał. Teraz
zwalają się na mnie.
- Jeśli macie dla mnie jakieś pozdrowienie albo posłanie, proszę was, wyjawcie je
natychmiast, Czcigodny.
Tamten kołysał się.
- Dostałem rozkaz, by oddać ci raport, i mam posłannictwo do niej... do tej... no tak,
kierowniczki uzdrowiska.
- Nie chcę wysłuchiwać żadnych raportów - odparł szorstko. - Nie interesują mnie
obecnie raporty. Już za późno.
Tamten wyprostował się, można by sądzić, że trzasnął piętami.
- Mam rozkaz złożyć ci raport, Generale!
- Od kogo to, jeśli wolno spytać? - odparł, choć już to wiedział.
- Czy muszę to mówić?
- Nie - odrzekł znużony. - I wysłucham was, Czcigodny, jeśli obiecacie, że nie
będziecie z nią rozmawiać zaraz teraz.
Tamten znów zachybotał całym ciałem. Wywinął brodaczowi przed nosem krótką
laską.
- Może wcale nie złożę żadnego raportu - rzekł zmieniając taktykę. - Może nie
wykonam rozkazu. Kto wie, co potrafię wymyślić, jeśli się na ciebie rozgniewam, Admirale!
No nie?
Przypomniał sobie, że stoi przed nim Ten-na-którym-nie-można-polegać. Zrobił kilka
kroków w tył, jak gdyby było tam więcej ciemności. Lata, pomyślał. Teraz zwalają się na
mnie znowu i tym razem im nie ujdę.
- Jest tu szałas kawałek drogi pod górę - powiedział tak spokojnie, jak umiał. -
Chronią się tam zwykle pasterze, gdy pada deszcz. Można tam pomówić. Chodźcie.
Poszedł przodem. Lekkostopy szedł za nim niemal bezgłośnymi krokami i znowu
cicho pogwizdywał.
OCZEKIWANIE
Córka Doliosa szła kołysząc biodrami, kołysząc całym ciałem, podnosiła ramiona nad
głowę, jak gdyby przeglądała się w zwierciadle nawet tam, gdzie nie było żadnego
zwierciadła w pobliżu. Ponieważ w domu było dużo mężczyzn, szukała odbicia swoich piersi
i swego ruchliwego, kręcącego się tyłeczka w ich oczach, a gdy była sama, przeglądała się i
tak, w zapachu swoich perfum, w swym cieniu: i przeglądała się w głosach innych niewolnic,
w których kryły się dobrze wymieszane zachwyt i zawiść.
- Melantho!
- Taak, Pani - powiedziała (a nie „tak, Pani” albo „tak, Wasza Łaskawość”, albo „tak,
Wielce Szanowna”, albo „tak, Wasza Wysokość”, jak inne niewolnice albo damy do
towarzystwa). - Taak, Pani - powiedziała pytająco, z urazą czy wręcz lekceważąco.
Penelopa czekała. Chodziło o fryzurę. Eurykleja, stara piastunka i mamka bohatera,
obkładała jej twarz zimnymi i ciepłymi ręcznikami, dla odświeżenia cery. Staruszka uważała,
że cera ta była leszcze piękna, ale młoda dziewczyna, która przy swoich kędzierzawych,
niemal wełnistych, czarnych, pachnących olejkiem włosach miała ciemną smagłą płeć, była
zdania, że Czcigodna wyglądała dosyć przywiędłe. Fryzurę miała ułożyć właśnie Melantho.
Wśliznęła się wężowym ruchem i stanęła tuż za progiem.
- Paani?
- Włosy - nakazała Ta-w-średnim wieku.
- Taak, Pani.
Dziewczyna wciągnęła brzuch, ile się dało, i podeszła miękko, ale sandały stukały
niepotrzebnie głośno o drewnianą podłogę Mieszkania Kobiet.
- Nosisz sandały na co dzień - zauważyła Penelopa nieco zgryźliwie.
- Taak, Pani - powiedziała dziewczyna, ale głos jej był teraz miękki, przypochlebnie
gruchający.
Pracowała szybko miękkimi, młodymi, zręcznymi dłońmi. Najpierw przeczesała
długie, brązowe i boskie, ale nieco zwiędłe włosy księżnej, potem splotła je w trzy warkocze,
które zwinęła w wałki. Koło uszu spostrzegła kilka siwych włosów, które miała rozkaz
wyrywać, bo Eurykleja nie widziała już tak dobrze. Dziś były to trzy, cztery szare pasemka.
Znajdowały się one tam także wczoraj, pamiętała, gdyby chciała pamiętać, że były tam od
czterech, pięciu dni, ba, może jeszcze dłużej: od dziesięciu dni. Również i teraz nie
zatroszczyła się o nie. Co najmniej dwa siwe włosy rosły po lewej stronie, kilka po prawej.
Penelopa podniosła zwierciadło i ujrzała wykrzywioną, sfałszowaną lustrem twarz w
błyszczącej powierzchni brązu. Sama nie mogła odkryć niczego.
- Czy są tam jakieś zbyteczne włosy? - zapytała unikając wymienienia koloru tych
zbytecznych.
- Nie widzę żadnych - odparła dziewczyna.
- Popatrz jeszcze raz!
To był rozkaz.
Dziewczyna pochyliła się niżej nad znienawidzoną szyją, znienawidzonym białym
karkiem, znienawidzonymi włosami Tej-w-średnim-wieku. Przez okno zobaczyła, jak jeden z
domowych kotów przechodzi przez wewnętrzny dziedziniec w stronę bramy.
- Jest jeden - bąknęła.
- Tylko jeden?
- Tak, widzę tylko jeden. Długi czas nie było żadnego - powiedziała potulnie.
Penelopa nieco zmiękła.
- Dobrze - rzekła. - Wyrwij go.
Zamknęła oczy i czekała. Zawsze, od młodości była taka wrażliwa, bała się
najmniejszego bólu. Krzyknęła „aj”, zanim zdążyło zaboleć. Dziewczyna wyrwała brązowy
włos wraz z siwym. Gdy Ta-w-średnim-wieku odwróciła do niej twarz, brązowy włos spadł
już na ziemię, dziewczyna podsunęła jej pod oczy włos siwy. Jej pani wzięła go, przyjrzała
mu się melancholijnie, zwinęła go w ciasny pierścionek wokół koniuszka małego palca lewej
dłoni, zerwała ten pierścień, zrobiła z niego kulkę. Chciała jakoś zniszczyć ten włos, spalić
go. Połknij go, pomyślała córka o mrocznym imieniu. Połknij swoją szczecinę.
Teraz nastąpi przesłuchanie. Odgadła dobrze, dokładnie. Zaczynało się zawsze, zanim
Ta-w-średnim-wieku zdjęła z siebie poranny kaftanik i włożyła przedpołudniową suknię.
Stara Eurykleja wysypała większość plotek jeszcze przed czesaniem, siedziała całymi
rankami na brzegu łoża i szeptała, i biadoliła. O nieba, jakaż ona brzydka, pomyślała córka
Doliosa tak intensywnie, aż zlękła się, iż myśli jej można usłyszeć.
Szara, chuda, o kłujących oczach, lecz mimo to tak często krótkowidząca staruszka z
obwisłymi zwiotczałymi piersiami i żylastą szyją, i o pokrytych wypukłymi żyłami dłoniach
(tak widziała ją dziewczyna wzrokiem młodzieńczej pogardy i odrazy) zrzędziła coś
półgłosem. Zaraz potem Ta-w-średnim-wieku zaczęła.
- Podejdźże bliżej, Melantho!
Dziewczyna postąpiła kilka kroków, odwróciła się i stanęła bokiem przed swoją Panią.
To znaczy zajęła pozycję: potrząsała swymi krótkimi wełnistymi włosami, wywracała
niewinnie wielkie białka oczu, które akurat dziś były lekko przekrwione, oblizywała wargi,
uśmiechała się potem szeroko i przypochlebnie. Za uśmiechem krył się strach.
- Wyglądasz dziś sennie, dziewczyno.
- Łaskawa Pani raczy powiedzieć...
- Źle sypiasz nocami?
- Nie, Pani - odparła dziewczyna, i była to prawda; spała jak suseł, gdy tylko miała
okazję. Teraz rozwarła szeroko oczy markując przesadną żywość i rozbudzenie. Podczas gdy
wzrok jej wędrował po ustach, czole, nasadzie włosów, uszach i brodzie jej Pani, głowa jej
zwracała się z prawa na lewo i z powrotem serią prawie niedostrzegalnych drgnień.
Nasłuchiwała niezwykle czujnie odgłosów z dołu, z wielkiej sali i z ogrodu gotowa pobiec w
swoją stronę, dobrze mając się na baczności. Wciągnęła brzuch najgłębiej jak mogła. Właśnie
w ten brzuch wpatrywała się Penelopa.
- To Eurymachos, nieprawdaż?
Dziewczyna zrobiła mocny wydech zakończony dźwiękiem, który mógł oznaczać
„tak”, lecz wcale nie musiał. Nie odważyła się spuścić wzroku, ale twarz jej stała się jeszcze
bardziej śniada.
- I Antinoos?
Głos Penelopy nie miał już w sobie spokoju wieku średniego, była w nim niepewność.
Podniosła wzrok, ale nie patrzyła niewolnicy prosto w oczy. Spoglądała na dziką czarną
murzyńską czuprynę i drgającą szyję, i pięknie zaokrąglone młode piersi, które niebawem
będzie ssało dziecko - spojrzenie ześliznęło się szybko w dół ku talii, ku łonu. Dziewczyna
nie musiała wydyszeć odpowiedzi - nie - to było właściwe słowo zawierające prawdę; lecz
bała się innych imion.
- Tak, puszczacie się z pierwszym lepszym - rzekła lekkim tonem Pani Domu. - Nie
słyszę tego, to poniżej mojej godności, mojej pozycji, nie godzi mi się dowiadywać o takie
sprawy i wysłuchiwać czegoś takiego. Ale szepcą mi to i kiedy się dowiem, nic już na to nie
mogę poradzić. Krążycie tam na dole po nocach, śpicie z nimi, kiedy są tak pijani, że nie
mogą wrócić do domu lub do gospody. Wiem o tym i moją jedyną godną odpowiedzią,
uwagą, którą bym zrobiła, gdybym dała moim uszom usłyszeć coś takiego, gdybym chciała
zrozumieć te szepty, byłaby stanowcza dezaprobata. Czy to tylko Eurymachos?
Przeklęta plotkara, pomyślała dziewczyna i wzrok jej zboczył tak daleko, że przesunął
się po Euryklei.
- Tak - odpowiedziała wyraźnym, dźwięcznym, choć niezupełnie prawdziwym
słowem.
- Czy Antinoos jest bardzo hałaśliwy?
- Nie wiem - odparła dziewczyna zuchwale i mając się na baczności. - Nie wiem, co
Jej Wysokość raczy nazywać hałaśliwością. Ale on mówi podniesionym głosem, oni
dyskutują o najrozmaitszych rzeczach, których ja nie mogę zrozumieć, do zrozumienia
których nie daje mi prawa moja rola niewolnicy. (Położyła nacisk na słowie „rola.”) Ale on
mówi głośniej od innych.
Gdy spostrzegła, że czoło królowej, Tej-w-średnim-wieku, spochmurniało i
zmarszczyło się, wytchnęła wciągając powietrze z zachwytem:
- Zdaniem wielu głos jego jest bardzo piękny. Zmarszczki znikły ze starej i zwiędłej -
z punktu widzenia dziewczyny - twarzy Tej-w-średnim-wieku.
A mimo to uważana jest za taką piękną, przecież mówią głosami pełnymi
przekonania, że jest piękna, myślała urągliwie córka Doliosa. Potem zlękła się znowu, że
myśli jej zostaną usłyszane, wytchnęła powietrze i wciągnęła je znowu, by nadać słowom
spokojny rytm.
- To wysoka Pani nieobecność sprawia, że on krzyczy o wysoką Pani obecność -
rzekła i skłoniła się dwa razy.
Usta Tej-w-średnim-wieku wygięły się uśmiechem (zaprawdę był on piękny), pobłysk
światła wschodzącego Heliosa przemknął po jej skórze, potrząsnęła głową z wyższością:
- Idź już, głuptasie!
***
Gdy krnąbrne sandały - im dalej odchodziły, tym bardziej krnąbrne - przestukały przez
sień, w dół Schodów Kobiecych i przez sień tak daleko, że Melantho nie mogła już
podsłuchiwać, wysoka pani zwróciła twarz ku Euryklei. Ich spojrzenia spotkały się w
wyraźnym, lecz nigdy w żaden sposób nie wypowiedzianym porozumieniu. Staruszka mogła
sobie tłumaczyć ten wyraz twarzy, tak jak chciała, i nie tłumaczyła go błędnie; ale była
wychowana w czasach politycznych burz, gdy Ojciec Tego-który-odjechał, Laertes, zabrał ją
tu, na wyspę. Jej krótkowzroczność, którą przynajmniej w jakimś stopniu udawała, nie
przeszkadzała jej od czasu do czasu w cudowny sposób przyznać, że spostrzegła to czy owo.
Jej symulowana okresowa krótkowzroczność przeszkadzała jej we wpadaniu w położone tuż
pod nosem dołki, jak to się zdarza wielu zbyt daleko i ostro widzącym. Gdyby Eurykleja
otwarcie uczestniczyła w polityce państwa i miasta, łatwo mogłaby zostać premierem, albo
może ministrem informacji, ministrem finansów lub komisarzem ludowym. To są wszakże
tylko przypuszczenia. Na swym obecnym stanowisku, które zajmowała przez blisko
dwadzieścia lat, wykonywała, może nie tak całkiem cicho i niepostrzeżenie, jak sama sądziła,
działalność państwową, obejmującą wszelkie gałęzie życia cywilnego i politycznego na Itace,
i wpływ jej sięgał na cały archipelag w postaci szeptów, drobnych lekkich szturchańców,
potrząsania głową lub hm-hm-pomrukiwań, pomrugiwania, pochrząkiwania, szurania nogami,
od Leukas i Dulichionu do Same i Zakynthos, ba, aż do wielkiego lądu. Nie przesadzając
bardziej, niż to najkonieczniejsze, aby określić pewien tajemny zasięg jej osobowości, można
powiedzieć, że jej krótkowzroczność z wyjątkową jasnością obejmowała interesy
ekonomiczne i polityczne na najbliżej położonym lądzie stałym, w Akarnanii, gdzie Rodzina
miała trzody większego bydła oddane na wypas na tłustych pastwiskach. Tak, także i dużo
dalej sięgał jej wpływ tajemny. Ale gdyby ktoś odważył się wspomnieć o czymś takim,
Eurykleja przyłożyłaby swoje pokryte żyłami starcze dłonie do wysuszonych piersi i
powiedziałaby mniej więcej tak: - Nie pojmuję, o czym mówicie? Ja, stara, wątła kobieta? Co
wam strzeliło do głowy! - Albo może tak: - Jestem pierwszą damą dworu, gdybym chciała się
chełpić, ale w gruncie rzeczy jestem przecież, jak sami widzicie, tylko starą piastunką, byłą
niańką, do której Madame raczy się od czasu do czasu odezwać. - Faktem było jednak: To nie
Madame, lecz właśnie Eurykleja miała agentów i donosicieli na wszystkich okolicznych
wyspach i na stałym lądzie... hm, nie wiadomo jak daleko?
Ich spojrzenia spotkały się więc, podczas gdy Ta-w-średnim-wieku zachowała jeszcze
odrobinę lekko zalotnego uśmiechu po czesaniu i toalecie porannej, mówiącego, że przed
nami leży dzień, który może być pełny przyjemnych wydarzeń albo przynajmniej nimi
urozmaicony. Penelopa była doświadczona. Zakosztowała życiowych rozkoszy i samotności,
ale nie zaszła tak daleko jak staruszka, a mianowicie na drugą stronę uciech, do obojętnej
rezygnacji lub do chłodnego, energicznego i - na swój sposób - bezosobowego,
nieegoistycznego dzia