Eywind Johnson Fale przyboju Przełożył Zygmunt Łanowski Standernas svall Data wydanie oryginalnego - 1946 Data wydania polskiego - 1975 Część pierwsza U KRESU TYCH LAT Słońce, litościwy i okrutny Helios, jeden ze szpiegów bogów, nazywany innymi imionami w barbarzyńskich państwach i skupiskach ludzkich, nie było decydujące dla ich rachuby. Jeden rok mógł być jak dziesięciolecie, inny jak dzień. Ale on wspominał kilka z tych swoich lat z wielkim zadowoleniem, ba, z zadowoleniem, które mogło go doprowadzić do mlaskania albo przynajmniej przesuwania szybko po wargach czerwonym językiem, tym wydelikaconym i znów napęczniałym instrumentem smaku. Najpierw po górnej wardze, zapadniętej po lewej stronie, gdyż brakowało tam trzech lub czterech zębów, a potem język przesuwał się z powrotem wzdłuż dolnej wargi, która wydymała się nieco, zwisała. Ruch ten miał więc zarys leżącego owalu i za tym, za tą miną, która z największą pewnością wyrażała satysfakcję, zadowolenie z siebie i wielkie ukontentowanie, kryło się tak wspomnienie o jedzeniu na czworokątnych lub owalnych stołach z wonnego drzewa, jak i o kobietach, o wypukłościach, środku i wklęsłościach ciała kobiecego, tych zasadniczych, tych wysoce ukochanych. Potem język wciągany był do ust, niejednokrotnie z lekkim mlaśnięciem. Wewnątrz w zamkniętej, wilgotnej, czasem lepkiej ciemności kryły się nisze w zagrodzie zębów na obu szczękach. Dawniej sprawiało to ból. Obecnie, po dziewięciu lub więcej latach, szczęki oswoiły się z tym i język przywykł do swoich miejsc odpoczynku. To wojna i inne takie, myślał nie chcąc wspominać, co to były za przyczyny. A przez te wypadnięte czy gwałtownie wybite zęby usta stały się krzywe. Kobiety, które takie usta całowały, mogły to zauważyć. Ten, kto miał możność ogarnąć spojrzeniem ostatnie dwadzieścia lat, mógł też zauważyć tę różnicę między dwudziestopięciolatkiem, który wyruszył w świat, a czterdziestopięcioletnim mężczyzną. Był to szpecący grymas, który przecież usuwał z uśmiechu pewną ilość dobroci, łagodności, naturalnej uprzejmości i wielkiej rozwagi. Ładny uśmiech poczyna się - jak to dobrze wiedzą wszyscy wykonawcy tej sztuki - z cielesnego lub duchowego błogostanu i roszony jest przez rozum lub duszę niczym pole przez deszcz albo kształtowany tak, jak postać kształtowana jest przez bogów. Potem niesiony jest - przy czym dojrzewa - przez czkawkę radości albo kpiny na wargi, gdzie czeka nań jego naturalne łoże, na którym ma spoczywać, promienieć albo ociekać żółcią, jak gdyby z udręczonego niewolnika. Uśmiechał się teraz. Z powodu krzywych ust uśmiech ten stał się jak mleko, z którego zebrano śmietankę, i nie można było zrozumieć go od razu, jeśli nie znało się natury czy historii - jego „właściciela”. Zrobił się z tego po prostu krzywy uśmiech, uśmiech fałszywy, który zjawiał się na wargach wśród obwisłego rudego wąsa i brody, spadającej ze szczęki i rozlewającej się na policzki. W tej chwili był szczególnie fałszywy. Gdyby go tłumaczyć jako uśmiech zły, krwiożerczy, wojowniczy, sadystyczny, byłaby to interpretacja błędna. Był to uśmiech sfałszowanie fałszywy, a nie prawdziwie fałszywy. Każdy, kto sam się tak uśmiechał albo patrzył na taki uśmiech i zastanawiał się nad tym, wie, że różnica między fałszywie fałszywym uśmiechem a prawdziwie fałszywym uśmiechem jest dokładnie taka, iż prawdziwie fałszywy uśmiech nie spoczywa bezpiecznie na naturalnym łożu mięśni, które sympatyzują ze stanem duszy. Fałszywie fałszywy uśmiech wypływa natomiast i układa się bez ukrytej myśli, tak jak należy, i spodziewa się sympatii od muskulatury, ma do niej zaufanie. Jeśli muskulatura jest uszkodzona albo skrzywiona, uśmiech kształtuje się stosownie do tego i staje się - w taki sposób - mimo wszystko prawdziwym uśmiechem. Zajmuję się tym tak długo, dlatego że ważne jest, by mieć w pamięci jego uśmiech, gdy za chwilę wystąpi przed nami. Był więźniem na wyspie, albo raczej na bardzo skalistym, obfitującym w źródła i gęsto porośniętym cyplu na południowo-wschodniej stronie tego, co czynni i żeglujący ludzie w trzy tysiące lat później z pomocą arabskich i semickich dźwięków nazwą cieśniną Gibraltaru, na samym skraju możliwego świata. Przebywał tam od siedmiu lat. To piekło, demony i inne takie, mógł myśleć, drapiąc się w swój gruby, średnio duży, nieźle zarysowany, ale zdeformowany nos. Dłoń, która drapała, była szeroka i miała krótkie palce. Mały i serdeczny palec lewej dłoni kurczyły się ku środkowemu w nigdy nie dokonanym od wielu lat uchwycie, skurczu mięśni po jakimś niesłychanym wysiłku. Środkowy palec był udatny, ale fałdki skóry na kostkach palca były za duże, workowate. Palec wskazujący, niepewnie wygięty ku środkowemu i do wnętrza dłoni, jak gdyby szukał wspomnienia, jakby ze strachem zwracał się z powrotem ku tej ciężkiej chwili, kiedy to współpracował z innymi przykurczonymi palcami tak mocno, że już nigdy nie zdołały się wyprostować. Kciuk był krótki, szeroki, ale paznokieć miał swoistą dystynkcję, królewską dystynkcję, co ujawniało się najwyraźniej na linii profilu poczynając od kostki. Na zewnętrznej stronie dłoni biegła blizna po nożu albo po mieczu, możliwe, że ścięgna zostały uszkodzone. Serdecznego palca prawej dłoni brak było od nasady. Robiło to takie samo wrażenie, jak brak zęba w zagrodzie zębów. Dłoń ta śmiała się szyderczo. Poza tym nic jej nie brakowało. Wnętrze obu dłoni, a zwłaszcza prawej, nosiło znaki dawniejszych stwardnień i spękań; widać na nich było ślady pęknięć od słonej wody. Stawy łokciowe były bardzo grube jak u dowódcy, szypra, który sam często stał u steru. Obnażone ramiona niezbyt długie, ale można było mówić o górskich masywach muskułów. Barki szerokie, grzbiet przypuszczalnie mocny, ale postawa nie była obecnie dobra. Nie wyglądał już na zwinnego i szybkiego, mimo że nie był wcale taki tłusty; sprawiał raczej wrażenie ociężałości; ale gdy tylko zrobił kilka kroków - nie tych pierwszych, lecz kiedy już trochę się rozruszał - obserwator, który miał okazję na to patrzeć, zdawał sobie sprawę, że zachował jeszcze żylastą sprężystość. I jego obity metalem pas był krótki, w talii nie nagromadził się jeszcze nadmiar sadła. Niektóre lata były dobre, ale prawdę mówiąc nie brak było i ciężkich, myślał patrząc przed siebie na dziedziniec w tej godzinie tuż przed zmierzchem. Dolina na południowym wschodzie leżała w głębokim cieniu. Na lewo wznosiły się ku chmurom góry - przy wschodnim, wilgotnym wietrze od morza nie było prawie nigdy widać ich najwyższych wierzchołków. Las otaczał doliną po obu stronach. Przed sobą patrzący miał zielony kobierzec, potem przychodziły nadbrzeżne skały. Podniósł głowę, nasłuchiwał. W krzyku mew i rybitw słyszał przybój, wieczny przybój fal. Z wznoszącego się powyżej górskiego grzbietu można było długo widzieć słońce: świeciło na szczyty po drugiej stronie szerokiej cieśniny. Za górą leżała Wyspa Grot, schowana pod brzegiem, schowana przed najsilniejszymi wiatrami, ze swoją dużą grotą, dokąd robili wycieczki, gdy ona była w dobrym humorze. Nasłuchiwał, co dzieje się w dworku. Siedziała jeszcze w sali i skowyczała jak suka, ale nie mógł złowić tego odgłosu inaczej jak w postaci odległego poszumu w szemraniu czterech źródeł ponad sobą. Powinno się było ją ukatrupić już dawno temu, myślał w jednym z wielu dialektów, które znał. Ukatrupić ją, do licha. Wtedy... Szyja jego była gruba, można wyobrazić ją sobie jako kawałek masztu - z podniesionymi żaglami, niewidzialnymi żaglami rozsądku i tęsknoty, złożonych pragnień. Brodę miał złotorudą i zmierzwioną po ostatnich trzech dobach miłości i pijaństwa, namaszczona oliwą mogła stać się jak miękki brąz. Spod niej wystawała szeroka i charakterystyczna, świadcząca o silnej woli szczęka. Bruzdy wokół ust były regularne, gdy nie uśmiechał się swym krzywym uśmiechem. Wąsy zwisały w dół tak nisko, że mógłby je ssać, gdyby zechciał. Ptak morski zaskrzeczał na tle nocy. Patrzący wciągnął powietrze węsząc, zdawało mu się, że poczuł zapach morza, alg, gnijącej ryby dochodzący aż tutaj. Wrócił, małą falą, duch przekory. Szarpnął brodę prawą dłonią, chwycił się potem za nos, przesunął kciukiem i kostką skrzywionego palca wskazującego od nasady w dół, ciągnął się za nos, idąc za jego grubokościstym kształtem: ale zaraz znowu przesunął dłonią w górę, jak gdyby chciał wcisnąć z powrotem ten przewlekły bunt. Było to tak, jak gdy pewne osoby, nie chcę powiedzieć jakie, pragną ukryć zawód albo wzruszenie, ale udają, że tylko konstatują, iż ich nosy są jednako brzydkie albo jednako ładne jak nosy innych. Nozdrza były rozdęte, lubieżne, zmarszczki na nich i wokół nich zdradzały przebiegłość. Tego człowieka nie można było tak łatwo oszukać! Znał umiar w podstępach. Nie był kimś, kogo można by wodzić za nos - gdyż głupio brzmiącym, ale w gruncie rzeczy subtelnym żartem można powiedzieć, że sam się wodził za nos w grze między siłami swojej duszy. U nasady nosa zaznaczał się rys zastanowienia i rozwagi: nowa przebiegłość i refleksja przejawiały się tam. Czoło było szerokie i niezbyt wysokie, przecięte trzema, czterema poziomymi zmarszczkami od skroni do skroni. Brwi gęste i dużo ciemniejsze niż włosy, które, przerzedzone na ciemieniu, obecnie sięgały aż na kark i kryły uszy nie zmniejszając wydatniej sprawności słuchu. Pod oczyma, czujnymi oczyma, zaznaczały się zaczątki worków. Mogło to pochodzić z hulaczki. Kolor oczu zmieniał się, to szary, to zielony, i oczy te miały zaprawdę dużo z tego zwykłego nabiegnięcia krwią, które zazwyczaj związane jest z wiekiem średnim i odbiera oczom mężczyzn w średnim wieku niewinność polegającą na niedoświadczeniu albo homoseksualizmie. Wzrok, nawet teraz przy całym znużeniu, był spostrzegawczy, badawczy i wszystko obliczający. Nie był tak bardzo wysoki, ale dobrego wzrostu, i jak to wspomniano, nieco przygarbiony. Potężne barki z pewnością dźwigały kiedyś duże ciężary, może wpłynęły na to i troski poprzednich lat. Usłyszał znowu huk fal przyboju. Chrapliwe krzyki mew, skrzeczenie rybitw. Gdy odwrócił się w stronę jej dworku, białego domu przed czterema źródłami w górze, musiał znowu przyznać, że był on położony przepięknie. Pięknie jest położony, powiedział w gniewie. Dworek stał w gaju czarnych topól, z tyłu za nim znajdowała się duża grota, ukryta w zieleni, która wybujała z góry dęby, dęby korkowe, krzaki. Powyżej znajdowały się winnice, potem ciemny las dębowy, potem górska łąka no i góry, a za nimi, na południu, wielkie pustynie. Na zachodzie były góry i tylko góry, a potem potężne, nieznane morze. Ocean Atlantydów. Można tu być, przychodziło mu na myśl wiele razy, gdy czuł się tak jak teraz, a równocześnie wiedział, że nie można było tu być. Ponad siedem lat! Miał lat czterdzieści cztery, czterdzieści piąć, ale w pewnych chwilach mówił głośno do siebie: Mam lat trzydzieści pięć. Odliczam te dziesięć lat, kiedy była wojna. Wówczas bliski był histerii. Ona, ta kobieta, potrafiła powiedzieć: Mój mały, słodki chłoptasiu, złotko moje, co to, znowu jesteś kwaśny? Chodź! Pofigluj ze mną! O tak! Nie bocz się, bo wiem, że chcesz! Nuże! O tak, teraz! W celu! Z odrazą i żądzą, ze wstrętem i chucią, z erekcją członka i duszą ociężałą od przepicia winem właził do jej szerokiego łoża. I o to się tam wojowało, myślał później. Przez dziesięć lat tam siedzieliśmy. Do licha, nie mam już więcej siły liczyć, W rzeczywistości liczył bardzo dokładnie. A raczej: to liczyło się samo przez się w nim, tak jak krople wody kap-kapią, skapują do beczki u węgła zaraz po deszczu i liczą się same, dopóki beczka nie zapełni się i woda nie przeleje się przez brzegi. Albo: beczka je liczy. Teraz przeleję się przez brzegi, mówi w swej beczkowej mowie. Przelewaj się, do licha! odpowiadają krople i deszczyk, i mokry dach w swoich dialektach, i tak będziemy liczyć, jedna i jedna, i jedna, a końcowa suma będzie jeden, ta pierwsza kropla, która się przeleje. Beczka liczy raz, dwa, trzy i sto tysięcy, i czuje to w swoich ścianach, w swoim wydrążeniu, w swoich wątorach, które liczą dla beczki, tak jakby sama beczka liczyła. - Wiedział z największą pewnością, że był tu przez siedem i pół roku, ale w każdym razie powiedział głośno do siebie i do niej: - Nie wiem, nie liczę tak dokładnie. - Tak strasznie źle się tutaj czujesz, mój chłopczyku?! - Nie chcę o tym mówić - odpowiadał dosyć uprzejmie. - Myślisz o niej, o twojej żonie, tej głupiej gęsi? - Nie mówię na ten temat - odpowiadał. - O swoim potomstwie myślisz! Dzień i noc! W moim łożu, wszedłszy we mnie myślisz o tym! Sądzisz, że nie zdaję sobie z tego sprawy! Niee, taka głupia nie jestem. Zawsze, zawsze myślisz o nich! Zaczynała płakać. Wówczas uzyskiwał nad nią pewną władzę, która działała tak, że jego siła męska rosła. I cóż się stało wtedy? No cóż, pożądanie wzrastało równocześnie, pożądanie, które myśl czasem kierowała ku tamtej, hen daleko, w oddali, na ojczystej wyspie, ale które było tak silne, że wymagało zaspokojenia teraz, właśnie teraz, i kto mu je dawał? Właśnie ta tutaj, i czyniła to chętnie, a w jej gotowości i chwilowym poddaniu krył się wdzięk, powab zapachu i ochoczości, które łamały wolę jego męskości, choć jego męska potencja rosła, które łamały tę jego wewnętrzną wolność, jaką miał się posłużyć, gdy... Kiedy? Kiedyś, przy obrachunku. Bardzo to jednak dziwne, mawiał do siebie, gdy czuł się opróżniony z miłosnych soków i nawet myśl była otępiała. Kiedy jestem najbardziej mężczyzną, wtedy przestaję być wolnym. Wolnym? No cóż, niech będzie myślącym mężczyzną. Jestem teraz w okresie, który się zamknął, mówił ze znajomością siebie. Gdybym był młody, w młodości, byłbym w jej mocy całkowicie, ale nie długo, nie siedem, osiem lat - tylko dopóty bym nie odkrył, naprawdę nie odkrył, że jest dużo starsza. Związałaby mnie, ale w końcu znalazłbym młodsze kobiety, może niewolnice stąd albo dziewczęta z Ukrytej Wyspy lub z innych wysp, albo z gór, do zabawy. Właśnie do zabawy. Tylko po to, by się opróżnić. Moja męskość, moja młodzieńcza męskość uwolniłaby mnie od niej. Gdybym był stary, wabiłaby pewnie, dlatego że wtedy byłaby dużo młodsza i doceniałbym jej umiejętność zabawy w łóżku, czysto teoretycznie bym to doceniał; ale doświadczenie i brak muskularnego, krwistego pożądania utrzymywałyby mnie wolnym przez długie okresy. Może. Teraz moje ciało wie, że ona jest najlepsza, z jaką może igrać, lepsza niż... Nie, nie chcę tak myśleć. Ale jest doskonała. Właśnie to. Potrafi igrać, a gdy patrzę na nią, myślę: ona potrafi. To wiążące doświadczenie średniego wieku. W tej mieszaninie krwi i ducha jestem więźniem. Tak roztrząsał tę sprawę przed samym sobą. Anthropos to moje nowe imię, szeptał znużony w nocy. Przeklęty Anthropos. W taki sposób, myślał chytrze tuż potem, odchodzę od mego właściwego imienia, unikam wymieniania go i odczuwania moich więzów z tym, co zrywa moje więzy z nią. Fizjologicznie wszystko jest pożądaniem i nasyceniem, psychologicznie jestem szmaciakiem uplecionym z różnych strzępków skór, zdartych z lwów, zdartych ze smoków, zdartych z owiec i cieląt, i świń, i ludzi. Nazywam się w tej chwili Nic, ale Ty na wysokości, Ty na górach w oddali, Twórco Chmur, Wszechojcze, Ty musisz mi w końcu dopomóc wydostać się z tego! Nie wytrzymuję biegu lat, Zeusie! *** Góry na zachodzie zabrały już wszystko, co pozostało z dnia. Zieloność pogłębiła się w granat, w czerń, nurt wiatru spadający ku Cieśninie połączył się z późnoletnim wiatrem ze wschodu. Gwiazdy wzeszły, konstelacja po konstelacji. Z dużego domu światło rozlało się na wewnętrzny dziedziniec i przez otwartą bramę w zewnętrznym) murze szeroką smugą. Bogowie zbudowali ten dom dla niej, to znaczy: obcy budowniczowie dawno temu. Światło niosło z sobą dźwięki, gdyby było ciemno, byłoby więcej ciszy. Zgiełk jej uczty wyśliznął się na smudze światła. Jej rzemieślnicy, jej ochmistrze brali udział w uczcie: statyści. Jeszcze nie wydała rozkazu, by ją zaniesiono wokół domu do groty, do czterech źródeł, gdzie mogłaby ochłodzić sobie stopy. Niewolnicy, ustawieni pod ścianami, czekali. Śpiewano, kitary nie zaczęły jeszcze dźwięczeć fałszywie. Niebawem go zawoła - jesienne wołanie, pomyślał teraz - i jeszcze parę liści spadnie z jego pnia na ziemię, bez żadnego pożytku. Jałowa była, jałowa! Ta krowa!, myślał. Ale on nie będzie się opierał, będzie myślał chwilą, nie latami, nie dziesięcioleciami. Brodę mierzwił mu słaby wiatr od gór. Poczuł w piersi zaczątek zimnego dreszczu. Wnet znowu jesień. Wnet wielkie święto w grocie na Ukrytej Wyspie. Mieli udać się tam łodzią i pić, i bawić się. Wtedy to odcinała rok nożyczkami, odcinała czas i zaznaczała to świętem, ta dziewka, ta deprawatorka. Będzie wtedy świergotać nago i udawać młodą, ale ogromnie doświadczoną dziewczynę. Odwrócił się tyłem do domu, gwałtownie. Przed nim opadała ciemna dolina ku nadbrzeżnym skałom. Znów usłyszał, wyraźnie, przybój fal o brzegi. Na północnym wschodzie widział słabe światła, które odległość i niedostatek siły wzroku zapalały i gasiły. Wyspy, obok których niegdyś przepływał w sztormie i ciemności. Na wszystkie demony z Tartessos, pomyślał i splunął na ziemię, po czym zaczął kroczyć ścieżką pod górę, ku górskiemu grzbietowi, ku zachodowi. Nic mnie to nie obchodzi, że będzie za mną krzyczeć, pomyślał. Mam tego wszystkiego powyżej uszu. Mam tego tak dość, że pęknę. Górski wiatr jeszcze ogrzewał, kamienie grzały, ale jego przechodziły dreszcze i zaciskał chiton, kaftan z krótkimi rękawami, w lewej garści, otulając się nim ciasno. Mógł wejść do domu po płaszcz. Nie, nie mógł wejść po płaszcz. Sandały ślizgały się na wytartych kamieniach Tu i ówdzie przebłyskiwała biała ścieżka. Gdy wszedł wyżej, wiatr wzmógł się nieco. Przeszedł przez łąkę, przez leśną polanę i znalazł się w poszumie liści; było tam łatwiej iść, ale nagle uderzył prawym wielkim palcem stopy o kamień i zaklął. Wyżej na górze, na lewo, usłyszał, jak ktoś rozmawia, to byli pasterze. Dźwięczał głuchy dzwonek, grało to człowiekowi na nerwach. Pomyślał - przelotnie - gdzie też podziali się jego ludzie, jeśli który ocalał. Wspomniał - przelotnie - żeglarzy i żołnierzy, którzy byli wówczas pod jego rozkazami. Potopieni, rozproszeni, przepadli. A ja tu chodzę jeszcze. Odczuł rzeczywistość tego wieczoru w nowy sposób: zaczynał budzić się z otępienia, a niezadowolenie ugniatało się z papki uczuć jak zakalec w cieście, jak kamienie w cieście, gęstniało, jak potrafi zgęstnieć wino: w zaciętość i gorycz. Przyszedł gniew. To była ta stara przemiana. Przyszedł, żeby uchronić go przed tęsknotą, przed smutkiem, przed rozpaczą. Przystanął i uderzył pięścią w nagie, owłosione udo. Ból zrobił mu dobrze. Odwrócił twarz do wiatru, wparł ją w ten wiatr, jak żeglarz, kiedy zawraca halsem: gwałtownie przekręcił ją do wiatru i pomyślał zupełnie jasnymi słowy: Dmucha tak wściekle, do licha, miecie pyłem w twarz, tak że ja, stary żeglarz, dostaję morskiej choroby oczu, rzygają słoną wodą! Zaśmiał się - czy też głucho zarechotał - i ten głos, i ta mina, którą pokazał ciemności i górze, były wymuszenie zadowolone. Niech mnie licho, jeśli nie rzygam słoną wodą ślipiami! pomyślał starym, grubym dialektem. Ale się nie wykręcił. Przypomniał sobie marzenie, jak to miało być. Mieli zejść (chłopiec i on, i chłopiec miał pięć lat, skończył pięć lat) pewnego wieczora, tak przeklęcie bezksiężycowego jak dziś, z pastwisk na północnym wschodzie na ojczystej wyspie do wielkiego królewskiego domu nad miastem. Gdyby nie to, że nie zależy mi, by wiedzieć coś o tych latach, mógłbym powiedzieć, że mi się to śniło w jesieni, zanim wyjechałem w świat, pomyślał teraz myślą, która biegła niczym pies pasterski obok samej pamięci, łapiąc pamięć za nogi, żeby zachowywała się spokojnie i ulegle weszła w zagrodę snu. Ale z tym psem pasterskim to była głupia sprawa, nie mógł nic zdziałać, poszczekał trochę, podkulił ogon między nogi i zniknął. Byli z chłopcem w drodze do domu z wizyty u Starego, u Dziadka, który zniechęcił się do nowych czasów, do hałaśliwego miasta, gdzie czuł się niedobrze, i chciał mieszkać na wsi. (Czy starość uchowała się jeszcze na ojczystej wyspie, czy istnieje tam starzenie się?) Eumajos, nowy przodownik świniopasów, przybył do swoich świń na południowym krańcu wyspy i opowiadał historie o dziadku i babce, o tacie i mamie. A jaki był chłopiec? Miał słuchać, oczy były jak... tak, on słuchał także oczami. Jakie było to marzenie o tym? Tam, na tej górskiej łące, chłopiec bał się ciemności i mówiło mu się: E tam, szkrabie, e tam, to nic, mój mały Telemachu, tato chodził tędy z dziadziem i tato był wtedy taki mały jak ty - duży chłopak - cztery, pięć lat. Chłopak (w marzeniu, które nigdy nie zdążyło stać się rzeczywistością) schował swoją dłoń w jego dłoni, ciepłą chłopięcą dłoń, tak jak on sam chował był swoją dłoń w dłoni taty - ongiś, dawno temu, kiedy był jeszcze czas, kiedy czas prawdziwie istniał na ziemi. Kiedy przyjdziemy do domu, poprosimy mamę o miodowe ciastko, powiedział do swego chłopca w marzeniu. Gdyż tak mówił niegdyś do niego jego tato, w owej chwili, którą chował w pamięci za tym obecnym wspomnieniem, jak kluskę w zupie w garnku wspomnień. - Nic sobie nie robię z ciemności, kiedy ty jesteś ze mną, tato, powiedział Telemach, miał powiedzieć Telemach, kiedy skończył cztery, pięć lat. Szli przez chwilą - w marzeniu - to było to cudowne, co działo się w tym życiu na ziemi, między ludźmi, przed Wojną. Szli przez chwilę, a potem chłopiec powiedział: Nic sobie nie robię z ciemności, tato. Nie boisz się ciemności? To dobrze, nie trzeba się bać. Ciemność nie jest niebezpieczna, to tylko Helios odjechał gdzieś swoim wozem, jest na zachodzie, za morzami i smaruje koła, by nie skrzypiały jutro rano, kiedy będziemy musieli wyjść strzyc owce, tak żebyśmy mieli wełnę, żebyśmy mieli przędzę, żebyśmy mieli odzież, żebyśmy nie marzli w zimie. Nie tak to myślałem, tato, powinien był powiedzieć Chłopak, gdy skończył pięć lat i kiedy szli w ciemności przez łąkę, wracając do domu. Boję się ciemności, ale nie chcę się bać. I dlatego nie boję się teraz. Ale jeśli tato wyjedzie, będę się bać ciemności. A ja nie chcę się bać ciemności i dlatego nie będę się bać, tato odjedzie gdzieś daleko dużym okrętem. W marzeniu - wtedy - ściskał małą, ciepłą, spoconą dłoń w swojej, ściskał ostrożnie, zamykał ją głęboko w swojej szerokiej dłoni i był niesłychanie rad, melancholijnie szczęśliwy, pełen radosnej dobroci dla swego małego syna, rad z powodu jego bezgranicznego zaufania. On... Szedł teraz ścieżką pnącą się ku górskiemu grzbietowi. Uderzył dłonią w udo, tak że poczuł dobroczynny ból, ściągnął mocno kaftan, wypuścił z uchwytu, wziął pełną garść pustki i zacisnął dłoń wokół tej pustki. - Do licha, że też musi tak dmuchać! - powiedział głośno na chłodny wieczorny wiatr. Był już na górze. Mewy krzyczały po przeciwnej stronie zatoki; tam w dole albo na tej małej wyspie byli ludzie. Rozpalili ognisko. Wytrzymam wszystko, pomyślał i przystanął, i patrzył nicniewidzącym spojrzeniem na połyskiwanie wody i ciemne, kontury wyspy tam w dole, i słuchał wody. Nie biła z hukiem o brzeg, szemrała, na żwirze. Wytrzymam wszystko, ale nie to, że lata upływają, że czas istnieje, że życie może się zmienić bez mojego udziału - teraz. Nie, nie mogę myśleć tego, co myślę, mogę to tylko czuć. Nie ma na to żadnych myśli. Teraz nie będę już myślał więcej ani trochę. Woń wodorostów zbliżyła się, wiatr wpadł w nieckę i wyniósł w górę zapach morza i krzyk ptactwa, i plusk wody. Schodził ostrożnie stromą ścieżką. Tak, ta woń alg pomagała mu. Przewalała masę wspomnień na drugą strona widział nowe wizje z przeszłości. Wspomniał podróże i Wielką Wyprawę. Było tam wiele rzeczy, z których można się było śmiać, mieć uciechę. Próbował. Gdy zszedł w dół na to zwykłe miejsce, gdzie leżała wciągnięta na brzeg mała łódka, był spocony. Wleli w siebie niemało, czuł to w członkach i w pęcherzu. Uniósł kaftan i odlewał się stojąc na skale. Strumień bryzgał i zraszał mu stopy. Skała wznosiła się na wysokość trzech, czterech mężów, poniżej leżała mała przystań między nim i Ukrytą Wyspą. Byli tam teraz ludzie. Nie można było wciągnąć łodzi dalej na żwir, skalista ściana i wzniesienie przeszkadzało, ale było to miejsce osłonięte od sztormów. Wrócił na ścieżkę. Umyję sobie przynajmniej stopy, pomyślał i zdjął sandały. Szedł stąpając ostrożnie po kłującym w stopy żwirze, pełno tam było muszelek małży. Miejscami natrafiał na czysty piasek, który jeszcze zachował ciepło dnia. Wokół wyspy tłoczyły się fale przyboju, wznosiły się, opadały, wodny uścisk. Tam, gdzie stał, przybój szemrał na żwirze wzdłuż skraju wybrzeża, na którym stał, docierał do jego stóp, piasek i ciepła jeszcze woda sączyły się między palcami u stóp. Zawrócił na skałę i zdjął z siebie kaftan. Gdy wrócił znowu do syczącego skraju przyboju, schylił się i wziął morze w dłonie. Dopiero gdy się prostował, przyszło mu na myśl, że to przypominało ofiarny rytuał, zaklęcie, modlitwę do Posejdona, Wroga. Wszedł po kolana w wodę, starał się nadążać za opadającą falą, ale został z tyłu, nie zdążył, fala wróciła i przybój uderzył go mocno w samo krocze, dosięgnął do pasa, nagle znalazł się aż pod pachami, tak że musiał przechylić się do przodu przeciw niemu, by utrzymać równowagę. Broda i włosy zamokły, w ustach poczuł smak soli. Zrobił kilka kroków w tył, żeby nie dać się wessać, gdy woda odpływała. Opuściła teraz jego skórę, poczuł się inaczej, czysty. Podbiegł kilka kroków w przód, ścigając falę przyboju, spotkał się z nią w następnym tchnieniu. Gdy dosięgła mu do brodawek piersi, rzucił się przed siebie i zrobił kilka ruchów pływackich, zaraz poczuł, że woda wsysa go od brzegu, zakręcił i lukiem popłynął do brzegu we wznoszącej się na nowo, niosącej, spokojnie oddychającej wodzie. Doniosła jego ciało aż do piany na skraju fali, gdzie spoczął na kolanach, oparty na dłoniach, i poczuł miękkie, klaskające wodne klepnięcie w zad. Gdy przyszedł przybój następny raz, zdążył był już wstać i pozwolił mu zmyć sobie kolana i dłonie. Wyszedł z morza, przekroczył przez ostatni, cienki, zmęczony skraj przyboju, wydostał się z uchwytu wody. Gdy znalazł się u stóp skały, wziął pęk trawy i wytarł dłonie. Kamienie wciąż jeszcze grzały, wiatr wiał - schwytany - wzdłuż nagiej górskiej ściany, nagrzał się trochę od ciepłego zbocza. Otrząsnął się, zrobił kilka podskoków, żeby usunąć kroplę wody z ucha. Nie miał kropli wody w uchu. Ale było to dawne wspomnienie o takiej kropli. Wziął swój chiton i wycierał się delikatnym płótnem idąc przez krzaki na skałę. Tam na górze włożył na stopy sandały i wciągnął wilgotny chiton przez głowę. Słyszał głosy od strony wyspy. Ich duży statek leżał unosząc się na wodzie pod wyspą, dostrzegł w błysku światła jego zgrabny kontur. Wiosła pluskały, mewy podrywały się i krzyczały. Szukali jej tam, a teraz przeprawili się tutaj. Wiosła wciągnięto, położono z łoskotem, ktoś wołał słowa komendy. Żwir zgrzytał pod stępką, gdy statek przybił do brzegu. Był długi i wąski, jeden z tych szybkich, ciemniejszy niż woda, czarno smołowany pięćdziesięciowiosłowiec. Chlupot brodzących mężczyzn, teraz poderwały się ptaki na tym brzegu. Wszedł w krzaki, przykucnął i czekał. Dwóch mężczyzn wchodziło pod górę ścieżką po drugiej stronie skały, ostrożnie stawiając krok za krokiem. Szczękała broń, jeden z nich nosił miecz. - Możesz zresztą tu poczekać i uważać na nich - powiedział młody jasny głos. - Jeśli chcą zażyć ruchu, powiedz im, że mają zachowywać się cicho. Nie kraść tutaj. Żadnych wypraw tej nocy. - Tak, Trzykroć Czcigodny. Tamten przekroczył krawędź skały i zarysował się na tle nieba. Najpierw pojawił się stożkowaty kapelusz z dwoma wyciętymi płatami, które zwisały jak ośle uszy. Krótka pochwa miecza zabłysła w promieniu światła z ogniska na wyspie. Miał buciki o wysokich cholewkach z nagolennikami. Trzykroć Czcigodny przystanął na szczycie skały i zawołał w dół do swoich ludzi: - Żadnych napadów tutaj! Nie zapominajcie! Jeśli on ma z sobą rzeczy, nie wolno niczego tknąć! Pamiętajcie o tym! I żadnych głupot z ogniem! Zamruczeli na dole. -...Czcigodny. Mężczyzna zawahał się. Gdy zaczął kroczyć, czynił to ostrożnie, macając stopami ścieżkę przed sobą, ale po chwili szedł już pewniej i lżej, kroków jego prawie nie było słychać. *** Pozwolił mu wspiąć się kawałek wyżej po ścieżce, zanim wysunął się cicho z krzaków. Mężczyźni na dole, na wybrzeżu, zachowywali się spokojnie. Domyślał się, kim byli: nie, on to wiedział, ale udawał, że odgaduje. Nie zwykli zabijać, przynajmniej nie wtedy, gdy Szybkostopy brał udział w wyprawach, ale przypuszczalnie i teraz równie trudno im było powstrzymać się od tego, by nie lepiła im się do palców cudza własność, jak w zwykłych wypadkach. Ich szef, Posłaniec, był słynny, oni byli osławieni i można było sobie wyobrazić, że przesmykną się przez góry i spadną na dom w każdym razie. Przeklęci Molossowie, myślał obelżywymi słowami z Akarnanii. Słowa były jak lata: ciężkie od wspomnień, których prawie nie chciał odczuwać. Przeklęte złodziejaszki, szeptał ku tym na dole. Przeklęci podpalacze, szeptał unosząc dłoń do pasa, skubnął wilgotną tkaninę chitona i uśmiechnął się gniewnie, uśmiechnął się krzywo, żeby obronić się przed rozrzewnieniem wspomnień. Przeklęci Stymfalijczycy, myślał, i natychmiast potem: Przeklęci Pieryjczycy. Wówczas słowa te, nazwy, odsunęły go już od łzawych wspominków. Ale w chwilą potem pamięć znalazła nową okrężną drogę i wyprzedziła go w tragicznej grze w chowanego. Było naturalnie mnóstwo rzeczy, które można by... Dwadzieścia lat! To było jak uderzenie biczem prosto w serce. Szedł w ślad za Szybkostopym. Biegł kawałek, skulony, starał się być lekki, ale czuł ciężar w ciele, stopy jak z ołowiu i obwisłe zmęczenie wymachujących ramion. Znów skrzywił usta w złym uśmiechu, sprawiało mu przyjemność wykrzywianie twarzy, szukał ochrony w szyderczym uśmiechu. Jeśli on zdąży przede mną, narobi mi z nią zamieszania, ten frant, myślał z gniewem. Gdy wszedł na grzbiet góry, miał go tuż przed sobą. Tamten szedł teraz długimi, pewnymi krokami, cicho pogwizdując. Wyglądał komicznie, tak, po bohatersku, po bosku komicznie, w swym oślouchym stożkowatym kapeluszu - jak barbarzyńca, jak aktor z krajów daleko na wschodzie. Przybysz przystanął i patrzył w dół na dom i na szeroką smugę światła padającą z drzwi na dziedzińce. W domu hałasowano, śpiewano, tańczono. Gdy zawołał na niego, przybysz urwał, jak nożem ciął, gwizdanie, podniósł głowę, odwrócił się szybko, okręcając się tylko na pięcie pełnym obrotem. - Czcigodny! - Co takiego? - rzekł mężczyzna. Musiał znowu odchrząknąć, w swego rodzaju porażeniu. Dawna chytrość, przebiegłość znikły, szukał słów i sama powolność głosu stanowiła przeszkodę. - Co zamierzacie tu robić, Czcigodny? - zapytał niewyraźnie. - Fiuu! - zagwizdał Szybkostopy. Podszedł parę kroków bliżej. - Kogo ja widzę! A więc to tyś się za mną skradał. Panie Podróżniku! Myślałem... Światło spłynęło na nich, nieprzyjemnie, obnażając twarze. - Myśleliście, naturalnie, że to jeden ze złodziei, których macie z sobą, Czcigodny - powiedział ze swoim brzydkim grymasem. Trzykroć Czcigodny nie robił sobie nic z tego. Podszedł jeszcze bliżej. W dłoni trzymał swoją laskę Posłańca, podniósł ją, jak gdyby chciał potwierdzić, kim jest. - Panie Kapitanie - powiedział kręcąc się i kołysząc biodrami jak rzezaniec albo miłośnik chłopców - najlepszy Panie Wędrowcze, panie... Admirale! Toż to przecież wy! - Tatata! - mruknął niecierpliwie starszy mężczyzna. - Nie mówcie tak głośno tutaj, to niepotrzebne. Słyszę dobrze. Czego to chcecie? - Ależ pomówić! - zaśmiał się Posłaniec nie posiadając się z radości. - Pomówić, ma się rozumieć! Z tobą. I z nią, naturalnie. Może zdajecie sobie sprawę, o co tu chodzi? Zwlekał z odpowiedzią. Jego dusza nie mogła się zdecydować, czy serce ma odczuwać gniew, ba, wielki gniew, czy też smutek; czy ma okazać lekką ironię, czy też szorstkie urąganie. Nie ufał też swojemu głosowi. Spostrzegł z lękiem, że się zmienił. Tamten stał przed nim kolebiąc całym ciałem tak, jakby zadowolony wisiał na sznurze do suszenia bielizny - pusty chiton na wietrze. - Kto was tu przysłał, Czcigodny? - zapytał w końcu ciężko. - I jeśli chcecie mnie o coś zapytać, to wam odpowiem, ale pod warunkiem, że nie będziecie rozmawiać z nią teraz, z tą tam na dole. To dama, którą cenię szczególnie wysoko, ale w danej chwili jest ona... tak, ja stawiam ją szczególnie wysoko i wyświadczyła mi wielkie przysługi... - Ach tak - rzekł Szybkostopy. - Wyświadczyła wam wielkie przysługi? Doprawdy! Widać było, że pęka od nagromadzonych w sobie słów: jego ciało miotało się znowu, wyglądało to niczym rozwiązanie. - Ach tak? A myśmy myśleli, żeś tutaj więźniem. Tak właśnie myśleliśmy. Czy też może uważasz to za uzdrowisko? Mogli słyszeć morze: przybój, który chlupotał o oba brzegi. Lata, pomyślał. Teraz zwalają się na mnie. - Jeśli macie dla mnie jakieś pozdrowienie albo posłanie, proszę was, wyjawcie je natychmiast, Czcigodny. Tamten kołysał się. - Dostałem rozkaz, by oddać ci raport, i mam posłannictwo do niej... do tej... no tak, kierowniczki uzdrowiska. - Nie chcę wysłuchiwać żadnych raportów - odparł szorstko. - Nie interesują mnie obecnie raporty. Już za późno. Tamten wyprostował się, można by sądzić, że trzasnął piętami. - Mam rozkaz złożyć ci raport, Generale! - Od kogo to, jeśli wolno spytać? - odparł, choć już to wiedział. - Czy muszę to mówić? - Nie - odrzekł znużony. - I wysłucham was, Czcigodny, jeśli obiecacie, że nie będziecie z nią rozmawiać zaraz teraz. Tamten znów zachybotał całym ciałem. Wywinął brodaczowi przed nosem krótką laską. - Może wcale nie złożę żadnego raportu - rzekł zmieniając taktykę. - Może nie wykonam rozkazu. Kto wie, co potrafię wymyślić, jeśli się na ciebie rozgniewam, Admirale! No nie? Przypomniał sobie, że stoi przed nim Ten-na-którym-nie-można-polegać. Zrobił kilka kroków w tył, jak gdyby było tam więcej ciemności. Lata, pomyślał. Teraz zwalają się na mnie znowu i tym razem im nie ujdę. - Jest tu szałas kawałek drogi pod górę - powiedział tak spokojnie, jak umiał. - Chronią się tam zwykle pasterze, gdy pada deszcz. Można tam pomówić. Chodźcie. Poszedł przodem. Lekkostopy szedł za nim niemal bezgłośnymi krokami i znowu cicho pogwizdywał. OCZEKIWANIE Córka Doliosa szła kołysząc biodrami, kołysząc całym ciałem, podnosiła ramiona nad głowę, jak gdyby przeglądała się w zwierciadle nawet tam, gdzie nie było żadnego zwierciadła w pobliżu. Ponieważ w domu było dużo mężczyzn, szukała odbicia swoich piersi i swego ruchliwego, kręcącego się tyłeczka w ich oczach, a gdy była sama, przeglądała się i tak, w zapachu swoich perfum, w swym cieniu: i przeglądała się w głosach innych niewolnic, w których kryły się dobrze wymieszane zachwyt i zawiść. - Melantho! - Taak, Pani - powiedziała (a nie „tak, Pani” albo „tak, Wasza Łaskawość”, albo „tak, Wielce Szanowna”, albo „tak, Wasza Wysokość”, jak inne niewolnice albo damy do towarzystwa). - Taak, Pani - powiedziała pytająco, z urazą czy wręcz lekceważąco. Penelopa czekała. Chodziło o fryzurę. Eurykleja, stara piastunka i mamka bohatera, obkładała jej twarz zimnymi i ciepłymi ręcznikami, dla odświeżenia cery. Staruszka uważała, że cera ta była leszcze piękna, ale młoda dziewczyna, która przy swoich kędzierzawych, niemal wełnistych, czarnych, pachnących olejkiem włosach miała ciemną smagłą płeć, była zdania, że Czcigodna wyglądała dosyć przywiędłe. Fryzurę miała ułożyć właśnie Melantho. Wśliznęła się wężowym ruchem i stanęła tuż za progiem. - Paani? - Włosy - nakazała Ta-w-średnim wieku. - Taak, Pani. Dziewczyna wciągnęła brzuch, ile się dało, i podeszła miękko, ale sandały stukały niepotrzebnie głośno o drewnianą podłogę Mieszkania Kobiet. - Nosisz sandały na co dzień - zauważyła Penelopa nieco zgryźliwie. - Taak, Pani - powiedziała dziewczyna, ale głos jej był teraz miękki, przypochlebnie gruchający. Pracowała szybko miękkimi, młodymi, zręcznymi dłońmi. Najpierw przeczesała długie, brązowe i boskie, ale nieco zwiędłe włosy księżnej, potem splotła je w trzy warkocze, które zwinęła w wałki. Koło uszu spostrzegła kilka siwych włosów, które miała rozkaz wyrywać, bo Eurykleja nie widziała już tak dobrze. Dziś były to trzy, cztery szare pasemka. Znajdowały się one tam także wczoraj, pamiętała, gdyby chciała pamiętać, że były tam od czterech, pięciu dni, ba, może jeszcze dłużej: od dziesięciu dni. Również i teraz nie zatroszczyła się o nie. Co najmniej dwa siwe włosy rosły po lewej stronie, kilka po prawej. Penelopa podniosła zwierciadło i ujrzała wykrzywioną, sfałszowaną lustrem twarz w błyszczącej powierzchni brązu. Sama nie mogła odkryć niczego. - Czy są tam jakieś zbyteczne włosy? - zapytała unikając wymienienia koloru tych zbytecznych. - Nie widzę żadnych - odparła dziewczyna. - Popatrz jeszcze raz! To był rozkaz. Dziewczyna pochyliła się niżej nad znienawidzoną szyją, znienawidzonym białym karkiem, znienawidzonymi włosami Tej-w-średnim-wieku. Przez okno zobaczyła, jak jeden z domowych kotów przechodzi przez wewnętrzny dziedziniec w stronę bramy. - Jest jeden - bąknęła. - Tylko jeden? - Tak, widzę tylko jeden. Długi czas nie było żadnego - powiedziała potulnie. Penelopa nieco zmiękła. - Dobrze - rzekła. - Wyrwij go. Zamknęła oczy i czekała. Zawsze, od młodości była taka wrażliwa, bała się najmniejszego bólu. Krzyknęła „aj”, zanim zdążyło zaboleć. Dziewczyna wyrwała brązowy włos wraz z siwym. Gdy Ta-w-średnim-wieku odwróciła do niej twarz, brązowy włos spadł już na ziemię, dziewczyna podsunęła jej pod oczy włos siwy. Jej pani wzięła go, przyjrzała mu się melancholijnie, zwinęła go w ciasny pierścionek wokół koniuszka małego palca lewej dłoni, zerwała ten pierścień, zrobiła z niego kulkę. Chciała jakoś zniszczyć ten włos, spalić go. Połknij go, pomyślała córka o mrocznym imieniu. Połknij swoją szczecinę. Teraz nastąpi przesłuchanie. Odgadła dobrze, dokładnie. Zaczynało się zawsze, zanim Ta-w-średnim-wieku zdjęła z siebie poranny kaftanik i włożyła przedpołudniową suknię. Stara Eurykleja wysypała większość plotek jeszcze przed czesaniem, siedziała całymi rankami na brzegu łoża i szeptała, i biadoliła. O nieba, jakaż ona brzydka, pomyślała córka Doliosa tak intensywnie, aż zlękła się, iż myśli jej można usłyszeć. Szara, chuda, o kłujących oczach, lecz mimo to tak często krótkowidząca staruszka z obwisłymi zwiotczałymi piersiami i żylastą szyją, i o pokrytych wypukłymi żyłami dłoniach (tak widziała ją dziewczyna wzrokiem młodzieńczej pogardy i odrazy) zrzędziła coś półgłosem. Zaraz potem Ta-w-średnim-wieku zaczęła. - Podejdźże bliżej, Melantho! Dziewczyna postąpiła kilka kroków, odwróciła się i stanęła bokiem przed swoją Panią. To znaczy zajęła pozycję: potrząsała swymi krótkimi wełnistymi włosami, wywracała niewinnie wielkie białka oczu, które akurat dziś były lekko przekrwione, oblizywała wargi, uśmiechała się potem szeroko i przypochlebnie. Za uśmiechem krył się strach. - Wyglądasz dziś sennie, dziewczyno. - Łaskawa Pani raczy powiedzieć... - Źle sypiasz nocami? - Nie, Pani - odparła dziewczyna, i była to prawda; spała jak suseł, gdy tylko miała okazję. Teraz rozwarła szeroko oczy markując przesadną żywość i rozbudzenie. Podczas gdy wzrok jej wędrował po ustach, czole, nasadzie włosów, uszach i brodzie jej Pani, głowa jej zwracała się z prawa na lewo i z powrotem serią prawie niedostrzegalnych drgnień. Nasłuchiwała niezwykle czujnie odgłosów z dołu, z wielkiej sali i z ogrodu gotowa pobiec w swoją stronę, dobrze mając się na baczności. Wciągnęła brzuch najgłębiej jak mogła. Właśnie w ten brzuch wpatrywała się Penelopa. - To Eurymachos, nieprawdaż? Dziewczyna zrobiła mocny wydech zakończony dźwiękiem, który mógł oznaczać „tak”, lecz wcale nie musiał. Nie odważyła się spuścić wzroku, ale twarz jej stała się jeszcze bardziej śniada. - I Antinoos? Głos Penelopy nie miał już w sobie spokoju wieku średniego, była w nim niepewność. Podniosła wzrok, ale nie patrzyła niewolnicy prosto w oczy. Spoglądała na dziką czarną murzyńską czuprynę i drgającą szyję, i pięknie zaokrąglone młode piersi, które niebawem będzie ssało dziecko - spojrzenie ześliznęło się szybko w dół ku talii, ku łonu. Dziewczyna nie musiała wydyszeć odpowiedzi - nie - to było właściwe słowo zawierające prawdę; lecz bała się innych imion. - Tak, puszczacie się z pierwszym lepszym - rzekła lekkim tonem Pani Domu. - Nie słyszę tego, to poniżej mojej godności, mojej pozycji, nie godzi mi się dowiadywać o takie sprawy i wysłuchiwać czegoś takiego. Ale szepcą mi to i kiedy się dowiem, nic już na to nie mogę poradzić. Krążycie tam na dole po nocach, śpicie z nimi, kiedy są tak pijani, że nie mogą wrócić do domu lub do gospody. Wiem o tym i moją jedyną godną odpowiedzią, uwagą, którą bym zrobiła, gdybym dała moim uszom usłyszeć coś takiego, gdybym chciała zrozumieć te szepty, byłaby stanowcza dezaprobata. Czy to tylko Eurymachos? Przeklęta plotkara, pomyślała dziewczyna i wzrok jej zboczył tak daleko, że przesunął się po Euryklei. - Tak - odpowiedziała wyraźnym, dźwięcznym, choć niezupełnie prawdziwym słowem. - Czy Antinoos jest bardzo hałaśliwy? - Nie wiem - odparła dziewczyna zuchwale i mając się na baczności. - Nie wiem, co Jej Wysokość raczy nazywać hałaśliwością. Ale on mówi podniesionym głosem, oni dyskutują o najrozmaitszych rzeczach, których ja nie mogę zrozumieć, do zrozumienia których nie daje mi prawa moja rola niewolnicy. (Położyła nacisk na słowie „rola.”) Ale on mówi głośniej od innych. Gdy spostrzegła, że czoło królowej, Tej-w-średnim-wieku, spochmurniało i zmarszczyło się, wytchnęła wciągając powietrze z zachwytem: - Zdaniem wielu głos jego jest bardzo piękny. Zmarszczki znikły ze starej i zwiędłej - z punktu widzenia dziewczyny - twarzy Tej-w-średnim-wieku. A mimo to uważana jest za taką piękną, przecież mówią głosami pełnymi przekonania, że jest piękna, myślała urągliwie córka Doliosa. Potem zlękła się znowu, że myśli jej zostaną usłyszane, wytchnęła powietrze i wciągnęła je znowu, by nadać słowom spokojny rytm. - To wysoka Pani nieobecność sprawia, że on krzyczy o wysoką Pani obecność - rzekła i skłoniła się dwa razy. Usta Tej-w-średnim-wieku wygięły się uśmiechem (zaprawdę był on piękny), pobłysk światła wschodzącego Heliosa przemknął po jej skórze, potrząsnęła głową z wyższością: - Idź już, głuptasie! *** Gdy krnąbrne sandały - im dalej odchodziły, tym bardziej krnąbrne - przestukały przez sień, w dół Schodów Kobiecych i przez sień tak daleko, że Melantho nie mogła już podsłuchiwać, wysoka pani zwróciła twarz ku Euryklei. Ich spojrzenia spotkały się w wyraźnym, lecz nigdy w żaden sposób nie wypowiedzianym porozumieniu. Staruszka mogła sobie tłumaczyć ten wyraz twarzy, tak jak chciała, i nie tłumaczyła go błędnie; ale była wychowana w czasach politycznych burz, gdy Ojciec Tego-który-odjechał, Laertes, zabrał ją tu, na wyspę. Jej krótkowzroczność, którą przynajmniej w jakimś stopniu udawała, nie przeszkadzała jej od czasu do czasu w cudowny sposób przyznać, że spostrzegła to czy owo. Jej symulowana okresowa krótkowzroczność przeszkadzała jej we wpadaniu w położone tuż pod nosem dołki, jak to się zdarza wielu zbyt daleko i ostro widzącym. Gdyby Eurykleja otwarcie uczestniczyła w polityce państwa i miasta, łatwo mogłaby zostać premierem, albo może ministrem informacji, ministrem finansów lub komisarzem ludowym. To są wszakże tylko przypuszczenia. Na swym obecnym stanowisku, które zajmowała przez blisko dwadzieścia lat, wykonywała, może nie tak całkiem cicho i niepostrzeżenie, jak sama sądziła, działalność państwową, obejmującą wszelkie gałęzie życia cywilnego i politycznego na Itace, i wpływ jej sięgał na cały archipelag w postaci szeptów, drobnych lekkich szturchańców, potrząsania głową lub hm-hm-pomrukiwań, pomrugiwania, pochrząkiwania, szurania nogami, od Leukas i Dulichionu do Same i Zakynthos, ba, aż do wielkiego lądu. Nie przesadzając bardziej, niż to najkonieczniejsze, aby określić pewien tajemny zasięg jej osobowości, można powiedzieć, że jej krótkowzroczność z wyjątkową jasnością obejmowała interesy ekonomiczne i polityczne na najbliżej położonym lądzie stałym, w Akarnanii, gdzie Rodzina miała trzody większego bydła oddane na wypas na tłustych pastwiskach. Tak, także i dużo dalej sięgał jej wpływ tajemny. Ale gdyby ktoś odważył się wspomnieć o czymś takim, Eurykleja przyłożyłaby swoje pokryte żyłami starcze dłonie do wysuszonych piersi i powiedziałaby mniej więcej tak: - Nie pojmuję, o czym mówicie? Ja, stara, wątła kobieta? Co wam strzeliło do głowy! - Albo może tak: - Jestem pierwszą damą dworu, gdybym chciała się chełpić, ale w gruncie rzeczy jestem przecież, jak sami widzicie, tylko starą piastunką, byłą niańką, do której Madame raczy się od czasu do czasu odezwać. - Faktem było jednak: To nie Madame, lecz właśnie Eurykleja miała agentów i donosicieli na wszystkich okolicznych wyspach i na stałym lądzie... hm, nie wiadomo jak daleko? Ich spojrzenia spotkały się więc, podczas gdy Ta-w-średnim-wieku zachowała jeszcze odrobinę lekko zalotnego uśmiechu po czesaniu i toalecie porannej, mówiącego, że przed nami leży dzień, który może być pełny przyjemnych wydarzeń albo przynajmniej nimi urozmaicony. Penelopa była doświadczona. Zakosztowała życiowych rozkoszy i samotności, ale nie zaszła tak daleko jak staruszka, a mianowicie na drugą stronę uciech, do obojętnej rezygnacji lub do chłodnego, energicznego i - na swój sposób - bezosobowego, nieegoistycznego działania. Że była energiczna w działaniu, widać było po szczęce i rysach wokół ust i jasnobrązowych oczu, które dzięki drobnym zmarszczkom i fałdzikom nabrały badawczego wyrazu. Była damą obytą w świecie i równocześnie praktyczną, nie zaś nie zwracającą na nic uwagi półboginią - która to rola, bardzo zresztą popularna wśród bezczynnych szlachetnych pań na lądzie stałym, a nawet na wyspach, częściowo miała chyba coś wspólnego z lekturą i objazdami kaznodziejów nauk mistycznych. Penelopa była dobrą gospodynią. Pozorna gnuśność Tej-w-średnim-wieku nie zmniejszała tego wrażenia, lecz je umacniała. Występowała z autorytetem, ale wyszkolony psycholog dość szybko by zauważył, że jej autorytet był w pewnym stopniu tylko zewnętrzną powłoką. Dbała o swoją pozycję - lecz z uśmieszkiem zwróconym ku wnętrzu, ku gospodarczym i wyspiarsko-chłopskim sprawom. Spojrzawszy na jej twarz, musiało się tak jak Eurykleja albo dziewki służebne i niewolnice, panowie na dole w sali czy wyrobnicy rolni i pasterze bezsprzecznie zrozumieć, jak uzasadnione było nazywać ją: Pani, Madame, Wasza Łaskawość, a nie Księżną czy Królową. Często mówiono Małżonka, mimo że dość było małżonek, także opuszczonych, ale ona stała się oczywiście Małżonką ponad inne. Gdy opowiadacz, sługa i zmieniacz wydarzeń, ich powiększyciel i pomniejszyciel, pomocnik wysoko stojących bogów i nisko postawionych ludzi i charakterów, głośno albo w napisach na kamieniach i tabliczkach woskowych przyznaje, że Penelopa dbała o swoją godność, o swoją pozycję królowej, małżonki króla wyspy, lecz mimo to nie chciała posługiwać się blaskiem tego tytułu, to nie wyjawia w niej żadnej głębszej sprzeczności. Urodziła się jako księżniczka, w praktyce politycznej była królową, była żoną władcy państwa; ale byłoby śmieszne zwracać się do niej przez Wasza Królewska Mość, i - nikt też nie próbował tego robić. Także młodego księcia, Telemacha, nazywano Chłopcem albo Synem, określało to jego pozycję społeczną, ale wskazywało równocześnie na tajoną pogardę dla uniżoności i tytułów z lądu stałego: Wasza Wysokość, Votre Altesse, Durchlaucht albo tym podobne zwroty na co dzień wywierałyby komiczne wrażenie na zajętych hodowlą świń, owiec i kóz mieszkańcach Itaki. Ale nie zapominano ani na sekundę, że ona była Panią i Małżonką, pierwszą damą w tym wyspiarskim królestwie; i nawet gdy sama przędła i tkała dla przyjemności - i dla dochodu - albo gdy uczestniczyła w strzyżeniu owiec czy doiła krowę lub kozę, było to prócz samego praktycznego działania aktem kultu, błogosławieństwem, łaskawą pochwałą pracy, docenieniem wartości rąk roboczych, ciał roboczych, roboty. Odznaczała się wielką pięknością. Nie były tego zdania naturalnie dziewki takie jak śniada córka Doliosa lub wiele spośród niewolnic, które szły za nakazem obowiązków służebnic i żądzy rozkoszy i spały z młodszymi i starszymi mężczyznami z grona zalotników, ale poważnie nastawiony obserwator musi uznać tę mieszankę Afrodyty i Demeter za udaną. Była u szczytu macierzyńskości, cechy starzenia się - które łatwo mogą stać się pomarszczonym rezultatem albo kurczenia się i wysychania, albo też skrajnego wydelikacenia i wyszlachetnienia - jeszcze się nie ujawniły. Twarz jej była otwarta i dobrze ukształtowana, czoło w miarę szerokie, ale nie tak wysokie, by czyniło oblicze nagim, oczy, ładnie osadzone, były spokojne i jeszcze powabne, włosy, o których już wspomniano, brązowe, mniej więcej kasztanowate, i mimo tego, co myślała o nich córka Doliosa, miękkie, szczęka mocna, ale nie brutalna, a linia szyi afrodyzyjsko doskonała. Była dobrze zbudowana. Nie musiała robić żadnych specjalnych wysiłków, żeby wysuwać do przodu biust i wciągać brzuch albo żeby uzyskać odpowiednio przyjemne zaokrąglenie tyłeczka. Jej wypukłości spoczywały, by się tak wyrazić, w swym własnym doskonałym współgraniu. Chód był może trochę zbyt skończenie dostojny - nie można było na przykład wyobrazić sobie jej biegnącej - lecz mimo to nie był matronowato ciężki. Dłonie i stopy miała dobrze wypielęgnowane, szminkowała ramiona i twarz dokładnie, lecz bez przesady. Była zatem godnie piękną kobiecą postacią, ozdobą dla najlepszego domu, najlepiej zbudowanego i urządzonego pałacu, kobietą - może nie dzięki swemu umysłowi, lecz dzięki swemu spokojnemu usposobieniu i swemu szlachetnemu naturalnemu sposobowi bycia - imponującą, albo w każdym razie dominującą: jeśli w tym samym pomieszczeniu znajdowały się inne kobiety, ona była w każdym razie - nie dzięki swojej pozycji społecznej, ale także, i przede wszystkim, dzięki grze twarzy, postawie i ruchom - pierwszą, Panią, Madame. - Chcę teraz wysłuchać raportów o owcach i świniach - rzekła. - Reszta może poczekać do popołudnia. Stała przy otwartym oknie. Kot kroczył powoli przez wewnętrzny dziedziniec ze szczurem w pyszczku. *** Córka Doliosa, Melantho, miała bez wątpienia dobrą służbę, choć brat jej, Nadzorca Kóz, wmówił jej, że pochodzi od osób wyższego stanu z jakiegoś kraju daleko na południu, po drugiej stronie wielkiego morza. Sama jednakże nie była zadowolona, byłoby to nienaturalne, miała jednak chwile uśmiechniętego zadowolenia, bezpiecznego szczęścia, kiedy górowało w niej uczucie, że ma tu ochronę. Nie pozostawała w niewoli. Późniejsze czasy mogły przynieść takie twierdzenia, ale opowiadacz, który interesuje się jej wyglądem i prócz tego jej duszą, mówi: Niewolnictwo zostało prawie całkiem zniesione przez Małżonka, Podróżnika, tego, za którym w tym domu tęskniono, a może i bano się go, zachował on jednak niewolników. Melantho była własnością tego domu wedle wszelkich ludzkich, a z pewnością i boskich praw i zarządzeń, ale nie korzystał z niej jak z posiadanej prawnie rzeczy, lecz jak z osoby zatrudnionej na służbie u Rodziny. Szła przez dziedziniec i zobaczyła kota. Opowiadacz o większej znajomości trybów i kółek życia, zdający sobie w pełni sprawę, jak niepotrzebne są niuanse, może tak by to wyraził: Córka Doliosa idzie przez dziedziniec. Sandały stukają. Słońce świeci, przypieka. Kot jest szaro cętkowany, w pyszczku - albo w pysku, w mordce - trzyma mocno szczura. Pyszczek kota jest soczyście pełen szczura. Córka Doliosa kręci tyłkiem. Mężczyzna podchodzi do niej. - Się masz! - Piękna pogoda. - Czy inni już przyszli? - Tak, kilku. Chwyta ją za ramię. - Puść mnie, Eurymachosie. Słyszysz, jestem naprawdę w ciąży. - Na Tartar i Posejdona, nic mnie to nie obchodzi, a zresztą wygląda przecież, że masz się doskonale. W każdym razie wymknęłaś się wczoraj wieczorem, mimo że jesteś w ciąży! Kto to był? - To ciebie nie obchodzi! - Antinoos, ma się rozumieć? - Głuptasie, byłam tylko taka zmęczona, kochany. Kot zdążył już dojść na środek dziedzińca, żeby się pokazać ze swoim łupem. Mężczyzna chce mu dać kopniaka i kocisko zmyka szybko jak demony do kociej dziury koło wejścia do kuchni. Słońce świeci jak licho. Promienie padają z ukosa. Gorąco. Upalnie. On ma czarne oczy, jest w nich śmierć. Owce i kozy beczą na wyprzódki tuż pod murami, na stokach góry. Jedzenie ma być gotowe za chwilę. Na zewnętrznym dziedzińcu szlachtują wieprza i kilka owiec. Słońce porządnie przypieka. - Zobaczymy się po południu, Eurymachosie. - Na pewno? - Na pewno! - No to dobrze. Bywaj! Sandały stukają w różne strony. Więcej mężczyzn pojawia się w bramie. W średnim wieku i młodzi. Słychać szczęk pod wielką salą, gdy odstawiają broń. Słońce piecze solidnie, jest przedpołudnie. Tak, tak mogłaby wyglądać prawda, opowiedziana wprost, oddana mocnym słowem. Ale można to powiedzieć także inaczej. Dom - albo pałac - miał dwa piętra. Stał na akropoli, w grupie wspanialszych domów nad portową zatoką, zwrócony w stronę cieśniny i skalistej Same. Poniżej na stoku leżały domostwa i winnice właściwego miasta. Zapleczem była w tej części wyspy, północnej, górska łąka, gdzie trzymano owce i kozy. Świnie wypasano na południowym krańcu wyspy, dokąd przedostawano się wzdłuż długiego górskiego grzbietu, przez dosyć wąski przesmyk. Przed domem były dwa dziedzińce. Zewnętrzny był to tylko otoczony murem prostokąt - miejsce uboju i składania ofiar - piętnaście na trzydzieści metrów. Wewnętrzny dziedziniec, przez który właśnie teraz przechodziła brzemienna córka Doliosa, był nieco mniejszy i częściowo wybrukowany płaskimi kamieniami; mury podwójnej wysokości człowieka zbudowane z jako tako ociosanych głazów, blok ułożony na bloku bez murarskiej zaprawy. Była tam głęboka studnia z wodą do picia. Wewnętrzny dziedziniec miał po wszystkich stronach nadbudowane kolumnowe krużganki, a pośrodku znajdował się domowy ołtarzyk i kamienna ława do uboju. Wielka kwadratowa sala, do której wchodziło się z wewnętrznego dziedzińca przez przedsionek, miała wymiary mniej więcej dwanaście na dwanaście metrów i tylko jedną kondygnację. Pośrodku znajdowało się ognisko, otoczone kolumnami, w pewnej odległości od ściany stały także kolumny unoszące belki pułapu; między kolumnami i ścianami było miejsce na stoły. W głębi znajdowała się sień o połowę mniejsza, z której prowadziły schody do Pomieszczenia Kobiet, gdzie mieszkała Penelopa. Dalej, na dolnym piętrze, znajdowały się komnaty gościnne i spiżarnie, a potem wychodziło się na tylny dziedziniec ze zbrojownią. Były tam także pokoje dla służby i kuchnia wewnętrzna oraz kilka mniejszych pomieszczeń. Wielka sala była już podniszczona od długoletniego używania przez wiele osób. Uczty nazywano składaniem uszanowania, ale w rzeczywistości były one rabunkiem. Po bokach pałacu, za murami znajdowały się większe domy mieszkalne, gaje oliwne i winnice. Resztę miasta na stoku schodzącym w dół do portu stanowiły małe lub nieco większe białe domki, a na peryferiach wznosiły się szałasy. Tylko we wspomnieniu i z odległości intensywnej tęsknoty za domem można było to miasto nazwać wspaniałym. Córka Doliosa została po prawej stronie między kolumnami w przedpołudniowym cieniu. Ona i kot byli teraz oboje po tej samej stronie dziedzińca, kot wysunął głowę z kociej nory obok kuchennego korytarza i chełpił się swoim szarym, tłustym szczurem. Eurymachos odstawił włócznię w przedsionku i wszedł do wielkiej sali, ale odwrócił się kilka razy i patrzył za nią. Czuła jego spojrzenia na plecach, to nie jest powiedziane za dużo. Okrążyła dziedziniec, wyszła na słońce, znowu szła wąskim cieniem krużganka i znów wyszła na słońce. Przeszła wolnym krokiem obok otworu bramy wiodącej na zewnętrzny dziedziniec. Właśnie przybyło dwóch panów z Same. Miano dziś odbyć wielkie posiedzenie i dyskutować - tak, co to było takiego: Polityka. Polityka była dla niej jak ten kot i jak los. Los. Znania go, ale za każdym razem, gdy schylała się, by poklepać Politykę po głowie, popieścić ją i bliżej się z nią poznajomić, ta usuwała się. Miała coś wspólnego ze śmiercią i surowością, z ostrymi zębami i pazurami. Miała coś wspólnego z jej marzeniem: z marzeniem, aby śniada córka Doliosa pewnego dnia została wielką damą, władczynią, przywróconą do wszystkich swoich praw: swobodnego prawa do igraszek, do wybierania wielu mężczyzn, swobodnego prawa do karania, do mszczenia się, tak, nie zawsze wiedziała za co; ale do mszczenia się. To właśnie wiedziała o Polityce w odziedziczonej mądrości; trzeba mieć ją po swojej stronie, jeśli chce się piąć w górę i stać się tym, kim się było. Antinoos stoczy swoją wielką bitwę i wszystko odmieni. Zmiana dotyczyła polityki. Trzeba rządzić inaczej, żeby wszystko było dobrze. Kiedy to powiedział, wiedziała, że to prawda. Dopiero gdy obeszła dziedziniec trzy razy wkoło, w słońcu, to znów w cieniu, wyszedł przywódca Zalotników. Ktoś, Eurykleja albo Pani stał chyba przy oknie i patrzył w dół - Nie troszczyła się o to zbytnio, odczuwała strach przed nimi tylko, gdy była sama. - Antinoosie - szepnęła, a on odwrócił głowę w jej stronę, zanim się zatrzymał: potem znów zwrócił głowę i spojrzał ku oknu na piętrze. - Tak, duszko, czego chcesz? Mogłaby powiedzieć, że chciała wszystkiego. To była prawda, chciała stać tutaj w świetle w bramie, być tą, którą była, posiadać świat, być posiadaną przez niego: niewolnicą. Chciała być światłem, które szeptało, i chciała też naturalnie intensywnie, żeby brał ją za cząstkę swego świata. - Stoję tutaj tylko - rzekła. - Chciałam tylko stać tutaj, kiedy przyszedłeś - rzekła po prostu i dygnęła, i miała podnieść ramiona na całkiem pogański sposób i skłonić się do ziemi, ale w tym momencie przypomniała sobie, że właściwie nie jest niewolnicą. - I chciałam też podziękować za dzisiejszą noc - dodała. Jego gęste, czarne brwi ściągnęły się w udanej surowości, zaszczekał naszyjnikiem, który nosił dziś na sobie, twarz miał życzliwą. - Dobrze, dobrze. Wejdź już do środka. Może wezwą ciebie jeszcze wiele razy, możliwe, że dziś po południu, dziś wieczorem, bardzo możliwe. Czy Eurymachos już przyszedł? - Tak - odrzekła. - Dobrze, dobrze - powiedział wybitny polityk gminny, syn Eupejtesa. - Wiesz coś o Telemachu, Melantho? Czy on chce czmychnąć? Rozradowała się bardzo znowu, weszła do Polityki i pomaga mu w niej. - Starszy Koźlarzy dowiedział się pewnych spraw - odparła politycznie tajemniczo. Nie powiedziała „mój brat” ani też „syn Doliosa, Melanthios”. - Dobrze, dobrze - rzekł. - Co takiego? - Ma mroczne przeczucia odpowiedziała uroczyście - On... - Dobrze-dobrze - przerwał niecierpliwie. - Antinoosie?... - szepnęła. - Co”? - Czy lubisz mnie choć trochę, odrobinę? Przeobraziła się w słoneczne promienie, w mały miękki kobiecy cień na ziemi, w złoty kłębuszek, i byłaby go dotknęła swymi pięknymi dłońmi, gdyby nie zrobił krótkiego kroku w bok i nie spojrzał spiesznie w górę, ku mieszkaniu Małżonki, ewentualnej Wdowy i może niebawem Pozbawionej Syna. - Ależ tak, dziecko - odrzekł - naturalnie, naturalnie. Kiedy zobaczysz swego brata, możesz mu dać do zrozumienia, że chciałbym z nim pomówić. Był cały spieszącym się politykiem, takim, który ma utworzyć gabinet, nim zapadnie wieczór, ale nie ma jeszcze gotowej listy ministrów. Córka Doliosa widziała, jak znika w megaronie. Wyszła na zewnętrzny dziedziniec, był pusty, zwymiotowała w rogu. ROZMOWA W NOCY Szli w górę ciemności i wąski przesmyk oraz wyspa pod nimi leżały jak czarne cienie na tle nocnoszarej wody. Ogień płonął na wyspie, ale nie czuli jego żaru, było to wielkie obozowe ognisko, które rozpalało się właśnie. Odbłyski tańczyły nad przybrzeżnym przybojem, światło skakało po grzbietach fal, wpełzało wężowo na ląd. Także i na północy, po drugiej stronie cieśniny płonęły ogniska. Nie rozmawiali już od dłuższej chwili. Lekkostopy, Unoszący-się-w-powietrzu, Niegodny zaufania trzymał się kilka kroków w tyle. Nadal pogwizdywał, robił wrażenie zadowolonego pogromcy zwierząt. Ten starszy, starszy z wyglądu, próbował teraz, taktyką płochości jako ogniwem w strategii zapomnienia, resztkami swej zanikłej przebiegłości wyrwać się ze związku z tym, co się zbliżało. Starał się uczynić to wciągając się w najbardziej wyrazistą nocną rzeczywistość, myśląc o wężach, o kolczastych krzakach drapiących po nogach, o kamieniach, które mogą stoczyć się w dół i o które można urazić sobie stopę. Udawało mu się to naprawdę dobrze. Wiedział, że jeśli chce się coś pamiętać, trzeba cofać się w tył w dżunglę pamięci, w bagno pamięci małymi, maluśkimi kroczkami i wtedy wraca się do niego i tkwi się tam. Jeśli chce się zapomnieć, można wykraść się stamtąd, przemknąć się w przód tak ostrożnie, że nawet teraźniejszość nie przylgnie do szat człowieka, przesmyknąć się w rzeczywistość przyszłości tak lekkimi krokami, że pamięć nie słyszy, ba, że wręcz udaje się oszukać pamięć. Tak myślał, ale był skutkiem tego tak hałaśliwy - w ten wewnętrzny sposób - że pamięć słyszała i szła za nim. W każdym razie uważał, że bardzo mu się udało, iż nie padł trupem na miejscu z ogromnie rozbudzonego bólu, z tęsknoty, albo że popadł w śmiertelny strach i nie uciekł. Głowę miał jasną i niezamąconą, ale zdolność do myślenia w danej chwili dość ograniczoną. Zarośla sięgały do kolan, szli rynną wydeptaną przez owce. Stopy były mądre, znajdowały drogę. Przez siedem lat nauczyły się. Miał nadzieję. Miał nadzieję, bądź że szałas pasterski będzie pusty, tak że będą mogli rozmawiać bez przeszkód, bądź znów spodziewał się, że będą tam siedzieć ludzie, rozmawiać lub chrapać, tak że będzie im to przeszkadzać i nie będą mogli porozmawiać, jak należy. Właściwie powinno się było stanąć przed bramą, pod murem, w spoczynku, jak przy odejściu i pożegnaniu z przypadkowo przechodzącą obok osobą, która jest ciekawa i gadatliwa i której człowiek chce się pozbyć. Wówczas można by było powiedzieć: Zaczyna się robić chłodno jak to w nocy, mój panie, niestety, muszę już iść do domu położyć się. Niestety, jestem zajęty pewną imprezą, obiecałem wziąć udział w uczcie. Jak pan widzi, jestem zaprzątnięty uroczystością, którą w pewnej mierze urządzono dla mnie - niestety, ogarnia mnie bezgraniczna, stale o tej samej porze nachodząca senność. Ubolewam, ale tak to jest. Dobrej nocy, mój panie, miło mi było, naprawdę byłoby przyjemnie spotkać się kiedyś przy pucharze i pogadać o wspólnych znajomych, o dawnych wspomnieniach. - Wąż! - Zląkłeś się? - zapytał głos z tyłu. - To nie był wąż - wyrwało mu się - to tylko korzeń. Albo może jaszczurka. Węże śpią w nocy. - Bardzo nieprzyjemnie natrafić na śliskie korzenie i jaszczurki - rzekł Ciekawy, Niegodny zaufania, ale w głosie jego nie było nic, co by wyrażało to wypowiadane uczucie odrazy. - Tak, to bardzo niemiłe - odparł takim samym tonem. - Daleko jeszcze? - zapytał Posłaniec. Mógłby mu był odpowiedzieć, że bardzo daleko, okropnie daleko, tak daleko, iż zwykły człowiek, anthropos w swej obecnej postaci, nie może nawet myśleć, by kiedyś tam dotrzeć, i odpowiedź jego mogłaby może być taka: To całkiem blisko, gdy tylko unieść stopę, już się jest tam, sam prąd i wiatr życia ciskają człowieka wprost ku temu. Zachował jednak jeszcze resztki chytrości, prostą sztukę ratowania życia w morderczej albo niezbyt życiodajnej rozmowie, i dlatego powiedział coś, co było w pełni uzasadnione i nie mogło wywołać zarzutów, mimo że nie wyrażało niczego innego jak tylko brak wyrazu: - To zależy wszystko od tego, jak to brać i w jakiej się jest kondycji. I nadal mógł nieść się myślami niemal prosto tam. Niemal to właściwe słowo: oznacza to, że w pewnym stopniu myślał prawą stroną, na południowy wschód albo na wschód ku państwu Minosa, obszernego, trudno dostępnego wyspiarskiego pojęcia na Morzu Egejskim, Krety z Knossos i Faistos, do których ongiś, kiedy jeszcze istniał czas, wtargnął. Językiem objechał krzywy owal warg, znalazł się w czasie i wiedział dokładnie, kiedy to stracił owe trzy czy cztery zęby, jak to Obejmujący Ziemię Posejdon, to ścierwo, wybił mu kilka zębów ze szczęki. - Musiało ci być nudno tutaj? - orzekł Niegodny zaufania i głos jego był obrzydliwie obłudny. - Nie wiem, co mam na to odpowiedzieć - odrzekł z wymuszoną grzecznością. - Czy udała się wam podróż? Czy mieliście dobry wiatr i łagodne morze, Wielce Czcigodny? - Wszystko było wprost nadzwyczajne pod każdym względem, panie Admirale. Obaj przygotowywali się do ważnej rozmowy: zbliżali się do rozstrzygającej rozprawy z dwóch stron. - W każdym razie chyba nie mogłeś czuć się tutaj dobrze, panie Admirale - rzekł Niegodny zaufania po kilku dalszych krokach używając znowu jednego z tytułów, by wciągnąć go bardziej w przedmiot rozmowy. - Przy waszych dalekich podróżach i z myślą o tym, co czekało was w domu od... no tak, od blisko dwudziestu lat. - To nie jest kwestia dobrego czy złego samopoczucia - odparł tamten. - Oto ten szałas. - Nie chciała cię oczywiście wypuścić za żadną cenę? - stwierdził Ciekawy rzeczowym pytającym tonem, który był całkowicie fałszywy. - To nie jest kwestia wypuszczenia czy niewypuszczenia - rzekł tamten i nie odpowiedział zatem na pytanie. Był to szałas z chrustu i murawy, ciemny, pusty. Odór kóz i owiec, jesiennie pobudzonych capów i tryków, kwaśnego mleka i moczu uderzył w nich, gdy schylili się przed ciemnym wejściem. Nie można tam było się wyprostować. Gdy Szpiczasty Kapelusz zaszurał nogami, zaszeleściły suche gałązki i miałki torf. Wyciągnął dłoń i obmacał żerdzie rozchodzące się skośnie w dół na wszystkie strony. Ziemia i suche liście posypały mu się na kark. - Siadajcie - powiedział ten starszy. Posłaniec ugiął kolana i usadowił się na wygniecionej wiązce chrustu, drobne gałęzie kłuły go w siedzenie. Gdy już rozsiadł się wygodnie, stwierdził, że ulokowali się każdy po swojej stronie wejścia do szałasu. Nie pochylając się zbytnio mogli dostrzec o wiele jaśniejszą ciemność na północy. Niegodny zaufania posłaniec i dyplomata sprawdził w duchu, co ma powiedzieć. Miał łatwość mówienia i zdawał sobie sprawę, że wstęp musi być ostrożny i że cel, jaki miało uzyskać jego przemówienie i rozkaz - albo rada - zależy od jego zdolności stosowania niuansów i sztuki wypytywania. Ten starszy, pozornie starszy, miał się na baczności. Szczerzył zęby w brzydkim uśmiechu w otulającej ich, przypominającej Hades ciemności w szałasie. Z początku był zadowolony z tego mroku, ale gdy pomyślał, w którą stronę zwrócona była jego twarz - na wschód - wydało mu się, że ciemność ta ma siłę przenikania jak bardzo silne promienie światła: czarny Helios, Antyhelios, dłubał w jego duszy swymi ciemnymi palcami. Jeszcze nim rozmowa się zaczęła, wiedział, czego od niego chciano, i czuł, że ulegnie, zostanie zwyciężony. Nie, nie było tu ani zwycięstwa, ani porażki, ale po tej nocy pójdzie w innym kierunku. - Czy zdrowie dopisywało ci przez cały czas? - zapytał ciekawy dyplomata ze swego miejsca w ciemności. - Bardzo dobrze. - No tak, jesteś jeszcze młodym człowiekiem, prawie całkiem młodym człowiekiem - stwierdził Niegodny zaufania i pomyślał, że znalazł dobrą taktykę. - Masz także mocną naturę. Ciekawe tylko, czy to wygodne życie tutaj nie było tego rodzaju hm, chodzi mi o to, czy nie było ono tak mało wzmacniające mięśnie, tak nacechowane miłością, że na dłuższą metę musiało osłabić nawet najmocniejszego. - Nie rozumiem, co masz na myśli, Wielce Czcigodny? - kłamał ten starszy chropawym głosem. - Wiesz, dobrze wiesz! - zaśmiał się z mroku przesłuchujący. - Powiem ci jedno: My wiemy. - Co takiego? - O tobie, o wieku przejściowym, o różnych okresach w życiu. Mógłbym ci przytoczyć setki przykładów. Człowiek ma swoją młodość, zakochuje się, przywyka do żony, uważa, że mu czegoś brakuje. Miłość staje się nawykiem i... no cóż, potem przychodzi kryzys i człowiek wpada! Kobieta, przyjemna, powabna, i jest się daleko od swojej żony! Tak to zwykle bywa w wieku około czterdziestki. Ile miałeś lat, kiedyś tutaj przybył? Trzydzieści pięć? Trzydzieści sześć? Mógł był powiedzieć, że trzydzieści siedem, blisko trzydzieści osiem, ale nie zatroszczył się, by odpowiedzieć. - Czujesz się tu dobrze? Tamten i tym razem nic nie odpowiedział. - Musisz myśleć politycznie - rzekł syn Zeusa, Niegodny zaufania Hermes, niemal obcesowo; szybkim, jak sam uważał, zwrotem przystąpił od razu do rzeczy. - Nie wiem, co masz na myśli, Wielce Czcigodny - powtórzył tamten znowu. - Wnet to pojmiesz - powiedział Posłaniec. - Twoja sprawa omawiana była na posiedzeniu. Mój ojciec bardzo się interesował twoją dalszą działalnością. I wszyscy uważamy, że ten tu... hm... epizod rychło powinien być zakończony. Masz odpowiedzialność i rodzinę, nie jesteś prywatną osobą, która może robić, co chce. Nie możesz odwrócić się plecami do ojczyzny, jak ci się podoba. Jestem tutaj z posłaniem do ciebie. Przełknął ślinę, przesunął językiem po wargach, przełknął znowu. Brzmiało to tak głośno, że pomyślał: Ciemność przełyka za mnie, przełyka koło mnie. Odchrząknął. Nie wiedział, jak zabrzmi jego głos. - Nie robię tak, jak „mi się podoba”, Wielce Czcigodny. I chętnie dowiedziałbym się, coście uradzili, co się tyczy mnie, na waszej... naradzie familijnej? Niegodny zaufania zachichotał: - Nastroje były jednomyślnie za tobą. Może powinienem tu wskazać, że Posejdon wyjechał, zwykł on prowadzić politykę trochę na własną rękę. Jeśli chcesz wiedzieć, jest on u Czarnych. To Atena podjęła tę sprawę. - Mam największy szacunek dla twojej siostry, panie - rzekł starszy mężczyzna mocnym, jak mu się zdawało, głosem. Mógł wyczuć, że Posłaniec bogów okręcił się w ciemności jak na wpół uniesiony wąż. - Mówiła o polityce Agamemnona i zwadzie o Troję przed piętnastu, dwudziestu laty i powiedziała, że nie uważa za miłe, by o tym pamiętać. „Tato - rzekła do Najwyższego - w tych dniach dowiedziałam się, że władca Itaki nie wrócił jeszcze do domu na swoją wyspę. Jego żona czekała przez wszystkie te lata, a jego chłopiec, który zaczyna już dorastać, potrzebuje na pewno ojca u swego boku, tak skomplikowana jest dzisiaj sytuacja na wyspie.” Tamten nic nie odpowiedział. - Nie zostałeś jeszcze uznany za zmarłego, jesteś tylko zaginiony - ciągnął Posłaniec. - Twój dom pełen jest zalotników, biegają tam dzień i noc. Wyobraź sobie, kilku z nich to twoi dawni przyjaciele i synowie dawnych przyjaciół zarówno z Itaki i okolicznych wysp, jak i z lądu stałego. Chcą zdobyć władzę i naturalnie majątki. Nie wiem, czy twoja małżonka chce wyjść ponownie za mąż. Ale obecnie te małe książątka stworzyły koalicję albo całkiem po prostu: spółkę! Ten, który nie dostanie Penelopy, otrzyma w każdym razie udział w zysku, i udział ten wybierają właśnie zaliczkowo. Zrobił pauzę, czekał. Mógł wyczuć, że tamten siedzi pochylony do przodu i słucha. Wbił jeszcze parę szpil: bardzo lekkim tonem dorzucił: - To bardzo zabawna sytuacja, nieprawdaż? Chłopak jest pełnoletni, lecz faktycznie wypadł z gry. Wiesz, co powiedziała moja siostra? „On przecież nigdy nie miał ojca - powiedziała. - Nie pamięta nawet, jak on wyglądał - mówiła. - Jakżeż on się nazywa ten chłopak - Telemach?” - I co dalej? - odezwał się tamten dość grubym głosem. - Ach tak! chcesz usłyszeć więcej? - rzekł Posłaniec. - To nader zadziwiające! Czyżbyś rzeczywiście interesował się drobnymi plotkami? Przeciągnął się jak wąż, aż zafalowała ciemność. - Opowiedz, jak to jest - powiedział tamten cicho. - Oczywiście, oczywiście. Jasne, że opowiem, tak jak jest! Właśnie dlatego tu przyszedłem! - Tak? - Mój ojciec odparł, że istotnie zapomniał już o tej sprawie, ale skoro rzecz ma się tak, że zanosi się na kłótnie na zachodnich wyspach, musi interweniować. Jest wciąż niespokojny o powikłania polityczne, to przecież zawsze on musi wypijać piwo, którego inni nawarzą. Dał mi rozkaz, bym rozruszał moich wywiadowców, i dowiedzieliśmy się o tobie mnóstwo rzeczy. Odpowiedz mi teraz uczciwie: Nie wydostaniesz się stąd? Zaszeleściło lekko w szorstkiej brodzie, gdy przeczesały ją dłonie. Głos odpowiadającego był zupełnie ochrypły. - Nie, nie wyrwę się stąd. Ale... nigdy nie próbowałem. - Ona ci nie przeszkadza, nie zabrania ci jechać, gdybyś mógł i chciał? - Nie wiem, co na to odpowiedzieć - rzekł ten starszy. - To jest tak, jakbym ja sam sobie przeszkadzał. Ja... Urwał. W otworze wejściowym szałasu było teraz jaśniejsze światło, bogowie noszą czas z sobą i obchodzą się z nim, jak chcą. Zdawało mu się, że słyszy morze głęboko w dole i ciężki las na zboczach doliny. Zdawało mu się, że słyszy, jak szepcą odległe gwiazdy. Zdawało mu się, że słyszy ostrożne kroki mężów snujących się po dolinie. - Ale ona w każdym razie ci przeszkadza? - zapytał Posłaniec, - Tak, do pewnego stopnia - odparł tamten. - Stawiane przez nią przeszkody nie muszą, z naszą pomocą, być przeszkodą dla ciebie, panie Admirale - rzekł Posłaniec i chciał przez rzucenie tego tytułu znów delikatnie zaznaczyć, że żeglarz ma możliwość odejścia. Tamten pochylił się znowu do przodu, ku jaśniejszemu światłu, jak gdyby nasłuchiwał słuchającego. Gdy zaczął mówić, głos jego był niespodziewanie czysty. - Nie chciałem przecież nigdy wyruszać na tę wojnę. Chciałem być na Itace, gdyż wiedziałem, że jak wyruszę, pozostanę poza wyspą zbyt długo. I tak właśnie zrobiłem: wszystko zbyt długo. Rozumiesz to, panie? Chcę orać i siać - powiedział ciszej. - Byłem może bardziej rolnikiem niż władcą i żeglarzem, i wojownikiem. Choć byłem wówczas młody, przywykłem do myśli, że pozostanę w domu zawsze. Ten młodszy, młodszy ze swej natury i wyglądu, pomyślał: On jest teraz na dobrej drodze. Nieco później pokieruję nim trochę. - Przyszli i chcieli mnie wziąć z sobą - ciągnął ten starszy. - Chcieli mieć mnie i mój lud ze sobą w wojnie o tę kobietę... nie pamiętam już, jak ona się nazywała. Zastanawiał się wyraźnie nad imieniem, albo też udawał, że się zastanawia. - O, chyba pamiętasz - rzekł Posłaniec. - Żona Menelaosa - powiedział tamten. - Helena - objaśnił go Posłaniec głosem dyplomaty: brzmiało to życzliwie, lecz pojednawczo. - Tak, tak to było na pewno - ciągnął ten starszy, może udając. - I to o nią mieliśmy się bić. Ale ja nie chciałem walczyć. Później chciałem, ale nie wtedy. Nie chciałem się mieszać do wielkiej polityki, do ich wielkiej polityki, mieliśmy dość własnych problemów na naszych wyspach. Nie chciałem im towarzyszyć. Agamemnon i Menelaos dokonywali objazdu, żeby werbować sprzymierzeńców. No cóż, to wszystko nie było takie dobrowolne, jak wyglądało, któż odmówi wielkiemu królowi, gdy ten przyjdzie osobiście i poprosi? Wiedziałem, kiedy mają przybyć. Ale nie chciałem brać udziału w mykeńskich i spartańskich mocarstwowych ciągotach. Nadal sądzę, jeśli mam mieć jakiś sąd i myśleć, co o tym sądzić, że ten epizod z tą kobietą, Heleną, był tylko pretekstem. Niegodny zaufania milczał i czekał. Pytanie mogło zepsuć całą tę rozmowę, twierdzenie mogło strącić ją z góry i wtrącić do morza. Zdawało mu się, że słyszy skradające się kroki. - Nie uczyniłem tego z tchórzostwa - mówił ten starszy - A może to, co zrobiłem, było dzielne, dzielniejsze niż wszystko, czego dokonałem później. Wyszedłem na pole, o, piękna była wiosna owego roku, ostatnia prawdziwa wiosna, jaką pamiętam. Ten młodszy też chciał rozmawiać, ale pomyślał: Nie należy zakłócać dobrej historii. I teraz mam to z jego własnych ust. To będzie później smaczny kąsek, w interesach, na wyprawach. - Przyszli - powiedział ten starszy - zapytali o mnie we dworze, ale ja dałem moim ludziom instrukcje, każdy trząsł tylko głową i pokazywał na pola, a moja żona zamknęła się w domu. Kiedy przyszli na pole, to najbliższe, żeby nie musieli iść za daleko, spotkali mnie tam. Z początku stali tylko i wybałuszali oczy widząc, co robiłem. Wydał dziwny dźwięk z krtani, nie był to tylko smutek, można by sądzić, że to śmiech albo przynajmniej szybki, nieopanowany zwrot w stronę śmiechu, gruchanie, gulgotanie: ale głowę trzymał nadal schyloną głęboko. - To musiało wyglądać zwariowanie - ciągnął. - I tak też było obliczone. Zaprzągłem wołu i osła obok siebie do pługa. A wyorawszy bruzdę, krzywa była z pewnością, szedłem wzdłuż niej i siałem sól ze skopka. Było ciepło i pociłem się, ale wytrzymałem kilka bruzd, ostatnią wyorałem w poprzek innych. Telemach, mój chłopak, który miał wtedy zaledwie dwa latka, przyturlał się od domu i wołał „tato, tato!”, jedno ze słów, które umiał wypowiedzieć. Agamemnon i Menelaos stali szepcąc do siebie. Zdałem sobie sprawę, że ani trochę nie wierzą w moje szaleństwo. Gdy Telemach przyszedł, Agamemnon wziął go na rękę i podszedł do mnie. Położył chłopca w bruździe tuż przed pługiem. Przeszedłem oczywiście obok, ale nie mogłem zrobić zbyt dużego zakrętu, to by wyglądało może zbyt normalnie. Dla wszelkiej pewności podniosłem pług przejeżdżając obok chłopca. Zamarłem w duchu. Pomyślałem, że może naprawdę jestem wariatem. I czy to nie jest oznaką szaleństwa, gdy się udaje szaleńca? Gdy Agamemnon zawołał na mnie, nie miałem już siły dłużej grać mojej roli i przystanąłem. „Przyjemnie było popatrzeć przez chwilę - powiedział Agamemnon - to była prawdziwa uciecha i miejmy nadzieję, że odzyskasz z powrotem sól niemal co do grudki, ale jesteśmy tu dziś po to, jak może sam sobie zdajesz sprawę, żeby cię pozyskać dla nas. Będziemy teraz orać inne pola, przede wszystkim niwy morza. Sytuacja polityczna jest taka to i taka i Troja występuje zbrodniczo i prowokacyjnie” - mówił Agamemnon, a jego brat stał obok i przytakiwał. Wiedziałem oczywiście, że jego żona uciekła, w ich politycznym języku nazywało się to naturalnie, że została uprowadzona. Umilkł, namyślał się. - Orać inne pola, zagony morza - powiedział z nową cierpkością w głosie. - Rzeczywiście musieliśmy to robić. Nazywano mnie potem Chytrym, Przebiegłym. Nigdy nie cieszyły mnie te przydomki. Powinni mnie byli zamiast tego nazywać Zrozpaczonym. Mówili, że jestem zbyt dobrym wojownikiem, by chodzić po mojej wyspie i solić zagony. Wysłannik czekał przez kilka chwil, rozważał: - Byłeś bardzo wybitnym żołnierzem, Admirale - powiedział starając się ukryć pochlebny ton. - Może nie jakimś wielkim strategiem - wybacz, że mówię to tak otwarcie - ale bardzo dobrym taktykiem. Tamten nie zwracał uwagi na jego słowa. Mówił teraz w stronę błękitniejącej ciemności. - Może człowiek powinien się bronić - mówił. - Tak, może powinien się bronić, gdy zostanie napadnięty. Ale czasem czułem także inną myśl w mojej piersi, w moim szpiku, w mojej wątrobie, w moich nerkach, myśl, która wychodziła z mego czoła albo z mego podbrzusza. A była ona taka: że jeśli wszyscy myśleliby, iż gdyby się nie bronili, nie zbroili, żeby bronić się przeciw napaści, jeśliby wszyscy... nie, nie przemyślałem tej myśli na wylot i nie dotarłem do jej końca, ale mimo to była we mnie. Kiedyś może mój syn albo jego synowie lub ich synowie pomyślą tak. Ktoś mi raz powiedział, że takie myśli rodzą się dalej na wschodzie, tam gdzie kończy się świat, gdzie mieszkają barbarzyńskie i nieznane ludy. Posłaniec miał ochotę ziewnąć i powiedzieć, że takie gadanie, to przecież czyste bzdury, ale zdał sobie sprawę, że byłoby nierozsądnie wystąpić z takimi słowami właśnie teraz. Zaczęło go jednak męczyć powolne tempo rozmowy. - To była w każdym razie piękna wojna - rzekł. - Rozważana jako wojna była ona całkiem niezwykła i przejdzie na pewno do historii. Wiesz może, że śpiewają już o niej we wszystkich lepszych miejscach, we wszystkich miejscach, skąd pochodzili bohaterowie, ba, we wszystkich znakomitych rodzinach. I śpiewak, który nic o niej nie wie, nie zasłużył na dużo kotletów. - Brali w niej udział także niewolnicy - powiedział ten starszy. - Powozili naszymi wozami bojowymi. Ostrzyli naszą broń. Używano ich jako patroli wywiadowczych, jako patroli samobójczych, jako wioślarzy i rękodajnych. Przypuszczam, że nie tak wielu z nich wróciło z tej wojny. Ginęli pierwsi z wszystkich, na polach bitew, na morzach. To chyba przeważnie generałowie i admirałowie wrócili z wojny. Przypuszczam, że odstawiono ich na okrętach do domu w porządku. Osiągnęliśmy wielkie zwycięstwo. Została po nas okazała kupa ruin. Potem bieg jego myśli zmienił nieco kierunek i porzucał raz po raz to, co nazywa się układem, logiką literackiej, poetyckiej, zmyślonej rozmowy i sięgnął do rozmowy w rzeczywistości, takiej, która śle promienie na wpół wypowiedzianych, na wpół pomyślanych myśli na wszystkie strony. - Trzeba wierzyć w konieczność pewnych wojen - powiedział (i to może dlatego, żeby nie drażnić bogów za bardzo). - Można powiedzieć, że ich wojna, wojna Trojan, była konieczna, oni się bronili. - Nasza dynastia, nasza boska rodzina, zajęła pozycję wyczekującą, trzymaliśmy się dosyć neutralnie - rzekł Posłaniec z pewną ostrością w głosie. - Mieliśmy ochotników po obu stronach, a jeśli chodzi o mnie, załatwiałem sprawy jak zwykle. Tamten podniósł głowę i wpatrzył się w gęstszą ciemność, gdzie siedział Posłaniec. - Wy - Olimpijczycy! - powiedział. - To Wyście wszczęli tę wojnę, to wyście przyszli z waszymi pomysłami. Zapytaj Agamemnona, skąd zaczerpnął swoje idee! To o wasze interesy biliśmy się. Przypadkiem interesy Agamemnona były waszymi interesami, a interesy Menelaosa też leżały, przynajmniej jeśli chodzi o pewne detale, po tej samej stronie. Chcieliście pokazać nam, że władza to coś ogromnego i błyskotliwego, imponująco krwawego i trudnego do sprawowania przez innych niż wysocy bogowie! Chcieliście pokazać nam, że wojna wymaga ofiar i jest dlatego boska. A Agamemnon chciał być wielkim królem i wypróbować swoją armię, gdyż udało mu się zebrać armię, i swoją flotę, gdyż udało mu się skupić niezłą flotę z tylu i tylu setek okrętów i tylu i tylu tysięcy wioślarzy i bohaterów... - Wybacz, mój panie - wtrącił Posłaniec z nowym rozdrażnieniem w głosie - nie chcę wygłaszać żadnych mów w obronie mojej rodziny, stoi ona wysoko ponad naszą całkiem przypadkową rozmową, ale co się tyczy Agamemnona, który był bardziej ziemski, poniósł on wielkie ofiary. Ryzykował wszystko, jego córka, wiesz przecież... - Nigdy nie poniósł żadnej ofiary dla nikogo prócz siebie samego i swojej chwały - rzekł tamten nagle dosyć sucho. Nie wolno nam się teraz kłócić, pomyślał Posłaniec, to niedyplomatycznie w danej chwili, choć wiem naturalnie, że istnieją kłótnie, które są szczególnie dyplomatyczne. - To musi chyba rozstrzygnąć historia - rzekł tylko. - Historia! - odparł ten drugi. - Historia nie mówi nic innego jak tylko to, że tej czy innej osobie, która zrobiła tę czy inną inskrypcję na tym czy innym kamieniu, nakazano zrobić tę inskrypcję z rozkazu tego czy innego władcy - historia nie mówi nic innego jak tylko to, że ten czy ów, komu nakazano śpiewać ten czy inny epos bohaterski, czy też pieśń wojenną, istotnie śpiewał ją tak głośno, iż jego potomkowie i słuchacze, i dzieci słuchaczy nauczyli się tej pieśni na pamięć i przekazali ją dalej. Agamemnońska wytwórnia inskrypcji czy szkoła śpiewacza pracuje chyba na pełnych obrotach, jak przypuszczaną. Jeśli on żyje i potrafi to zorganizować. - Już nie żyje - rzekł Posłaniec. - Ale jego pamięć żyć będzie przez wszystkie czasy. Tamten nie dbał o estetyczną ani logiczną linię rozmowy, powiedział: - Chodziliśmy po kostki, po kolana, po pierś, po kity na hełmach w ludzkiej krwi za sprawy, o których nic nie wiedzieliśmy. Agamemnon sądził, że bije się o swoją cześć, o chwałę swego wojska, swojej floty, ale w gruncie rzeczy chciał tylko poruszać się w wojennych rytmach, zabijać i pustoszyć tak, aby zewnętrzna rzeczywistość zgadzała się z jego własną duszą - pełno w nim było demonów. Menelaos sądził, że bije się, aby odebrać zbiegłą kobietę. I aby ją odzyskać i móc znowu szeptać do jej małego uszka łagodne, miłe, słodkie miodowe słówka i delektować się wszystkimi jej cielesnymi okrągłościami, toteż chętnie brał udział w zabijaniu kobiet i dzieci, paleniu ich miast i domów i pieczeniu ich, tak jak się piecze prosiaki. Ja sam... Głos mówiącego załamał się, głowa mu znów opadła, mruczał coś niezrozumiale. Gdy Wysłannik zmiarkował, że nie może tego zrozumieć, postanowił znowu sprowadzić rozmowę na logiczną, estetyczną i geometrycznie właściwą płaszczyznę. - Tak, przecież i wy byliście tam też przez cały czas? I sprawowaliście się znakomicie, byliście bohaterem! - wtrącił. - Istotnie - rzekł tamten. - Ale ja nie wiem dobrze, dlaczego się biłem, choć nadumałem się nad tym dość dużo przez wszystkie te lata spędzone tu u Kalipso. Przypuszczalnie biłem się trochę o to, żeby móc brać w tym udział i być przemyślnym, gdyż nazywali mnie przemyślnym, chytrze myślącym, czujnie uważnym. Ale w rzeczy samej biłem się jednak głównie o to, żeby móc wrócić do domu. - Jakże to? - Myślę o tym - odparł ten starszy, z wyglądu starszy - że poszedłem na wojnę po to, by móc wrócić z niej do domu. - Ale byliście przecież w domu? - wtrącił Posłaniec. - Właśnie - odrzekł ten drugi szorstko, obojętnie. - Niektórzy wyruszają z domu, żeby odejść, czują się źle, ja wyszedłem z domu, żeby wrócić, to była najbliższa droga. - Byłbym nader wdzięczny za wyraźniejsze objaśnienie - rzekł Posłaniec. - Odczuwałem to jako obowiązek - powiedział ten drugi. - Nie, nie wobec was, Olimpijczyków, ani też wobec Agamemnona i Menelaosa, i jego żony, ale jako obowiązek wobec mojego ludu, mojego kraju. Gdybym nie poszedł, wdałbym się w wojnę z Agamemnonem. Z mojej strony byłaby to wojna sprawiedliwa: obrona czegoś, co lepsze, przeciw czemuś, co gorsze. Zamiast na Troję, napadliby na nas i zostalibyśmy sprzedani. Ale to byłaby wojna sprawiedliwa. Dla mnie. I po to, żeby mój lud uniknął wojny obronnej, wyruszyłem na wojnę napastniczą z moim małym wojskiem i moją małą flotą. Uważałem za swój obowiązek oszczędzić Itakę. Udawałem szaleńca, aby uniknąć wojny. Potem zrozumiałem, że jeśli jeszcze kiedyś mam wrócić do domu z mojej wędrówki na pole z wołem i osłem, i solą, to muszę obrać drogę przez Troję, nieszczęsne miasto, na które napadliśmy. Złożyłem w ofierze Troję, Wielce Czcigodny. I to była ofiara, wiem o tym dziś. - W takim razie odegraliście swoją rolą dobrze, Admirale - rzekł zimno Posłaniec. - Byliście szczególnie wybitnym wojskowym. I bardzo wybitnym aktorem. - To ostatnie nie jest może takie niesłuszne - odparł tamten dość swobodnym tonem. W szałasie zrobiło się teraz dużo jaśniej, mogli się widzieć nawzajem, za małą chwilkę miał wyjechać wóz Heliosa. Posłaniec, latający reporter i zbieracz plotek olimpijskiego państwa, neutralny opiekun złodziei i kupców, czuł się nieco zawiedziony, gdy patrzył na twarz tego drugiego w przybierającym na sile świetle poranka. W ciemności dawał temu mężczyźnie, którego widział w czasie Wojny, dziesięć, dwanaście lat temu, całkiem inne rysy i wyobrażał go sobie jako złamanego tragiczną tęsknotą do domu człowieka. Sądził, że pobyt u Kalipso był serią dni przepełnionych nudą złego samopoczucia i bólem. Mąż, którego widział teraz przed sobą, był dojrzały, ale nie złamany: i nawet w jego obecnej pochylonej ku przodowi postawie nie było nic ze starczej zgrzybiałości. Cerę miał świeżą, był tęższy niż w czasie Wojny, policzki i brzuch miał zaokrąglone, cecha łagodnej, ale nie tragicznej rezygnacji. Gdy już zarejestrował w mózgu ten rysopis, powiedział: - Ale teraz w każdym razie pojedziecie ze mną do domu? Musiał chwilę poczekać, a przez ten czas rozjaśniło się jeszcze bardziej. Ten drugi nie zmienił swej pozycji: siedział z dłońmi splecionymi na kolanach opierając o nie czoło. Na ciemieniu miał włosy przerzedzone, za kilka lat będzie całkiem łysy. Barki i mięśnie ramion były bardzo mocne. - Co jest z moim ojcem? - zapytał nie podnosząc głowy. - Przebywa na wsi - rzekł Posłaniec korzystając z okazji, by coś powiedzieć. - Sprawa ma się tak: Twój dom pełen jest zalotników i stosunki polityczne są ponure. Chcemy tam mieć kogoś energicznego. Telemach nie da rady. - Nie chcę więcej zabijać - odrzekł tamten do ziemi. - Pomyśl o swoich bliskich - ciągnął Posłaniec starając się włożyć w swój głos wzruszenie i lęk. - Pomyśl o długim czekaniu twej żony! I o synu, który prawie nie widział swego ojca! Czy możesz to sobie wyobrazić? - Bardzo dobrze - odparł ten drugi. - Pomyśl, ogromna gromada zalotników przeciw samotnej kobiecie! - Ach tak, to Agamemnon nie żyje - rzekł tamten. - No cóż, to jeszcze nie przyniesie pokoju. Nie wierzę w to. Jak umarł? - To był zamach polityczny - odpowiedział Posłaniec głosem szefa wywiadowców. - I dramat namiętności. Teraz zagrożony jest twój syn. Żyjemy w czasach mordów politycznych. Czy nie tęsknisz przynajmniej za swoim synem? Jeśli nawet żywisz... słabość dla tej tutaj, to powinieneś w każdym razie myśleć o swoim synu. Nie tęsknisz za nim? - Tęsknię za dzieckiem, które już nie istnieje - odparł ten drugi w ziemię. - Tęsknię za rzeczami, których nie ma. - I nagle podniósł głowę: - Jeśli chcecie to wiedzieć. Ale nie chcę więcej zabijać. - To raczej nie jest kwestia zabijania albo wojny i tym podobnych rzeczy - rzekł Posłaniec. - Chodzi tu tylko o przywrócenie porządku na waszej wyspie. Tak to jest, po prostu. - Wiem, o co chodzi - odpowiedział tamten. - Mam znów iść na wojnę. Wiem, że to rozkaz. Ale nie czuję żadnej radości. Mogę powiedzieć, że jest to wojna obronna, ale mimo to nie jest to prawda. Daleko na wschodzie, na krańcu świata, u ludów barbarzyńskich, które tam żyją, mają na to inne, właściwe wyrażenia, ale ja nie umiem ich znaleźć... Umilkł, macając koło siebie swymi uszkodzonymi dłońmi, jak ślepiec - szukał na ziemi czegoś, czego nie mógł tam znaleźć. Uśmiech, który był zły i nienawistny, zmienił się w zakłopotany. Wstał i skulony wyszedł z szałasu. Posłaniec poszedł w ślad za nim. Ten starszy stał i patrzył na wschód, w dół ku dolinie, w dół ku morzu, Helios wyjechał na swoim wozie. Ptaki w lesie zbudziły się, mewy w dole koło wyspy wykrzykiwały swój poranny głód. Owce i kozy beczały na pastwiskach. Morze traciło szary nocny kolor, rozjaśniało się w czerwień i błękit. - Pójdziecie ze mną od razu? - rzekł Posłaniec. - Gdy tylko z nią porozmawiamy? - Muszę mieć dla siebie kilka dni - odparł ten drugi. - Ale ja mam tutaj statek. - Nie spieszy mi się - odrzekł tamten. - Załatwię sobie środek transportu sam. I jeśli już koniecznie musicie z nią rozmawiać, proszę was, poczekajcie z tym do popołudnia. - Jak chcecie - rzekł Posłaniec ulegle, z dobrą wolą wydającego rozkazy. - Ale chyba mogę na was polegać? Nieprawdaż? - Wiecie, w czyjej jestem mocy - odparł ten drugi. Posłaniec skłonił się, twarz jego miała wieloznaczny i dobrze wychowany uśmiech dyplomaty. - No tak, dobrego dnia więc życzę i dziękuję za tę noc, Odyseuszu! - Dobrego dnia - skinął głową obojętnie ten drugi; i stał dalej patrząc, jak Hermes, jeden z wielu synów władcy ziemi i nieba, schodził w dół, ku swemu statkowi. INTERESY Penelopa dała delikatnie do zrozumienia, że jej zdaniem Melantho, córka Doliosa, zanadto zadziera nosa. Nie powiedziała tego naturalnie wprost, lecz oto tak: - Zanosi się na jakiś kryzys polityczny, Euryklejo. Czuję to. Jak myślisz, jaką postawę zajmie Melanthios, brat dziewczyny? Było to pozornie naiwne pytanie, które wymagało naiwnej odpowiedzi. Obie wiedziały, że Nadzorca kóz służy Partii Za lotników. Ale stara zaufana dama wykazała, co potrafi, jeśli chodzi o naiwność: - Jeśli wolno mi wyznać prawdę, i ja mam takie samo uczucie. Wysoka pani podniosła głowę tak, że linia jej brody stała się czysta i piękna. Wyjrzała przez okno. Dziewczyna szła przez zewnętrzny dziedziniec; za nią kroczył kot kuchenny z czymś w pyszczku. - Co to, znowu grasują szczury, Euryklejo? Staruszka patrzyła krótkowzrocznie w ślad za jej spojrzeniem. Kot przesmyknął się teraz ukosem przez dziedziniec ze szczurem zwisającym mu z pyska niczym gruby szary język. - Dziewczyna ma za mało do roboty - rzekła staruszka. - To dlatego jest w ciąży. - A może otrzymała u nas zbyt wykwintne wychowanie? - powiedziała Pani domu. Zobaczyły Antinoosa, jak stał i rozmawiał z nią w bramie na wewnętrzny dziedziniec. - Nie wiem, na czym to polega, ale nigdy nie lubiłam kotów - rzekła Samotna. - Gdy ocierają się o nogę... brr! I zawsze słyszałam, że można od nich dostać wysypki lub... trądu. Eurykleja, która zwykła trzymać kota, żeby grzał jej plecy w łóżku zimą, nic nie odpowiedziała na wzmiankę o kotach, rzekła natomiast: - Smarkule dojrzewają. Chciała przez to zaznaczyć, że podobna do kotki córka Doliosa mimo ciąży nie wyrosła jeszcze na młodą kobietę i w ten sposób Małżonka, Oczekująca, mogła w każdym razie okresowo zachować uczucie, że sama jest jeszcze dosyć młoda. Nie powiedziały ani słowa o przywódcy rzeszy zalotników i konkurentów, Antinoosie, ale to na niego patrzyły. Gdy szedł przez dziedziniec ku megaronowi, puszący się kot kroczył wzdłuż kolumnady po stronie kuchni. Penelopa odezwała się: - Brr! Jakie wstrętne te koty. Czy nie moglibyśmy używać czegoś innego zamiast nich? Może pułapki? I dlaczego on nie zje tego chudego szczura! - Słuchają swojej natury, Wasza Łaskawość - rzekła Eurykleja dystansując się przez to od całkiem przypadkowej niechęci Penelopy do kotów. Przeglądnęły (zbyt szybko, zdaniem staruszki) rachunki. Pogłowie owiec i świń na wyspie zmniejszało się w dalszym ciągu poważnie, także kóz ubywało: znikały. Stan bydła na Leukas i na lądzie - rolnictwo na wybrzeżu akarnańskim - też poniosły duże ofiary. - Że też ludzie potrafią pochłonąć tak niewiarygodnie dużo, Euryklejo! - Nie wolno zapominać, że sprzedaliśmy coś niecoś - powiedziała staruszka. - Ale w każdym razie Wasza Łaskawość ma słuszność, że w tym domu dużo wychodzi wszystkiego. - Myślisz, że Melanthios, coo? Staruszka czasem źle słyszała i nie odpowiadała: ale coś mruknęła. - Słyszałaś, co powiedziałam, Euryklejo? Okazało się, że staruszka usłyszała dokładnie to, co miała usłyszeć: - Prowadzimy właśnie dochodzenie, Wasza Łaskawość. - Kto prowadzi dochodzenie? - Ja w mojej skromnej osobie, Wasza Łaskawość! Od czterech, pięciu lat nie było żadnego wyraźnego sprzeniewierzenia na większą skalę. Wówczas były to kozie skóry, kozy i wełna. Teraz Penelopa powiedziała: - Możemy przynajmniej sprzedać skóry, przede wszystkim owcze skórki, no i wszystkie te skóry z wołów, które wyjedli do czysta. A wełny mamy tyle, że tkalnia jest zaopatrzona na pół roku naprzód. I uśmiechnęła się. Staruszka mimo swej chwilowej krótkowzroczności nie mogła nie zobaczyć tego nagłego uśmiechu: i ona też uśmiechnęła się bezzębnie. - Tak, tkalnia się opłaca. Miały tu tajemnicę, która po wielkim skandalu z tkalnią nie była już dłużej tajemnicą: ale stanowiło to ich kobiece porozumienie, pretekst do mrugania do siebie nawzajem. W szesnastym roku po wyjeździe Małżonka wielkie majętności, winnice i gaje oliwne, trzody owiec, kóz i stada świń na wyspie oraz pogłowie bydła i inne interesy ekonomiczne na Leukas i na lądzie stały się Główną Sprawą Itaki. Zalotnicy, to znaczy tylko panowie z wyspy, stworzyli tak zwaną Partię Postępu i otrzymali pomoc z zewnątrz. Partia stała się instrumentem zdobycia większej władzy. Przez postęp rozumieli ci panowie wprowadzenie obostrzonego systemu niewolniczego i militaryzacji, metodą spychania w niepamięć starali się zlikwidować Agorę, Zgromadzenie Ludowe, które zresztą nie zbierało się od wybuchu Wojny Trojańskiej. W jego miejsce miała stanowić niepodzielnie Rada Szlachty, Izba Panów. Partia Postępu domagała się reform, a przez te reformy rozumiano, że dosyć wielkie przedsiębiorstwa i posiadłości rolne Małżonki (z ich wpływami politycznymi) powinny być prowadzone przez jakiegoś młodszego mężczyznę, przez kogoś, za kogo by wyszła za mąż. Dojrzała i powabnie zakonserwowana piękność Penelopy grała naturalnie swoją rolę. Była ona ozdobą domu, szlachty i miasta. Mieli dla niej respekt, ale naciskali na nią pośrednio stosując podstępy i sztuczki, a przez swoje kontakty sięgające daleko w głąb lądu stałego wierna Eurykleja mogła śledzić te posunięcia. Dopóki przedsiębiorstwo opłacało się ekonomicznie i nie można było mówić o zaniedbaniu i złej gospodarce, postępowcy nie zdołali wszakże dobrać się do Małżonki przez Zgromadzenie Ludowe. Nie należy ani przez chwilę - ani nawet w momencie natchnionej przez bogów retoryki czy heroicznego pobrzękiwania bronią - zapominać, że chodziło tu o walkę ekonomiczną, o korzyści praktyczne, o zysk i zdobycz. Program Partii Postępu wykrystalizował się, jak następuje: Musi nastać nowy porządek. Za dużo dotychczas gadano, a za mało działano. Bogom sprzykrzyło się gnuśne wygodnictwo ludzi, a zwłaszcza mieszkańców Itaki. Reformy, które starał się wprowadzić Ten-który-odjechał i jego stary ojciec Laertes, co udało im się przed dwudziestu, trzydziestu laty, okazały się wybitnie niepraktyczne: ich rezultatem stała się oziębłość w sprawach religii i zaniedbywanie Honoru, Sławy. Utrzymywano dalej z całą mocą, że wyprawa wojenna przeciw Troi była dobrym rozwiązaniem wielu problemów wewnętrzno-politycznych, ale że Małżonek, Zaginiony, Zabrany czarami, Zbiegły nie wykorzystał politycznie tej doskonałej wojennej okazji: i faktem było przecież także, iż nie wrócił do domu ze sławą i łupem, tak jak uczynili to Nestor z Pylos i Menelaos ze Sparty. Program działania, którego nigdy nie spisano ani też nie podano otwarcie na zebraniach, ale który mimo to ożywiał w dużej mierze zalotników i konkurentów, był następujący: Wspólna - to znaczy wykonywana wspólnie przez czołowych mężów Partii Postępu - kontrola nad źle gospodarowaną ziemią (zagonami, winnicami i gajami oliwnymi) i nad zdziesiątkowanym pogłowiem bydła. Kontrola ta może odbywać się najwłaściwiej przez przejęcie Małżonki, przez wielu zwanej już Wdową. Nie mogła ona wyjść za mąż za wszystkich, wielomęstwo nie było wówczas dozwolone. Zaniedbanie nie było też prawnie ustalone. Tylko przez zmianę ustaw można było rozwiązać problem na tej drodze. Taka była jedna metoda. Drugą była metoda podstępu, bardzo ludzka, a mianowicie zrujnowanie Małżonki lub też wzbudzenie w niej wrażenia, że jest zrujnowana, i w ten sposób wywołanie w niej większej ochoty do małżeństwa lub rozkoszy, lub też obawy przed ubóstwem; a potem mogliby podzielić się zdobyczą z tym, którego ona wybierze na nowego małżonka. Z tego punktu widzenia była to gra na bankructwo. Starano się zubożyć Penelopę, żeby dobrać się do jej bogactwa, objadano ją i opróżniano jej piwnice z trunków, żeby dobrać się do jej zasobów jedzenia i picia, pozbawiano ją majątku, żeby móc z tego, co przepito i przejedzono, uzyskać bogactwo dla siebie. W szesnastym roku po Odjeździe, albo w szóstym roku po oficjalnym zakończeniu Wojny i ze wszech miar imponującym i wspaniałym zwycięstwie nad Troją, sytuacja była tak krytyczna, że Małżonka, Spokojna, ba, ta, którą cichaczem i niesprawiedliwie nazywano Miernotą, spostrzegła, że jest uwikłana lub niemal pojmana. Bóg, ten, którego często wzywa się pod imieniem Melichiosa, łagodnego i słodkiego jak miód Zeusa, stawał się coraz wyraźniej zbierającym chmury Brontaiosem i podobnym do Aresa Brotoloigosem, Niszczycielem Mężów, Gromowładnym Starcem, Zrzędnym Długobrodym, nieuczynnym i niechętnym. Z owcami i kozami było na ogół dobrze. Znajdowały się one widocznie pod opieką boga Zdrowia, ale na lądzie stałym szerzyła się choroba racic i pyska, która zmniejszała tam pogłowie, a na wyspie panował pomór świń. Składano gorliwie ofiary, lecz to nie pomagało: a równocześnie panowie z Partii Postępu urabiali opinię. Brzmiało to tak: Oto widzicie, co się dzieje, gdy kobieta rządzi majątkiem! Oto widzicie, co to znaczy, gdy w domu brak prawdziwego mężczyzny! Oto widzicie, jak można zaprzepaścić mienie! Stara Eurykleja poleciła swoim agentom zbadać nastroje na lądzie - z całą tamtejszą kuźnią pogłosek - i przez służbę dowiedziała się, jaki nastrój panuje na Leukas i tutaj na wyspie. Gdy minęły najgorsze upały, na progu jesieni w okresie strzyży owiec, powiedziała do swojej Pani, do Spokojnej: - Nie wiem, co ze mną jest, ale pewnie mi coś zaszkodziło na żołądek, bo mam po nocach okropne sny. Penelopa prosiła ją, by opowiedziała te sny, co Eurykleja uczyniła z wyraźnie okazywaną niechęcią: - Śni mi się, że jestem niewolnicą. To znaczy prawdziwą niewolnicą. - To straszne, jak ty siebie nie doceniasz - rzekła Pani i zaczęła się śmiać. - Jeśli nie jestem błędnie poinformowana, kosztowałaś dwadzieścia wołów, gdy mój teść kupił ciebie niegdyś w młodości. Co ci się śniło? - Śniło mi się, że mieliśmy jeszcze dodatkowo dziesięć tysięcy owiec i że musiałam je wszystkie strzyc. Czy możesz sobie wyobrazić coś gorszego? - Ale wówczas czułaś chyba w każdym razie, że należysz do bogatego domu? Staruszka nie odpowiedziała na to. Rzekła: - I śniło mi się też, że muszę gręplować wełnę, zrobiła się tego pełna skrzynia. - Ach, żeby tak to mieć - westchnęła Pani Domu. - I śniło mi się też, że muszę prząść całą tę wełnę - ciągnęła staruszka. - Ach, gdyby tak mieć tyle do przędzenia! - zaśmiała się Penelopa. - I śniło mi się, że muszę utkać całą tę przędzę! Staruszka stała splótłszy dłonie i patrzyła niewinnie prosto przed siebie krótkowzrocznymi oczami. - Ach, gdyby mieć tyle do tkania - rzekła Penelopa i już się nie śmiała. - Co ci się jeszcze śniło? - Śniły mi się największe krosna świata - kontynuowała staruszka. - Wał był jak maszt na największym statku w porcie na dole, a czółenka niczym delfiny lub orły, latające tam i z powrotem cały dzień i całą noc. Spokojna zaczynała czuć się trochę znudzona sztucznym i tajemniczym stylem bajania staruszki i rzekła nagle: - Co chciałaś przez to powiedzieć, Euryklejo? Ale staruszka nie chciała zrezygnować ze swojego stylu; i trzeba przypuścić, że zabrało jej wiele dni wymyślenie tak zawiłego snu: była to dobra tkacka robota. - I śniło mi się też, że muszę uszyć kaftany dla wojowników z całego tego materiału - powiedziała podnosząc oczy już nie tak bardzo krótkowzroczne. - Tak? - I śniło mi się, że muszę pozbyć się tych nadwyżkowych kaftanów i beli materiału. - Tak? - I śniło mi się, że odbyłam podróż handlową na ląd i sprzedałam lub zamieniłam wszystkie kaftany i wszystkie bele sukna, a za pieniądze kupiłam dziesięć tysięcy świń, samych zdrowych, i dziesięć tysięcy kóz, no i dziesięć tysięcy owiec, które musiałam znowu strzyc. To było wprost okropne. - A potem sen się skończył? - Tak, sen się skończył, bogom dzięki i chwała - rzekła staruszka spuszczając oczy. Było to rano, po czesaniu. Po południu Samotna powiedziała: - Mam zamiar wyjść i zobaczyć, ile mamy wełny. Eurykleja poszła ze swoją Panią. Zagrody do strzyży mieściły się na gruntach tuż opodal, przy drodze do niemal nigdy nie używanej zatoki portowej na zwróconej do lądu stronie wyspy. W tę to stronę usunął się teść Laertes do małej zagrody, ale one nie doszły aż tam. Nożyce były w ruchu, wiele owczych grzbietów krwawiło, runo leżało brudnoszarą chmurą w koszach. - Jeśli same to uprzędziemy, będzie z tego dużo przędzy w domu, Euryklejo. - Można by tak sądzić - odparła staruszka. Już po kilku dniach pięćdziesiąt dziewcząt z dworu i z miasta zaczęło gręplowanie. Kawalerowie, zalotnicy, z których wielu było jeszcze smarkaczami, narzekali na złą obsługę przy codziennym biesiadnym stole. W tydzień później dziewczęta zaczęły tkać. Czołowi mężczyźni z Partii Zalotników wysłali deputację do Schodów Kobiecych. Szlachcice Antinoos i Eurymachos przemawiali. Penelopa stała na górze schodów, wysłannicy u ich stóp. Narzekali i schlebiali naturalnie, wychwalali piękność Małżonki, ewentualnej Wdowy, i prosili, by rychło się zdecydowała. - Wszystko tu podupada - mówił Antinoos. - Nie ma prawie żadnej obsługi. Tylko kilku służących, a dziewczęta zarówno tutaj, jak na dole, w mieście, wieczorami są zapracowane jak niewolnice. - Potrzebuję tych dziewcząt sama, mój drogi! - Oto gościnność! - nadmienił złośliwie Antinoos. - Nazywaj to, jak chcesz - rzekła Małżonka opanowanym głosem, jak zwykle lekko oczarowana młodzieńcem. - Ale ja potrzebuję tych dziewcząt. Muszę dbać o moje interesy. - Interesy to w gruncie rzeczy sprawa męska - odparł Antinoos. - I postanowiliśmy teraz, że Wasza Wysokość musi udzielić odpowiedzi, wybrać jednego z nas. Jest nas stu zapisanych, a pięćdziesięciu dwóch bawi w tej chwili w mieście. Do wyboru, Madame! - Młody człowieku - rzekła życzliwie - musicie mieć cierpliwość. Przecież wy wszyscy jesteście zupełnie zwariowani na punkcie kobiet! I czy nie lepiej dostać jako tako zamożną małżonkę niż taką zrujnowaną nędzarkę, przydrożną żebraczkę jak ja? Uspokójcie się! Gdy podreperuję swoją gospodarkę na tyle, że będę godną jednego z was, odpowiem wam. - W każdym razie chcemy kilka dziewcząt do usługiwania! - odezwał się Eurymachos, który dotychczas nie otwierał ust. Dała im dwanaście dziewcząt. Ale zaraz nazajutrz posłała Eurykleje na dół, do miasta, po tuzin nowych. Gdy wszystko było już zgręplowane, zabrały się natychmiast do przędzenia. Po siedmiu dniach przyszła znowu deputacja, to znaczy te same osoby, Antinoos i Eurymachos, z wielkiej sali na dole. Penelopa stała na szczycie Schodów Kobiecych, a oni czekali w sieni na dole. - Czego to znowu chcecie? - Tego co zwykle - odparł Antinoos - czegóż innego moglibyśmy chcieć? - Nie mam czasu - odrzekła - przędziemy. Stawiam chorą gospodarkę na nogi. Muszę dać moim cenionym, moim szanowanym, szlachetnym gościom coś do jedzenia i do picia. - Musisz zdecydować się, Madame! I to szybko! - Otrzymacie odpowiedź jutro - odrzekła i odwróciła się do nich plecami, gdy się przed nią skłonili. W nocy odbyła długą rozmowę z Eurykleją, przygłuchą, krótkowzroczną i w tej chwili całkowicie złamaną wiekiem i roztargnioną staruszką. Gdy deputacja powróciła następnego dnia, mogła odpowiedzieć: - Chyba nie chcecie ubogiej jak mysz biedaczki? Chyba nie chcecie żenić się z pozbawioną wszelkich środków kobietą, która poza tym była już zamężna i nie jest wdową ani porzuconą żoną, lecz czeka jeszcze na swego małżonka, każdego dnia, każdej godziny? Chyba nie chcecie przejmować domu w ruinie, z pustymi spiżarniami i piwnicami, domu bez wina, bez jadła, bez radości i blasku? Chyba za nic nie chcecie zalecać się do prostej kobiety, która posiada trzodę złożoną z tuzina owiec, do nieszczęsnej łachmaniarki z dziesiątkiem może kóz i zaledwie czterema świniami, nędznej istoty, która ma kilka karłowatych uschłych oliwek i gąszcz zdziczałych winnych krzewów? Tamci przesadzali na swój sposób i w przeciwną stroną. Przemawiał zjadliwy Antinoos, młody i dość bezczelny polityk: - Wiemy, że Twoje włości rozpościerają się od najdalszej z wysp na zachodzie niemal po Akarnanię na stałym lądzie, o Królowo, o Wysoko postawiona Wdowo - mówił ze swadą aktora. - Wiemy, że Twoje trzody są niezliczone, podobnie jak Twoje mądre myśli! Czyżby to wszystko miało przepaść nie uratowane mocną ręką, bez korzyści dla ojczyzny? Gdyż zważ, Czcigodna Opuszczona, że jesteśmy patriotami, przynajmniej my tutaj, z tej wyspy! Pozwól któremuś z nas uratować niesłychane bogactwa twego potężnego królestwa od zguby i tragicznego bankructwa! Musiała się roześmiać. - Poczekajcie, dopóki nie sprawdzą wpierw, ile będę miała przędzy - powiedziała, i z tą decyzją musieli odejść. Nie ważyli się zresztą posunąć dalej, gdyż mówiąc prawdę, ci zalotnicy i spekulanci polityczni grali bardzo śmiałą grę. Wkrótce potem Penelopa założyła Tkalnię. Nie chodziło tu jeszcze o słynną tkaninę, o Tkaninę, która sprawiła, że jej imię żyje tak długo; było to przedsiębiorstwo przemysłowe dla podreperowania gospodarki. Minęło naturalnie sporo czasu, zanim robota ruszyła. Z pomocą Euryklei Penelopa urządziła najpierw kurs tkacki, ba, była to raczej cała tkacka szkoła. Okazało się, że dziewczęta, córki drobnych mieszczan i niewolników, skutkiem inwazji na wyspę tłumu zalotników, odeszły od porządnej roboty gospodarskiej i domowej. Jeżdżący tam i z powrotem zalotnicy z całego wyspiarskiego królestwa, z Dulichionu, Same, lesistej Zakynthos, Leukas, i z lądu stałego bawili się bowiem nie tylko w domu Małżonki. Była ich wielka rzesza, niektórzy z nich mieli swatów, rzeczników, braci, kuzynów, wujów, a wielu pyszniło się sługami i pachołkami. Zamieszkiwali u znajomych rodzin albo w gospodzie u Noemona w Dolnym Mieście i naturalnie nadawali też piętno tamtejszemu życiu, okresami bardzo intensywnemu. W pewnych porach roku przebywali u siebie w domu ze względu na zbiory wina, oliwek i zboża lub bicie bydła i świń, ale duża ich gromada zawsze znajdowała się w mieście i w megaronie - a wiadomo przecież, jak to jest z dziewczętami, gdy przychodzą obcy żeglarze i żołnierze! Jeżeli zatem moralność nie podupadła i nie pogorszyła się katastrofalnie w dziedzinie spraw seksualnych, to w każdym razie znacznie się zmieniła w tym zalotniczym okresie czterech, pięciu lat, w którym się żyło, po zarzuceniu już nadziei na to, że Podróżnik, Oczekiwany, i nieco obmawiany Zaginiony wróci do domu. Dziewczęta były mimo to chętne do nauki zawodu lub sztuki, ale liczne z nich były tępe na umyśle i niezdarne, W magazynie, starej szopie na ziarno i wełnę, poustawiano pierwsze krosna, i w jesieni, gdy wiatr przynosi deszcz od zachodu i północy, wszystkie musiały przejść kurs tkania. Na wiosnę można było ustawić jeszcze dziesięć krosien w nieco większym magazynie, który Madame kazała wyremontować. Oba, jak uważano, dobrze urządzone warsztaty zatrudniały razem około siedemdziesięciu pięciu kobiet: wdowy wojenne, kilka byłych kapłanek z lądu stałego, które trochę się rozpiły, kilka portowych ladacznic, które Małżonka chciała uratować, i reszta - dziewczyny od czternastu do osiemnastu lat. Nie można twierdzić, że moralność podniosła się czy zmalała, gdyż to wykracza poza stwierdzenia, jakie chce poczynić opowiadacz, ale zmieniła się ona na bardziej praktyczną i społecznie pożyteczną. Bigoteria i sekciarstwo wśród byłych kapłanek i byłych heter nie zmniejszyły się i dziewczęta nie wyrzekły się swoich nocnych uciech z obcymi panami i służącymi; ale uzyskały one stałe dochody, które większość z nich, zwłaszcza niewolnice i nawet na wpół wolne traktowały jako udział w zyskach. Gdy już się wdrożyły do roboty, wypracowały nowy kapitał dla Czekającej, dla Właścicielki Przedsiębiorstwa. Przez trzy lata podaż wełny i skór była dobra i agenci Euryklei na archipelagu i na lądzie stałym prowadzili handel zamienny zręcznie i uczciwie. Potajemnie, tak, żeby nie wiedzieli o tym zalotnicy, zwiększano pogłowie bydła W Akarnanii i na Leukas i pogłowie świń i owiec na wyspach, z wyjątkiem Itaki. Eurykleja, była niańka, Gospodyni, niewolnica, którą teść Penelopy, Laertes, kupił był za dwadzieścia wołów, kiedy i on, i niewolnica byli jeszcze młodzi, organizowała to wszystko. Eurykleja, córka Opsa, krewniaka cierpiącego, doświadczonego Pejsenora, Eurykleja, powszechnie szanowana, jak się nagle okazało, miała bardzo dużą rodzinę, którą trzeba było odwiedzać, i wiele chorób, które trzeba było kurować za granicą, kąpielami i chodzeniem do świątyń. Znalazła się jakaś ciotka w Mykenach, którą trzeba było odwiedzić, a była to sędziwa, wiekowa staruszka, i równie nagle Eurykleja przypomniała sobie ciotkę na samym wschodnim krańcu i stryjenkę, zamieszkałą na drugim krańcu Lakedajmonu, gdzieś nad Zatoką Argolidzką. Stara dama odbywała więc dalekie podróże. Postarała się o towarzystwo i ochronę: niemy, ale nie głuchy wyzwoleniec, który miał wyszkolenie wojskowe, a przypuszczalnie i polityczne, szeroki w barach, brodaty i poza tym bardzo włochaty czterdziestoletni mężczyzna, którego nazywano Dakryostaktosem, dlatego że oczy zaczynały mu łzawić przy najsłabszym choćby wietrze; język wycięto mu na Wybrzeżu Ogorzałych Twarzy jeszcze na długo, zanim kupił go Laertes. W podróżach rozmawiali językiem, który tylko oni dwoje rozumieli, i przyniosło to Euryklei na lądzie rozgłos czarodziejki. Gdy staruszka popadała w jeden ze swoich okresów choroby, chodziła najpierw przez wiele dni kaszląc i drapiąc się albo trzymając się za krzyż i nie mogąc się wyprostować z powodu artretyzmu; i słyszała też gorzej niż zwykle. By wyzdrowieć, wyjeżdżała z wielką otuchą i chodziła żwawym krokiem, choć głośno pojękując, po ciężkich i dla innych osób morderczych drogach, żeglowała po burzliwych wodach i wdrapywała się na góry koło Pylos i, dziwna rzecz, przychodziła do zdrowia. Ale wkrótce potem albo w rok później znów zaczynała kwękać lub też odnajdowała nowych krewniaków niesłychanie daleko w nieznanych stronach. Raz znikła na tak długo, że sądzono już, że umarła, i niemal o niej zapomniano; ale jakiś dobrze poinformowany szyper, który prowadził handel z rozmaitymi ludźmi, rozpowiadał, że widziano ją i na Delos, i na Krecie. Sama twierdziła po powrocie, że była w Piaszczystym Pylos a później na południowym cyplu Półwyspu Peloponeskiego i na Kyterze - ale tam dowiedziała się, że na Krecie, w Knossos, mieszka jeden z siostrzeńców, o którym przedtem zupełnie zapomniała, udała się więc tam na krótko, żeby go odwiedzić. Z tej podróży przywiozła do domu duży bagaż - twierdziła, że są to prezenty - który zaniesiono do skarbca Penelopy. Były to złote i srebrne naczynia do mieszania wina z wodą, puchary, kielichy i kratery: krewniacy myśleli może, że będąca niemal zupełną abstynentką staruszka jest pijaczką. To, czego nie dostrzegali ludzie na ojczystej wyspie po tych podróżach dla rozrywki i do uzdrowisk, widać było wśród bydła rogatego hodowanego na wypasie na lądzie stałym i trzód owiec na innych wyspach, gdzie Penelopa posiadała pastwiska. Zwierzęta rozmnażały się niewiarygodnie szybko. Madame obracała kapitałem i nikt nie wątpił, że to Eurykleja osobiście albo przez podstawione osoby sprzedaje sukno i skóry i skupuje bydło na całym archipelagu aż po Morze Egejskie. Bardzo też było tego trzeba. Okresami liczba starających się zalotników i konkurentów sięgała powyżej setki: stu ośmiu to liczba, którą wymieniano. Podający do stołu niewolnicy i ochmistrze mogli pokazywać dłonie z rozcapierzonymi palcami, które czuć było cebulą i tłustym łojem baranim i które na rozliczne sposoby przyrządzały wieprzowinę, i mówić: Dziesięć razy tyle i jeszcze dwie dłonie! I wszyscy jedzą i jedzą. Można przyjąć, że co najmniej pięćdziesięciu gości, co najmniej dwa razy dziennie zasiadało do stołów w megaronie Tego-który-odjechał. Jeśli sobie wyobrazić, że byli to młodzi i w średnim wieku mężczyźni o zdrowych apetytach, można zrobić prosty rachunek, ile świń i owiec, i kóz i ile sprowadzanych wołów, a także ile wina i chleba może pójść w tak gościnnym domu w ciągu czterech, pięciu lat: to nie są bagatelki. Ponadto nie wolno zapominać, że sam personel, służba, niewolnicy i pomocnicy razem wzięci liczyli łącznie około stu osób, a do tego dochodzi jeszcze pół tuzina stałych śpiewaków i żebraków. Jeśli ktoś spożywa pół kilograma mięsa w jednej jedynej jadłodajni powiedzmy przez dwieście dni w roku, ile mięsa spożyje wówczas w tym gościnnym miejscu? Sto kilo. Ile kilogramów mięsa potrzeba w takich samych okolicznościach powiedzmy dla pięćdziesięciu osób? Pięć tysięcy kilo, a zatem pięciotonowego wołu, pięciotonowej owcy, pięciotonowej kozy. Licząc okrągło przez pięć lat będzie to dwadzieścia pięć tysięcy kilogramów. Podwójcie teraz tę liczbę z myślą o dodatkowych służących, pachołkach, pokojowych, a także innych, nie tak stale goszczących tu zalotnikach, i dochodzimy do zwierzęcia wagi pięćdziesięciu ton. Można to obliczyć na przykład w owcach. Przypuśćmy, że prawidłowo zaszlachtowana, odarta ze skóry i wypatroszona tuszka owcza waży dwadzieścia kilo. Suma wyniesie wtedy dwa tysiące pięćset owiec. Jeśli przeliczymy pięćdziesiąt ton na świnie i założymy, że najwyżej czterdzieści kilogramów z każdej świni zużyto na posiłki dla zalotników, wypadnie z tego tysiąc dwieście pięćdziesiąt knurów i macior. A gdyby wziąć za miernik wołowinę, licząc dwieście pięćdziesiąt kilogramów nadającego się do użytku mięsa w każdym wole, to wyjdzie nam, że Penelopa musiała szlachtować dwieście wołów dla mężczyzn, którzy się do niej zalecali. Tak, no i co wy na to? Albo weźmy wino. Czarne, ciężkie wino mieszano wprawdzie mocno z wodą, ale pito je w wielkich ilościach podczas zebrań, które często trwały cały dzień i pół nocy. Jeśli każdy gość wypił do posiłku pół litra z zapasów Małżonki, będzie tego około pięćdziesięciu litrów dziennie, to znaczy tysiąc litrów w dwadzieścia dni, dziesięć tysięcy litrów w dwieście dni - a ile w ciągu pięciu lat zalotów? Zwykły prosty rozum wymienia pijaną, śliniącą się, krzykliwą, rzygającą, kłótliwą i głupio bełkocącą liczbę: pięćdziesiąt tysięcy litrów, które z amfor, ze skórzanych bukłaków, z kraterów, z pucharów i kielichów spłynęły do gardzieli świadczących swoje hołdy zjadaczy mięsa. Słodyczy na miodzie, łakoci i owoców nie da się obliczyć, myśl zdoła tylko prześliznąć się po nich. Może natomiast zatrzymać się przy chlebie. Powiedzmy, że szło pół kilograma na osobę i dzień, ileż tego będzie przez jeden rok konkurów i pieczeniarstwa? Dla stu osób będzie tego pięćdziesiąt kilo dziennie. Przez pięć lat po dwieście dni w roku - tysiąc dni gościnności - będzie z tego pięćdziesięciotonowy bochen. Przełożywszy te cyfry na zasiew i żniwo, i przemiał, i pieczenie, i inne starania, dochodzimy natychmiast do tego, że dom Penelopy był bardzo wielkim przedsiębiorstwem, milionowym przedsiębiorstwem, którym Czekająca mozolnie medytując i z troską obliczając musiała administrować z pomocą Euryklei. Jakiż dom może sobie pozwolić na taką gościnność? Dom Tego-który-odjechał miał w pewnej mierze takie możliwości. Podróżnik nie był jakimś biedakiem, gdy wyruszał w świat, ale łatwo zrozumieć, jakim to musiało być obciążeniem dla gospodarki, a wtedy rozumie się, jak bardzo konieczne były tkalnie i podróże w interesach starej, powszechnie szanowanej gospodyni. Konkurenci i pieczeniarze nie byli tacy głupi, by się nie połapać w działalności handlowej Małżonki. W zasadzie nie mieli też nic przeciwko temu, ale zdawali sobie sprawę, że jeśli potrafi ona nadal utrzymywać swoją gospodarkę na powierzchni mimo obciążenia, jakie stanowili, to szansę ich nie wzrosną. Mogłaby zachować swoją wolność. W ten sposób starsi i bardziej doświadczeni, o kupieckich tradycjach w rodzinie, mieli w tym podwójny interes: po pierwsze chcieli oni zdobyć rzeczywiście opłacalne, dające władzę i bogactwo przedsiębiorstwo, nim zbankrutuje, a po drugie chcieli podkopać Panią Domu ekonomicznie, tak aby zmuszona była wyjść za mąż, ażeby debet i kredyt zbilansowały się jakoś. Chodziło tu o władzę ekonomiczną i często wzywany w modłach, czasem gorąco, to znów tylko z szacunkiem albo niechętnie, z nawyku wielbiony Gromowładny Zeus - którego dawniej zwano na tej wyspie Melichiosem, Łagodnym - jakby nie interesował się tym szczegółem biegiem światowych spraw. Służalcze uwielbienie, jakim świętoszkowie spośród zalotników darzyli bóstwa, nie przełamywało wielkiej obojętności boga wobec problemów wyspiarskiego państwa. W ciągu upływających lat Pani Domu tysiące razy zwracała się myślą do Niego i do Jego rodziny, do Hermesa i naturalnie do Ateny, do Demeter, składała im ofiary i usiłowała przez Eurykleję nawiązać kontakt z Ośrodkiem Stymfalijsko-Pieryjskim, gdzie zapadały wszystkie decyzje, ale jej się nie udało. Była zdana tylko na siebie. Naciskał także jej ojciec. Staruch, sędziwy król Ikarios, żył obecnie na uboczu w wiejskiej posiadłości w Akarnanii i był jednym z pozornych właścicieli jej bydła. Teoretycznie posiadał on jeszcze władzę nad nią i mógł ją ponownie wydać za mąż. Wahał się jednak w tym punkcie. Miał wielki respekt dla Podróżnika i nie mógł się jeszcze zdecydować, by uznać, że już go ziemia nie nosi, że utonął, spłonął albo zgnił. Ale obszczekiwano go, co do tego nie ma żadnej wątpliwości, i w depeszach, które od czasu do czasu z pomocą swego importowanego beockiego pisarza posyłał córce, jego zatroskanie o gospodarkę było tak odczuwalne, że aż napęczniałe napomnieniami: Spiesz się, Rychło, Żwawo i innymi drętwymi i dość staroświeckimi słowami, i co on właściwie chciał przez to powiedzieć? Nic innego jak tylko to, że nie chce mieć niezamężnej córki (druga jego córka mieszkała w Ferai i miała męża i dzieci) - że nie chce mieć niezamężnej córki, która waha się i nie może się zdecydować na małżeństwo, córki, na wpół wdowy, na wpół mężatki, i że polityczne oraz gospodarcze powiązania i kontakty, które mógłby zyskać przez naprawdę żywego, widocznego i obecnego na miejscu zięcia, były wartościowsze niż cześć wciąż jeszcze otaczająca imię Zaginionego. Jeden z jego listów brzmiał, jak następuje: „Czci i Podziwu Godna, Wybitna i Opieką bogów darzona Córko! Dziękuję za Twój ostatni list, który otrzymałem przez niemego niewolnika. Rad jestem, że zarówno Ty, jak i Telemach wydajecie się cieszyć dobrym zdrowiem. Rad jestem również, że tak jesteś adorowana; wykazuje to docenianie prawdziwej kobiecości, które mimo wszystko panuje wśród dojrzałych, a także i młodych mężczyzn w Wyspiarskim Królestwie. Masz naturalnie wielkie brzemię pracy. Nazbyt ciężkie, jak mi się zdaje. Jakże miło byłoby Ci mieć męża u swego boku w takiej sytuacji. Ojca dla Syna, Dzierżyciela Oszczepu i Nosiciela Tarczy, Zarządcy Berła, Naczelnego Ofiarnika pastwisk. Ach tak! Czas mija, szybko uchodzi, spiesznie biegnie czas swoją drogą rzucając nam siwe kosmyki lub zabierając włosy, które mamy. Piękność kobieca przemija, to prawda niezaprzeczona, przemija nazbyt szybko. Tak, Droga Córko, sytuacja polityczna jest chwiejna. To najmniej, co można o niej powiedzieć. Nic nie wiadomo, jak ukształtuje się przyszła ewolucja. Byłoby pożądane, byś mogła mieć dobre stosunki z wpływowymi osobami, mam tu na myśli - przez małżeński alians. Czas pili, jak powiedziałem.” List kończył się gadaniną o pogodzie i wietrze, i widokach na żniwa, i cenach bydła, a końcowa puenta utrzymana była w ojcowsko nakazującym, lecz nadal przyjaznym tonie: „Według prawa ma się przecież zarówno tutaj, jak na Archipelagu możność robić ze swoimi córkami, co się chce. Twoje stosunki z Twoim zaginionym mężem były dobre. Można chyba powiedzieć, że było to małżeństwo ze skłonności. Ale nie można żyć samymi tylko wspomnieniami. Nie powziąłem jeszcze żadnej decyzji w sprawie Twojej pozycji i przyszłości, ale często myślę o tym, że czas biegnie szybko, galopuje. Rad bym widzieć Ciebie szczęśliwą i bezpieczną, nim zamknę oczy i pójdę do Hadesu. Myślę o Tobie każdego dnia, jaki daje nam Helios, i możesz być przekonana, że robię dla Ciebie plany. Uczynie, co tylko będę mógł, żeby uporządkować Twoje interesy.” Pani Domu, właścicielka wielkich warsztatów, wzruszyła ramionami, opuściła kąciki ust i powiedziała z szacunkiem, jaki człowiek jest winien swemu ojcu: - Pracują także i od tej strony, Euryklejo! Staruszka odpowiedziała: - Wasza Łaskawość jest jeszcze bardzo młoda. Mężczyźni wyjeżdżają, ale zdarza się, że wracają nadając się jeszcze do czegoś. Zdarza się to bardzo często, jak mi się zdaje. Słyszałam o mężczyznach, którzy byli nieobecni przez dwadzieścia, trzydzieści lat, a potem wrócili. Morze jest duże. Długie są morskie szlaki. Nie wszystkie są łatwo dostępne. Nie działo to się teraz, gdy mrugały do siebie nie przyznając się do tego mrugania nawet przed sobą; było to wtedy, kiedy córka Doliosa była jeszcze tak młoda i tak mało prężna, że może była jeszcze dziewicą. TA DRUGA - To jest rozkaz, moja miłościwa - powiedział Posłaniec, Ten z laską, Skrzydłostopy, jak sam czasem chełpliwie siebie nazywał. - To jest rozkaz od Najwyższego. Wyglądał na bardzo zadowolonego, świetny dyplomata, gdy przypatrywał się Kalipso i czekał na jej ostateczną odpowiedź. Gdyby była ona w pełni ludzką kobietą, w pełni ludzki obserwator i widz powiedziałby: W wieku między trzydziestką a czterdziestką. Może od czterdziestu do czterdziestu pięciu. Oczy miała czarne, otoczone siatką świadczących o doświadczeniu zmarszczek, których nie usiłowała usunąć masażem. Była w typie smagłych miękkich kobiet z ukrytych daleko na południu pustynnych oaz, brązowa okrągła twarz, smukłe brunatne ramiona, którym nawet lęk przed Heliosem nie mógł nadać odrobiny bieli, lśniącobrązowa, jeśli powiedzieć prawdę. Nie była wysoka. Przypominała lalkę, miękką zabawkę, dla starszych wiekiem, posiadających wiele kobiet wodzów: doskonała metresa. Mimo to była władczynią, co do tego trudno się było pomylić. Posłaniec przyznawał to w duchu i starał się ukryć to przyznanie pod pobłażliwym uśmiechem. Byli dalekimi krewnymi i jego uśmiech można było tłumaczyć sobie tak: My w wyższych kręgach Rodziny, my, śmietanka ludzkości i najprzedniejsi bogowie, wiemy coś niecoś o tobie. Wiemy wiele rzeczy. Znamy twoje dziwne potknięcia, twoją krnąbrność, twoje odtrącenie i wygnanie. Ale mamy dla ciebie wyrozumiałość, twoja niewola jest łagodna, godna władczyni, i nie wymagamy zbyt wiele od ciebie. Rozumiemy. Siedzieli w jej komnacie. Posłaniec zauważył, że niewolnica, która ją wachlowała, została starannie wybrana: była to stara, brzydka, tocząca przekrwionymi białkami oczu Murzynka, o przelewających się ruchach i niemal granatowych wargach - jak gdyby została na nich resztka kwaśnego fioletowego wina. Nie mogła pociągać żadnego mężczyzny. Posłaniec założył nogę na nogę, łokieć oparł na prawym kolanie, dłoń podpierała brodę. Jego postawa świadczyła o nonszalancji graniczącej nieomal z nieświadomością jej obecności albo może z pogardą. Jego głos był jednak przypochlebny, napuszyście czołobitny. - Tak więc wygląda ta sprawa, moja pani. Oboje siedzieli tak, że mogli patrzeć przez drzwi na oba dziedzińce; mogli widzieć zatokę na północnym wschodzie. Było popołudnie, cienie w dolinie zaczynały narastać. Na skałach po prawej stronie poruszali się jacyś ludzie. Po lewej, na nadbrzeżnej skale tkwiła nieruchoma postać. - Było mu tutaj tak dobrze - westchnęła usiłując się opanować. Posłaniec zakołysał nogą. - To bardzo względne. Zależy, jak na to patrzeć, jak to interpretować. Daruj, nie chcę być nieuprzejmy. Ale on już za długo był z dala od domu. Uśmiechnął się do niej przymilnie, z szacunkiem. - Przecież rozumiem - mruknęła. - Ale jednak... - Był na Wojnie przez niemal dziesięć lat, moja łaskawa. A potem w podróży blisko trzy lata, nim tu się znalazł. A jak długo był tutaj, u ciebie? Siedem, osiem? Nie odpowiedziała mu na to. W gorzkim monologu, pełnym perswazji i żalu, w monologu, który można było nazwać sceną, częścią sztuki teatralnej, rzekła: - Tam w dole chodzą twoi żeglarze, Wielce Czcigodny, Potrójnie Czcigodny! Czy nie powinni wejść na statek? Czy nie powinni odpłynąć? Czy nie musisz pobiec tam, by zabrać go z sobą, póki tego jeszcze chce? Wieczorem może już nie chcieć, znam go! Wstała, długa niebieska szata opadła jej na stopy, na czerwone sandały. Stojąc wydawała się jeszcze smuklejsza i smaglejsza. Pod spojrzeniem znawcy grała swoją scenę dalej. - O wy, którzy uważacie siebie za najwyższych bogów, o, wy potężni, wy zawistni! Wy z waszymi przyjemnościami, z waszym życiem wiecznym - nie, nie, nie, nic nie rozumiecie! Weźcie więc go sobie! Natychmiast, słyszycie, zabierzcie go z sobą na pokład nie zwlekając! Patrz, stoi i czeka! Wieczorem nie będzie już może taki skory! Nie da się już może tak łatwo skusić, Potrójnie Czcigodny! Podczas gdy odgrywała tę bardzo teatralną scenę, Posłaniec układał swoje odpowiedzi. A gdy zrobiła pauzę i zaczerpnęła tchu - o, ileż powietrza mogło zmieścić się w tej małej istocie! - wtrącił: - On nie popłynie z nami statkiem. Już to mówiłem. - Więc to polityka - odparła szybko. Skrzywił się jeszcze bardziej w pełnym szacunku uśmiechu, był dyplomatą, dobrze poinformowanym i dyskretnym, i wyglądał (jak uważała) żałośnie idiotycznie. - Nie mamy żadnego powodu, by mieszać się do wewnętrznych spraw na jego wyspie - powiedział. - Chcemy tylko dać mu szansę powrotu. Ale nie możemy się podjąć popierania rebelii - w razie gdyby jego przybycie do domu miało być uważane za próbę buntu przeciw partii, która posiada największe wpływy na Itace. - Jednakże?... - rzekła i choć stała bez ruchu pośrodku komnaty obu stopami na mozaikowej posadzce, odniósł wrażenie, jak gdyby podniosła jedną stopę, by wejść na niewidzialne schody. - Środki transportu będzie musiał załatwić sobie sam. My damy mu tylko szturchańca. - Jednakże?... - powtórzyła ostrzej. - Chcecie go znowu wysłać na wojnę. Wtedy wszystko jest dobrze, do tego on się nadaje! Ale sami nie chcecie wziąć na siebie żadnego ryzyka! - I grała dalszy ciąg swojej sceny: - Wszystkiego mi zazdrościcie! Mam tutaj siedzieć na starej zagrodzie na końcu świata, ja, córka Atlasa! w tym starym dworku z nędznym gospodarstwem, które się nie opłaca, siedzieć tu kłopocząc się o chleb, izolowana, jak wygnaniec w moim własnym kraju! Chcecie mnie tutaj mieć jako polityczny punkt, zapomniany, ale dobry do wykorzystania, gdy raczycie sobie przypomnieć o jego pożytecznym istnieniu, pławę, którą się mija żeglując, ale która istnieje. Przez wiele lat dawaliście mi spokój. O, jaki spokój! Musiałam się obywać bez wszystkiego, co wesołe i ciekawe, emocjonujące i boskie. Ale potem przyszedł on. I został tutaj. Byliśmy bardzo szczęśliwi, śmiem twierdzić. Był zadowolony. Nie tęsknił już do odjazdu. Zapomniał o wszystkim, tak, zapomniał o was, zapomniał o Najwyższym. Nie miał już żadnych pragnień. - Tak, zdawało nam się, że to wygląda bardzo kiepsko - powiedział z nagłą brutalnością, otwarcie. Grała dalej. - Ale gdy teraz ma jechać, gdy zmusiliście go do tego, gdy kazaliście mu, by wyruszył w drogę - wówczas nie ma statku, który by mógł go zabrać! Na całym morzu, na całym ogromnym morzu Posejdona, ani jednego statku! To ja mam to załatwić! To ja mam się tym zająć! Mam być dla was biurem podróży i locją, i armatorem! Dajcie tylko znać, zlecenia wykonujemy szybko i tanio! Ooo! To może doprowadzić człowieka do... - Niech mi wolno będzie nadmienić - wtrącił - że będę zmuszony złożyć raport o wszystkich twoich wypowiedziach, moja łaskawa. Zmieniła ton i zakończyła swoją scenę wytwornie: uśmiechnęła się lodowatym uśmiechem pani domu i wysunęła prawą dłoń ze smukłymi, brunatnymi palcami rozcapierzonymi tak, że wygięły się w tył: - Pokryję koszt tej podróży. Będzie to dla mnie przyjemność zrobić tę małą przysługę Wielkiej Rodzinie. Proszę, pozdrówcie Najwyższego i zapewnijcie go o mojej poddańczej wierności i posłuszeństwie. - Jesteśmy wam bardzo wdzięczni za waszą nader życzliwą ofertę - powiedział Posłaniec i powstał. - To będzie... hm, jak mam to wyrazić? o tak: bardziej naturalne, gdy on wróci do domu w taki sposób. Hołdujemy zasadzie: wszelka pomoc dla tego, kto jej potrzebuje w drażliwej sytuacji politycznej, ale żadnego otwartego zajmowania stanowiska. Jeśli przypominacie sobie Wojnę Trojańską, to może to rozumiecie? Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, iż jesteśmy neutralni. - Rozumiem to niezwykle jasno, Potrójnie Wielceczczony! - rzekła i podała mu rękę. - Przekażcie moje pozdrowienia! - Więc on wyjedzie możliwie jak najszybciej? - upewnił się Posłaniec. - Zostawię tu chyba paru moich ludzi, dla kontroli. Zabierzemy ich za jakieś dwa tygodnie. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko temu? - O, bynajmniej - odrzekła. - Jakżeż bym mogła? Gdy szedł przez zewnętrzny dziedziniec, zza muru wysunęło się czterech ludzi z jego świty i pomaszerowali za nim drogą w dół do Portu Wschodniego, dokąd wprowadził swój statek przed południem. Każdy z nich niósł dwie włócznie, łuk, kołczan i był poza tym uzbrojony w miecz i długą tarczę. W połowie drogi wydał im rozkaz: poszli gęsiego ku lewej skale nadbrzeżnej, gdzie stała samotna postać. Kalipso odprężyła się. Stała jak przedtem pośrodku komnaty, plecami do ogniska. Zrobiła się mniejsza, bardziej niepozorna. Ujęła twarz w dłonie. - Odejdź stąd - mruknęła do, niewolnicy, która dalej wolno poruszała wachlarzem ze strusich piór. I nagle Kalipso tupnęła nogą, osłoniła swoją zrujnowaną twarz, oślepione łzami ciemne oczy i krzyknęła; - Nie słyszysz, ty czarna małpo! Odejdź stąd, powiedziałam, odejdź stąd! POWSTAJĄ NICI Zalotnicy wymusili w końcu na niej - za pośrednictwem swej stałej delegacji składającej się z Antinoosa i Eurymacha, a potem Amfinomosa - przyrzeczenie stanowczej odpowiedzi i podania imienia wybrańca. Ile przy tym użyto ukrytych pogróżek i w jakim zakresie używano imienia Ikariosa, nie wiadomo, ale można sobie wyobrazić, że grono zalotników działało tak zdecydowanie, jak na to pozwalały okoliczności. Może grożono wywołaniem awantur na lądzie lub buntu na wyspie. Może posłużono się innymi metodami wymuszenia, a nie tylko ekonomicznymi i finansowymi. Co dała Penelopa niegdyś, w szesnastym roku czekania, na początku okresu zalotów, Antinoosowi, młodemu, silnemu, energicznemu? Czy było to coś więcej niż muśnięcie warg? Która z niewolnic o tym wiedziała? Czy Melantho nie miała już wtedy długich okresów czuwania po nocach, kiedy to snuła się po domu, cicho, nie klekocząc sandałami? Tak, kto wie, co może czuć w swoim ciele pół-wdowa, małżonka kogoś, kto dawno wyjechał, gdy w powietrzu unoszą się wonie odnowy roku, a w pobliżu pachnie męskością, w pełni zdolną do dzieła młodością? Co dostał od niej Eurymachos, urzekliwy? Czy coś więcej niż tylko dotknięcie wargami warg, naskórka, męskiej skóry o kobiecą skórę? Potem znów zatarło się wiele śladów, walczyła o swoją wolność. Ale jak z tym było? Dała im obietnicę, że gdy uprzędzie wszystkie bele wełny leżące w magazynie i utka całą tę przędzę, wówczas wybierze. Nie zamierzała naturalnie likwidować tkalni - sami zdawali sobie sprawę, jak bardzo by to było nieekonomicznie - ale umyśliła sobie pauzę przed wyborem, zdecydowaniem się, chwilę wytchnienia przed tym, co nowe. Łatwo sobie wyobrazić, że panowie czuli się podnieceni, ba, zuchwali. Liczyli, że potrwa to rok. Ale wełny było dużo, choć starali się kontrolować (przez usłużnego nadzorcę kóz Melanthiosa, pnącego się w górę syna Doliosa), by nowej wełny zebranej z kudłatych grzbietów i boków owiec nie przybywało do magazynów wełny, lecz by zamiast tego sprzedawano ją, jak należy, na wyspach i na lądzie. Praca w tkalniach wrzała w pełni, bele sukna wynoszono jedną po drugiej z warsztatów i oddawano agentom. Lecz mimo to zapasy wełny były niewiarygodnie duże. Wiązało to się może z atakami choroby Euryklei. Z daleka było widać, że starucha jest chorowita, kichała, marzła, dygotała, biadoliła wznosząc ręce ku niebu, wycierała nos w spódnicę, stękała, kwękała i mówiła wciąż o chorobach, sapała, dyszała, chrząkała - i wyjeżdżała na ląd, na cudowne kuracje, by którejś nocy znów wrócić; i zdawało się, że wełny starczy na nie kończącą się nić od jednego krańca ziemskiego kręgu na Morzu Wschodnim do drugiego na Morzu Zachodnim. Na więcej niż trzy lata wystarczyło tych nici. Melanthios, zarządca kóz i wielu innych działów, odkrył podstęp. Mimo swego ograniczenia snuł on domysły i prawdopodobnie przynagliła go też siostra. Miał wprawdzie na polach dwóch braci i ojca jako pasterzy, ale nie byli oni donosicielami i nie lubili brata za jego sukcesy. Było tak: Pewnej nocy czterech pasterzy dźwigało wzdłuż muru w Dolnym Mieście ciężki tobół. Nieśli ten tobół na nosiłkach i zmieniali się często. Psy nie szczekały, gdy przeszli przez otwartą bramę i poszli dalej w stronę przędzalni, która stała cicha wśród nocnego spoczynku, w słabym świetle gwiazd. - Wkrótce będę już miał dość tej nocnej pracy - odezwał się jeden. - Ale Eumajos mówi, że musimy to robić - powiedział drugi. - Płacą trochę za mało - dorzucił trzeci. Czwarty był niemy. Otworzył wrota, psy poszły za nim, jeden zaczął warczeć. Nagle zaszczekał. Kilka głosów zakrzyknęło z wnętrza budynku: - Stójcie! Co tam robicie? Trzej spośród tragarzy uciekli: ich szybkie stopy słychać było wzdłuż muru, znikli w okamgnieniu, a psy pobiegły cicho za nimi. Czwarty tragarz stał jak wryty: jego pies został przy nim, skomląc. Z przędzalni wyszło dwóch mężczyzn zbrojnych w miecze i włócznie. - Halo, wy! Mężczyzna stał w milczeniu. - Wełna! - stwierdził Melanthios macając tobół. - Głowę byłbym dał, że tak będzie. Towarzysz Melanthiosa chwycił milczącego za ramię starając się rozpoznać go w świetle gwiazd, ale zaraz go puścił poczuwszy twardość muskułów: także pies rzucił się wściekle na niego, aż musiał odskoczyć kilka kroków. - To Dakryostaktos, niemy niewolnik Euryklei. Niemowa namyślał się przez chwilę, po czym podjął tobół, wtoczył go do przędzalni i zamknął wrota. Odszedł z psem, nie odważyli się go zatrzymać. - Nie chcę uciekać się do broni - mówił Antinoos - ale ona mi za to zapłaci! Nazajutrz odbył rozmowę z Małżonką i dał jej do zrozumienia, że wiedzą, iż pasterze przychodzą nocami do miasta z tobołami wełny. - Nie widziałam tego - odrzekła krótko Penelopa, i była to prawda: nie widziała, by wnoszono jakieś toboły wełny. - Ale pomówię z Eurykleją. Po trzech dniach Antinoos i Eurymachos przyszli i domagali się wyraźnej decyzji w sprawie wełny, oświadczając, że na swoim zebraniu postanowili zgodzić się, by wełnę znajdującą się obecnie na składzie w magazynie uprzedzono i utkano, ale potem musi już być z tym koniec. Uważali się za bardzo wielkodusznych. Penelopa odrzekła: - Eurykleja czuła się trochę niezdrowa, więc wyjechała, zdaje mi się na ląd. W Delfach jest takie dobre źródło. Artretyzm dokucza jej czasem okropnie. - Może sobie jeździć, ile tylko chce, jeśli chodzi o nas - oświadczył Antinoos (Partia Postępu) w swym przemówieniu - ale domagamy się kontroli nad państwową wełną. Wiemy, jak przemyca się tu wełnę z lądu, zasięgnęliśmy języka wśród pasterzy i szyprów. - Nie śledziłam tego tak dokładnie - odrzekła Gospodyni (Partia Niezależnych) w swej odpowiedzi na interpelację. I była to prawda: nie śledziła tak dokładnie szczegółów. - Postanowiliśmy kazać pilnować magazynu i fabryk własnym strażnikom - oświadczył rzecznik Partii Postępu w dalszej debacie. Eurymachos przychylił się do zdania przedmówcy. - Nie mogę powiedzieć nic więcej w tej sprawie - oświadczyła Penelopa. Skończyły się dostawy wełny i przędzalnia miała zostać zamknięta, gdy tylko magazyn się opróżni. Eurykleja wróciła niebawem ze swej podróży dla poratowania zdrowia, która tym razem nie była zbyt długa: odwiedziła Laertesa w jego zagrodzie w górach na terenach nad miastem. Wyglądała gorzej niż zwykle, co mówi niemało, ale nie odbyła podróży do kąpieli w Delfach. Chodziła natomiast po przędzalni i tkalni i usiłowała, szczerze mówiąc, sabotować robotę. Takich słów oczywiście nie używano. Ale kwalifikowała wrzeciona jako nieodpowiednie, wiele dziewcząt uznawała za nie nadające się do pracy albo też uznawszy, że wyglądają na zbyt zaharowane, udzielała im kilkudniowych zwolnień. Mimo to jednak nici nawijały się na kłębki nieubłaganie, choć może trochę wolniej, i wełna topniała. Podobnie postępowała staruszka także i w tkalniach. Dużo było zamieszania z krosnami, dużo zgrzytów i kłótni w pracy. Przędza przebiegała jednak mimo to swoim torem przemieniając się w sukno. Strażnicy nie byli zbytnio senni po nocach i wszelkie drobne próby sprowadzenia nowej wełny nie powiodły się. Przędzalnie zamknięto. Wkrótce również i tkalnie miały być zmuszone do zaprzestania pracy na jakiś czas, w trakcie pauzy do namysłu, kiedy to Penelopa wybierała. Jednej nocy Eurykleja miała nowy sen i opowiedziała go rano siedząc na skraju łoża Gospodyni. - Śniło mi się, że pan Laertes jest bardzo chory. Stanowczo muszę pójść go odwiedzić. - To okropne - zmartwiła się Penelopa, dobra synowa. - Jak on się właściwie ma, mój teść? Wiesz coś o tym? - Kiedy byłam tam ostatnim razem, wszystko było jak zwykle. Chciał żyć samotnie i zajmować się ogrodem i winnicą. - I wciąż nie ma ochoty sprowadzić się z powrotem tu do nas? - Na razie jeszcze nie, dopóki oni... hm... te osoby tu przychodzą - rzekła kwaśno Eurykleja. - Co jeszcze ci się śniło? - Że jest bardzo chory. Bardzo. Tak że musi zacząć myśleć o całunie i tak dalej. - Brr! - wzdrygnęła się Penelopa. - Trzeba koniecznie posłać mu jakieś przysmaki. I zaopiekować się nim dobrze! Co ci się jeszcze śniło? - Śniło mi się, że jego synowa musi mu utkać całun z cienkiego płótna, i że utkanie tego będzie trwało długo. - To dziwny sen - rzekła z namysłem Gospodyni. - A co więcej? - Śniło mi się, że... hm... te osoby nie mogły jej tego odmówić. Po prostu nie odważyły się jej odmówić. Ze względu na ludzi. To byłoby przecież po pogańsku, po barbarzyńsku odmówić jej takiej rzeczy. - Nader dziwny sen - mruknęła Penelopa. - Hm, tak, to był dosyć interesujący sen - odparła staruszka i także jej głos robił teraz wrażenie krótkowzrocznego, bez względu na to, jak to dziwnie brzmi. - W takim razie najlepiej będzie, jak go znowu odwiedzisz i wrócisz powiedzieć mi, jak z nim jest, jak bardzo jest słaby i chory - orzekła Gospodyni. W chwilę później, gdy czesanie było już ukończone, a śniadanie zjedzone, staruszka i niemy Dakryostaktos z kaprawymi oczami wybrali się w drogę. Wrócili nazajutrz. Staruszka obeszła tkalnie prowokując niechęć do siebie, sarkała i dokuczała dziewczętom uszczypliwościami i pokrzykiwaniem, tak że dziewczęta i nawet starsze kobiety straciły ochotę do pracy i wzdychały, i mówiły, że życie jest ciężarem i że nigdy nie mogą się dobrze zabawić tak jak inni - i tak dalej. Staruszka przesyciła je zniechęceniem. Potem obeszła całą zagrodę i jej otoczenie i była niezwykle gadatliwa. Opowiadała wszystkim, jak niedobrze jest z biednym starym panem Laertesem, niewiele dni mu już chyba zostało. I tak żal tego starego opuszczonego byłego władcy. Pogrążonego w smutku! Oto leży i życzy sobie pochówku w całunie. Pani, Małżonka, Madame obiecała mu wprawdzie kiedyś całun - ale później nie mogła go utkać! Wnet przyszedł zakaz tkania, gdy skończyła się przędza w warsztatach. Ach-ach-ach, czy można sobie wyobrazić taki los! - I staruszka nie zadowalała się chodzeniem po zagrodzie, była także na dole, w mieście, na Rynku, w porcie, chodziła po domach odwiedzając znajomych, z którymi już od lat nie rozmawiała - wszędzie słychać było jej ach-ach-achanie. I ludzie uważali, że to żałosna sprawa z Laertesem, w dniach swojej władzy był to mąż wspaniały i szlachetny. Bo i pomyśleć, leżeć tak chorym i nieszczęśliwym i nie móc się nawet pocieszyć myślą, że dostanie piękny całun od swojej synowej, gdy wszystko się skończy! Życie potrafi jednak być niezwykle twarde dla niektórych, podczas gdy inni tylko jedzą i piją, i bawią się wesoło. A gdy Eurykleja wprawiła w ruch to ach-achanie, potoczyło się własną siłą dalej przez całe miasto i wyszło daleko na wieś, zarówno do pastuchów świń we wschodniej części wyspy, jak i do drobnych chłopów i pasterzy owiec i kóz oraz żeglarzy w części północnej - ba, rozeszło się i przeniosło statkami na ląd stały i daleko na morze. Staruszka stała się źródłem informacji o chorobie Laertesa. I nie obeszło się bez tego, by Zalotnicy nie spytali jej, jak się ma Czcigodny Starzec, napotkawszy ją, a obecnie łatwo było ją spotkać. Wiedziała wszystko o dogorywaniu Czcigodnego, miała z nim stały kontakt. Można powiedzieć, że Laertes umierał dość hałaśliwie. W odpowiednim momencie Penelopa wymierzyła swój cios. Wśród pełnych nadziei pretendentów i aspirantów, wśród wszystkich, którzy przybyli z górzystych wysp i leśnych domen lub nadbrzeżnych wiosek, z Dulichionu, Same, Zakynthos i z innych stron, wielu było nieokrzesanych, ciemnych i ordynarnych spekulantów, których jedyną słabą stroną w życiu politycznym był ich strach przed duchami, ich zabobonność. Byli oni poniekąd świętoszkami. Ani Antinoos czy Eurymachos, ani Amfinomos, który sam pochodził z Dulichionu, nie byli zabobonni, lecz musieli prowadzić swoją politykę tak, aby można było wykorzystać te tak zwane siły ludowe: skaptować je sobie przez naciskanie na ich słabe punkty i posługiwać się ich brutalnością, wiarą w zabobony i lękiem przed duchami. Te prymitywne typy stanowiły ciężką artylerię Partii Zalotników, tarany kierownictwa grona konkurentów. Nie wyróżniali się niczym szczególnym w dyskusji, ale odznaczali się za to jako chór, jako partia, jako większość. Truchleli przed Gromowładnym, przed Zeusem Gromadzącym Chmury, ale nie znali zbytnio Zeusa Łagodnego, Zeusa Melichiosa. Po dłuższej porannej rozmowie z Eurykleja Penelopa zeszła pewnego dnia ze Schodów Kobiecych i u ich stóp spotkała zwykłą delegację wzmocnioną przez Amfinomosa. Przeczuwali jakieś wydarzenia. - Nie chcę pertraktować z panami osobiście - rzekła Gospodyni, Pani Domu - chcę rozmawiać ze zgromadzeniem. - Ależ my stanowimy stały komitet - odparł Antinoos tocząc swoimi hardymi oczyma. - Madame, my trzej jesteśmy wolą ludności wyspy i pokornymi sługami, i instrumentem łącznej woli Zalotników. - Bzdura - orzekła Penelopa z godnością, ba, niemal z królewską wyższością - chcę pomówić także z kilkoma innymi. Bądźcie tacy dobrzy i zaprowadźcie mnie do sali mego Małżonka, do megaronu Tego-który-wyjechał, pragnę powiedzieć kilka słów. Musieli jej na to pozwolić. Hałaśliwi konkurenci siedzący przy stołach między słupami pod ścianami sali umilkli i przestali jeść i pić, gdy ona, z dobrze obliczoną powolnością, z którą było jej tak bardzo do twarzy, podeszła do miejsca Małżonka, w pobliżu ogniska, i tam stanęła. - Jej Łaskawość pragnie złożyć oświadczenie - oznajmił fungujący jako przewodniczący Antinoos, formalnym, parlamentarnym, choć nieco krzykliwym tonem; kryła się w nim nerwowość. Zwróciła się do nich bezpośrednio i wprost: - Moi panowie - rzekła - nie jest moim zamiarem jakimkolwiek sposobem naruszyć święte prawa gościnności wdzierając się tak oto w wasze z pewnością ważne obrady. Co myślę w głębi ducha, wszystkim wam wiadomo (było to kłamstwo, naturalnie, unikanie prawdy), a moje poglądy na religię i moralność nie są wam chyba również nieznane. Nie było to łatwe; nie miała wprawy. A. czasem miała wrażenie, jak gdyby ich młodość, ich prawdziwe czy nieprawdziwe pożądanie jej łona, chuć męskich ciał skierowana ku niej i żądza zdobyczy i łupu w tych duszach chłopów, pastuchów i morskich piratów pozbawiały ją tchu. W tej chwili, na początku swego przemówienia, patrzyła na tak zacnego zazwyczaj Amfinomosa. Głos jej załamał się zrazu, drżał, ale opanowała się w każdym razie tak dobrze, że doprowadziła swe przemówienie do pomyślnego końca. Naszkicowała wpierw swoją pozycję: znamy ją. Opowiedziała im, to co już wiedzieli: że jej mąż wyruszył na bardzo szczytną wojenną wyprawę, że wedle rapsodów rycerskich i słuchów był jednym z pierwszych, gdy chodziło o oszukanie i zmiażdżenie twardego i okrutnego wroga, że od dziesięciu lat jest w drodze do domu i że nie wiadomo, gdzie znajduje się w tej chwili. Żadna wiadomość o śmierci nie nadeszła jednak, stwierdziła. Ale teraz nie o to chodzi, lecz o inny, prawdopodobnie bliski zgon. Ukochany Teść, przez wszystkich wysoko czczony Laertes, leży, jak zapewne wszyscy to wiedzą, ciężko chory już od dawna. Koniec wydaje się bliski, może przyjść w każdej chwili. Niegdyś obiecała temu wybitnemu i powszechnie szanowanemu starcowi, że utka jego całun, płócienną chustę takiej wielkości, iż godna będzie jego szlachetnych zwłok, jego wybitnego i szanownego ciała. A jaka jest sytuacja obecnie? Zrobiła zręczną artystyczną pauzę. Siedzieli przy stołach i wpatrywali się sztywno uroczyście przed siebie. Zaczęła mówić o Śmierci i Hadesie, dokąd wszyscy powędrujemy, o wszystkim, co może spotkać zmarłych, gdy sprawy i wysiłki na powierzchni ziemi są już za nami. Można wyobrazić sobie taką oto scenę: Laertes przychodzi do Królestwa Śmierci i spotyka tam natychmiast starych znajomych - na przykład ojców kilku spośród tu obecnych panów, dawnych przyjaciół zmarłego ze skalistej Same, pokrytej lasami Zakynthos, sennego Dulichionu - znakomitych herosów, tak jak on sam. I ktoś mówi: doprawdy nie poznaję ciebie, łachmaniarzu. A wtedy on musi odpowiedzieć: to chyba dlatego, że nie dostałem godnej siebie szaty, gdy odchodziłem spośród żyjących na powierzchni ziemi. Moja synowa obiecała mi niegdyś, że utka całun dla mnie, ale niestety nie zrobiła tego. I wtedy ci inni martwi herosi pomyślą, że to jakaś okropna nie dotrzymująca obietnic synowa. Wówczas może Laertes zechce jej bronić i powie: To nie była tylko jej wina. Chciała tkać, ale synowie wasi, panowie, i wnuki, i bracia, przeszkodzili jej w tym, wprowadzili zakaz tkania. Znów artystyczna pauza. Wpatrywali się, spuściwszy głowy, jeszcze bardziej ponuro, z większym poczuciem winy, w swoje michy i puchary. Kilku bystrzejszych, Antinoos, Eurymachos i jeszcze paru innych, miało zakłopotane miny, przeczuwali, do czego to zmierza, ale nie mogli tak łatwo jej przerwać. Miły Amfinomos miał wygląd bardzo przygnębiony. Zerkali na siebie, marszczyli czoła i trzęśli głowami, tak że kosmyki włosów na czole miotały się i tańczyły. Ciągnęła swoje przemówienie: Cóż, tak oto wygląda ta sprawa. Laertes będzie widocznie musiał pójść do Hadesu w swoich zwykłych szatach wieśniaka albo nawet goły. Nie można nic na to poradzić. Nowa pauza. Ale zanim Antinoos zdążył zabrać głos, ona znów mówiła: - Bogowie, którzy kierują ludzkimi losami z taką mądrością i którzy baczą na każdą ofiarę i niemal każdy ludzki postępek, i mają zdolność słyszenia choćby najciszej szeptanych słów, jakie człowiek wypowiada, muszą wszak myśleć, że to dziwny sposób uczczenia zmarłej osoby z wielce błogosławionego rodu, która pod wielu względami jest równa bogom. A bogowie są tak jak wszyscy inni normalnie i zdrowo żądni zemsty. Oni nic nie zapominają. Panowie z krańców wyspiarskiego państwa, a także niektórzy z miasta spojrzeli po sobie z przerażeniem. Najprostsi chłopscy wielmoże wyglądali na wyraźnie wstrząśniętych. - Pytam was teraz - mówiła Penelopa - czy jest wśród was ktoś, kto ma coś przeciw temu, żebym utkała całun dla mego teścia, Laertesa, tak aby mógł zejść do Hadesu odziany porządnie i odpowiednio do swego stanu? Kto jest przeciwny, niech wystąpi i powie to, tak abym mogła podać jego imię memu teściowi, którego będą pytać o wiele rzeczy, gdy dotrze do pełnej chwały siedziby wiecznych herosów - skończyła przesadnie uroczyście, sama była wzruszona, nie było to tak całkiem udawane. Antinoos otworzył usta, ale zamknął je znowu. Był wściekły, ale nie ośmielił się protestować. - Mogę więc zacząć tkać od razu? - zapytała. Antinoos zebrał się już teraz na tyle, że mógł się wypowiedzieć; ale głos miał ostry od gniewu. - Jesteśmy zmuszeni ugiąć się, moja pani. - Sprawa jest bardzo pilna - powiedziała. - On może umrzeć w każdej chwili. - Moja czcigodna - odezwał się Eurymachos zwracając ku niej swoją inteligentną twarz, swe czujne oczy - moja czcigodna, wasza zręczność jest godna podziwu. Ale czy wasza obietnica obowiązuje? - Zawsze dotrzymuję swoich obietnic, jak tego chcą bogowie - odrzekła chłodno. - Wybacz, pani - powiedział - nie wątpię w to, ale kiedy w tkalni skończy się wełna, musisz wybrać jednego z nas na męża. Zrobił szeroki ruch ramieniem, zebrał partię tym swoim gestem. - Nie łamię nigdy żadnych obietnic - powtórzyła znowu i uśmiechnęła się nagle ciepło i powabnie, z doświadczeniem dojrzałej kobiety, do niego i do Amfinomosa, tak że obaj młodzieńcy zaczerwienili się. - Czy nie uważacie, mój panie - rzekła do Eurymachosa - że mój teść powinien dostać swój całun? Ma go dostać? Czy też nie ma go dostać? - To jasne, że musisz go utkać, czcigodna pani - odparł nieco stropiony. - Ale mnie chodziło o to... miałaś nam przecież odpowiedzieć teraz, gdy pierwsze tkanie zostanie ukończone, gdy skończy się wełna. - Chyba źle to zrozumieliście, mój młody panie - odrzekła tonem takiej wyższości, że znów się zaczerwienił; fala czerwonego światła na młodej twarzy. - Tak - rzekł niezdecydowanie - ale... Nie odpowiedziała na to, skinęła tylko głową i wyszła z sali: Godna, Dama, Doświadczona. Siedzieli jak zamarli. Ledwie zdążyła wyjść, a już zaczęli mówić jeden przez drugiego. Antinoos gorzki, rozwścieczony, krzyknął: - Po kolei, jeśli mogę prosić, po kolei! *** Fama, która nie zawsze walczy o sławę, chwałę i przyzwoitość, wyciekała jak z dziurawego dzbana na wino, fruwała niczym spłoszone stado ptaków, szeptała, szemrała, wkradała się wszędzie. Po południu rozeszła się po mieście, a wieczorem po całej wyspie; a w kilka dni później rozwój wydarzeń znany był w całym wyspiarskim państwie i na wybrzeżu Akarnanii. Kierownictwo Partii Postępu było wzburzone, gniewne; ale niesłusznie byłoby twierdzić, że wszyscy zalotnicy lub rzekomi zalotnicy, to znaczy ci, którzy przybyli na Itakę na wczasy, by spotkać się tam ze znajomymi czy tylko po to, by chodzić po obiadkach, byli zmartwieni. Wszyscy pojęli, że polityczne posunięcie Penelopy, którego matką, jak domyślało się wielu, była Eurykleja, musiało przedłużyć okres oczekiwania zalotników, a w związku z tym również i okres pieczeniarstwa; a nabyta z doświadczenia znajomość metod stosowanych w walce przez Małżonkę była już teraz tak duża, że zdawano sobie sprawę, iż nie zrobi ona całunu zbyt małego. Najzagorzalsi zalotnicy i mający największe nadzieje pieczeniarze siedzieli kwaśni albo z trudną do ukrycia radością, że okres oczekiwania przedłuży się jeszcze o pół roku. Zamknięta chwilowo przędzalnia i kulawo pracujące tkalnie znalazły się na drugim planie: żadna z tych wytwórni nie miała już politycznego znaczenia ani nie wpływała już więcej na rozwój wydarzeń. Zamiast tego zainteresowanie skupiło się na osobie Penelopy i na lnie. Miała tkać całun sama, u siebie w domu, na górze, w swej kobiecej komnacie. Musiała wyniknąć sprawa lnu, problem nabycia go i zwłoki z tym związanej; i dziwne, jakie to wszędzie wywarło skutki. Antinoos pierwszy zaofiarował się dostarczyć len w najkrótszym czasie; len był pod ręką. Eurymachos przyszedł z podobną ofertą, a zacny Amfinomos, szef zalotników z wyspy marzeń, z wyspy pszenicznej, posłał do domu swego sługę i herolda Moschariona, by postarał się o piękny len albo na trawiastej i pszenicznej wyspie, albo gdziekolwiek indziej, byle prędko. Pewnego dnia len znalazł się na miejscu, ale Penelopa oznajmiła, że dała Euryklei pełnomocnictwo do zakupu lnu w najodpowiedniejszym gatunku na lądzie i że staruszka już tam wyjechała. Na tym sprawa na jakiś czas stanęła. Gdy Eurykleja wreszcie po czterdziestu dniach wróciła do domu, dowiedziano się, że leżała chora w małej nadbrzeżnej wiosce w Elidzie u zupełnie nowej siostry i że trudno było zakupić len w Akarnanii za jakąś godziwą cenę, ale w każdym razie towar nabyto i jest już w drodze do Itaki. Przy okazji Eurykleja skorzystała też z okazji, by kupić trochę wełny, i chyba najlepiej będzie puścić znowu w ruch przędzalnię i tkalnie, żeby dziewczęta i stare kapłanki, i portowe hetery nie popadły znowu w grzechy bezczynności, teraz, gdy działalność warsztatów nie może już nikomu szkodzić ani przedłużyć okresu oczekiwania. Okazało się, że ten mały kłębek wełny, który udało jej się nabyć mimochodem, to cztery zaszyte w skórę bele; a w dziesięć dni później zawinął do Zatoki Miejskiej statek z jakiejś miejscowości na południowym brzegu kontynentu, który przywiózł dalsze dziesięć bel: piękny rezultat podróży chorej, starej, krótkowzrocznej i przygłuchej kobiety. Wskazywano na to, że wełna nie powinna leżeć zbyt długo, toteż natychmiast zaczęto przędzenie, a wtedy odkryto, że v; przędzalni jest stanowczo za mało ludzi i za mało wrzecion. Zatrudniono nowe prządki, sprowadzone z innych wysp i z lądu stałego, i niebawem także i tkalnie były w pełnym ruchu. Ale len się opóźniał. Czołowi przywódcy Partii Postępu sarkali i nachodzili Penelopę wiele razy, zanim len przyszedł z kontynentu. Penelopa wiedziała o dacie przybycia. I kiedy brzuchaty frachtowiec zwinął żagle w cieśninie koło Same i o wiosłach wprowadzony został do Zatoki Miejskiej, duża część mieszkańców miasta zebrała się, by go przywitać, tak jakby to był statek ze złotem z Argolidy, którym ludzka fantazja często się zajmowała. Ten len - było to tylko parę lekkich worków albo toreb. I kiedy zaniesiono go do domu Gospodyni, Eurykleja odkryła mimo swojej krótkowzroczności, że był złego gatunku, gruby i marnie wyprawiony. Tego dnia groziła otwarta rewolta w megaronie Nieobecnego. Bo też pomyślcie: to nie były dzieci, mali chłopcy, ci, którzy czuli się nabrani, ba, ciężko oszukani, ani też wątli młodziankowie, którzy czuli, jak rosną im ośle uszy i wydłużają się nosy. Nie - wielu z nich to byli całkiem dorośli mężczyźni i wybitne osobistości w społeczeństwie. Niektórzy odmówili jedzenia. Inni spili się jak świnie i zaczęli się z sobą bić koło ołtarza Zeusa na dziedzińcu. Dwóch żebraków wyrzucono z domu, a jednego mężczyznę ze skalistej Same zaniesiono na jego statek w porcie i wysłano do domu na pochówek. Antinoos groził zwołaniem zgromadzenia na Rynku, ale mimo wszystko nie odważył się na to, musiało wystarczyć posiedzenie Rady Szlachty, które odbyło się w domu u pewnego konkurenta w średnim wieku, szypra i kupca z Itaki. Eurykleja szepnęła słówko do ucha Gospodyni. Śniło jej się coś - o łuku, który pękł, o skrajnej granicy tego, co może znieść zalecający się człowiek, o boskim młodzieńcu, który przylepił sobie skrzydła woskiem i próbował latać, ale wosk roztopił się na słońcu - czy to nie dziwne, że ten młodzieniec nosił niemal takie samo imię jak ojciec Jej Łaskawości, Ikarios? Nie mogła się połapać, co też taki sen mógł oznaczać? - Chcesz, żebym ich uspokoiła? - zapytała Penelopa bez ogródek. - Przyjrzałam się temu lnu bliżej - odparła Eurykleja patrząc krótkowzrocznie na swoje pomarszczone kciuki. - Okazał się oczywiście lepszy, niż z początku myślałyśmy? - Właśnie - przytaknęła staruszka. Małżonka posłała sługę do Rady Szlachty z prośbą o rozmowę z deputacją. W chwilę potem trzyosobowy komitet stał już u stóp Schodów Kobiecych. Penelopa zakomunikowała im jak zwykle uprzejmie, że zbadano len dokładniej. *** Przędła go sama. Opowiadała i kazała innym opowiadać, jak bardzo odwykła od tej pracy: jak troski uczyniły jej dłonie ciężkimi. Ponadto musiała myśleć o tym, by utrzymać w ruchu swoje warsztaty, żeby mieć dostatecznie wielkie dochody i móc zaopatrywać wszystkich gości, którzy przewijali się przez jej dom, jedli i pili, raczyli zaszczycić jej domostwo. Nie przeszkadzali też jej używać wełny z owiec Tego-który-odjechał; nie przeszkadzali jej sprzedawać sukna na ladzie i dokonywać transakcji wyprawionymi i nie wyprawionymi skórami. Nie przeszkadzali jej w niczym, prócz tego, co mogło jej przeszkodzić w tkaniu, w tym właściwym tkaniu: krótko mówiąc w Tkaniu. Przędła chwilę przed południem, po czesaniu, i chwilę po południu. Wychodziły z tego cieniutkie nici z cienkiego, pięknego lnu, królewskie nici, nici godne najwyższych, i długo opowiadała, jak wolno pracują jej dłonie: dłonie, które należały do - tak zręcznej zazwyczaj kobiety: dłonie, które z powolną godnością trzymały wrzeciono pozwalając powstawać niciom. - Kiedy Madame zamierza zacząć tkać? - pytali. Odpowiadała: - Muszę także myśleć o moim synu. Niemal niedostrzegalne, ba, dla dziś żyjących niedostrzegalne mrugnięcie, które wymieniła ze staruszką Eurykleja, kiedy smagła i podobna do kotki córka Doliosa szła przez dziedziniec, zawierało między innymi także pamięć o tym. WIĘZIENI Gdy ujrzał, jak długi, czarny od smoły pięćdziesięcio-wiosłowy statek Posłańca wychodzi tyłem z zatoki przy żywym plusku wioseł, odbył długą przechadzkę przez wąski półwysep w stronę gór. Czterech pozostawionych na wyspie strażników szło za nim w oddaleniu. Pogoda była piękna; słaby zachodni wiatr zaczął wiać, kiedy statek wyszedł na otwarte morze i rozwinął żagiel, który zabłysnął w tym oświetleniu krwawą czerwienią. Starał się niezdarnie zanalizować swoje uczucia. Ale było to zrywaniem strupów z na wpół wyleczonej rany: w razie nieostrożności łatwo mogła się zaognić. Wysilał się, by sobie wyobrazić Penelopę teraz, ale mu się to nie udawało. I ja też jestem dość stary, pomyślał. Największy ból sprawiała mu myśl o chłopcu, obcym mężczyźnie, młodzieńca, o którym nie wiedział zupełnie nic. Jaki też on jest? Jak mówi? Czym się zajmuje wewnętrznie? Czy ma jakieś Życie Wewnętrzne? Pytanie zostawało bez odpowiedzi. Najbardziej dziwiło go to, że zaczął odczuwać coś w rodzaju gorączki przed podróżą. Naturalnie nie tak jak w młodości, kiedy to wyprawiał się pierwszy raz do Pylos, do Sparty a później na Kretę, albo gdy rozgoryczony z powodu przymusu, ale mimo to żądny przygód wyruszył z Agamemnonem na Troję. Teraz nie szukał już przygód. Ale zastanawiał się, jakie to będzie uczucie znowu znaleźć się w łodzi - nie, to będzie chyba jakaś tratwa: znów być na morzu, poczuć znowu wodę, zdobyć posejdonowskie doświadczenie. A daleko na wschodzie znajdowało się wybrzeże, gdzie miał wyjść na żwir i wspinać się po skałach idąc do swego własnego domu. Czuł strach przed tym: napięcie, ciekawość i lęk. Podczas wieczerzy pozwoliła mu milczeć przez chwilę. Obserwował ją ostrożnie znad brzegu puchara, pijąc, a pił często. Była piękna, odpychająco piękna, powabnie piękna, lodowato zimna i gorąca, i piękna. Wino wprawiło go w ponurą melancholię. - Jeśli dobrze rozumiem, chcesz wybrać się w drogę, jak można najszybciej - powiedziała w końcu. - Kalipso - odparł - dobrze mi było u ciebie. - Zawsze byłeś taki podejrzliwy - ciągnęła. - Nie, nie, nie protestuj, wiem o tym. I poniekąd rozumiałam ciebie. Byłeś podejrzliwy właśnie dlatego, że nie miałeś żadnego rywala. - Nie wiem, czy dobrze cię rozumiem - rzekł ze słabym uśmiechem i spuścił oczy. - Nie potrzeba tego tłumaczyć - powiedziała. - Ale byłeś wobec mnie nieufny, dlatego że sądziłeś, iż chcę cię tutaj zatrzymać za wszelką cenę i bez względu na wszystko. Gdyż byłam taka samotna, tak odepchnięta przez Wysoką Rodzinę, i mówiłeś sam do siebie: Nareszcie złapała sobie chłopa, który jeszcze ujdzie i który chce z nią spać co noc, lak że łatwo go nie wypuści. Tak myślałeś, prawda? To nie jest pytanie, to stwierdzenie! - To intelektualna igraszka - odrzekł. - Ale masz dużo racji. I dlaczegóż nie miałbym być podejrzliwy? Nie było tu żadnych statków, z wyjątkiem tej małej łódki, by jeździć na Wyspę Grot, żadnych prawdziwych statków, bo ludzie wytworni nie jedzą ryb, a niewolnicy mogą łowić z lądu. Nie było żadnych narzędzi, by sobie sporządzić statek, gdybym chciał bawić się w stolarkę, gdyż tutaj we dworze nie ma żadnych innych przyborów prócz tych, których się używa do jedzenia, lub mieczy, którymi ścina się ludzi, jeśli się uważa, że przychodzą jako wrogowie. Ty sama nigdy nigdzie nie podróżujesz, całkiem po prostu dlatego, że jesteś więźniem. A gdy więzień dostał do towarzystwa drugiego więźnia... - Teraz to ty igrasz słowami - rzekła. - Rychło wyjedziesz? - Gdy zdobędę statek, który utrzyma się na morzu. - Jesteś taki dziwny - powiedziała. - Byłeś taki cały czas, w każdej chwili z tobą jest dziwność. - Pochyliła się ku niemu przez stół. - Mogę zajrzeć w głąb ciebie - ciągnęła. - Chcesz jechać, ale boisz się, że świat, do którego przyjdziesz, podobny będzie do tego, który opuściłeś dawno temu. Albo że będzie tak zmieniony, iż nie będziesz się w nim dobrze czuł, nie będziesz mógł w nim żyć. Tu jest niezmienne bezpieczeństwo. Mogę cię uczynić równie nieśmiertelnym jak ja sama, tak że będziesz żył długo, wiecznie. Ceną jest niezmienność. A tego ty nie chcesz. I ten wyjazd uważasz za obowiązek. Chciałeś tu zostać, choć nigdy mi o tym nie mówiłeś. Dlaczego nie chciałeś wyjechać z Hermesem? Czy ci nie zaproponował, byś wyruszył z nim natychmiast? - Nie proponował mi podróży, chciał tylko przetransportować mnie z jednego miejsca na drugie, tak jak się przewozi paczkę albo pożyteczne narzędzie do pracy, Kalipso. Jestem rad, że powiedziałem nie. Teraz możesz zrobić ze mną, co zechcesz. - Dostałam rozkaz - odparła. - To ja jestem twoim więźniem, ja, głupia! Możesz zrobić ze mną, co chcesz. Możesz ściągnąć na mnie karę, jeśli zostaniesz, bo jestem głupia. Możesz rozedrzeć mi serce robiąc mi tę przysługę, że wyjedziesz. - To uroczyste słowa - rzekł z ironią. - Jedyne, którymi teraz można wypowiedzieć trochę prawdy! - żachnęła się gwałtownie. - Lubię cię! Bardzo cię lubię. Gdybym miała władzę, nie puściłabym ciebie, jeśli chcesz wiedzieć! - Gdybym miał władzę... - powtórzył. - Tak? - Nie wiem. Za każdym razem, gdy czuję jakiś rozkaz od nich, od Najwyższych, czuję też, jak gdybym robił źle słuchając. A przecież to jedyne, co można uczynić. Ale można zadać sobie pytanie: Jak oni kierują tym światem? Wolno postawić pytanie, oni sami włożyli możliwość tego w moją pierś. Ale zostanę ukarany, jeśli na nie odpowiem. - Jeśli odpowiesz błędnie - dorzuciła. - Im odpowiada się zawsze błędnie, jeśli bierze się prawdę odpowiedzi z własnego doświadczenia, Kalipso. Wtedy rzekła: - Mnie możesz pytać. Gdybym cię spytała: Czy potrafisz prowadzić życie lepsze niż... Morze, czy potrafisz być Posejdonem... biorę pierwsze lepsze imię... lepsze niż Posejdon? Wtedy możesz mi na to odpowiedzieć tak lub nie. - Mogę - odpowiedział. - Co by to było, gdybym odpowiedział tak. To tylko przypuszczenie. Równie dobrze mogę odpowiedzieć nie. Ale gdybym odpowiedział tak, musiałbym w każdym razie odpowiedzieć szeptem, tak żeby on mnie nie usłyszał. - Wyżej nie śmiemy już igrać słowami - rzekła. - Nie, wyżej nie - przytaknął. - Ale mogę ci powiedzieć oto tak: Jeśli Zeus włożył mi do czaszki myśli, są to Jego myśli. Ale On nie włożył mi do głowy myśli, tylko możliwość myślenia. Dał mi instrument. Mogę na nim grać, mogę grać, więcej nic. Albo też możemy powiedzieć tak: On dał mi łamigłówkę. Może to być wiele figur, ale żadna poza możliwościami łamigłówki. Można powiedzieć: To ten, co sporządził łamigłówkę, jest odpowiedzialny za jej możliwości. - Jesteś Przebiegły - rzekła. - Mam duże doświadczenie, jeśli chodzi o ludzi i bogów - odparł. - Najwyższego nie oszukasz słowami, przyjacielu - powiedziała i rozejrzała się po sali. Stara czarna niewolnica z grubymi fioletowymi wargami stała w drzwiach do wewnętrznych komnat. - Nigdy nie usiłowałem Go oszukać - powiedział. - Jestem pyłkiem na Jego wietrze. Jestem skorupką jajka w Jego dłoni. Moje doświadczenia są darem od Niego. Przypuszczam, że chce, żebym się posługiwał Jego podarunkiem. - Czy mógłbyś kierować światem? - zapytała znowu wprost. - Wszyscy tak myślimy w pewnych momentach. - Czy mógłbyś kierować nim lepiej niż Najwyższy? - Nie chcę wypowiedzieć takich słów, to byłoby bluźnierstwo - odrzekł rozglądając się dokoła. - Mógłbym odpowiedzieć na to tak: Przy moich doświadczeniach i przy mojej bezdennej ignorancji, przy mojej czarnej ślepocie kierowałbym światem inaczej. To jasne, że inaczej. Któż mógłby kierować nim tak jak Najwyższy. Upił znów głęboki łyk i przyglądał jej się nad brzegiem pucharu. - Było mi u ciebie dobrze. Znalazłem u ciebie spokój. I dałaś mi dużo miłości. Chciałbym być podwójny: połowa zostałaby tutaj. Jeśli mam w sobie ducha, w mojej piersi, tchnienie ducha, opar, który żyje wokół serca, to część jego zostanie tutaj. Jako wspomnienie: moje i twoje. I chciałbym mieć dwa ciała, i to, które byłoby lepiej wyposażone w męskie dolne atrybuty, cielesną chęć zapładniania, w instrument, którym my, mężczyźni, szukamy miłości i ją nim znajdujemy - wówczas chciałbym, żeby to lepsze moje ciało zostało u ciebie. - Chciałabym mieć o wiele młodszego mężczyznę - powiedziała i napiła się wraz z nim. - Powinien mieć twoje instrumenty i twój ciężar i twoją nocną gwałtowność, dobrze wyważoną, tak, dobrze wyważoną i biegłą, i twoje doświadczenie, i twój rytm, kiedy poruszasz się lub mówisz, albo śpisz, lub czuwasz i leżysz ze mną. Ale jak powiedziałam, powinien być o wiele młodszy. - Ty sama się nie starzejesz - rzekł. - To twoja siła kobiety i twoja słabość boskiej istoty, podobnej bogom, potomkini bogów. Dojrzewasz, ale nie starzejesz się więcej niż do granicy, którą wyznaczyli ci oni: zatrzymałaś się teraz przy niej. Tak, ty starzejesz się, ale twoje starzenie się jest powolne, wewnętrzne, jest to zdążanie ku mądrości, starzenie się bez końca. Będziesz żyła długo, dopóki istnieć będą bogowie; może zawsze. Gdy już umrę i spalą mnie, i stanę się popiołem albo stosem kości w grobowej komorze, ty będziesz siedzieć tutaj dalej i będziesz taką, jaką jesteś teraz, albo prawie taką, lecz jeszcze mądrzejszą, i tęsknić będziesz za swoją młodością. Wówczas może to ja będę twoją młodością. I pragniesz młodych mężczyzn. Masz ich, jeśli chcesz, przychodzą, sprowadza ich tu los, ale nie mają dla ciebie żadnej wartości, dlatego że jesteś dojrzała i doświadczona. Dojrzałość i doświadczenie są goryczą w twoim napoju. Masz pragnienie i dają ci pić, ale smak tego, co dostajesz, jest dla ciebie mdły. - To może prawda - przyznała. - Kiedyś wiedziałam mniej. Miałam to, co ludzie nazywają szczęściem. Ale jeszcze wciąż żyję bardzo podobnie do ludzi. Potrafię opłakiwać. Potrafię narzekać. Właśnie kiedy to robię, lub w chwilę potem, na granicy między tym uczuciem, które jest samoistne (tak, które jest samoistne! - powtórzyła dwukrotnie), i tą myślą, tym natchnieniem ducha, które przychodzi za uczuciem, wtedy czuję radość z powodu tego, że potrafię odczuwać smutek. Lecz niegdyś odczuwałam radość w inny sposób, w młody, młodzieńczy, ludzki sposób. To było, zanim oni mnie tu przywiedli i uczynili mnie boską albo niemal boską wdową-dziedziczką. - A przecież żyjesz ludzkim życiem - rzekł. - Tak, ludzkim życiem z dzieciństwem i młodością, i starzeniem się, ale bez końca, poza ludzkim czasem - ciągnęła. - To życie ludzkie w bezkresnym czasie Najwyższego, w czasie bogów, który jest tak długi, że jest bezczasowy. - Kalipso - powiedział i znów podniósł puchar, i spojrzał mrużąc oczy nad jego brzegiem, ciekawy, może przestraszony, może porwany: - Dlaczego nie dajesz za wygraną? Dlaczego upierasz się, by utrzymać coś z twego ludzkiego życia w bezczasowości Najwyższego? Dlaczego nie włączasz się w boskość, szukasz krótkiej ludzkiej radości i krótkiego ludzkiego smutku, nigdy nie możesz przeżyć ich w pełni, do głębi. - Czego szukasz ty sam w takim razie? - zapytała bełkotliwie, trunek uderzył jej trochę do głowy, była, jak to mówią ludzie, na wpół pijana. - Czy nie szukasz boskiego szczęścia, boskiego życia, boskiego spokoju? - Ludzkiego spokoju - odparł. - Ale trzeba może starać się wyścielić swoje wnętrze tak, by wyglądało jak wewnętrzna strona piersi boga. Nie wiem, czego szukani. Czego będę szuka!. Tu było mi dobrze. Przechyliła głowę na bok gestem dziewczynki, mimo średniego wieku, oparła się łokciami na stole, usiłowała bystro się w niego wpatrywać: - Źle się czułeś czasem? Hę? Uważałeś mnie za zbyt natrętną? Hę? Szybko się męczyłeś? Hę? Nie dawałam ci spokoju, nie czekałam, aż znowu wygłodniejesz i nabierzesz pragnienia. Nie podawałam ci miłości łyżką, lecz warząchwią. Uważałeś pewnie, że oblewam cię miłością jak z cebrzyka? Hę? Uważałeś pewnie, że zepchnęłam cię do miłosnego dołka samotnej ludzkiej kobiety w średnim wieku? Byłam zanadto ludzkopodobna dla mego pana? Hę? - Kalipso - powiedział czule wymawiając jej imię - Kalipso, tak oto zaczyna się ludzka kłótnia, kłótnia wśród ludzi. Ty... - O - rzekła drwiąco - boisz się ludzkiej kłótni? Chcesz prowadzić ze mną boskie rozmowy? Między innymi. Wzniosłe rozmowy o nieruchomości czasu, o spoczynku w Nicości, o plusku fal, boskie, obojętne rozmowy o tym, że po lecie przychodzi jesień, że przez jakiś czas pada na ludzi deszcz, a potem robi się wiosna z nowym zieleniącym się życiem i nadziejami u ludzi, tak że nabierają ochoty, by zabijać się nawzajem, ale że to wszystko w gruncie - rzeczy nie obchodzi wysoko postawionych istot. I tak dalej. Hę? - Kalipso, ja... - Ja chcę ludzkiej kłótni, i posłuchaj! - krzyknęła przejmująco, histerycznie nakazując i płaczliwie apelując. - To mnie powinni pozwolić jechać do ludzi, mnie, która chcę! Czego chcesz ty? Siedzieć tutaj i uważać, że jesteś więźniem, ale gdy tylko ktoś przyjdzie i szepnie ci do ucha, że możesz wyjechać, kiedy ci się spodoba, wejdź tylko na statek i płyń, wtedy ty chcesz dalej tu siedzieć i czuć, że jesteś kimś, którego wbrew jego woli wyrzucają do ludzi. Ba, niebiosa tylko wiedzą, czego ty w głębi ducha pragniesz! Czy możesz mi to powiedzieć? Czy też ja mam to powiedzieć? Jesteś przerażony. Nie byłeś nim, kiedy tu przyszedłeś przed siedmiu lat, ale teraz jesteś przerażony. Przerażony, słyszysz! Boisz się swego miasta, tej małej dziury, swojej nędznej wysepki, tej kupki kamieni dla owiec i kóz, boisz się, że twoja żona może się zmieniła, i boisz się, czy twemu chłopcu przypadkiem, jak gdyby niechcący, jakimś dziwnym trafem, z powodu tego, że czas płynął niestety, ach-ach-ach! nie obeschło mleko pod nosem i może nie zechce już siedzieć na twoich kolanach. Boisz się, boisz się życia! Ale... Pochyliła się raptownie ku niemu, szyja jej się wyciągnęła, czarne pukle włosów opadły na czoło, a gdy gwałtownym gestem podniosła zaciśniętą dłoń do czoła, potrąciła łokciem krater z winem, tak że wino zachlupotało i prysnęło na stół. - A co, jeśli ja już nie chcę mieć ciebie tutaj? - Oto mamy ludzką kłótnię - odrzekł. - Żyjesz teraz w ludzkim czasie, Kalipso. Ciesz się, odczuwaj radość! Spojrzała szybko w górę, oczy miała szeroko otwarte, wzrok jej przesunął się po jego twarzy. Szukała tam ironii lub gniewu, ale ta twarz była spokojna. Wtedy opuściła czoło na splecione dłonie spoczywające na splamionym winem stole. Czarne włosy rozsypały się z wolna zanurzając się cicho w winnym jeziorze. Domyślił się, że jest tak bliska człowieczeństwa, iż płacze. - O - wymamrotała - daruj, daruj. Nie wiem, co mówię! Przyglądał się jej czarnym włosom, kędzierzawym etiopskim włosom, brunatnym ramionom. W ciszy, która nastąpiła po wybuchu, wyciągnął do niej swoją okaleczoną prawą dłoń, cztery rozcapierzone palce spoczęły na jej karku, na miękkim posłaniu z włosów. - Opowiedz mi, jak to było, kiedy byłaś młoda i niemal ludzka, Kalipso. Mówiła z twarzą przytuloną do stołu, głosem, w którym była popędliwa młodość i sporo płaczliwej, skomlącej starości. Wiedział już o tym wszystkim poprzednio, śpiewano o tym pieśni. - Mój ojciec był jednym z największych sadowników tam, na stałym lądzie - powiedziała i kiwnęła głową w tył, niemal niepostrzeżenie, poczuł to pod dłonią. - Jego jabłka słynęły na całym wybrzeżu i aż po boskie brzegi na drugim kontynencie. Raz przepędził podróżnika, który przyszedł wieczorem i prosił o nocleg. Bał się, że skradnie mu jabłka nocą, był wielkim dziwakiem. Najwyżsi chcieli go wypróbować. - Słyszałem to, Kalipso. Mówią o tym w pieśniach. To był... - Tak, to był bóg - mówiła dalej. - Wielki bóg w odwiedzinach u małych bogów. Chciał nas wypróbować. Przeklął nasz dom, a potem ojciec mój jakby skamieniał. Oczy jego stały się kamieniami bez blasku. Gdy kogoś z nas dotykał, miało się wrażenie, że człowiek się ociera o chropawy kamień. Był duży i ciężki, był górą bez czucia. To była jego choroba. - Słyszałem o nim - powtórzył znowu. - Ale o mnie nie - wymamrotała do stołu. - Nie o mnie. Nikt tego nie słyszał. Nikt nie wie o prawdziwej Kalipso, ludzko-młodej. - Więc był wtedy jakiś inny mężczyzna? - Tak, przyszedł i zabrał mnie stamtąd. Otworzył mnie, dał mi rozkosz i radość w rozkoszy. Ty nimfo, mówił. Zaszliśmy w tym tak daleko, jak ludzie mogą dosięgnąć. - Czy to był człowiek? - Tak, był chłopem, nie był nawet wolny. Był wolny tylko u mnie. Popędzono go na wojnę, to było na długo przed twoim czasem i czasem Agamemnona, na długo przed przeklętym czasem Peleusa i Atreusa, i Atrydów, na długo przed Laertesem i przed czasem twojego dziadka a jego ojca. Dostał się do niewoli i złożono go w ofierze bogom, wycięli mu jego instrument i rzucili psom na pożarcie, a ja nie mogłam go uratować. Wtedy przeklęłam bogów. Gromiłam bogów i wieczne życie. Błagałam o ludzkie życie i ludzką śmierć. Ale mi tego nie dano. To była moja kara. - I wtedy przyszłaś tutaj? - Nie zaraz - mruknęła do kałuży wina. - Dużo przedtem przeszłam. Chciałam mieć mężczyzn ludzkich, a nie boskich. Szukałam ciał mężczyzn-ludzi, by znaleźć szczęście i zaspokojenie, ale rzadko to znajdowałam. Mężczyźni spadali za mną jak zwiędłe liście w swoje starzenie się lub gwałtowną ludzką śmierć. Zarzynali się miłością, biegali za moim zapachem nimfy, ale nie dawali mi prawią żadnego szczęścia. Wiesz, jak to jest wędrować po górach i tęsknić do morza. Idzie się i idzie do następnej i następnej, i jeszcze następnej góry, bo się sądzi, że niosące spokój morze leży za następnym wzgórzem. Ale ono tam nie leży. - Dlaczego cię tu przysłano? - Wysocy bogowie chcieli ludzi-mężczyzn do innych celów. A gdy przyszedł rozkaz, błagałam o to, by móc umrzeć ludzką śmiercią. I przeklinałam ich wojnę, co zabierała mężczyzn od kobiet, rozdzielała złączone ciała i połączone usta. Wojna to męskość obwisłego członka. Zamiast członków z ciała i ścięgien, Najwyżsi chcieli widzieć członki z drewna i brązu, chcieli widzieć włócznie i miecze w męskich dłoniach. - Ale wojownicy dużo kochają, śpią dużo z kobietami, Kalipso - powiedział przyłożywszy usta blisko jej włosów. - Nie - wymruczała. - Tylko się opróżniają. Nie szukają kobiety, by kołysać się na niej długo, szukają dziury, żeby się do niej wypróżnić. Taka jest wojna. Dlatego wojna jest taka piękna i miła dla bogów. Nie chcą mieć ludzi wzniosłych i łagodnych, lecz ród ludzki, gdzie mężczyźni wypróżniają się szybko i noszą członki z metalu i drewna i uciekają od odpoczynku na kobiecej piersi. - Nie śmiem pytać więcej - rzekł. - Kiedy odjedziesz, zostanę ukarana za to, co powiedziałam. - Ale nie jestem taki przestraszony, jak może sądzisz - powiedział. - Nie sądzę, byś był taki przestraszony - odparła. - Chcesz tylko zachować życie dla jakiegoś zadania, które wytknąłeś sobie sam, skoro i tak musisz odjechać. - Już dość, Kalipso - powiedział. - Przychodziło tu wielu mężczyzn za moich czasów - ciągnęła. - Najwyżsi pozwalali rozbijać się tutaj żeglarzom. Zostawali oni u mnie, dopóki nie umarli lub nie zabierali ich dalej bogowie. Podtrzymywali moją rozkosz. Ale tylko u ciebie znalazłam zaspokojenie i wytchnienie. W twej cielesnej i duchowej cierpliwości umiałeś mi dać największe i najgłębsze ludzkie rozkosze. Masz doświadczenie ciała i czekasz, dopóki moja rozkosz nie przeleje się przez brzegi, tak że zapragnę odpocząć i usnąć. Tak było między nami. Ale bardzo ciebie zużywałam. - Miałem tutaj u ciebie dużo uciechy - powiedział. Podniosła głowę, tak że zobaczył jej lśniące od łez oczy, czekała, że będzie mówić dalej. Ale jego usta zamknęły się. Głowa opadła jej znowu. - Są wyższe rzeczy dla ludzi, niż ta sprawa - rzekła. - Nie tak ważne dla szczęścia, jakie daje przyjemność, ale wyższe, chłodniejsze. Nigdy tego nie dosięgnę. Tylko na tej drodze mogę coś osiągnąć: to, że jestem miejscem odpoczynku i wytchnienia dla mężczyzn- ludzi, daje mi spokój. Mogę potem słuchać ich myśli. U wielu myśli rodzą się, gdy sok z ich członków wleje się we mnie. Do innych nie przychodzą żadne myśli, tylko sen albo chęć polowania. Może dlatego poluje się na zwierzęta lub ludzi, że nie dotarło się do kobiety. - Kalipso - powiedział - nie musisz opowiadać mi więcej. - Nie tylko tobie opowiadam - odrzekła. - Chcę urazić Wysokich, Największych bogów. Chciałabym mieć mężczyznę takiego jak ty, ale młodszego, teraz, kiedy odjeżdżasz. Chciałabym mieć twego syna. Podniósł rękę, przycisnął ją do siebie. - Jestem człowiekiem o ludzkich uczuciach, Kalipso. Mówiąc tak stajesz się dla mnie za młoda albo za stara. Twoja skóra zmienia wtedy zapach. Pachniesz wtedy jak niemowlę albo jak staruszka. Wtedy sama polujesz, wtedy dyszysz, wtedy pachniesz zdyszanym potem. Spokojnym wyraźnym głosem powiedziała do splamionego winem stołu: - Jest drewno i są narzędzia i wszystko inne, czego potrzebujesz. Tak więc możesz zacząć budować swój statek, kiedy zechcesz. SYN Chłopak miał około dwóch lat, kiedy - jak to mówią w pieśniach - Wódz Zastępów, Admirał Wojennych Okrętów, żylasty i przebiegły wieśniak i król wyruszył na wojnę, by uwolnić achajskie królestwo Agamemnona od trojańskiego zagrożenia. Obecnie w wieku dwudziestu dwóch i pół lat był wciąż jeszcze bardzo chłopięcy, bardzo młodzieńczy w typie siedemnasto-osiemnastolatków. Był wysoki i smukły, ale o dość dobrej budowie kośćca, jego sposób bycia cechowała wciąż jeszcze dziecinna nieśmiałość, głos miał niepewny, jak gdyby mutował, a cerę pryszczatą, mimo że używał kobiet. Teoretycznie dzięki dziadkowi Laertesowi, którego tak często odwiedzał, praktycznie dzięki Mentorowi i innym starym przyjaciołom ojca nauczył się władania bronią, zwykłych ćwiczeń, niesłusznie jednak byłoby mówić, że był jakimś wybitnym sportowcem i wojskowym. Telemach miał taką naturę, że gdyby mógł swobodnie wybierać, to zostałby może rapsodem, pisarzem albo innego rodzaju intelektualistą. Penelopa widziała, jak wyrasta z młodzieńca na mężczyznę wraz z tkaniem, wraz z Tkaniną. W ciągu tych trzech lat, kiedy ją tkała, był więcej niż kiedykolwiek z dala od niej, ale mogła go obserwować. Gdy skończyła prząść po sześćdziesięciu dniach i ustawiła krosna w swej Kobiecej Komnacie na górnym piętrze, między matką i synem przeciągnięta została granica, zbudowany nowy mur. Pojmował chyba jej zamiar, by przewlekać i odkładać, by dać szansę przypadkowi, ale zachowanie jego zmieniło się z beztroskiego lub melancholijnego, otwartego zachowania się dość dziecinnego jeszcze młodzieniaszka w podejrzliwe patrzenie w przyszłość kogoś, kto ma zostać mężczyzną, królem. Nie mogła mu powiedzieć: - Staram się ich oszukiwać przez dwa, trzy lata jeszcze. - Nie można bowiem mieć matki, która oszukuje i która żongluje prawdą. Była także jego królową, jego macierzyńską i książęcą Madame. Młody człowiek, który wierzy w siłę i zwycięstwo prawdy, nie umie tolerować przebiegłości w polityce, choćby nawet tą przebiegłą była jego własna matka. Jego drogą jest droga otwartej walki, czuje się zmuszony okazać, kim jest i jakie ma zamiary, nie szepce prawdy o swoich celach w kryjącą twarz ciemność, wypowiada je otwarcie prosto w twarz przeciwnikowi. Jego podejrzliwość wobec jej postępowania była równie wyraźna jak jego otwarte protesty przeciw Partii Postępu. Nie mogła mu przecież powiedzieć: - Staram się uratować dla nas jeszcze kilka lat, wiele może się zdarzyć w ciągu tego czasu. - Mógłby na to odpowiedzieć: - Istnieje dana im formalna obietnica. Gdy Całun będzie gotów, gdy w Tkaninę wetkana zostanie ostatnia nitka, wówczas stanie krosno. A co będzie oznaczać jego odpoczynek? - Tak - mogłaby odpowiedzieć - to znaczy, że doszłam do ostatniej granicy tej egzystencji, którą dotychczas prowadziłam. Ale zrobiłam, co mogłam, żeby przeszkodzić nadejściu ostatniego dnia tkania. Gdy dzień ten przyjdzie, nie zdołam już nic więcej zrobić: wówczas będę znowu księżniczką Penelopą, córką Ikariosa, który wydaje ją za mąż; wówczas nie będę już dłużej Małżonką, lecz Narzeczoną. - Mógłby jej na to powiedzieć: - Ale to ty przędłaś, to ty nawinęłaś Osnowę, ty utkałaś Tkaninę nić po nici. Sama sterowałaś swoją łodzią, nie uprowadzono ciebie spętanej na statku niewolników, by sprzedać cię pierwszemu lepszemu, sama zrobiłaś każde pociągnięcie wiosłem. - Jego logika byłaby prosta, aż nazbyt prosta, ale młodzieńczo bezlitosna, naturalnie. Mogłaby mu odpowiedzieć: - Gdybym... opóźniając... sama nie wiosłowała łodzią, to zostałabym... szybko... uprowadzona przez byle kogo. A teraz mogę mimo wszystko wybierać, gdy nadejdzie pora wyboru, mogę teraz wybierać, tak jak można wybierać sobie śmierć. - Na to mógłby powiedzieć: - Można wybierać gorszą albo lepszą śmierć, można wypłynąć na falę przyboju i posterować ku stromej skale, gdzie łódź się roztrzaska, albo też można wpłynąć do spokojnego portu, gdzie się umrze z nudów. Zmuszają cię do wybrania nowego mażą. Tkając już go sobie wybrałaś. Wybierzesz tego, którego uznasz za najprzyjemniejszego. - To prawda - byłaby zmuszona przyznać, gdyż tu nie można było dać wymijającej odpowiedzi. - Myślałam, że jeśli przyjdzie chwila przymusu, wybiorę... nie, nie, żadnych imion! - W głębi ducha wiesz, jakie to są imiona - mógłby odpowiedzieć w swej otwartej bezlitosności. - Jest ich tylko trzy, to już nie wybór za lub przeciw nowemu mężowi, nie, to wybór spośród trzech konkurentów: Antinoosa, Eurymachosa i Amfinomosa. Nie musisz im mówić. Tak już jest. Każda nić wpleciona w Tkaninę sprowadza cię bliżej jednego z nich. Pewnego dnia wetkasz ostatnią nić. Wtedy staniesz przed nimi. Czekają na to. Wybierzesz jednego z nich. Już teraz zajmujesz się w myśli tym, kogo wybierzesz. Wybierasz go w myślach co noc. Gdy myślisz o nich, wówczas może twoje czółenko biegnie szybciej, niż sama przypuszczasz. Tak, miałby słuszność, gdyby tak powiedział. I byłby w błędzie. Czasem zdawało jej się, że steruje ku temu brzegowi, gdzie łódź miała się roztrzaskać. Im prędzej, tym lepiej, rodziła się w niej myśl. Ale za tą myślą o zagładzie czuwała mądra gospodyni, Pani Domu. Należy unikać kipieli, oto reguła lądowania. Wiosłowała bardzo powoli, zwlekała z czółenkiem, tkanina zwisała leniwie, gdy nowa nić wplatała się w nią. Penelopą siedziała na swoim wysokim stołku i marzyła - opóźniający sen na jawie o cichej bezpiecznej zatoce. Z ciał męskich na dole w megaronie, w sieniach, na dziedzińcach codziennie unosiło się pożądanie ku kobiecie z Tkaniną. Kiedy myślała, że to jej majątek i jej formalna władza jest tym, do czego dążą, tkała ze spokojnym wyrachowaniem. Kiedy przypominała sobie, że tka krótkość lub długość swego własnego losu kobiecego, losu samotności, była dość spokojna. Ale kiedy przypomniała sobie, że chcą leżeć u jej boku i robić z nią dzieci, późne, ryzykowne dzieci kobiety w średnim wieku, musiała ukrywać swoje uczucia za myślą: To konieczne, ta obietnica, a ja robię przecież wszystko, żeby odwlec sprawę. Nić po nici, ruch za ruchem. Dopiero w drugim roku Tkaniny zaczęła się prawdziwa walka z pożądaniem. Wyrastał coraz bardziej i bardziej z Chłopca, Młodzieńca i stawał się niepostrzeżenie dla wielu, ale boleśnie widocznie dla niej: Synem, Spadkobiercą. Wiedziała, że ćwiczy się w strzelaniu z łuku i rzucaniu oszczepem, i widziała go, jak wprawia się niemal codziennie na dole, na dziedzińcach. Spocony, zapalczywy, ale ze zgorzkniałym wyrazem rozgoryczenia na swej młodzieńczo pryszczatej twarzy napinał któryś ze starych, odłożonych przez ojca zmiękczonych łuków i strzelał do celu do wybrakowanej tarczy, którą zawiesił na murze w rogu, żeby uzyskać odpowiedni dystans. Smukłe ciało dygotało, długie, jeszcze szczuplejsze ramiona trudziły się, nerwowe dłonie obmacywały niezdarnie cięciwę, słyszała, jak klnie, i oto posłał w drogę niepewną strzałę: bum! Żal jej go było, ból jej sprawiało patrzenie na niego, chciała wychylić się i powiedzieć coś, że teraz było dobrze, prawie w celu, lub jakieś podobne słowa zachęty, ale wiedziała, że są to sprawy, do których pod żadnym warunkiem nie wolno jej się mieszać. Pobiegł do muru, rozejrzał się, gdzie trafiła strzała, zerknął zawstydzony na tarczę, schylił się i podniósł strzałę, która odskoczyła na żwir, sprawdził ją, spojrzał wzdłuż brzechwy, by sprawdzić, czy jest prosta, poszedł wolno ze spuszczoną głową z powrotem, przybrał pozycją, wysunął do przodu stopę dokładnie tak daleko, jak go nauczono, naprężył kilka razy łuk, zanim napiął cięciwę, długo celował i znowu wypuścił strzałę. Nie chciała patrzeć, gdzie strzała trafiła. Gdy wkrótce potem spiesznie wyjrzała znowu z okna, stał z łukiem w lewej ręce i przyglądał się nowemu, stąd niewidocznemu znakowi na kamiennym murze. Dotknął go palcem wskazującym. Tym razem trafił bliżej celu. Potem usłyszała, jak biega tam i z powrotem, i pomyślała: Byleby tylko nie wyjrzeli na dziedziniec i nie zobaczyli, czym on się zajmuje - to by dopiero był śmiech i drwiny. Mogła iść za nim słuchem: jak biegał tam i z powrotem, jak gdyby ścigał się ze sobą samym, ze swoim własnym cieniem, ze swoją przyszłą biegłością, ze swoim brakiem biegłości, ze swoją młodością. - Oooo! Pobiegł trzydzieści, czterdzieści kroków na ukos przez dziedziniec do tarczy z celem. Strzała utkwiła w dolnym brzegu tarczy, zdążyła ją zobaczyć, nim odskoczyła i spadła na ziemię. Schylił się i podniósł ją, zważył w dłoni, wetknął w płytką dziurkę po trafieniu, wcisnął mocno, tkwiła tam! Cofnął się kilka kroków w tył i rozkoszował się patrzeniem na nią, delektował się trafieniem, tym dniem, tą godziną, słyszała, jak głęboko oddycha - a potem strzała wypadła, znów spadła na ziemię. Powolnie, godniej, bardziej dorośle podszedł i podniósł ją, gwiżdżąc początek jakiejś melodii. Poznała: była to ta sama melodia, którą zwykli byli śpiewać wracający spod Troi. Tak, to była ta melodia! Wiedziała, jak głupio brzmią jej słowa, jeszcze zanim je wypowiedziała, ale nie mogła się oprzeć, by się nie wychylić i nie zawołać do niego: - Trafiłeś w cel, Telemachu? Odwrócił w górę twarz płonącą od dumy, od radości; ale gdy tylko ją ujrzał, przygasła. - Tak, przypadkiem trafiłem w cel - rzekł krótko. - Tak jakoś wypadło. Zrozumiała, jaki błąd popełniła, ale nie można już było tego cofnąć. Przymuszenie wesołym głosem i ze łzami w oczach powiedziała: - To chyba przyjemnie! - E tam - powiedział obojętnie wzruszając ramionami. Wziął łuk i strzały do prawej ręki i tarczę do lewej i poszedł przez dziedziniec. Grzbiet prężył dumniej. W ciągu popołudnia wyglądała często przez okno, ale nie przyszedł więcej, by strzelać. Od Euryklei dowiedziała się, że rzucał oszczepem i fechtował się w zagrodzie u Laertesa. Słyszała ona, że przestawał dużo z pasterzami owiec w północnej części wyspy i ze zwierzchnikiem świń Eumajosem i jego ludźmi w południowej. Słyszała też, że bardzo się interesował prowadzeniem gospodarstwa, i słyszała, że często bywał w Dolnym Mieście w porcie w Zatoce Miejskiej. Słyszała pogłoski, że był zakochany w niewolnicy, piętnasto - czy szesnastoletniej półkrwi Etiopce o murzyńskich włosach i czarnych oczach, ale to było pewnie tylko kilka westchnień, nim postanowił z niej zrezygnować - a może nie zrezygnował. Pewnego dnia w drugim roku Tkania przyszedł z grzecznościową wizytą do niej na górne piętro. Tym razem kazał się zameldować i nie był już tym kąpanym w gorącej wodzie, to znów kwaśnym chłopcem, który biegał na górę i na dół, kiedy chciał. Pierwszy raz wyraźnie zobaczyła wtedy, jak bardzo się zmienił. Był to już młody mężczyzna z meszkiem na policzkach. Wie, co to są kobiety, wyczuła. Pryszcze nie znikły jeszcze, ale ustępowały, zaczynały się przerzedzać. Spojrzenie miał czyste, oczy miały nowy, bardziej świadomy wyraz, swobodniejszy, a ciało było bardziej opanowane. Zaczął nosić miecz, który ze szczekiem postawił przy ścianie na górze w sieni, przy schodach. Przywitał ją pokłonem. - Chciałem się tylko dowiedzieć, jak się czujesz, mamo! - Dziękuję, doskonale, a ty? - Dobrze, nie mogę narzekać. Byłem dziesięć dni u dziadka, a on zawsze tak troskliwie się mną opiekuje. - Co tam u niego? - zapytała. - Cóż, trzyma się jakoś - odparł - ale to już nie to co dawniej. Jego spojrzenie wędrowało po komnacie: zatrzymało się przy Tkaninie, która wisiała na krosnach. - A jak idzie robota nad Tkaniną? Rozmawiała dużo o Tkaninie z wszystkimi, którzy ją odwiedzali, których spotykała. Rozmawiała codziennie o Tkaninie z Eurykleją. Przywykła mówić o swojej pracy, nie odczuwała nic szczególnego rozmawiając o tym. Ale teraz to pytanie było dla niej nagle nieprzyjemne. - Cóż - powiedziała takim samym lekkim tonem - postępuje kawałek po kawałku. Chcesz przyjrzeć się jej bliżej? - Dziękuję, nie rób sobie dla mnie kłopotu - powiedział ze swoją nową godnością. - Mogę przyjść któregoś innego dnia. Dziś chciałem tylko się dowiedzieć, jak się czujesz. - Jak już mówiłam, dobrze - odparła i wszystko w niej zamarło. Miała wrażenie, jak gdyby przejrzał ją na wylot, i dziwne uczucie, iż ujrzał w niej coś, czego, jak sądziła, nie było w jej duszy: była zażenowana, że tkała tę Tkaninę. Nie dlatego, że tak długo to trwało - to było dla niej powodem dumy - ale dlatego, że mimo wszystko zdążyła już tyle utkać, że praca była tak zaawansowana. Zdawała sobie sprawę, że było dla niej dobrze, że było to wobec niej delikatnie, iż nie chciał bliżej przyjrzeć się jej robocie. Stała o sześć kroków od niego. Chciała do niego podejść, pogłaskać go po policzku i powiedzieć: - Co robisz teraz całymi dniami, mój chłopcze - ale oto wszystkie lata chłopięce i lata młodzieńcze gdzieś odeszły, nagle gdzieś się podziały! Stał przed nią młody człowiek z przeżyciami, do jakich ona nie miała już dostępu. Miał meszek na brodzie, skąpą bródkę, nie była to nieśmiała rzadka szczecinka pomiędzy krostkami, nie, można było, oczywiście przy odrobinie dobrej woli, z lekką przesadą faktycznie nazywać to brodą. Pomyślała, żeby coś z tego wszystkiego uratować: Gdy Odyseusz miał dwadzieścia jeden lat, chodził z rudą brodą i był już na Krecie, gdy skończył dwadzieścia cztery lata, wyprawił się do Ilionu. Stała bez ruchu. Za kilka uderzeń serca, za dziesięć okamgnień pójdzie sobie, myślała. - Przebywasz teraz dużo na dole, w porcie, jak słyszałam - odezwała się. - Twój ojciec także ogromnie interesował się statkami, kiedy był młody. Młody? - przemknęło jej przez myśl. Co ja powiedziałam? Jaki błąd był w tym, co powiedziałam? - Może wciąż jeszcze jest młody - rzekł Syn. Teraz odejdzie, pomyślała. Zaraz odejdzie! Zbierał się do pokłonu, ale ona go powstrzymała. - To pewnie bardzo przyjemnie interesować się statkami, kiedy jest się młodym. Żeglować, wiosłować, no tak, zajmować się nimi! I to zdrowe życie na morzu, w cieśninie, na pełnym morzu... Co jeszcze mam powiedzieć? myślała. Teraz, zaraz, odejdzie! - Już dawno nie siedziałam w łodzi - dorzuciła. - Ale zawsze uważałam, że to... że to takie interesujące życie. - Powinno się umieć żeglować - rzekł krótko, po męsku. Wtedy pękła skorupa, może niezupełnie, ale zrobiła się w niej szczelina. Postąpiła kilka kroków ku niemu. Wiedziała, że musi być godna, powolna w ruchach, że musi być Madame, mądrą i troskliwą Matką, która nie kołysze się na fali nastrojów; taką, która potrafi żeglować i sterować, i wyczuwać ruchy fal; ale musiała także próbować zbliżyć się do niego. - Czy zamierzasz... masz... czy masz jakieś plany, by żeglować daleko, Telemachu? - Ja? Rozwarł szeroko oczy (tak, twarz jego była nowa) w zbyt otwarcie okazywanym, udanym zdumieniu. Głos łamał mu się jeszcze trochę, dyplomatą nie mógłby chyba zostać w najbliższych miesiącach. - Dokąd miałbym płynąć? Nie mam chyba dokąd żeglować? I nie mam przecież statku, który by należał do mnie. Wszak już nie mamy okrętów? I nie ma też załogi? Mówił o tym po prostu za dużo: obciążał swoją grę zbyt ciężkimi znakami zapytania. Teraz to on popełnił błąd, i poczuła ulgę widząc, jak kiepska była jego gra. Gdy położyła mu rękę na napiętych muskułach, zrobił krótki krok w tył. - Telemachu, mój chłopcze - powiedziała i zaskoczyła go biorąc go także za drugie ramię, przytrzymując go swymi dłońmi - powiedz mi, o czym ty tak rozmyślasz chodząc, mów, proszę! Lecz mimo wszystko spóźniła się z pytaniem, zdążył się opanować. - Ależ mamo droga, nie rozmyślam nad niczym szczególnym! Chciałem tylko zobaczyć, jak się czujesz. A teraz nie będę ci już dłużej zabierać czasu. Oswobodził się, pokłonił, została z pustymi rękami. Zrobiwszy kilka kroków ku drzwiom, przystanął, stał przez chwilę odwrócony plecami do niej, zastanowił się, okręcił się nagle na pięcie; może jednak stanie się dyplomatą szybciej, niż sądziła. - Ach tak, prawda, jest jedna rzecz, o którą chciałem ciebie zapytać. - No! - powiedziała podnosząc brodę i wysuwając pierś, zarazem jako Matka i Madame. - O co chodzi? Szurał stopą o dębowe klepki podłogi i patrzył w dół, ale teraz wiedziała już, że to gra, i to wcale nie taka głupia. - Wiem, że jesteś bardzo zajęta, mamo - powiedział. - Domem, gospodarowaniem... i innymi takimi sprawami. No i... gośćmi. Pomyślałem, że powinienem objąć rolę gospodarza tam na dole. Kciukiem wskazał prosto w dół. - Ależ mój drogi! - wyrwało jej się. - Oni będą... Nie dokończyła zdania. - Myślisz, że będą się naigrawać - powiedział lekkim tonem. Opanowała się także. - Widzisz, to wielka rzecz, to cała ceremonia, Telemachu! - Uważam, że wielkie ceremonie są zbyteczne - rzekł i spojrzał jej w oczy. - Może też nie będzie to na tak długo. Teraz odwrócił się, teraz odszedł. Ze szczękiem podjął miecz za drzwiami, zawiesił go u boku. Kamienie schodów dudniły echem, tramp, tramp, oto przychodzę Ja, oto przychodzi Syn. Oparła się o wysoki stołek tkacki i patrzyła przez okno. Córka Doliosa szła przez dziedziniec, jej sandały stukały. Nazajutrz zasiadł na miejscu swego ojca. Penelopa potwierdziła to w megaronie, weszła tylko i wyszła, i była Matką, Małżonką, Madame, kiedy się zebrali. Miejsce Tego- który-odjechał znajdowało się w głębi, blisko ogniska: wysokie krzesło z poręczami i oparciem, wysłane wytartą i zjedzoną przez mole lwią skórą. - Moi panowie - powiedziała i usiadła obok, na własnym fotelu - moje obowiązki pani domu nie pozwalają mi tak często, jakby to było pożądane, wykonywać moich obowiązków gospodyni i reprezentować mego nieobecnego małżonka. Od tej pory zamiast mnie będzie go reprezentował mój syn. Idąc na górę Schodami Kobiecymi słyszała ich głośny śmiech. Ale on siedział tam. Nie akceptowali go, lecz nie mogli go też wyrzucić. Nie byli jakąś bandą zbójecką: to znaczy jeszcze musieli zachowywać formy. Pani domu zdawała sobie sprawę, że przyjdzie dzień, kiedy nie będą ich zachowywać. Ale on siedział tam. Przyjmował wszystko w milczeniu i cierpliwie. Nie potrzebujesz swojej niańki, chłopcze? Albo niańki twego ojca? Dlaczego ciebie tu nie przyniosła, szepnąwszy ci parę słów do ucha? A może to twoja mama szeptała? Naprawdę nie Eurykleja? O, chłopcze, siedzisz tu pośród bohaterów i sam jesteś niemal herosem! Opowiedz nam teraz o wszystkich tych wojennych wyprawach i morskich bitwach, w których brałeś udział. Czy nie mógłbyś nam opowiedzieć o jakiejś z twoich długich wypraw na morze, na przykład jak pobiłeś Fenicjan koło Krety! Mów, opowiedz nam trochę o tym, jak obróciłeś gród Priama w kupę gruzów! Czy to było żmudne? Odniosłeś wiele ran, naturalnie? Nie-nie-nie, nie dawajcie ciężkiego wina dla bohatera i bibosza Telemacha, Eury-sławionego, Eury-chwalebnego Telemacha! Niech przyjdzie tu mamka z tym białym, gęstym, nie mieszanym, które ma w swych piersiach! Albo z tym gęstym, czarnym winem, które bohaterowie pili pod bramami Troi! Twoje zdrowie, ty Chwało Kraju! Przyjmował ich drwiny. Mógł im odpowiedzieć: A któryż z was, młodszych, był wtedy pod Troją? Opowiedz o tym sam, ty z górzystej Same! Zamieniam się w słuch, oniemiałem z szacunku. Opowiadaj! - W nocy siedział na skraju łoża w swojej sypialni i chlipał, ale o tym oni nie wiedzieli. Antinoos docinał: - Istnieją dobre środki na pryszcze, moi panowie. Modlitwy i łój kozłowy. Skręcali się od śmiechu. - Jak ona się nazywa, jest czarna? Czy pochodzi z rodu Doliosa? Czy jest dobrze wyjeżdżona? Albo: - Znasz jakiś dobry środek na porost brody? Albo: - Chłopak zaczyna się robić chudy i marnie wyglądać. Czyżby Eurykleja nie miała już mleka w piersiach? Nieczęsto odpowiadał, ale siedział tam i nie pił dużo. Siedział tam. Zaczęli się do niego przyzwyczajać. Rzadko brał udział w rozmowach, przebywał tam tylko podczas samych posiłków; nie zadawali sobie trudu, by wstawać, gdy przychodził lub odchodził. Wpatrywał się melancholijnie przed siebie i rzadko zapraszał kogoś do swego stołu. Niesłusznie byłoby sądzić, że cały czas mówili o nim, o Małżonce lub o Nieobecnym. Mieli wiele innych ważnych kwestii do omówienia. Dyskutowali o polityce i dokonywali transakcji handlowych, spotykali się z krewniakami, którzy przybywali z innych wysp, ci zaś, którzy pochodzili z Itaki, zajmowali się sprawami miejskimi. Byli parlamentem poza Zgromadzeniem Ludowym, byli Partią Postępu, politycznym instrumentem woli ludu. Telemach słuchał uważnie, co mówili, i czuł szacunek i respekt dla wielu z nich. Kilku z zalotników zaczęło nań patrzeć jak na pretendenta, którym może był, jak na Przyszłego, Niebezpiecznego rywala, obciążającego świadka, myślącego, zastanawiającego się słuchacza. Inni natomiast uważali, że chce siedzieć wśród nich, żeby mieć przed oczami świetlany przykład bohaterskiego zachowania się i politycznej genialności. I było też kilku takich, którzy uważali go po prostu za nieszkodliwego durnia. Pewnej nocy w długim szeregu nocy przyszła do niego pulchna córka Doliosa. Może i ona prowadziła Politykę, lub też ktoś podsunął jej myśl, którą chciał wykorzystać: że jest krótsza droga do władzy i że ta krótsza droga prowadzi poprzez niego. Przyjmował ją przez wiele miesięcy: a cisza wokół tego była równie głęboka jak ciemność. ROZSTANIE Z NIMFĄ Kalipso wszczęła swego rodzaju mobilizację w swoim małym królestwie. Jako stary żołnierz śmiał się - w głębi ducha - z jej chaotycznego, zaciekłego zapału. Wydała rozkazy łowczemu, ogrodnikowi i jego czterem parobkom, kucharzowi, kuchcikom i pół tuzinowi pastuchów, by zaczęli budować statek; ale w pośpiechu nieomal zapomniała o swoich własnych stolarzach, dwóch cieślach, którzy mieszkali tam od wielu lat: tak daleka była od stolarskiej rzeczywistości. Napomknął o tym. - Wiem, wiem - odparła. - Myślałam o nich także. Zebrała wszystkich na zewnętrznym dziedzińcu i wygłosiła przemówienie, przy czym zdawało jej się, że krzyczy na nich władczo. W gruncie rzeczy było tak, że dławiły ją łzy, stała się krzykliwa. - Sprawa jest pilna - oznajmiła i wyprostowała się, podniosła brodę w górę i zrobiła szeroki gest ręką. - Czcigodny gość ma odjechać. Przyszedł rozkaz. Czcigodny gość ma zezwolenie na podróż - dodała całkiem niepotrzebnie - wiedzieli o tym wszyscy. - Czcigodny gość narysował, jak statek ma wyglądać, teraz trzeba go zbudować. Zaczynajcie natychmiast. - Po tym nie wiedziała już, co trzeba robić. Choć tak, orientowała się, że drewno powinno być suche. - Możecie wziąć suche świerki tam z dołu, z przylądka - dodała. Grupka przywołanych stała patrząc w ślad za nią, jak weszła do domu. Fala męskiego pożądania wlała się za nią pod sklepienie bramy. Wywołał cieślów, dwóch siwobrodych i niegdyś wolnych mężczyzn z odległego fenickiego Sydonu na wschodzie. Nadała im inne imiona, gdy morze wyrzuciło ich na ląd przed czterdziestu laty i kiedy jeszcze posługiwała się nimi dla przyjemności: Brotosides, dziś zrzędny i niezadowolony starzec, i Elpistikos, wieczny optymista. Zerknęli na szkic, który narysował węglem na drewnianej tabliczce. - To będzie zabawne - powiedział Elpistikos. - To wyjątkowo piękny model tratwy, jeden z najlepszych, jakie kiedykolwiek widziałem. Tratwy są doskonałe. Są bezpieczne i nie mogą się przewrócić, i żeglują pięknie, jeśli tylko jest jako tako równy wiatr. Uważam, że to majstersztyk, Czcigodny! - Przecież ona utonie, gdy tylko spuścimy ją na wodę, ehem - burknął Brotosides. - Poza tym pęknie i roztrzaska się na falach, ehem - sarknął. - W razie sztormu skantuje i przewróci się. Nie można tym żeglować, ehem - gderał - a w każdym razie nie można lawirować. Ale jak chcecie, ehem - stęknął - jak chcecie, jeśli o mnie chodzi! Dał im gadać. - Ilu was jest? - zapytał. Było ich dwa tuziny licząc w tym kuchcików i obu szczerzących zęby i milkliwych Murzynów domowego rzeźnika. Czekał, że zabiorą się do czegoś, ale gdy nadal stali grupką i gapili się na niego i na szkic, który trzymał w ręku, ruszył z miejsca, a oni poszli za nim. Nie wierzą w to, pomyślał. Czy ja sam wierzę? Jestem teraz w ręku Wysokich. Na górskim zboczu na przylądku pełno było wiatrołomów i uschłych drzew, które jeszcze stały, olch na samym dole, a wyżej topól i świerków: nie wszystkie przewróciły wiatry, ale Helios wysuszył je, wypił ich soki, jak to określił bardzo religijny rzeźnik i kapłan ofiarny. Wskazał im dwadzieścia pięć uschłych świerków, które zwalili, i robota ta trwała cały dzień, gdyż prócz starych narzędzi cieślów mieli tylko dwie ostre siekiery - nadający się jako tako do użytku topór i niezgrabny, ozdobny, wojenny toporek o dwóch ostrzach. Rzeźnik-kapłan posłał chłopca po topór ofiarny z błyszczącego, wypolerowanego brązu i gdy okazało się, że ma on kiepskie ostrze i szybko się stępił, czterech chłopców i Brotosides musieli pójść na dziedziniec, by wyostrzyć topór. Wrócili wszyscy w nastroju pesymistycznym i wkrótce potem syn ogrodnika zaciął się w lewą nogę, gdy chciał pokazać, jak się ociosuje suchy świerk na coś, co można by nazwać belką. Elpistikos był zdania, że rana zagoi się za parą dni. Brotosides twierdził, że ranny ma ledwie parę godzin życia. Była to miękka rana w miękkiej części lewego uda od strony wewnętrznej, żadne ścięgna nie zostały przecięte. Syn ogrodnika ryczał, sam ogrodnik wspominał już o ofierze z wina, gdyż był spragniony, dzień zbliżał się do południa. Brotosides uznał to wydarzenie za zły omen, a Elpistikos oświadczył, że belka wygląda znakomicie, że to szczególnie udany gatunek drewna, powinno pływać jak kora z drzewa korkowego i jest silne jak brąz. Gdy wieczorem jadł z Kalipso posiłek, siedzieli i milczeli niemal cały czas. Ale noc należała do niej. Następnego dnia ściągali pnie do Zatoki Wschodniej, było dużo krzyku, by napędzić osły do roboty. Kloce drewna były rozmaitej długości, niektóre zaczęły już murszeć i trzeba było odcinać po kilka stóp po obu końcach, żeby dojść do zdrowego jądra. Pod korą biegły wijące się szczeliny pełne brunatnej mąki drzewnej lub robaków. Chmura szyderczo zanoszącego się, wykrzykującego przekleństwa ptactwa morskiego unosiła się wokół nich - to był dźwięk tego dnia. Drewno było w dużej części zsiniałe, Brotosides twierdził, że nawilgnie ono po kilku dniach na morzu. Ależ słona woda jest doskonała, konserwuje i uszczelnia świetnie, nie ma chyba nic, co byłoby lepsze dla drewna, staje się ono silne jak brąz, mówił Elpistikos. I ciężkie jak brąz, stwierdził Brotosides. Widział ich - tych małych ludzi, niewolników. Jego nastrój dziś, w drugim dniu, był taki, że mógł się śmiać. Nie był wesoły, nie był wolny, ale jedynym wyjściem było śmiać się - wiedział, że inaczej pozabijałby ich wszystkich. - Brał udział w robocie. Pracował ciężką podwójną siekierą, miał w rękach wprawę cieśli, umiejętność ociosywania, i nie rąbał źle, ale wewnętrzne zadowolenie dobrego rzemieślnika, radość stolarza dawno już znikła i nie wróciła. Nie chciał jej sobie przypominać. Ale budowali statek. Wieczorem drugiego dnia powiedziała: - Widzisz, że robię dla ciebie wszystko. Widzisz, że daję ci ludzi i narzędzia, i drewno. Możesz zaświadczyć przed Wysokimi, że nie staram się przeszkodzić ci, że nie usiłuję marnotrawić ani jednej z twoich godzin pracy. Zauważyłeś może, że staram się oszczędzić twoje ciało dla innych meczących wysiłków niż praca, że nie wymagam od ciebie tak dużo w nocy? Czy to zauważyłeś? W nocy powiedziała: - Będzie mi ciebie bardzo brakowało. Twoja siła męska to jedno z najdziwniejszych moich przeżyć. Masz specjalnie doskonały aparat do wywoływania rozkoszy i spełniania pragnień ludzkich kobiet i boskich kobiet. Masz cierpliwość i wytrzymałość. Czy nie tęsknisz za swoją żoną? Leżał na grzbiecie u jej boku. Teraz mogę jej odpowiedzieć, jeśli zechcę, pomyślał. Właśnie teraz jest na to odpowiednia chwila. Jej głowa jest pusta, jest w niej w tej chwili miejsce na wszystko. Jestem zmęczony i nieodpowiedzialny i mogę mówić wszystko bez żadnych dla siebie konsekwencji. - No? - przynagliła. - Doskonałe drewno znaleźliśmy dzisiaj na dole w zatoce - powiedział. Słyszeli wiatr buszujący na górze w lesie, odległy huk przyboju znad brzegów. - Wiatr zmienia się na zachodni - rzekła po chwili. - Modliłam się o to; - Jestem ci bardzo wdzięczny za to, co robisz dla mnie - odrzekł. - Spotkasz inne kobiety, spotkasz teraz ludzkie kobiety - ciągnęła. - Mam nadzieję, że będą dla ciebie równie miłe i otwarte, jak ja byłam. Chodź. Trzeciego dnia zaczęli obciosywać kloce. Stal z siekierą w ręku i czuł, jak pewnie dłoń obejmuje rękojeść, jak znajomość siekier i drewna wciąż jeszcze w niej żyje i jak pęcherze staną się niebawem odciskami - odciskami, które były związane z tą dłonią: były na niej na swym właściwym miejscu. Czuł, jak także okaleczone, uszkodzone palce zamykały się na gładkim drewnie oliwnym rękojeści. Ale wewnętrzna radość z ciosania cienkich wiórów, z utrzymywania linii prostej według napiętego sznurka, znikła. Ręka zachowała swoje wspomnienia, ale człowiek w jego wnętrzu, w jego piersi i głowie, ten, który mieszkał wewnątrz jego mózgu i klatki piersiowej i za jego trzeźwo patrzącymi oczyma, nie brał w tym udziału. Raz wspomniał: Zrobiłem wspaniałe łoże, łoże małżeńskie, którego słupy opierały się na drzewie tkwiącym jeszcze korzeniami w ziemi. I przypomniał sobie jeszcze coś innego: O, radość stolarki pod Troją, kiedy to moje ręce sporządziły dziurawego konia-zabawkę dla olbrzyma. Oszukaliśmy wtedy nawet bogów, oszukaliśmy wielu z Wysokich, tak samo jak oszukaliśmy głupi lud Priama. Głupi? pomyślał i chciał uniknąć dalszego ciągu tej myśli. Czy wciąż jeszcze myślę, że oni byli głupi? Krzyczeli, mówili, że umrą z honorem, ale umarli tak szybko, że nigdy się nie dowiedzieli, czy umarli z honorem. Upiekli się, a w tym nie widziano żadnego honoru. - Jakie marne świdry! - ryknął na Brotosidesa, który nic nie odpowiedział, tylko pochylił się nad klocem i mruczał przekleństwa do niego. Wwiercali kołki w dokładnie ociosane i wygładzone kloce. Nie umiał już ocenić, czy wiertła były kiepskie i czy nie byłoby lepiej wypalać otworów rozżarzonymi do białości sztabkami miedzi; ale teraz, kiedy stwierdził, że były kiepskie, to były kiepskie. Mieli na brzegu ognisko, gdyż, żeby to poszło szybciej, większość otworów wypalano. Wbijano drewniane kołki, grube na trzy palce, i klinowano ze sobą kloc po klocu. Kolki miały na końcu kliny, im głębiej wchodził kołek, tym mocniej tkwił. Cała tratwa była szeroka na pięć kroków, długa na piętnaście. Na tym, co miało być jej spodnią stroną, przywiązano i przyklinowano siedem poprzecznych kloców, żeby statek unosił się wyżej na wodzie. Potem odwrócono tratwę, co było pracą ciężką, i sporządzono podwyższenie ze zbir tych desek na rufie, przeznaczone dla wiosła sterowego. Wwiercono słupki i zbudowano ławę do siedzenia i podporę z wycięciem na wiosło sterowe. Pośrodku, nieco bliżej dziobu, wywiercono i wycięto otwór z dnem, dołek w drewnie dla masztu, a po bokach wbito kołki dla sztagów. Przed masztem zbudowano skrzynię na prowiant i balast dla równowagi, a wzdłuż brzegu całej tratwy postawiono reling z grubych kołków i lin. Dziób i rufę ściągnięto grubymi linami, a wokół ławy ustawiono przegrodę, prawie skrzynię, z widokiem na wszystkie strony. Była ona długa na trzy kroki, szeroka na dwa i sięgała do pół piersi, i można było rozpiąć nad nią płachtę chroniącą od słońca; ława sterowa była na tyle długa, że można było jej używać do spoczynku. Elpistikos był bardzo zadowolony, gdy się wyprostował z czołem oblanym potem i wyszczerzył zęby w uśmiechu do otulonego w ciepłą mgiełkę morza. Uważał, że tratwa jest boskiej jakości. Brotosides wymruczał z głową schyloną do ziemi pytanie, czy istotnie konieczne było z niesłychanym trudem zwalić parę tuzinów spróchniałych świerków, obcinać sobie nogi i skrwawić całą okolicę tylko po to, by mieć okazję się utopić. Elpistikos nazywał całość statkiem. Brotosides był zdania, że ten tak zwany statek wystraszy z morza ptactwo i ryby i powoła nowe religie na wszystkich wybrzeżach, a zresztą w ogóle daleko nie dopłynie, gdyż jest bluźnierstwem wobec bogów. Dał im gadać i szemrać nie wynagradzając ani nie karząc. Po południu spuścili tratwę na wodę w zatoce, gdzie unosiła się i opadała wraz z falą przyboju, i uzbroili maszt w rejowy żagiel z grubego, czerwonego płótna, szeroki jak tratwa i podwójnej wysokości człowieka. Miano go wciągnąć przy wyruszeniu. Wiosło sterowe było długie na sześć kroków, z otworem na linę, która miała je umocowywać, a długa na ramię łopatka szeroka była na cztery dłonie. *** Ich pożegnanie było łatwiejsze, niż sobie wyobrażał. Oboje wiedzieli, że właściwie już wyruszył, że był już w podroży, jeszcze zanim wystartował. Wyekwipowała go dobrze. Dostał nową odzież, kaftany lniane i wełniane i parę derek dla ochrony przed nocnym chłodem. Kazała zanieść na statek kilka dzbanów z jedzeniem, pieczoną wieprzowiną, suszoną baraniną, chlebem, miodem, winem i wodą, prócz tego figi, daktyle i jabłka. Nie wiedzieli, jak długa będzie ta podróż, ale czuli, że powinna się udać. Na ścianie w przedsionku przed megaronem wisiał pas ratunkowy z dużych kawałków korka nawleczonych na rzemienie. Pas ten wyrzucony został na ląd niegdyś dawno temu, ale korek nie sparciał, a rzemienie były jeszcze mocne. Kalipso napomknęła, że to nimfa morska przysłała jej ten pas właśnie w tym celu, by ten, którego pokocha, nie utonął. Wymieniła imię tej nimfy, Ino: dziewczyna spośród ludzi wyniesiona do stanu boskiego. - Weź ten pas - powiedziała - i kiedy wyjdziesz na ląd, rzuć go do morza: może przypłynie tu znowu jako pozdrowienie od ciebie. Jeśli tak zechcą Wysocy. Ostatniego wieczoru poszli ścieżką przez górski grzbiet i zeszli w dół na brzeg po stronie zachodniej. Byli tylko we dwoje. Przewiózł ją łódką na Ukrytą Wyspę, w bystrym prądzie odpływu. Był zachód słońca, ptaki skrzeczały nad nimi. Zabrał z sobą zarzewie w miedzianej urnie, podczas przejazdu podtrzymywała żar dmuchaniem. Wspięli się stromą ścieżką do dużej podwójnej groty na wschodniej stronie wyspy i usiadłszy przed nią na chwile patrzyli na morze. Mieszkała tu dawniej, zanim Wysocy pozwolili jej przenieść się z tego pępka morza na przylądek. Po drugiej stronie Cieśniny lśniły ośnieżone górskie szczyty w ostatnich blaskach Heliosa. O zmierzchu rozpalił ognisko u wejścia do groty, był to sygnał dla Wysokich, że jest gotów do drogi. Odblask ognia migotał na przewyższających wielokrotnie wzrost człowieka ścianach groty. - Tu była moja pierwsza komnata - powiedziała. - Wywoływałam wówczas większe onieśmielenie. Byłam wtedy bliższa bogom. Czekali, aż dopali się ognisko. Płaskim kamieniem skruszył rozżarzone resztki. - To wszystko właściwie nie istnieje - powiedział, gdy płynęli łodzią z powrotem. - Twoje królestwo leży na końcu świata i właściwie nie istnieje. Choć nie, ono żyje, jest we mnie. Ta ostatnia noc u niej wydawała mu się później jakby snem, wplatał ją w te sny na jawie i senne marzenia, które często później do niego przychodziły i przez długi czas czyniły z jego opowiadań mieszankę faktów, kłamstw i życzeń branych za rzeczywistość. Tratwa kołysała się na wodzie w Zatoce Wschodniej, maszt leżał uzbrojony w żagiel, a w zaciszu od wiatru pod portowymi skałami stali na straży w łagodnym nocnym powietrzu obaj cisi Murzyni kapłana-rzeźnika i Elpistikos. Po drugiej stronie skał czuwali bystroocy żołnierze Posłańca. Sen nie chciał przyjść. Kalipso nie piła zbyt dużo tego wieczora. Leżał u jej boku na szerokim łożu, drzwi stały otworem, noc była ciepła. - Tak mało opowiadałeś o wszystkim, co ci się przytrafiło, nim tu przybyłeś - powiedziała. - Mówiłem o tym, co mogło być ciekawe - odparł pozwalając, by kark jej spoczął na jego dłoni. - To była przecież przeważnie wojna i podróże, i rozbicia okrętów. - Czasem w nocy leżąc bezsennie słuchałam, jak mówisz przez sen - wyznała. - Musiałaś więc dowiedzieć się niemało? - rzekł starając się przyjąć to lekko. Ale było mu nieprzyjemnie: wtargnęła do izby, która należała do niego i którą zamknął na wymyślne zamki i haki, i węzły - zamknął dla samego siebie i nigdy nie chciał tam wejść i wiedzieć! Czuł do niej urazę. Pożądanie w jego ciele wzmogło się od tego, co bolało, zaostrzyło się od tego, co było troską, zmieszało się ze swoistą nienawiścią do niej. Nie, to nie była nienawiść, nie pragnął, by przepadła, lecz pragnął, by przepadło to, co zostało w jej pamięci z jego snów, jej pamięć tego, co mówił przez sen. Coś przemówiło głośno, ciche, często uśmiercane i zmartwychwstające wnętrze człowieka szeptało przez jego usta. - Tyle bzdur mówi się przez sen - powiedział. - Człowiek nie jest w najmniejszym stopniu za to odpowiedzialny. Co ja mówiłem? Jej kark zsunął się trochę w jego ugiętą dłoń, włosy zaszeleściły o bolesne pęcherze na skórze. Pachniała jakimś nowym pachnidłem, które sprawiło, że przymknął oczy i wciągnął powietrze. Jej oddech muskał jego twarz. Wiedział, że wargi jej są na wpół otwarte. - Nie mówmy więcej - szepnął i nie otwierając oczu położył lewą dłoń na jej policzku, dał jej zsunąć się ku jej szyi i piersi, nim powędrowała dalej. Dokonał tego nie otwierając oczu. Czuł, że teraz przyjdzie sen, leżeli znowu bok przy boku, w głębokim spokoju. Sen zbliżył się, musnął jego powieki, odleciał. - Co ja mówiłem? - zapytał po chwili. Jej oczy błyszczały w blasku gwiazd z okna wysoko w górze. Jej wargi nie poruszały się niemal. - Hmm. - Kiedy gadałem przez sen? - Już nie pamiętam, co to było - powiedziała na wpół przebudzona. - Nie - dodała wyraźniejszym głosem - to nie było nic szczególnego, chodziło o... Cisza była tak wielka, że słyszał szelest gwiazd przez poszum z lasu i dolin i huk przyboju od brzegu. - Nie mogę teraz sobie tego przypomnieć - powiedziała. - No tak, to chyba zresztą nic ciekawego - rzekł. - Wszystko, co się mówi przez sen, nie ma w gruncie rzeczy znaczenia. Zawsze uważałem, że ci, którzy wróżą ze snów, są dość naiwni. Znowu cisza. - Nic sobie nie przypominasz z tego, co mówiłem? Wiatr, szum morza, gwiazdy. Nowy rok zacznie się wnet, Helios zbliży się wtedy, myślał, by coś myśleć. Starą trawę rozwieje wiatr, albo też stanie się ona glebą, gdzie znajdzie miejsce nowa trawa. - Ani jednego słowa? - nalegał. - Raz było to coś w jakimś dialekcie - odrzekła. Coś w twojej surowej mowie-z- daleka. Coś, co miało związek z miastem, z domem i z panowaniem. Asty... powiedziałeś, Astyanaks. Podniósł się na łokciu, miał chęć ją uderzyć. Ten drugi, jego wewnętrzny głos, ostrzegł: Ona jest boginią. Nie można jej zabić. Ona nie ma nic na myśli. A ja... ja nic o tym nie wiem! Opadł znowu na plecy. Roztrząsnął w duchu sprawę, chrząknął; głos jego był pewny. - Jakie to zabawne - powiedział. - Jakie to zabawne. - Jesteś wzburzony. Wzburzyło cię to. - Ja wzburzony? Roześmiał się. - Przyszła mi tylko na myśl taka zabawna historia - rzekł. Jak zabija się bogów? Przez to, że się ich zapomina. Leżał przy jej boku i zapomniał o niej. Starał się zapomnieć o wszystkim i zapomnieć, że nie śpi. Śpię, myślał jego jasny umysł, jestem pogrążony w głębokim śnie. - Cóż to była za zabawna historia? - zapytała. - Czy to o kimś, kogo oszukałeś? Wzięli dziecko, Astyanaksa, syna Andromachy, małego władcę miasta, wzięli i... zabili go. Czy to ja? To nie ja. Ale kto widział tak jasno, z tak wielką przemyślnością, z taką dalekowzroczną mądrością, z tak pochwały godną jasnością, że jeśli dziecko to będzie żyć, to... - Tak - odpowiedział i głos jego nie drżał ani trochę - to było o tym, jak oszukałem Jednookiego. - Tak, ty go oszukałeś. - Nie - odrzekł - to nie ja, byłem bliski kłamstwa, mówiąc że to ja. To był ktoś inny. Nazywał się Utis. - Znowu ten dialekt - rzekła. - Takie dziwaczne imię. Co to znaczy? Jej głos był ciekawy, gruchała, za chwilkę przytuli się mocno do niego i będzie słuchać całym ciałem. - Nikt - odpowiedział. Wyrzucili dziecko za mur i spadło na bruk przed bramą, z głuchym odgłosem, kawałek ciała, w którym jeszcze drga życie. To nie ja to zrobiłem. To Wojna. Można zmyślić coś przyjemnego. Dawniej potrafiłem kłamać tak, że mnie nazywano Wesołkiem, Tym-z-fantazją, Tym-co-zawsze-ma-do-opowiedzenia-coś-zabawnego. Ale to nie ja zrobiłem to z tym dzieckiem, ja tylko... Można by opowiedzieć jej długą historię, upiększyć ją, i tak było przecież daleko do ranka. Zamknął oczy i czekał, by przyszło pożądanie, a wraz z nim zapomnienie. Słuchał morza, brzegów. Nie musiała to przecież być prawda, nie prawdy ona chciała. Mogło to być byle co. Jeśli się opowiada szybko, to uważa się może, że się samemu wchodzi do historii, jest się do niej wciągniętym. - To było na długo przedtem, nim przyszedłem do ciebie - powiedział. - Byliśmy wtedy w drodze powrotnej do domu z Wojny... z wojny. Zaniemówił. - Noo?! - powiedziała odczekawszy kilka minut. - Nie mogę sobie tego przypomnieć, Kalipso, już to zapomniałem, widzę. Ale pamiętam, że to była bardzo zabawna historia... ... bardzo zabawna historia! powtórzyło echo wewnątrz w jego głowie. Muszę jej coś dać, pomyślał. Jestem jej winien jakąś zabawną historię, której przypomnienie nie bolałoby. - Raz starał się Utis, no tak, tak się nazywał, oszukać Najwyższego. To bardzo wesoła historia. - Już mi dawniej opowiadałeś coś w tym rodzaju - rzekła. - Pamiętam, że to była bardzo wesoła historia. Ale nie przypominam sobie, co to było. I on też nie pamiętał. W pierwszym roku swego tu pobytu pamiętał wszystko - świadomie to pamiętał. To jest we mnie, wiedział, wiem o tym, jeśli zacznę o tym mówić, przyjdzie wszystko. - Rzeczywiście jest bardzo wesoła - powiedział, - To ta historia o bydle Heliosa i o... o Charybdzie, i o... o Scylli. - I o syrenach? - zapytała. - Tak. To bardzo wesoła historia. - Już zapomniałam, co to było - rzekła. - Opowiedz. Noc robi się taka długa, pomyślał. Nigdy się nie skończy. - No tak, bardzo to wszystko było wesołe - powiedział. - My... no tak, mężczyzna, który nazywał się Utis z... z Same, był w podróży, to była cała drużyna. Nie pamiętam, skąd przybyli ani dokąd zdążali. Zdaje mi się, że wracali do domu z jakiejś wojny. Nie wiem, od czego zacząć. - Od tych syren - zaproponowała. - Nie, to nie było tam. To były dziewczęta, naprawdę piękne dziewczęta, nie, raczej boginie, stały na brzegu i machały rękami, i... - Śpiewały, przypominam sobie - dorzuciła i dotknęła grzbietem dłoni jego brody. - Tak, śpiewały - powiedział. - Śpiewały. Ale historia zaczyna się nie tutaj. To było u kogoś... u kogoś innego. - U jakiejś kobiety? - Tak. Albo, jak kto chce, bogini. - I ty byłeś u niej? Długo? Odsunęła dłoń. - Ja nie - powiedział. - Lecz mężczyzna, który nazywał się Utis. On był u niej, ale nie pamiętam, jak się tam dostał. Przybył chyba z jakiejś wojny. Był u niej przez całą zimę. - Wygląda na to, że kiedy mężczyźni zostają długo u kobiet, zawsze przybywają z jakiejś wojny - wtrąciła. - Nie zawsze. - Tak, może nie zawsze - odrzekła. - Opowiadaj. - Miała siedzibę na wyspie, która nazywała się... zdaje się, że to było coś od jastrzębia czy kwiatu, Jastrzębiec, wyspa Jastrzębca. Leży ona w pobliżu tego długiego wybrzeża na wschodzie, tego długiego kraju za Sardos, za Morzem Sardeńskim. Ta kobieta umiała, między innymi, czarować. Ale nie pamiętam już całej tej historii, nie od początku. - Pamiętałeś ją dawno temu, przed siedmiu laty, kiedy tu przybyłeś. Wyczuł prawdę w jej słowach. Mógłby przypomnieć sobie teraz wszystko, gdyby chciał. - Spróbuję opowiedzieć to, co najistotniejsze - rzekł spiesznie. - Utis i jego towarzysze przybyli tam w drodze do domu, kiedy mieli po pół roku odjechać, ona dała im prowiant na drogę, dużo żywności, cały statek załadowany żywnością. - Była boginią tak jak ja? - Może coś w tym rodzaju, w każdym razie z bardzo szlachetnej rodziny. I umiała czarować. - A jak? - Nie pamiętam już dobrze - odparł. - Ale zdaje mi się, że nie umiała czarować po bosku, tak jak Wysocy, tylko na wpół czarować, jak ty. Ziołami i tak dalej. Mężczyźni ci, podróżnicy, byli u niej tak długo, że się... spoufalili. Zdaje mi się, że pili tak tęgo, iż widzieli jastrzębie i szczury i tarzali się jak świnie. Robiła mieszanki, które sprawiały, że czasem wpadali w manię wielkości i zdawało im się, że są silniejsi i piękniejsi niż wszyscy inni mężczyźni, a czasem znów chodzili na czworakach i szczekali jak psy, i ryczeli jak lwy na pustyni, i chrząkali jak wieprze. Ale wtedy dostawali od niej coś na otrzeźwienie. Na wyspie rosło ziele moly, coś w rodzaju lebiody albo sałaty morskiej, molyh, meloh lub maloh, którego ona używała jako lekarstwa i mieszała do chleba lub do wina, co sprawiało, że oni przychodzili do siebie i robili się odporni. Zabawiała się czarowaniem wina, tak że goście spadali pod stół i udawali zwierzęta, ale gdy tylko wypili przedtem mały łyczek tego płynu dającego odporność, tego naparu z ziół nie upijali się. To było ogromnie dziwne - powiedział z zastanowieniem. - No i co potem? - Potem... no tak, doznał, doznali czegoś, czego już nic pamiętam. - A co z nią? Czy spała z nim... z tym Utisem? Czy była piękna? - Była bardzo podobna do ciebie - odparł. - To znaczy tak to sobie wyobrażam, wedle opisów, które słyszałem, była podobna do ciebie. - A co było potem? Serce drgnęło mu od niepokoju: słyszał uderzenia: tik-tik-tik-tik. Jakby ktoś biegł po kamienistym, nierównym terenie. - To przedziwna historia. Opowiadał powoli, szukając słów, od czasu do czasu robił krótką pauzę i nasłuchiwał - swego serca, lasu, morza, szemrania gwiazd. Czasem na łące zabeczała wystraszona lub samotna owca. Czasem zdawało mu się, że słyszy kroki, które się oddalały, zamierały. - Miała dwór, gdzie mieszkali przez jakiś czas, i wyekwipowała ich znakomicie, gdy odjeżdżali. Stanowili drużynę wojowników i żeglarzy, około pięćdziesięciu. Znajdowali się w drodze do domu wzdłuż długiego wybrzeża na południu. Mieli minąć dużą wyspę, która jest niczym trójkąt, trójząb, Thrinakia lub Trinakria, płynąc przez cieśninę o silnym prądzie. Ostrzegała ich przed syrenami, koło których mieli najpierw przepływać. Zaciekawiło ich to, ale i wystraszyło, później jednak zdali sobie sprawę, że ich oszukała. Serce biło mu spokojniej, wkroczył na równiejszy grunt. - To była swoista zazdrość - powiedział. - Chodziło o kilka ładnych dziewcząt, które stały gdzieś na brzegu, na jakimś wzgórzu, machały do nich rękami i śpiewały. Poza tym ten szlak wodny był dosyć niebezpieczny, miał złą sławę. - Czy wyszli na ląd u tych... syren? - Dzień był bardzo upalny - ciągnął. - A oni byli dość dziecinni. Zatkali sobie uszy woskiem, żeby nie dać się skusić, tylko on, ten Utis, nie miał zatkanych uszu. Ale i on też bał się ulec pokusie. Poprosił swoich dwóch ziomków, by go przywiązali do masztu, żeby nie mógł wyskoczyć za burtę i popłynąć do lądu albo starać się nakłonić towarzyszy do przybicia do brzegu. Później doszedłem do wniosku, że musiała to być szkoła śpiewu, kształcili tam chóry: dziewczęta z lepszych rodzin, które żyły tam na pensji przez kilka miesięcy w najpiękniejszej porze roku. - Czy on miał wtedy ochotę wyskoczyć na ląd? Zawahał się. - Do pewnego stopnia. Te dziewczęta były ładne i miały przypuszczalnie czyste piękne głosy. I... no, rozumiesz, to były młode dziewczęta. Chciał to wytłumaczyć swoim ludziom, ale oni byli tacy wystraszeni, że nic nie rozumieli, a poza tym mieli przecież uszy zatkane woskiem. Sądzili, że on został już oczarowany przez syreny, to znaczy przez te dziewczęta i ich śpiew. Ale tak źle nie było, Chciał im powiedzieć prawdę, że ich lęk jest zupełnie niepotrzebny, ale nic z tego nie wyszło. - I co było potem? Musiał się zastanowić. - No tak, półbogini ostrzegła ich jeszcze przed kilkoma rzeczami. Później zrozumieli, że zrobiła to z czystego egoizmu. Chodzi mi o te dziewczęta, a nie o ten prąd. Jak już wspomniałem, to były straszliwe wody. Biegły tamtędy dwa szlaki. Jeden długi, musiało się wtedy okrążać wielką wyspę po stronie zachodniej, i drugi krótki, a wtedy musieli przejść przez cieśninę między wschodnią częścią wyspy a lądem. Dużo dyskutowali, ale obrali krótszą drogę, spieszyło im się do domu. Na swój zwykły sposób półbogini, nazywała się Kirke, nadała wszystkiemu boskie rozmiary i odmalowała przejście przez cieśninę jako strzeżone przez pożerające ludzi wiedźmy i w ogóle w tym stylu. Jedną z nich nazywała Charybdą, a drugą Scyllą. Mężczyźni byli już i tak dobrze wystraszeni przedtem, a teraz stało się jeszcze gorzej. Rozumiesz, były tam podwodne groty i wiry, i prąd tak silny, że woda jakby się gotowała. Przybyli tam pewnego wieczora o zmierzchu, po długiej żegludze. Ludzie Utisa stracili najpierw kilka wioseł, kiedy starali się przepłynąć między Skałą a Pieczarą Śmierci. Także i na samym Utisie wywarł wrażenie niesamowity nastrój. Stał w pogotowiu z dwiema włóczniami na wypadek... ale to wszystko było takie głupie. Odczekała chwilę; a potem: - Dlaczego takie głupie? - Uwierzył w końcu tak jak inni, że po obu stronach cieśniny siedzą wiedźmy i chcą pożreć ich wszystkich. Ale sprawa była dużo bardziej niebezpieczna. To była niesłychanie trudna przeprawa. Przepłynęli cieśninę. I jemu samemu, i jego ludziom zdawało się, że widzieli te wiedźmy. Stracił dwunastu ludzi, wiry i porywy wiatru były tak silne, że wyrzuciło ich za burtę tak, jakby niewidzialna dłoń porwała ich ze statku. Nagle odczuł prawdę w tym opowiadaniu, trudno mu było utrzymać lekki ton. Ludzie leżeli w wodzie i krzyczeli, a potem zabrał ich prąd. Kilku z nich pochodziło z jego ojczystej wyspy, inni z Argolidy Agamemnona - zwycięzcy w wielkiej wojnie w drodze do domu ze swym ładunkiem przechwałek i sławy, i utonęli jakby nigdy nic, stracili równowagę i spadli lub zmyci zostali za burtę, ledwie zdążyli krzyknąć, nim poszli na dno. Starał się znowu zamknąć na to oczy, ale obrazy te wracały raz po raz. A gdzieś głęboko, w głębi duszy był inny obraz, inne imię, Astyanaks. - I co potem? - odezwała się. - Co - powiedział. - Potem? - Dokąd udaliście się potem? - rzekła bezwzględnie. Natychmiast zrobiło jej się żal: - Chodzi mi o to, jak poszło... Utisowi i tym innym? - Ta, u której mieszkali, ostrzegła ich jeszcze przed czymś - powiedział. - Przed bydłem. - Przed bydłem? - Tak, przed bydłem-Heliosa. - Czyżby Helios stał się chłopem? - rzekła zjadliwie. Było to w nocy, był jeszcze daleko. - Ona to nazywała bydłem Heliosa - powiedział. - Na wyspie w cieśninie znajduje się cypel, wąski półwysep, który wybiega z lądu jak haczyk, tak, wybiega jak ugięta ręka, jak pazur zwrócony szpicem do lądu. Wewnątrz w zatoce pod wielkim wulkanem miała ona lub jej krewniacy trzodę bydła. „Jeśli tkniecie to bydło - mówiła - spotka was nieszczęście, bo to sam Helios jest jego właścicielem. A macie przecież z sobą pod dostatkiem żywności i możecie sobie dać radę bez zarzynania jego krów i wołów. Jeśli to zrobicie, możecie sobie wyliczyć, jak to się dla was skończy. Wtedy nigdy nie wrócicie do domu.” I obiecali jej, że... oczywiście, naturalnie, nie, nigdy w życiu. - Dotarli do przylądka Heliosa pewnego wieczora, kiedy zaczęło się robić chłodniej. Przez cały dzień mieli pomyślny wiatr, północno-zachodni, i choć stracili wielu towarzyszy, to jednak byli w dobrych humorach, gdy podpłynęli pod brzeg i ujrzeli duże stada bydła domowego, i usłyszeli, jak krowy z wymionami wzdętymi od mleka ryczą na pastwiskach. Była to piękna rasa, zwierzęta były miedzianobrązowe, z wyjątkiem nóg, a potem zobaczyli, że większość z nich ma białą strzałkę na czole, rodzaj piętna Heliosa. Przed zmierzchem weszli do szerokiej zatoki i zdało im się, że przybyli do okolic zamieszkałych przez Wysokich. Mieli tam stać tylko przez noc. Jeśli chodzi o Utisa, najchętniej żeglowałby dalej bez zatrzymania, okrążył skrajny cypel Długiego Lądu na południu i płynął dalej na wschód przez morze ku ojczystym brzegom. Kiedy jednak zawinęli do zatoki za przylądkiem, przypomniał im o obietnicy, że nie tkną bydła Heliosa. Teraz nareszcie znalazł się na właściwym torze: to zaczynała być wesoła historia. Przytuliła się mocniej, jej dłoń wróciła, palce muskały jego brodę. - Mieli pod dostatkiem prowiantu - mówił. - Ale w nocy jeden z nich, imieniem Eurylochos, i jeszcze paru innych, nie mogli spać, ciała ich dręczył niepokój, zrobili wypad w głąb przylądka i na wyżej położone tereny, gdzie znaleźli grotę. Wrócili rano wyglądając na sennych, lecz zadowolonych. Chodzili szukać kobiet? - zapytała z ustami tuz przy jego uchu. Dojdziemy do tego - powiedział. - Nie wiem, ile mieli z tą sprawą do czynienia Wysocy, czy w ogóle myśleli o Utisie i jego ludziach, ale na drugi dzień była w każdym razie cisza na morzu. Postanowili przeczekać jeden dzień, żeby uniknąć wiosłowania w upale. Poszli do groty i położyli się tam, i było im chłodno i przyjemnie. „Możemy chyba zostać tu jakiś czas - rzekł Eurylochos - jest tu dużo żywności.” Opowiedział otwarcie o tym, jak udali się w nocy w głąb przylądka i na ląd i spłoszyli dwie dziewczyny, dójki prawdopodobnie, które uciekły tak szybko, że nie zdołali ich zgwałcić. Ale bogowie byli łaskawi i pozwolili im zamiast tego zobaczyć blisko parę tłustych jałówek. Utis rzeczywiście zamierzał dotrzymać obietnicy, przypomniał im o niej znowu, ale oni nie obiecywali teraz nic na pewno. Ja w każdym razie tego nie skosztuję, powiedział do siebie w duchu Utis. - A dziewczęta? - Wieczorem kilku z nich wyszło szukać dójek, nabrali dużo żądzy wylegując się i leniuchując przez cały dzień. Ale dziewczęta znikły. Bydło pasło się nadal i gdy obmacali krowie wymiona, spostrzegli, że krowy były wydojone. Rano zaczął znowu wiać wiatr, ale teraz wiał od południowego wschodu, a potem zmienił kierunek na południowy. Wyciągnęli okręt na ląd, jak daleko się dało, i przenieśli swoje zapasy żywności do groty. Wieczorem poczuli niemal wszyscy, że był tam zapach młodej kobiety. - I musieli tam zostać? - szepnęła. - W tym zapachu młodej kobiety? - Zostali tam przez trzydzieści pięć dni - rzekł. - Złapali te dziewczęta? - Obiecali, że nie tkną bydła, ale co do dziewcząt niczego nie przyrzekali. Nie chcę o tym więcej mówić. - To zabawna historia - powiedziała. - Czy Utis też wychodził wieczorami i po nocach? Czy znalazł jakąś dziewczyną? - Nie chcę o tym mówić więcej - odparł. - Nie wiem tak dokładnie. - Ale oni chyba złapali te dziewczęta? - Jedną - odrzekł. - Ktoś, kto był na dworze w nocy, spotkał ją w lesie. I stało się tak, jak się stało. - Czy to był Utis? - Nie chcę o tym więcej mówić - powiedział. - Nie byli to przecież jacyś zgrzybiali mężczyźni i wracali do domu z wojny. I ten, który ją znalazł, chciał być lojalny wobec swoich towarzyszy. Wystarczyła dla nich wszystkich. - A co się z nią potem stało? - szepnęła. Powiedział bardzo cicho, prosto w leśny poszum i huk fal z wybrzeża, i trzeszczenie gwiazd: - Nie wytrzymała tego. Czuł do niej wstręt, że jeszcze ją to ciekawiło. Chciała wiedzieć. Chciała widzieć. Muszę opowiadać dalej, muszą od tego odejść, myślał. Muszę zmyślać. - Właściwie była to dość zabawna historia - rzekł cicho, grubym, chropawym głosem. - Z tą dziewczyną? - powiedziała. - Oni byli na wojnie, a potem w podróży. To ludzka rzecz. To był epizod. - A co z tą drugą dziewczyną? Złapaliście ją? - Nie złapali jej - odpowiedział. - Udała się w drogę za swoim gospodarzem albo rządcą, albo tym, kto rządził na Zakrzywionym Przylądku albo na Wielkiej Wyspie. - To on mieszkał na wyspie? Muszę zrobić coś zabawnego, pomyślał, zmuszony jestem teraz znaleźć komizm w tej historii. - To był Helios - powiedział. - W gruncie rzeczy ona, ta Kirke, nie kłamała. To nie mógł być nikt inny niż Helios. Opowiadał szybko, z pęcherzykami śliny na wargach, odwracając twarz, żeby ich nie zauważyła. - Sądzą stanowczo, że to był Helios. Nadszedł długotrwały południowy sztorm, musieli czekać, co odbiło się na zapasach żywności. Pewnego dnia, podczas kiedy Utis spał, Eurylochos wyszedł z groty i zabił jednego wołu. Gdy Utis zbudził się, zrozumiał, że wszyscy są zgubieni. - Nie umieli łowić ryb? Nie mieli sieci? - To byli wojownicy i bohaterowie, nie jacyś niewolnicy, nie jedli ryb. - Tak, to prawda - rzekła - to nie byli niewolnicy, to byli dostojni panowie w dostojnej podróży z dostojnej ludzkiej wojny. To byli ludzie-wojownicy. - Tak - przyznał. - Nie złożyli ofiary? - Tak, ale wino się skończyło, złożyli ofiarę z wody, i nie mogli przecież złożyć Heliosowi w ofierze jego własnych zwierząt. A potem jedli i spali, podczas gdy wiatr wiał. Czasem wychodzili szukać tej drugiej dziewczyny. - Mogli przecież polować - wtrąciła. - Nie mieli ochoty i nie było tam dużo do upolowania. A w końcu uznali, że bogowie dali im to bydło, po cóż więc mieli polować na zające czy na ptactwo? I pewnego dnia zarżnęli wszystkie woły i krowy, i owce, które wpadły im w ręce. Pogoda poprawiła się zresztą, zamierzali znów wyruszyć w drogę. I wtedy przytrafiło się to komiczne zdarzenie. Myślał, jakby tu wytworzyć zabawność, wydobyć to, co komiczne i przezabawne, głęboko i gwałtownie śmieszne. - Możesz sobie wyobrazić, jak tam po nich wyglądało - ciągnął. - Nie szlachtowali zbyt dobrze. Zarżnęli wołu i wzięli tylko najlepsze kawałki, zabili owcę i wybrali tylko najlepsze udźce. Poszło na marne dużo zwierząt, nie wiem ile. Czaszki i skóry walały się wszędzie i cuchnęły. Wiesz, co się stało, gdy ściągnęli statek na wodę i zajmowali na nim miejsca? Musiał coś wymyślić, nie przeszkadzała mu. - Czaszki podniosły się i zaczęły beczeć i ryczeć - spróbował. - Skóry powiewały nad nami niczym dziwaczne ptaki, szkielety... - Nad nami? - powiedziała. - Mam na myśli ludzi Utisa - warknął ostro. - Nie przeszkadzaj mi teraz, kiedy dochodzimy do tego, co najistotniejsze. - Nie - rzekła i wargi jej musnęły jego ucho - nie miałam zamiaru. Szkielety... - Zataczały się jak pijane. Musiał to być widok komiczny i straszny zarazem. To bogowie się zemścili. Chłopy tak się przelękły, że omal się nie porobili, zanim udało im się postawić maszt i wydostać z zatoki. Nie zdążyli zresztą wypłynąć daleko, jak znów zaczął się sztorm. Nie mogli wrócić do wyspy. Poniosło ich na północ, ku wirom i prądom, do Scylli i Charybdy. Wiatr zmienił się na zachodni i wtedy złamał się maszt, a potem nie trzeba już dużo słów, by opowiedzieć resztę. Poszli na dno. Było ich czterdziestu. - Wszyscy? - Utis ocalał. - To brzmi tak dziwnie - bąknęła. - Utis, nikt ocalał. - Jest w tym prawda - powiedział. - Utis ocalał. Zeus poraził ich piorunem. Było to w tej niebezpiecznej dziurze koło Scylli, tam ich zapędziło. Utis uratował się, płynął na maszcie, a kiedy przedostał się przez cieśninę, dryfował na północ od Thrinakii i małych wysepek. Wiał wtedy wiatr wschodni. Utis dryfował na zachód przez dziewięć dni i nocy. Umilkł i leżał wpatrując się w pułap. Zerwał się poranny wiatr, zachodni, wkrótce miało się rozjaśnić. Wyciągnął ramię i dotknął jej twarzy. - Dobrze mi było u ciebie, Kalipso - powtórzył jeszcze raz. - Nigdy cię nie zapomnę, cokolwiek mi się stanie. Dotknęła także jego twarzy, a potem jego ciała. - Będzie mi ciebie bardzo brakowało. Przywarli mocno do siebie. Właśnie gdy miał się zdrzemnąć o świtaniu, zbudził go jej głos, tuż przy jego policzku: - A ten Utis, który dryfował na zachód, dokąd on przybył potem? Opowiedziałem to i dało się to opowiedzieć, pomyślał na wpół przebudzony. Opowiedziałem, bez opowiedzenia, i poszło dobrze. - Nie wiem - wymamrotał. - Skąd ja miałbym to wiedzieć? *** Wysunął się z zatoki, tak jak człowiek wysuwa się ze snu, rano, jeszcze nim zaczął się upał, i był jeszcze senny. Zapasy załadowano na pokład, tratwa kołysała się i zanurzała nie więcej niż na czubek kciuka, czuł się na niej dobrze i pewnie. Postawił maszt i umocował sztagi, wciągnął żagiel i usadowił się na ławie sterowej. Płótno wypełniło się zachodnią bryzą. Gdy okrążył przylądek, odwrócił jeszcze raz głowę. Kalipso stała pod skałą, jej biała szata lśniła w słońcu na tle góry: powyżej wznosiła się zielona dolina, aż ku Atlasowi, pomyślał. Podniosła dłoń, odwróciła się i zaczęła iść pod górę. Zdawało mu się, że zanurza się w zieleni. Machnął kilka razy ramieniem nad głową, może to widziała. Ciężki czerwony żagiel trzepotał, falowanie było tutaj duże, morze oddychało, spoczywał na jego piersi. Było to nowe uczucie: dawało mu radość, że znów jest na morzu. Przez tą pierwszą godzinę sterował prosto na Heliosa. TKANINA To wydarzenie z Tkaniną było niemal skandalem. Ale czy to było wydarzenie? To był długi proces, zewnętrzny i wewnętrzny, stały konflikt między pragnieniem Oczekującej, by odwlec rozstrzygnięcie, i pragnieniem zainteresowanej w tkaniu gospodyni, by wykonać piękną robotę, by móc rozpostrzeć tkaninę na słońcu, żeby, jak to się górnolotnym stylem mówi, nadać jej nieocienioną biel Heliosa, ale co zwykle nazywa się: wybielić ją, i by móc poczuć w dłoniach znakomitą jakość i doskonałą gładkość lnu w gotowej sztuce materiału. Mimo to tkała pilnie. Zaczynała tkać przed południem, gdy tylko odbyła swoją poranną rozmowę z Eurykleją, została uczesana i zjadła lekkie śniadanie. W zmiennym tempie tkała później aż do południowego posiłku, przyjmując odwiedzających ją w formach, które można by nazwać audiencjami, gdyż były nimi. Nie utrzymywała dworu, ale oczywiście bardzo to przypominało cour, posiedzenie dla publiczności. Przychodziły do niej co znamienitsze damy z miasta, i to nie wyłącznie po to, by rozmawiać, że utrzymuje się piękna pogoda lub że na szczęście albo niestety rozpoczął się już okres deszczowy. „Ciekawe, czy długo potrwają te ustawiczne szkwały i wiatry, ciekawe też, kiedy znów zacznie się okres żeglugi?” „Czy pamięta Madame jesień przed dwunastu laty? Nim skończyła się Wojna?” „A dawno, dawno temu była taka jesień, którą moja babka zwykła była nazywać jesienią wielkiego głodu, kiedy to Itakę napadli dzicy kupcy z południa i splądrowali wszystkie zapasy. To znaczy przybyli oni w lecie. Brali niewolników i podpalali domy. Działo się to, kiedy jeszcze królem był Laertes, wtedy w podróży. Nie tak długo jak wysoce czcigodny Podróżnik, ale w każdym razie nie było go tu. Wyjechał, by prowadzić handel, jak to się nazywało w rozmowach z dziećmi.” - Nie utrzymywała zażyłych stosunków z żadną z nich, ale niektórym pozwalała na natręctwo, ponieważ znała je od pierwszej chwili, gdy przybyła tu z lądu stałego tuż po ślubie. Wolno im było mówić: Śliczna Penelopo! wpadłam tylko na chwilkę! Przychodziły nie tylko na plotki czy rozmowy o pogodzie, choć od tego się zawsze zaczynało, Przychodziły w interesach. I przyjmowała je chętnie, ze względu na to, czego mogła się od nich dowiedzieć o życiu miasta i wyspy i o wydarzeniach na lądzie, jak również ze względu na to, co sama miała okazję powiedzieć tak, jak gdyby to nie było powiedziane. Rozmawiały najczęściej o sprawach błahych: „Jaką masz czarowną suknię, moja droga!” „E tam, to przecież tylko jedna z moich starych, z zeszłego roku!” „Taak, ale materiał jest taki przyjemny! A teraz musisz nam pokazać Tkaninę!” Oglądały. Młode dziewczęta, które przychodziły z matkami, szczypały się na stronie i chichotały, i rumieniły się, a matki rzucały im strofujące spojrzenia i kiwały głowami, i sprawdzały jakość, i... „O, jak to już daleko zaawansowane! O, jak to postępuje! Ale gdzie też Wasza Łaskawość dostała taki cudowny len?! Zaraz powiem mężowi, że następnym razem, jak się wybierze do Akarnanii, musi mi się postarać o taki len!” „Eurykleją przypadkiem gdzieś go tam dostała” - mówiła Penelopa. „Ach, ta Eurykleją, ta Eurykleją!” Oglądały Tkaninę, obmacywały Tkaninę, i było po wizycie. Mogła z nimi posłać w świat dwa, trzy słowa, powiedziane tak, jakby nie były wypowiedziane przez ludzkie usta, lecz całkiem po prostu unosiły się w powietrzu: że z Tkaniną robota szła wolno. Ale nie odnosiły wrażenia, że to szło tak wolno, aż pachniało sabotażem, lecz tylko tak wolno, by nikt nie sądził, że ona spieszy się do nowego małżeństwa. W miarę wolno, mówiła do siebie samej, gdy już znowu siedziała samotna na wysokim stołku przed krosnami. Choć wcale nie była taka pewna, że tempo jest całkiem odpowiednie. Przez dwa lata szło to z rozpędu. Przy każdej nici myślała o tym, jaka ta nić jest cienka, jaka delikatna i jak mało dodaje długości obiecanemu całunowi, prawie nic, nie, zupełnie nic. A potem marząc potrafiła utkać długi kawałek. Kiedy zaś spostrzegła, jaka była pilna, ile zdążyła utkać przez czyste zapomnienie, że musi tkać bardzo powoli, pozwalała rękom odpocząć - choć może nie odpocząć, podnosiły się do twarzy, rumieniła się jak te młode dziewczyny przed południem. Porzucona, Stęskniona, Ta-w-średnim-wieku szeptała w stulone dłonie: - O nie! O nie! Antinoos i inni zasiadający wraz z nim w komitecie stanęli u stóp Schodów Kobiecych. - Pani moja - powiedział - ciekawe, jak szybko to idzie? Czy to wnet będzie gotowe? Przyszedł czas strzyży owiec także na innych wyspach, i tam sieje się i orze, i wielu z wielbicieli Waszej Łaskawości z tych wysp i ze stałego lądu chce wiedzieć, jak sprawy stoją, nim pojadą do domu. Także i my, mieszkańcy Itaki, nie mamy ochoty czekać przez cale nasze życie. Taki kawałek materiału, tak mówią, nie są to moje słowa, przytaczam je tylko całkiem neutralnie i pokornie - mówił czelnie pokazując swe wspaniałe zęby, swoją czerwoną gardziel - taki kawałek materiału byle jaka niewolnica mogłaby utkać w ciągu dwóch tygodni, gdyby jej dopilnować. No tak, ja tylko referuję to, co ludzie szemrzą, to wcale nie jest moje własne zdanie. Nie zapytała go o jego własne zdanie, odparła: - Moi panowie, każę was zawiadomić, gdy praca będzie gotowa. - I chcielibyśmy też bardzo z twoich własnych ust, Madame, usłyszeć, jak się miewa po wielekroć ubolewania godny i wysoko czczony Laertes - powiedział. - Nigdy się nie ma dosyć faktów, prawdziwych stwierdzeń, gdy się należy do ważnego komitetu. Mówią, że niezwykła Eurykleja znalazła dla niego cudowne lekarstwo w Akarnanii czy w Pylos? Cieszyłoby nas bardzo, gdyby to było prawdą, że rzeczywiście Laertes biega dziś i skacze i że kaszel ustąpił. - Każę was zawiadomić, gdy robota będzie gotowa - rzekła krótko. - Doprawdy, to wspaniale, cieszy nas to nad wyraz - odparł z otwartą drwiną. - Mój panie - odrzekła, a głos jej drżał wobec jego bezczelnej młodości - jak już powiedziałam, każę was zawiadomić, kiedy będę miała wam do powiedzenia coś dla was przyjemnego lub, powiedzmy, niezbyt dla waszych uszu nieprzyjemnego. - O, Madame - powiedział - wszystkie słowa, które przepuszcza zachwycająca zagroda twoich zachwycających zębów, są jak muzyka dla naszych uszu, jak miód dla naszych serc! Po tej rozmowie tak była wzburzona, że nie mogła tkać przez dobrą chwilę. Eurykleja stała w komnacie i krótkowzrocznie przyglądała się Tkaninie. W swej niemal trzeszczącej i zgrzytającej zgrzybiałości i wychudzeniu pochyliła się do przodu i wpatrywała w coś na płótnie. - No i co ty o tym myślisz, Euryklejo? - Moje oczy są już dzisiaj takie kiepskie, widzę coraz gorzej i gorzej - odrzekła staruszka. - I nie mam już wcale czucia w koniuszkach palców. - Nic ci się także nie śni teraz? - Nie, sny ustały - powiedziała staruszka. - Mówią, że gdy człowiekowi nic się już nie śni po nocach, jego życie dobiegło kresu. Opróżnił już worek swoich wspomnień. Nie odczuwa żadnego zainteresowania przyszłością. Jest już skończony. - To niedobrze - uśmiechnęła się Penelopa. - Niedobrze, niedobrze. Na co tak patrzysz? - Na nitkę - odparła staruszka. - Nie chce występować z krytyką, proszę tak tego nie rozumieć, kogóż to mogłabym krytykować ja, nędzna biedaczka bez żadnego rozeznania! Nie mogę już polegać na moich oczach ani na czuciu w czubkach moich palców. Ale zdaje mi się, wydaje mi się, pewnie głupio, że jest tu jedna nitka grubsza od innych. Czy to nie dziwne, jakie pomysły przychodzą człowiekowi do głowy w starości? Gospodyni stała obok niej, pochyliła się do przodu i patrzyła na szarobiałą, gładką powierzchnię. - Gdzie widzisz tę nitkę? - Widzę? - zdziwiła się staruszka. - Ja nic nie widzę. Ani też nic nie czuję. Ale tak mi się zdawało, przyszło to do mnie drogą wyobrażenia. O Madame, o Wasza Czcigodna Łaskawości, zupełnie już zdziecinniałam, odpraw mnie, sprzedaj mnie, wyślij mnie na pola albo do winnic, nie można mnie już dłużej trzymać w domu, jestem już niespełna rozumu! - Ale gdzie widzisz tę nitkę? Chudy palec wskazujący staruszki wskazał coś na rozwieszonej napiętej tkaninie. - Tu, ale to tylko złudzenie. Wyrzuć mnie, każ mi szorować schody, dlaczego ja, biedne stworzenie, miałabym się cieszyć zaufaniem Waszej Łaskawości, poślij mnie na dół do portu, na najgorszą robotę, powiedz, że jestem wiedźmą, każ mi zostać niewolnicą którejś z innych, prawdziwych niewolnic, już całkiem koniec ze mną. Penelopa nie mogła dopatrzyć się żadnej wady w Tkaninie. - Tak, zdaje mi się istotnie, że jedna nić wygląda na grubszą niż inne - rzekła. - Widać to wyraźnie. Niech ci się teraz przyśni coś ładnego dla mnie tej nocy, śnij, że jesteś zdrowa, moja chora, ślepa starowino! - Wasza Łaskawość jest aż zbyt życzliwa dla mnie - powiedziała staruszka z wdzięcznością. - Złożę ofiarę i wezwą Sen, żeby przyszedł do mnie. Gospodyni, Zwlekająca, Oczekująca, nie tkała już nic więcej tego dnia. Ale stała przed Tkaniną patrząc na jej szarobiałą powierzchnię, gładziła dłonią materiał: był gładki i równy. *** Chwile siły, chwile słabości. A co jest siłą i co jest słabością? Zamknąć oczy na wszystko i pozwolić Losowi rozstrzygnąć, przypadkowi zdecydować, Albo też zamknąć oczy i postanowić samej: będę oporna aż do ostatka, aż do Progu-do-nowego-męża? I wierzyć, że On, Małżonek, Ten-który-wyjechał, wróci, że nie spoczywa w swoim okręcie na dnie morza ani nie został pożarty przez ryby, ani nie leży w skalnym grobie, pod wydrążoną kamienną kopułą, w barbarzyńskich cudzoziemskich krajach, ani też nie został spalony na popiół, rozsiany na wiatry? Co to są chwile siły? Mówić sobie: Nie, ja nie wierzę, że on wróci, muszę urządzić sobie własne życie, własną przyszłość? Czy też mówić: On wróci, wtedy muszę okazać, że byłam Niezłomna. Co to są chwile słabości? Jak bardzo go jeszcze kocham, jak bardzo pamięć jego ciała kusi moje ciało? Jak bardzo w gruncie rzeczy tęsknię za Nim? Czy tęsknota, która jest we mnie, która nachodzi mnie nocami, nie jest tylko tęsknotą za mężczyzną? Czy to dziwne, jeśli po tylu latach ją odczuwam - ja, która jeszcze jestem młoda? Tak staje się słabość siłą a siła słabością - i co jest czym pod tym niebem? Zbudziła się do nowego dnia tkania. Leżała z zamkniętymi oczyma i słyszała, jak staruszka wchodzi do sypialni, idzie po deskach podłogi, które trochę trzeszczały, drepcze do okna, by odsunąć zasłony, dające ciemność, niosące odpoczynek. Staruszka szła lekkimi szybkimi krokami, poruszała się zadziwiająco młodo. Szelest drewnianych kółek na drążku od zasłon. Staruszka otwarła okiennice, ale światło nie wpadło do środka. Ta-w-średnim- wieku otworzyła oczy i zamknęła je znowu. W chwili przebudzenia przyszły do niej znowu imiona, może miała je z sobą we śnie. Cała litanijka. Antinoos, Eurymachos, Amfinomos - stali jeszcze w jednym szeregu, można było o nich myśleć równie łatwo w odwrotnym porządku. Demoptolemos, Euriades, Elatos, Pejsandros - Eurydamos, Amfimedon, Polybos, bogaty Ktesippos z Same, Agelaos, Leiokritos, Leiodes, kapłan-zalotnik. Gdybym była zmuszona wybierać? pomyślała. W końcu będę musiała wybrać. To będzie moim obowiązkiem. Myślała o imionach, ciałach, twarzach. O Antinoosie myślała jako o pierwszym w szeregu, z szybkim uniesieniem, z gniewem, który był żądzą. O Amfinomosie myślała z cichym ciepłem, z lekkim niepokojem. Tuż potem albo po pewnej chwili myślała o Eurymachosie, czyniła to ze spokojną sympatią. To doskonały człowiek - powiedziałaby, gdyby miała myśl tą ująć w słowa. Jest dobry i stateczny mimo swojej młodości, i chyba już skończyły się sprawy między nim i którąś z niewolnic. Jest stateczny wobec lepszych dam. Zaraz potem pomyślała o Antinoosie. On również używał dziewcząt. I w chwilę potem, w chwilę, która nie musiała być szczególnie długa, pomyślała, że to sprawa, która jej nie obchodzi, że jest wyższa ponad to, co ona ma wspólnego z prywatnymi sprawami Antinoosa, co ją to obchodzi? - nie jest jej mężem. Jest dość niesympatyczny, myślała, i wtedy była już w pełni rozbudzona. Eurykleja stała między oknem a łóżkiem. Gdy Tkanina zaczęła urastać ze swojej pierwszej nici, Penelopa przeniosła się z wrośniętego w podłogę drugiej sypialni spoczywającego na oliwnym słupku loża Małżonka: leżała w tym, które przywiozła z lądu stałego przed wielu laty. Zobaczyła, że dzień jest szary, pochmurny. - Podejdź bliżej, moja starowinko! Dzień dobry! Staruszka zrobiła parę kroków ku niej. Wyglądała niewiarygodnie mizernie. - Co ci jest, jesteś chora? - Dzień dobry, Madame. Prawdę mówiąc czuję się dziś kiepsko. Zdaje mi się, że zaczynam się robić niepoczytalna. Penelopa uśmiechnęła się do niej mrugając oślepiona szarym światłem. - Tak, tak, zupełnie koniec z tobą, moja biedaczko - powiedziała świeżym porannym głosem. - Czy to żołądek, czy też głowa tym razem? Staruszce zaświeciły się oczy, zakołysała po dziewczęcemu wyschniętymi pośladkami. - O, śnią mi się takie okropne rzeczy, że pewnie niedługo umrę - powiedziała wesoło. To znaczy: minę miała kwaśną i przygnębioną, ale pod spodem, wewnątrz tego zgnębienia i pochmurności kipiała wesołość. - Myślę, że będziemy musieli ciebie niedługo zabić - odparła Penelopa. - Ale nie wiem, jak zrobić, by pozbawić cię życia. Wydać cię za mąż? Za śpiewaka Femiosa, który zaśpiewa cię na śmierć? A może złożyć ciebie w ofierze bogom, tak jak to robiono dawniej z ludźmi? Niczym owcę czy jałówkę? Mój ojciec opowiadał mi raz, że słyszał, iż w dawnych dobrych czasach robiono koniec z bardzo starymi ludźmi, z najbardziej chorymi i niedołężnymi, gdy zmarła jakaś dostojniejsza osoba. Musieli jej towarzyszyć na stos albo do grobu - zupełnie tak, jak to podobno zrobiono z jeńcami po upadku Troi. Składano ich w ofierze wewnątrz grobowca albo na górze na stosie - uff! Roześmiała się. Eurykleja chichotała wesoło, ale z ponurą miną. - Co ci się śni, starucho? - Wasza Łaskawość, to jest tak straszliwe, że nie śmiem o tym mówić. - Tak, no to się obejdzie - powiedziała Penelopa z świeżym porannym śmiechem. Staruszka znów zachichotała patrząc na nią zmrużonymi oczyma. O tej porze dnia Penelopa była jeszcze młoda i bardzo piękna: dzień nie zdążył jej jeszcze postarzeć. - Czuję się w każdym razie zmuszona, by o tym opowiedzieć - rzekła staruszka. - Dawniej, za czasów barbarzyńskich, na długo przedtem, zanim ludzie wiedzieli tyle, ile my wiemy dzisiaj, istniało prawdziwe niewolnictwo, wówczas pan był właścicielem wszystkiego, każdej drobnostki u niewolników, w domu czy poza nim. Posiadał wszystkie myśli, które pomyślano w domu. Posiadał oddechy wszystkich swoich niewolników, posiadał to, co było smakiem na ich językach, posiadał łzy i śmiech. Dziś ma wszakże władzę tylko nad samymi ciałami, duża wolność panuje dziś na świecie. Zbyt duża pod wielu względami, jeśli chodzi o mnie! Ta-w-średnim-wieku uniosła się na łokciu, strząsnęła z czoła brązowy pukiel włosów, zerknęła na pagórki swoich piersi, na miękką krzywiznę krągłego uda pod cienką kołdrą, dając Euryklei stać tak na środku izby i czekać. Staruszce nie spieszyło się też: milczała. - Co więc uważasz za zbyt wielką wolność, Euryklejo? - Nie jestem przecież politykiem - rzekła staruszka i zrobiła się malutka, niemal przyklękła - nie zajmuję się takimi rzeczami. Ale jednak uważam, że pan albo pani mają prawo do wszystkich snów, które przychodzą do domu w nocy czy w dzień. Bo to przecież do domu przychodzą te sny. I jeśli wtedy natkną się na jakąś biedną niewolnicę, co przypadkiem leży na ich drodze, jeśli, by tak rzec, potkną się o nią, to nie zmienia to sprawy ani odrobinę. To nie są sny niewolnika lub niewolnicy, lecz sny domu. A kto jest właścicielem domu? Niewolnik czy pan? Czy jeśli ktoś przyjdzie z dzbanem wina z miasta albo z owczą tuszą z pola i zostawi to w megaronie albo na dworze, na dziedzińcu, czy podejdą do tego niewolnicy, czy podejdą słudzy i będą pili i jedli? Czy też raczej powiedzą: Czy to coś dla naszego pana? Najlepiej zanieść to do niego albo postawić na dole w piwnicy, tak by nie zniszczyło tego słońce ani deszcz. - No tak, jest w tym chyba pewna logika - rzekła Pani Domu, Właścicielka Penelopa. - Masz zupełną słuszność. Daj mi więc to, co ci się śniło w nocy, bo to należy do mnie, dawaj tu sny tego domu, nie próbuj ich sprzeniewierzyć! - zaśmiała się młodo i znów potrząsnęła głowa, by odrzucić pukiel włosów z czoła, pukiel ten zresztą wcale nie spadł jej na czoło, mimo to zrobiła ten ruch głową. - Uważam to za swój obowiązek zgłosić Waszej Łaskawości mój sen - powiedziała staruszka godnie, ale oczy jej błyszczały, przymrużone, pełna była wesołości. - I to możliwie jak najprędzej, zanim zjełczeje i zmurszeje. Ale to okropne i właściwie nie powinno się tego słuchać przed śniadaniem, czy Wasza Łaskawość nie zechce wpierw zjeść coś niecoś? - Zjeść? Tutaj w łożu?! - powiedziała Ta-w-średnim-wieku. - Żebym zrobiła się jeszcze tłustsza i leniwsza! Jesteś doprawdy szczególnie złośliwą, zimną i wyrachowaną osobą, intrygantką, moim najgorszym wrogiem! - powiedziała z dużą surowością w głosie, ze zbyt wielką surowością; ale nie mogła jej zachować i śmiech wybiegł jej na usta jak małe pęcherzyki. - Sądzę, że każę cię rozkroić i wydobędę na wierzch wszystkie twoje sny bez względu na to, czy tkwią w twoim żołądku, czy w sercu, czy... no tak, one naturalnie tkwią w twojej czaszce. Każę odciąć ci głowę dziś po południu i zajrzeć do niej, nadzorca kóz Melanthios, którego obie tak bardzo kochamy, którego obie czcimy i podziwiamy tak niesłychanie, tak bezmiernie, będzie mógł to wykonać w dowód nadzwyczajnej łaski! I zrobi to dokładnie tak, jak robili to dawniej barbarzyńcy na południu, po drugiej stronie morza i daleko na wschodzie, wniesie twą głowę na tacy, a ja... Teraz przyszedł śmiech, rozlewny i perlisty. - Euryklejo, ty stara głupko, opowiedz zaraz, co ci się śniło. Daj mi twój sen, inaczej... inaczej nie chcę go słyszeć, nie kryguj się, jaki był ten sen, mów! - To była taka straszna rzecz - powiedziała staruszka. - W dawnych czasach zostałabym, zupełnie słusznie zresztą, spalona żywcem, gdybym ośmieliła się śnić o czymś takim. Odważam się opowiedzieć o tym tylko dlatego, że uważam, iż Wasza Łaskawość jest właścicielką wszystkiego, co się śni w tym domu. Jestem niewinnym, lecz mimo to ukarania godnym narzędziem snu, bóg snu nie chciał zakłócać Madame nocnego spokoju tak zuchwałym i głupim snem. Śniło mi się... nie, mimo wszystko nie mogę się zdobyć na odwagę, by o tym mówić. Penelopa usiadła na skraju łoża dyndając białymi, wypielęgnowanymi nogami kobiety w średnim wieku. - No więc? Staruszka zebrała się. Dużo było aktorstwa w jej lęku, ale coś z tego lęku było prawdą. - Śniło mi się, że Madame nie umiała tkać. Wyszeptała ostatnie słowa odwracając twarz, wykręcając chudą, pomarszczoną, starczą szyję krętym ruchem w dół. - Nie umiałam tkać? Gospodyni, Tkaczka, Skrupulatna znawczyni lnu, najznakomitsza dama wyspiarskiego królestwa, obecnie u szczytu swoich średnich lat, pochyliła się gwałtownym ruchem ku przodowi. Wypielęgnowana biała twarz z wolna poczerwieniała. Gniew wzniósł się od przepony między piersi i przez klatkę piersiową i szyję ku twarzy, ściął usta, uniósł w górę brwi, pomarszczył czoło. Staruszka przelękła się być może na dobre, do głębi przerażona okazywała wielki strach. Jej starcze dłonie podniosły się, drżąc lekko, do starczej twarzy, aby odeprzeć cios, który nie spadł. Cisza w komnacie była tak wielka, ba, cały dom wstrzymał oddech tak intensywnie, że słychać było beczenie kóz w górze na pastwiskach i słychać było, jak morze posłało falę przyboju do Zatoki Miejskiej daleko w dole, a potem przerwało gwałtownie przybój i nasłuchiwało. Metalowa czarka wypadła z rąk niewolnicy ze szczękiem na kamienne płyty przed wejściem do kuchni. Miasto powróciło do swego normalnego porannego życia. Załamana fala przyboju potoczyła się przez zatokę, szurając o żwir i piasek i chlupocąć o nadbrzeżne skały. Łoże zatrzeszczało, Madame zmieniła postawę. Fala krwi opadła. Ta-w-średnim-wieku wyzwoliła się z odrętwienia swego gniewu. - Ty wariatko! Staruszka wciągnęła oddech tak gwałtownie, że zabrzmiało to jak szlochanie, ręce przestały jej drżeć, spojrzała spoza nich żywymi oczyma. - Ty głupia starucho! - rzekła Penelopa życzliwie, ale głos jej nie był jeszcze całkiem czysty. - Zachciało ci się droczyć ze mną tak wcześnie rano? Opowiadaj. Opowiedz mi swój sen, ale zrób to szybko, bo zaczynam być głodna. - Wasza Łaskawość - powiedziała Eurykleja, wszem znana, wierna, mądra i energiczna staruszka. - Wasza Łaskawość, to przecież był tylko głupi sen, ale skoro Madame chce go usłyszeć z moich zwiędłych starczych warg, oto jak było. Zdawało mi się, że stoję przed Tkaniną. Nie mogłam nic zobaczyć moimi marnymi oczami, ale dotknęłam Tkaniny. I mnie, głupiej oślicy, kraczącej wronie, wydało się, że Tkanina jest gruba, nierówna i szorstka. Powiedziałam sama sobie, że się mylę i że gdybym mogła znowu widzieć, zobaczyłabym, że Tkanina jest taka równa i gładka, i delikatna, jak powinna być tkanina. Wówczas Helios zmienił swoje światło, nie wiem jak, i odzyskałam ostrość widzenia w moich nędznych oczach. Mogłam patrzyć na Tkaninę. Ale... wybacz mi, proszę, ten głupi sen!... Tkanina nadal była gruba, nierówna i szorstka. To znaczy naturalnie nie była taka, ale we śnie wydało mi się, że czuję i widzę, iż jest ona gruba, nierówna i szorstka, ba, wręcz guzełkowata, supełkowata. Ale nie myśl, że ona była cała taka, o nie, sen nie ośmielił się być taki zuchwały, to tylko kawałek Tkaniny był taki gruby, kawałek długości jednej stopy, albo najwyżej dwóch, najprawdopodobniej dwóch i pół. - To rzeczywiście szczególnie bezczelny sen! - powiedziała Tkaczka i choć na wargach miała uśmiech, w głosie dawał się odczuć wyrzut. - Nie twoja wina, że ten sen był bezczelny, ale ja nie mogę być innego zdania. Co uczyniłaś potem, wymyśliłaś to, Euryklejo? - Wymyśliłam! - odrzekła staruszka z oburzeniem. - Jakżeż ja z moim ptasim mózgiem mogłabym coś wymyślić? Myśleć? Nie, byłam ofiarą snu, zostałam napadnięta, tak, śmiem twierdzić, że zostałam zgwałcona przez sen. Madame roześmiała się teraz serdecznie i głos jej znowu stał się jasny. - Tak, tak więc poszło twoje dziwactwo, moja dziewczyno! I doprawdy ten sen miał dobry gust! Opowiedz mi, co było potem. Eurykleja spojrzała na swoje nagie stopy, dotknięta i zakłopotana zarazem. - Powiedziałam przecież do siebie samej, że to tylko sen. Pamiętam, że myślałam: Ten sen przyszedł do mnie, by mnie rozgniewać i zasmucić. Wiem bardzo dobrze, że nie ma żadnej wady w Tkaninie, wiem to całkiem na pewno, to jedna z niewielu rzeczy, które wiem w moim nikłym rozumie, w moim zwiędłym sercu, ale mimo to uważam, że jedna stopa długości Całunu, albo najwyżej dwie, najprawdopodobniej dwie i pół, są absolutnie za grube. Ten Całun będzie jednak wyglądał dziwacznie, gdy będzie gotowy, powiedziałam we śnie sama do siebie. To znaczy śniło mi się, że mi się śniło, że tak powiedziałam. - A potem? - Stałam tam - ciągnęła staruszka - myśląc. Nie umiem myśleć, ale we śnie umiałam. Zdawało mi się, że myślę: Tyle pięknej roboty zepsuło się. We śnie naturalnie - mówiła staruszka patrząc nadal w podłogę. - A co potem? - zapytała Biegła Tkaczka. Szukała tak szacownymi i podziwianymi stopami pantofli, była w ruchu, dzień zaczął dla niej nabierać życia, twarz miała spokojną i dość jasną. Eurykleja zrobiła nagle m« parę kroków do przodu, schyliła się miękko, gibko, ba, pięknie, i włożyła swej Pani na stopy czerwone skórzane pantofle. Jeszcze na wpół klęcząc powiedziała do tych stóp: - Śniło mi się, że byłam Waszą Łaskawością, że byłam Madame. Tak zuchwały może być bezczelny sen, gdy się na dobre rozpęta. Ten był zupełnie zwariowany. Kazał mi śnić, że usiadłam przy krosnach i zaczęłam wyciągać nierówne, grube nitki, to znaczy te nici, które sen wyraźnie kłamliwie przedstawiał jako grube i nierówne, nieprawdziwe, i zwariowane, i bezczelne w tym śnie nici. Psułam boską robotę moimi zgrzybiałymi i niepewnymi rękami staruszki, starczymi dłońmi, i pamiętam teraz wyraźnie, że śniłam, iż myślę: Oto siedzę i pruję, i niszczę tę Tkaninę, która może jest taka pilna. To poważnie opóźni robotę, ale nic na to nie można poradzić. Tak zdawało mi się, że śniłam, że myślałam. - Jakie to było uczucie być... Penelopą? - zapytała Penelopa patrząc z nowym zainteresowaniem na starą pół-niewolnicę-ministra spraw wewnętrznych. - To było cudowne - odrzekła staruszka sucho. - Zupełnie nieopisanie cudowne. Staruszka podniosła się z westchnieniem, jakby się znużyła długą scena, wytężającym przedstawieniem. Światło w komnacie zmieniło się, wysoko na niebie ciągnęły chmury ku wznoszącemu się wozowi słońca, czasem gęste, to znów rzadsze, czasem powstawały duże luki między skupiskami chmur. Zeus roztargniony wyciągał po omacku rękę po Stworzenie, Helios starał się ujść jego chmurom, przyspieszał biegu i często je wymijał, on, ściągający i ścigany. - Sprułam Tkaninę - ciągnęła szeroko znana staruszka Eurykleja. - Pamiętam, że mi się śniło, że jest noc i ktoś trzyma pochodnię i oświetla mnie, i pamiętam, że się trochę wstydziłam, choć to było cudowne uczucie wstydu, nie takie niskie, wulgarne uczucie wstydu, jakie może mieć niewolnica, lecz wyższe uczucie wstydu, uczucie wstydu godne tej Wielce Czcigodnej Pani, w której postać wcieliłam się we śnie. Pamiętam, śniło mi się, że myślałam, iż nie chcę, by ktoś wiedział, że moja tkanina, to znaczy wysoce czczona Tkanina Jej Łaskawości, którą pogrubiłam tak bardzo moją niską senną fantazją!, że nie chciałam, by ktoś się dowiedział, że zdaje mi się, jakobym wetkała w nią zbyt grube nici. Śniłam, że przykro było przedłużać robotę, ale musiałam. Nie mogę wszakże, śniło mi się, że pomyślałam, pruć Tkaniny za dnia, kiedy każdy, kto chce, zachodzi, by popatrzyć na nią, musiałam to robić po nocach. Śniło mi się, że pomyślałam sobie tak: Nie mogę przecież złamać swojej obietnicy i przestać tkać, przyrzekłam utkać całun dla Laertesa i obiecałam odpowiedzieć tym... hm... zalotnikom, wybrać sobie męża spośród nich, gdy Tkanina już będzie gotowa, jeśli tylko Ten-który-wyjechał nie wróci przedtem do domu. Tak, nie mogę złamać mojej obietnicy, że utkam całun, nie mogę przestać tkać. Muszę tkać co dnia, dopóki Tkanina nie będzie gotowa. Ale jeśli Tkanina staje się kiepska i gruba, i nierówna, wówczas jestem naturalnie zmuszona spruć ją, żeby ją ulepszyć, żeby zrobić z niej całun godny czcigodnego Laertesa. A jeśli później utkam kawałeczek co dnia, to w każdym razie dotrzymam swojej obietnicy. I nie obiecywałam przecież, że nie będą pruła, i pruję po to, by zrobić całą Tkaninę gładką, piękną i równą. Śniło mi się, że myślałam, iż dotrzymuję swojej obietnicy, ale że w nocy muszę pruć, bo inaczej Tkanina będzie zepsuta i wtedy nie dotrzymam swego przyrzeczenia. Tak myślałam, śniło mi się i był to sen okropny! Pani Domu, Tkaczka, wstała i przeszła przez komnatę w klekocących, głucho klapiących pantoflach, wyminęła staruszkę i stanęła przy oknie. Poranna wesołość, lekka i młoda, znikła z jej twarzy. Stała się zamyśloną, może trochę wahającą się kobietą w średnim wieku. Codzienne życie we dworze zaczynało się rozkręcać, tak, było już w pełnym ruchu, jeśli chodzi o zwierzęta, które miano zarżnąć, i niewolników, którzy mieli je zarżnąć. A poniżej, w niepewnym świetle poranka leżało Miasto i Zatoka Miejska: świeżo zbudzone miasto nad zatoką koło cieśniny Same - a za skalistą Same rozpościerało się nieskończone morze z mężczyznami i statkami, które odpływały w dal, i z mężczyznami, i statkami, które - być może? - wracały. - To był nadzwyczaj dziwny sen - rzekła nie odwracając się. A później, cierpko, niemal z gniewem w głosie: - Ależ ty masz głupie pomysły, starucho! Odejdź już teraz! Na razie obejdzie się także bez czesania. Przyślę po ciebie, gdy będę potrzebowała pomocy. Tegoż samego wieczora wezwała Eurykleję. - Przyglądałam się dziś za dnia Tkaninie - rzekła - i nie jestem w pełni zadowolona z jednego kawałka, długości około dwóch stóp, nie, może raczej trzech, od dwóch i pół do trzech, powiedzmy. I przyszedł mi pewien pomysł. Przyjdź do mojej alkowy dziś w nocy, gdy wszyscy już usną, i zabierz z sobą kilka szczap do oświetlenia. W nocy przyszła do niej Eurykleja, staruszka, szeroko znana. *** Naturalnie dowiedzieli się o tym. Było to w trzy lata po rozpoczęciu Tkaniny. Późniejszy narrator, który ugina się pod ciężarem opowiadania i dlatego patrzy na nie nieco od dołu, skłonny jest przypuszczać, że przyłapali ją na tym wcześniej i odgadli, o co chodzi. Można z cała stanowczością przyjąć, że to Eurymachos, który wcale nie był głupcem i którego wzrok zaostrzała nieco, nie za bardzo, zazdrość wobec Antinoosa z powodu kołyszących się bioder, a i poza tym powabnej istoty, córki Doliosa, był tym z zalotników i konkurentów, który wykrył to pierwszy. Można domyślić się, że to Melantho szepnęła to jemu lub swemu bratu Melanthiosowi, zarządcy kóz, i że doszło to potem do Antinoosa i Amfinomosa. I można również przyjąć, że mieli oni ważkie powody, by pozwolić Małżonce grać na zwłokę: wielu z zalotników znużyło się już mijaniem lat, choć biegły one przy nadzwyczaj słodkim od miodu lub zaprawianym żywicą winie, przy jedzeniu ze świetnej kuchni i w przyjemnym towarzystwie. Konkurencja o Rękę i Łoże mogła tylko zmniejszyć się, im dłużej trwało Tkanie. Przypuśćmy też, że duża część świadomych celu konkurentów i lekko tylko zakochanych zalotników również nie była zainteresowana w skróceniu czasu, lecz wolała zamiast tego pasożytować na zapasach, jak długo to było możliwe, nim pożenią się z innymi kobietami. Załóżmy także, że wielu ze szlachty i ze szlachetnie urodzonych i herosów obawiało się skrycie, że Małżonek, Ten-który-wyjechał, wróci. Tak, jeśli poczynimy przypuszczenia w tych kierunkach, wówczas trafimy na ślad, wówczas możemy chyba pojąć, dlaczego oni nie rozmawiali zbytnio o tym, że praca przy tkaniu idzie tak powoli - inaczej niż tylko żartując na ten temat. Syn dowiedział się o tym siedząc przy stole na miejscu Małżonka i wpadł w melancholię. Twoja mama, Madame, Jej Łaskawość, twoja mądra Pani Matka - i tak dalej - widocznie się starzeje i sztywnieją jej palce, co? - Ten dowcip cieszył się sukcesem; śmiech tańczył po ścianach, wił się wokół kolumn, wytaczał się z drzwi i wspinał na dach. Albo: Czcigodnej, Gorliwej tak się spieszy, że zapomina o niciach, co? Wiedzieli chyba. To wprost niewiarygodne, by mogła oszukiwać zalotników, no tak, może tych najgłupszych, ale nie większość ich, przez ponad dwa lata. Jeszcze mniej wiarygodne, by mogła oszukiwać odwiedzające ją damy szlachetnego rodu i służbę. One znały się na rzeczy. Wiedziały, że na długości kciuka mierząc od kostki do czubka palca mieści się około pięciuset nici. Gęstość osnowy wynosiła około stu sześćdziesięciu nici na długość kciuka. Przy umiarkowanym tempie roboty szlachetnego rodu i zainteresowania tkaczka mogła utkać co najmniej trzy długości kciuka dziennie. Szerokość tkaniny możemy określić na dwadzieścia długości kciuka, co Potomni mieli nazwać osiemdziesięcioma centymetrami; całun miał albo być owinięty wokół tego, co miało zostać zwłokami Laertesa, gdy przeżyje on już swój obecny i może jeszcze kilka następnych okresów zdrowia i powędruje do Hadesu, albo też można było dwie lub trzy długości tkaniny zszyć brzegami z sobą w jedno szerokie prześcieradło. Gdyby Tkaczka tkała trzy długości kciuka dziennie przez trzysta dni rocznie przez dwa lata, musiałaby zatem zdążyć utkać tysiąc osiemset długości kciuka, to znaczy tyle, ile zdziwiona i zachwycona potomność nazwałaby siedemdziesięcioma metrami. Penelopa powinna była zatem już w pierwszym roku Tkania zdążyć sporządzić od piętnastu do osiemnastu, ba, może nawet dwadzieścia całunów dla Laertesa. Opowiadacz, sługa przebiegu wydarzeń, może jedynie powiedzieć: Co myślały damy, które odwiedzały Penelope? Widziały, jak tkała, widziały, jak cienkie nici wplatały się w osnowę i pozostawały w zwisającej Tkaninie. Ale nie powiększało to w godny wzmianki sposób nawiniętego wałka, wałka lekko tylko przykrytego lnem. W ubogich w deszcze okresach, w letnie upały kurz wznoszony podmuchami wiatru wpadał przez otwarte okna do wnętrza, w porze deszczowej, przy niskim ciśnieniu sadza niesiona z kuchni i z megaronu osiadała na Tkaninie. Robiła się ona coraz ciemniejsza i ciemniejsza, im wolniej spełzała w dół ku wałkowi. Na mieście szeptano sobie już od dawna: - Ona pruje! *** Pruła. Jest jedno jedyne wytłumaczenie, obyczajowo do przyjęcia, którego używano w przyszłych Atenach, a także później w innych miejscach: chciała przewlec sprawę. Ale Odgadywacz, Domyślający się, Potomny poszukiwacz przyczyn mógłby przecież wpaść na pomysł, by twierdzić, że nie była to cała prawda. To jasne, że chciała odwlec sprawę. Część jej kobiecej natury stanowiła Opóźniaczka, Wiernie walcząca. Słuchała wewnętrznego głosu, dajmona, by osiągnąć spokój; ale ten wewnętrzny głos miał zadziwiające podobieństwo do głosu Euryklei. Eurykleja powiedziała po prostu: Pruj! Tkaj za dnia, pruj w nocy, to dotrzymasz swojej obietnicy mimo wszystko: tkasz! Nie ma żadnego przyrzeczenia, które by ci zakazywało pruć. Obiecałaś, że będziesz tkać, i tkasz. Nie kłamiesz, uprawiasz politykę. To część twego zawodu, twoich praw jako władczyni, jako Madame. Nie uchylasz się od obietnicy tkania, ale prujesz dlatego, że nie stoi to w sprzeczności z twoimi obowiązkami. Eurykleja nie powiedziała: Sabotuj! Eurykleja powiedziała: Zdaje mi się, że są tu jeszcze wciąż grubsze nitki. Daruj mi moją zuchwałość, moje kiepskie oczy! Tkaczka odparła, że i ona widzi, iż Tkanina jest nierówna. To jej prawo tak sądzić. Nie wiedziała tego na pewno, ale dla wszelkiej pewności spruła kawałek, żeby zrobić dla Laertesa równy i gładki całun. A jako Synowa mogła powiedzieć: Czyż nie jest on wart całunu najlepszej jakości? Był niegdyś pierwszym mężem Itaki! Po nocach pruły. Twarz Penelopy, Sennej Tkaczki, była zasmucona. Penelopa pruła część swojej przyszłości. Może swoje szczęście, przyszły spokój u boku nowego małżonka. Tak można to tłumaczyć. Ale Eurykleja, pokorna Eurykleja, Staruszka-nad-wszystkie-staruszki, uśmiechała się w niepewnym świetle dymiących pochodni. Nie co noc, ale od czasu do czasu Tkaczka pruła. Tkanina wydłużała się, rosła wprawdzie, ale powolnie. Jak to już powiedziano, dopiero w trzecim roku ją na tym przyłapali. *** Przed południem Komitet stawił się u stóp Schodów Kobiecych, a ona zeszła do nich na pół drogi. - Madame, Wasza Czcigodna Łaskawość, nadzwyczajna tkaczko - oświadczył Antinoos, gdy trzej mężczyźni wyprostowali swoje ciała po ukłonie. - Nie wątpimy w niezdolny do fałszu umysł Waszej Łaskawości, ale jesteśmy przez powszechne głosowanie wybrani, by wystąpić z pytaniem i złożyć je u stóp Madame. Wasza Promienna Łaskawość może odrzucić kopnięciem nasze pytanie, ale w swej - prostej formie wygląda ono tak oto: Czy Madame wiadomo, że w mieście mówi się, iż krosna idą w tył po nocach? - Nigdy nie słyszałam, by ktoś to powiedział, mój panie - odrzekła zgodnie z prawdą. - Pragniemy Waszej Łaskawości przedstawić naszą pokorną prośbę - rzekł Antinoos i wraz z Eurymachosem i Amfinomosem skłonili się wszyscy trzej znowu głęboko, niemal do podłogi, dużo było uszczypliwości, ba, urągliwości w tym ukłonie. - Bardzo proszę - odparła. - Skoro zdrowie czcigodnego Laertesa, ku ogólnej radości i na przekór naturze, wydaje się poprawiać i całun przeznaczony dla niego, który na pewno jest bardzo duży, choć może niewystarczająco duży, nie będzie zapewne potrzebny w najbliższych latach, postanowiliśmy prosić Waszą Łaskawość, by oszczędzała swoje siły i nie trwoniła na tkanie swej promiennej kobiecej piękności, lecz zamiast tego wybrała sobie spośród nas małżonka. - Przyrzekłam wpierw utkać Całun - odparła dumnie. - Zwykłam dotrzymywać swoich obietnic. - Nie mamy co do tego żadnych wątpliwości - ciągnął kłaniając się po raz trzeci. - Chcieliśmy tylko oswobodzić Waszą Łaskawość od żmudnej pracy. - Jestem synową Laertesa - rzekła. - On jest z boskiego rodu, pędzie prawdopodobnie żył w ziemskiej wieczności - odparł Antinoos. - Jest naszym gorącym pragnieniem, by boskie dłonie Waszej Łaskawości nie trudniły się czymś takim, gdy Wasza Łaskawość wkrótce wybierze małżonka spośród nas. - Złożyłam przyrzeczenie - odrzekła - i mam zamiar go dotrzymać. - Wiemy, wiemy - rzekł z nie ukrywanym drwiącym uśmiechem. - Nikt w to nie wątpi. Wszyscy wierzą w Madame. Z obawy, żeby ciężka praca nie złamała jasnego ducha Waszej Łaskawości, rozmawialiśmy o tej sprawie z czcigodnym ojcem Waszej Łaskawości. Wtedy zdała sobie sprawę - o nie, zrozumiała to już dawno - że ją przychwycili, że dopomogli jej dać się przychwycić. Odwróciła się do nich plecami i weszła trzy lub cztery stopnie po schodach. Byli dobrze wychowani, nie potraktowali tego jako niełaskę, lecz czekali. Delektowali się może tą sceną, która do pewnego stopnia była ich własnym dziełem, stworzyli ją i skomponowali. Gdy znów się odwróciła i spojrzała na nich z góry, skłonili się i słuchali uważnie, co miała im powiedzieć. - Ile dni mam dla siebie? Wiedzieli, że będzie się z nimi targować. - Dziesięć, chcieliśmy zaproponować - odpowiedział Antinoos. - Raczycie sobie żartować - odparła i uśmiechnęła się. - Podziwiam wasz zmysł humoru, moi panowie! - Czekamy wszyscy, tak, więc łatwo możemy spłonąć w ogniu miłości - rzekł Antinoos. - A ile dni proponuje Wasza Łaskawość? - Pięćdziesiąt - odrzekła. - Najwyżej dwadzieścia - odparował Antinoos. - Mogę opuścić do czterdziestu - powiedziała. - Sprawiamy zawód naszym mocodawcom i dajemy Madame dwadzieścia pięć dni - rzekł Antinoos. Zrozumiała, że osiągnęła granicę. Uda się, to dobrze! - pomyślała z mieszanym uczuciem rozpaczy i - powiedzmy: radości. - Trzydzieści dni - powiedziała. Skłonili się w milczeniu i czekali, aż wejdzie po wszystkich stopniach na samą górę. I na tym zatrzymały się jej krosna. WŚRÓD WIATRU I PRĄDU Wiatr był zachodni, prąd zdążał także na wschód. Nie mógł się skarżyć na pogodę. By zachować dobre stosunki z żywiołami i okazać im swoją wdzięczność, powiedział głośno: - Nie można narzekać na pogodę. Przez pierwsze godziny nie poruszał się wiele. Siedział wygodnie na ławie sterowej i dzierżył wiosło. Słuchał szemrania fał, wiecznego popluskiwania o tratwę, które zaczynało się od chlupotów i bulgotania wody na tępym dziobie, zmieniało w szeptanie i pluski po bokach, aż po cichy bełkot wokół szerokiego pióra wiosła sterowego. Z początku myślał o lepszym sterze, mocniejszym, ale zabrałoby to zbyt wiele czasu. Spieszyło mu się, czuł wewnętrzny pośpiech, jak gdyby to, co wydarzyło się w ostatnich siedmiu latach - niewiele tego było - stłoczyło się przed nim. Musiał przepchnąć się przez to, by wyjść po drugiej stronie, gdzie było ludzkie życie. - Nie można narzekać na pogodę - powtórzył patrząc przymrużonymi oczyma na przedpołudniowe słońce. Nieco później w ciągu dnia będzie je miał po prawej stronie. - Grzechem byłoby skarżyć się na pogodę - rzekł raz jeszcze. Morze było puste. Wiedział, że są szybkie statki, które dokonują dalekich podróży z wysp na północy i na południu i z portów na skalistych i rzeźbionych głębokimi zatokami brzegach. Statki te były może jeszcze na morzu w handlowych rejsach i innych podróżach, jakkolwiek okres żeglugi miał się już ku końcowi. Przez Cieśninę poza nim, a później ku Krajowi Cyny i Wybrzeżu Mgieł, ku baśniowym krainom Atlantydy, o których opowiadali żeglarze. Gdy odwrócił się, zobaczył, że Jej przylądek już znikł, zanurzył się pod wodnym widnokręgiem, ale z tyłu wznosiła się góra jej ojca z chmurami wokół białych wierzchołków. Na wprost i po obu stronach od niego rozpościerały się nieznane albo zapomniane wody, ale w tyle wciąż jeszcze znajdowało się wąskie pasmo myśli, wspomnień, i rozciągało się tak, jak ów nigdy nie ścinający się sok drzewa, o którym słyszał opowieści - rozciągało się na cienkie nitki, ciągliwą pajęczą siatkę. Niedługo pęknie ona może i wyrazista rzeczywistość siedmiu lat skał, doliny i nimfy zapadnie się w senne rojenia, w to, co się nie zdarzyło. Przed nim leżała inna rzeczywistość, kiełkująca, to, co miało stać się z nim i z tym ludzkim światem, do którego zdążał. Przypomniał sobie, że raz, gdy wolni wioślarze zmieniali miejsca na statku, na którym płynął, jeden z nich wypadł do wody i utonął. Pamiętał jego twarz. Mężczyzna ów krzyczał, morze wypełniło mu usta, zanurzył się w wodne porażenie, zanim zdążyli mu przyjść z pomocą. Gdyby zechciał, za chwilę mógłby przypomnieć sobie jego imię. Nie był to żaden dobry człowiek. Dziś jest już w Królestwie Śmierci, bezsilny cień. Właściwie - przyszło mu na myśl - człowiek ma tam dużą część swoich znajomych. W południe zjadł kawał wędzonego mięsiwa i wypił kilka łyków wody. Bryza wypełniała gładko i równo żagiel i trzepotała płachtą od słońca, którą rozpiął nad sobą. Była nadal silna, zachodnia, falowanie nie dawało się prawie zauważyć. Tratwa kołysała się lekko, czasem woda przelała się z lekkim chlupotem przez pnie pryskając tak, że liny relingu wilgotniały. Nagrzane słońcem kloce parowały. Na wpół leżał na ławie sterniczej patrząc ku górze na rudel sterowy i na żagiel: ten był pięknie wydęty, wznosił się wypełniony słonecznym światłem i radością wiatru, był jak nasycony i pełen nadziei męski kałdun; wydymał się ku przyszłości. Żeglarz umocował szoty na rogatych pachołkach na obu końcach ławy, trzeszczenie rzemieni, odległe dźwięki z przeszłości, skrzypiało w swym wycięciu” wiosło sterowe. Zdrzemnął się, przebudził ze wstrząsem, gdy rzemień wiosła sterowego napinał się, naprężał na jego ramieniu. Na wpół spał przez długie chwile. Gdy Helios przeszedł bardziej na zachód, przesunął płachtę od słońca nieco ku rufie. Nad nim krążyły rozkrzyczane mewy, miały mu towarzyszyć długo na szlakach między dużymi wyspami i lądem stałym. Przed nim zdążała na południe ławica tuńczyków; długo wpatrywał się w jej migotanie. *** „Jestem Antiklea, twoja matka” - powiedziała. „Wiem, matko” - odparł uroczystym słowem. Głos w głębi jego duszy wolał: Mamo! Nie odchodź, zostań tu ze mną, jestem taki samotny w waszym królestwie śmierci! „Musisz pozwolić mi napić się krwi ofiarnej, mój synu.” Próbował jej przeszkodzić. Odtrącił ją i odsunęła się jak powietrze. Mgliste ciała tłoczyły się wokół niego i przy dole z krwią ofiarnego zwierzęcia, był otoczony przez chmurę umarłych. Stał pośrodku tej chmury i bronił czarnej kałuży krwi. „Jesteśmy spragnieni” - powiedziała chmura. Ale to była jego krew ofiarna, krew, którą zdobył, krew, którą wywalczył sobie, małe czarne jeziorko zwycięstw. Był panem tej krwi, miał władzę nad tą krwią. „Tylko wróżbicie wolno się napić. Tylko Tejrezjasz może się napić, żeby powiedział prawdę.” „Jak tu przyszedłeś? - rzekł ktoś. - Tu, do bramy Hadesu?” Nie mógł powiedzieć, że jest nieżywy, ale też nie mógł twierdzić, że jest żywy. Umierał albo rodził się. Był tu, to była wizyta na granicy. „Odpowiem innym razem, gdy się tego dowiem - rzekł do cieni. - Teraz chcę wiedzieć o przyszłości. Teraz chcę wiedzieć o tym, co było.” Wówczas Tejrezjasz oddzielił się od chmury i przybrał ludzką postać. Ludzka była broda starca, ludzkie były jego puste oczy i jego drżące dłonie były ludzkie, gdy schylił się i pił - siorbiąc głośno. *** Wóz Heliosa zdążył przesunąć się dobry kawałek i stał niżej. Tratwa utrzymywała kurs. Prawie już nie, dostrzegał wysp i nadbrzeżnych gór na południu. Znów coś zjadł, napił się trochę wina z wodą. Gdy podszedł do skrzyni z jedzeniem na dziobie, poczuł wyraźniej kołysanie się tratwy. Tratwa zakreślała mu granice. Gdy siedział rozleniwiony po jedzeniu, przyszła mu pewna myśl. Gdybym miał zapaść na morska chorobę, powinienem już być chory. Tyle lat minęło od chwili, gdy po raz ostatni byłem na morzu. Spróbował myśleć o morzu, o pracy na morzu, sprawdził żagiel, przełożył szoty i pozwolił sterowemu wiosłu obwisnąć na swoim rzemieniu. Starał się wyliczyć, czy wiatr skręcił trochę. Ale nie mógł opędzić się myśli o śnie. Nie będę go komentował, pomyślał. I powiedział głośno: - Bryza utrzymuje się. Dziś była zupełnie znakomita pogoda do żeglugi. Zupełnie znakomita. Zmienił kurs na południowo-wschodni i mając wieczorne słońce po prawej poszedł skośnie ku wybrzeżu, gdzie spotkał wiatr od lądu. Dziś w nocy nie wyjdzie na ląd, dopiero jutro. Wierzchołki gór lśniły bielą, potem zrobiły się czerwonożółte, niczym złoto z Puntu albo z Krety, potem ściemniały na czerwień i Helios zstąpił do morza daleko za nimi. Wiejący od lądu wiatr trzepotał w żaglu, podróżnik skierował tratwę znów prosto na wschód, ku ciemności. Gwiazdy zapalały się, jedna za drugą i całymi grupami, patrzył na niebo, na ich zagmatwana grę, tak jak to czynił w ciągu lat spędzonych u Niej, i wolno ustawiał boskie i zwierzęce postaci niebieskiego sklepienia we właściwym położeniu. Wyłowił Wolarza Bootesa z silnie świecącą gwiazdą na szczycie, wskazującą w dół, ku morzu. Wysoko ponad nim migotały Plejady. Na lewo ujrzał Wielką Niedźwiedzicę: tam powinien ją utrzymać podczas całej podróży. Otworzył skrzynię z zapasami i narzucił wełniany płaszcz, zrobiło się teraz chłodniej, pod noc jesienną. Zjadł kęs mięsa i wypił kilka łyków wina. Przez wiele godzin siedział niemal nieruchomo. Lewa ręka spoczywała na wiośle sterowym, prawa leżała na kolanie. Od czasu do czasu odsuwał włosy z czoła i zaciskał płaszcz ciaśniej koło piersi i nóg. Od żagla szedł w dół zimny powiew. Może dostanę bólu głowy, jak wtedy... Stał na górze, na murach, i patrzył w dół na ulice Troi. Wieczorem zabili to dziecko, Astyanaksa. Nie, to nie ja to zrobiłem, myślał, to Wojna zabiła to dziecko. Ares zabił wszystkich. My byliśmy bronią na służbie Wojny. Wojna mogła użyć nas, do czego tylko chciała. Mogła używać nas do zwyciężania, do przegrywania, do szturmowania i zdobywania miast przemocą i podstępem, do zabijania dzieci. Podniósł twarz w górę. Niebo było na swoim właściwym miejscu. Księżyc wzeszedł na południu, poświata kładła się szerokim złotym pasmem na morzu i oświetlała bielą nadbrzeżne skały. Bryza znów wiała prosto z zachodu. Otworzył szeroko usta i łapał powietrze: ziewnięcie wypełniło mu pierś, weszło w członki. Wyciągnął nogi. Szumiało mu w uszach, zmęczenie legło pierścieniem ucisku na czole. Zastanowił się przez chwilę, jak właściwie jest tam dalej na zachodzie, za Cieśniną, w kraju Hesperyd, w Hiszpańskiej kramie, w Kraju Cyny o mglistych wybrzeżach i prądach przepływowych. I jeszcze dalej na przestworach oceanu, i w stronę północy, ku poszarpanym brzegom Boreasza, o którym słyszało się tylko w baśniach. Nigdy się już tam nie dotrze, jest się już za starym. Tego, co przeszedłem, nie potrafię opowiedzieć, myślał. Nie będą mi wierzyć, że to prawda. Aż po Troję było to prawdą. Aż do kłótni Agamemnona z Menelaosem o podróż powrotną było to prawdą. Ale później to nie jest prawda. W domu? Może i ja sam już wcale dla nich nie istnieję. Choć tak, moją postacią w ich oczach jest ten, który wyjechał i którego szukali i na którego czekali tak długo. Ale ten, który wróci, nie będzie dla nich czymś prawdziwym. Jeśli ma się opowiadać o tym, co było, trzeba przedstawić to jako zabawne i niewiarygodne. Powinno się unikać oglądania przeszłości. Przez siedem lat byłem u Niej. Więzień? Jasne, że byłem więźniem, nie mogłem stamtąd odejść, nie wypuszczała mnie. Tak można powiedzieć: Tak można opowiadać. Ale nie można powiedzieć o tak: Przez siedem lat byłem więźniem jej ciała, jej łona, jej zapachu. Zostałem uwolniony - tak można powiedzieć. Bogowie chcieli mnie stamtąd wydostać i znów wprowadzić do politycznej gry o władzę. I to, co jest poza moją rozkoszą, to, co się kryje wewnątrz w mojej głowie, mówi, że jest rzeczą pożyteczną i praktyczną, żebym wrócił do domu i znów stał się panem Itaki. Gdyby ktoś mnie zapytał, mogę powiedzieć: Zostałem uwolniony przez Wysokich. Ale nie mogę powiedzieć: Chciałem zostać u niej. Nie chciałem być wolny: w gruncie rzeczy musiała mnie od siebie wypędzić. Ale można opowiadać, że byłem więźniem. Zanim przybyłem tam, przeżyłem dziwne koleje losu! Co za przygody, moi panowie! - takie i inne! Ale nie mogę powiedzieć: Byłem w królestwie Śmierci i Beznadziejności. A potem przyszedłem do niej. U niej znalazłem szczęście. Nim przybyłem do niej, byłem we wszystkich królestwach Nieszczęścia i w królestwach Śmierci, nad granicą Hadesu, u cieni. O, ależ to przygoda, ależ to żeglarskie przechwałki, bajdy, powiedzą. Musisz nam rzeczywiście o tym opowiedzieć! Człowiek jest przecież zupełnie przygnieciony, gdy słyszy, co ty przeszedłeś! Weź sobie jeszcze jeden puchar wina i zaczynaj... *** Mędrzec z Teb oddzielił się z widmowej chmury, przybrał postać i pochylił się nad kałużą krwi. Członki mu trzeszczały i klekotały jak suchy takielunek. Powąchał mleko osłodzone miodem i słodkie wino ofiarne, i białą mąkę ofiarną, rozsypaną po bokach, odsunął na bok swoją długą brodę i zaczął siorbać z kałuży. „Powiedz mi teraz o przyszłości, Tejrezjaszu.” „Dziękuję - rzekł starzec - to była bardzo dobra krew.” „Tak, z czarnego tryka i z czarnej maciorki. Jeśli opowiesz mi o wszystkim, co mi się przydarzy, złożę ci w ofierze moją najlepszą jałówkę, gdy znów znajdę się w domu.” „To nadzwyczaj dobra krew. Co chcesz wiedzieć?” „Wszystko, mędrcze z Teb!” Staruch, bardzo zadowolony z pochlebstwa, zamerdał brodą. „Mędrcze z Teb” wlizał w siebie niczym krew ofiarną. „Tak-tak-tak-tak” - powiedział i podniósł nieporadnie w górę swoją zapadniętą, szarą twarz cienia, jego mgliste oczy nie wyrażały nic, nie odbijały też nic innego niż tylko krew i cienie. W gruncie rzeczy, wiesz przecież wszystko, no nie, Podróżniku z Itaki?” „Tak. Ale chcę mieć to potwierdzone. Chcę, by mi to powiedział twój głos, który jest głosem bogów.” „Ho, ho - zagulgotało w starcu, gdy wlizał w siebie „który jest głosem bogów”. - Nie przesadzaj tak - powiedział skromnie. - Co chciałbyś mieć potwierdzone? I jak się właściwie dostałeś do tej marnej dziury poza życiem ludzkim?” Starał się wyrażać uroczystymi zwrotami: „Otóż - powiedział Żeglarz - Ona, wysoka bogini Kirke, u której gościłem ja i moi szczególnie mężni i bohaterscy ludzie, posiała nas do granicy Hadesu, zaprowadziła nas na próbę w pobliże królestwa Śmierci. Załadowała nas na czarno smołowany statek. (Teraz muszę kłamać dramatycznie, pomyślał chytrze, lodowato.) Jeden z drużyny, młodzieniec imieniem Elpenor, upił się ostatniego dnia naszego tam pobytu i wszedł na dach jej gościnnego i miłego domu, potknął się na schodach, spadł na ziemię i złamał kark. Było to pożałowania godne wydarzenie. Ale wysoka bogini, która mieszkała w swoim słynnym i pięknym dworze na cudownej Wyspie Jastrzębca, powabna Kirke, była zakochana w tym młodym mężczyźnie. Posługiwała się jego ciałem, by wywołać rozkosz we własnym. Zjadała go kobiecym narządem swego boskiego ciała i piła go swymi boskimi oczyma. Gdy spadł ze schodów wypiwszy nazbyt wiele wina, czy też może sądził, że potrafi chodzić w powietrzu, czy ja wiem? wówczas głód jej narządu i pragnienie jej oczu nie mogły go już więcej zjadać i wypijać. Jej gniew zerwał się niczym lew z Dalekiego Wybrzeża na cztery łapy, niczym dzikie zwierzęta z Odległych Stron o okrutnych szczękach i mocnych paszczach, i ostrych pazurach. Posłała nas wszystkich tu, mnie i moich towarzyszy, zabierajcie się natychmiast. Ale wiemy, że nie możemy tu zostać. Moi towarzysze czekają na mnie opodal Granicy. Mam rozkaz, by zapytać najmędrszego męża, który znajdzie się wśród cieni, o mój los, o którym może wiem już coś niecoś. To o moim losie chciałbym, żebyś opowiedział, Tejrezjaszu. Spłynęliśmy w dół rzeki statkiem, który może zawrócić do tego, co jest ludzkim życiem. Możemy się uważać za zmarłych na próbę.” „Kłamiesz o Elpenorze - rzekł stary wieszczek z Teb. - Jestem już martwy tak długo, że czuję w powietrzu, jeśli ktoś kłamie. Powietrze nabiera wtedy gorzkiego smaku. Muszę się trochę napić, żeby usunąć ten gorzki posmak.” Schylił się skrzypiąc i siorbnął, i przełknął kilka łyków krwi. Gdy się podniósł i oblizał brodę, zaczął wróżyć. Szło to samo z siebie, płynęło z jego ust jak ślinienie się, ściekało mu z brody niczym rzadka ślina gorzka jak siarka. „Będziesz miał starcie ze Słońcem, Podróżniku. Bydło Heliosa na Thrinakii będzie jedną z twoich dróg do nieszczęścia. Stracisz wszystkich swoich towarzyszy i zostaniesz najbardziej samotną istotą na ziemi. Twoja podróż będzie zawsze trwała, dalej, daleko w głąb siebie będziesz musiał podróżować wbrew swej woli. Kropla po kropli będziesz musiał wypić całą tę krew męską i dziecinną, którą przelałeś, i nie będzie to dla ciebie miłe ani smaczne. Wszystkie ciała, które rozprułeś włócznią i mieczem, i strzałą, i nożem, i maczugą, i kamieniem, opryskają cię swoją krwią. Będzie cię to piekło, niewolniku Aresa. Skryjesz się w ramionach kobiety i w uścisku Opowiadań, i w objęciu Kłamstwa, a gdy wszystko zapomnisz, wstanie posłaniec z twego wnętrza i przyjdzie posłaniec z zewnątrz do ciebie ze wspomnieniem o wszystkim. Zostaniesz wezwany do domu, gdy już nie będziesz chciał wracać. Taki będzie twój los.” „Wiem o tym - powiedział - chciałem tylko potwierdzenia.” „Jesteś sprzedany ludziom, jesteś w ich mocy, tak jak jesteś w mocy bogów. Tak, jesteś w mocy bogów, a oni posługują się ludźmi, żeby cię tam utrzymać. Wiążą cię krwią, twoje stopy mają brodzić w ludzkiej krwi.” „Wiem o tym - odrzekł - chciałem tylko potwierdzenia. Czy nie spotkam szczęścia?” „Kiedy odstawisz już włócznię i miecz, i podwójny topór w ciemny kąt, gdzie zostaną pogrzebane w kurzu, weźmiesz wiosło o szerokim piórze i pójdziesz, i będziesz szedł, dopóki nie dojdziesz do ludzi, którzy nic nie wiedzą o morzu, chciałem powiedzieć: do ludzi, którzy nie solą mięsa, jakie zjadają, i którzy nie wiedzą nic o brzuchatych, umazanych krwią okrętach ani o czarno smołowanych, ani o wiosłach, które sprawiają, że okręt śmiga po falach. Jeśli wówczas spotkasz człowieka, który cię zapyta, czy to, co niesiesz na ramieniu, to łopata, wtedy masz mu odpowiedzieć potakująco i zacząć kopać wiosłem w ziemi. Wówczas znajdziesz, być może, szczęście. Szczęście jest może pogrzebane akurat w tym miejscu. Wówczas wyjdziesz może ze swojej samotności do istot, które grzebią w ziemi prymitywnymi łopatami szukając szczęścia i które nie wygrzebują Szczęścia mieczem lub włócznią w ciałach innych ludzi. Wówczas staniesz się może całkiem nowym człowiekiem, najpierwszym z nowego gatunku.” „Myślałem o czymś takim już od bardzo dawna - powiedział. - Ale zanim będę mógł udać się na wędrówkę po górach i stepach, i równinach, by znaleźć dobrą glebę dla mojej drewnianej łopaty, muszę przecież wrócić do domu?” „To rzecz względna, czy musisz” - odrzekł skrzypiący jak skóra starzec. „Chodzi mi o to, że trzeba zacząć u ludzi w kraju, który się zna?” „Nic mnie to więcej nie interesuje - rzekł staruch Tejrezjasz. - Dzięki za krew, to była doskonała krew. Nie zapomnij o tej jałówce i owcy ofiarnej, gdy wrócisz do domu. To daje ulgę, to mała rozrywka tutaj, gdy się dostaje ofiary. Gdy składają ofiary bogom ze względu na mnie. Gdy myślą o człowieku.” „Jakże więc umrę, gdy już umrę na dobre?” „Wiesz o tym sam. Twoja śmierć nie przyjdzie w każdym razie od strony Posejdona. Nie przyjdzie z morza.” „Tak, wiem, nie z morza, ale mimo to wielekroć zaznam morskiej śmierci. Chcę potwierdzenia.” „Gdy będziesz dbał o siebie, zrobisz się tłusty i gruby - rzekł starzec. - Jeśli nie będziesz za dużo myślał o tym, co ci się przydarzyło, staniesz się może szczęśliwy. Umrzesz niepostrzeżenie, nawet ty sam tego nie zauważysz. Pewnego pięknego dnia znajdziesz się tutaj i będziesz pragnął ofiar, by móc pić krew ofiarną, zupełnie tak jak my wszyscy.” Wśliznął się w cienie. Z oddali słychać było rzekę. Towarzysze, którzy stali na dole na brzegu i czekali, wołali na niego. W chmurze słychać było, jak ścięgna starca trzeszczą niczym suche skórzane rzemienie. Zimny wiatr powiał z głębi Hadesu, nieprzyjemny przeciąg, trzeszczący od starczego reumatyzmu. *** Zasypiał wiele razy w ciągu nocy, na krótkie chwile pomiędzy ostrzegawczymi trzepotaniami żagla. Wiatry od lądu i od wielkich wysp spotykały się tutaj w prądzie zmierzającym na wschód. Przerzucał wiosło sterowe z lewa na prawo, sprawdzał wzrokiem wędrujące niebo, ślizgał się po okręcającej się wskazówce księżycowego promienia. Obudził się znowu, gdy słońce podniosło się przed nim i nagoniło wiatry z południa i północy, i pędziło je przed sobą przez duże odległe wyspy, zetknęło się z mocną zachodnią bryzą i zwełniło wodę, zmieniło ją w strome stożki - czyniąc szarą, potem żółtą, potem czerwoną, z wolna przechodzącą w dzienny błękit. Odwrócił tratwę tak, że miał wznoszący się wóz słońca prosto przed sobą. Mewy i rybitwy, i większe ptaki fruwały ponad jego sennością. Gdy wstał i przeciągnął się, i oddał mocz, wytężył wzrok ku wybrzeżu, które było o wiele bliżej niż poprzedniego wieczora. - Będzie dziś nadzwyczajna, doskonała pogoda - powiedział głośno. - Witam cię, Heliosie, pokornie i z wdzięcznością. Pod twym ukośnym, życzliwym łukiem będę kontynuował moją przyjemną podróż. Myślę o tobie, Słońce, każdym uderzeniem serca. Wymyślam szlachetne ofiary, którymi uczczę ciebie, gdy będę miał sposobność. Gdy wyląduję po mojej miłej podróży. Miał w ustach niesmak, gdy wypowiedział te słowa. Musiał wszakże trochę im pochlebiać, choć może nie mieli czasu, by go słuchać. Pochylił się i nabrał w stuloną dłoń wody, przesunął ją po czole, aż woda spłynęła na policzki i niżej w szorstką już od soli brodę. Wczoraj rano zaznał ostatniej cieplej kąpieli u Niej. Cały zapach perfum, cały aromat oliwy już zwietrzały. Pachnę tylko morzem, morski człowiek, tran stanie się jedynym posmakiem na moim języku. Zdjął kaftan i umył się. Woda była świeża, nie zimna, ale jeszcze chłodna, trwał w niej morski chłód nocy późnego lata. Przymocował wiosło rzemieniem i chodził nagi tam i z powrotem po tratwie, sprawdzał sztagi, naciągał żagiel, przysiadał na skrzyni z żywnością i jadł, i patrzy! mrużąc oczy, patrzył na porannożółte, ozłocone Heliosem śnieżne wierzchołki na południowym zachodzie i na żółte skały na południu. Miał w głowie mapę i locję. Powinien był trzymać się brzegu, dopóki morze nie rozszerzy się w wielką zatokę ku południu. Wówczas powinien skręcić w górę ku Thrinakii, płynąć wzdłuż jej południowego brzegu i okrążyć południowy cypel trójkątnej wyspy składając równocześnie głęboki duchowy i cielesny ukłon Heliosowi i wielu, wielu innym z Wysokich, a potem sterować nieco na północny wschód, przez przeogromne morze Jonów ku wyspom koło wybrzeża Akarnanii. - Mam wyjątkowe szczęście do pogody - rzekł głośno. PALLAS ATENA Eurykleja przestała miewać sny albo też sprzeniewierzała te sny, które przychodziły do niej i były właściwie własnością domu. Dokonywała natomiast drobnych spostrzeżeń, których, o dziwo, nie robiła przedtem. Zauważyła na przykład, że Syn urósł bardzo podczas lat tkania; I opowiedziała o tym spostrzeżeniu matce, jak gdyby była to jakaś nowość: - Jak ten czas leci! - Co mówisz, Euryklejo? - No tak, jestem tylko prostą kobietą, praktycznie rzecz biorąc bez zdolności myślenia i wyciągania wniosków, nie umiem nawet dobrze formułować słów i ani nie słyszę, ani nie widzę, stary grat, oto czym jestem! Ale w tych dniach zdarzyło mi się - zupełnie przypadkiem, nie było to wcale moim zamiarem, czułam się tylko zmęczona w moich nędznych, przeżartych bólem kościach - że przysiadłam na ławce na wewnętrznym dziedzińcu i patrzyłam na ludzi, którzy tamtędy przechodzili. I oto w bramie stanął Telemach. To dziwne, jaki on się zrobił wysoki i męski. Pomyśleć, jakim małym chłopcem był jeszcze... no tak, parę lat temu. - I ja to też zauważyłam - rzekła Penelopa wyczekująco. - Co też ty znowu wymyśliłaś? Odkąd przestała tkać, zrobiła się nieco bardziej gderliwa; i teraz uważała, że to dosyć uciążliwe nadzorować warsztaty - przędzalnie i tkalnie. Staruszka odrzekła, przestraszona. - Wymyśliłam? Tak jakbym ja potrafiła coś wymyślić. Ja, która nie potrafię zmieścić w głowie dwóch myśli, no tak, może dwie, ale nie cztery lub pięć. Choć oczywiście, jeśli wytężę się na dobre, umiem pomyśleć siedem, osiem, najwyżej dwanaście myśli, ale w dużych odstępach czasu. - O czym to chciałaś mi teraz powiedzieć? - zapytała Pani chłodno. - Mówią, że Telemach zaczął zabierać głos, no tak, zaczął dyskutować i energicznie się do tego bierze. Tak więc rozwija się na wybitną osobę. - Bzdura! - odrzekła Penelopa. - Tak, tak - ciągnęła staruszka. - Nie ma on znów tak wesołego życia. Teraz rozgniewała się Penelopa, a w każdym razie stała się opryskliwa. - Cóż to znów za klapanie spomiędzy twoich bezzębnych dziąseł, starucho! - powiedziała. - Tak, ja rzeczywiście jestem głupia - rzekła staruszka. - Niemal nieobliczalna. Powinno mi się zawiązać usta rzemieniem na boskie węzły. Myślałam zresztą o węzłach. Uważam, że dzisiaj sztuka wiązania węzłów bardzo się cofnęła, trzeba obecnie drewnianych zamków i miedzianych haków, i innych różności, stare już się nie nadają, wszystko to tandeta. - Jakże to? - rzekła Madame życzliwiej. - Laertes znał węzły, których nikt inny prócz niego i (tu westchnienie) jego syna, Czcigodnego Podróżnika, nie umiał rozwiązać lub zawiązać. Były to węzły, których nauczył się on na Krecie albo u Fenicjan z Sydonu i Tyru czy gdzie to było. I jego syn nauczył się ich od niego. A dziś? Czy na przykład Telemach zna choć jeden węzeł godny uwagi? Nie, młodzież podróżuje dzisiaj stanowczo za mało. Tak jakby nie odczuwali w ciele żadnej żądzy podróży. W mojej młodości... - „Dzisiaj”, „dzisiaj”, zawsze tylko „dzisiaj” i jak to dobrze było dawniej na tym świecie! - wybuchnęła Ta-w-średnim-wieku. - Wtedy też nie było tak bardzo wesoło, jak mi się zdaje! Eurykleja nie przemilczała swego zdania o tej sprawie, ale przedstawiła je tak oto: - To jasne, że jest wiele rzeczy, które są dziś lepsze. Pomyśleć choćby tylko o prostej niewolnicy takiej jak ja! Dziś mogę mówić zupełnie, albo prawie zupełnie, swobodnie z Waszą Łaskawością, mój plączący się język, moje prostackie wargi, mój skrzeczący głos mogą dojść do głosu. Dawniej to było tylko: fiu! uciąć głowę, na rzeź, wyrwać serce i wątrobę, i nerki, i do dołu! To szło w mig! - Uf, co ty wyplatasz - zaśmiała się Penelopa - aż dreszcz przechodzi człowieka! - No tak, bo też to było okropne - ciągnęła staruszka. - Ale mówmy, co chcemy: ludzie mogli w każdym razie nauczyć się niejednego. I jeśli chodzi o mnie, uważam, że młodzież więcej podróżowała. Pamiętam tylko, nie, nie będę wymieniała żadnych imion. Ale jednak mogli wyjeżdżać i uczyć się wielu pożytecznych rzeczy. Odwiedzali starych przyjaciół swoich rodziców, na przykład na lądzie. Teraz siedzą tylko przy stole albo wychodzą na dziedziniec i strzelają z luku lub też kołyszą się na małych łódeczkach w Zatoce Miejskiej albo w Cieśninie, no i zdaje im się, że już zjedli wszystkie rozumy! - Uważasz więc, że Telemach powinien wyjechać w podróż? - ucięła Pani. Staruszka znowu zasłoniła się chudymi rękoma. - O nie, skądże bym umiała myśleć tak daleko! Ale gdy Madame to mówi... (jakby uderzona tą myślą) To przecież świetny pomysł, uważam, że to znakomity pomysł! - I naturalnie już z nim rozmawiałaś w tej sprawie? - naciskała Penelopa. - Ja? Nie, jakżeż bym mogła? (z wahaniem w głosie) To znaczy, gdy spotkałam go na dziedzińcu, napomknęłam przypadkiem, że jest tu w interesach pewien człowiek z Tafos i... - Nie będzie żadnej podróży! - ucięła znowu Pani. - Oni podróżowanie! Czy słyszał kto coś takiego! Jeszcze mu mleko nie obeschło pod nosem, a zresztą ja go potrzebuję tutaj. Tylko nie wbijaj mu żadnych głupstw do głowy! Nie uczyniła tego Eurykleja. Ale natknęła się znowu na Syna na dziedzińcu nazajutrz - albo może już tego samego dnia - i wtedy skorzystała z okazji, by go zapytać, czy przypadkiem nie spotkał owego mężczyzny z Tafos. Możliwe, że staruszka miała poprzednio kontakt z tym mężczyzną, który twierdził, że pochodzi z Tafos. W każdym razie, bez wchodzenia w grę bogów z Telemachem, można podejrzewać, że to ona sprawiła, iż ów przybysz stał w bramie na wewnętrzny dziedziniec pewnego przedpołudnia, gdy zalotnicy zabawiali się rzucaniem kamieni albo siedząc na wołowych skórach grali w kości, podczas gdy przygotowywano pierwszy tego dnia publiczny posiłek. Był to wysoki, gibki, jasnobrody mężczyzna w średnim wieku, elegancko odziany w białe owijacze, z krótkim mieczem i włócznią. Gdy się patrzyło nań z tyłu, mocno przypominał starego Mentora. Przypuszczano, że to nowy konkurent, wielbiciel czy zalotnik. Poszedł za innymi, ale zatrzymał się w przedsionku. Syn siedział przy swoim stole, ale gdy zobaczył obcego, wstał i wyszedł, by zapytać, czego sobie życzy. Zachowanie Telemacha było niezwykłe. - Imię moje Mentes z Tafos, książę Mentes - rzeki mężczyzna. - Chętnie chciałbym pomówić trochę z panem Telemachem. - To ja - powiedział Syn. Tafijczyk przyjrzał mu się dokładnie, zielonomodre oczy obejrzały Syna od stóp do głów. - Rzeczywiście bardzo jesteście do niego podobni, panie - powiedział. - Co macie na myśli, panie? - zapytał Syn. - Waszego ojca - odrzekł mężczyzna z Tafos. Wargi Telemacha poruszyły się, jak gdyby zaszeptał, ale dopiero po kilku chwilach powiedział głośno i z opanowaniem: - Ach tak, więc go znaliście? Mężczyzna, który twierdził, że pochodzi z Tafos, skinął głową potakująco. Wargi Telemacha poruszyły się znowu i znów trwało to kilka chwil, może i szeptał coś, któż to wie! - Zrobicie mi, panie, wielki zaszczyt, jeśli zechcecie usiąść przy moim stole - rzekł i wziąwszy włócznię i miecz przybysza poszedł przodem. Postawił włócznię, bardzo piękną broń z artystycznie wykutym grotem i lekkim, zdobionym i wypolerowanym, niemal boskim drzewcem, na stojaku na oszczepy Tego-który-wyjechał, u kolumny koło drzwi. Kiwnął na sługę, który postawił krzesło z wysokim oparciem obok jego fotela i rozpostarł lnianą chustę na siedzeniu. - Bardzo proszę, siadajcie! Weszli zalotnicy, pojedynczo i grupkami, i usiedli ze zgiełkiem na swoich zwykłych miejscach. Zezowali w ich stronę, ale Telemach nie zatroszczył się, by przedstawić nieznajomego: nabrał nagłego i pewnego uczucia, że to jest jego gość, jego własny gość. Mężczyzna z Tafos rozglądał się ciekawie dokoła. Córka Doliosa z coraz bardziej wydętym brzuchem - prawdopodobnie w siódmym miesiącu ciąży - stała w kącie, w pobliżu miejsca Antinoosa, i kiedy Syn i jego Gość usiedli, wzięła dzban wody od innych usługujących dziewcząt i podeszła do honorowych miejsc. Obaj mężczyźni umyli dłonie w milczeniu. Nie odzywali się również i wtedy, gdy stawiano na stołach jedzenie, chleb i świeżo pieczoną wieprzowinę. Telemach odkroił jednakże soczysty, kapiący od tłuszczu kawałek udźca i położył przed gościem. Gdy wino zmieszano w kraterze u drzwi i podano w pucharach, Syn powiedział: - Jesteście w długiej podróży, książę Mentesie? - Tak, można powiedzieć. Mężczyzna uśmiechnął się, twarz jego zrobiła się nagle młoda i miękka, niemal kobieca. - Czy można z wami pomówić bez przeszkód? Telemach, przesunął wzrokiem po sali. Za nim stała brzemienna córka Doliosa. - Chcemy, by nikt nam nie przeszkadzał przy rozmowie, Melantho. Zrobiła kwaśną minę i odeszła powłócząc stopami, sandały klekotały gniewnie o podłogę, ciało wyginało się, pośladki kołysały się wyzywająco, jak gdyby wciąż jeszcze sądziła, że są powabne. Stanęła opodal, koło Eurymachosa, tak blisko, że jej udo dotykało jego łokcia. Szeptali ze sobą. Eurymachos przechylił się później ku Antinoosowi, który siedział przy stole tuż przy nim; teraz oni szeptali. - Znaliście zatem mego ojca, panie? - rzekł Syn do Gościa. - Tak, spotkaliśmy się dosyć dawno temu. Pierwszy raz przed Wojną, a potem w czasie Wojny. - Jesteście w podróży w sprawach handlowych? - pytał Telemach. - Tak - odrzekł obcy. - Transakcje metalami. Mam trochę żelaza, które usiłuję wymienić na miedź na wybrzeżu, zamierzałem opłynąć je całe aż po Argos. Było w tym kłamstwo, ale z boskim polotem. Telemach poczuł znowu, że nie powinien pytać zbyt wiele o takie sprawy, skoro Gość nie ma ochoty kłamać. Daleko, na drugim końcu sali, koło drzwi, zacny śpiewak Femios zaczął grać na kitarze i śpiewać. Kilku podochoconych już winem młodszych biesiadników wtórowało mu wrzaskiem; inni ich uciszali. Syn przechylił się przez stół ku Gościowi. - Wiecie, naturalnie, panie, jak tu się mają sprawy? Ten, kto nazwał siebie Mentesem z Tafos, kiwnął potakująco głową. - To wcale niewesołe, wierzcie mi - mówił Telemach i nie był już teraz tym uprzejmym gospodarzem, który siedzi na honorowym miejscu, ale przypominał bardziej tego, kim był przedtem, niedawno: opuszczonego chłopca. Głos mu się zrobił płaczliwy, usta drgały, nie brakowało mu dużo do płaczu. - Tak dzieje się już od wielu lat. Objadają nas i nie robią sobie nic z mojej matki i ze mnie. Nic się nie zmienili na lepsze, choć dała im swego rodzaju obietnicę. Za dwadzieścia dni ma się zdecydować na któregoś z nich. Jeśli tymczasem on... Nie - rzucił - prawie w to już nie wierzę, żeby wrócił. Czekaliśmy zbyt długo. Czasem uważałem, że powinna wybrać szybko, żeby to się już raz skończyło. Chcę sam także coś zacząć. - Co takiego? - uśmiechnął się doń mężczyzna z Tafos. - Moje własne życie - odrzekł Syn i wpatrzył się w polerowany blat stołu. Obcy obrzucił go znów życzliwym wzrokiem, a potem jego zielononiebieskie oczy przebiegły wokół sali. Kilku zalotników spiło się już i miano ich niebawem wynieść albo wyprowadzić, lub też mieli sami odejść chwiejąc się na nogach, by odzyskać dobrą formę na wieczór, inni zaczęli się mocować, który przegnie drugiemu ramię do stołu, a wśród tego wszystkiego śpiewał Femios, niechętnie, ulegle, lecz z ponurą twarzą. Jego występy też nie były z tych najlepszych. - Czy wiecie, co bym zrobił, gdybym był w waszej skórze? - zapytał mężczyzna z Tafos. - Nie ma zbyt wiele do zrobienia - rzekł Syn, ale podniósł głowę i słuchał sącząc swoje wino. - Czy nie myśleliście o podróży? O tym, by wyjechać, tak, by wyjechać? - Tak, czasem marzyłem o tym - odrzekł Telemach. - Ale nie znam nikogo, to znaczy, nie znam osobiście nikogo, do kogo mógłbym pojechać. - Gdybym był na waszym miejscu, zwołałbym jutro Zgromadzenie Ludowe i zażądał, żeby ci wszyscy tutaj zabrali się stąd do domu - ciągnął mężczyzna z Tafos. - A wasza Pani Matka może przecież wyjechać do swego Ojca, czy nie jest nim Ikarios? i tam poczekać. Udaj się potem do Pylos, do króla Nestora, i zapytaj, czy nie wie czego, a później jedź dalej do Menelaosa do Sparty. Gdyby wówczas dało się stwierdzić, że wasz ojciec rzeczywiście nie żyje, możecie przecież wrócić do domu. Albo wasza Pani Matka wyjdzie ponownie za mąż, ale wtedy niech jej ojciec urządzi wesele, albo też... Rozejrzał się ostrożnie wokoło. Córka Doliosa podeszła bliżej. - Chcemy mówić bez przeszkód - rzekł szorstko Telemach nie patrząc jej w oczy. Jej rozkołysane pośladki oddaliły się. Eurymach i Antinoos siedzieli teraz koło Amfinomosa szepcąc z nim. - Albo też? Telemach był blady ze zdenerwowania. - Cóż - bąknął mężczyzna z Tafos - czyście słyszeli o Orestesie, synu Agamemnona? No tak, naturalnie, żeście słyszeli? Prawda? - Tak. Ale ja nie mam ludzi, a ich jest taka masa. Nie mam też okrętów, tak że nie mogę tu przywieźć wojowników. - Muszę już odejść - rzekł mężczyzna z Tafos. - Ale zostaję tu w mieście do jutra. - Pochylił się ku Telemachowi. - Co się tyczy okrętów, ta sprawa da się załatwić. Czy próbowaliście rozmawiać... z rówieśnikami? Właśnie z rówieśnikami dokonuje się wielkich czynów. I jeszcze jedna sprawa: mieszkam w gospodzie u Noemona, na dole, koło portu. Mój własny statek i moich ludzi mam w zatoce portowej po stronie wschodniej. I jeszcze jedno. Zdaje rei się, że wasz ojciec żyje. Kto wie, jest może nawet w drodze do domu? Ale wy musicie działać tak, jakby on nie był w tej chwili w drodze do domu. Musicie działać tak, jakby wasza dostojna Matka miała dla siebie tylko dwadzieścia dni. Syn podniósł się i poszedł wraz z nim przez sale, nadal nie przedstawiając go nikomu. Uważał, że już przez to samo, przez to, że wyszedł z tym mężczyzną z sali tak oto sobie, dokonał czynu samodzielnego i ważnego. Wziął włócznię ze stojaka i podał ją Gościowi. Broń była pięknej roboty i nie mógł powstrzymać się od pytania, które zawierało także chełpliwość z powodu znajomości rzeczy: - Kreteńska? - Coś w tym rodzaju - odrzekł z uśmiechem mężczyzna, który podawał się za Tafijczyka. Syn towarzyszył mu przez oba dziedzińce. Stał w zewnętrznej bramie i patrzył, jak przybysz schodzi ku miastu i portowi. Szedł lekko i miękko, sunął niczym istota boska. Jego cień był jasny, złocisty w promieniach słońca. Gdy Telemach wrócił, Femios począł znów grać i śpiewać. Wlali w niego moc wina i natychmiast zrobił się znowu bohaterskim tenorem. Śpiewał dawne, spowszedniałe już historie o wyprawie do Ilionu i Wojnie, których Syn nasłuchał się do przesytu podczas całego swego dzieciństwa i młodości. Femios był lojalny wobec domu i często wstawiał słowo pochwalne o Małżonku, o Tym-któ-ry-odjechał. A gdy wlał w siebie za dużo wina, puścił wodze pochwałom całkowicie: nie było miary w tym, czego oni tam dokonali. Całe zgromadzenie było dość podochocone. Telemach usiadł na swoim miejscu. Ujął puchar, podniósł go do warg, ale potem: nie, ani kropli więcej dzisiaj! Chciał wykazać swoją siłę, swoją dojrzałość, że to on jest panem i nieświadomie starał się być podobnym do męża z Tafos, jeśli chodzi o godność, postawę i zachowanie. Postawił puchar na stole i z wolna - nie gwałtownie, jak rozzłoszczony czy chorobliwie chcący rozkazywać młodzik, lecz godnie jak mężczyzna, książę z Tafos, czy też kim on tam był, i skąd pochodził? - uniósł z wolna głowę i przyglądał się śpiewakowi. Femios wydzierał się, ba, krzyczał, kitara brzmiała poza tym fałszywie. Teraz, nie, za chwilę, otworzy usta Pan Domu, pełnoprawny Syn i Dziedzic, weźmie rozkaz pod podniebienie, posmakuje go i wypowie, jeśli zechce. Może chciał. Nie zdecydował się jeszcze. Mógł zdecydować, że chce, mógł zdecydować, że da sprawie spokój. Był wolnym człowiekiem. Postanowił uciszyć harmider. Teraz rozkaże: Dość tego, skończ, człowieku, mam tego powyżej uszu. Idź już dziś do domu. Chcę porozmawiać z panami. Zwrócili twarze ku drzwiom poza nim i on przekręcił głowę i także tam spojrzał. Zrobiło się całkiem cicho w megaronie - tylko Femios nadal śpiewał. Penelopa, Małżonka, Czekająca stała w drzwiach, za nią majaczyła Eurykleja i dwie służebne z przestraszonymi twarzami. Poszły za nią nieśmiało, gdy weszła do sali. Jej wargi drżały, uszminkowana na biało twarz wyrażała coś, co mogło być gniewem lub smutkiem. Może to były nerwy. Mógł to być także zręczny manewr, chwyt: ale jej wargi drżały, oczy były pełne łez. Wszyscy patrzyli zaskoczeni na nią, tylko nietrzeźwy Femios nic nie zauważył. ...wzniósł miecz i ciął, niezapomniany bohater, ciął i ciął raz jeszcze, bez rachunku, a krew płynąć nie przestawała, głowy spadały wokoło, piersi rozpłatane, pękały pasy i jak to wszyscy wiecie: Niezapomniany zwyciężył! Jego grzbiet był silny jak u Byka Jego ramiona niczym brąz kreteński, I jak to poszło w końcu, musicie wszyscy wiedzieć, Zwyciężył, zwyciężył, zwycię... - Cicho! - krzyknęła przeraźliwie. - Czy nie potrafisz znaleźć nic innego, by śpiewać w tym domu, ja... ja... dlaczego musisz śpiewać właśnie o Nim! Zakazuję ci śpiewać więcej! Wprawiło to Telemacha w nieskończony gniew. A równocześnie zawstydził się za nią. Był pełen poczucia mocy, chęci rozkazywania, musiał coś powiedzieć; i zanim bariera zębów zdołała temu przeszkodzić, wymknęło mu się: - Ależ, kochana mamo, pozwól mu śpiewać! Ja nie powiedziałem mu, żeby przestał! Zwróciła ku niemu wzrok, zdał sobie sprawę, jak była zaskoczona. Femios urwał w pół słowa, dźwięknęła jeszcze słabo kitara, był tak pijany czy przestraszony, że zapomniał położyć dłoń na strunach. - Ależ, Telemachu! Poczuł ochotę, żeby coś rozbić, ale równocześnie chciało mu się chlipać. - Czyż ojciec mój nie ma być czczony w swoim własnym domu?! - wykrzyknął równie przenikliwym głosem jak ona. - Ależ, Telemachu! Twarz jej była bezradna; i to wprawiało go w zmieszanie z gniewu. - To ja decyduję tutaj, Mamo! Usiłowała coś powiedzieć drżącymi wargami, wpatrywała się w jego twarz, w jego postać, łuki brwi były niewiarygodnie wysoko na pofałdowanym białym czole (na górze, pod brzeżkiem chusty przykrywającej głowę). Stała tak w czasie, który się zatrzymał. Jeszcze długo potem pamiętał z tej sceny jej postawę. Wyglądała tak, jakby znikła, rozpłynęła się, jakby się załamała i postarzała bardzo szybko - tak że nikt inny tylko Syn mógł to widzieć. I pamiętał później otwarte usta bardziej prostackich zalotników, i Eurymachosa, w zakłopotaniu patrzącego na bok, Amfinomosa, który wbił wzrok w stół, i żywo migocące ciekawe oczy Antinoosa, i jego zachwyconą minę. Świat zatrzymał się na kilka sekund absolutnej ciszy, dopóki ona powolnymi, wahającymi się krokami nie wyszła z sali i nie wstąpiła na Schody Kobiece. Pierwszy odezwał się naturalnie Antinoos. - Patrzcie, patrzcie, on się wyrabia! I wszyscy odważyli się wybuchnąć śmiechem. W STRONĘ SZTORMU. Trzymając się wschodniego kursu, cieszył się cieniem żagla aż do późnego przedpołudnia. Później przebywał tyle, ile mógł, pod płachtą od słońca; leżał długie chwile na ławce i drzemał. Czy też ona, Ta-którą-opuścił, bardzo za nim tęskni? Czy znalazła sobie kogoś innego dla przyjemności? Używała niewolników i sług. Wysocy powinni może zesłać dla niej sztorm z rozbiciem okrętu, dopełnić handlu wymiennego. Nie żebym to potępiał, mruknął. Mówił o tym wszystko możliwe półgłosem. Leżał z głową opartą o boczną ściankę swojej przegrody i dłońmi przyciśniętymi do ciepłej, smolistej deski ławki. Często bywali w lesie razem, myślał o niej, mówił o niej. Takie było ich życie. W gruncie rzeczy byłem nią dosyć zmęczony. Moce jego ciała nie były zmęczone teraz. Wstał i wylazł z przegrody, przełazi przez reling zrobiony z liny, zanurzył się powoli w wodzie. Trzymał się oburącz, leżał zanurzony w wodzie po szyję i wlókł się za tratwą, dopóki nie ześliznęły się z niego cielesne wspomnienia. Przez wiele godzin leżał na ławce i leniuchował. Czasem wstawał, by skontrolować kurs. Daleko na morzu, na północy zobaczył galerę, która żeglowała z wciągniętymi wiosłami. Była długa, czarna, oceniał ją na trzydziestu pięciu, czterdziestu wioślarzy. Przecięła jego kurs, zanim ją spostrzegł: teraz długi kadłub z wysokimi stewami i ciemnym prostokątem żagla sunął na północny wschód. Jeśli to byli piraci, mieli może pełny ładunek albo zmęczeni zdążali do domu, lub też spieszyli się do jakiegoś celu na Długim Wybrzeżu. W parę godzin później minął go w odległości kilku stadiów brzuchaty statek handlowy, bliżej lądu. Moja matka przybyła do Itaki jednym ze statków handlowych Autolikosa. Posłaniec powiedział, że ona już nie żyje. Spał przez jakiś czas. *** „Ja też tu jestem, już nie żyję” - rzekła matka nie poruszając wargami. Nie pamiętał, kto mu o tym mówił, ale wiedział to już przedtem. Za nią, za jej cieniem znajdował się obraz zdrowej i silnej, tchnącej zdrowiem, obfitującej w mleko królowej, która przez jakiś czas sama karmiła swego syna. Usiadł obok niej przy kałuży krwi ofiarnej. „Jesteś tu tylko z wizytą?” - zapytała, gdy już się napiła i mógł zajrzeć w jej zamglone oczy. „Z krótką wizytą. Przybyłem tu z moimi ludźmi przypadkiem. Chciałem zapytać Tejrezjasza o kilka spraw.” „Był tu dopiero co” - powiedziała. „Jak tam jest w domu, mamo?” „Wiesz sam” - odparła. „Mimo to pytam, chcę tylko potwierdzenia.” „Wszyscy obracamy się w kręgu domysłów - odparła wbijając wzrok w jego twarz. - Postarzałeś się.” „Chcę wiedzieć o Penelopie i o moim chłopcu.” „Boisz się - rzekła. - Ale ja przypuszczam, że wszystko jest dobrze u Penelopy. Ona da sobie radę.” W głosie jej słychać było dawną wrogość. „Przybyłam tu wprost ze wsi - powiedziała. - Twój ojciec mieszka samotnie w swej wiejskiej posiadłości. Przenieśliśmy się tam przed kilku laty. Na Wyspie nie ma teraz żadnego pana. Powinien przyjść tutaj. Dlaczego mam być tu całkiem samotna? I tutaj nie miałby żadnych kłopotów.” „Żadnych?” „Tak, żadnych - rzekła twardo. - Wszystko przeminęło. Żadnych kłopotów.” Pochylił się do przodu i wpatrzył w kałużę. „Nigdy nie powinieneś był wyjeżdżać - ciągnęła. - Powinieneś był im odmówić. To dlatego, żeś wyjechał, ja tu jestem. Bardzo mi ciebie brakowało, odkąd wyruszyłeś w świat. Byłeś taki mądry i zacny.” „A Telemach?” - zapytał znowu. Zamachała swoimi dłońmi cienia, trzepotały w gorącym powiewie z Hadesu. „Przypuszczam, że nie jest mu zbytnio wesoło.” „Nie podoba ci się, mamo, że przyszedłem tu, by pytać?” „Nie.” „Ale ja chciałem pomówić z Wieszczkiem.” „To się na nic nie przyda - powiedziała. - Boisz się wracać do ludzi i sądzisz, że znajdziesz pomoc tutaj. To bez sensu.” „Szukałem tylko potwierdzenia” - żalił się i chciał złożyć głowę na jej kolanach. Wyciągnął do niej ramiona, do tej pachnącej mlekiem, która wysuwała mu się, oddalała. Ogień liznął kałużę i osuszył ją. Gdy jego dłonie spotkały się w pustym uścisku, parzyły się nawzajem niczym dwa płomienie, dwie rozgrzane sztabki miedzi. Towarzysze nad brzegiem rzeki wołali głośno na niego. Zastanawiał się, co też wykrzykiwali za słowa, zastanawiał się, czy nie było to echo „bez sensu”, nie mógł tego uchwycić. *** Wieczorem poszedł w stronę wybrzeża na południu i szukał, dopóki nie znalazł odpowiedniej zatoki. Położył maszt i wpłynął o wiosłach do cieśniny, do wnętrza małej laguny otoczonej wokoło zielonymi, gęstymi gajami. Woda wznosiła się i opadała wraz z przypływem, który ją wpompowywał do zatoki. Umocował tratwę do korzenia drzewa, wyszedł na ląd i znalazł odpowiedni kamień, z pomocą liny zrobił z niego kotwicę, odbił od brzegu i odepchnął kawałek tratwę. Na głębokości kilku sążni zarzucił kotwicę. Zjadł w półmroku posiłek i wypił więcej wina niż poprzedniego wieczora. - To był doprawdy wspaniały dzień, za który jestem bardzo wdzięczny, wdzięczny za to, że dane mi było go przeżyć - powiedział półgłosem. - Nadzwyczaj przyjemny dzień przyjemnej podróży. A teraz muszę porządnie wypocząć, by móc jutro godnie przyjąć piękny dzień Heliosa. Położył się na ławce w sterniczej przegrodzie otulając się płaszczem, który podłożył też pod siebie. Tratwa kołysała się, słuchał chlupotania wody o brzegi. Ziewnął i zaszeptał: - Jestem bardzo zmęczony. Muszę wyspać się porządnie, bo inaczej zgubią mnie sny moje. *** Przez dalsze sześć dni i nocy pomyślna bryza pchała i ciągnęła tratwę na wschód. Dwa razy wychodził na ląd na południowym wybrzeżu, w zatokach i w piaszczystych cieśninach. Jednego ranka trudno było wydostać się znowu na morze: fale przyboju wepchnęły ciężką i obecnie trochę zawilgoconą tratwę w przybrzeżny żwir, musiał napracować się do późnego popołudnia, by uczynić ją zdatną do żeglugi. Stracił dużo czasu. Pośpiech rósł w nim, ale sny były przeważnie łagodniejsze. Ostatniej nocy na południowym wybrzeżu przyszedł zły sen. Uznał, że to wszystko z żołądka, i rzeczywiście miał kłopoty z żołądkiem i musiał kucać na brzegu wiele razy, i za każdym razem dłużej. Resztki pieczonego mięsiwa wyrzucił już do morza, z suszonego mięsa został tylko jeden udziec barani, który nadawał się do użytku, w innych zaroiło się od robaków. Z owoców mógł jeszcze jeść jabłka, z daktyli zrobiła się kleista masa. Wino trzymało się dobrze zarówno w skórzanych bukłakach, jak i w amforze, a pewnego wieczora znalazł źródło, z którego zaczerpnął świeżej wody. Długo i gruntownie zastanawiał się, od czego też rozbolał go żołądek. Biegunka nie trwała wprawdzie długo, zaledwie jedną dobę, ale osłabiła go. Usiłował wyliczyć odległość za pomocą mapy i periploosa, locji, które nosił w głowie, usiłował wyliczyć zboczenia z kursu spowodowane przez prądy i wiatry, ale wiele razy dziennie zapewniał - głośno - że ufa Wysokim całkowicie. Gdy wybrzeże wybrzuszyło się ku południowi, wiatry stały się bardziej nierówne, porywiste, zmieniały kierunek zależnie od ochłodzeń i upałów. Wówczas miał południowy brzeg Thrinakii prosto na wschodzie. Po dwóch dobach, przez które nie mógł zmrużyć oka, dotarł tam. Na północy, w cieśninie, po wschodniej stronie Trójkątnej Wyspy leżała biała Góra Ognista i zakrzywiony cypel Heliosa. Wieczorem wyszedł na ląd na południowym brzegu i powiedział głośno: - Ja przecież prawie nie jadam mięsa, mam z sobą prowiant, jem przeważnie suszone mięso, nikomu nie skradzione. - Próbował przypodobać się Wysokim ofiarą, pospiesznie rozlanym łykiem wina i wymamrotaną modlitwą. Wymienił wiele imion bogów, ale nie wymienił Posejdona. Przespawszy kilka godzin odbił znowu od brzegu i przemknął pod stromym zboczem ku południowemu cyplowi Trójkątnej Wyspy. Wiedział, że na Thrinakii mieszka wiele ludzi, widział dymy i ogniska na lądzie, w zatokach stały smukłe, długie, czarne szybkie okręty obok szerokich, brzuchatych, pucołowatych: do wojowania i do handlu. W pewne popołudnie dotarł do najbardziej południowego cypla wyspy. Tam wyszedł na ląd, sprawdził stan swego statku, swój zapas żywności i obejrzał swoje ciało. Bolało go lewe kolano i przypomniał sobie, że się w nie uderzył. Na zachodzie, na wschodzie i na południu rozpościerało się teraz otwarte morze. Zacumował tratwę w zatoce i wykąpał się w fali przyboju, dotykał wody nie wymieniając imienia Posejdona, starał się śmiać do fal, przymilać się do nich. Potem jadł, długo leżał na skałach i patrzył na modrozieloną nieskończoność na południe ku majaczącym wyspom. Obejrzał swoje dłonie. Pęcherze na wewnętrznej stronie zrobiły się już twardymi, żółtymi odciskami. Włosy, które wiatr zwiewał mu na czoło, i szorstka od soli broda pachniały morzem. Delfiny wpadały w czerwone lśnienie Heliosa niczym pasemka ognia. Za jego plecami były głębokie lasy, za nim wysokie góry z gardzielami pełnymi przelewającego się z gulgotaniem hadesowego ognia. Zamknął oczy, leżał na grzbiecie i wpatrywał się w migotliwą ciemność pod powiekami. *** Agamemnon twierdził z całą powagą, podczas gdy cienie spowijały go jak siarczane opary, że został zwabiony lub zaproszony do domu Aigista i że była tam jego królowa, co musi przecież pozostawać w sprzeczności z innymi wieściami, jakoby został zamordowany we własnym pałacu. Nie dbam o to, by się dowiadywać, jak to było, i nie chcę rozmawiać z Agamemnonem, który stoi przede mną, cała ta sprawa jest już odległa w czasie i mam o wiele ważniejsze rzeczy na głowie niż zbierać dane o twoim synu, wielkim królu. Nie jestem dzbanem, do którego wlewa się wodę, a potem wylewa z niego wino. „Dobranoc, Agamemnonie.” „Dobranoc, Odyseuszu, ale opowiedz mi teraz nie starając się niczego ukryć, co się stało, opowiedz mi, czy mój syn jest w Orchomenos, czy w piaszczystym Pylos, czy u Menelaosa w Lakedajmonie. I dlaczego Menelaosowi dane jest żyć, czy nie z jego powodu my wszyscy musieliśmy umrzeć, z powodu jego przeklętej, bogom podobnej królowej, no nie, odpowiedz?” „Dobranoc, Agamemnonie. Nic nie wiem. Ta sprawa mnie nie interesuje.” „Jesteś może najbardziej zainteresowany pewną osobą, która nazywała się... mam ci to powiedzieć?” „Nie, ja wiem. Zniknij.” „I ty też nie byłeś tak bardzo delikatny, Odyseuszu. Pamiętasz?” „Zniknij!” „I ty zabijałeś dzieci. A może tego nie robiłeś? I masz może jeszcze najgorsze przed sobą - ty, któremu dane jest wrócić do ludzi.” „Zniknij! Staram się ciebie zapomnieć.” „Nie, nie! Nie zapominaj mnie, Odyseuszu.” „Zobaczę, co uczynię. Ale zniknij!” „Mnie się nie zapomina. A ty zabierzesz Hades ze sobą i wszystkich, którzy tutaj są, zabierzesz ze sobą w swojej pamięci.” Pora byś zniknął, Agamemnonie. *** Gdy się przebudził, było już ciemno. Szukał innego miejsca, by spać lepiej. Leżał w górskiej szczelinie i patrzył prosto w gwiazdy. Będę się starał przypomnieć sobie wszystkie kobiety, jakie poznałem, pomyślał, gdy wstał, by oddać mocz. Ten mały zawsze był przy tym, gdyby tak chciał opowiedzieć. Usiłował się zaśmiać, to brzmiało jak śmiech, stało się śmiechem. Jest jeszcze w nim siła i treść! - wyszczerzył zęby drwiąco. W nim, w nim, w nim. Dialekt stał się rozlewniejszy i mniej boski. Wszystkie te przeklęte baby, które się poznało i miało z przodu i z tyłu, myślał. Mogę opowiedzieć, jak zechcę. Poczuł rozpacz, leżał niewygodnie. Sen nie chciał przyjść, wokół szeleściło w trawie, w drzewach ponad nim, trzeszczało w tratwie, trącej o przybrzeżny żwir wewnątrz zatoki. Zbuduję sobie okręt na pięćdziesiąt, sześćdziesiąt wioseł. Nigdy więcej nie wypłynę na morze. Pożegluję na Kretę, by zobaczyć ten wspaniały pałac. Będę tym gościem Minosa, który uniknie kąpieli w odwszalni przed miedzianymi wrotami. Będę żyć w domu, na łąkach, w lesie, w górach, i leżeć na polach, i słuchać szumu drzew i poszeptu krzaków, i usypiać przy tym. Wstał i chodził tam i z powrotem po skale. Nikomu nie było nigdy tak ciężko jak mnie. Niegdyś, przez wiele lat było dobrze. U niej. Przystanął i popatrzył w dół na błyszczący przybój w zaciszu skał. Pnie tratwy tarły o żwir skrzypiąc, rzemienie piszczały. Poświęcę się raczej hodowli owiec. Będę robił interesy z ludźmi na wybrzeżu. Wyspa nigdy nie będzie miała tak łagodnego sędziego jak ja, gdyż rozumiem wszystko. Jeśli ktoś zachowywał się źle wobec Penelopy czy Telemacha, zostanie surowo ukarany. Wytępić ich, to się człowiek ich pozbędzie. Uciąć im głowy, odciąć jądra. Ale dla dzieci będę łagodny. Dzieci to największy skarb, jaki znam. Małe dzieci, które jeszcze nosi się na ręku i które jeszcze nie nauczyły się mówić. Jeszcze nie wiedzą, jak się nazywają. Nie, nie będę myśleć o dzieciach. Starał się przypomnieć sobie nazwy wszystkich psów, jakie miał w życiu. Zaraz potem przypomniał sobie, jak duży, szary pies omal nie pogryzł Telemacha. Stara! się złapać go zębami, może chciał ugryźć. Opłakiwali psa zabiwszy go. Usiłował sobie przypomnieć wiersze, które słyszał dawno temu, obce wiersze, które przyszły na wyspy z wielkiego lądu stałego. „Głos Humbaby jest niczym gwałtowny przypływ, jego usta są ogniem, jego oddech śmiercią.” Postaram się przypomnieć sobie imiona wszystkich kobiet, z którymi spałem, pomyślał znowu. Ciekawym, jaka też będzie pogoda jutro rano. Jeśli wiatr zachodni utrzyma się, dopłynę prosto do celu. Zlazł ze skały na tratwę, napił się trochę wina. Astyanax! - zatrzeszczała tratwa. Wypił jeszcze trochę wina, nie mieszanego z wodą, gęstego. *** Po raz pierwszy od wielu lat poczuł tego ranka tęsknotę do domu. Nie użył wprawdzie tego słowa, gdy stał na górze, na skale, starając się ocknąć. Wtedy powiedział, że pogoda jest dosyć dobra, że bryza jest silniejsza i skręciła chyba bardzo na północ, ale że przy odrobinie pomocy od Tego, o kogo chodzi - nie wymienił imienia Posejdona - i od Heliosa to chyba nie zaszkodzi. Wtedy powiedział, że nie chciałby nawet w najmniejszy sposób krytykować obecnej dobrze wyliczonej i zupełnie odpowiedniej pogody, ale można by było sobie życzyć innego wiatru, w naturze ludzkiej, w naturze podróżnika leży przecież żywienie pragnień różnego rodzaju. Według mapy, którą miał w głowie, mógłby może, z powodu swych słabych umiejętności żeglowania i swojej ogólnej niezdarności, gdy chodziło o obliczenie zboczenia z kursu z powodu wiatru i warunków prądów, zdryfować zbyt wysoko, poza morze Jończyków, ku brzegom, o których słyszał tylko w straszliwych i dawnych opowieściach. Wtedy powiedział, że wszystko jest znakomicie i dobrze urządzone, że spoczywa w ręku Wysokich i jest przez nich otaczany pieczą w najlepszy sposób. Ale pod tym głośno wypowiadanym lub mamrotanym zadowoleniem i wdzięcznością za to, że dopłynął aż tutaj, i za to, że tratwa jeszcze unosiła się na wodzie, za to, że zdobył nowy zapas wody i że żagiel, i sztagi wytrzymały, i że ból w lewym kolanie się nie pogorszył, i że żołądek sprawował się obecnie regularnie i dobrze - pod tym krył się lęk, a pod lękiem tkwiła tęsknota do drugiego, właściwego brzegu. Za daleko już było, by wracać do Kalipso, nawet gdyby Wysocy zezwolili na taką podróż - w tym wypadku działał wewnętrzny przeciwny wiatr i przeciwny prąd. Wprawdzie wciąż jeszcze żywił do niej pożądanie, pamięć jej była jeszcze wyraźna, ale do wspomnienia jej zapachu wdarła się woń wodorostów na Itace. W obraz wtargnęły inne kobiety: nadymały się, nabrzmiewały w pamięci. Żaliła się tam młodość, która znikła na zawsze. To jasne, że żona człowieka starzeje się razem z nim, myślał. Ale u żony jest pewność, której nie mogą dać nawet najdoskonalsze nimfy: życiowy nawyk, który trwa, choć było się z dala, życiowy nawyk, który szedł lub żeglował obok człowieka - niewidzialny. Nie trzeba wspinać się na wysokie góry ani dryfować w rozmaitych wiatrach po ogromnych morzach, żeby dojść do niej. Towarzyszy człowiekowi. Robi się krok w bok, ona biegnie jak ścieżka obok tej drugiej ścieżki: wchodzi się na nią znowu, jest się tam, człowiek się nie rozszczepia. I tęsknota kryła się za tym: Jest mnóstwo spraw, które muszę załatwić teraz, po tak długiej nieobecności. Przypomniał mu się brzeg: jaki był, gdy wracało się do domu z jakiejś wyprawy i żeglowało lub wpływało o wiosłach w cieśninę między rodzinną wyspą a skalistą Same. Wyspa wyrastała z wody w porannej mgiełce albo w niskich rzucających długie cienie promieniach wieczornego Heliosa: wydawała się wtedy czerwona. Wspominał, jak jako dorosły mężczyzna wspominał, jak będąc chłopcem wpadł raz do wody i jak myślał z dreszczem zgrozy: Gdyby Mentor nie wyciągnął mnie wtedy, gdyby taty nie było pod ręką, gdyby inni chłopcy nie wpadli na pomysł, by rzucić kawałek deski, wówczas nie stałbym tu i nie wspominał tego. I chude gaje oliwne, i winnice, i łąki, i las, i Miasto z domami na pochyłości pod królewskim megaronem. I powietrze. Nigdzie nie było takiego powietrza. Czy było lepsze, czy gorsze, nie miało żadnego znaczenia: było specjalne i domowe i łatwo nim było oddychać. Było w nim bezpieczeństwo. Niemal we wszystkie dni, które mógł sobie przypomnieć teraz, w powietrzu na Itace było bezpieczeństwo. - Będzie, naturalnie, trochę awantur w pierwszych dniach - powiedział głośno. I nie będzie to jakiś opromieniony blaskiem powrót do domu. Będą musieli przyjąć go takim, jakim jest. Zrobiło się swoje. Przez cały czas było się w drodze do domu. Zwyciężyło się na wojnie. Pan wody, nie wymienił imienia Posejdona, zabrał łup. To nie jest żaden wyrzut wobec Władcy wody, nie, bynajmniej, miał prawo po swojej stronie. I człowiek jest głęboko szczęśliwy, że mógł mu oddać łupy. Była to ofiara za to, że był taki miły i trzymał człowieka z dala od domu przez kilka łatwo płynących i przyjemnych lat studiów i podróży. Nagle poczuł tęsknotę do domu. Był przejęty trwogą, gdy stawiał maszt, umocowywał go szlagami, odbijał od brzegu i wychodził z zatoki. Morze będzie takie ogromne, podróż na tysiącach tysięcy fał taka długa. Wiedział, że może być dzień przykry, z wybojami na morzu, innymi niż potrzebne wiatrami i innymi niż potrzebne prądami. Okrążył cypel daleko od lądu i kurs ustalił się nieco na lewo od Heliosa. Prędkość była od razu dobra, trzeszczało, piszczało i strzelało w maszcie i żaglu, i skórzanych szotach, bryzgi wody przelewały się bardziej niż poprzednio przez tratwę. Człowiek wysychał szybko na słońcu i na ciepłym jeszcze wietrze, ale noce były chłodniejsze. Wszystko, co zwie się człowiekiem i statkiem, kurczyło się na tym morzu. Tratwa oglądana ze strony Heliosa była jeszcze mniejszym punkcikiem niż poprzednio na jeszcze większym morzu i jeśli spróbowało się patrzeć na nią z punktu widzenia Władcy wody, była ona tylko drewnianą drzazgą na niesłychanie dużej powierzchni, kawałeczkiem kory z żaglem i ukrytym za tym żaglem żyjątkiem o ludzkich członkach i ludzkim głosie. Brzegi zapadały się w morzu i stawały smużką światła. Ponad tym rozpościerały się w górę lasy, ku białym górskim grzbietom na północy ze stojącymi w oparach, dymiącymi wierzchołkami. Prąd stawał się silniejszy. Niegdyś, dawno temu żeglowali on i jego ludzie wzdłuż wschodniego brzegu Thrinakii, poprzez cieśninę na północy, między Scyllą i Charybdą, i zarżnęli, i zjedli to, co można było nazwać bydłem Heliosa. To była dobra żeglarska historia, ale było w niej mimo to trochę prawdy. Nie można tego opowiadać, pomyślał. Wiatr przybrał na sile na pełnym morzu, fale coraz gwałtowniejsze, pogoda była bardziej zawieruszysta. Ale o zachodzie słońca niebo miało tylko cienkie pasemka chmur na zachodzie i na południu. Noc nie przyczyniła mu tyle pracy, ile przypuszczał. Czasem drzemał na ławie sterowej. Po raz pierwszy ocknął się, bo łopotało pusto w żaglu i dostał szturchańca od sterowego wiosła, które uwiązał rzemieniem wokół brzucha i umocował z boku w pętli sztagu. Przekręcił odpowiednio rozgwieżdżone niebo, nieco na lewo od wschodu, blisko Wielkiej Niedźwiedzicy. Przyszedł do niego sen, śniło mu się, że idzie po górach na wschodnim krańcu swej rodzinnej wyspy, ku Miastu na północy, wiał zimny wiatr, była zima. Nazajutrz piękna pogoda wróciła i mógł się przespać chwilę od czasu do czasu, raz zbudził się, gdy opodal przemykał jakiś okręt, ciemnobrązowy trzydziestowiosłowiec, który zdążał w tym samym kierunku z żaglem wciągniętym i na wiosłach. Istnieli tylko ci mężczyźni tam i on na swojej tratwie na szerokim, niebieskim morzu pod popołudniowym Heliosem. Wioślarze zawołali coś do niego, gdy okręt z szumem przesunął się obok, szczerzyli białe zęby w lśniących od potu, brązowych twarzach, zrobili pauzę i siedzieli w rozkołysanym mijaniu się z podniesionymi ociekającymi wodą wiosłami, i tylko od czasu do czasu robili kilka pociągnięć na komendę przybranego w hełm herosa na rufie. Zdawało mu się, że może przejrzeć się w nich wraz ze swoim statkiem: musiał wyglądać zupełnie komicznie oglądany z ich szlachetnego okrętu - jestem morskim żebrakiem, morskim włóczęgą. Nie zrozumiał, co do niego wołali, ale podniósł rękę i pomachał do nich. Nie handlują niewolnikami, pomyślał, albo też wyglądałem zbyt nędznie i bezwartościowo. Jego lepsza odzież suszyła się rozwieszona na maszcie, oba kaftany i oba płaszcze były jeszcze całe, ale dosyć upaskudzone. Piękny to będzie wjazd, gdy przybędę do domu, pomyślał. Z już zieloną od śniedzi bronią i pogiętą, połataną, trzeszczącą tarczą skórzaną. Miał dwa noże, stary wyczyszczony miecz, dwa groty oszczepu i jeden bardzo stary i w dodatku przyciasny hełm, w skrzyni na dziobie. - Zwycięzca - mruknął. - Oto czym właśnie jestem. Naturalnie, boją mnie się i dlatego zmykają, jak najszybciej mogą. Wieczorem zjadł solidny posiłek i rzekł głośno: - Człowiek ma wspaniały żołądek, nie odczuwa w nim wcale morskiej choroby, ani w piersi, ani w szyi, nie ma żadnego bólu głowy, nie czuje nic nieprzyjemnego w ciele. - Chwalił Heliosa, który właśnie zachodził, i powiedział: - Morze sprawuje się doprawdy znakomicie. Było o wiele łatwiej podróżować, niż myślałem. Prawdopodobnie będę miał przyjemną żeglugę nocą. Zerknął w tył za siebie na Heliosa i udawał, że nie widzi ławicy chmur, która wynurzała się na południu. Zachodnie niebo było intensywnie czerwone. - Jaki szczególnie piękny czerwony zachód słońca - powiedział z lękiem. - To kolor, który nikomu nie przyniesie wstydu! Wysocy wiedzą, co robią, gdy mieszają farby. Helios jest wielkim malarzem, jednym z najlepszych na niebie i na ziemi. - Zawahał się, ale po chwili zaakceptował owe ławy chmur na południu i chwalił je i mówił, że są niewiarygodnie dobrze zbudowane i wyważone. I zdarza się przecież często, tak, bardzo często, że, ba, stale, że chmury gromadzą się i pokazują po to, by niepozorni i małoważni, ba, niemal niedostrzegani żeglarze i wracający do domu podróżnicy dobrze zrozumieli zręczność Wysokich bogów w formowaniu chmur. Ciekawym, kiedy one dotrą do mnie? pomyślał. Wstał, wyszedł z przegrody i poszedł obok żagla ku skrzyni z prowiantem, by wziąć pas ratunkowy. ZGROMADZENIE LUDOWE Możni miasta zgodzili się na zwołanie Zgromadzenia Ludowego. Można przypuścić, że całkiem po prostu chcieli pozwolić Synowi ośmieszyć się. Zgromadzenie, które odbyło się na Rynku, było też nieudane. Opinia była chwiejna, w pewnej mierze z powodu przedsiębiorstw tkackich, bezwzględności Euryklei w interesach i prób utworzenia monopolu: staruszka nie występowała przecież osobiście, wina spadła zatem na Penelope. Przy całym szacunku, jaki żywiono dla Tej-która-czekała, zaczęto odczuwać znużenie tą długą historią. Może nie gospodarze zajazdów, ale ludzie w ogóle. Dochody miasta z imprezy zalotników też nie były takie kwitnące: otrzaskani zamiejscowi zalotnicy zrobili się skąpsi, nie wszyscy już byli tacy młodzi - rodziny przybyszów posłały z nimi prowiant potrzebny na okres, kiedy nie przebywali oni w swoich dworach. Władze komunalne nie były także zachwycone z powodu nocnego życia w mieście, które chwilami z powodu zalotniczej euforii przybierało dosyć gwałtowne formy. Niewolnice rodziły zbyt dużo dzieci, których nie uznawali ojcowie: tu zysk ekonomiczny stawał się wyraźnie stratą moralną. Uważano zresztą, że już najwyższy czas, by szlachetna, do niedawna tkająca półwdowa wyszła za mąż na nowo. Telemach doprowadził w każdym razie do Zgromadzenia na Rynku i zaczęło się ono wcale nie tak źle. Przyszedł z dwoma pięknymi psami, po które posłał był do Laertesa, stanowiły one jego jedyne towarzystwo. Pomysł ten nie był głupi. Telemach chciał wzbudzić współczucie wskazując na to, że obecnie ma przyjaciół tylko wśród zwierząt. Psy były zresztą dość niewychowane i zdaniem wielu powinny być trzymane na smyczy. Nie były takie złe jak psy wartownicze, lecz należały do tego nieprzyjemnego gatunku, który musi wciąż lizać ludzi po twarzy, po nogach i wszędzie: a gdy się otrząsały, sypały się z nich masami wielkie pchły: zdaniem wielu powinno się je było wykąpać, wyczesać i wyszczotkować. Niezwykłe to było widowisko, gdy panowie odbywali zgromadzenie na Rynku, nie zdarzyło się to już od wielu lat. Nadciągnęli z wszystkich stron i zasiedli z wielką godnością na swoich miejscach, podczas gdy mieszkańcy miasta i zalotnicy z innych wysp oraz ich ciekawe świty utworzyli koło. Pejsenor, który dawniej zawsze zwykł fungować jako swego rodzaju marszałek i herold, trzymał w pogotowiu krótką laskę mówcy. Pierwszym, który poprosił o głos i któremu Pejsenor musiał tę laskę wręczyć, był stary dobrze znany mieszkaniec miasta, miły, lecz nieco gadatliwy były rozbójnik morski, „który nigdy nie mógł sobie odmówić, by nie wspomnieć, że jeden z jego synów, Antifos, był pod Troją, ale nie wrócił do domu. Inny z jego synów, Eurynomos, należał do Partii Zalotników, ale nie odgrywał tam większej roli. - Cóż to się stało, cóż to się stało? - zaczął staruch. - Nie było tu Zgromadzenia Ludowego, odkąd Odyseusz wyruszył w świat z moim synem Antifosem... Łzy skapywały mu już na długą, siwą brodę. - Mów dalej, mów dalej! - odezwało się kilka niecierpliwych głosów. - Moi panowie, cóż to jest teraz tak ważnego? - zapytał staruch. - Czyżby przyszła jakaś wiadomość, że są w drodze do domu? Mój syn Antifos powiedział przed wyjazdem: „Jeśli nie wrócę w przyszłym roku, to wrócę w następnym”, pamiętam to jak dziś, staliśmy na dole, przy okrętach, miały właśnie wyjść z portu i ustawić się za przylądkiem, by czekać na wieczorny wiatr. To było takie piękne popołudnie i wszyscy uważali, że okręty wyglądają tak pięknie, to oczywiście dobrze, że odbędzie się Zgromadzenie Ludowe, agora doprawdy rozluźnia nastroje, jeśli wolno mi wyrazić moje skromne zdanie... Macał niezdarnie wokół siebie laską mówcy i Pejsenor wyjął mu ją z ręki tak, że staruch zrazu tego nie zauważył; ale gdy ujrzał, że dłoń jego jest pusta, usiadł zmieszany na swym płaskim kamieniu, ciągnąc się za brodę i mrugając sennie oczyma. Telemach kiwnął do Pejsenora i otrzymał laskę. Gdy podniósł się, był dość zdenerwowany i nie pamiętał uroczystego wstępu, którego nauczył się na pamięć i od którego miał zamiar zacząć: przystąpił wprost do rzeczy. - Najlepszy mój wuju, Ajgiptiosie - powiedział (z początku jąkał się, potem głos jego nabrał większej pewności) - to ja byłem na tyle śmiały, by wezwać tutaj was wszystkich. Nie otrzymałem żadnej wiadomości, jakoby ojciec mój był w drodze do domu lub też by inni, którzy przepadli bez wieści wraz z nim, przybywali. Chodzi mi tylko o to, że wszyscy ci, którzy utrzymują, że są tacy zakochani w mojej matce, całkiem po prostu obżerają nas i doprowadzają do ruiny. - E, jakoś dacie sobie radę - mruknął ktoś stojący na samym tyle. Telemach nie połapał się, kto to był, ale pomogło mu to i tak, wpadł w gniew. - Traktują nasz dom jak publiczną własność, przychodzą i odchodzą, jak im się żywnie podoba, jedzą i piją, jakby byli u siebie w domu, albo może jakby nie byli u siebie w domu i nie musieli za to płacić. Matka moja nie chce o nich słyszeć, co też oświadczyła. - (Tu kilku się roześmiało i Telemachowi wydało się, że uśmiech przemknął przez twarz Antinoosa.) - Woły i owce, i świnie, i kozy, wszystko, wszystko biją i zjadają - ciągnął ochryple bliski chłopięcej płaczliwości. Kilku z siwobrodych skinęło głowami potakująco, kilku z tych w średnim wieku patrzyło w powietrze albo w ziemię. Nagle poczuł, że go słuchają. - Mogli przecież zapytać o nią otwarcie mego dziadka - powiedział. - Mogli pojechać do niego i zostawić dary zalotnicze, jakie wyznaczy i załatwić z nim sprawę. Jeśli zechce wziąć na siebie ogłoszenie ojca nieżywym. Ale on się na to nie odważy. Czy ktoś z panów odważyłby się na to? Rozległ się pomruk na krańcach ludzkiego skupiska, Partia Zalotników zachowała zupełne milczenie. - Wiecie wszyscy, jak wyglądają sprawy - ciągnął Telemach. - Nie mogę bronić się przeciw wam, jest was zbyt wielu. Wówczas usłyszał urągliwy głos: - Ty, taki bohater! Pękło opanowanie. - Wstydzilibyście się! - krzyknął. - I możecie być pewni, że zażądam zwrotu wszystkiego, co wyście... - Łzy oślepiały go, odrzucił krótką laskę mówcy na bok i krzyczał: - Powinniście się doprawdy wstydzić! To właśnie chciałem wam powiedzieć! Zdał sobie sprawę, że kilku z nich jest zakłopotanych. Siedzieli na swoich kamieniach i wpatrywali się przed siebie lub w ziemię. Publiczność tłoczyła się wokoło, - zachwycona z powodu zajścia. Na samym skraju poszturchiwano się i stawano na palce, żeby lepiej widzieć. Pejsenor schylił się, podniósł laskę i rozejrzał się dokoła. Zerwał się Antinoos i pochwycił laskę: - Nie musisz tak wygrażać - powiedział z opanowaniem. - Stoisz tu i obrażasz nas, choć powinieneś wiedzieć, jak sprawy się mają. Twoja Matka, Czcigodna, dawała nam połowiczne obietnice, a potem zażądała zwłoki z odpowiedzią, no i przyszła ta historia z Tkaniną, i wszystko inne. I teraz doszliśmy do porozumienia, że nie ustąpimy, dopóki ona się nie zdecyduje. To sprawa polityczna także, mój chłopcze, to sprawa państwa, miasta, krótko mówiąc: siły w rządzeniu. Tak jak jest obecnie, wszystko jest na łasce losu, wszystko podupada i marnieje. I jeśli naprawdę wyrosłeś już z pieluch i stałeś się prawdziwym mężczyzną, to sam powinieneś natychmiast wysłać ją do Ikariosa i pozwolić mu wydać ją za tego, za kogo ma wyjść za mąż. Telemach nie usiadł; teraz on krzyczał znowu: - Mamże więc wypędzić z domu moją matkę, podczas kiedy mój ojciec jeszcze może żyje! Powiedz to otwarcie, jeśli tak uważasz! Niee, niee, to nigdy, nigdy się nie stanie. Jeśli chce jechać do Ikariosa dobrowolnie, może tak uczynić, ale... - Patrzcie! - Patrzcie! Patrzcie! Wszyscy zwrócili twarze ku niebu. Prosto nad miastem, bardzo wysoko, nadleciały dwa duże ptaki szybując od morza. - To na pewno orły! - To orły! To orły! - Nie widzę ich. Gdzie one? - Tam! - Tam są! Tam są! Tam są! Ptaki krążyły wokół siebie, jakby ze sobą walczyły. Staruszek Halitherses kręcił się w kółko, tak jak krążyły ptaki, broda mu się trzęsła, omal nie skręcił sobie karku, kosmyki brody rozwiane, ręce mu się trzęsły, ślina ciekła mu z bezzębnych ust: wieszczek wołał: - Wiem, co to znaczy! Wiem, co to znaczy! - On wie, co to znaczy! To Halitherses. On umie wróżyć! - Więc co? - zapytał Eurymachos sceptycznie. - Jakieś nieszczęście? Ty, który umiesz tak dobrze wróżyć nieszczęście! - On który umie tak dobrze wróżyć nieszczęście! Co to? Co to? - Właśnie nieszczęście! - zaskrzeczał staruch. - Oto on wróci i wtedy będziecie odpowiadać za wszystko, wy niedołęgi! Oto właśnie to pokazują ptaki, oto, co chcecie więcej wiedzieć. Tak to jest! - On wróci! Tak jest! On wróci! - Kto wróci? - zapytał Amfinomos lodowato, wstając jak wszyscy inni. - On! - odrzekł Halitherses. - Tak jest! Widzę to! - Ech tam - rzekł Amfinomos, odwrócił się do niego tyłem, patrzył bacznie na innych. - On? Tak, ON! Jaki „on”? ON, naturalnie! Orły skręciły ku górom, zawróciły, przeleciały znowu nad miastem i znikły w kierunku Same i dalej nad morzem. Tłoczono się wokół Halithersesa, a staruch dreptał w kółko, w kółko i nadymał się z próżności. - A co, nie mówiłem, czy nie mówiłem tego zawsze?! - On to zawsze mówił! - Co takiego, wujaszku? - Że on wróci, po dwudziestu latach naturalnie! - Że on wróci po dwudziestu... - E tam, bzdury! Skąd możesz wiedzieć, co oznaczają te ptaki? - Skąd może wiedzieć, co oznaczają te ptaki?! - To się wie! - powiedział staruch tajemniczo. - Więcej nie powiem! - To się po prostu wie! Eurymachos, znany skądinąd ze spokojnego usposobienia, postąpił groźnie kilka kroków w stronę starca, który się cofnął. - Gdyby to było prawdą, powinieneś dostać porządne lanie, staruchu! - Porządne lanie! - zawtórował chór. - Ale ja to przecież widzę, zacny Eurymachu! - wyjąkał starzec przestraszony. - On to przecież widzi! - Bzdury - rzekł Eurymachos - nie widzisz więcej niż inni! Chcesz narobić zamieszania, myślisz, że ja tego nie pojmuję, co?! - On chce narobić zamieszania! - Ależ, mój drogi, najlepszy Eurymachu, już dawniej wróżono, że w dwudziestym roku... - Już dawniej wróżono, że w dwudziestym roku... Eurymachos wzruszył ramionami: ale że już tam stał, wygłosił małe przemówienie do ludu. - Całe to tak zwane „Zgromadzenie Ludowe” to czysta głupota. I te wróżby, i inne historie w tym rodzaju, tylko po to, by Telemach mógł opóźnić naturalny rozwój Sprawy! Tak jakbyśmy my w Partii Zalotników nie wiedzieli, co najlepiej odpowiada miastu! Ale gdy teraz Telemach przeprowadził swoją wolę i jesteśmy tutaj, możemy przecież za jednym zamachem podjąć uchwałę i postanowić, by poprosił swą matkę, Wielce Czcigodną, żeby pojechała do swego szanownego ojca Ikariosa i poczekała tam, dopóki on nie zdecyduje się, kogo ona ma wybrać. Może mu przecież dopomóc w tym sama, a my nie złamiemy żadnych obietnic, ma ona jeszcze wiele dni. Wtedy potrzebne formy zostaną zachowane i Ikarios może urządzić wesele, a potem ona wróci znowu tutaj i będzie władczynią. Niewiele na to mógł odpowiedzieć Telemach, głos miał płaczliwy, był jeszcze chłopcem. - Czy nie możecie postarać mi się o szybką galerę, żebym mógł pojechać do Pylos i Sparty i spróbować dowiedzieć się tam czegoś o moim ojcu! - krzyknął chrapliwie i przełykał, przełykał. - Ja... Tu urwał. - Myślę, że możecie się na to zgodzić - rzekł Mentor, jeden ze starych przyjaciół Tego-który-odjechal, który także, dla formy, ale bez większego pożytku był opiekunem Telemacha. - Chyba nie zdajecie sobie dobrze sprawy, kim On, Ten, który wyjechał, jest! Strzeżcie się, w razie gdyby wrócił! - Co? Tak, on powiedział, by strzegli się w razie, gdyby Ten-który-wyjechał powró... - Jeśli wróci, przyjmiemy go, jak należy! - zawołał pewien młody człowiek, syn Euenora Leiokritos, i potoczył wzrokiem wkoło szukając zachęty. - I my też nie jesteśmy tacy zacofani! - Co? No tak, przyjmą go tak, jak należy, powiedział! Zgromadzenie rozwiązało się w bezładnej gadaninie. Cała impreza była wyraźną porażką Telemacha. Poszedł z wolna do portu z psami skaczącymi mu koło nóg. O dalszym ciągu tego dnia wiadomo, że Telemach spotkał się z człowiekiem zwącym siebie Mentesem z Tafos w gospodzie Noemona tuż za portem i że odbyli ze sobą rozmowę. Potem on i Tafijczyk spędzili wiele godzin razem w różnych miejscach na mieście i w najbliższej okolicy. Spotykał się tam z dawnymi towarzyszami zabaw i z przyjaciółmi, na których mógł polegać. Gdy potem - sam, ze swymi psami - wrócił do domu, dwa tuziny zalotników siedziały w megaronie, grali w gry towarzyskie i czekali na obiad. Antinoos podniósł swą smagłą, skrzywioną uśmiechem twarz ku niemu i zawołał pojednawczo: - Nie chodź z taką zwieszoną głowa, lecz usiądź i graj z nami, jedz i pij, i zachowuj się jak człowiek! Wstał nawet i położył dłoń na ramieniu Syna: - No, no, weź się w kupę, chłopcze! Telemach wyswobodził się z objęcia. - Uważam, że jesteście dość dziecinni - powiedział chłodno. - Dobranoc. Poszedł do siebie i posłał po Eurykleję. Rozmawiali dobrą chwilę o najrozmaitszych sprawach. Później wieczorem, gdy goście przy obiedzie dostatecznie sobie podpili i zrobili się hałaśliwi, staruszka i Syn przemknęli się do komory z zapasami. Staruszka odżegnywała się oburącz. - Co za pomysł, powiem tylko! Skąd ty go wziąłeś? Ty, na morze! Odrzekam się udziału w tym. Wyruszyć tak w drogę! Pożartował z nią trochę: - Więc nie chcesz, żebym wyjechał? - Tatata! - powiedziała staruszka. - A dlaczego miałabym chcieć? Uważam, że powinieneś zostać w domu! Co chcesz zabrać ze sobą? Nie masz znów tak bardzo dużo czasu. Gdy w megaronie zrobiło się głośniej, a na dworze noc stała się ciemniejsza, z portu przyszło czterech ludzi, by zabrać prowiant. Okręt stał za cyplem, gdzie czekali inni. Mieli cicho pójść o wiosłach do Południowego Przylądka, gdzie chcieli złapać zachodni wiatr, nocny wyspiarski wiatr. Telemach rzekł do Euryklei: - Za kilka dni możesz powiedzieć mamie, że nie jestem u dziadka. Jeśli oczywiście zapyta. Inni mogą myśleć, co chcą. Odparła: - Nestor nie jest może taki, jak myślisz. Nie zapominaj, że jest stary, bardzo stary. Ale to jeszcze mąż bardzo potężny. Okręt był dwudziestowiosłowy. Należał do Noemona i był z typu tych szybkich. Wciągnęli żagiel pod osłoną przylądka. Mentes z Tafos miał im towarzyszyć na swoim własnym okręcie. *** I tego ranka, w wiele dni potem, dowiedziała się o tym Ta-która-czekała, Ta-w- średnim-wieku, którą dopiero co skończyła czesać zdradliwa i coraz grubsza córka Doliosa. Można zresztą zgadywać, że domyślała się tego już długo przedtem. Czy chciała, żeby wyjechał? Nie można dać na to odpowiedzi po tak długim czasie. Stała w oknie i patrzyła na Melantho, która przed chwilą spotkała się w bramie z Antinoosem, i widziała, jak dziewczyna idzie przez wewnętrzny dziedziniec. Za nią szedł kot ze szczurem zwisającym z pyszczka. - Właściwie nigdy nie lubiłam kotów - rzekła Pani Domu do Euryklei, która stała tuż za nią. POSEJDON Ciekawym, kiedy tu dotrze ta chmura? pomyślał idąc obok żagla do skrzyni z prowiantem, by wziąć pas ratunkowy. Kalipso użyła uroczystych słów nazywając ten pas „Zesłanym przez nimfę morską welonem ratunkowym do spowinięcia się w razie potrzeby”. Właśnie kiedy miał się schylić, wydało mu się, że dostrzegł zarys lądu prosto na wschodzie - niczym cień na tle ciemniejszego cienia. Wzrok prawie nie mógł go rozróżnić. Z załzawionymi oczami, przykucnąwszy, wpatrywał się przed siebie, usiłował uchwycić to, co znikało, wracało, znów znikało. Teraz pojawiło się znowu. Teraz znikło i podniosła się ciemność. Pobiegł z powrotem do ławy sterniczej, usiadł i przechylił się obok żagla, i wypatrywał, znów pobiegł na dziób tratwy, ale kontur znikł już bezpowrotnie. Żagiel trzepotał. Zeusie! Ateno! pomyślał zasiadłszy znów przy wiośle sterowym. A jeśli to skalista Same i lesista Zakynthos! Usiłował przywołać wspomnienie cienia, który zniknął. Odtwarzał w wyobraźni wyspy, tak jak je pamiętał, zmieniał uciekający obraz - i wiedział, że to mogła być...czyżby? Wiatr wiał prosto z południa. Pierwsza fala przelała się przez tratwą, która trzeszczała i skrzypiała. Zapiął pas ratunkowy na brzuchu. Gnało go prosto na północ. Za każdym razem, gdy usiłował skręcić na wschód, tratwa przechylała się groźnie. Wylewał wodę z tratwy przez całą noc. Nad ranem wiatr uspokoił się nieco i kiedy sam niewidzialny Helios wzeszedł ze swoim szarym światłem, zaczął padać drobny deszczyk. Widoczność była kiepska, ze wszystkich stron szare, znikające grzbiety fal. Starał się utrzymywać kurs na wschód, na wschód, na wschód! Cały dzień siedział sennie mrugając powiekami, prostując znużone ramiona, i marzł, smagany deszczem, przemoczony, dryfował w jakąś stronę, może na północny wschód. Raz zobaczył maleńka wysepkę, szkier, na którym łamało się morze. Przepłynął obok i popłynął dalej w wieczorną pustkę morza. Po kilku godzinach uspokoiło się trochę. Morze było nadal wzburzone, ale rytm fal równiejszy. Gdy światło Heliosa znikło we mgle po lewej stronie, wiedział już, jakim kursem płynie: na północ, a więc miał mniej więcej taką samą pogodę jak poprzedniego wieczora. Ciekawym, kiedy przyjdzie ten wielki sztorm, myślał. Obmacał korek i rzemienie, z których sporządzony był pas ratunkowy, i mruknął: - To nie dlatego, żebym się czegoś bał. Spoczywam w rękach bezpiecznych mocy, które życzą mi tylko dobrze. Ale taki pas ogrzewa tak miło żołądek. To wcale nie taki głupi wynalazek. Ona mówiła, że jakaś nimfa morska wyrzuciła ten pas na ląd na cyplu jej wyspy. Nie wątpię wcale w te jej słowa, ale, przynajmniej w dawnych czasach, widywało się nieraz takie pasy na wybrzeżach. „Nimfa morska daje ci swój welon przeze mnie - powiedziała. - To piękna ozdoba. Gdy będzie bardzo wiało, powinna cię zdobić.” Odpiął pas, podniósł kaftan i przypiął pas znowu na gołym ciele. - Tak miło grzeje - powiedział głośno. Wiatr wzmagał się, więc z wielkim trudem zmniejszył powierzchnię żagla. Szukał księżyca, ten był mały i niemal niewidoczny, chmury wlokły się przezeń, mimo to odczytał z niego kurs. Większość konstelacji była zupełnie zatarta, ale miał jeszcze możność kierowania się według Plejad. Wiatr dął obecnie z południowego zachodu i wzmógł się znacznie, a fale rosły. Tratwa unosiła się jeszcze dobrze na wodzie. Byle tylko wytrzymała, myślał, gdy woda z grzebieni fal raz po raz go oblewała. Żywność będzie pewnie zepsuta, myślał jakby z głodem, w swoistym, nie głodnym żalu, że nie jadł więcej wcześniej, przez wszystkie te dni, które minęły. Uczuciem czepiał się bogów, tego, co boskie, na niebie i w głębinach morza. W bezmyślnym i szybko odbębnianym toku słów posypały się hymny pochwalne, modły, przyrzeczenia ofiar, których wyuczył się w dzieciństwie, morska wieczorna modlitwa, której na imię właściwie Trwoga. Sztorm zaczął się w nim, niepowstrzymany: wyrósł z jego piersi i stał się paniczną współgrą wiatrów sklepienia niebieskiego, co spadały nań ze wszystkich stron tworząc klin, grot świętej boskiej siły, ba, cały ciężar egipskiego grobowca, który spoczywa na swym czubku, odwrócony królewski grób, niewidzialny, szybki ogień, pyr Dios, piorun, serię piorunów ze sprężonego powietrza, które tryskały na niego schłostaną na pył wodą: i pyrameidesz wody, wybudowaną od samego dna morskiego do powierzchni, piramidę, która wymierzona była przeciw niemu od spodu z największą zręcznością i na której wierzchołku jego mała, prawie niewidzialna tratwa spoczywała, gdy ugodził w nią z góry szpic piramidy spadających wiatrów: był między kleszczami Sił, znajdował się między zębami Mocy! Niezmierzone potęgi nieba i siły morza odnalazły go! W jego mamrotaniu, w jego wyzbytych sensu hymnach pochwalnych, w jego bezmyślnie wyrzucanych okrzykach było też zdziwienie. W wiele tysięcy lat później słuchający i obserwujący opowiadacz może to tak tłumaczyć, a Podróżnik, przez siedem lat, kiedy był zaginiony, nauczył się myśleć, że jest nieznaczną osobą. Teraz w całym wzburzeniu - z powodu wiatrów i morza, i trwającego minuty lęku - był zaskoczony, że moce niebiańskie i wodne, albo tylko moce wodne z pomocą dzikich i niesfornych wiatrów tak bardzo nim się zainteresowały: było to zrazu uczucie, potem stało się myślą. Tak, że zainteresowały się nim z tą dziką biegłością i sprawnością, z tą nieprześcignioną genialnością gwałtu, że zbudowały dwie piramidy Nieba i Morza, Natury, i kazały ich wierzchołkom spotkać się akurat tam, gdzie właśnie teraz był. Stanowił centrum, punkt, który nagle stał się także jądrem sztormu i pyr Dios. Zarozumiałość rozpaczy, przerażenia przeniknęła przez chwilę jego istotę. Nikt nie był wystawiony na takie próby! I w swojej mowie, w swym bełkotliwie mamrotanym dialekcie formował słowa, które mieściły dumę strachu i które jego najwięksi chwalcy, ci, co zbliżyli się do niego najbardziej i widzieli go najwyraźniej, przetłumaczyli na Omoi ego! O, ja nieszczęśliwy! Biada mi, nieszczęśnikowi, który miał takiego pecha, dlaczego mam cierpieć jeszcze więcej, co się teraz ze mną stanie, co ze mną będzie? Fale przelewały się przez tratwę: ciężko, ciężko. Woda wpadała do przegrody, w której siedział. Nie śmiał przywiązać się do rękojeści steru i do ławy, czepiał się tylko mocno jej i sterowego wiosła. Czasem morze uderzało od spodu - płaskim klapsem potężnej dłoni wody - i tratwa stała przez sekundę bez ruchu i drżała. Lewy szot pękł, gdy tratwa wydźwignięta została z doliny fali i wystawiona na pełną siłę wiatru: strzeliło jak wówczas, kiedy pęka cięciwa. Pomyślał: Gdybym dostał końcem rzemienia w oko, byłoby po oku! Wołał, napominał, zachęcał swoją tratwę: O tak! Tak dobrze! Wytrzymaj tylko, moja miła! Damy sobie z tym radę! - ale także te słowa nie miały innego zadania jak przekształcić strach w dźwięk, w odgłosy. Omoi ego... Nie słyszał, kiedy wiązania i kołki zluzowały się z przodu, ale gdy kłody nagle zaczęły kołysać się luźno pod nim, wiedział, że wszystko, cały los, wydarzy się w następnej chwili. Jestem w rękach dobrych, zacnych, cudownych mocy, pytlował jego język, gdy tratwa przekręciła się na wietrze i sztagi obwisły, a maszt i żagiel runęły skośnie naprzód. Dzbany z winem i z wodą w skrzyni z prowiantem, która oderwała się, popękały z trzaskiem, i właśnie wtedy tratwa przewróciła się, kłody, które jeszcze trzymały się z sobą za pomocą wiązań na rufie, rozwarły się niczym rozcapierzone palce dłoni i stanęły sztorcem, wyskoczył ze swej przegrody, gdy tratwa przewróciła się do góry dnem. Nabrał w usta pełno soli, prychał, kaszlał, deptał wodę: w następnej chwili zalała go nowa fala. Gdy wypłynął na powierzchnię, doznał mocnego uderzenia w prawy bark - teraz utonę - było to wiosło sterowe, złapał je. Poczuł, że pływa na pasie korkowym. Podciągnął go wyżej, pod pachy, i przełożył łokcie przez wiosło. Zakołysało się od następnej fali, gdy uniosła go woda, ale szarpnięciem lewej ręki przesunął się ku środkowi wiosła, tak że się zrównoważyło: uczepił się go mocno. Ani jedna kość mu nie pękła, kości mam całe, pomyślał. Czuł ból. Chyba mam jakąś małą ranę, pomyślał. Widział tratwę kawałek dalej, a obok niej koniec luźnego kloca. Po przejściu następnej fali był bliżej, zakołysali się równocześnie na grzbiecie fali, puścił wiosło i uchwycił się kłody. Zdołał wczołgać się na nią wyżej i położyć wygodniej. Omoi ego... W górę i w dół, w górę i w dół, monotonnie, monotonnie. Zdał sobie sprawę, że jest bardzo zmęczony. Oczy go piekły od słonej wody, odczuwał bóle w barku i w kolanie, woda wydawała się zimniejsza niż przed chwilą. W górę i w dół, w górę i w dół. Fala przeleciała nad nim, zaczął się zsuwać z kłody, nagle całkiem otrzeźwiał, rzucił się do przodu i znów zawisł na klocu. Rozpiął sprzączkę u pasa na kaftanie, pozbył się odzieży. Otoczył skórzanym pasem kłodę i siebie w talii, wystarczyło rzemienia, zapiął pas na ostatnią dziurkę. Omoi ego... Chcę do domu, chcę do domu, chcę do domu! Paplanina nabrała znaczenia, słowa stały się pożywką dla woli. Jestem w dobrych rękach, pomyślał bez sensu, chcę do domu, pomyślał i dał tym swojej woli jeść i pić. Zamknął oczy i kołysał się w górę, w dół, w górę, w dół, fale unosiły go, bryzgi, spieniona woda wlewała się w uszy i nozdrza, lecz fale nie miotały się przez niego. Czasem był gdzieś daleko, w jakimś obcym świecie, spili się jak świnie i rzygali, myślał w słowach, a nie w obrazach, w monotonnym oddźwięku opowiadania, resztce słuchowej pamięci w uchu. Kłamałem, że oślepiłem wulkan, przypomniał sobie nie przypominając sobie nic więcej prócz imienia: Polifemos, coś, co było w jego życiu. W górę, w dół, w górę, w dół. Chcę do domu. I wola dostała łyk pożywki, puchar pożywki. Jeden był tylko teraz kierunek dla wszystkich jego pragnień, na szczytach fal, w dolinach fal. Raz na każde tryśnięcie wody myślał: Obojętne, jak jest. Obojętne, jaka jest ona. Jacy są głupi. Jaki jest Telemach. Jaki jestem zmęczony i rozbity. Chcę do domu. Przez długą chwilę przejaśnienia w zmęczeniu wychwalał z wyrachowaniem i bezpośredniością bogów swymi ustami, wymieniał wiele imion. Ateno, ty jesteś sprawiedliwa, skora do pomocy i mądra. Heliosie, ty odległy wędrowcze, palący, przepędzający cienie, zaopatrujesz płaską dłoń ziemi w konieczne, znakomite ciepło, tak aby mogła zielenić się drzewami i zbożem, i trawą, tak by dawała mięso i owoce, i dajesz ziemi światło, by można było zobaczyć całe to piękno, które czynisz. Zeusie, kocham ciebie, mieszkasz w moim sercu i we wszystkich moich myślach, podziwiam twą siłę, twą mądrość i twoją moc. Hermejasie, to była przyjemna podróż. Ufam całkowicie wszystkiemu, co mówisz. Jesteś świetnym Posłańcem, mówisz zawsze prawdę i nigdy nie słyszano, by ktoś z twojej świty coś ukradł. Jesteś opiekunem Uczciwości, jesteś samą Prawością. I jesteś bardzo szybki. Najszybszy ze wszystkich. I nagle w ustach jego znalazło się imię Posejdona. Posejdonie, ty życzysz mi szczególnie dobrze. Leżę i kołyszę się przyjemnie na twoich rękach, na twoich miękkich falach. Otaczasz mnie wielką życzliwością. W mojej głupocie, w mojej ludzkiej głupocie mówiłem i robiłem rzeczy, które karzesz zupełnie słusznie, choć z wielką łagodnością. Ty jesteś - tak, na wiele sposobów ty jesteś - pierwszy. Jesteś jednym z pierwszych bogów. Jesteś i piękny, i inteligentny. Chcę do domu! - myślał, krzyczał, ryczał, co było obojętne w tym morzu bez słuchaczy, i nabrał w usta pełno słonej wody. Poczuł, jak język zdrętwiał mu od niej, jak gardło się ściągnęło. W górę, w dół, w górę, w dół, w górę, w dół. Nawet zgrozę usypiał ten monotonny rytm. W innej chwili jasności, tuż przed świtaniem, pomyślał: Ten dzień, który przyjdzie, to osiemnasta lub dziewiętnasta doba. Podróżuję już od dwudziestu lat. Nie, za siedemnaście albo osiemnaście dni będzie dwadzieścia lat. To się nie zgadza, ale ja nie przywiązuję do tego wagi. O świtaniu ujrzał ląd. Nie pojął zrazu, co to było. Wynurzyło się to z morza nagle i złamało monotonię jak uderzeniem bicza: poczuł jakiś ból wewnątrz pod oczyma, gdy to zrozumiał: ląd. Ląd. Góry. Stały ląd, na którym można się położyć. Brzeg. I zaraz potem zdał sobie sprawę: Daleko. Zamknął oczy na chwilę. W górę, w dół, w górę, w dół. W górę, w dół. Gdy je otwarł i wyniesiony został z doliny fali, zobaczył, że to wcale się nie przybliżyło. Powieki opadły znowu. Kołysał się, huśtał. W górę, w dół. Nogi miał sztywne, rzemień pod pachami cisnął. Znów otwarł powieki. Na wierzchołku fali zobaczył, że się przybliżył. Przez wiele godzin dryfował w stronę lądu. Ocknął się, gdy twarz znalazła się pod wodą: zachłysnął się morską wodą i długo leżał z policzkiem przywartym do płasko ociosanego kloca i kaszlał. Ciało jego spoczywało zwieszone skośnie ku dołowi, nogi były bez siły, bez życia. Nie marzł, nie było to porażenie, nie pływał, lecz wisiał w wodzie i huśtał się jak owoc na gałęzi. Miał ucisk w uszach, aż gdzieś we wnętrzu głowy. Chropawa strona kloca ocierała pierś i przedramiona; i zdawało mu się, że morze stało się tak ciche, jak gdyby znajdował się daleko od niego. Chciał otworzyć oczy, ale zrobiły się tylko wąskie szparki. Do źrenic wpadło światło, były słone i owrzodziałe, piekło go. Następnym razem, gdy patrzył przez przymrużone powieki, słyszał światło, słyszał, jak szumiąc, dudniąc wpada w niego, zamknął oczy przed pyr-Dios-ciemnością i znalazł się w niej, w migotliwej, mieniącej się, krzykliwie czerwonej i żółtej ciemności. Gdy znów miał siły, by otworzyć oczy, zdał sobie sprawę, że dryfuje w stronę skał, ku skalistemu wybrzeżu. Wysokie, ciemne, zielone, skrzące się światłem skały czekały na niego tam z przodu. Muszę ocenić, pomyślał. Za chwilę zdoła pomyśleć to aż do ostatniego skraju zdolności myślenia, którą życzliwi, tworzący bezpieczeństwo bogowie dali pływającemu po morzu człowiekowi: Muszę ocenić odległość. Znów zabolały go okropnie oczy, ale wytrzymał, dopóki nie zobaczył. Ptaki unosiły się chmurą lecąc ku niemu. Woda miotała się zygzakowatym, spienionym bielą pasmem o ciemne, poszarpane skały. Poczuł zgrozę, zanim to pomyślał. Muszę się stąd wydostać. Jestem blisko. Muszę stąd wyjść. Martwa fala o długim grzbiecie wśliznęła się, podniosła, i przełamała się nagle w białą jak płótno pianę. Gdy przekręcił głowę i znowu widział, była tam już tylko ta biała ściana piany, która wędrowała wzdłuż nadbrzeżnych gór na prawo i na lewo - garnitur koronek z kotłującej się wody, która obmywała skały. Kłoda, pomyślał. Mógł poruszać nogami. Bolało go za każdym odepchnięciem. Prawa, lewa, prawa, lewa. Nie czuł stóp, było tam coś, co kłuło, co było bólem - więc istniały. Poruszył rękami, ramionami. Zabolało go w barku, gdy przesuwał się na klocu. To blisko, pomyślał. Muszę tam płynąć, muszę zobaczyć. Wciągało go do skał. Kłoda, pomyślał, znowu widział. Rozpiął sprzączkę, rzemień legł luźno na pniu, ześliznął się, zatonął. Gdy przyszedł nowy rozkołys, puścił kłodę, odepchnął ją od siebie i zrobił kilka pływackich ruchów, by oddalić się od niej. Leżał głęboko zanurzony w wodzie, teraz już tylko głowa mu z niej wystawała, lecz pas ratunkowy unosił go, w tym pasie był odpoczynek. Zrobił jeszcze kilka pływackich ruchów przez ten czas kąpiąc oczy w ciemności. Gdy przekręcił głowę i mrużąc oczy patrzył w stronę lądu, widział, jak kłoda podskakuje na wodzie opodal, tuż poza skrajem piany. Następnym razem, gdy mógł coś zobaczyć, kłoda wzniosła się w górę w tej pianie, opadła z powrotem, znikła. Słońce istniało, świeciło dalej. Płynął zajadłe, plecami do słońca. Teraz lepiej widział. Ciało jego poruszało się niezdarnymi, sztywnymi powolnymi ruchami pływackimi, gdy wiry wciągały go w stronę lądu. Była to zatoka, dawała pewną szansę. Gdy go wyniosło na kamienie, wylądował na dłoniach, chwycił się nierówności skały i zdołał utrzymać się na jej skraju, podczas gdy woda spływała po nim z szumem. Czuł, jak kolana trą o ostre muszle małży i jak złazi mu skóra z dłoni. Huk całego morza przewalał się po jego barkach i głowie, czuł nienawiść Morza. Nie puszczę, nie puszczę, nie puszczę. Ale nie zdołał się utrzymać, woda wessała go znowu od brzegu, a potem nagle znów rzuciła ku niemu. Wyniosło go w górę, czołgał się na czworakach, odpychał się nogami, wił się, rzucał się naprzód i teraz przedostał się poza brzeg skały. Poczuł pod kolanami dno pokryte żwirem, przewalił się, potoczył, ale wynurzył się znowu i kiedy woda odpływała, mógł zrobić kilka chwiejnych kroków. Piana rozbita na skale otuliła go obłokiem, gdy wpadła następna fala przyboju, unosił się na korkowym pasie i zamachnąwszy się ramieniem zrobił znów kilka pływackich ruchów, dał się wynieść fali na brzeg. Gdy woda odpłynęła, stał na czworakach z dłońmi zanurzonymi w żwirze, podniósł się, postąpił chwiejnie kilka kroków i upadł. Następna fala opryskała go pianą, woda dotknęła jego barków, podniosła go na kilka cali od żwiru, znów dotknął dna, znów się wynurzył, woda oblewała mu nogi. Zrobił jeszcze kilka kroków, upadł, podniósł się, usiłował biec, znów upadł. Jeszcze raz podniosła go fala przyboju, wsysała go, w swojej nienawiści do ludzi chciała go wywlec na morze. Potoczył się, znalazł oparcie dla stóp, rzucił się do przodu, utrzymał się. Gdy woda sięgała mu tylko do kolan, mógł biec, upadł, podniósł się, podbiegł kilka kroków i znów upadł. Piana ściekała z niego, fala, która wpadła, uderzyła go w podeszwy stóp i w siedzenie, ale leżał dalej. Jęczał, był ślepy, sparaliżowany, rozbity. Także i następna fala nie sięgnęła dalej. Podniósł się na czworaki i czołgał pod górę w pianie. Szum morza stawał się bardziej odległy. Czuł wodorosty, muszle, drobniejszy żwir, czuł piasek pod rękami i kolanami. Piasek, pomyślał o tym miękkim, co miał pod dłońmi. To piasek. Leżał przez chwilę chłonąc powietrze chrapliwie. Woda wyciekała mu z nosa i z ust. Uniósł się na łokciach i na kolanach wymiotując. Było to ujście rzeki. Wpatrywał się w nie mrużąc oczy, mieniło się złoto i zielono. Trawa, pomyślał, trawa, drzewa. Leżał bez ruchu, ziemia kołysała się pod nim. Musiał znów wymiotować, zwymiotował żółcią. Łokcie miał w suchym piasku, który był ciepły, dolną część ciała i nogi w wodzie, która stała się chłodniejsza. Zimno, pomyślał. Woda jest zimna. Wciągnął się jeszcze kawałek wyżej, zdołał przewrócić się na plecy, na piasek. W jednym uchu pełno miał wody, szumiała mu w głowie, uciskała. Przekręcił głowę, ale woda nie wyciekła. Zmrużył oczy, drzewa widać było wyraźniej. Rzeka, szeroka rzeka znikała między drzewami. Z boku, pod górską ścianą była trawa i liście. Liście, liście, które spadają z drzew w jesieni. Nie mogę tu leżeć. Morze mnie szuka. Morze mnie ściga. Morze tu dotrze. Wczołgał się wyżej. To była nieskończenie daleka droga z piasku do trawy i liści. Morze na niego polowało, było opodal i szukało go, chciało wtargnąć do jego kryjówki i zabrać go. Dotknął górskiej ściany. Była cieplejsza niż piasek. Ciepła, pomyślał. Jest w niej ciepło. Mógł stanąć na czworakach. Ziemia kołysała się i musiał oprzeć się o górę, która też zaczęła się kołysać i chciała upaść na niego. Udało mu się ją podeprzeć i sprawić, by się zatrzymała. Po chwili podniósł się na nogi, stał, ale tylko przez chwilę, potem znów upadł i leżał. Ramiona otarły się o górę. Pewnie się podrapałem, pomyślał. Ale to nic nie szkodzi. - To wcale nie jest groźne - usiłował powiedzieć głośno. Zaraz potem rozpłakał się. Dotykam ziemi, pomyślał. I wypowiedział to obrzmiałym językiem: - Dotykam ziemi. *** Wyłamywali mu ramiona do tyłu, tak żeby mogli powiesić go na nich, gdyby nie mówił. Wiesz, co to znaczy być wychłostanym w podeszwy. Może powiesimy ciebie za stopy głową w dół, nie przebieramy zbytnio w środkach, jesteśmy ludźmi Posejdona. Byli to ludzie daleko z południa, i daleko ze wschodu, i daleko z północy, chcieli wiedzieć. Mów, bo inaczej pogruchotamy ci palce. Opierał się cały czas. Zgnieciemy ci jądra, możesz sobie wyobrazić, jakie to uczucie. Piękny z ciebie będzie potem bohater! Krzyczał, i tylko dotknęli, nie zmiażdżyli. Ale palce ci odetniemy, a to dlatego, że jesteśmy dla ciebie łagodni. Daleko na wschodzie wyrywają paznokcie jeden po drugim, ale my będziemy dla ciebie łagodni, byłeś mówił. Usiłował wymyślić, jak nie powinien mówić. Ściskali mu dłonie między dwiema drewnianymi płytkami. Nie zabijemy ciebie, bo jesteśmy dla ciebie łagodni. Żyjesz i możesz krzyczeć. Możesz się opluwać i rzygać, gdy kopiemy cię w brzuch. Co by było, gdybyśmy ci rozpruli kaldun, tak żebyś mógł widzieć wszystkie swoje kiszki z całym tym świństwem, jakie zawierają. Ale my jesteśmy wobec ciebie łagodni. Mówili: „My z tobą łagodni”, swoim obcym wulgarnym językiem. Musisz tylko powiedzieć, ile było okrętów, ilu was było, gdzie ukryliście wasze skarby, gdzie masz te srebrne naczynia i te złote naczynia, będziesz mógł zatrzymać połowę, jak tylko powiesz. Ach tak, nie powiesz. Odetniemy ci teraz pierwszy człon środkowego palca prawej dłoni. Proszę, patrz. Mogliśmy odciąć ci cały palec, ale my łagodni z tobą, my łagodni ludzie, my jesteśmy ludzie. Ich twarze otaczały go kołem, były czarne, brązowe, żółte, białe. A teraz odetniemy ci jeszcze jeden palec, z lewej dłoni tym razem, my łagodni, patrz, to zobaczysz. Powiedz wszystko. Przypalimy końce, żeby zatamować krew, my łagodni z tobą. Mów, miej do nas zaufanie. Chcemy tylko twego dobra. Krzyczał. Wtedy wepchnęli mu do ust szmatę. Moglibyśmy unurzać tę szmatę w odchodach, ale my łagodni z tobą. Mogliśmy ci rozkwasić pysk, ale nie zrobiliśmy tego. My z tobą łagodni. Teraz wybijemy ci jeden ząb. A potem mówili: Jak nie powiesz, wrzucimy cię do Morza. Jesteśmy ludźmi Posejdona. Wtedy powiedział wszystko. Nazywam się Odyseusz. Jestem z Itaki. Byłem z wielkim królem Agamemnonem na wyprawie przeciw Troi, którą pokonaliśmy i zniszczyliśmy. Zabiłem Astyanaksa, albo ja, albo ktoś inny z nas to zrobił, łatwo to było, on nic nie ważył, wyrzuciliśmy go przez mur, potem ja czy ktoś inny zszedł do niego, wziął go za nogę i uderzył czaszką o kamienny bruk, to było łatwe, on prawie nic nie ważył. Długo byłem w drodze powrotnej do domu, teraz jestem w waszych rękach, Bogowie, Ludzie, a złoto jest w gardle Morza, w brzuchu Posejdona, zatonęło wraz z naszymi okrętami, nie ma żadnego złota. Nie, nie, nie, krzyczał, zrobię wszystko, o co mnie prosicie, powiem wszystko, tylko nie wrzucajcie mnie do Morza... wrzucajcie mnie do Morza, nie, nie, nie, jąkały się jego usta, bełkotał jego nabrzmiały, zatruty solą język. *** Ocknął się, marzł. Oczy go piekły, były prawie całkiem zapuchnięte, bolało go całe ciało. Był wieczór z ostatnimi blaskami słońca na górskiej ścianie po drugiej stronie ujścia rzeki. Kipiel ryczała opodal, słuchał fal, spieniony przybój sączył się w żwirze pod nim. Leżę na ziemi, pomyślał, na lądzie. Pas ratunkowy uwierał go. Usiadł i usiłował rozwiązać węzły. Szarpnął kilka razy, nim rzemień puścił. Dyszał ciężko, opadł z powrotem na plecy i odpoczywał. Ale marzł. Jeśli tak dłużej polezę, przeziębię się. Usiadł, wstał, trzymając pas w dłoni. Chwiejnym krokiem poszedł w górę rzeki, ku zagajnikowi. Brzegi były tu szersze, na zakręcie, nieco powyżej znajdował się jakby pomost do prania bielizny kijankami czy coś w tym rodzaju. Ludzie, pomyślał, tutaj są ludzie. Rzucił pas ratunkowy do wody, patrzył jak odpływa, w dół, ku kipieli. „Welon nimfy morskiej”, ktoś powiedział. Nie pamiętał wyraźnie, kto to powiedział. Ktoś to powiedział. To był dobry pas ratunkowy, pomyślał praktycznie. Bardzo dobry. Jeśli będzie pływał na morzu, może trafi na kogoś, kto go będzie potrzebował. Albo też woda wyrzuci go na brzeg, który go potrzebuje. Jeśli chodzi o mnie, nie jestem na morzu. Jestem na lądzie, stoję na ziemi. Jestem żywym człowiekiem na ziemi. Chwiejąc się wszedł między drzewa. Suche liście trzeszczały mu pod stopami, wokół kostek u nóg. Położył się na plecach pod dużym drzewem. Zgarnął na siebie liście, zmiótł je na siebie, obolałymi dłońmi obsypał się liśćmi. Przykrył się liśćmi, zanurzył się w liściach, czuł ciepło bijące z nich. Jestem człowiekiem, który leży w cieple na ziemi. Jestem mężczyzną z dalekiego morza. Żyję. W PYLOS Młody człowiek podróżował niczym pakunek i długo tak właśnie się czuł. Gdy ustało pierwsze napięcie przy wyruszeniu w drogę wszystko było dosyć proste. Po okrążeniu południowego cypla rodzinnej wyspy mieli równy wiatr z północnego zachodu. Towarzysze jego byli bardzo weseli, bo udało się im oszukać zalotników, Partię Postępu, a także dlatego że taka wyprawa była dla nich wielką przygodą: ba, nąjromantyczniejsi z nich robili porównania z odjazdem bohaterów do Ilionu dwadzieścia lat temu, wojenną wyprawą ojców i dziadków w czasach, kiedy oni sami byli małymi chłopcami albo nawet jeszcze się nie urodzili. Syn Małżonki, potomek Tego-który-wyjechał, dał do zrozumienia, że zamierza nie tylko odwiedzić Nestora Tryfilijczyka, Króla Miast w kraju trzech plemion, rzeczywistego władcę w przymierzu pomiędzy piaszczystym Pylos, Arenę, Thrionem, Aipy, Kyparissos, Amfigeneją i Helosem; być może popłynie dalej do Menelaosa do Sparty i - ewentualnie - aż na Kretę. Syn zyskał nagle wielu przyjaciół. Dziwnie roztargniony Mentes, który oglądany z tyłu podobny był do Mentora, ale dużo młodszy na twarzy, prowadził na Itace intensywną propagandę na rzecz Spadkobiercy. (Teraz zjawił się w ostatniej chwili i chciał zabrać się tym samym okrętem: jego własny miał spotkać się gdzieś z nimi.) Przyjaciele otaczali go jak tarcza, jak reling: razem na pokładzie były dwadzieścia dwie osoby. Był ich towarzyszem i czuł się jak właściciel i pan, gdy myślał o dwunastu amforach wina i o mięsie, mące i miodzie, które posłała z nim staruszka Eurykleja. Tak, jego okręt był kołyszącą się na falach spiżarnią, okrętem znamienitego, choć niestety chwilowo pozbawionego ojca młodego mężczyzny - a wokół nich wszystkich była wolność, młodzieńczość, wyprawa! Czuł się jak pakunek, ale szczególnie cenny pakunek, możny pan w czasie nocnej przeprawy na kontynent. Kurs wiódł niemal całkiem prosto na południe - nawigacją zajmował się przede wszystkim niesłychanie obyty z morzem Mentes z Tafos - aż do cypla lądu stałego naprzeciw Zakynthos. O świtaniu dotarli już tak daleko, że widzieli, jak wóz Heliosa dźwiga się zza gór w Arkadii i zsyła błyszczące światło na lagunę tuż na północ od piaszczystego Pylos: dobili do piaszczystego brzegu w pobliżu rzeki Alfejos, nim zdążył ustalić się wiatr od lądu, wschodnia poranna bryza, która towarzyszyła Heliosowi niczym szczotka zrobiona z powietrza. - To tu - rzekł Mentes. - To tu - powiedziało wielu innych i w małej zatoczce wciągnęli okręt, jak tylko się dało wysoko, ponad zasięg przyboju. Posejdon miał tam widocznie świątynie, albo przynajmniej miejsce ofiar, i ślady po wielkim jarmarku ofiar i bydła z poprzednich dni widać było wszędzie. Wzdłuż zatoki stały statki turystów i kupców, którzy odpoczywali na górze w Górnym Mieście. W wielu miejscach dymiły jeszcze ogniska i pierwszą rzeczą, na którą się natknęli, były kupy kości, rogów i czerepów po zarżniętych wołach. Sami też złożyli szybką, niedbałą ofiarę, byli zdenerwowani i wielu z młodzieńców zaczęło natychmiast rozglądać się wokoło za ta masą koni, które tu powinny się znajdować, nie widzieli jednak żadnych. - Przyjdą, przyjdą! - uspokajał ich Mentes. To on objął teraz otwarcie przywództwo. Młodzi ludzie byli i zdumieni, i rozgoryczeni, gdy kazał im tam poczekać. Wyobrażali sobie - po całej tej reklamie, którą robił Mentes w ostatnich dniach - że czeka ich wspaniałe przyjęcie, przypominali sobie wszystko, co słyszeli o masowych, ofiarach z czarnych wołów o pozłoconych rogach i innych historiach w tym rodzaju, a tu spotkał ich tylko nieopisanie ponury nastrój, ciążący nad miejscem, gdzie niedawno odbyła się uczta, na którą niestety przyszło się za późno. Zostać tu? Czekać tu? I pomyśleć o znanych z opowiadań wielkich złotych pucharach Nestora, o jego pięknym pałacu, o podróżach, i pomyśleli o wyprawie do Sparty i Menelaosa i - o tym, co najpiękniejsze z wszystkiego, o Tej, o której marzyli i o której mówili przez całą noc - o Helenie. Mruczeli i sarkali, ale nic nie pomogło, że narzekali i dąsali się - musieli zostać i czekać. - Zabawiajcie się, jak możecie, przez ten czas, kiedy my pójdziemy do miasta - oświadczył stanowczo Mentes. - Przez jedno popołudnie możecie chyba zachowywać się spokojnie, nikt nie wie, co się stanie, nim zapadnie wieczór, moi panowie! Telemach był też zniechęcony. Wzdychał po kryjomu. Włożył najlepsze szaty, nim przybili do brzegu, i teraz nagle opadło go poczucie niższości mieszkańca wyspy, gdy pierwszy raz przybywa do bogatej w konie i bydło Elidy i innych krain na lądzie stałym. Miał uczucie, że jego szaty robią wrażenie nieco małomiasteczkowe, wiejskie, prowincjonalne, tu, na od tak dawna już boskich terenach Pelopsa. Osobowość i sposób zachowania się Mentesa ponadto wyraźnie ciążyły na nim i na innych. Wzbudzał respekt, który niemal wywoływał strach. Od przeceniania go przed paru dniami, kiedy to Syn bliski był wyniesienia męża z Tafos do stanu boskiego, zjechał on w dół po namydlonej pochylni zwątpienia. Telemach nasłuchał się tyle o politycznej grze intryg - niewiele z tego rozumiejąc - że przez kilka sekund igrał nawet z myślą, iż Tafijczyk jest może agentem na usługach obcych i nieprzyjaznych mocy. Ale szlachetnie ufny i niewinny charakter Telemacha zwyciężył. - Czuję się taki zagubiony - wyznał szczerze. - I nie wiem już, co mam powiedzieć Nestorowi. Mentes przeczesał smukłymi, wybitnie kobiecymi palcami swoją złocistą, długą, miękką brodę. Telemach poczuł słaby aromat ambry. Za nim przyjaciele szczękali nigdy nie używaną paradną bronią, a kilku z nich nosiło pożyczone ukradkiem od ojców długie tarcze, jak gdyby wybierali się na wojnę. Telemach był przygnębiony, w rozterce, niepewny. - E tam - zbagatelizował sprawę Tafijczyk. - Dobrze wiem, jakie to uczucie! To podobne do morskiej choroby, człowiek jest oklapnięty i bezsilny. Ale morska choroba ma tę zachwycającą cechę, że przechodzi, gdy człowiek stanie na twardej ziemi. Pomyśl tylko o tym, czyim synem jest Telemach i jaką ma sprawę! Chodź no! Poszli kawałek piaszczystym wybrzeżem, a potem minęli gościniec i szli przez krzaczaste bagniste zarośla, ale wnet weszli na lepszą i szerszą drogę. Ponad moczarami znajdowały się chaty, potem pojawiły się małe domki, a dalej w górze ujrzeli wysokie mury miasta. Droga wiła się wokół wzgórza wygodnymi zakosami. Gdy doszli do otwartej bramy w murze miejskim, zdążyła się tam już zebrać grupa ciekawskich. Mieszkańcy miasta gapili się ciekawie, przede wszystkim na Mentesa, który wyglądał wspaniale w swym białym kaftanie ze złotymi haftami, w wysokim złotym hełmie, z piękną włócznią, w białych nagolennikach, w czerwonych sandałach, złotowłosy i brodaty; na ramieniu niósł swój haftowany srebrem biały płaszcz. Telemach natomiast czuł się źle ubrany, był czerwony na twarzy, pociły mu się dłonie z ciepła i ze zdenerwowania. Starał się raz po raz wziąć się w garść prostował się, stawiał godne, męskie kroki i myślał: Wiem, czyim jestem synem! On nie jest gorszy od tych tutaj! Pewnie słyszeli o nim! Śpiewają o nim w pieśniach! Nie muszę płaszczyć się przed nimi! Mimo wszystko strach nie ustępował. - Prosto, prosto przed siebie! - wskazał drogę Tafijczyk. Szedł co najmniej o trzy kroki przodem, właściwie była to bezczelność, musiał chyba być snobem, oto człowiek wlecze się tu za nim i wygląda jak jego sługa. Telemach zrobił kilka długich kroków i zrównał się z Mentesem. Ten rzucił mu ciekawe spojrzenie swoich niebieskozielonych oczu; uśmiechały się. - Wciąż jeszcze czujesz się zdenerwowany? - Tak bardzo nie przywykłem do miast na lądzie - odrzekł Telemach. Szli szeroką ulicą, przez wielki plac, między niskimi i wysokimi domami i willami. Zaszli tak wysoko, że mogli patrzeć ponad miejskim murem. - Spójrz no przez chwilę na ten piękny widok - powiedział mężczyzna z Tafos. - To zwykle uspokaja. Słyszeli huk przyboju daleko w dole, ale widzieli tylko część zatoki portowej. Wzrok wyostrzył mu się, jak gdyby miał boskie oczy. Na prawo, ku północy, leżała laguna, za nią sterczał Ostry Przylądek. Na zachodzie lesista i górzysta Zakynthos, powyżej widać było zarysy ogromnej skalistej Same, a przed nią Itaka, która niemal znikła w słonecznej mgiełce. Rodzinna wyspa wyglądała na taka małą i nieznaczną, maleńka wyspa kóz pomiędzy Same i Leukadą. Góry wydawały się takie niskie, ot, szkier, brodawka, zmarszczka na lśniącej niebieskiej płachcie morza. Długi czarny okręt ze spuszczonym żaglem i położonym masztem wchodził o wiosłach do portu w Pylos. - To mój okręt - powiedział Mentes. - Widzi się stąd zadziwiająco dobrze - rzekł Telemach, pogrubiałym głosem. - Tak, i wszystko staje się takie inne na odległość - ciągnął mężczyzna, który twierdził, że pochodzi z Tafos. - Spójrz, tam prosto przed sobą mamy pałac. Telemach pomyślał to wcześniej, ale nie zdążył zapytać. - Dużo tutaj bywaliście, książę Mentesie? Pewnie znacie tu wszystko! - Tak, znam mniej więcej. Dość dużo podróżowałem. Pałac był dużym, białym - budynkiem, potężniejszym niż domy i wille, między którymi kroczyli. Z dziedzińca wymaszerował oddział żołnierzy, raz-dwa, raz-dwa, przypuszczalnie na przedpołudniowe ćwiczenia. Telemach poczuł swego rodzaju radość rozczarowania, że ludzie nie mieli zbyt dobrej postawy; uważał, że lepiej się prezentowali członkowie związku wojowników w Itace. Żołnierze maszerowali niedbale i ślamazarnie, nieśli tarcze, krótkie i nowoczesne wprawdzie, tak jakby to były puste tace do podawania potraw, a włócznie, tak jakby mieli nimi pchać kamienie; a miecz i łuk zwisały szczękając, jakby ich nosiciele brali udział w nagonce na zające. Raz-dwa, raz-dwa, szur-szur-szur-szur, w prawo zwrot, w lewo zwrot, marsz! Sandały szurały, z ziemi unosił się kurz. Za oddziałem wyszło z dziedzińca przez bramę dwóch eleganckich młodych mężczyzn. Żołnierze zezowali na nich i minęli ich szurając stopami z godnością. Mentes przystanął i czekał. Nie byli zbyt wysocy, ale wyglądali na silnych i dobrze odżywionych. Gdy podeszli, Mentes skłonił się lekko i zapytał: - Czy można się widzieć z królem Nestorem? Obaj młodzi mężczyźni zatrzymali się. Mogli mieć po jakieś dwadzieścia lat. Jeden miał twarz rozbudzoną, można by rzec żywo-sceptyczną, drugi, barczysty, wyglądał bardziej flegmatycznie, zezował, miał jakąś wadę w oczach, tak, miał zeza. - Wystarczy po prostu wejść do środka - powiedział ten o żywym wyglądzie. - Jesteście, naturalnie, obcymi? - Tak, przybyliśmy dopiero co okrętem z wysp - odparł Mentes z rezerwą. - Nazywam się Pejsistratos - rzekł ten żywy otwarcie. - Nestor jest moim ojcem. Posila się teraz, ale można tam wejść bez przeszkody. Pójdę z wami. A to jest mój brat Thrasymedes. Thrasymedes wpatrywał się w nich zezując, mrugał oczami raz po raz, usta miał szeroko otwarte, nos zatkany, warga mu zwisała. Drapał się za uchem, obojętnie. Wyglądał na gnuśnego i głupawego, ale zacnego, co dodało Telemachowi trochę pewności. Spróbował skłonić się i uśmiechnąć. - Mamy dziś wspaniałą pogodę z przyjemnym wiatrem - powiedział, ale natychmiast się zaczerwienił i speszył, gdy zobaczył życzliwie drwiące spojrzenie Mentesa. - Hm, tak - odparł Thrasymedes i tak skończyła się rozmowa. - Mieliśmy ucztę tam na dole, wczoraj - wyjaśnił Pejsistratos wskazując w stronę portu. - Wszyscy są dzisiaj dosyć zmęczeni. Podczas gdy szli przez zewnętrzny dziedziniec, Telemach zbierał jeszcze bardziej siły. W uchu, na pograniczu odczucia ciszy, dzwoniły mu słowa, kilka słów, które kiedyś, zeszłego lata, wyrzekła Eurykleja: „Myśl zawsze o tym, kim jesteś. Inni też boją się - innych. A gdy napotkasz kiedyś coś strasznego, pamiętaj, że zawsze znajdzie się coś, co jest jeszcze straszniejsze. A gdy już wejdziemy w te wszystkie okropności, straszności tak głęboko, że człowiek tkwi tam jak za szybką z cienkiej skorupki jajka - wtedy wybija się szybkę - bo za nią są możliwości życia. Za nią zaczyna się nowe życie. Nie zamykaj oczu, mój chłopcze!” Odebrał to, co powiedziała, raczej tylko uczuciem. Teraz wysilał się, by czerpać z tego siłę. „Nie zapominaj, że jesteś gapa - mówiła Eurykleja udając, że mówi do siebie, ale on wiedział, jaki jest adresat - nie zapominaj, że jesteś gapa, ale pamiętaj, że inni też to o sobie wiedzą. I jeśli nie ma w tym bezpośredniego niebezpieczeństwa dla życia, można im pokazać, że się o tym wie.” Przeszli przez wewnętrzny dziedziniec z magazynem czy sypialną komorą po lewej i z ołtarzem całopalnym wraz z ławą do zarzynania i stołem ofiarnym po prawej, prawdopodobnie ołtarzem Posejdona, gdyż nabrał wrażenia, że panował tu wielki kult posejdoński. Przekroczyli wysoki próg i weszli do sali. I nagle nie czuł się już przestraszony. Zobaczył tego, który z pewnością był Nestorem. Jak sobie wyobrażał tego słynnego starca? Nie przypominał już sobie. Wyszedł ze skorupki jajka i patrzył swobodnie śmiałym wzrokiem na wszystkie strony, na nieznane. Czyżby marzył o ogromnym i boskim wojowniku, Pasterzu Mężów, Lwie z Lądu Stałego, o dzikim ogierze z ludzką twarzą, generale-admirale, co poprowadził dziewięćdziesiąt okrętów przeciw Ilionowi? Czyżby marzył o szczęku mieczy, dźwięku trąb, piorunie Zeusa i ryku Posejdona od północy do południa? Nie grało to już żadnej roli. Widział. Nestor był małym pokurczonym starcem o szpakowatej i dość brudnej brodzie. Kiedy Telemach, popchnięty przez Mentesa, podchodził do niego u boku Tafijczyka, nie, pół kroku za nim, i mężczyźni w megaronie wytrzeszczali oczy na nich, miał takie uczucie, że za każdym krokiem wychodzi ze swojej skorupki. Staruch siedział na krytym Imanym płótnem krześle z wysokim oparciem, przed ogniskiem otoczonym czterema słupkami. Na stole przed nim stał niesłychanie piękny puchar oraz krater. Oczy starca mrugały krótkowzrocznie, a w jego spojrzeniu była zacność, uśmiech, wahająca się, ciekawie niepewna zgrzybiałość. Twierdzono w Itace, że Nestor żył przez cztery generacje, a może trzy, i że był w pełni potencji jeszcze dziesięć lat temu. Wyglądał, jakby żył przez dziesięć generacji i był impotentem przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Tym, co dodawało Telemachowi pewności teraz, w tym ważnym momencie, była widoczna niepewność starca wobec wszystkiego, co się działo. Jeszcze zanim król Pylos otworzył usta, człowiek zdawał sobie sprawę, że czasem może on wyrażać się równie chaotycznie jak wystraszona staruszka. - Wasza Wysokość - powiedział Mentes i skłonił się grzecznie. - Wasza Wysokość - powiedział Telemach i skłonił się głęboko. Staruch kiwnął głową i obejrzał się nieporadnie wokoło. Dwóch młodszych mężczyzn, którzy siedzieli w krzesłach z oparciami po obu jego bokach, podniosło się i odsunęło kilka kroków dalej. - Dzień dobry, moi panowie, proszę, siadajcie tutaj, nie, tu - powiedział uprzejmie skrzypiącym głosem i popatrzył na nich wodnistymi, nabiegłymi krwią, szarymi oczyma. Kiedy siadali, każdy po swojej stronie króla, pewność zapadła w Telemacha, stała się częścią jego istoty. Wciągał w siebie odwagę i siłę woli, tak jak gąbka wysysa bryzg wina. Zrazu zerkał, a potem rozejrzał się otwarcie wokoło. Megaron był nieco obszerniejszy od tego, który miał w domu. Na ścianach wisiały staroświeckie obite metalem skórzane i drewniane tarcze, niektóre pięknie malowane na zielono, żółto i czerwono, w rogu u drzwi na dziedziniec wisiały włócznie i krótkie miecze. Pokrywała je warstwa kurzu, dawno już ich nie używano. W sali pachniało pieczenia, na ognisku dogasał mały ogień. Przy stole, między kolumnami pod ścianami, siedziało z tuzin mężczyzn, młodych i w średnim wieku, wyglądali wszyscy na krewniaków albo miejscowych, albo też gości przybyłych w odwiedziny w celu złożenia ofiar lub na jarmark: żaden z nich nie wyglądał na takiego, który wraca z jakiejś nowej wojny, wszyscy robili wrażenie kupców i rolników. Z górnego piętra słychać było kłótliwy głos kobiecy, głos matki, który nagle ucichł. Nagle, pomyślał Telemach, człowiek znalazł się w najpospolitszym dniu codziennym - to znaczy: w zamożnym może, ale nazbyt starym domu. W dzieciństwie i aż do chwili obecnej marzył i fantazjował tyle o wielkości, bogactwie, sile i politycznej mocy Nestora Tryfilijczyka, że to, co przeżywał w tej chwili, mógł odbierać tylko jak sen. Wiedział, naturalnie, że nie był to sen, ale nie miał w duszy żadnego instrumentu, który mógłby natychmiast przerobić na rzeczywistość to, co oglądał tutaj. A przecież czuł, że był to zwykły dzień powszedni albo powiedzmy: dzień powszedni po wielkiej uczcie jarmarcznej i ofiarnej. - Eurydyko! - zawołał staruch zwracając wodniste oczy ku pułapowi - Eurydyko! - Słucham! - odkrzyknął niecierpliwy głos gdzieś na górnym piętrze - co się stało? - Goście! - krzyknął staruch, tak jakby to był triumf, ale nie dostał żadnej odpowiedzi. Podano czarki z wodą, umoczyli dłonie i wytarli je do sucha. Czarki były bardzo piękne, ze srebra lub pozłacanego srebra. Dom wydawał się w ogóle bogato wyposażony w czary, dzbany, dziwnie i dziko malowane amfory i kruże, kratery do mieszania wina pięknej roboty, puchary i kielichy. Telemach przypomniał sobie, że zawsze mówiono o wielkich łupach przywiezionych przez króla Pylos z Wojny. Staruch wydawał się też szczególnie dumny ze swojej zastawy stołowej i gdy niewolnice stawiały na stole naczynia, kratery ze złota i drogocennego srebra i puchary o wyszukanych kształtach i o pięknych wzorach, szedł za nimi swymi krótkowzrocznymi spojrzeniami, tak jakby się obawiał, że mogą się powyginać lub doznać zadrapań. Kręcił głową to w tę, to w ową stronę i słuchał tylko półuchem namaszczonej, grzecznej i nic nie mówiącej rozmowy Mentesa. Dopiero gdy skosztowali pieczonego udźca baraniego, zmieszał sam ciemnoczerwone, niemal czarne, gęste wino z wodą w dużym złotym kraterze, kazał napełnić puchary i spojrzał krótkowzrocznie na Mentesa. - Smakuje wam to wino? Mentes skosztował. - Jest znakomite! - orzekł. - Co takiego? - Jest nadzwyczajne - powtórzył Mentes. Staruch zarechotał: - Tak, tak! Bo też i ma jedenaście lat. Napił się sam, głęboki łyk, mlaskając. Jego kielich był dziwnego kształtu. Może można go było nazwać pucharem. Był ze złota, wewnątrz posrebrzany. Z okrągłej stopki wznosił się słupek, na którym spoczywał sam kielich o dwóch podwójnych uchwytach z rączką pomiędzy nimi. Dolne ich części wspierały srebrne podpory biegnące między nimi i stopką. Na każdym uchwycie siedział gołąb ze złota z rozpostartym ogonem i skrzydłami. Pełen wina kielich ten musiał być dosyć ciężki. Telemach uświadomił sobie, że był to ten sam kielich, o którym opowiadał któryś z wojowników spod Troi i o którym wspominano także w pieśniach; ale mówiono, że normalny człowiek nie może go prawie udźwignąć, A tymczasem staruch podniósł teraz kielich drżącymi dłońmi; nie był on ani tak duży, ani tak ciężki, by nie można go było unieść jedną ręką - wysoki był może na dwie dłonie, nie więcej. Staruch postawił swój kielich, obrzucił go pieszczotliwym wzrokiem i zwrócił się do Mentesa. - To może natręctwo - powiedział z ciekawością. - Ale chętnie bym usłyszał, jak się nazywacie i w jakich sprawach podróżujecie? Interesy, eh? A może to chodzi o piractwo? Choć to dosyć ryzykowne zajęcie w dzisiejszych czasach, eh? Czy zdążacie w górę, czy też w dół wybrzeża? Telemach dostrzegł spojrzenie rzucone mu przez Mentesa. Napił się łyk jedenastoletniego wina i wydało mu się, że smakuje ono cierpko, ale już samo to, że trzymał swój kielich w dłoni i był cenionym gościem w obcym kraju, dodawało odwagi. Zamierzał odpowiedzieć Nestorowi, ale Mentes go uprzedził. - Moje imię książę Mentes z Tafos - powiedział. - Nie jesteśmy rozbójnikami morskimi, nie opłaca się to zresztą teraz, kiedy każde miasto i niemal każda mała dziura na całym wybrzeżu zostały splądrowane przez Fenicjan i barbarzyńców. Jeśli chodzi o mnie, podróżuję w interesach handlowych, a tego młodego człowieka spotkałem na Itace, gdzie byłem przez parę dni. - Itaka? - rzekł staruch. - Ach tak, ta mała wysepka na morzu. Tam... tam mieszka Eurykleja... tak, ona nazywa się Eurykleja. Taka żwawa staruszka! Prawda? Przyglądał się pięknemu kielichowi na stole, gładził go lekko drżącymi koniuszkami palców. - Czy nie uważacie, że to piękna robota? - powiedział. - Zdobyłem go w podróży przed wielu, wielu laty. Miałem też puchar z wypalanej gliny z rozetkami i kwiatami lotosu, był to prawdziwie okazały puchar, ale niegdyś stłukł mi go Thrasymedes. Już chyba bardzo dawno temu, byłem wtedy na wojnie. Ale ten tutaj jest z o wiele trwalszego materiału. Miałem go ze sobą na Wielkiej Wojnie. Wszyscy uważali, że jest taki wspaniały. Mówią o nim pieśni. - Jest bardzo piękny - powiedział Mentes. - Jest istotnie rzadki. Ten młody mężczyzna nazywa się Telemach. - Telemach - powtórzył staruch. - To bardzo przyjemne, bardzo dobre imię. A co sądzicie o Thrasymedesie? I o Pejsistracie? Czy to też są dobre imiona? - Bardzo przyjemne, bardzo ładne rzekł Mentes uprzejmie. Wówczas Telemach zyskał okazję, by się wtrącić do rozmowy. Mentes skinął na niego; i aż go rozpierało z dumy, gdy wyrzekł: - Jestem synem Odyseusza! Świat starca nie zmienił się wyraźniej, ale wszyscy inni zwrócili twarze ku Telemachowi. - Odyseusza? - powiedział z namysłem. Ale nagle ożywił się, głos zmienił mu się w falset, pochylił się ku Synowi. - Ale ja jego... przecież ja jego znam? Prawda, chłopcy? - Oczywiście, tato - rzekł Pejsistratos. - Wszak to twój stary towarzysz broni z Wojny! - Oczywiście! - potwierdził staruch - to mój stary kompan. No tak, w owych czasach był młodym człowiekiem. Naprawdę przystojnym młodzieńcem. Miał w sobie tyle energii i był przebiegły, prawdziwy chłop na schwał. Jak też mu się teraz powodzi? - Tato... - zająknął się Pejsistratos, ale zaraz uciął. - Jeszcze nie przybył do domu - odparł Telemach. - Nie wiemy, gdzie się obraca. - Taaak - powiedział starzec zanurzając palce w swojej poplamionej winem i sosami brodzie - to on był w podróży? - Tato... - spróbował jeszcze raz Pejsistratos, ale stary kiwnął na niego, żeby milczał. - Taak? - powtórzył. - I nie macie od niego żadnych wieści? Przepadł? To przecież dziwne. Całkiem przepadł? - Przestał rwać brodę, jego krótkowzroczne oczy zatrzymały się na kielichu, który Mentes trzymał w dłoni. Kielich ten nie miał wysokiej nóżki, ale zdobiony był pięknie wykonanym motywem z polowania na lwy. - Ten kielich to też dosyć piękna robota - powiedział. - Pochodzi z Myken, wiem to całkiem na pewno. A może z Krety? Tak piękne srebrne wyroby rzadko się widzi. - Nader rzadko - przyznał Mentes. - Jest bardzo piękny. - Tak, ojciec tego młodzieńca, Odyseusz, nie wrócił jeszcze do domu spod Troi. - Spod Troi? - bąknął Starzec i patrzył przymrużywszy oczy to na Mentesa, to na Telemacha, po czym potrząsnął głową i wzrok jego zatrzymał się na kielichu Telemacha. - Coraz rzadziej się trafiają - powiedział. - Ten tutaj (a był to kielich podobny do tego, z jakiego pił Mentes, lecz zloty, choć wewnątrz posrebrzany i z ornamentem z sepii) ten tutaj także pochodzi z Krety, zdaje mi się, a może z Cypru, tak, nie mogę już spamiętać, skąd one wszystkie pochodzą, mam ich tyle. Ale pokażę wam moje zbiory później, może po południu, zobaczymy. Mam sporo pięknego wypukło kutego złota, z najbardziej fantastycznymi zwierzętami, ale prawdziwie piękne wyroby ze srebra trzymani w specjalnej skrzyni na górze w sypialni. Nie macie pojęcia, jak trudno jest mieć je wszystkie w głowie i momentalnie móc powiedzieć, gdzie je nabyłem i skąd one pochodzą. - To bardzo szlachetna żyłka kolekcjonowania - rzekł Mentes uprzejmie. - Skoro mowa o Odyseuszu, to... - Co takiego? - przerwał mu starzec - żyłka?! Hm - mruknął pojednawczo - możemy to tak nazywać, ale nie możecie sobie wyobrazić, ile miałem kłopotu z powodu tych wszystkich kielichów i pucharów, i kraterów i... tak, wielu innych rzeczy, które posiadam, które udało mi się zgromadzić ciężkim trudem i w pocie czoła. Ja... - On przybywa wprost z Itaki - ciągnął Mentes. - Itaka? - zdziwił się staruch. - Mówicie, że przybywacie z Itaki? Zwykła stamtąd przyjeżdżać taka staruszka, prawdziwa jędza, skupuje tu len i wełnę, i owce, i bydło... jakżeż ona się nazywa?... dopiero co mówiłem... Eury... poczekajcie... (z triumfem) Eury... Eury... -...kleją - dorzucił Telemach, z uprzejmym ukłonem, ale rosła w nim złość. - Młodzieńcze! - rzekł Nestor i podniósł ku niemu liczący sobie trzy lub cztery generacje palec wskazujący - młodzieńcze, nie przerywaj mi. Co to ja mówiłem? Ach tak, ona usiłowała nabywać bydło i naczynia domowe, i kielichy, i puchary, i kratery ze złota i srebra drogą zamiany za materiały czy co to tam było, nie pamiętam już dokładnie. Wyobraźcie sobie: przyjeżdżać tu i pytać... czy rzeczywiście obejrzeliście moje kielichy? Jeśli nie, spójrzcie na nie dokładnie! No i co? - Napił się, przełykowi nic nie brakowało, i wzniósł kielich z gołębiami wysoko, ku wąskiemu okienku na ścianie na lewo od niego. - Ona usiłowała kupić mój kielich, kielich Nestora! Możecie to sobie wyobrazić? Jak, mówicie, macie na imię? - Telemach - odrzekł Syn cierpko. - Jego ojcem jest Odyseusz - skorzystał z okazji Mentes, by wtrącić pojednawczo: - Pan Telemach wyruszył w podróż, by go szukać. - Szukać? - powiedział Nestor i postawił kielich na stole. Pejsistratos mrugnął wyraźnie do Telemacha, twarz jego pełna była sympatii, gdy podszedł, by napełnić słynny kielich Nestora. Nawet tępawy i zezowaty Thrasymedes wyglądał na ożywionego. I można było przypuścić, że synowie chcieli upić swego ojca. - On jeszcze nie wrócił do domu - ciągnął Mentes. - To jego jedyny syn, Telemach. Jego matka nazywa się Penelopa. Mieszkają na Itace. - Tak, tak, tak - zamruczał Nestor, szarpiąc brodę. - Troja, tato, Troja! - powiedział Pejsistratos. Thrasymedes uśmiechał się głupawo. - Ale się awanturujecie! - rzekł Nestor. - Thrasymedesie! - Słucham, tato - odparł syn ulegle, przywykły do wyzwisk, stępiały na wyzwiska, znudzony wyzwiskami. - Nie stawia się kielicha tak blisko brzegu stołu, mówiłem to już setki razy! Thrasymedes przesunął kielich w głąb stołu. - O czym to myśmy rozmawiali? - ciągnął Nestor spokojniej. - No tak, Eury... Eury... kleją, to było... no tak, chciała... - Troja, tato - wtrącił Pejsistratos. - Tak, Troja... - Odyseusz - powiedział Pejsistratos. - Tak, on - rzekł Nestor i nastawił uszu. - Teraz go sobie przypominam. Był z nami pod Troją, to właśnie chciałem powiedzieć. Widzicie, pamięć starego nie jest jeszcze taka kiepska! - On zaginął, ojcze - rzekł Pejsistratos. - Rozmawialiśmy już przecież o tym poprzednio, nie pamiętasz? Gdy była tu Eurykleja! - Eurykleja - zaczął Staruch. - On zaginął - powtórzył Pejsistratos. - Co takiego, zaginął? Nie, on był z nami pod Troją i pamiętam tak dobrze, jakby to było wczoraj, że on... tak, to miało coś wspólnego z jego nosem. Albo z rękami, już nie przypominam sobie, co to było. Ale coś z nim było. I nie można było nigdy na nim polegać... - Tato! Nestor podniósł brodę ku swemu synowi, oczy miał szeroko rozwarte, skórę na czole sfałdowaną w grube poziome zmarszczki. - Co mówisz? - Są... - zaczął Pejsistratos. - Miał takie dziwne pomysły - wspominał Nestor - On... nie pamiętam wszystkiego. Ale on był dziwny. - Są o nim pieśni - ciągnął Pejsistratos - był bohaterem. Nestor drapał się drżącą dłonią po szczęce pod brodą. Nie czochrał się, drapał delikatnie zewnętrzną stroną paznokci, zarost lekko chrzęścił. - Bohaterowie! - prychnął. - Ba! Cóż jest w nich tak szczególnego? I ja przecież jestem bohaterem, ja też! I o mnie są pieśni, jeśli o to chodzi. Do pieśniarzy nie należy przywiązywać wagi, kłamią, ile wlezie, za kawałek chleba i kość wieprzową. Pamiętam tak wyraźnie, jakby to było wczoraj... czekajcie, już mam: tak, pieśniarza, który zwał się... który pochodził z... zdaje mi się, że był gdzieś z okolic Sparty i nauczył się opiewać i śpiewać od jednego takiego, co nazywał się... nazywał się (z triumfem) Automedes z Myken, który z kolei nauczył się kłamać i śpiewać od jednego, co nazywał się Perimedes i był z Argos, tak, już mam! Tak mieli go w końcu dość, mam tu na myśli tego pierwszego, jak mu tam było, czy tego drugiego, no, obojętne, że wysadzili go na odludnej wyspie, gdzie przyszło mu umrzeć z głodu. W ten sposób miał coś do opiewania. Staruch zaśmiał się, Pejsistratos zerkał z zakłopotaniem na Telemacha. Inni - goście czy krewniacy - pili w milczeniu i gapili się ciekawie. - On był zresztą u Klitajmestry, podczas gdy Agamemnon był na Wojnie - odezwał się nagle Nestor niezwykle wyraźnie - Aigisthos, ten szelma, zabił Agamemnona, kiedy ten... no tak, o tym chyba słyszeliście, naturalnie? - Słyszeliśmy o tym - rzekł Telemach z opanowaniem, uprzejmie. - Ale chodziło tyle słuchów, a my nie znamy żadnych bliższych szczegółów. Mam na myśli u nas, na Itace. - To rzeczywiście świetna historia - ciągnął Nestor. Pejsistratos przybrał znudzoną minę. Thrasymedes bawił się kielichem. - Thrasymedesie! - Słucham, tato? - Nie tak blisko kantu, mówiłem! Postaw go na środku stołu. Syn usłuchał go grzecznie, zrobiła się pauza. - Nie musicie mi ciągle przerywać - gderał Nestor. - Gdzie to ja byłem? Thrasymedes zerknął nań zezem, niezwykle szybko; oczy mu się zaświeciły, to było wydarzenie. - Klitajmestra - powiedział nagle i zaczerwienił się. - Odyseusz - rzekł Pejsistratos. - Jego syn... siedzi tu... pytał o niego. - Chciałbym wiedzieć... - zaczął Telemach. - Gdaczecie jak kury i przerywacie mi, gdy tylko o czymś zacznę mówić - narzekał Nestor płaczliwie. - Gdzie to ja byłem? - Mówiliśmy o pieśniarzach i o bohaterach - podsunął Mentes uprzejmie. - Wiemy wszak, że Wasza Wysokość sam jest wielkim bohaterem. Imię Waszej Wysokości znane jest przecież każdemu dziecku tak na lądzie, jak i na wyspach. Byłoby ciekawe usłyszeć opowiadanie Waszej Wysokości, jak Wasza Wysokość wrócił spod Troi. Czy na zawsze otoczona szacunkiem i chwałą flota Waszej Wysokości płynęła w towarzystwie Odyseusza i jego ludzi? Gdzie Wasza Wysokość rozstał się z nim i jego hufcem? - Przecież to właśnie o tym mówię - rzekł Nestor łagodniej i położywszy swoje pokryte niebieskimi żyłami drżące ręce na stole przed sobą, przyglądał się im. - Miał jakąś wadę w dłoniach - powiedział. - Zdaje mi się, że miał odcięte dwa lub trzy palce. Telemach pochylił się do przodu. Nagle stanęły mu łzy w oczach. Fala ciepła uniosła się z serca, to było jakby odetchnięcie czcią i heroizmem. Nagle polubił starca. - U której dłoni? - zapytał. - Nie pamiętam - odrzekł starzec. - I te palce nie były odcięte. Coś mi się wydaje, że były one przygniecione. Zbijaliśmy z drzewa jakieś szturmowe drabiny i drewnianego konia... tak, coś w rodzaju konia, rusztowanie, które wyglądało jak koń i które nazwaliśmy Koniem, i kilku przelazło przez mur, i otworzyło nam bramy. To tam pewnie przycięło mu te palce. - A potem odnieśliście zwycięstwo, a potem odjechaliście stamtąd - wtrącił Mentes. Obie dłonie Nestora pieściły kielich, podniósł go tak, jakby puchar był bardzo ciężki, chełpliwie ciężki, i pił powoli, siorbiąc, postawił go na stole i ssał wino z brody. - Najpierw zabiliśmy naturalnie dzieci - powiedział. ANTYFONA I W strudze delfinów i szeleszczących, ciepłych liści odpływał kołysząc się, unoszony wysoko na wierzchołkach fal i sięgał wzrokiem w przeszłość, tę bardzo odległą i tę bliską, w to, co było niedawno, i zapadał się znowu w ciepłe, doliny fal, które stawały się coraz to węższe i węższe, do grot wypełnionych wodą o temperaturze ciała, do macicy - a potem wyrzucało go znów w urodzenie, wznosił się jak na huśtawce ku światłu, pieczara rozszerzała się i wynosiło go z doliny fali znów na wierzchołek. Powtarzało to się raz po raz i ciało bolało go od tych urodzeń, bolesnociasnych, i czasem ten ruch zatrzymywał się, gdy on znajdował się w górze, najwyżej, na szczycie fali, wszystko zamierało bez ruchu. Oczy jego już, już się miały otworzyć, ale wówczas spadły na nie nowe, ciężkie liście i zapadł się z powrotem w to ciepło i ciemność, w niebyt przed urodzeniem, kiedy... Kiedy Nauzykaa wyjeżdżała, rósł w niej pośpiech. To niepokój, mówiła zarówno w dosłyszalnych dla innych, wyraźnych słowach, jak i cicho, to niepokój, twierdziła, polegający na tym, że zaniedbywała swoje prace domowe i marzyła zbyt wiele. Mama nigdy nic nie mówiła. Choć tak. Musisz zająć się praniem, pełno już wszędzie brudów, powiedziała tydzień czy dziesięć dni temu i wczoraj wieczorem. Ojciec narzekał, gdyż szukał czystej lnianej koszuli, czystego kaftana z haftowanego płótna, a kiedy niewolnik przyszedł z dwiema sztukami, chciał mieć trzy do wyboru, i niewolnik przyniósł trzy i cztery, ale wtedy ojciec chciał mieć do wyboru sześć, a tylu akurat wtedy nie było. Kiedy wyjeżdżała, myślała o ich zapasach bielizny i o swoim własnym zapasie bielizny. Kiedy siedziała w trzęsącym się wozie, kobiecym powozie, z ogromnym tobołem odzieży, tuż za plecami, tak że mogła opierać się o worki z własnym zapasem bielizny, z bielizną taty, mamy, braci, z ich kaftanami i cienkimi płaszczami z farbowanego i nie farbowanego płótna i z ich ciężkimi płaszczami z wełny i z sukna, i kiedy niewolnice maszerowały kwaśne, jak to z rana, albo usiłowały śpiewać ochrypłymi głosami w obłokach kurzu za wozem i mułami, pomyślała przez mgnienie oka, przez króciutką chwilkę, migawkami, stałym uciekaniem od tego i stałym, szybkim, nieśmiałym powracaniem - pomyślała o Tym, który ma przyjść, teraz pod jesień albo w czasie zimowych deszczów, albo na wiosnę, i myślała, że rzadko tu przybywa ktoś Wysoko Szanowany inaczej, jak tylko po sztormach, a podczas ostatniego zachodniego sztormu strażnicy w górach nie widzieli ani jednego okrętu na morzu. Kiedy wyjeżdżała, czuła mgnieniami, przez krótkie chwile, w maleńkich chwilkach przeczuć, że śpieszy jej się w życiu, w życiu Nauzykai na wyspie Feaków, pełnej mężczyzn, ale bez Męża. Mama i tato byli kuzynami - raczej rodzeństwem, można było cicho przyznać - ona jednak nie chciała żadnego ze swoich braci, nawet gdyby zmienił się w kuzyna. Nie wiedziała dlaczego. Nie myślała o nich jako o mężczyznach ani też nie starała się wyobrazić sobie któregoś z nich jako swego męża. Choć tak, Starała się, ale jej się to nie udawało, tak już było. Kiedyś, pewnego dnia miał przyjść inny, obcy mężczyzna. Wiedziała to od maleńkości: wiedziała, że nie wyjdzie za mąż za żadnego ze swoich braci. Kiedy wyjeżdżała, Helios wzniósł się bardzo wysoko, choć wyruszyli tak wcześnie, żeby znaleźć się w drodze przed upałem, żeby nacieszyć się porannym wiatrem. Kiedy wysiadała z wozu i niewolnice wyładowywały tobołki z najrozmaitszą odzieżą z lnu i wełny, ciężką i lekką, i poplamione winem i odchodami, i wymiotami płaszcze i kaftany, i czerwone, i szare, i białe prześcieradła i koce, i podczas kiedy wszystkie dziewczęta pływały wokół niej jak delfiny w wodzie, jak ryby w rzece, jak liście, które wirują i spadają, i pokrywają ziemię, i znów się unoszą wirując... ...znalazł się znowu na szczycie fali, gdzie było spokojnie, w nasłuchującej ciszy, która mogła opowiedzieć czuwającym, że niedawno był tu śmiech, pokrzykiwania, ciche okrzyki w powietrzu, ale nie dla tego, kto znów zanurza się w macierzyńskim łonie snu i przykrywa aż po powieki ciężkimi liśćmi - sen, sen, sen - podczas kiedy... ...ona nareszcie przywołała je do porządku mówiąc: Najpierw wykonajcie szybko swoją prace, a potem będziemy się bawić. Kto wie, jak długo będzie można się bawić, jak długo będzie można być dziewczyną! - pomyślała z westchnieniem, całkiem dosłyszalnym, które miało w sobie także słodycz, miodową lubość, tęsknotę, lęk, i kiedy one zaczęły moczyć odzież do prania na dole przy pomoście do prania, wydawała stanowcze rozkazy, nadzorowała i wykonywała swoją pracę. Wykonywała ją, była praczką, nadpraczką. Nie żeby osobiście brała w tym udział inaczej niż tylko dając wskazówki, a tych dziewczęta nie potrzebowały, bo i tak umiały moczyć i trzeć, i prać, ale w każdym razie klęczała z nimi na pomoście, który bracia jej kazali zbudować niewolnikom według swoich wskazówek: jeden lub dwa pnie, które pływały, jeden lub dwa pnie, które leżały umocowane w piasku w zakolu rzeki, a na tym deski; dobrze zakotwiczona tratwa do prania, której nie mogła zabrać z sobą do morza powódź po deszczach w górach, ba, półtratwa, na której można było marzyć, że się żegluje i unosi na... ...fala wzniosła się znowu i wtedy usłyszał nad grzebieniami fal, nad zmąconą pianą na wierzchołkach fal, że ktoś woła. Wspomnienie tego wołania trwało w nim i kiedy zanurzał się znowu, to coś, co było także jego osobą, wiedziało, że zaczyna budzić się w świetle, które padało na niego cętkami z Heliosa, stojącego na murach Ilionu i szyjącego doń strzałami szybkimi, ostrymi - tak jak on, Ten sam, ostrzelał szypra na okręcie, którym Nestor dawno temu albo Menelaos dawno temu, albo ktoś dawno temu żeglował ku Troi albo do domu z Troi - i usiłował wołać, że to przecież ja tu leżę głęboko pogrążony w cieple matczynych wód albo w dolinie fali, albo utonąłem w liściach, to przecież ja, choć ty mnie nie poznajesz. Heliosie... ...I choć zaczęły tak wcześnie, spostrzegła, że Helios stał już wysoko, nim uporały się choćby tylko z połową prania. Nawoływała je i napominała. Mówiła: - Córko Dymasa, dziewczęta Aigiptosa, potomkowie Tesprotów, kuzynki Echeneosa, musimy się śpieszyć, jeśli to ma zdążyć wyschnąć, nim zapadnie wieczór! - a one odpowiadały śmiechem albo kwaśnymi minami: - Tak, córko Arete, tak, córko Alkinoosa, tak, mała księżniczko. - Taak (syknęła któraś, prychnęła, zaszeptała któraś), tak, ty głupia, ty Poganiaczko, ty Szybka Praczko, uwijamy się, jak tylko możemy nadążyć! - Dobrze, dobrze, mówiła - spieszcie się, to potem będziemy się bawić. - Jeśli tylko zdołamy, odpowiadały one, albo któraś z nich, kilka milczało, jeśli będziemy tak harowały, nie starczy nam siły wieczorem ani na to, ani na owo. Dosłyszała część tego. - Tak, raczej na owo - zaśmiała się, ale także zaczerwieniła i poczuła niepokój - na owo, bo wieczorami macie jednak dość sił, żeby latać z chłopcami i może nawet pozwolić im robić, co chcą, wtedy macie wystarczająco dużo sił, śpieszcie się teraz, dzieci! Kilka schyliło się nad dołkami do prania. Inne, najsilniejsze i najbardziej śniade dziewczęta klęczały na samym krańcu desek, które kołysały się pod ich ciężarem. Zanurzały ciężkie namoknięte koce i płaszcze i płukały wyprane płachty w wolno płynącej rzece, i przeglądały się w wodzie, i uśmiechały, szczerzyły białe zęby i wyciągały mokre sztuki, i rzucały na deski pomostu, aż klaskały i strzelały, i pryskały, wykręcały z nich wodę i podawały płótno, i wełnę, i sukno w tył, do innych, które wynosiły i wieszały to na rzemieniach i linkach rozciągniętych między drzewami - na słońcu, w słabym wietrzyku, a gdy nie wystarczało sznurów do suszenia lub gdy sądziły, że te, które były, nie udźwigną już więcej, rozkładały odzież i prześcieradła, i koce, i płaszcze na trawie - tylko uważajcie, żeby nie deptać po praniu, bo mogą zostać zielone plamy. Wiemy, wiemy, mówiły, wiemy, wiemy! Wiemy! I śmiały się z jednej, która miała zielone plamy na swojej cienkiej sukni - ale te plamy zrobiły się na wiosnę i jeszcze nie ustąpiły, powiedziała któraś, jeszcze nie znikły, a teraz on, ten chłopak, ten młodzieniec, ten mężczyzna jest na morzu - czy gdzie też on się podział, ten uwodziciel? i teraz ona dostała zielonych plam także na twarzy - tak, tak to bywa od wiosny do jesieni! Wówczas krzyknęła na nie: Spieszcie się, to niedługo coś zjemy... ...i jego usta poruszały się, złe, słone usta, i wysoko na wierzchołku fali, nim zwalił się w dół znowu z lawiną liści na sobie, poczuł głód. Głód ten przedarł się przez sen, wyszedł z jego członków i jego brzucha, i przez jego pierś i siadł w jego gardle, i chciał dotrzeć do świadomości, i kiedy zapadał się znowu, wargi jego mruczały... ...Jedzenie! zawołała, kiedy rozpostarły ostatni, ciężki koc na trawie tuż pod rozgrzaną skałą. Słońce prażyło, nie czuło się tu prawie żadnego wiatru. Sam Szum morza, przybój, dyszał żarem Heliosa. Morskie ptactwo uwijało się nad nimi białymi mgnieniami nadlatując i odlatując od skał, i dziewczęta krzyczały, i odpędzały ptaki, żeby mewy nie załatwiały się na praniu. Szu! Szu! Uważajcie! krzyczały. Nie drepczcie tak w kółko! Za chwilę miały przewrócić płachty na drugą stronę. Gruba, śniada córka Aigiptosa, obnażona do pasa, która klęczała najdalej na pomoście, wyciągnęła z wody swoją własną bieliznę, własną suknię z niezatartymi plamami na siedzeniu, tarła, wykręciła, podniosła się i podeszła powoli do niej. Strzepnęła suknię przed sobą, woda pryskała, bryzgała jak cienki srebrny deszczyk. Ale najpierw się wykąpiemy, zawołała jej pani. Woda w dołkach do prania, gdzie przez pierwsze godziny moczyły się sztuki i gdzie potem wyprały je z grubszego brudu, nie nęciła nikogo. Trzymały się w dole, na skraju rzeki, gdzie był delikatny piasek, potem żwir, w obrębie tętna morza, brzeżka piany z przyboju. Piszczały iiiii, opryskiwały się wodą, chichotały, krzyczały. Nauzykaa stała w rzece, woda sączyła jej się między stopami, potem weszła ostrożnie głębiej, po kolana, piasek był twardy, a mimo to miękki pod stopami. Teraz weszła na żwir. Woda była tu zimniejsza, ale słońce przypiekało, śmiała się wraz z innymi, nagle zrodziło się to obce, niezwykłe uczucie, że są siostrami, wszystkie kobiety są siostrami. Nie, nie, jeszcze te inne były niewolnicami, ale ona była wśród nich, w ich gronie, po siostrzanemu. Umyła ramiona, nabrała pełne ręce wody, wylała ją na siebie jakby z dwóch naczyń, woda spływała strumyczkami po skórze, skapywała z pąków piersi, Nauzykaa śmiała się, jej niepokój znikł. Obmyła piersi i miękki brzuch, przykucnęła i umyła to najbardziej tajemnicze, łoże Mężczyzny, własność Tego, który miał przyjść, dotknęła wrażliwymi, troskliwymi palcami gąszcza włosów, ale szybko odjęła stamtąd dłonie, obmyła uda, uklękła w wodzie i umyła siedzenie, tarzała się i opłukiwała plecy, była Człowieko-praczką. Nieco dalej w rzece pluskały się niewolnice, także i ta gruba, brzemienna, śmiała się i krzyczała, i pi-i-iszczała w wodzie. Stały wokół niej, a ona pozwalała im macać się po brzuchu i wyczuwać, jak leży dziecko. - Musicie szybko się z tym uporać i zakończyć! - krzyknęła Nauzykaa z oddalenia, a mimo to spośród nich, swoich niewolnic, swoich sióstr. Wyszła z wody. Jestem głodna! Głodna jak wilk z gór na lądzie! I już niedługo popołudnie! ...wilki snuły się w górach i na dole w lasach po południu i kiedy został wyniesiony na wierzchołek fali w morzu listowia, w gradzie strzał Heliosa, i usiłował odepchnąć dłonią ich czerwone, ostrozębe pyski, jeden z nich wskoczył w niego i znalazł się w jego żołądku. Inne gryzły go w nogę i w ramię, wołał więc do Heliosa na murze Troi, by strzelał do nich, ale właśnie wtedy oblała go fala liści, przepłynęła po nim i zanurzył się w niej z wilkiem w sobie, ale pomyślał: te inne wypłyną na powierzchnię i będą na mnie czekać, ale nie chcą... ...i nie chcę już czekać dłużej! zawołała, a wtedy one przyszły posłusznie w cień pod drzewami. Rozścieliły jedno z suchych już prześcieradeł. Usiadła w ich kręgu, nie jak jedna z nich, lecz niczym zapinka w naszyjniku, w bransolecie, i jadły suszone mięsiwo i owoce, i smaczny, biały chleb. Miały ze sobą wino w małym bukłaku z koziej skóry, a jedna z niewolnic zeszła na dół do rzeki i przyniosła wody w glinianej czarce. Mieszając gęste, czarne wino rozcieńczyła je i nie troszczyła się przy tym o żaden religijny ceremoniał; te krople, które rozlała mieszając wino z wodą, musiały się liczyć jako ofiara dla wszystkich bogów. Niewolnice w każdym razie ożywiły się, ba, żwawsze niż przed chwilą, mówiły jedna przez drugą. Najmłodsze położyły się na plecach i wymachiwały nogami w powietrzu, chichotały i mrugały znacząco do siebie, chciały zwierzać się ze swoich tajemnic, starsze leżały na boku albo na brzuchu, oparte na łokciach, i plotkowały poważniej. Można było zawsze dowiedzieć się dużo, jeśli się nie pytało, tylko słuchało odwróciwszy wzrok. Dwie lub trzy spodziewały się niedługo dzieci, niewolnice zawsze miały mnóstwo dzieci. Nie były jeszcze takie brzuchate i ciężkie jak śniada córka Aigiptosa, Enoinia, która zawsze - tu śmiech - upijała się, jak tylko dorwała się do wina, i - tu śmiech - zachodziła w ciążę najszybciej, jak mogła, i z każdym, kto chciał zrobić ją brzemienną. Miała już czworo dzieciaków. Ale i te inne napełnione były dziećmi męskich sług, niewolników, kucharzy, ba, nawet z nasienia książęcych braci: miały one dojrzeć w jesieni i w zimie. Za kilka miesięcy jeszcze więcej z nich zaokrągli się - nadmuchane dziećmi. Tak łatwo mogły sobie na to pozwolić. Nie miano ich wydać za mąż za Tego, który wymagał prawa wyłączności, nie, miano je połączyć z innymi niewolnikami, tak jak zechce Ojciec Rodziny albo ktoś inny spośród rządzących, i miały rodzić wiele dzieci i być w ręku Demeter w takim samym stopniu jak w ręku Afrodyty: zagony, na których wzrośnie młode pokolenie niewolników. Sama ona musiała czekać na Tego Jedynego, tego szczególnego, wybranego, i ojciec jej miał powiedzieć, który jest właściwy. Jego nasienie miało być królewskie, miało być nasieniem basileusa, jego członek książęcy, ten książęcy instrument miał sterczeć ku jej łonu niczym strzała, która wznosi się ku porannemu słońcu, a potem spada popołudniowym łukiem do horyzontu, tak, miała odwracać swoje ciało ku niemu jak kwiat obraca się ku strzałom Heliosa. Tak mogła to wyrazić w słowach nie pozbawionych świętości. Ale najtajniejsze myśli, te, które przychodziły tuż przed zaśnięciem wieczorem albo wtedy, kiedy leżała i drzemała w cieniu podczas południowego upału, i miały w sobie kilka łyków wina, były całkiem inne, bardziej nagie: pachniały otwartym pragnieniem, były w jej dłoni, gdy dotykała swych piersi i swego łona. - Czy ono często kopie, Enoinia? - zapytała jedna. - Taak! - odrzekła ta gruba i jej śniada twarz lśniła błogością, skóra błyszczała od olejku, którym się natarła. - Nie - poprawiła się zaraz - nie tak często, ale od czasu do czasu kopie. - Czy to boli? - Boli? Lśniąca egipska twarz grubej wyrażała zdziwienie. - Dlaczego by miało boleć? Przecież ono tylko się porusza! - Tak mi się zdawało - rzekła druga niewolnica. - Ale moje mi sprawiało ból! - wtrąciła inna, mała i chuda dziewczyna z tesprockiego wybrzeża, i pochyliła się ku niej. - Chyba nie chciałaś go mieć, naturalnie? - Chciałaś je mieć? - Mieć je? Gruba była jeszcze bardziej lśniąco zdziwiona. - Przecież to jest tak. Dlaczego bym miała go nie chcieć, jeśli mogę zapytać! - Ale na lądzie jest wiele takich, które nie chcą dzieci - odezwała się inna. - Skąd to wiesz? - burknęła gruba urażona. - Byłaś tam może? - Moja matka jest Tesprotką i przybyła tu jako dziewczynka. - Moja matka pochodzi z wielkiego lądu na południu, z wielkiego kraju Egiptu - odrzekła gruba z dumą. - Ale nigdy nie mówiła, by one tam nie chciały mieć dzieci! - Urodziłam się na lądzie - powiedziała mała chuda. - Moja babka przyszła tu ze Starym Królem - wtrąciła jedna z najmłodszych. - Czy i ona mówiła, że te na lądzie nie chcą mieć dzieci? - Chyba nie... - odparła dziewczyna. Nauzykaa słuchała z zamkniętymi oczyma. - Nie chcą mieć dzieci? To najdziwaczniejsze, co kiedykolwiek słyszałam - mówiła gruba. - Dlaczego nie chcą mieć dzieci? - Nie wiem - odrzekła tesprocka dziewczyna. - Słyszałam tylko. Mówiły, że to dlatego, bo jest tyle wojen. - Ale wtedy potrzeba przecież dzieci! - powiedziała Enoinia. Nauzykaa otwarła oczy. Gruba siedziała trzymając się obu rękami za brzuch i broniąc kopiącej własności, którą na razie zarządzała. - O co się kłócicie! - rzekła Córka Władcy. - Wiecie przecież dobrze, że prawdziwi bohaterowie nie zabijają dzieci! - Tak, tak, księżniczko Nauzykao - zawtórowała Enoinia - prawdziwi bohaterowie i panowie nie zabijają dzieci. - Tak, tak, bohaterowie nie zabijają dzieci, o nie - powtórzyła za nią z zachwytem młoda niewolnica z błyszczącymi oczyma. - I wojna jest taka wspaniała - dorzuciła ta chuda. - Uhum, byłoby przyjemnie, gdyby doszło do wojny, można by zobaczyć prawdziwych wojowników - ciągnęła gruba. - Wojownikami zostają najlepsi mężczyźni - rzekła wstydliwie-przemądrzale najmłodsza dziewczyna. - Tu na wyspie... Przyłożyła płaską dłoń do ust, nie ośmieliła się kontynuować. - Ale na swój sposób to i dobrze, że na wyspie nie było wojny od tak dawna - ciągnęła gruba. - Spokojniej jest bez tego. Nie żebym sądziła, że prawdziwi, wspaniali bohaterowie z ostrymi włóczniami i mieczami, i ciężkimi tarczami, i hełmami, i rydwanami, i końmi zabijają małe dzieci. Wcale w to nie wierzę. Ale dzieci mogą się przestraszyć i umrzeć - to znaczy mogą wpaść pod wozy bojowe albo mogą je kopnąć konie, albo mogą znaleźć się na drodze jakiejś strzały czy włóczni, lub czyjegoś miecza, wiadomo przecież, jakie dzieci są ciekawe, jak wszędzie biegają. W każdym razie jednak wojna jest wspaniała. - Nie widziałaś jeszcze chyba wojny, Enoinio! - Nie, nie twierdzę, że widziałam - odparła gruba. - Ale tyle się przecież słyszało... I w każdym razie bohaterowie są wspaniali! - O tak, są wspaniali! - przytaknęły dziewczęta. Teraz, pomyślała, teraz wstanę. Ale leżała dalej i słuchała ich głosów. W cieniu też było gorąco. Przypomniała sobie nagle historię o tym, jak jej lud przybył na tę wyspę za czasów dziadka Nausithoosa: jak to on i cały jego lud uciekli przed wojną. Tato nie chciał o tym rozmawiać, ani mama, ale chłopcy często marzyli o wojnie i... ...i fala wyrzuciła mnie w stertę liści, pomyślał, gdy leżał przez krótką chwilę przytomny. Wyniosło mnie z wojny na fali słonej wody i leżę teraz w... ...wszystkie ich zabawy były tylko zabawami w wojnę, wspominała, ale równocześnie nie mogli sobie znaleźć wroga do atakowania i... ...w morzu liści, osiadłem w płytkim morzu liści. Gdy poruszył prawą ręką, zapiekło go w niej. Był taki głodny i spragniony, że już nigdy nie zdoła się nasycić ani ugasić pragnienia. Teraz niedługo odwróci się, poleży na boku przez krótką, krótką chwilę, nim wstanie i... ...do zabijania, nikogo, z kim mogliby wojować. Niewolnice paplały jeszcze. Miały słuszność, wojownicy byli wspaniali, mieli zupełnie inny rozmach niż wszyscy ci panowie z rady i ich synowie tu na wyspie, którzy tylko coraz bardziej obrastali sadłem, gdy tylko się pożenili i mieli już własne trzody świń i sady, i własne szybkie statki handlowe. Mój mąż będzie... ...nim wstanie i rozejrzy się dokoła. Byle tylko dostać coś do zjedzenia, ból zmniejszy się, członki nie będą może takie odrętwiałe. Leżał długo i starał się na tym skoncentrować: muszę móc się poruszać, muszę móc dojść do żywności i wody, muszę móc się poruszać. Ziemia nie kołysała się już pod nim, ale szumiało mu w uszach i ból głowy nie ustępował. Teraz, pomyślał. Teraz poruszę się, teraz przewrócę się na bok, teraz podniosę się. Policzę do...nie, nie chcę myśleć o tym, jaki będzie mój mąż. Policzę do dziewięciu i zerwę się na nogi. Policzyła powoli do dziewięciu, a potem jeszcze raz do dziewięciu, i otworzyła oczy, podniosła głowę, uniosła się na łokciu, wstała: - Zdążymy jeszcze chwilę zagrać w piłkę, nim odjedziemy - powiedziała. Wszystkie poderwały się z ziemi. Enoinia poszła wolno, kołysząc się, do sznurów i obmacała suszące się płachty i prześcieradła. Były niemal suche. Inne dziewczęta odwróciły na drugą stronę odzież rozwieszoną na krzakach. Prześcieradła, lniane kaftany i suknie były suche, ale wełniane kaftany i płaszcze, i koce jeszcze nie wyschły. Dwie niewolnice oporządziły muły, a Nauzykaa sama przyniosła z wozu piłkę. Podzieliła je na dwie drużyny, po cztery w każdej. Enoinia usiadła w cieniu w listowiu pod drzewami i przyglądała się. Helios zawędrował już daleko na zachód. Brzemienna niewolnica siedziała w cieniu drzew i rozgrzanej skały, w głębokim spokoju. Wysoko w górze ciągnęły białe chmury na wschód i na północ, niebo zostało do czysta wymiecione po zachodnim sztormie, wysokie, rzadkie chmury płynęły strumieniem. Czuła się szczęśliwa. Jestem szczęśliwa, myślała śniada kobieta z Egiptu, nic złego mnie tu nie spotyka. Nie ma tu wojny: jest popołudnie. Wygląda na szczęśliwą, myślała Nauzykaa idąc w cieniu drzew i skały. Już tego doznała. Wie, jak to jest, być z mężczyzną. Kiedy zostaniemy same, zapytam ją, jak to jest z mężczyzną, który zapładnia. Nie, nie zapytam jej, wiem, jak to jest, choć nigdy tego nie zaznałam. To boli i... - Jesteście już gotowe?! - zawołała do dziewcząt. - Tak! Tak! Tak! Rzucaj! - Uwaga, rzucam! Piłka, którą trzymała w lewej dłoni, nieco większa niż jabłko, uszyta była z koziej skóry i wypchana suchą trawą. Przełożyła ją do prawej ręki, wysunęła lewą stopę i pochyliła się w przód. Druga drużyna stała ustawiona o trzydzieści kroków dalej, w odstępach pięciu kroków pomiędzy grającymi, tak jak linia łuczników w czasie ćwiczeń wojennych. Udała, że mierzy w ostatnią na prawo, udała, że rzuca w ostatnią na lewo, przykucnęły jak ścigający się biegacze przed startem i nerwowo przebierały nogami, ooch-ały, a ona rzuciła prosto przed siebie, zbiegły się ławicą - i jedna z nich złapała piłkę. I nagle piłka przyleciała z powrotem i... ...i kiedy policzył dwa razy do dziesięciu, uprzytomnił sobie, że słyszy ludzkie głosy, głosy kobiece. Ktoś krzyczał piskliwie. Odwrócił się, zabolało go to, nagle wstał, chwiejąc się na nogach, liście opadły z niego... ...z powrotem do jej drużyny, nie zdołała jej pochwycić, chuda, mała niewolnica na lewo od niej lekko złapała piłkę. - Daj mi ją - krzyknęła rozzłoszczona - oddaj mi ją! Tym razem udała, że mierzy w sam środek, potem udała, że rzuca, piłka pofrunęła... ...i głód, i zmęczenie zwaliły się znowu na niego, oparł się o pień drzewa, wszystko tańczyło mu przed oczyma. Krzyk, kobiecy krzyk, pomyślał, one mają jedzenie. Dyszał ciężko. Ciekawym, czy jeszcze potrafię w ogóle mówić. Dotknął językiem warg, były szorstkie, spękane. Jeszcze było mu trudno utrzymać oczy otwarte, strugi światła pod drzewami piekły jak ziarnka piasku, ziarnka soli. Zamknął oczy, odpoczął, dał światu się zatrzymać. Mógł znowu widzieć. Ułamał gałąź, bolały go ręce... ...pofrunęła, leciała, biegły za nią, czyjaś dłoń musnęła ją, piłka zmieniła kierunek, pofrunęła na prawo - o-o-o-och! - spadając poleciała na prawo i plusk! znalazła się w wodzie. Wszystkie krzyknęły jednocześnie, gdy chwiejąc się na nogach wyszedł ku nim. Część druga WSPOMNIENIA - Tak, naturalnie, zabiliśmy najpierw parę najniebezpieczniejszych dzieci. To znaczy takich, których nie ważyliśmy się zabierać jako niewolników. Pamiętam, że to Odyseusz tak wymyślił - to była sprawa polityczna, rozumiecie sami! Poza tym byliśmy zresztą raczej przyzwoici i zabijaliśmy tylko mężczyzn, młodzieńców powyżej czternastu lat, a może to było trzynaście, takich, którzy nie nadawali się, by ich zabrać z sobą i sprzedać. Agamemnon był w tym wypadku tak wielkoduszny, jak tylko można wymagać, i na wskroś szlachetny. Dostałem od niego czterdzieści dwa puchary, niektóre doprawdy wspaniałej roboty. Na ten pomysł z dziećmi wpadł Odyseusz, a może Menelaos? no tak, jeden z nich. Po to, by ród królewski w Troi, no wiecie, Priamidzi, nie narobił zamieszania jeszcze raz. Myślę, że dostali tak, że popamiętają. Stary poskramiacz koni zarżał i podrapał się znowu po szczęce, zarost zaszeleścił mocno. - O mnie także śpiewali pieśni, tak że nie mogę narzekać. Ach, już mam! Jego pamięć zatriumfowała znowu. - Nalejcie wina - powiedział. - Bo potem nie będzie wam już wolno mi przerywać. Eurydyka, jego królowa, zeszła do nich, stała przez chwilkę w otwartych drzwiach prowadzących do wnętrza domu, z tyłu za Nestorem. Była dużo młodsza od niego, smagła, szczupła dama w zaawansowanym średnim wieku, z ostrymi rysami koło ust, lekko tylko uszminkowana na biało, o zmęczonych oczach. Z tyłu za nią widać było twarz dziewczęcą, Telemach zdążył ją spostrzec, zanim obie cicho się wycofały. Staruch przekręcił głowę, czuł, że żona stoi za nim, i wyglądał na bardzo zaskoczonego, gdy nikogo tam nie było. - Gdzie to ja byłem? - powiedział. - Ach tak, nalejcie wina. A potem nie wolno wam już przerywać mi więcej. Pejsistratos podniósł się leniwie i usłużył mu, słudzy naleli wina innym. Thrasymedes uniósł się na wpół, wynikło z tego falowanie wśród mężczyzn w dole sali, podnosili się i opadali znowu na krzesła i ławy, tak jak to robią często młodsi synowie, a zwłaszcza zięciowie w domach hołdujących prastarej tradycji. - Mieliście trudną drogę powrotną do domu, wiem o tym - odezwał się Mentes z Tafos. - Powiedziałem przecież, że nie wolno mi przerywać - rzekł Nestor płaczliwie. - Patrzcie, znów zgubiłem wątek! Nadąsał się trochę i delektował się radością, jaką mu to dawało, wśród ciszy ich oczekiwania. - Aigisthos zabił Agamemnona! - odezwał się w końcu podnosząc głowę w nowym triumfie pamięci. Spokojnie przyjęli tę nowinę. - I Aigisthos zesłał śpiewaka, który mu się sprzykrzy}, na wyspę, co nazywa się Karfe, gdzie tamten zginął z głodu. Telemach otworzył usta, by przynaglić starca, ale wessał w siebie znowu pytanie, tak jak to się robi, kiedy człowiek roni kroplę wina z wargi; zabrzmiało to jak szloch. Mentes rzucił mu szybkie, dodające otuchy spojrzenie, Pejsistratos patrzył na niego z sympatią, Thrasymedes z ciekawością otwierał usta. - Czyż słyszeli o Frontisie? Nie odważyli się pytać. - Doznał udaru słonecznego! - oznajmił staruch z nowym triumfem. *** Siedzieli długo, i właściwie Nestor miał bardzo dużo do opowiedzenia. Ale to były odpryski, zupełnie tak, jak gdyby ociosywał niewidzialną kłodę na belkę i stał wewnątrz w mroku swej ogromnej, śmiesznej i imponującej starości, i rzucał wióry przez szczelinę, gdzie lśniły w smugach słońca. Gdyby je zbadali, mogliby odgadnąć kształt tej kłody. Słowem kluczowym była Troja, Nestor znalazł jeszcze jedno, przylądek Sunion, gdzie sternik Menelaosa doznał udaru słonecznego. Stało się to punktem geograficznym, dużym wiórem z kłody, zaczepieniem dla pamięci: wióry, fragmenty tworzyły niewyraźny kontur żeglugi Menelaosa z Ilionu do domu. Potem znów było niejasne, dokąd udał się Menelaos. Nie zadawali pytań. Stary król, szyper, poskramiacz koni i właściciel ziemski mamrotał długo w swoją brudną brodę o znanych bohaterach Ajaksie i Achillesie, Patroklosie i padłym w boju synu Nestora, Antilochu, o którym wszyscy słyszeli już poprzednio, ale stopniowo doszedł, ociosując wiór po wiórze z niesłychanie długiego i grubego pnia opowiadania, do podróży do domu. Szczegółem, o którym Telemach, a wyraźnie także i Pejsistratos, który przysłuchiwał się teraz z większym zainteresowaniem, nie słyszeli przedtem, było to, że głównodowodzący Agamemnon i jego brat pokłócili się z sobą przed wyruszeniem w drogę. „Pasterz mężów”, „Najwyższy król zastępów” - jak nazywał ich Nestor w prastarych zwrotach - na co słuchacze uśmiechali się półgębkiem, a Pejsistratos uśmiechał się otwarcie - chciał zostać jeszcze czas jakiś i urządzić uroczystości na wybrzeżu albo też wyżej, w spalonym i splądrowanym mieście, jak mówiono, po to, by „przejednać bogów” i uzyskać pomyślną pogodę na żeglugę do domu, ale Menelaos, który odzyskał swoją żonę, chciał wyruszyć natychmiast; znał upodobanie swego brata do uczt i wiedział, że takie uroczystości dziękczynne, pochwalne i błagalne mogą długo się ciągnąć. W gruncie rzeczy sprawy miały się tak - zaznaczył Nestor z nosem zanurzonym głęboko w kielichu z gołębiami - że Agamemnon wcale nie był nieświadom tego, co knuje Klitajmestra w Mykenach i w Argos, i całkiem po prostu nie miał wcale ochoty jechać do domu, a w każdym razie chciał się wpierw zabawić na własną rękę. A tak chwalebnie pokonane i spalone - miasto Priama nie było jeszcze całkiem splądrowane i spustoszone. Wielu żołnierzy i oficerów, a także wielu bohaterów korzystało z okazji, by oblać zwycięstwo. Doszło do kłótni między Achajami. Lacedemońskie oddziały Menelaosa i Argiwowie Agamemnona wrzeszczeli na siebie i omal nie doszło do walk bratobójczych. O świtaniu załadowano jednakże na statki łupy: towary, wartościowe przedmioty, wyroby ze srebra i złota, perły, kobiety i zdatnych do pracy niewolników; to znaczy połowa armii odpłynęła, reszta na razie została. Zeus - „Surowy”, „Okrutny”, Nestor nazywał go w tej opowieści Schetliosem i używał także słowa, które można było uznać za szorstkie, „Skevos” - wkroczył, gdy odpływające do domu wojska minęły Tenedos, i rozprószył je na jeszcze mniejsze grupki. Tenedos było kluczowym słowem, i gdy staruch wypowiedział je, ugrzązł na innym słowie, które nie miało nic wspólnego z wyspą, tylko ze słowem tendos, smakosz (i staruch mlasnął przy tym), albo może ze słowem gniazdo os - tendrenion - i tu otrzymali słuchacze w nowych, często silnie lśniących odpryskach obraz nowej kłótni, która bardzo łatwo mogła mieć związek ze smakiem; albo może chodziło tu o tę samą kłótnię, to samo gniazdo os w piersi mężczyzny, ta sprawa nie została wyjaśniona. Złożyli ofiary koło Tenedos, ale to nie przydało się na nic. I tam Odyseusz zawrócił ze swymi okrętami i albo pożeglował z powrotem do Agamemnona, albo też w inną stronę, tego nie wyjaśnił staruch przed coraz to piękniejszym kielichem. W Telemachu - dzięki winu, dzięki nastrojowi opowiadania - nastąpiła przemiana. Uważał teraz, że kielich jest piękny. Nagle zaczął to tak widzieć: że kielichy mogą być piękne, nawet gdy usiłuje się utopić w nich smutek i tęsknotę, lęk, troskę i okrucieństwo świata. Ten nie był piękny z innego powodu jak tylko sam w sobie. To zbrodnia z mojej strony, to świadczy o moim wielkim wiarołomstwie, że uważam puchar tego starca za piękny, pomyślał. Kielich z gołębiem był ze srebra, wewnątrz powleczony złotem dla czerwonawego połysku. Wino u brzegu pucharu - gdzie nigdy nie mogło zatrzymać się długo - sprawiało dziwne wrażenie: traciło swój kolor, jaśniało i nabierało blasku miodu. Telemach wpatrywał się w drżące dłonie, które podniosły puchar skierowując go do srebrnoszarej brody. To piękne, myślał z goryczą, z urazą, ale także z radością, którą może przynieść ze sobą odkrycie. Staruch znalazł nowe słowo kluczowe i nowe odpryski sypnęły się gradem z mroków jego ciemności. Lesbos. Mapa zaczęła nabierać konturów, linie schodziły się w periplus. Koło Lesbos dogonił Nestora Menelaos, „Jasny”, „Bogom podobny”, i tam obaj dowódcy flot dyskutowali, czy wziąć kurs na lewą burtę, prosto na południe ku Chios, a stamtąd obok Naksos na zachód do brzegów Argolidy, czy też udać się na zachód do Eubei, a potem podejść pod ojczyste brzegi. Opowiadanie starca było zagmatwane i niejasne w tych punktach, myślał Telemach. Nestor miesza! nazwy i kierunki, tak jak gdyby chwilami opowiadał stojąc na dalekiej Eubei, to znów siedział tu w Pylos, czasem zaś był gdzieś na archipelagu koło Krety albo na wybrzeżu Ilionu, albo na dole u Fenicjan, albo w posiadłościach Posejdona w królestwach Egiptu. Ale oto nagle - wijącą się drogą słów kluczowych, po wiórach z kłody pamięci - był tutaj, przybył do domu przez burze, trzydniowe ofiary, zapach morza, woń alg i wonie ofiarne z wielu udźców baranich i pieczeni wołowych spalonych na cześć Wysokich bogów. Siedział tu i siedział, był już tu od dawna. Jego dłonie i myśli poruszały się ku pucharom i mamrotał dawną nowinę, że przywiódł z sobą do domu ponad osiemdziesiąt okrętów wyładowanych łupem. Siedział tu i był bardzo stary, sędziwy, i nieskończenie mądry, gdy chodziło o wojnę, ludzi, bogactwa i bogów - ale nie umiał tego wyrazić. Był uwiązany w starości. Uczucie, które Telemach miał dla niego, leżało na tej granicy, gdzie głęboki szacunek przechodzi w ciepłą synowską miłość: oddane poważanie z odcieniem młodzieńczej pogardy. To nie Nestorem gardził, tu był bliski miłości, ale bezradnością Nestora wobec niesłychanych wspomnień, przytłaczającej masy wspomnień, wobec tego, co było do wspominania. Telemach gardził w tej chwili jego starczo słabą pamięcią. - Jesteśmy bardzo wdzięczni - rzekł grzecznie Mentes z Tafos. - To był świetny opis, to był wspaniały bohaterski epos, tak, niech mi wolno będzie powiedzieć: to było zaiste boskie opowiadanie. A potem, co działo się potem? Dokąd udał się Odyseusz? - Odyseusz? - zająknął się staruch. - Powiedziałem przecież, że nie wolno wam przerywać mi, bo wtedy tracę wątek! Odyseusz? No tak, właśnie miałem to opowiedzieć, kiedy mi przerwaliście. On, to był chytrzec, pamiętam dokładnie. I pamiętam też, że coś tam było z jego rękami, czy z jego nosem, nie, to były jego ręce. Był jednym z najlepszych cieślów w całym wojsku. Stał blisko bogów. W tym miejscu Syn, poszukiwacz Tego-który-wyjechał, mógł był zapytać znowu. Powinien był zapytać, żeby nie dopuścić, by fala niepokoju wezbrała w piersi po raz siódmy tego dnia. Ale w trakcie opowiadania dojrzał tak bardzo, że powstrzymał się od pytania, wiedział już. Mój ojciec nie żyje, wiedział. A jeśli żyje jako niewolnik na brzegach Ciemnoskórych, Czarnych, jako sterany wojownik o zmiażdżonym nosie i okaleczonych dłoniach, to jest złamanym starcem, jak ten kochany starzec, jak ten stary, niechlujny, śmierdzący, gadatliwy, próżny głupiec, którego w głębi duszy bardzo kocham, jak ten kolekcjoner pucharów, amator srebra i stary pijaczyna - a wówczas on jest i tak martwy dla nas. Zwiesił głowę nad stołem. Pejsistratos wstał cicho i podszedł do niego, usiadł obok. Krzesło szurnęło po kamiennej podłodze, kiedy je przesuwał. Otaczał ich zwykły nastrój popołudnia na wsi po znojnym dniu. - Odyseusz - rzekł Nestor drapiąc się pod brodą niemal tak żwawo jak rankiem - był także łasy na kobiety. Ach tak (przypomniał sobie), to on jeszcze nie wrócił do domu? Hm, miał taką ochotę wyruszyć na poszukiwanie najrozmaitszych przygód. Prawdziwych przygód, jak to dawniej bywało... Nie odzywali się, czekali z pustymi uszami, właściwie nie słuchając, nie byli już nastawieni na słuchanie; czekali, aż Nestor odnajdzie nowe słowo kluczowe, gdzie wisiała uczepiona tyrada wiórów z pnia wspomnień. Ale staruch popijał, siorbiąc z dna pucharu. - Wielu wróciło do domu - powiedział Mentes, mąż z Tafos, który nagle wiedział tak dużo, pomyślał Telemach. - Idomeneusz z Krety powrócił do domu. - Agamemnon powrócił do domu - rzekł staruch żywo. - Agamemnon powrócił do domu! Czyście słyszeli tę komiczną historię o jego powrocie? Właśnie, to było tak, że Klitajmestra romansowała z jednym takim, co się zwał Aigisthos, a później wspólnie zesłali śpiewaka, który nazywał się... hm, poczekajcie no, on się nazywał Demodokos!... na wyspę... na wyspę... Karfe! I... i Aigisthos został królem w Argos, ale umarł kilka lat temu, zamordowali go! Czyście słyszeli tę historię? Zdarzyła się całkiem niedawno, zaledwie dwa lub trzy lata temu lub coś w tym rodzaju. Zrobił się ogromny ruch wśród tych handlarzy koni tam na dole! Patrzyli w stoły. Światło na dworze gasło, w sali ściemniło się. Spojrzał na nich bezradnie swym krótkowzrocznym błędnym spojrzeniem. - Thrasymedesie! Thrasymedes zerknął ospale ku niemu i przesunął swój puchar na środek stołu. - Musimy rychło pomyśleć o wyjeździe - rzekł Mentes z Tafos, wypił do dna i postawił z trzaskiem puchar. Staruch zebrał myśli znowu. - Zostaniecie tu chyba jeszcze trochę, prawda? - powiedział, jak gdyby czepiając się mocno jakiejś nadziei. - Przypomni mi się jeszcze dużo różnych spraw i rzeczy, jak prześpię noc. Ale muszę się zastanowić, rozumiecie! - Pan Telemach zamierzał udać się do Sparty - odparł Mentes z Tafos. - W takim razie on może przenocować tutaj. Ja sam mam trochę interesów metalowych z Kaukonami i mam też małą wierzytelność, którą chciałbym spróbować ściągnąć - uśmiechnął się, oczy mu błyszczały, roześmiał się dźwięcznie. - Ale gdybyście chcieli podrzucić pana Telemacha do Sparty, byłoby znakomicie! - Naturalnie! - powiedział Pejsistratos żywo, a Thrasymedes z idiotycznym wyrazem twarzy kiwał flegmatycznie głową na znak potwierdzenia. - Syn Odysa będzie tu nocował w każdym razie! - upierał się starzec, jak gdyby ktoś miał coś przeciwko temu. - Nikt nie będzie mógł zarzucić moim prochom, że syn Odysa nie mógł tu przenocować! Mamy w tym domu poduszek i kołder, i prześcieradeł, i materaców pod dostatkiem, i nikt nie będzie mógł mówić na moje prochy, że... że... czego to chcieliście się dowiedzieć? Gdzie jest Odyseusz? Czyżby on jeszcze nie wrócił do domu? To by było dziwne! Hm tak, ja nie wiem, ja nie wiem! - Zabijemy jałówkę i złożymy ofiarę tu na dziedzińcu jutro rano - oznajmił Pejsistratos, ażeby zatrzymać Mentesa z Tafos. - Niestety - muszę myśleć o moich interesach! *** Zrobiło się już ciemno, gdy odszedł Mentes, mąż, który twierdził, że pochodzi z Tafos. Nie chciał zabrać z sobą jako przewodnika żadnego z niewolników. Telemach towarzyszył mu przez dziedzińce i ulicę do bramy w miejskim murze. - Jestem wam bardzo wdzięczny za wszystko, coście dla mnie zrobili - rzekł przygnębiony, gdy się zatrzymali. - Jest mi trochę smutno rozstawać się z wami. Telemach posłyszał, jak tamten roześmiał się w ciemności. - O, jeszcze się spotkamy, zobaczycie! - Bardzo bym jednak chciał zabrać was z sobą do Menelaosa - powiedział Telemach. - E tam - odrzekł Mentes i potrząsnął go przyjaźnie za ramię - dacie sobie radę sami! I nie sądzę też, by wasz ojciec zeszedł już całkiem ze świata śmiertelnych. Mam uczucie... tak, on się pojawi, gdy będzie najmniej oczekiwany, zobaczycie! - Matka moja ma już dziś tylko niewiele dni dla siebie - rzekł Telemach. Mężczyzna z Tafos roześmiał się znowu: miękko jak kobieta. - Wystarczy - rzekł. - Wystarczy Jej czasu. Gdy wyszedł przez bramę i znikł w ciemności, Telemach stał tam dalej i nasłuchiwał. Dźwięk zamarł, ale nie tak, jak zamiera odgłos kroków. Brzmiało to jak ciężkie uderzenia skrzydeł. MĘŻCZYZNA Krzyknęły wszystkie naraz gdy chwiejąc się wyszedł ku nim. Widziały jego ciężkie, nagie ciało nad krzakami. Gdy wyszedł na polanę, niewolnice wykrzyknęły ponownie - długimi, przeni-i-i-kliwymi krzykami, i zaczęły biegać jak stado owiec tak gęsto stłoczone, że popychały się i deptały nawzajem. Dziewczęta u boku Nauzykai pobiegły w stronę wozu i mułów, jak gdyby tam znajdowała się jakaś ochrona, pozrywały suszące się sztuki ze sznurów i gałęzi i zdeptały uwalanymi piaskiem stopami prześcieradła i płachty rozpostarte na trawie, a gdy kilka z nich potknęło się i upadło, kwiczały jak wieprze ofiarne, kopały i wymachiwały rękami i nogami, ale natychmiast podnosiły się znowu. Enoinia na wpół biegła za nimi kolebiąc brzuchem i piersiami. Na rzece pływała biała piłeczka. - Złapcie piłeczkę! - krzyknęła, ale one jej nie słuchały. Wiązka zielonych gałązek, którą osłaniał swój męski instrument, pierwsza właściwie przykuła jej wzrok do jego postaci. Zataczał się ku niej tak, jakby był zdruzgotany winem. Przez sekundę myślała, że to jakiś bóg albo demon, potem zdała sobie sprawę, że był człowiekiem, mężczyzną. Włosy miał zmierzwione i szczeciniaste, rozwichrzone jak krzak. Zwisały z nich i z brody zwiędłe liście, na jednym policzku pod uchem tkwił liść, liście były przylepione do jego czoła i jego owłosionej piersi i ramion. Powinna była uciec, ale było już na to za późno; uciekać teraz byłoby czymś niesłychanie śmiesznym. Idzie ku mnie mężczyzna! pomyślała. Zrobił jeszcze kilka kroków, nim się zatrzymał i podniósł ku niej twarz z dziko sterczącą jasną od soli brodą i zaognionymi oczyma. Przesunął koniuszkiem języka po wargach, były szare. Patrząc na to zwilżyła własne wargi i przełknęła ślinę. Jego osobowość była dla niej niesłychanie obca i ponętna, przerażająca, paraliżująca. To mężczyzna idzie ku mnie, myślała, mimo że przystanął. Usiłował coś do niej powiedzieć. Usta poruszały się, przełykał ślinę tak, że to słyszała. Pęk gałązek w jego dłoni dygotał, druga ręka trzęsła się, gdy podniósł ją - najpierw do twarzy, a potem błagalnym, zaklinającym ruchem ku niej. Muszę starać się zaimponować tej dziewczynie, która stoi przede mną, pomyślał, i musi zrozumieć, że nie chcę jej zrobić nic złego, że chcę jeść. Wysilał się, żeby wymówić słowo jedzenie, ale wyszedł z tego tylko jakiś bełkot, pomruk w szorstkości gardła. Z pewnością wyglądam nędznie, myślał wytężając się bardzo, by trzymać się prosto. Muszę jej zaimponować, jest młoda, muszę być chytry, to młoda dziewczyna, jest młoda i ludzka, dziewczyna na roli, wiejska dziewucha, a takie mają żywność. Czuł, jak wraca mu głos. Drapało go w gardle, gdy mówił, opuchnięty język nie chciał go słuchać, głowa bolała go. Muszę być chytry, myślał. Wygląda, jakby leżał pogrzebany w ziemi, jak - jak lew, co wyszedł z morza, nie jest tutejszy, ale jest człowiekiem, myślała patrząc na jego uginające się nogi, na jego grube, owłosione ramiona, na przyprószoną solą, rudawą brodę, która drżała mu wokół ust, gdy usiłował kształtować słowa. Nagle przemówił do niej obcym akcentem, najpierw z wahaniem, szukając każdego słowa, potem szybko, lecz ochrypłym, krzykliwym głosem. Muszę być chytry i układać słowa tak, by nie przestraszyła się i nie uciekła, pomyślał. - Wyglądacie, pani... wyglądacie jak Artemida! - wyrzucił z siebie szybko i niewyraźnie. Słowa piekły go w gardle, język obracał się leniwie. Gdy posłyszał swój własny głos odbijający mu się echem w głowie, pomyślał: To pierwszy raz od bardzo dawna mówię do ludzi, do ludzkich kobiet. Prawdopodobnie nie zrozumiała go, mówiła może innym językiem. W głowie mu łomotało, czuł, że chwieje się na nogach. Jeśli upadnę, będzie marnie, pomyślał. - Wyglądacie, pani, jak bogini! - powiedział i było mu teraz łatwiej znaleźć słowa i wymówić je. Była śliczna, a może jeszcze coś więcej, wyżej: poważnie po dziewczęcemu piękna - w białej sukni, olśniewającej w słońcu - bosonoga, bez chustki na głowie, o złotawej cerze, tak młodej, że jeszcze nie wymagała szminki, i granatowoczarnych włosach, i czarnych przejrzystych oczach. - Jak bogini - powtórzył znowu przyciskając pęk gałązek do podbrzusza. - Nie jestem żadną boginią - odparła. Głos jej był niepewny, to stanowiło dobry znak. I rozumiała jego mowę, i był w świecie ludzi. Muszę coś wymyślić, nie mogę przecież krzyczeć, że jestem głodny, nie jestem barbarzyńcą, muszę to powiedzieć w inny sposób, pomyślał. - Podobniście, pani... do młodej dziewczyny, młodej damy, którą widziałem kiedyś... „na Delos - rzekł. - Taak? - odparła chłodno i niezdecydowanie zarazem opanowując swój głos. I zaraz mocniej, bardziej stanowczo: - Skąd przybywacie? Już miała dorzucić „mój panie”, ale się powstrzymała. - Z Morza - odrzekł. - Z morza? Miała minę nieufną. Wyżej na zboczu stał wóz, u drzewa uwiązana była para mułów, zza wozu i spomiędzy krzaków wyzierały jasne i ciemne twarze kobiece. Może przybyłem na wyspę kobiet, są takie w baśniach, pomyślał. Wszędzie leżały rozłożone białe, czerwone, brązowe prześcieradła i płachty, w krzakach i na sznurach rozciągniętych między drzewami wisiały koce, kaftany i ciężkie płaszcze. To także męskie szaty, pomyślał ze swoistym nagłym rozczarowaniem. - Sztorm wyrzucił mnie na ląd - powiedział. - Zdaje mi się, wczoraj lub przedwczoraj. Leżałem tu i spałem, i zbudziłem się, i usłyszałem... Zrobił krok w przód: ale gdy ona się odsunęła, nie postąpił dalej. - Nie musicie się mnie obawiać, pani - powiedział. - Tylko nie mam żadnej odzieży. No i jestem (usiłował uśmiechnąć się, bagatelizujące, z autoironią) okropnie głodny. - Z morza? - powtórzyła i spojrzała na niego. Usłyszeli huk przyboju, wzdrygnął się mimo ciepła. - Tak, z Morza - rzekł i znowu starał się uśmiechnąć, ale czuł, że zrobił się z tego rozpaczliwy grymas. Przeniosła wzrok na niego, przyglądała mu się w milczeniu. Jeśli bała się, w każdym razie tego nie pokazywała. Była wątła, ramiona miała białe, jak gdyby nie musiała przebywać zbyt dużo na słońcu, przy pracy. Nos miała wąski, brodę okrągłą, usta stanowcze: Wie, czego chce, pomyślał. A mimo to w tej twarzy jest coś kruchego, łamliwego. Przypominała mu istotnie kogoś, kogo widział kiedyś - nie tę dziewczynę z Delos, to był tylko wymysł, lecz kogoś innego, kogo znał lub poznał był dawno temu. Nigdy nie miała mężczyzny, pomyślał, i była to na swój sposób komiczna myśl, był jakiś komizm w tym, że tak stał tutaj z pękiem gałązek przed brzuchem, który krzyczał o jadło, stał tu tak z wyschniętym gardłem i głową, w której waliły młoty, stał tutaj na trzęsących się nogach i tak myślał. Ma siedemnaście- osiemnaście lat, pomyślał. Ludzka kobieta. - Byłem w podróży ponad dwadzieścia dni. Przybywam z daleka, z zachodu, i wyrzuciło mnie tutaj na ląd wczoraj lub przedwczoraj, nie wiem, jak długo spałem. Poczuł znów pokusę, by powiedzieć, że jest okropnie głodny, to była jedyna, istotna, żywa prawda, jedyna ważna rzecz do wypowiedzenia, jedyna rzecz, do wypowiedzenia której można było z całą powagą użyć języka. Ale udało mu się ominąć słowo jedzenie, słowa mięso i chleb, i udało mu się ominąć dolegające mu, krzyczące pragnienie, by podejść dziesięć czy piętnaście kroków do brzegu rzeki i napić się. Jego pragnienie rosło, gdy słuchał szemrania wody, ale udało mu się ominąć wszystkie te słowa i ruchy. - Widzicie, pani - powiedział i zmusił język, by go słuchał, dosyć sprawnie - rozumiecie sami, że wstydzę się naprawdę stać tak tutaj. Czy nie mógłbym dostać... chcę naturalnie powiedzieć: czy nie mógłbym pożyczyć jakiejś płachty, tak abym wyglądał jakoś po ludzku odziany. Przecież muszę wyglądać zupełnie komicznie, gdy tak tutaj stoję. Z pewnością uważacie, że wyglądam nad wyraz nieprzyzwoicie. Zmusił się do śmiechu. Muszę starać się udawać zakłopotanego, pomyślał i usiłował zaśmiać się z zażenowaniem, i może to mu się nawet udało. Odwróciła się - najpierw zrobiła żywy, szybki obrót ciałem, okręciła się dziewczęco i zawołała na inne kobiety przy wozie i w krzakach na zboczu; ale zanim jeszcze wołanie ukształtowało się w pełni, zanim jeszcze stało się czymś więcej niż tylko paroma sylabami, odnalazła swoją godność, godność kobiety pozornie dojrzałej, godność młodej władczyni, i jej zapał, by dokonać czegoś momentalnie w tej grze, gdzie ona sama była główną kobiecą osobą i może miała swoją najpierwszą rolę - cóż on wiedział! - zmienił się we władczy rozkaz: - Hola, dziewczęta! - zawołała żywo i wciągnęła je w grę i w działanie. - Niech któraś będzie taka dobra i przyniesie tu jakąś płachtę - nakazała życzliwie, z godnością. Zrobił się ruch w krzakach. Dwie lub trzy kobiety schyliły się lub wyprostowały chwytając chusty, płachty, płaszcz; zeszły na dół, zbiły się w kupkę, podeszły szybciej, i to był widok, obraz. Na czele szła młoda, chuda, pierwsza doszła do celu, ale rządkiem, coraz gęstszą grupką podeszły inne: kilka grubych, kilka chudych, i niosły z sobą całą garderobę, całą wyprawę dla pana młodego, cały kram z odzieżą, całą pralnię ku niemu; a na samym tyle kolebała się ciężka Mulatka o twarzy błyszczącej od tłuszczu, z grubą, szarą derką wełnianą. Wszystko to działo się, podczas gdy ona mówiła i kiedy znowu odwróciła się do niego, podczas kiedy szukał nowych słów i gestów, by zasłonić swój opłakany stan. - Jesteście, pani, ogromnie łaskawa - rzekł biorąc chustę podaną mu przez małą chudą dziewczynę z dygnięciem i chichotem, w którym były obawa i ciekawość. - O, ależ proszę - odparła władczyni godnie, uprzejmie. I ona szukała słów, odpowiednich, swobodnie jasnych i istotnych. Zarzucił chustę na ramiona, upuścił gałązki na ziemię, podrapały mu uda, liście zaszeleściły, odsunął je kopnięciem i zachwiał się na nogach: nie odzyskał jeszcze zupełnie równowagi. - Jestem nader zobowiązany - oświadczył i szukał lekkiego, nie skrępowanego tonu konwersacji. Odnalazła swoje słowa: - Może chcecie coś zjeść? Po tak długiej podróży? To było stosowne, poczuła i pomyślała: On jest okropnie brudny i rozczochrany. Oczy miał nabiegłe krwią, mrugające. Włosy i rudawa broda zlepione i nastroszone od soli, na ramionach i na szyi widać było szramy i czarne strupy po ranach, na policzku miał długie zadraśnięcie podbiegłe zakrzepłą krwią. - Dziękuję jak najuniżeniej - powiedział. - Rzeczywiście jestem trochę głodny. Wiecie sami... Zrobił gest za siebie i uśmiechnął się znowu. Oczy go piekły, mrugał, raziło światło bijące od jej szaty. - Mamy tu jedzenie - rzekła. - Ale... może chcecie się najpierw umyć? - Chciałem was prosić o pozwolenie na to, pani - odparł. - Wyglądam pewnie dość potargany i rozczochrany. Wiecie sami... Skłonił się przed nią, odwrócił z wysiłkiem i zszedł na brzeg rzeki, stawiając niepewne kroki. Wydawał się całkiem wykończony, pomyślała i poczuła tkliwość dla niego, dla jego niepewnego chodu, jego drżących nóg, jego nabieglych krwią oczu, jego niewiarygodnie skudlonych włosów i brody - dla jego pochylonego karku, gdy chwiejąc się i kulejąc szedł ku wodzie. Usadowił się za krzakiem. Niewolnice stały jeszcze ze sztukami odzieży w rękach i patrzyły za nim. - Zbierzemy pranie, już chyba wyschło - powiedziała. Podczas gdy kąpał się i obmywał, pozbierały chusty, płachty, prześcieradła i kaftany i zaniosły do wozu: grube płaszcze i koce nie były jeszcze zupełnie suche, musiały schnąć jeszcze chwilę. Słyszała, jak pluska się w wodzie, jęczy i postękuje - teraz chłeptał wodę - ale nie patrzyła w jego stronę. Niewolnice były jeszcze bardziej podniecone, gubiły sztuki bielizny, musiały je otrzepywać z piasku, ździebeł trawy i owadów, śmiały się głośno, szeptały do siebie, chichotały. Podeszła do wozu, ładowały tobołki. - Czy kaftany już suche? - Przeważnie - odparła Enoinia. Wybrała jeden z haftowanych kaftanów swoich braci, lnianą spodnią bieliznę i haftowany płaszcz i położyła na trawie. - Musi przecież mieć jakąś odzież na sobie - wyjaśniła, choć nie musiała tego tłumaczyć. - Zanieście mu to. Mała, chuda chciała wykonać zlecenie. - Nie, poczekaj - zatrzymała ją. - Najlepiej niech pójdzie Enoinia. Brzemienna, ciężka i błyszcząca od potu Mulatka wzięła odzież i kolebiąc się poszła ku rzece. - Zaczekaj. Nauzykaa podeszła do niej kilka kroków z flaszką oliwy i brązowym grzebieniem w dłoni. - Podaj mu także to. Gdy znowu spojrzała w tamtą stronę, Enoinia stała wciąż jeszcze przy krzaku z szatami na ręku. Mogła była przecież mieć na tyle rozumu, by je tam położyć i odejść, pomyślała z gniewem Nauzykaa. - Enoinia! Niewolnica odwróciła się i uśmiechnęła szczerząc białe, szerokie zęby. - Słucham! - Hm, nic takiego - powiedziała. - Tylko... możesz to tam położyć, musimy pozbierać także koce i płaszcze. Połóż to tam tylko. Enoinia nie dosłyszała dobrze. Widziała, jak mężczyzna wychodzi z wody. Zasłaniał dłońmi swój męski instrument. Dłonie miał uszkodzone, brakowało któregoś palca. Może odcięto mu go mieczem! pomyślała. - Czy jesteście... czy jesteście wojownikiem? - zapytała niewolnica. - Hm, dawniej nim byłem - odrzekł biorąc od niej szaty. Jego dłonie są uszkodzone, pomyślała Nauzykaa. Był na wojnie. Jest bohaterem, który przychodzi z morza. POLIKASTE Nestor wstawał wcześnie: już o wschodzie słońca stał w bramie na zewnętrzny dziedziniec stękając po przepiciu. Mieli rano zabić jałówkę na wczesny przedpołudniowy posiłek z ofiarą. Jego pęknięty, nieco piskliwy głos niósł się echem po dziedzińcach i Telemach, który jeszcze leżał i przeciągał się, nasłuchiwał przez chwilę. Pejsistratos wstał już i wyszedł. Izba położona za wielkim megaronem była dość skromna, ale bardziej luksusowa niż w domu. Przesuną! wzrokiem po bielonych wapnem ścianach. U góry biegł fryz z jakimś niezdarnie namalowanym motywem z baśni - miało to pewnie przedstawiać polowanie na lwy. Posadzka wyłożona była płaskimi kamieniami. W jednym rogu stała amfora z wodą, na ścianie było kilka haków na odzież. Tak to więc jest u królów na lądzie stałym, pomyślał. Wczoraj poszli spać późno, czuł to w czaszce. Staruch przedstawiał wszystkich swoich synów co najmniej po kilka razy, było ich pięciu czy sześciu, spłodzonych w starości. Wydawali się, z wyjątkiem oczywiście Pejsistratosa, nijacy, ba, prostaccy. Dyskutowano na temat księcia Mentesa, którego nikt nie znał, i w końcu Nestor po licznych pucharach wystąpił z teorią, że Tafijczyk był przebranym bogiem lub boginią. Był może na dobrym tropie. - Dawniej - mówił staruch - bogowie pojawiali się często w najbardziej nieoczekiwanych okolicznościach, no tak, właśnie wtedy pokazywali się i czynili jeden lub kilka cudów albo tylko pokazywali się i chcieli, żeby traktowano to jako znak. I to się zgadza, bo i tak mamy składać ofiarę jutro rano. Gdy doszedł do tego punktu, zeszła znów z górnego piętra królowa Eurydyka, Wysoce Prawa, i wówczas wybiła godzina. Przywitała się krótko, nic nie pytała o podróż czy o Itakę, chciała tylko, żeby staruch poszedł z nią na górę jak najprędzej. Protestował zrzędliwie: - Mieliśmy tu przecież Pallas Atenę, kobieto, i musimy uświęcić jej bytność, no nie! Wzruszyła ramionami, władcza, poważna, była doświadczona. - Widzisz Atenę i wszelkie możliwe bóstwa za każdym razem, gdy wlejesz w siebie za dużo! - powiedziała otwarcie, ale nie dobrodusznie. - Chodź no, chodź no! Zanim wyprowadzono starca, chciał on jednakże, aby zebrano i policzono wszystkie puchary; swój własny, piękny, z gołębiami, trzymał w ręku, ale Prawa wzięła go od niego i wręczyła synowi Echefronowi, który widocznie zanosił najpiękniejsze okazy do skrzyni w sypialni. To było wszystko, co Telemach pamiętał z zakończenia pierwszego dnia pobytu w Pylos. Muszę już wstawać, pomyślał, zamknął oczy, przeciągnął się i ziewnął. Policzę do dziesięciu - raz - dwa - trzy - cztery - pięć. W domu tak nie piłem i nie było to takie mocne wino, ale przecież nie można też odmawiać, gdy nalewają i wznoszą toasty. Pili także na cześć jego ojca. Nestor przypomniał sobie z wolna mnóstwo historyjek, przeważnie sprośnych. Mam nadzieję, żeś się wdał w niego, powiedział staruch. Odyseusz nie był ułomkiem, jak o to chodziło. - Osiem - dziewięć - dziesięć. Policzył jeszcze raz i doszedł do bardzo opóźnionego - siedem - gdy otwarły się drzwi. Otworzył oczy, podniósł głowę i spojrzał. Była to dziewczyna w wieku szesnastu, siedemnastu lat, o błyszczących, brązowych, ciekawych oczach, ta sama, która mignęła mu przelotnie wczoraj. Zatrzymała się w drzwiach, jej wzrok przebiegł po izbie, wrócił do niego, uśmiechnęła się. Przeczesał włosy palcami, przełknął ślinę. Była naprawdę śliczna. W ręku trzymała duży włochaty ręcznik, którym powiewała. - Mama pozdrawia i pyta, czy może chcielibyście się zaraz wykąpać? Głos miała świegotliwy, nie było innego określenia dla tego dźwięku, roześmianego dźwięku; znów machnęła ręcznikiem. - O - bąknął z zakłopotaniem, odchrząknąwszy (piliśmy wczoraj za dużo) - to zbyt wiele kłopotu. - Wcale nie! - zaprzeczyła żwawo. - Pokażę wam łazienkę, jest przygotowana. - Ale... - Zawahał się. - To zaraz tu obok - powiedział świeży głosik. - Jeśli chcecie, pomogę wam. Zaczerwienił się i zrozumiał. - Tak... ale... To będzie zbyt wiele kłopotu. - Ależ skąd, ależ skąd - zaświegotała znowu. - Zawsze pomagam bohaterom... to znaczy, gdy przybywają tu jacyś w odwiedziny. Uniósł się na łokciu, czuł, że jest czerwony na twarzy, ale uśmiechnął się do niej. - Połóż ręcznik tam na krześle, dam sobie radę. Gdzie jest łazienka? - Pokażę wam - powiedziała znowu. - Nie bądźcie tacy wstydliwi, przywykłam do mężczyzn. I jeśli chcecie, wymasuję wam plecy. Chodźcie no, jeśli nie uważacie, że to za wcześnie. Ale mamy złożyć ofiary przed waszym odjazdem. Uważacie, że to za wcześnie? Była to ironia, oczywiście. Poczuł irytację, nie gniew, tylko lekkie rozdrażnienie. Tu było rzeczywiście niewinnie po wiejsku, aż za bardzo, choć było się królem Pylos i tak dalej. Gorzej nawet niż na rodzinnej wyspie. A więc tak wyglądało życie na lądzie. - Chodźcie no! - wezwała go znowu. - Mamy przecież składać ofiary i w ogóle. Telemach usiłował się zebrać. W gardle tkwił mu czop, miał nadzieję, że niebawem się oderwie. Dziewczyna była niska, dobrze zbudowana, brunetka, i światło z okna u góry ściany padało prosto na nią. Stała w czworoboku porannego światła w na wpół otwartych drzwiach na korytarz. Łaziebne zwykle bywają stare i całkiem czarne. Na stołku pośrodku pokoju leżał jego kaftan, jego strój odświętny, bogato haftowany, prawdopodobnie najpiękniejszy na rodzinnej wyspie, oprócz stroju Antinoosa, pod ścianą, obok pustego łoża Pejsistratosa, leżał porzucony byle jak jego płaszcz, nie trafił na hak (piliśmy wczoraj za dużo), gdy go chciał powiesić w nocy. Jeden sandał walał się na środku izby, drugiego nie było nigdzie widać. W kącie stał dzban z wodą albo ze zmieszanym już z wodą winem. - Gdzie jest łazienka? - zapytał trochę czystszym głosem. - Trafię, byleście mi tylko powiedzieli. - Pokażę wam, jeśli za mną pójdziecie - odrzekła. Ktoś krzyczał na dworze, na dziedzińcu. Nasłuchiwali. - To papa hałasuje, zawsze to robi, gdy jest dzień uboju. Lubicie ofiary? Uważam, że są okropne. Zebrał się, jak należy, jednym zrywem, stał się godnym i dojrzałym mężczyzną - tak godnym i dojrzałym, jakim może stać się wiejski gość z wysp w takiej sytuacji wcześnie rano po przehulanej nocy. - Ofiary są konieczne i święte - rzekł. Brzmiało to śmiesznie i znów się zaczerwienił pod spojrzeniem jej brązowobłyszczących oczu. - W każdym razie to bardzo dobra rzecz ofiary - powiedział krótko, po męsku. - Jak macie na imię? - Polikaste - odparła i przekręciła się w talii, przesunęła trochę stopy, była bosa. - Czy doprawdy sądzicie, że to Atena była tutaj wczoraj? Ten wysoki, jasnowłosy mężczyzna? - Widzieliście go? - zapytał i wyciągnął ramię, ale nie dosięgną! do stołka. - Nie wolno nam przebywać na dole w megaronie, gdy są tam dostojni goście - powiedziała z nową miną: zły humor, wargi zesznurowane, nadąsane. - Tylko chłopcom i zamężnym siostrom wolno brać udział. - Przeszła przez izbę i podniosła z podłogi płaszcz, rzuciła mu go. - Tego szukacie? - Zdawało mu się, że to brzmiało pogardliwie. Przyciągnął płaszcz do siebie szarpnięciem, usiadł i trzymał go w dłoniach. Czy go tylko nie obrzygałem, pomyślał ze strachem. - Macie bardzo piękne imię, Polikaste. Jest takie... takie poetyczne. - Lubicie wiersze? Zrobiła kilka kroków ku niemu, stała na środku izby. Księżniczki na lądzie pokazywały się może boso także przed gośćmi. Stopy miała pokryte kurzem, musiała wychodzić na dwór rano. - W każdym razie był bardzo przystojny - rzekła. - Mówicie o nim... o Mentesie? - Tak, a o kimże by innym? - Jest postawnym mężczyzną - rzekł sucho. Pochyliła się żywo do przodu, oczy jej się zaiskrzyły. - Sądzicie tak jak papa, że to była Atena? Skłonny był w to uwierzyć w nocy - nawet gdyby przytaczane przez Nestora dowody nie układały się w tak trwałą i związaną całość.. Ale szczególnie dlatego, że mu to schlebiało, iż był widziany w takim towarzystwie, iż przybył z kimś, kto mógł być boski, kto mógł być przebranym bogiem lub boginią. - Nie wiem - odparł teraz. - Ale wczoraj, gdy przybyłem tu w jego towarzystwie, widziałem bardzo daleko, zdawało mi się, że wzrok mój sięga aż do domu, do Itaki. - W każdym razie był przystojny - powiedziała. - Stałyśmy na górze w sieni i patrzyłyśmy na niego przez okienko. Wyglądaliście, panie, tak zabawnie wystraszeni... czy jesteście bojaźliwi? - Ja, bojaźliwy? Muszę być dowcipny i elegancki. Muszę być pomysłowy i odpowiedzieć natychmiast. Drażniła go, a równocześnie czyniła go takim niezgrabnym i niezdarnym. Wiedziała chyba o tym. - Ja, bojaźliwy? Hm - odrzekł - boję się przeciągu. Był to stary dowcip z Itaki: powiedzonko starych wilków morskich z portu, gdy stali tam ze swymi okrętami i chełpili się. Nie dało to żadnego większego efektu. - Chcecie więc, żebym zamknęła drzwi? - rzekła i tylko jej oczy się zaśmiały. - Nie - odpowiedział stropiony. I teraz przyszło mu do głowy dobre powiedzenie: - Hm, tak, oczywiście, że lubię wiersze. A wy? - Nie tak bardzo - odparła. - Trzeba przecież wysłuchiwać tylko tych starych kawałków o... no tak, o najrozmaitszych starych nudziarstwach, o Agamemnonie i... choć to jest dość ciekawe! ta jego królowa!... i tych wyświechtanych gadek o papie i jego kompanach, kiedy byli na Wojnie, i o Menelaosie, i Odyseuszu i... - Odyseusz był moim ojcem - wtrącił cicho i zmienił się na twarzy. - Ajajaj! - wykrzyknęła ze szczerym współczuciem w głosie. - Teraz naturalnie uraziłam was w czułe miejsce? Był moim ojcem! - pomyślał. - Wyruszyłem w podróż, rozumiecie - rzekł. - Szukam go. Zorganizowałem ekspedycję z moimi ludźmi. To brzmiało po admiralsku. Wstrzymała się od komentarzy, mówiła tylko ach tak, aha i machała ręcznikiem. Siedział podciągnąwszy derkę pod brodę. - Zdaje mi się, że czekają na was - powiedziała, brzmiało to teraz bardziej niecierpliwie. Wysunął stopy i patrzył na nie. Były dość czyste. Narzucił płaszcz, otulił się nim i zdawało mu się, że wygląda w nim zbyt strojnie. - Chodź no! Poszedł za nią i był teraz niemal zły. Kimże on jest? Przywódcą ekspedycji. I gościem, w rzeczy samej, honorowym gościem, którego honorowano zainteresowaniem i mowami przez pół nocy - mężem, który może miał za towarzysza boga albo boginię? Prawdopodobnie była to Pallas Atena. I oto teraz wywlokła go z łoża dziewczyna, której prawie nie widział przedtem - jak jakieś zwierzę ofiarne, jak niewolnika, jak - zabłąkanego wiejskiego chłopaka! Jestem wściekły, pomyślał. - Tu - pokazała i pchnęła drzwi na lewo w korytarzu. - Wykąpcie się szybko, czas pili. Miedziana wanna stała w kącie, mieli wodociąg i prysznic. Podłoga była wilgotna, prawdopodobnie cała rodzina wraz z zięciami i synowymi pluskała się tam od wschodu słońca, by otrzeźwieć i obmyć się. Podeszwy stóp plaskały o podłogę, był to - szczególnie nieprzyjemny i nieheroiczny dźwięk. Zerkał, czy nie zobaczy gdzieś haka, by powiesić na nim płaszcz, ale nie widział żadnego. - Wezmę go. Pozwolił mu - zawahawszy się - zsunąć się i podał go jej za siebie; kiedy go odbierała, dotknął jej dłoni. Jestem zupełnie śmieszny, pomyślał, widziałem już przecież dziewczyny, mógłbym niejedno opowiedzieć o tym, gdybym chciał, może nawet zrobiłem niejednej dziecko, kto wie, nie jestem taki niedoświadczony, jak jej się wydaje! Przełożył nogę i wszedł do okrągłej wanny, usiadł, woda sięgała mu do szyi. Była chłodna, może nieco zbyt chłodna, przelewała się przez brzeg wanny i pryskała na podłogę, gdy zrobił kilka Cuchów ramionami, żeby się umyć: rozległo się kilka niezdarnych plusk, plusk! Dziewczyna stała obok przyglądając się temu. - Jesteście dość przystojni - rzekła i wyciągnęła zatyczkę z rury nad wanną. Lodowatozimna, mroźnozimna, dreszczowozimna woda chlusnęła na niego szerokim strumieniem i nie mógł się powstrzymać od wykrzyknięcia. - Uuuuh-huuuuh! - Zanadto zimna? - Niee-nieee! - wyjąkał szczękając zębami. - Jest aa-akurat doobra! - Mamy też cieplejszą, z cysterny - powiedziała. - Ale głównie dla starców. Nie macie chyba reumatyzmu? Ooo! że też ja o tym nie pomyślałam! Och, jaka ja jestem bezmyślna! Ale bohaterowie używają zwykle tej tutaj, płynie prosto ze źródła i powiadają, że jest bardzo pożyteczna... w niektóre ranki. Cała jego męskość, sam instrument, skurczyła się, nie śmiał spojrzeć na niego w dół, gdy wstał. - Proszę! Otulił się wełnistym, rozkosznym prześcieradłem kąpielowym, otulił i nacierał całe ciało. Stopy plaskały o gładkie płyty podłogi i wydawały mu się duże i płaskie. Schylił się odwrócony tyłem do niej i wycierał się wszędzie, we włosach było mnóstwo wody. - Już dobrze - powiedziała. - Stańcie teraz tak, plecami do mnie, natrę was oliwą. Oliwa i jej dłonie były - tak! cudowne. Nacierała go szybko, łopatki i niżej aż po lędźwie, nigdy jeszcze nie doznał czegoś podobnego. Uczucie skurczu zniknęło, całe ciało jakby rosło, stopy i nogi wydawały się mocne i normalne. Mogłaby to robić, jak długo by chciała. - Odwróćcie się teraz! Odwrócił się bez wstydu, ale trzymał przed sobą ręcznik. Miękkie dłonie przesuwały się po jego piersi, w dół ku talii, znowu w górę, pod brodę, powinien mieć większy zarost, to, co teraz, to przecież tylko puszek. Jej dłonie pachniały słodko miodem i oliwą i jeszcze czymś innym, jakimiś pachnidłami z lądu. Jej głowa sięgała mu do ramienia. Nos miała delikatny, wąski, prosty, nie płaski i niezgrabny jak u Nestora i jej braci, szyję mieniącą się złotobrązowo. Broda była krągła. A jej dłonie - niewiarygodnie szybkie i miękkie. - Schyl głowę! Pochylił się nad nią i wcierała oliwę w jego włosy. Jej dłonie wsuwały się w nie, jak gdyby stanowiły one dla nich ręcznik do osuszania. Gładziła go po czole i policzkach, po szyi i barkach, otoczony był miękkością i zapachami. - Już lepiej się czujecie? - zapytała zwracając twarz ku jego twarzy. Przełknął i odparł: - Tak, doskonale! - To brzmiało męsko i światowo, świadczyło o obyciu z kobietami, powtórzył to jeszcze raz: - Zupełnie doskonale. - To dobrze. Idźcie więc do siebie ubrać się, czekają na was. Chciałby jej dotknąć, ale nie mógł się odważyć. Wręczyła mu płaszcz, wciągnął go na ramiona i dał opaść ręcznikowi. W tejże samej chwili przyszło mu na myśl, że to było niedbalstwo, i schylił się, by go podnieść. Ale ona go uprzedziła, trzymała już ręcznik w ręku i rzuciła go z rozmachem na stołek w kącie łazienki. Powinien był naturalnie wytrzeć sobie także stopy, to było takie proste, ale popsułoby mu to jego dobry nastrój. Mokre stopy plaskały, gdy szedł w stronę drzwi. Tam odwrócił się: - Uważam, że Polikaste to bardzo ładne imię! Powinien był powiedzieć coś więcej, ale i to nie było takie głupie. Pełne galanterii, świadczyło o obyciu z kobietami. Idąc korytarzem myślał: To w każdym razie nie było takie głupie. Odwrócił się, podniósł dłoń, by do niej pomachać, ale szła w przeciwną stronę, widział tylko jej plecy. Zagwizdał. Wtedy odwróciła się, pytająco, ciemne łuki brwi były wysoko uniesione, broda podniesiona. - A wy... wy chyba też przyjdziecie? Na tę ofiarę? - Oczywiście - odrzekła. - Naturalnie. Musimy, choć i mamie, i mnie niełatwo to przychodzi. - Hm tak, różnie bywa - przyznał. Zawahał się, ale ona odwróciła się i poszła. Może powiedziałem głupstwo, pomyślał. GŁODNI Gdy przyszedł do wozu, postawiły przed nim mięso i chleb, i owoce. Wyglądał teraz młodziej i lepiej. Nie wierzyła, a w każdym razie nie myślała, by jakieś bóstwo włożyło swoją boskość na jego barki i na jego istotę wraz z haftowanym kaftanem i płaszczem, który przywdział, ale nacieranie i oliwa złagodziły zmęczone rysy jego twarzy. Poruszał się pewniej i sprężyściej. Nawet nabiegłe krwią oczy wyglądały bardziej świeżo, a włosy i broda były miększe, broda nabrała od oliwy złocistego połysku. Niewolnice ustawiły się wokół niego kołem, blisko. Powinny mieć na tyle rozumu, by trzymać się z dala, pomyślała. Są zwariowane na punkcie chłopów - i to pomimo że już są brzemienne, tak że to widać z daleka. Muszę im to potem wytknąć. To bardzo niegrzecznie tak się tłoczyć wokół niego, jak gdyby był jakimś dziwnym zwierzęciem zza morza. Na twarzy miał pełno świeżych, czerwonych szram, ale zakrzepła krew została zmyta. Nogi - zerknęła spiesznie w dół na jego owłosione nogi - też były pokryte zadraśnięciami. Tuż nad lewym kolanem widać było głęboką starą bliznę. Powinien mieć sandały, pomyślała. Bary miał szerokie, dłonie duże i silne, ale pokiereszowane jak dłonie wojownika lub żeglarza. Jednego palca brakowało. Nie był tak wysoki jak jej ojciec czy bracia, ale sprawiał wrażenie silniej zbudowanego. Musiał wiele przeżyć, pomyślała. Pewnie dużo wie o obcych krajach, o dalekich ludziach, o kobietach. Jest bardzo pięknym mężczyzną, pomyślała. - Niewiele tego jest - rzekła - ale jeśli zechcecie się tym zadowolić, proszę bardzo, siadajcie. Enoinio, przynieś wody. Skinęła na dziewczęta i te opamiętały się, cofnęły się kilka kroków i tam stały gapiąc się na niego. Choć nie - musiała być sprawiedliwa - nie gapiły się, lecz były bardzo ciekawe. Zmieszała wino i przysiadła potem na niskim dyszlu. On zaś usiadł na trawie przed jedzeniem. Zawiązała sobie na głowie chustkę. Jestem pewnie całkiem czerwona i spalona słońcem, wyglądam jak prostaczka, pomyślała. Włosy naturalnie jak szopa, a przecież nie mogę zacząć tu się czesać. I nie wzięłam też z sobą szminki. To głupio, że o tym nie pomyślałam. No i nie mam zwierciadła. Jego dłonie chciały wyciągnąć się do przodu, szybko, i brać jedzenie: muszę się opanować. W ustach miał pełno śliny, przełykał. Przed nim leżał chleb i suszone mięso w płatach, cudowny, piękny, szlachetny biały chleb - i mięso, szlachetne, cudowne. - Jak zwie się ten piękny kraj? - zapytał odwracając głowę od jadła. - Scheria - odparła. - Niektórzy nazywają go też Długą Wyspą i... Wyspą Łabędzi. I Wyspą Szybkiego Okrętu. Mój papa jest tu królem, nazywa się Alkinoos. Pomyślał: Teraz wezmę, teraz będę jadł, i odwrócił głowę do mięsa i chleba, i podniósł dłonie. Wyglądają żałośnie, pomyślał o dłoniach i znowu odwrócił twarz ku niej. - A pani... jest księżniczką? - Kim? - To było przykre: zaczerwieniła się. - Nazywam się Nauzykaa. Wprawił w ruch mięśnie twarzy, uśmiechnął się do niej. Teraz jem! postanowił. Ręce mu drżały. - To bardzo piękne imię - rzekł. - Ma coś wspólnego z okrętem. Z morzem. - Ja... ja nie wiem - powiedziała. - Może. - Zaczerwieniła się znowu. - Ale teraz musicie koniecznie coś zjeść, jesteście z pewnością bardzo głodni. - Dziękuję, dziękuję - odparł. Jeszcze raz wola zwyciężyła nad dłońmi, podniebieniem, brzuchem. Odwrócił twarz do niej, mieniło mu się przed oczyma, ziemia kołysała się pod nim. - Jaki lud mieszka tutaj? - zagadnął. - Głos mu nie zadrżał. - Zdaję sobie sprawę, że to lud wybitny, widać to przecie choćby po was, pani - schlebiał jej bezczelnie - ale jak oni się nazywają? - Feakowie - rzekła. - Pochodzimy z pewnością z daleka ze wschodu... albo z południa. Przenieśliśmy się tutaj skądsiś po jakiejś wojnie, zdaje mi się. Ale proszę, jedzcie! - Dziękuję, dziękuję najpokorniej - powiedział znowu. Oczekiwała, że powie, jak się nazywa. Choć może to nie jest w zwyczaju za granicą, pomyślała. By jakoś dojść do tego, znalazła odpowiedni zwrot: - Czy podróż była przyjemna? Natychmiast jednak musiała uśmiechnąć się do siebie samej: spostrzegła, jak głupio to brzmiało. Pochylił się nad jedzeniem. Wyciągnął ku niemu dłonie. Nie patrzył na nią. Wziął kawałek mięsiwa, niósł go do ust - widziała, że połyka. Zamknął oczy. Żuł nowy płat mięsa. Szczęki i mięśnie szyi pracowały. Mlaskał. Okaleczoną dłonią wsunął do ust kęs chleba. Okruchy zawisły mu na brodzie. Pijąc z glinianej czarki siorbał głośno. Odwróciła się. Słońce zniżyło się, cień pod drzewami i skałą zgęstniał. W blasku słońca w dole nad rzeką tańczyły już roje komarów: właśnie gdy to spostrzegła, zaczęły ją swędzić nogi. Nie patrzyła na niego, jak jadł, ale słyszała, że je. Jest strasznie wygłodzony, biedak, pomyślała. Może nie zniesie dobrze, jedzenia, skoro je tak łapczywie. Wino uderzyło mu natychmiast do głowy. Było cienkie, ale mimo to wydało mu się mocne. Dolał więcej wody z glinianej kruży. Niektóre niewolnice były bardzo młode. Dwie z nich wyraźnie chodziły w ciąży. Jedna gruba i czarna jak... Nie chciał tego wspominać. Ale ta tutaj z pewnością musiała być ponętna jako młoda dziewczyna, trzynasto - czternastolatka. Teraz była chyba w ósmym miesiącu ciąży. Czuł, jak kęsy jedzenia spadają przez gardło. To niedobrze jeść zbyt łapczywie, pomyślał. Muszę rozmawiać. To ważne, żeby wywrzeć dobre wrażenie od początku. Jestem syty - pomyślał głodno. Muszę postanowić, że jestem syty. Jestem syty. Będą się dziwić, że przyprowadzam z sobą mężczyznę do domu, pomyślała. - Niech mi wolno będzie teraz podziękować - rzekł i wstał. Język mu się plątał, znowu mówił niewyraźnie. Krew uderzyła mu do głowy, chwiał się na nogach. Nie mogę pić wina, pomyślał. Głupio zrobiłem, żem się napił wina. Nagle poczuł się bardzo senny. - O, nie ma za co - powiedziała i znów zwróciła twarz ku niemu. Dziewczęta zebrały resztki jedzenia do kosza. Powinienem był może zjeść więcej, pomyślał. - Moi rodzice chętnie spotkają się z wami - powiedziała. - Właśnie skończyłyśmy tutaj pranie i miałyśmy jechać do domu. - Będzie to dla mnie nadzwyczajną przyjemnością móc się z nimi spotkać - odrzekł - ale co pomyślą o kimś, kto zjawia się ot tak, w pożyczonych szatach! - Nie martwcie się o to - odparła i uśmiechnęła się do niego, i znów się zaczerwieniła. Jest naprawdę prześliczna, pomyślał. Świeża. Przypomina mi... kogoś. Naprawdę prześliczna. Także i jego myśli były zamazane, ślizgały się, potykały, chwiały. Naprawdę prześliczna. - Zdaje mi się, jakbym znał was od wielu lat - powiedział wprost. - To znaczy... przypominacie mi kogoś. Manipulowała niezgrabnie przy uprzęży, żeby pomóc niewolnicom zaprząc muła, nigdy przedtem tego nie robiła. - Poczekajcie! - rzekł. Piekły go dłonie, nieprzyjemnie było dotykać szorstkiej sierści mułów. Otwarte rany na dłoniach lepiły się. - No, gotowe! - Pojadę przodem - powiedziała. - Rozumiecie... hm tak, może uznacie, ze to śmieszne, nie wiem, jak to jest za granicą, ale tutaj, rozumiecie, będzie tyle gadania. Wiecie, jak to jest na wsi. Gada się... hm, o wszystkich możliwych rzeczach. - Doskonale rozumiem - odparł. - Powiedzcie mi tylko, jak mam iść, trafię na pewno. - To dosyć daleko - ciągnęła. - Ale dziewczęta mogą wam pokazać drogę, to dojdziecie do celu, nim zmierzch zapadnie. Siadła na wozie, ujęła wodze i bat o długim biczysku. Pomagali pchając wóz pod górę brzegiem rzeki. Odyseusz szedł obok rozmawiając. Niewolnice dreptały z tyłu. Gdy doszli na szczyt stromizny, droga była już dobra; i ujrzał łany zboża, gaje, sady i lasy. Kraj wyglądał na zamożny, kwitnące wyspiarskie królestwo. Dowiedział się, że trudnili się dużo żeglugą, szybkimi transportami i handlem z lądem stałym na wschodzie i wyspami na północy. Z jakiegoś powodu nie mieli żadnych kontakt w z południem. Słońce przypiekało jeszcze, pocił się. Kilka razy odczuwał chęć, by usiąść i odpocząć. - Daleko jeszcze? - Nie - odparła. - Dojdziemy wkrótce do gaju Ateny, to tam. Możecie tam trochę poczekać, żeby... no tak, sami rozumiecie, żeby nie gadali zbyt dużo. Zarumieniła się, cień przesunął się jej po twarzy. Nie było tam żadnej świątyni, jak przypuszczał, tylko gaj oliwny na wzgórzu. Widział miasto w zmierzchu, pałac lśnił bielą na samej górze, wielki, a dokoła miasta za murami rozpościerały się łany zboża, ogrody, stały mniejsze domki i szałasy. Wyglądało to tak bezpiecznie i spokojnie. - Poczekajcie tu chwilę - powiedziała. - Traficie chyba? - Na pewno dotrę tam - odrzekł. Zawahała się. Stał obok wozu i czekał. - Coś przyszło mi na myśl - powiedziała. - Taak? - Czy byliście na wojnie... jesteście wojownikiem? Wokół było tak spokojnie, tak cicho. Słyszał szczekanie psów o zmierzchu, dzwonki kóz dźwięczały i pobrzękiwały, krowy ryczały, widział, jak dymy unoszą się z dachów. Było mu tak, jakby uniesiony został do jakiejś nowej ludzkiej społeczności, takiej, której nie znał dotychczas, takiej, o której zapomniał, jeśli ją kiedyś znał. Do ludzkiego pnia poza inną ludzkością i poza bogami. - Tak - odparł. - Ale dawno temu. Już wiele lat temu. - Hm, pytałam tylko - rzekła. W głosie jej odkrył nowy ton. Zastanawiał się po cichu, czy mogło to być rozczarowanie. Zawsze chcą bohaterów, pomyślał. Niewolnice poszły dalej, zatrzymały się kawałek dalej na drodze, czekały i szeptały między sobą. Kilka z nich zachichotało, inne zawtórowały im, któraś nuciła piosenkę, jedna z najmłodszych skakała przez skakankę z kawałka wstążki, aż pył unosił się w wieczornym zmierzchu. - I jeszcze jedno - powiedziała do niego. - Kiedy wejdziecie do wielkiej sali, idźcie prosto do mojej matki i skłońcie się przed nią. Nazywa się Arete. Zachowują się dość niesfornie, pomyślała słuchając jednym uchem dziewczyn. Muszę je później porządnie skarcić. Szarpnęła lejce, podniosła bat, machnęła nim w powietrzu. - Jeśli potrzebujecie czegoś więcej?... - Tak, może trochę wody - odrzekł. - Jestem jeszcze spragniony. - Zaśmiał się, zabolało go w twarzy. - Bo to wiecie, wchłonąłem zbyt dużo soli! Pogrzebała w koszyku, znalazła się jeszcze resztka wody w glinianym dzbanku. Kilka łyków zaledwie. Podała mu dzban i bukłak z winem. - Jest całkiem ciepła - powiedziała. - Nic nie szkodzi, przepłuczę tylko usta. Nie, wina nie chcę, od wina człowiek staje się senny. - O, ale weźcie i wino - odparła żywo, zaśmiała się nagle - dźwięcznie, szczęśliwie. - Na wypadek, gdyby woda okazała się za ciepła. Wóz potoczył się dalej. Jej suknia lśniła bielą w gasnącym świetle dnia. Kopyta mułów stukały głucho, kosz wozu trzeszczał i skrzypiał, oś kół zgrzytała od czasu do czasu. Niewolnice zaczęły śpiewać: chór czystych i spękanych głosów. Helios wszedł w morze poza światem ludzi. Gdy zapadała ciemność, siedział na białych głazach w kamiennym kręgu w głębi gaju. Był wciąż bardzo senny. Popijał wodę, ciepłą, zostawiającą mdły smak na języku. Twarz lepiła mu się od potu i kurzu, serce łomotało gwałtownie. Dobrego łupnia mi to dało, pomyślał. Czuł, że zaśnie, jeśli będzie tak siedział dłużej. Wiatr od gór szeleścił wieczorowosennie w świętych drzewach oliwnych i cyprysach bogini. Choć siedział tak blisko Wysokiej, wydało mu się nagle, że wszyscy bogowie, wszystkie boskie moce, są bardzo daleko. Rzeczywistością było pragnienie, wysuszało mu język, podniebienie i gardło. Wypił resztę letniej wody, nim ruszył w drogę. Szedł ostrożnie. Gdy usłyszał głosy kilku mężczyzn, którzy szli z naprzeciwka, wśliznął się w krzaki na skarpie i zaczekał, aż go minęli. W bramie w wysokim murze miejskim nie stali żadni strażnicy, nie było psów, byli może w domu na wieczerzy albo też na wieczornej przechadzce. Wyglądało, że u tych ludzi panuje spokój, czasy są pokojowe. Od dawna nabytym, ale zapomnianym ruchem ręki, który wrócił znów do jego ciała teraz, poszukał - miecza; nagle poczuł brak broni. Ręka czuła się pusta bez włóczni, grzbiet nie ochroniony bez tarczy. Bardzo tu pokojowo, pomyślał i poczuł się bardziej nagi w kaftanie i w płaszczu na ramionach, niż w chwili, gdy się ocknął. Wszedł przez bramę. W półmroku nie było widać żywej duszy. Przystanął tuż za bramą, zawahał się. Na wprost biegła szeroka ulica, z bram, z ludzkich domów biło światło. Ogarnął go strach! Boję się, pomyślał i usiłował o tym nie myśleć, ale nie zdołał i oddał się wtedy tej myśli: boję się. Przemykał się kawałek pod murem, macając dłonią grube, ciosane głazy. Było w nich jeszcze ciepło dnia: tchnęły ciepłem. Kawałek drogi dalej przystanął. Nie mogę przyjść wlokąc to z sobą, pomyślał o glinianym dzbanie i bukłaku na wino, które niósł w prawej ręce. Wino chlupotało w bukłaku, poruszało się jak żywe stworzenie, miękki ptak upojenia w piekącej dłoni. Wyją! kościaną zatyczkę, wylał wszystko do dzbana z wodą i wypił, było to słodkie i lepkie, mocne. Postawił dzban i skórzany bukłak na ziemi i oparł się o mur. Niedługo potem poczuł się lepiej, mężniej. Wino zamknęło się wokół niego, miał osłonę, tarczę. - Nie mogę teraz wcale pić - powiedział głośno, głupio się uśmiechając. - Nie wytrzymuję ani odrobiny. Jestem doszczętnie wykończony. Jestem ofiarą, zaczynam się robić pijany. Ale wszystko mi jedno! Czego ja tu właściwie szukam? Po co wyjeżdżałem? Dlaczego nie zostałem tam, gdzie byłem? Wiedział, że nie mógł był zostać. Wysocy byliby go zabrali stamtąd w inny sposób, okrutniejszy, haniebniejszy. A teraz był tutaj, opierając się o chropawy mur w obcym mieście, wnet pójdzie w którąś stronę lub pobiegnie swoją drogą. Albo położy się i uśnie. Nie, nie stanie się żebrakiem, na którego szczają psy, jeśli są zbyt szlachetne na to, by go rozszarpać na strzępy. Jestem w każdym razie królem, pomyślał i wyprostował się. I jestem władcą. I mam miasto i pałac. Walczył z oparami wina, ale nie miał już nic siły. Poszedł z powrotem wzdłuż muru, zarzucił płaszcz na ramiona, wytężał się, by iść pewnym krokiem. Jestem Odyseuszem, pomyślał, jestem Odyseuszem, jestem Odyseuszem, jestem Odyseuszem, królem pośród ludzi. W bramie stała dziewczyna, jej suknia lśniła biało w ciemności. Wzdrygnął się ze strachu na jej widok, odzyskał równowagę, podniósł głowę, podszedł bliżej. Ale to nie była ona. Powiedziała coś. - Co takiego? Powtórzyła swoje słowa. - Jesteście... jesteście tym przybyszem? - zapytała nieśmiało. - Tak, jestem... przybyszem - wymamrotał. - Oczywiście, że nim jestem. Jeśli o to chodzi. - I udajecie się do... do pałacu? - cofnęła się kilka kroków. - Tak, miałem taki zamiar - powiedział. (Nie wolno mi jej przestraszyć, bo wtedy zniknie, to może jest bogini, może to Atena. Muszę stać pewnie i mówić pewnie.) - Jestem jak najbardziej w drodze do pałacu - wypowiedział wolno i wyraźnymi słowy. - Panienka... Jej Łaskawość - poprawiła się - kazała mi pokazać wam drogę - rzekła dziewczyna i poszła przodem szeroką ulicą między domami. Światło biło z bram dworków i domów, cienie poruszały się, spostrzegł, że była to mała dziewczynka. Poprzez opary wina zdał sobie sprawę, że było to miasto takie jak jego własne, choć może nieco większe. Było to także miasto takie jak to przeklęte, to dalekie, to spalone i zniszczone, choć może trochę mniejsze. Pałac, który lśnił na tle nieba, był może taki jak jego własny, jak go sobie przypominał, choć może większy, kto wie. Dziewczynka była dziewczynką ludzką, tak jak księżniczka - jak też ona się nazywała? - coś od morza, od okrętu? - lecz mniejsza niż tamta. Chciał położyć dłoń na jej ramieniu, ale nie śmiał. Ty moja kobieca lasko, pomyślał niejasno, ty moja kobieca podporo. Ty moja pasterko, ty posłanniczko bogini. - To tutaj - powiedziała zatrzymując się sama przy bramie pałacu wiodącej na dziedziniec. - Macie najpierw pozdrowić królowę. Chwiejąc się na nogach przeszedł przez dziedziniec, dziewczynka znikła gdzieś z boku, w przestrzeni, w mroku, w jakichś drzwiach, w bladym murze. Zdał sobie sprawę, że byli tam strażnicy, ale nie pytali go o nic. Poszedł ku jasnemu oświetlonemu otworowi, gdzie byli królowie, królowe, ludzie. Pierwsze, co zobaczył, gdy przekroczył wysoki, lśniący od miedzi próg, to było ognisko na okrągłym palenisku w kręgu kolumn i żółte i czerwone odbicia jego w pucharach. Zażywna, macierzyńskiej postawy kobieta siedziała w świetle i przędła na migotliwym wrzecionie. Obok niej w fotelu z oparciem siedział mężczyzna. Pod ścianami rozsiedli się siwobrodzi mężczyźni za polerowanymi stołami, na których stały puchary i kratery. Podszedł prosto do niej, stanął chwiejąc się, nogi ugięły się pod nim. Rzepki jego kolan oparły się o kamienną posadzkę, złożył głowę na jej kolanach. Usnę wśród Judzi, pomyślał. OFIARA NESTORA Telemach błyszczał, pachniał i czuł się jak półbóg, gdy skończył się ubierać. Zadowolony przejrzał się w miedzianym zwierciadle, które leżało na łożu, kiedy wrócił z kąpieli. Nie mógł się opędzić myśli, że może jest przystojny. Powietrze było tak poranno świeże, że idąc przez megaron i ku ołtarzowi z ofiarnym ogniem na wewnętrznym dziedzińcu czuł, iż nigdy jeszcze nie przeżywał tak świeżego i czystego poranka. Nestor rozpoczął już dzień na dobre. Posłał syna Perseusza, jednego z zięciów oraz parobka na najbliższe pastwiska, by sprowadzili ofiarną jałówkę, ta jednak przyszła, nim zdążyli odejść, Nestor zapomniał bowiem, że pasterz krów dostał już poprzedniego wieczora rozkaz przyprowadzenia jej tutaj. Potem wysłał gońca na brzeg, do okrętu Telemacha, i cała skwaszona gromada młodzików, którzy wczoraj - zawiedzeni - urządzili sobie pijatykę na wybrzeżu i pili, i bili się z sobą, i jeszcze wciąż odczuwali skutki przepicia, nadciągnęła teraz, zostawiając za sobą tylko dwóch nieszczęśników, którzy mieli pilnować okrętu. Gdy Telemach wyszedł na dziedziniec, słychać ich było już z daleka. Ołtarz był z czarnych, okopconych kamieni, było to właściwie niskie palenisko. Zięciowie, synowie i słudzy czekali już, a ponadto zeszło się wielu ludzi z miasta. Domownicy uważali ofiarę za wielką uroczystość, i tak też traktowała to część mieszkańców miasta, włożyli na siebie najlepsze szaty, a wielu mężczyzn nosiło starą, odziedziczoną po przodkach broń i nowe, ciężkie długie tarcze, i lekkie okrągłe, które stojąc tam trzymali niezgrabnie i bez większej wprawy. Biedota miejska też brała udział w święcie, ci byli najciekawsi i może nie tak bardzo religijni; to, co w tej ceremonii było piękne i wzniosłe, wymykało im się prawdopodobnie bez śladu. Nestor krzyczał i komenderował swoim pękniętym głosem. Być może skorzystał z okazji, by napić się kilka pucharów nie mieszanego z wodą wina jako przygotowanie do uroczystości, nim się pokaże małżonka. Wyprowadzili jałówkę, Thrasymedes i Pejsistratos stali gotowi, pierwszy z ciężkim bojowym toporem z brązu, drugi z długim nożem o podwójnym ostrzu. Gdy Nestor zobaczył Telemacha, krzyknął: - No patrzcie, oto on! Telemach skłonił się, powiedział dzień dobry i podziękował za wczorajszą ucztę. Staruch ustawił się przy ołtarzu-ognisku, po czym zaraz podeszło dwóch niewolników z wiązkami chrustu i kilkoma kłodami drzewa. Nestor wyjaśnił wszystko: czekali na ludzi z okrętu i na Laerkesa. - To nasz złotnik, widzicie. Musimy pozłocić rogi jałówki, nim ją zarżniemy i złożymy w ofierze, to tutejszy zwyczaj od dawien dawna. - I krzyknął: - Gdzież to podziewa się Laerkes, mamy tu stać cały dzień i czekać? I gdzie jest Eurydyka i dziewczęta? Skocz któryś po nie! Pejsistratos odwrócił się w stronę domu i zawołał tak, że echo poszło po dziedzińcach: - Mamo! Dziewczęta! Heej! Eurydyka ukazała się w oknie na piętrze. - Nie musicie krzyczeć tak zapamiętale, słyszymy! Wkrótce będę gotowa! - „Wkrótce gotowa” - przedrzeźniał ją Nestor burkliwie. - Zawsze tak mówi, gdy zarzynamy zwierzęta ofiarne, ale chce tylko trzymać się z dala od tego. No i gdzież ten Laerkes? Czyż nie mówiłem, by ktoś po niego skoczył! - Posłaliśmy gońca - rzekł syn o Zeusowym imieniu Stratios, milkliwy, ponury typ żołnierza. - Zresztą już idzie. Laerkes był to mężczyzna przysadzisty, kulawy i krzywy, wyglądał raczej na śpiewaka. Utykając wszedł na dziedziniec, spocony i zdyszany. Na pasku przerzuconym przez ramię niósł małą drewnianą skrzynkę. Za nim w bramie pojawiła się załoga z okrętu Telemacha, jego towarzysze. Oto stoję tutaj, pomyślał, i skinął do nich głową, wyprostował się i rozejrzał znowu wokoło. Kobiety spóźniały się. Błyszczę i pachnę tak jak jakiś Agamemnon, jak jakiś wielki aktor z lądu i z Południa. - Aha, to ty! - rzekł Nestor przywołując Laerkesa skinieniem do siebie. - No to możemy zaczynać. Gdzie niewiasty? Tak, zaczynamy. Ustawcie się kołem w porządku, dobrzy ludzie! Bądźcie pozdrowieni i witajcie nam! - zawołał do zakłopotanych i równocześnie śmiałych z przepicia mieszkańców Itaki, którzy zawistnie i z podziwem wyciągali szyje i gapili się na Telemacha - wyglądał rzeczywiście podniośle w tej chwili - i na króla i jałówkę, małą czerwonołaciatą, krzyworogą, z „niej więcej tej samej rasy co na krowich wyspach, nie wyglądało na to, by starczyła na wiele pieczeni. - Przyprowadźcie tu jałówkę i rozniećcie ogień! - krzyknął Nestor. Pastuch i jeden z zięciów przyprowadzili jałówkę do Nestora, szła ulegle i grzecznie. Echefror przyniósł rozżarzone głownie z kuchennego ogniska w rogu dziedzińca koło megaronu, rozdmuchał je i podłożył żaru pod chrust na stosie ofiarnym. Synowie i zięciowie stali wokoło i dmuchali, dopóki chrust nie zajął się ogniem i nie zaczął trzeszczeć. Dym kłębił się najpierw gęsto, kładł się po całym dziedzińcu, później, gdy ogień się rozjarzył, unosił się cienką i delikatną strużką: był to dobry znak, gdyż kilka dni przedtem szalał sztorm. Gdy płomień rozgorzał na dobre, dym znikał chwilami niemal zupełnie w silnym już blasku słońca. Telemach czuł się bardzo dobrze na duchu. Ale kobiety jeszcze nie zeszły na r1 Sł. - Gotów jesteś, Laerkesie? - rzekł staruch z zaaferowaniem, widać było wszakże, że przywykł komenderować i dowodzić ludźmi w wojennych czasach. Laerkes postawił skrzynkę na ziemi, spojrzał wieszczo na niebo, jak gdyby wypatrywał pomyślnych ptaków, ptaków wróżebnych, i robił przeróżne gesty rozwiązując skórzany zamek. Wyjął małą czarkę i dwa malarskie pędzle, a potem dwa podługowate lejki ze świeżo oczyszczonego złota, nie były większe niż zwykłe, średniej wielkości fallusy i miały podobny kształt. Niewolnice stojące w tylnych rzędach chichotały i poszturchiwały się nawzajem łokciami. Wszyscy mężczyźni natomiast byli nader poważni. Telemach był wzruszony uroczystym nastrojem, ale królowa i jej córki nie zeszły jeszcze na dół. - Nałożymy chyba tylko te rogi, podczas gdy będziecie strzygli grzywkę, królu Nestorze, a potem pomalujemy, tak będzie pewnie najwygodniej? - rzekł Laerkes zerkając na króla. - Inaczej zostaną okrwawione i okopcone, a nawet opalone. A dosyć trudno jest znowu je potem oczyścić i doprowadzić do połysku, mówię wam. Nestor spojrzał na złote tulejki i na czarkę z farbą, po czym sapiąc schylił się i podniósł złote rogi. Obracał je w dłoniach. Błyszczały i migotały pięknie, świeżo wyszorowane. Jego oczy nabrały chciwego, pełnego szacunku wyrazu, gdy trzymając oba złote członki jak dwa inthy-fallusy, pieścił je koniuszkami drżących palców. - Mógłbym nałożyć złota, pozłocić rogi jałówki trwale, ale to właściwie nie jest potrzebne - powiedział do Telemacha i innych. - Ale nałożymy je teraz, to w każdym razie ofiara dla Ateny i nie może zaszkodzić. Później jednak zdejmiemy je i pomalujemy. To były ostatnie słowa, które wypowiedział do ludzi. Stał się teraz kapłanem, wtajemniczonym ofiarnikiem: i wszystkie jego ruchy i miny były nagle rozważone, nawet obwisłą wilgotną dolną wargę wciągnął. Chichot niewolnic wśród grona domowników ucichł. Rozległy się kroki z wnętrza domu, w megaronie. Eurydyka nadchodziła ze swoimi córkami, to znaczy z trzema niezamężnymi, cztery zamężne stały już tutaj z mężami. Przywdziała szeroką, czerwoną suknię z pięknego materiału i czerwone sandały, i żółty diadem, i naszyjnik z małych, okrągłych, srebrnych płytek i była Królową, Polikaste, która szła ostatnia, odziała się pięknie w coś niebieskiego. Stała w słońcu, promieniała. Mimo swego wzruszenia ceremonią Telemach nie mógł wytrzymać, by nie poszukać jej spojrzenia. Spojrzała na niego przymrużonymi oczyma, wzrok jej przemknął obok, schyliła głowę i patrzyła na swoje stopy. Eurydyka podeszła wolnymi krokami królowej i stanęła przy swoim kapłańskim królewskim małżonku. Tym-w-danej-chwili-wywyższonym, Królu Ofiarniku. Teraz nie było tak bardzo widać dzielącej ich różnicy wieku. Jego dobry humor, jego uroczysta i natchniona przez bogów, dobrze obliczona szybka pewność ruchów, jego roziskrzone, samoświecące, wszystko przenikające oczy, jego różowa cera tak dobrze wyglądająca na tle srebrzystosiwej, świeżo umytej i uczesanej albo przynajmniej ułożonej brody i jego surowe rysy, pomarszczone czoło, w tej chwili nieco zgarbiona, poskromiona postać - postać pokornej i bardzo niezadowolonej gospodyni - i jej wewnętrzny protest, że musi tu stać, oddziaływanie tego protestu na jej naturę sprawiło, że ich wiek zbiegł się w jedno: i przez jakąś sekundę byli rówieśnikami. Różnica dwudziestu pięciu czy trzydziestu lat znikła, schowała się pod powierzchnią ofiarnego uniesienia, ale wyjrzała stamtąd szybko znowu - w sekundę po tym jak znikła. Polikaste była Polikaste. Ale obie pozostałe córki za królową miały wygląd bardziej apatyczny i obojętny. Były one dość wysokie i kościste i powinny były wyjść za mąż już dawno temu. Piękna była Polikaste. Nie można było uwierzyć, że jest ich córką i siostrą. Telemach zamknął oczy. Był synem królewskim, honorowym gościem przy uroczystym akcie. Stał w wewnętrznym kręgu, niemal na równi z synami, tylko pięć kroków za jałówką. W dalszych kręgach stali słudzy i mieszkańcy miasta i najdalej jego własna załoga, towarzysze. Ogień trzeszczał, suche wonne kloce cedrowe płonęły jasno, dym unosił się prosto w górę, był cudowny poranek. Nestor czekał z kornie skierowanymi w górę, lecz mimo to świadomymi, obserwującymi wszystko bacznie oczyma, aż jałówka się załatwi. Gdy ostatni kawałek spadł na kupkę z piaskiem i placek leżał gotowy i parował w złotawej kałuży teraz niemal że świętego moczu, podniósł dłonie, w których trzymał złote tulejki, najpierw skierowane do dołu w swego rodzaju obwisłej uległości, a potem odwrócił je z wolna podczas pierwszej modlitwy ku górze, modlitwy erekcji. Mamrotał, mrużąc raz po raz powieki jak dziecko, które zamyka oczy na widok cukierka, słuchał przez chwilę tego, co wchodziło w niego i narastało w nim, potem wznosił wzrok w górę i gdy mowa jego stała się wyraźniejsza a słowa głośniejsze i bardziej artykułowane, Telemach mógł śledzić tekst jego modlitwy, jego długiej, pięknej litanii. - O, Wysoka bogini Sowy i Drzewa Oliwnego, o ty, Nosicielko Wspaniałej Tarczy i Dzierżycielko Niezwykłej Włóczni, daj nam siłę, byśmy mogli zniszczyć wszystkich naszych wrogów, zakłuć ich, ściąć ich, rozszarpać ich, rozpruć im brzuchy i pozbawić ich męskości, daj nam dobre pomysły w walce, żebyśmy mogli nacierać i wkraczać we właściwym punkcie! I daj nam znajomość ludzi i naszej wędrówki, daj nam sowiomądre słowa i gładkie jak oliwa myśli. Utknął i zamknął oczy, i szukał dalszego ciągu, który był w nim, ale nie dotarł jeszcze do warg. Telemach również przymrużył powieki, był w gruncie rzeczy naturą religijną. Gdy pauza zrobiła się długa, otworzył trochę oczy. Nestor szukał jeszcze, ale Polikaste patrzyła na niego, na tego Telemacha, który stał tu i lśnił, i pachniał, patrzyła na niego czujnymi oczyma. Jest naprawdę śliczna, pomyślał znowu. Z piersi Nestora, z głębi jego starości wyszła nowa dzika i obca modlitwa, której Telemach nigdy jeszcze nie słyszał. - O Neith Ateno, Bogini Mądrości, która urządzasz wszystko, ty, która jesteś wszystkim, co było i jest, ty Córko wszystkiego, co było i jest, daj nam dobry rok, dobry ubój i jeśli przyjdzie wojna, dobrą wojnę, saicka Ateno! Ty, która wychodzisz z wody i ognia (uraziło to nieco Telemacha, którego nauczono, że Atena wyszła z głowy Zeusa, córka boga i Metydy), Ty rozkosznie przemawiający Melichrosie, Ty uwieńczony pięknością Euskoposie (wtedy Telemach zrozumiał, że Nestor w przedziwnym, ale nie uwłaczającym tonie mieszał płci, a ponadto pomieszał Tę wzywaną w tej chwili Wysoką boginię z Hermesem, Afrodytą i jeszcze kimś innym). - Potem Nestor przeszedł do imion Soteira, Wyswobodzicielka i Sowiooka i do imion takich jak Wynalazczyni Fletu i Budowniczka Okrętów. - Wychodzisz z wody i ognia - stwierdzał uparcie, po czym zaczęły się uroczyste i bardziej niż wszystko inne w tej modlitwie mistyczne i porywające zaklęcia, które, gdy je rozpatrywać bliżej, polegały tylko na długim mamrotaniu imion: Anubis, Zeus Chtoniczny, Ptah, Fren, Homozozo, Ablanatho... słów tak starych lub obcych, że większość zebranych zerkała na siebie nawzajem przejęta dreszczem zgrozy. Nazywał Atenę, od której oddalał się coraz bardziej, lecz która mimo to obecna była w każdej sekundzie, Dziewką, Połykaczką Mężczyzn, Zimną Pochwą, Gorącą Pochwą, Wpływową Czarną Kobietą, Brązową Kobietą, Niebieską Kobietą, Szlachetną Wiedźmą, Noszącą Puklerz Aktorką (zdaniem Telemacha było to najbardziej gorszące w całej podziwu godnej modlitwie), i nadał jej jeszcze kilka obcych nazw, jak Ninsun i Lilith, i serię męskich i kobiecych imion, ale w pewnym, jak się wydawało, porządku: Aigipodes, Koźlonoga, Aigagros, Kozica, Aigis, co mogło być zarówno słynną tarczą bogini, jak i własną tarczą Zeusa, ale miało też coś wspólnego z kozią skórą i futrem, i Aigagma, Lament, Aige, Blask i wielokrotnie wzywał ją, przywoływał ją po kobiecemu dźwięcznym imieniem Isis i męskim imieniem rzeki Aigiptos. Przez cały czas przechylał powoli złote rożki szpicami na przemian w górę i w dół i ich migotanie w słońcu było już samo w sobie grą, komedią błysków. Telemachowi zdawało się nawet, że raz lśniącożółty, to znów głębszy czerwony blask wydawał delikatne tony, słabe dźwięki, tak jakby struny słonecznego blasku mogły dźwięczeć, gdy stawały się krótsze i rozciągały się znowu w miarę jak starzec, król ofiarny, rozkładał swoje dłonie lub zbliżał je do siebie, albo wznosił je i opuszczał w rytmicznych regularnych zmianach. Potem przyszła pauza dźwiękowa. Na czole starca perlił się pot. Pejsistratos zrobił dwa pełne czci kroki ku swemu ojcu i otarł mu twarz, czoło i policzki, i górną wargę lnianą chustką, podczas gdy Nestor stał nieruchomo z zamkniętymi oczyma i zbierał nowe siły. Gdy Pejsistratos skończył go ocierać i zrobił dwa pełne szacunku kroki w tył, Nestor wciągnął głęboko oddech, jak gdyby potrzebował teraz dużo tego powietrza, które dopiero co z taką siłą i intensywnością uświęcił i przepełnił boskościami. Gdy znów otworzył oczy, Telemach zobaczył w nich drętwą stanowczość. Starzec podniósł raz jeszcze z wielkim i pewnym zadowoleniem lewy, a potem prawy złoty rożek i zrobił krok w stronę jałówki. Włożył najpierw lewy rożek na prawy róg czerwonołaciatej i prawie uświęconej. Był on nieco za duży, zrobiony praktycznie na zapas, i pobrzękiwał, i dzwonił lekko jak dzwonek. Również i drugi rożek dzwonił po nałożeniu. Potem Nestor uniósł znowu oba rożki w górę i trzymał je razem nad swoją głową niczym znak Ypsylon, znak ujścia rzeki i morskiej zatoki, szeroko rozwartej z dwóch pięknie sprzężonych fallusów, tak że wydawało się, jak gdyby to on sam miał rogi, skłonił się później przed jałówką i położył złote rożki z powrotem do skrzynki. Mimo całego wzruszenia i głębokiej czci Telemach poczuł jakby ślad zwątpienia. Zastanawiał się całkiem w milczeniu, naturalnie, i nader przelotnie, czy Nestor składał ofiarę i święcił ją w należyty sposób i czy jego ceremoniał ofiary i poświęcenia nie był pomieszany z obcą, prastarą bezbożnością i nie stanowił zniewagi dla bogów, albo czy nie składał on ofiary bóstwom zwyrodniałym i przebrzmiałym, które bardzo zmieniły swój charakter i utraciły moc - bogom śmiertelnym, którzy może odegrali już swoją rolę i znikli z poważnych uroczystości ofiarnych jeszcze w dzieciństwie Nestora. Ba, w nagłym, niepojętym okamgnieniu pomyślał, że Nestor wcale nie umiał składać ofiary, że zapomniał prawidłowego sposobu i że odgrywał teraz przed nimi komedię, i że nikt z obecnych przy tym z wyjątkiem może jego samego i innych mieszkańców Itaki nie zdawał sobie z tego sprawy. Ale myśl ta znikła, zwątpienie ulotniło się wraz z lekkim dymem ofiarnym unoszącym się nad dachem, gdy Nestor ujął pewnym chwytem nóż, który podał mu Pejsistratos. Odciął jałówce kępkę sierści na łbie i trzymał ją w dłoni, i dał Laerkesowi znak. Laerkes stał w pogotowiu ze swoją czarką farby i pędzelkami. Szybko i sprawnie jak zawodowy malarz pomazał rogi jałówki, farba była jasnoczerwona. Położył pędzle i postawił czarkę w skrzynce obok złotych rożków, i wyjął skórzany woreczek zawieszony pod kaftanem. Woreczek ten zawierał proszek brązowy albo złoty, który Laerkes posypał na lepką, skapującą trochę z rogów farbę. Dłoń jego przesuwała się lekko nad rogami jałówki, przypominał piekarza, który posypuje bułeczki mąką albo korzeniami. Delikatny proszek unosił się w promieniach słońca, jałówka mrugała ciężko, sennie. Nagle rogi jej rozbłysły złotem, ale zdawała się nie zauważać tego. Była już całkowicie uświęcona i poświęcona. Nestor dał znowu znak, i po raz drugi podczas tego uroczystego ofiarnego ceremoniału i przyglądania mu się Telemach miał wrażenie, że była to wystudiowana, być może wielokrotnie próbowana gdzieś na boku scena: ale nie zakłóciło to jego nastroju, lecz przeciwnie, uczyniło go jeszcze doskonalszym, pełniejszym i świętszym. Nestor stał znowu z zamkniętymi oczyma i zrobił w powietrzu prawą ręką ruch, jakby siał, wymruczał zaklęcie, którego Telemach nie zdołał zrozumieć, po czym otworzył szybko oczy i rzucił szorstką, żółtobiałą sierść jałówki w ogień. Zatrzeszczał płonący tłuszcz i rozszedł się swąd spalonych włosów. Echefron i Stratios stanęli z obu stron nadal potulnego zwierzęcia ofiarnego i ujęli na znak Pejsistratosa, który w wielu czynnościach był kapłanem pomocniczym, każdy za swój posmarowany złotym proszkiem i poświęcony róg. Nestor podniósł prawą dłoń na wysokość piersi, przekręcił ją szybko wnętrzem ku górze, odginając kciuk, natomiast wszystkie inne palce trzymając zagięte do środka, i wskazał nim na smagłego, chudego syna Aretosa, o ponurej może w tej chwili i na wszystko zdecydowanej twarzy bezrobotnego rzeźnika i wojownika bez jakiejś istotnej nadziei na zatrudnienie, który jednak dostał chwilowe zajęcie. Aretos wszedł do megaronu, słychać było jego zdumiewająco ciężkie kroki, gdy kroczył przez dom i gdy wracał z piękną, płytką, szeroką na dwie dłonie i nieco więcej niż na palec wysoką czarą z czerwonego złota z pięknym wzorem w mątwy, w której chlupotało trochę wody, i z małym plecionym koszykiem z ofiarnym jęczmieniem. Czekał, podczas gdy ojciec jego mamrotał jeszcze jedną modlitwę, gdzie Nestor również w napuszonych, ale wcale nie śmiesznych czy gorszących zwrotach dziękował bóstwu, któremu składał teraz ofiarę i które można było pojmować jako Atenę, za to, że - i tu chodziło z pewnością o niebieskooką boginię - że chciała przyjść do niego w odwiedziny i zasiąść przy jego stole. Telemach nie wiedział, czy ma to rozumieć jako przenośnię, czy też staruch rzeczywiście uważał, że książę Mentes z Tafos, który dzisiaj załatwiał swoje sprawy z Kaukonami niżej na wybrzeżu, był przebranym bóstwem, Dzierżycielką Włóczni, Nosicielką Tarczy, sowiomądrą i oliwnołagodną. W każdym razie Nestor wymienił jeszcze raz imię Pallas Ateny, nim wziął mały koszyk z jęczmieniem i podsunął go pod wilgotny pysk jałówki, gdy ta łaknąc jedzenia wyciągnęła długi i chropawy język, by zagarnąć nim ziarno. Ale nie dano jej tego zrobić. Ręka trzymająca koszyk wiodła go posuwistym ruchem na lewo w stronę ognia, a gdy jałówka - a raczej, jak ją teraz powinno się określać, Jałówka, Uświęcona - wyciągnęła szyję za nim, Echefron i Stratios przytrzymali jej łeb za pomazane rogi. Echefron musiał zmienić uchwyt i Telemach widział, że rozzłoszczony, z szybko przemijającym wyrazem obrzydzenia, wytarł dłoń o kark jałówki. Czarka z wodą przemknęła tym samym posuwistym ruchem przed jałówką, która znowu poruszyła głową: była bez wątpienia głęboko i gruntownie poświęcona, ale nie mniej głodna i spragniona. Król Ofiarnik i najwyższy kapłan, dawny wódz gereński, jak go czasem niejasnym wyrażeniem nazywano, Woźnica Rydwanu, woźnica wozu bojowego i poskramiacz koni Nestor odmówił jeszcze jedną modlitwę, nim ceremonia się zakończyła. Wypowiedział ją cichym głosem, stał z rozpostartymi ramionami, jak gdyby zamierzał sam siebie złożyć w ofierze, trzymał jednak w pewnie zaciśniętych pięściach czarkę z wodą i koszyk z ziarnem tak, że ani się nie rozlało, ani nie rozsypało. A jego modlitwa była niemal tylko szeptaniem. - O Jałówko Ofiarna, o bardzo Święte Łono, o Ty, Wysokiego i Modrookiego Neleusa błogosławiona Córko, o Siostro, oddaję ciebie teraz w darze Nosicielce Tarczy i Dzierżycielce Włóczni i jeśli Ona, Wysoka, niewidzialna jest tu obecna, proszę Ją, żeby przyjęła nasze pozdrowienie i naszą ciężką i lekką ofiarę! Córko Neleusa, Jałówko, Poświęcona Siostro, idź teraz do bogów albo do Hadesu! Modlitwa była tak pełna polotu, że wszystkich znowu przejął dreszcz: i Telemach czuł, jak trzeszczy mu w głowie i w piersi od tego, co przeżywał i czego nigdy nie będzie umiał wytłumaczyć. Zerknął w koło i jeszcze długo później będzie pamiętał, jak wszyscy stali, kolor i wyraz ich twarzy, ba, nawet sposób, w jaki oddychali. Polikaste patrzyła w dół na swoje stopy, jej dłonie były mocno zaciśnięte. W córkę Neleusa, rodzoną siostrę jej ojca, którąś z jego żyjących czy zmarłych sióstr, Król-kapłan przemieniał właśnie jałówkę: i mogło to być oznaką prastarej miłości rodzeństwa albo prastarej nienawiści rodzeństwa. Twarze jej braci były obojętne lub też powściągliwie harde, z wyjątkiem Pejsistratosa: ten był uważnym, lecz może trochę ironicznym obserwatorem. Thrasymedes stał z ciężkim toporem ofiarnym w dłoni, wydawało się, że apatycznie czeka, przypominał jednego z zatrudnionych w tym domu pachołków rzeźniczych pod koniec roboczego dnia albo też z poranną sennością w ciele. Zamężne córki okazywały pokorę, a zięciowie dumni byli z tego, że mogą brać udział w tak niezwykle uroczystej ofierze z tak bliska: a niezamężne córki, wezwane, stały - parami jak na paradzie - za swoją matką. Polikaste była wśród nich wyjątkiem, przeżywała coś głębszego niż tylko pokaz w ciągu ostatniej części ceremonii, odczuwała może urazę, czuła się może jak jałówka ofiarna. Telemach nie rozumiał tej niesłychanej komedii czy tragedii, ale ją akceptował. A matka, Eurydyka? Wyglądała tak, jak gdyby ukrywała nóż schowany w dłoni i chciała przeciąć gardło swemu staremu mężowi. Twarz jej była jeszcze surowsza, widać w niej było szyderstwo i wściekłość, strach i tysiącletnie troski gospodyni domu. Może myślała o tym, że mąż mógł był zamienić jałówkę, którą teraz miano zarżnąć, na jakieś inne, mniejsze zwierzę, kozę, owcę albo inną krowę, ta tutaj była może jej ulubioną jałówką? A może uważała to wszystko za herezję i grube bluźnierstwo wobec bogów; albo też może należała do sekty, uznającej, że bogowie są okrutni, a ludzie głupi, i że to razem tworzy ludzki los? A może wspominała odległy czas swej młodości, kiedy to ofiary dla wojowniczych kobiet i dzierżycielek włóczni albo dla sowio-mądrych i oliwnomiłych były dumną i pełną śmiechu czynnością? Może była wrogo nastawiona do Ateny i bardziej lubiła Demeter albo którąś z tych dalekich bogiń, o których słyszało się od czasu do czasu, na przykład egipską boginię, która nazywała się Sekhet i chroniła koty? A może całkiem poważnie, nie z taką samą powagą jak powaga Nestora albo powaga rodziny, zięciów i córek, i wielu jej synów, ale z inną, bardziej nasyconą Zeusem i Persefoną powagą, albo tylko z gorzką powagą domowych kłótni chciała, żeby jałówka, której wyraźnie nie uważała za uświęconą, dosłownie zamieniła się w jedną z sióstr Nestora, w jedną z dawno umarłych albo wciąż jeszcze żyjących córek Neleusa? Gospodyni domu stała otulona w swój stan królewski, w swoje imię Eurydyki, nad miarę prawej, ale jej prawość była aroganckiego sekciarskiego typu. Takie były wzrokowe wrażenia Telemacha, takie pozostało mu z tego wspomnienie-obraz: ale sama zawartość obrazu nie była dla niego jasna i nie wymagał też żadnej jasności. Naśladował po prostu to, co widział, ba, może nawet twierdzić, że chłonął to. Połączył cicho tę modlitwę, którą nosił w swej piersi od wielu dni, od wielu lat, z brutalną i niepojętą modlitwą ofiarną starego króla: O Ateno, kimkolwiek jesteś, wierzę w twoją moc i daj memu ojcu wrócić do domu, daj tacie wrócić znowu do domu, pozwól mi dostać Polikaste, daj mi jej dotykać i posiąść ją, i pozwól ojcu memu wrócić do domu, i daj mi piękne życie z Polikaste, i daj, żeby wszyscy zalotnicy mamy umarli i zniknęli, i pojechali do siebie, i daj memu tacie wrócić do domu, i pozwól mi stać się silnym i zręcznym, i daj, żebym nie musiał długo jeździć po świecie, i pozwól mi zostać bohaterem, i daj mi zdobyć Polikaste, i zrób ze mną, co tylko zechcesz! I modlił się po cichu: Pozwól mi kiedyś składać wielką i wspaniałą ofiarę, kiedy wszyscy będą na mnie patrzyli. Poza tymi, którzy grali główne role, w zewnętrznych kręgach stali mieszkańcy miasta i niewolnicy, a na samym skraju młodzieńcy z Itaki. Wyciągali szyje, przekrzywiali głowy i nasłuchiwali, i starali się uchwycić, co Nestor mówił do bogini: słuchali tak, jakby słowa króla jeszcze wisiały w powietrzu, a kilku z nich szeptało sobie jakieś wyjaśnienia. A za nimi, wokół nich wszystkich: dwór, miasto, pola w słońcu, ciemne lub zielone góry na wschodzie, morze na zachodzie i na południu i wyspy w mgiełce na północy: a ponad nimi czyste niebo z silnym porannym słońcem! Nestor skłonił się znowu, zrobi! krok w bok i wysypał ziarno ofiarne na dogasający ogień. Spadło z lekkim szelestem z kosza, a potem wychlusnął w ślad za ziarnem wodę. Rozżarzone głownie zaskwierczały, w popiele zasyczało, buchnęła biała para, kilka kropel wody prysnęło na czarne rozgrzane kamienie. Nestor podał koszyk i złotą czarkę Aretosowi, który umieścił czarkę w koszyku i stał przyciskając go do brzucha, dopóki akt ofiarny nie zbliżył się do końca. Twarz jego była w dalszym ciągu posępna, ale i Jego jakoś porwała ceremonia, przestępował z nogi na nogę jak biegacz przed startem. Nestor zrobił zadziwiająco żywy i pełny krok w tył, i ten sam ruch wykonała królowa, i ci, którzy stali za nią. Teraz uniosła się królewska i arcykapłańska prawica i Thrasymedes, który przez cały czas stał z wzrokiem wbitym w ojca, wystąpił z podwójnym toporem zwisającym z lewej dłoni i ustawił się po prawej stronie głowy jałówki. Echefron i Stratios posunęli się nieco ku przodowi, prawie nie odrywając stóp od ziemi. Byli czerwoni i spoceni na twarzy od trzymania zwierzęcia - nie dlatego, by Uświęcona poruszała się tak dużo, ale dlatego, że trzymali ją i tak w najwyższym pogotowiu. Po lewej stronie stał Pejsistratos z długim nożem, a za nim Perseusz z miedzianą miską w dłoni. Nastrój świętości trwał, ale zbliżał się coraz bardziej do nastroju jesiennego uboju. Ludzie zaczęli się poruszać, ci z tyłu napierali, było jeszcze cicho, ale na twarzach zelżało napięcie. Nestor podniósł drugą rękę i stał znowu w błagalnej i błogosławiącej postawie. Usta poruszały mu się, górna warga zwisała znowu nieco, widać było, że szukał słów i natchnienia, ale nie przychodziły. - Czyń swoje, Thrasymedesie - rzekł swoim pękniętym głosem. Brązowy topór zabłysnął w powietrzu i uderzył z głuchym mlaśnięciem, zabrzmiało to jak westchnienie, w kark jałówki tuż za rogami. Thrasymedes zabija teraz swoją ciotkę, pomyślał Telemach z dziwnie bolesnym spokojem. W tejże chwili krzyknęła Eurydyka, przenikliwie, rozdzierająco halleluja - yo - yo! Brzmiało to, jak gdyby krzyk ten wydarł się jej z gardła niczym krwawy ochłap mięsa; i kilka innych kobiet, zamężnych i niezamężnych córek, także krzyknęło. Jałówka i królowa upadły równocześnie: Jałówka najpierw na kolana, a potem przewaliła się na lewą stronę i leżała kopiąc poświęcony nawóz w ostatnich wysiłkach ryczenia, był w niej dźwięk ryku; Eurydyka upadła do tyłu w ramiona dwóch zięciów i ustawionych za nią córek. Echefron i Stratios trzymali jeszcze za śliskie umazane rogi, a Pejsistratos przelazł przez drgający krowi zewłok, by dostać się do gardła zwierzęcia i je otworzyć, lecz na rozkaz Nestora podnieśli jałówkę i położyli ją na ławie do uboju, pod ścianą. Pejsistratos wbił nóż, rękę miał spokojną, ale twarz jego straciła wyraz ironii i była w niej zamiast tego stanowczość działania, radość działania. Wszystko zmieniło się teraz w scenę uboju. Nestor bez zbytnich ceregieli zaniechał swojej arcykapłańskości i wydawał na wszystkie strony rozkazy. Eurydyka oprzytomniała, podeszła bliżej i pokazała Perseuszowi, jak ma trzymać miedzianą miskę, żeby zbyt dużo krwi nie wylało się na ziemię: tej krwi miano przypuszczalnie użyć do gotowania strawy. Thrasymedes rozciął tuszę i paru niewolników wyjęło z niej kiszki i inne dymiące wnętrzności, pozwalając, by flaki wypłynęły ciężko do drewnianej dzieży, podczas gdy Pejsistratos wprawnie zaczął zdejmować skórę. Potem Thrasymedes poćwiartował tuszę toporem i nożem. Bracia łamali z trzaskiem kości i chrząstki, czerwone mięso parowało. Głowa z umazanymi rogami została odcięta i położona na boku. Nestor skosztował pierwszy. Odkroił cienki płat z wewnętrznej strony udźca, owinął go paskiem tłuszczu i trzymał potem smaczny kąsek na miedzianym rożnie nad ogniskiem, które wypaliło się już pozostawiając tylko zdatną do pieczenia kupkę żaru. Mięso syczało, skwierczało, tłuszcz kapał. Telemach czuł, jak nagle ogarnia go silny głód. A sam ten głód krył w sobie swego rodzaju zawód. Był już przedtem przy bardzo wielu ofiarach, szybkich, niedbałych, codziennych ofiarach albo uroczystych ofiarach przy uboju i żniwach, małych ucztach, przerwach w życiu codziennym, ofiarach, gdy okręty wychodziły w morze lub wracały do domu, ofiarach przy urodzinach synów na Itace albo przed wyprawami w interesach i po udanych interesach. Czasem myślał: Kiedyś będę może mógł wziąć udział w wielkiej, prawdziwej ofierze na lądzie. Teraz miał to już za sobą i było to pod wielu względami uroczyste i wzruszające, i nigdy jeszcze przedtem nie czuł się tak blisko boskiego błagania. Lecz mimo to: pozostawiało to po sobie nie tylko ochotę najedzenia się do syta, lecz także głód, który nie miał nic wspólnego z podniebieniem i z żołądkiem, łaknienie. Później, gdy tak jak tu ludzie zaroili się wokół poćwiartowanej, odartej ze skóry i dość nieświętej krwawej tuszy, było w tym wszystkim coś śmiesznego. Było to tak, jakby kapłan ofiarny miał fałszywą wiarę - albo jakby Nestor wprawdzie pogrążył się w to, co ukryte, co bliskie bogom i mistyczne, ale w każdym razie nie dosięgną! do najgłębszej i najdoskonalszej wiary. I przyfrunęła myśl: Z ojcem może było inaczej? - A może nie? Nestor trzymał rożen, na którym piekł mięso, lewą ręką nad kupką żaru, a w prawej miał złotą czarkę ozdobioną wzorem z mątwami, pełną krwi. Wylał ją na ogień, zasyczało gniewnie, w nozdrzach czuć było słodkawy, mdły zapach krwawej pary. Gdy odstawił naczynie, powiedział swym zwykłym, starczo spękanym głosem: - No to jemy, bierzcie, proszę! Aretosie, pryśnij wina na ogień. I tak ofiara została spełniona. Każdy odkroił sobie mały kawałek jałówki, upiekł go na miedzianym rożnie i zajadał: było to delikatne mięso, z dobrego uboju. Następnie goście, wszyscy zaproszeni, a wśród nich także i załoga okrętu z Itaki, weszli do megaronu, by zjeść śniadanie: pożegnalny posiłek dla Telemacha. Polikaste znikła wraz z matką i niezamężnymi siostrami na górnym piętrze. Raz podczas posiłku Telemach ujrzał ją, jak stała - tylko przez moment - w wewnętrznym otworze drzwi, i uderzyła go z całą siłą myśl, która go przez cały czas nie opuszczała. Ją, tę dziewczynę, chciałoby się mieć. Wielka część pięknego zbioru kielichów i pucharów Nestora znowu wydobyto i postawiono na stołach, i często wznosili toasty. Telemach zmuszony był niejednokrotnie wychylać puchar do dna. Ale starał się pozostać trzeźwym. Wstydził się trochę za swoich towarzyszy ze statku. Odczuwali oni skutki przepicia z poprzedniego wieczora i nocy i szybko się upili. Paru z nich musiano wynieść na dwór, gdzie położono ich w cieniu na wewnętrznym dziedzińcu, a kiedy Nestor, lekko chwiejąc się na nogach, wstał, żeby udać się na przedpołudniową drzemkę, sześciu lub siedmiu młodzieńców z Itaki leżało pod stołami, a na zewnętrznym dziedzińcu kilku stało awanturując się i kłócąc, dopilnowano jednak, żeby nie mieli broni. Nestor miał mimo wszystko dość jasno w głowie i trzymał się nieźle na nogach, gdy wydał rozkaz, aby zaprzężono konie. Telemach bardzo był ciekaw tej całej wyprawy, jeszcze nigdy dotąd nie jeździł końmi. Wkrótce po tym, jak Helios minął szczyt południowy, najgorętszą godzinę dnia, Telemach w towarzystwie Pejsistratosa wyruszył przez góry do Sparty i króla Menelaosa. Godzina była nieodpowiednia, ale im się spieszyło. Stali na szeroko rozstawionych nogach w lekkim wozie, wysunąwszy lewą stopę, trzymali się prosto jak na obrazach, które Telemach widział na glinianych dzbanach, gdy wyjeżdżali z miasta i szybkim kłusem jechali wzdłuż brzegu, i po dosyć znośnej z początku drodze do Ferai; później usiedli na desce, którą zabrali ze sobą. Byli nieco otępiali z powodu upału, Telemach kilka razy zasnął, ale Pejsistratos czuwał. Pod wieczór, gdy pochłodniało, zrobili postój przy źródle w górach, zjedli posiłek, odpoczywali i rozmawiali. Pejsistratos miał ochotę jechać na Kretę i w świat Minosa albo za morze, na zachód, gdzie miały podobno być nowe, nieznane, dziwne krainy, zastanawiał się poważnie, czyby tam trochę nie zostać. Wyraźnie czuł się niedobrze w domu, w Pylos, w małostkowych, jak mówił, i prostackich stosunkach. Obaj byli ciekawi Menelaosa i Heleny. - Podobno przytyła teraz, jak słyszałem - powiedział Telemach. - Tak, mówią, że jest dosyć tłusta... ale jaka to kobieta, jaka kobieta! - rozwodził się Pejsistratos. O zmierzchu przybyli do domu oberżysty, małego królika Dioklesa, gdzie przenocowali. Wcześnie rano następnego dnia pojechali dalej do Sparty i Lakedajmonu. ANTYFONA II Jego przybycie nie przerwało obrad dwunastu feackich książąt i ministrów. Posiedzenie u Alkinoosa było skończone i ostatni swój toast poświęcili Strażnikowi, Dozorcy Interesów, Posłańcowi Hermejasowi, akurat w chwili gdy Podróżnik wszedł na chwiejących się nogach i złożył głowę na kolanach królowej Arete. Pozostał w tej postawie kilka chwil, nie wiadomo jak długo, dopóki nie udało mu się wydobyć z głębiny snu, z morza odurzenia na powierzchnię i nie uświadomił sobie ich zdumienia. Dla neutralnego i trzeźwego obserwatora zewnętrzna strona wydarzenia wyglądała tylko tak, że przykląkł, oparł głowę na jej kolanie, ale natychmiast podniósł się i stał zgięty w ukłonie przed królową i zaskoczonym królem. Stał tam przez parę średniodługich sekund i gdy tylko rozjaśniło mu się w głowie, zdał sobie sprawę, że przybył do bardzo bogatego i może potężnego męża. Zerkając na boki w poszukiwaniu drzwi, przez które mógłby uciec w razie potrzeby, stworzył sobie obraz sali. Na stołach, przy których siedzieli mężczyźni, stały drogocenne puchary błyszcząc w blasku rzucanym przez okrągłe, otoczone kolumnami ognisko. Wzdłuż ścian wysoko w górze biegł fryz z czarnych lub niebieskich mozaik z emalii lub szkła. Próg, który przekroczył, był z brązu, framugi drzwi obite srebrem, po bokach stały wysokie po kolana psy lub lwy ze srebra i złota, a pierścień zasuwy był też na pewno ze złota. Muszę natychmiast wygłosić mowę, nim zaczną mnie pytać lub przyjdzie im do głowy, by mnie wyrzucić za drzwi, pomyślał. Muszę starać się wytłumaczyć. - Proszę o wybaczenie, że wdzieram się tak tutaj - powiedział i język jego pracował dość sprawnie. - Przybywam z morza, jestem rozbitkiem i spłynęło na mnie natchnienie, które musiało chyba pochodzić od bogów, prawdopodobnie od Posłańca Hermejasa - wymyślił szybko na poczekaniu - żebym tu przyszedł i złożył głowę na kolanach Wysoce Czczonej Królowej. To absolutnie był podszept bogów, nie mogę tego inaczej wytłumaczyć. I oto teraz błagam was o opiekę i pomoc. Czekał. Król postawił dopiero co puchar na stole, ale trzymał go jeszcze w luźnym uchwycie prawej dłoni, podczas gdy lewą gładził i pieścił długą, czarną, lśniącą od oliwy brodę. Nie przyszła żadna odpowiedź. Król przyglądał mu się. Wówczas zrobił krok w tył. Piętą zaczepił o obramowanie okrągłego ogniska i omal nie usiadł w kupie żaru i popiołu, lecz utrzymał równowagę. Czuł, że musi coś przedsięwziąć, apelować w inny sposób. Usiadł na skraju paleniska. Płaszcz ubrudzi się naturalnie całkiem sadzą, pomyślał. Ciekawym, czy powinienem także wziąć trochę popiołu i posypać sobie na włosy, słyszałem, że tak się robi u niektórych ludów, gdy chce się pokazać, że człowiek jest zupełnie wykończony. Królowa zrobiła gest, jak gdyby chciała mu przeszkodzić, a równocześnie stary siwobrody mężczyzna, który siedział o parę stolików od króla, odchrząknął skrzekliwie i powiedział: - Alkinoosie, chyba nie wypada, żeby przybysz siedział w taki sposób! Była w tym otwarta wymówka, ale nie wzięto jej za złe. - Laodamasie, synu mój - rzekł król do młodego mężczyzny, który siedział na krześle z oparciem po prawej jego stronie - wstań i zrób miejsce przybyszowi. Nastąpiła krótka chwila, aż gęsta od ludzkiego milczenia. Któremuś ze starców i ministrów zaburczało w brzuchu. Kawałki węgla na zewnętrznym skraju ogniska pękały z trzaskiem. Królowa westchnęła głęboko i donośnie. Król podniósł prawą dłoń i wskazał na krzesło Laodamasa, i Podróżnik, który czuł rosnący żar w krzyżach, wstał i otrzepawszy ostrożnie swój płaszcz podszedł i usiadł. Krzesło, przyjemne z wyglądu, było wygodne, miało oparcie dla ramion i wyściełane siedzenie. Pomyślał: siedzę w krześle, to rozkosz siedzieć, to nieprawdopodobna przyjemność. Weszła niewolnica ze srebrną miedniczką: zanurzył dłonie w wodzie i wytarł je ręcznikiem, który mu podała. Postawili na jego stole jedzenie: zimne mięsiwo i chleb. Bardzo piękne jedzenie, pomyślał. Sączył wino, zwilżając tylko wargi kilkoma kroplami, żeby nie zwaliło go tak, jak niedawno temu; było łagodne i smaczne. Któryś z książąt ziewnął szeroko i głośno. Alkinoos przyglądał mu się bacznie w tej ciszy; a gdy już coś zjadł, przeżuł i przełknął coś smacznego, i złożył okaleczone dłonie na kolanach, i czekał przez chwilę, król rzekł: - Tak, moi panowie, uważajmy nasze zebranie za zakończone. Nasz ceniony gość wydaje się zmęczony. Przyglądałem mu się, podczas kiedy jadł, i zdaje mi się, że musiał przejść okropne rzeczy. W każdym razie proponuję, żebyśmy się tutaj spotkali jutro. Nie umiem rozstrzygnąć, czy jest on człowiekiem, czy bogiem, ale byłoby ogromnie interesujące usłyszeć, co ma do powiedzenia. Musiał coś na to odpowiedzieć, a czuł, że znów ogarnia go senność. - Nie jestem wcale bogiem - powiedział, a język mu się plątał - lecz, tak jak powiedziałem, jestem rozbitkiem. I czuję wielką wdzięczność za to, że zechcieliście mnie przyjąć tak życzliwie. - Jesteśmy raczej znani z naszej gościnności - odrzekł król i brzmiało to zwięźle, może poczuł się dotknięty. Panowie podnieśli się od stołów, skłonili i odeszli pojedynczo i grupkami. Żaden nie zataczał się, wyszli wszyscy z godnością: ważne zebranie skończyło się i nie okazywali szczególnego zainteresowania jego osobą. Był gościem, oni też byli gośćmi. Synowie wycofali się, został sam na sam z królewską parą. Królowa przyglądała mu się oczyma rozszerzonymi ciekawością. To ta odzież, pomyślał. Muszę wynaleźć coś, w co by uwierzyli, coś tak bliskiego prawdy, że podobnego do rzeczywistości. - Morze wyrzuciło mnie na ląd u ujścia rzeki tu po zachodniej stronie, wczoraj lub przedwczoraj - powiedział; i gardło, i język pracowały sprawnie. - Leżałem i spałem w opadłych liściach pod drzewem, i zbudziła mnie cała gromada dziewcząt, które prały. Była tam córka tego domu (nie mógł sobie w tej chwili przypomnieć jej imienia), pożyczyła mi trochę odzieży. Powiedziała, że mam przyjść prosto do was i opowiedzieć o wszystkim. - Zdawało mi się też, że poznaję hafty na kaftanie i płaszczu! - wykrzyknęła królowa Arete. - Jestem niesłychanie wdzięczny, że wolno mi było je pożyczyć na jakiś czas - rzekł. - I chciałbym spytać, czy możecie mi pomóc w powrocie do domu? - Dokąd zdążacie? - zapytał król. - Na południe - odparł. I z wahaniem dodał: - Do Itaki. Zdążam do Itaki, ale długo byłem w podróży. - To spory kawałek drogi na południe - rzekł król. - Tak, przypuszczałem też, że zapędziło mnie za daleko na północ - powiedział. - A skąd przybywacie? - zapytała królowa i jej uszminkowana na biało twarz nabrała znowu bardzo macierzyńskiego wyrazu. Nie jest tak uszminkowana jak Kalipso, pomyślał. Mniej więcej tak jak ona, jak Penelopa zwykła się szminkować, cienko. Ile ona może mieć lat? Czterdzieści może, chyba nie więcej. - Przybywam z zachodu, z bardzo daleka - rzekł. - Dawno temu brałem udział w wojnie, a potem zabłądziłem w drodze powrotnej do domu. W końcu wylądowałem na zachodzie, w krainach Atlasa, gdzie kończy się świat. Mają wiele nazw dla tego miejsca, wielu nazywa je Ogigia, to przylądek, półwysep. Mówiąc otwarcie byłem tam więźniem. - Czy u Fenicjan? - wtrącił król. - To i tam są Fenicjanie? Tak daleko? A może u czarnych? - Nie, to było u osoby boskiej uważać ją za boginię. - Boginię? - odezwała się żywo Arete pochylając się ku niemu. - O tym musicie koniecznie opowiedzieć! - Bogini! - rzekł król podejrzliwie. - W takim razie jesteście bogiem, albo przynajmniej półbogiem? - Nie, jestem dość zwykłym człowiekiem - odparł. - Podróżnikiem. - No to nalejcie sobie jeszcze jeden puchar - rzekł król. Pejsistratos, syn Nestora, opowiedział, kim są, gdy tylko to było możliwe, ale trwało to trochę; a Telemach ogarnięty na dłuższą chwilę przystępem wyspiarskiej wstydliwości nie śmiał opowiadać i zadawać pytań. Nim doszło do tego punktu losu, minęło wiele godzin. Trafili mianowicie na wesele, święto rodzinne, które równocześnie było uroczystością oficjalną z udziałem wszystkich możnych wielkiego miasta i znakomitych gości z zewnątrz: król Lakedajmonu, Menelaos, żenił w tym dniu dwoje swoich dzieci. Tak, zanim tam przybyli! Już sama podróż do Sparty była nerwowa i męcząca. Droga z Ferai nie była wprawdzie tak uciążliwa, jak można było sobie wyobrażać. To znaczy: droga zewnętrzna. Ale droga wewnętrzna, którą obaj młodzi mężczyźni przebyli stojąc i siedząc w lekkim, trwałym i pięknie pomalowanym wozie Nestora, droga ciekawości i napięcia Pejsistratosa, żądnego podróży syna Nestora, i Telemacha, trwożliwie dopytującego się syna żywego czy martwego Odyseusza, była szczególnie uciążliwa skutkiem uczuć niższości, jakie wywoływała i podsycała. Bogactwo i piękność drogi zewnętrznej, która objawiła się przed nim, gdy zjechali z górskich przełęczy, przygasiła poważnie ich nastroje. Gdy ujrzeli pod sobą na równinie Spartę, u stóp góry Tajgetu, i uświadomili sobie blask i potęgę, które mieściły się w tych murach i wschodziły z tej żyznej ziemi ich rozmowy stały się poważniejsze niż przed południem. Postój w Ferai - gdzie zresztą Telemach miał ciotkę, której nie odwiedził - stał się naturalnie małą ucztą, która spotęgowała skutki uczty ofiarnej w Pylos, i w tym podwójnym upojeniu śmieli się obaj bardzo dużo przez całe rano. To, co zobaczyli teraz, i to, do czego zdążali na wewnętrznej drodze, na drodze ducha, duszy, wyobraźni, fantazji, i na zewnętrznej, kamienistej, zakurzonej drodze przez żyzne trawiaste równiny, przepełniło ich obu szacunkiem podobnym do lęku. Zaimponowało to nawet mieszkańcowi Pylos, Pejsistratosowi, który powiedział: „Podobno mają tutaj dużo koni.” I dodał: „Menelaos miał rzeczywiście do czego wracać z wojny przed trzema, czterema laty.” Z punktu widzenia Telemacha, mieszkańca Itaki, obfitość koni była już w Pylos. Już w Pylos istniały domy i pałace ważniejsze i okazalsze niż na jego rodzinnej wyspie. To, do czego zdążali obecnie, było co najmniej trzykrotnie większym Pylos i na myśl o tym rosła nie tylko jego, ale i Pejsistratosa prowincjonalność. Czuli ją nie tylko myśląc o swym stroju, ale i gdy patrzyli na brązowe i zakurzone lędźwie i grzbiety obu najlepszych królewskich trifylijskich rumaków z Pylos, i na wczoraj cudownie pięknie, ale dziś już na krzyczące prostackie kolory pomalowany wóz. Nie, nie czuli tego tylko powierzchownie: czuli to w swoich ustach, w obracaniu językiem, przy rozmowie i w wahających się, niepewnych, wiejsko niezdarnych teraz ruchach rąk. Telemach miał płaszcz czerwony, teraz sądził, że mógł on być innego koloru. Jego czerwone sandały mogły mieć elegantszy fason: szewcy na rodzinnej wyspie, a dlaczego i nie w Pylos, powinni być lepsi. Myśli tego rodzaju wprawiały obu bohaterów w nerwowość i pełen powagi nastrój zagubienia w obcym świecie, i przestali gawędzić i plotkować; zamiast tego rozmawiali z godnością głównie o koniach. W Argolidzie ma podobno być jeszcze więcej koni, mówił Pejsistratos. To było przedtem. Jeszcze zanim wpadli prosto na podwójne wesele, gdy przybyli wieczorem do celu. Menelaos wydawał za mąż swoje jedyne dziecko, jakie miał z Heleną, córkę Hermionę, za syna znanego w całym ludzkim świecie Achillesa, Neoptolema - utrzymywano, że to dawna obietnica z Wojny, ale była to poza tym polityka - a równocześnie żenił swego zrodzonego poza małżeństwem, z niewolnicy, syna, melancholijnego Megapenthesa, dla którego wybrał miejscową dziewczyną z miasta, ojciec jej nazywał się Alektor. O wszystkim tym dowiedzieli się Telemach i Pejsistratos, gdy tylko zatrzymali się przed zewnętrzną bramą i wyszli z wozu. Znaleźli się pośrodku zgromadzenia ludowego, które wyraźnie sądziło, że są spóźnionymi gośćmi weselnymi; najpierw wznoszono okrzyki: Niech żyją! a dopiero potem powiedziano, o co chodzi. To było przedtem, i przedtem było też to, że najpierw strażnik a później ktoś, kto przedstawił się jako mistrz dworu Eteoneus czy coś w tym rodzaju, zapytał, czego sobie życzą: wbiegł do pałacu, natychmiast wrócił i poprosił ich, by poszli za nim. I zanim się opamiętali, byli już na górze w weselnym rozgwarze, przywitali się z gospodarzami i wieloma gośćmi, wzięli szybko kąpiel i posadzono ich przy stole. Wtedy Telemach wciągnął głęboko oddech i starał się przetrawić swe przeżycia i oprzeć na nich rozsądne i godne zachowanie. Nie mógł powiedzieć: Jestem Telemachem, synem Odyseusza, czy nie wiecie, gdzie jest mój tato? Ale mógł powiedzieć: - O, dziękuję bardzo, mam nadzieję, że nie przyszliśmy w nieodpowiedniej chwili... nie, nie, nie róbcie sobie przez nas żadnych kłopotów! - Uważajcie się za naszych gości - powiedział Menelaos. Był to duży, blady i nalany jasnowłosy mężczyzna, niebieskooki i o życzliwym wyglądzie. Królowa Helena była też dość korpulentna: dama pod pięćdziesiątkę o prostym, nieco mięsistym nosie, silnie na biało uszminkowanej cerze, czarnych włosach, brązowych oczach. Podczas gdy jedli, w rozgwarze rozmów, pieśni i toastów, Telemach rozejrzał się po sali. Najpierw ukradkiem przyjrzał się Helenie, podczas gdy Menelaos ciągnął dalej opowiadanie, które przerwano, kiedy przybyli; chodziło tam wyraźnie o niego samego i jego żonę. Miała białą suknię z niebieską szarfą, suknia ta była może nieco zbyt dziewczęca, na palcach i na ramionach nosiła wiele pierścieni i obręczy, na szyi liczne naszyjniki i sznury pereł. Sala, w której siedzieli, stanowiła odpowiednią ramę dla jej znaczenia i rozgłosu. Była około trzydziestu kroków długa i dwudziestu szeroka. Gdy przekroczył miedziany próg i wraz z Pejsistratem zaprowadzony został do Niej, Kobiety, która stała się powodem i celem Wojny, pierwszym jego wrażeniem był luksus, bogactwo. Teraz mógł siedzieć w swoim krześle z oparciem, przed wypolerowanym do połysku stołem zastawionym jadłem i napitkami, i ukradkiem się jej przyglądać. Siedział tak blisko, że czuł mocny aromat jej pachnideł poprzez inne łacedemońskie zapachy i wonie. Mógł oglądać jej biało uszminkowaną twarz i bujne kształty w świetle z okrągłego paleniska. Sam, podobnie jak ona i król, i Pejsistratos, był też mocno oświetlony płomieniem, który dawały palące się z trzaskiem cedrowe bierwiona, podczas kiedy reszta gości, nie wyłączając także ślubnych par, znikała w półmroku megaronu. Megapenthesa nie można było prawie dostrzec z miejsca Telemacha, on i córka Alektora byli tylko nieokreślonym kształtem na tylnym planie. Hermiona i Neoptolemos mieli więcej światła: mógł dostrzec, że tak słynny już syn Achillesa był typem wojownika o brutalnej i przypuszczalnie bardzo głupiej twarzy. Zgromadzenie robiło wrażenie nie tyle weselnych gości, ile umyślnie i na siłę zebranego wieńca gadułów i słuchaczy skupionych wokół głównych osobistości: Heleny i Menelaosa. Tak, ta sala stanowiła odpowiednią dla niej ramę. Podłoga pod stopami Telemacha pokryta była czworokątnymi, gładkimi kamieniami, wzdłuż ścian biegł fryz z topionego szkła w kolorach czarnym i niebieskim, gdzie można było rozróżnić jasne kobiece figury i ciemne, prawdopodobnie czerwone męskie postaci ścigające się nawzajem w wiecznej opowieści. Stoły były inkrustowane kością słoniową, naczynia na nich ze srebra i złota, a u drzwi, przez które wszedł Telemach, stały srebrne i złote kratery; wszędzie błyszczało i lśniło od metali i bursztynu, pucharów i połyskujących kielichów. Oto co widział w półmroku z otaczających ją ram. Szepnął do Pejsistratosa: - On musi być bezbrzeżnie bogaty! Gdzie tylko spojrzeć, złoto i srebro, i bursztyn, i kość słoniowa! Piękniej nie może być na samym Olimpie. - Tak, bardzo tu wystawnie - odszepnął Pejsistratos z ustami pełnymi jadła. Menelaos zwrócił się do nich: może urażony, że nie słuchali go zbyt uważnie, a może sam ciekaw. - Człowiek przeżył niejedno, nim mógł osiąść tutaj znowu w spokoju - powiedział. - Z tym skromnym dobytkiem, który nagromadził. - Taak, zaiste! - przywtórzyła Helena. - Człowiek poznał doprawdy, że żyje! Długo mówili; Menelaos dużo opowiadał; na sali słychać było ziewanie i wielu z najbliżej siedzących gości wyglądało na sennych - z szacunkiem sennych. Wesele przeminęło; to było zakończenie, w którym dane było uczestniczyć Telemachowi i Pejsistratosowi. Goście wstawali, podchodzili i żegnali się. Megapenthes, syn niewolnicy, znikł cicho z córką Alektora i widać było, że nie rozpieszczano go ceremoniami: para pożegnana została skinieniem głowy Menelaosa i skinieniem głowy Heleny. Znany syn słynnego Achillesa wstał z łoskotem, zawołał gromko: Dobranoc! wziął za ramię wstydliwą, podobną do Heleny, lecz nieco spłoszoną Hermionę i uprowadził ją do ich łożnicy: mieli odjechać wczesnym rankiem. - Ale wy możecie jeszcze chwilę posiedzieć i pogadać - rzekł Menelaos do Pejsistratosa i Telemacha, gdy wszyscy już poszli. - Chyba przenocujecie? - Tak, jeśli nie sprawi to wam zbyt wiele kłopotu - odparł dwornie syn Nestora. Niewolnik napełnił ich puchary. Helena siedziała z przymkniętymi oczyma. Wygląd ma dość macierzyński, pomyślał Telemach. Ile ona może mieć lat? Starsza od mojej matki. Ale jest bardziej uszminkowana niż mama. I przeszła dużo gorsze rzeczy. Gorsze rzeczy? - pomyślał. - Jesteście przejazdem? - zapytał Menelaos. - W interesach, ma się rozumieć? Miał odpowiedzieć Pejsistratos, miał odpowiedzieć Telemach, ale nie zdążyli. Menelaos chciał teraz sam mówić. - I ja też zdążyłem napodróżować się niemało - powiedział. - Ponad siedem lat po wojnie byłem poza domem, znam więc to. Wiecie, po Troi. Zwykłem rozmyślać o tym wciąż i stale, codziennie. Otworzyła oczy i rzuciła mu spojrzenie. - Tak, tego się tak łatwo nie zapomina - rzekła. Weszła służebna z bardzo pięknym koszykiem ze srebra, pełnym świeżo uprzedzonych nici, a na samym wierzchu leżał duży kłębek niebieskiej wełny i złote wrzeciono. Chciała im może zademonstrować swoje zadomowienie po tych wszystkich pełnych przygód latach. Telemach nie mógł oprzeć się wrażeniu, że cała ta scena była zaaranżowana, ażeby pokazać, jak szczęśliwe i kochające dom było obecnie to małżeństwo: była w niej zarówno pokora małżonki, jak i odrobina chełpliwości. Nie mógł uwierzyć, że ta bardzo bogata kobieta, która dopiero co wydała za mąż córkę i ożeniła pasierba, gospodyni na trwającej cały dzień uczcie, mogła mieć jeszcze ochotę, by tak późnym wieczorem zasiąść do przędzenia. Dopiero po malej chwili uświadomił sobie lepiej znaczenie tego gestu. Tak, zrozumiał go jasno. Chciała tu siedzieć i gawędzić, i słuchać tego, co przyszło z zewnątrz, i może nadzorować słowa małżonka (nie był całkiem trzeźwy), i korzystać z okazji, by bronić się, by wyjaśniać - i siedzieć tutaj, tak jak gdyby wcale nie siedziała tu dla tego słuchania, dla tej służby nadzorowania, lecz zamiast tego była zapobiegliwą gospodynią, która zawsze zajmuje się jakąś praktyczną robotą. - Ten kosmyk - powiedział Menelaos wskazując nań - ma również swoją historię. Moja żona dostała go od królowej Alkandry z Teb, w kraju Egiptu, kiedyśmy tam byli. - Tak, tak, podróżowało się niemało - wtrąciła Helena manipulując przy wrzecionie i motkach wełny. - Panowie przybywają z daleka? - Z Pylos - odparł Pejsistratos. - Z piaszczystego Pylos. - O, Pylos - powiedział Menelaos. Oczy jego pociemniały, przyglądał mu się z zainteresowaniem rzucając równocześnie spieszne spojrzenie ku żonie. - Byłem tam raz przed z górą dwudziestu laty, kiedy odbywałem podróż, by - by nakłonić Nestora do udziału w Wojnie. Czekali. - Mój brat i ja byliśmy także w Itace - ciągnął Menelaos. - Pozyskaliśmy dla siebie i Odyseusza. Zrazu opierał się i udawał wariata, by nie iść na wojnę, ale i tak w końcu poszedł. Czekali. - Myślę o nim często i zastanawiam się, czy jest jeszcze przy życiu, czy też przepadł na zawsze - mówił Menelaos. Oczy Telemacha napełniły się łzami, nie mógł temu przeszkodzić. Uczucie opuszczenia, uczucie bezradności nabrzmiało w nim, łzy nie dawały mu patrzeć. - Jestem synem Nestora - rzekł Pejsistratos. Arete i Alkinoos czekali. - Wielu rzeczy nie chce się pamiętać - powiedział. - Ale ją, tę boginię, u której byłem więźniem, chcę zapamiętać. Byłem zmęczony wojną, byłem zmęczony także wędrowaniem, nie dotarłem przecież nigdzie, w każdym razie nie tam, dokąd chciałem. Byłem u niej przez siedem lat. Dbała o mnie dobrze, niczego mi nie brakowało. Przyzwyczaiłem się tam być i starałem się zapomnieć. Szło to dość pomyślnie: zapomniałem prawie wszystko. Potem musiałem wyjechać. Żeglowałem przez siedemnaście albo osiemnaście dni. - To iście romantyczna historia - odezwała się królowa Arete. - Można to tak nazwać. - Dlaczego wiać wyjechaliście stamtąd? - zapytał król i w tym momencie minę miał nie tyle życzliwie zainteresowaną, co podejrzliwą. - Musiałem - odparł. - To było konieczne. Przyszło posłanie. Nie miałem wiele dni czasu. - Od kogo było to posłanie? - dopytywał się król pochylając się ku przodowi, nieufnie, badawczo. - Czy bardzo się smuciła? - zapytała królowa. - Nie mogę na to odpowiedzieć - odrzekł. - Posłanie przyszło od bogów, jestem w ich ręku. - O, to ciekawe! - wykrzyknęła królowa. - Nie sądzę, byście przede mną kłamali - rzekł król prostując się w krześle. - Jesteście bardzo osobliwym mężem, jednym z najosobliwszych, jakich kiedykolwiek spotkałem. Ufam wam, nie mogę powiedzieć dlaczego, nie znam was przecież. Ale ufam wam. Mógłbym wam zaproponować, byście zostali tutaj długo, zawsze. Mógłbym wam zaofiarować moją córkę. - Ależ Alkinoosie! - wtrąciła królowa. - Tak, tak, możemy o tym pomówić obszerniej jutro - powiedział król i podniósł się z krzesła. - Posłanie dla was przygotowane w sieni tu obok - rzekła królowa. - Mam nadzieję, że będziecie spali naprawdę dobrze po wszystkich przejściach. - Dziękuję Wam bardzo - powiedział. - Dziękuję Wam głęboko i gorąco. Ognisko dogasało. Przyszła niewolnica z pochodnią i oświetliła mu drogę do sieni obok megaronu. - Mam was pozdrowić serdecznie od Panienki - zaszeptała. - Od kogo? - zapytał tłumiąc ziewnięcie. - Od panienki Nauzykał. - Ach tak - powiedział życzliwie. - Ach tak, od niej. Pozdrówcie ją serdecznie ode mnie i podziękujcie za wszelką życzliwość. Sen zmorzył go gdy tylko przytknął głowę do poduszki. Odkrycie, że Menelaos był tak miękką i sentymentalną naturą, zrobiło dobrze Telemachowi. Uważał, że otwarły się tamy w nich wszystkich, i wcale się nie wstydził drżenia swego głosu, gdy zapytał: - Czy macie pojecie, gdzie on jest? - Nie - odrzekł Menelaos - ale myślałem o nim często i rozmawiałem o nim, gdy dyskutowaliśmy, co się wydarzyło wtedy. Nie będę wchodzić w polityczną grę przed wojną ani też analizować, jakie siły parły do wojny z Ilionem. Mój brat, Agamemnon, musiał drogo za to zapłacić, wszyscy zresztą musieliśmy to odpokutować. Napięcie było w powietrzu, i kiedy on, syn Priama, wykarmiony przez niedźwiedzicę, nie chcę wymieniać jego imienia, przybył tutaj i zaprzyjaźnił się z nami, a potem wyruszył w drogę wraz z Heleną, tak, wówczas napięcie to rozwiązało się w działaniu. Kosztowało mnie to siedemnaście lat życia. A Odyseusz... Pejsistratos zaniósł się bardzo głośnym szlochem. - Mój brat Antilochos nigdy nie wrócił z wojny. Każda rodzina, jaką znam, ma kogoś, kto nie wrócił - wyszlochał syn Nestora. - Tak, wiem, to chyba wszystko moja wina - rzekła Helena cicho i zaczęła też płakać. - Nie, nie, daj spokój, drogie dziecko - powiedział Menelaos kładąc miękko dłoń na jej ramieniu. - Mówiłem ci już przecież wiele razy, że nie powinnaś tak tego ujmować. To nie była niczyja wina. To była wina bogów, jeśli już jest się na tyle śmiałym, by twierdzić, że bogowie mogą popełniać błędy. To nie była niczyja wina. Tak już się stało. Ludzie są tacy. Nie było nas przez siedemnaście lat, ale Odyseusz nie wrócił jeszcze do tej pory. W gruncie rzeczy udało nam się wykręcić dosyć lekko. Pomyślcie o wszystkich innych, którzy nie wrócili! I pomyślcie o moim bracie! Nie, nie, nie mówmy teraz o nim. Ale pomyślcie o naszych synach, o Odyseuszu! Mamy pod dostatkiem ziemi, pod dostatkiem miast tu w Lakedajmonie. Czasem fantazjowałem, że dałbym mu naprawdę piękny prezent, gdyby wrócił, gdyby przybył tutaj. Menelaos wyciągnął rękę i szerokim ruchem potoczył nią wokół na wpół ciemnego megaronu. - Dom taki jak ten - powiedział - miasto takie jak to dostałby ode mnie. Gdyby wola Zeusa pozwoliła Odyseuszowi wrócić, otrzymałby tu przyjęcie jak żaden inny śmiertelnik. Kazałbym opróżnić to miasto i powiedziałbym do niego: Proszę, jest twoje, zabierz z sobą żonę i syna, i cały swój lud z twojej wyspy, z twego wyspiarskiego królestwa, i osiądź tutaj. Odwiedzalibyśmy się często, starzelibyśmy się razem aż do dnia, kiedy zabrałyby nas cienie... Helenie drżały wargi, łzy żłobiły bruzdy w szmince na policzkach. - Ech, siedzę tu i tylko płaczę! - żachnęła się na siebie. - Zazwyczaj nieskory jestem do płaczu - powiedział Pejsistratos ocierając oczy wewnętrzną stroną dłoni. - Co do mnie, nie zwykłem płakać nigdy - odezwał się Telemach pogrubiałym głosem. - Nie sądzę, by ojcu memu podobało się... Szloch wyrwał się nieodparcie z jego piersi ogromnym pęcherzem troski i zgryzoty. - Rozumiecie... tak jak sprawy wyglądają u nas w domu... - No, no, no - rzekł Menelaos - rozumiem chyba dobrze. Ale uspokój się, mój chłopcze, zrobimy, co tylko będziemy mogli, bądź pewny! Otarł także łzy i zastanawiał się, ale nie przyszedł mu natychmiast do głowy żaden pomysł. - Wymyślimy coś jutro - powiedział. - Heleno, a teraz uważam, że powinniśmy napić się nowego wina, tego najlepszego, a ty wlejesz do niego kilka kropel twego egipskiego lekarstwa, prawda? Bo to wiecie, Helena dostała w kraju Egiptu lekarstwo, wystarczy wlać tylko kilka kropli do wina i człowiek staje się zadowolony i lekki na duchu, lud Egiptu zna się rzeczywiście na takich sprawach! Zrobimy sobie przyjemny wieczór teraz, kiedy już wesele i całe to zamieszanie jest za nami! Trochę zimnego mięsiwa, no i dobre wino! Helena wstała i poszła do swojej komnaty, skąd przyniosła flaszeczkę z zatyczką; wróciła uszminkowana na nowo. Wydała rozkazy, niewolnica przyniosła nowe wino ze spiżarni. - To wcale nie jest niebezpieczne, jeśli się tego nie nadużywa - powiedziała wlewając kilka kropli do naczynia do mieszania wina. - Tak, zrobimy taką małą poprawkę dla siebie! - oznajmił król z zadowoleniem zacierając ręce; był już zmieniony, podochocony. Telemach czuł się jeszcze rozdarty między nadzieją i smutkiem. Wypił łyk, napój był dobry. I poczuł niemal natychmiast, jak nadzieja zaczyna zwyciężać, jak całość wraca i jak rośnie jego własna siła i pewność. Gdy zjedli kilka plastrów mięsa i wypili trochę wina, Menelaos powiedział: - Heleno, opowiedz nam teraz o drewnianym koniu z Troi. Czyście o tym słyszeli? No tak, oczywiście. Ale to było najchytrzejsze, co kiedykolwiek wymyślił ludzki czerep! - Więc to prawda z tym drewnianym koniem? - zapytał Telemach podnosząc głowę i patrząc na Helenę. Uśmiechnęła się do niego. - Tyle było wymysłów na ten temat, że już sama nie wiem. Pieśniarze muszą przecież czymś zwabiać publiczność. Ale Odyseusz był w każdym razie w Troi przed rozpoczęciem szturmu, wymierzył szerokość bram i zbudował potem swego rodzaju rusztowanie czy inną machinę, nie rozumiem się na tym. W każdym razie był u mnie na górze, na zamku. Przebrany za żebraka, nie można go było rozpoznać. - Opowiedz o tym w każdym razie - zachęcał Menelaos. - To naprawdę wesoła historia. Bo mówcie, co chcecie, ta Wojna miała także swoje komiczne sytuacje. - Moje położenie było opłakane, jak się orientujecie - ciągnęła Helena. - Niełatwo było mieć się zawsze na baczności. - W drodze powrotnej zabił co najmniej tuzin Trojan - dodał Menelaos. - Żeby milczeli. Tak, to była naprawdę wesoła historia. Żeby wymyślić coś tak chytrego, trzeba chyba być niemal bogiem. - Tak - przyznała Helena z roztargnieniem. - Tyle rzeczy człowiek sobie przypomina. Czy nie uważacie, że zrobiło się późno? Upiła wina; i piła pięknie, piękniej niż to kiedykolwiek widział u kogoś Telemach. Umiała pić. Ssała wino, mrużąc powieki. - Zapomnienie to coś cudownego - powiedziała nie otwierając oczu. 1 Przejaśniło się w jego śnie, zapadł w światło, w wełniane chmurki i w zapachy czystej wełny i lnu, zanurzył się bez oporu. Ciemność ponad nim nie była już mrokiem znużenia, było to natomiast widowisko. Można było na to patrzeć. Widział postać pochylającą się i chwytającą Astyanaksa za nogę, by roztrzaskać jego głowę o kamienny mur. Duff! zabrzmiało to. Widział twarz tego męża. To nie ja, pomyślał, to Neoptolemos, to syn Achillesa. Duff! brzmiało to. I pomyślał o czymś, o czym przedtem nigdy nie myślał, śniło mu się - myślał, że głowy dzieci są miękkie i zadziwiająco łatwo je zmiażdżyć. 2 Nagle, równocześnie, roześmieli się wszyscy czworo. Helena dolała kilka kropel do krateru i powiedziała, że nie można tego robić zbyt często, ale ponieważ obecnie rzadko przyjmują krople z Egiptu, można sobie pozwolić na jeszcze troszkę. Śmiała się z otwartymi ustami, pokazując białe, zdrowe zęby wewnątrz uszminkowanych jasną czerwienią warg, i oczy błyszczały jej i świeciły ku niemu. Pochyliła się w tył i śmiała się z Menelaosa, który powiedział coś zabawnego. Telemach nie zrozumiał dowcipu, a i Pejsistratos też pewnie się nie połapał, ale śmieli się z samego słowa: - Proti-proti. Król siedział pochylony do przodu, oparty łokciami na poręczach krzesła, i śmiał się gulgocąc. Niewolnica dołożyła parę polan do ogniska i wszystko nabrało nowego blasku: szklane glazury i metalowe ozdoby ścian, piękny fryz, progi i okucia drzwi połyskiwały, puchary i złota broda Menelaosa błyszczały: Telemach jeszcze nigdy nie czuł się tak pełen radości. - Proti-proti. - I to był bóg! - wykrzyknął Menelaos i zaraz zachichotał i zagulgotał znowu. Helena dostała nowego ataku śmiechu i śmiała się podnosząc twarz ku pułapowi, tak że można było widzieć jej dobrze wypielęgnowane nozdrza. Piersi jej skakały, oczy miała szeroko rozwarte, a jej szlachetnie umięśnione uda drżały, była cudowna i wszystko było cudowne. I oto znów krzyknął Menelaos w eksplozji śmiechu: - I nazywał się on Proti-proti! Przechylali się w tył, pochylali się do przodu, śmieli się - tak, zanosili się ze śmiechu, aż płomień kołysał się od tego. Telemach nie czuł się pijany, czuł się wyśmienicie, ale był niezmiernie wesoły. Nigdy w całym swoim życiu nie słyszał jeszcze czegoś tak komicznego. - Proti-proti! Ślina pryskała na wargach Pejsistratosa, kiedy usiłował wymówić to tak niesłychanie komicznie i zabawnie jak Menelaos, i Telemach pokusił się też o to Proti-proti! ale udało mu się tylko z pierwszą sylabą: w tym miejscu chichot poszarpał słowo na strzępy i Telemach potrącił swój puchar tak, że wino bryznęło na polerowaną płytę stołu. - Pro-pro! - krzyczała Helena i głos jej urastał, stawał się niemal piskliwy i wtedy zebrał się Menelaos z dosyć dużą siłą i wypowiedział to powoli, z najwyższym opanowaniem: - Pro-ti-pro-ti, takie było imię boga i był to bóg Egiptu! To tyło nieprzeparte, musieli roześmiać się znowu tak, aż gulgotali i syczeli, a w drzwiach stały dwie niewolnice i też się uśmiechały. Kiedy Helena w chwili zaczerpnięcia tchu skinęła ręką, znikły jak czarne cienie, przymykając drzwi ostrożnie, ale stały chyba za nimi i słuchały. - Idźcie położyć się, dziewczęta! - zawołała ku drzwiom królowa opanowanym głosem. - Opowiadaj więc, Menelaosie! Dyszała jeszcze i przykładała dłoń do drżących piersi, by uspokoić serce. Nie uszminkowana plamka na czole błyszczała jak miedź. Wypiła łyk wina i inni uczynili też to samo. - Człowiek obcował przecież także z wieloma bogami - powiedział Menelaos. - Nie można było tego uniknąć. Nie chcę teraz, jak to zwykli robić pieśniarze, wdawać się w bliższe opisywanie. A co się tyczy półbogów i niemal pewnych wypadków, to można by liczyć tych, których spotkałem z tego gatunku, w wielokrotnych iloczynach siedem razy po siedem. To był, jak już wspomniałem, bóg Egiptu. I był też wieszczkiem, wielkiego formatu centralą nowin i niewiarygodnym pedantem, jeśli chodzi o ofiary. Był bogiem fok, który przybył z dalekiej północy, z drugiej strony świata, gdzie są tylko mgły, i osiedlił się na morzu, daleko na południu, i był bogiem morskim dla ludu Egiptu. Ale równocześnie był władcą, królem u budowniczych piramid grobowych, nigdy jego stanowisko nie stało się dla mnie całkiem jasne. Ale, jak wspomniałem, był chciwy na ofiary. Tak, i oto ja tam przybywam, w drodze do domu. Skupił się na opowiadaniu, zanurzył się w nim, chciał się wokoło niego owinąć, ale sam został porwany i stał się więźniem i owiniętym. Menelaos stał się więźniem opowiadania - lub też ciężko rannym przez opowiadanie, zwalonym przez nie, trafionym przez nie jak gdyby przypadkową strzałą z łuku. To, co było tak miażdżąco komiczne w imieniu boga, zawierało też postrach, i przez ten strach król Sparty starał się przeleźć po błonce, po derce, po skórze samochwalstwa i ośmieszania. Może ona wytrzyma; a może szybko pęknie. Radosna zgroza rodziła się może z napitku, z kropel z Egiptu; choć może przyszłaby i tak. A imię to było komiczne w swym łudzącym podobieństwie z imieniem innego boga i jeśli myślano o tym, że lud Egiptu w tym przedstawieniu miał wśród swoich bogów złowonną fokę lub morsa. Menelaos zebrał się wokół opowiadania, zebrał je wokół siebie siedząc tam i był nadzwyczajnym gospodarzem dla synów mężów, których podziwiał i których przyjacielem i towarzyszem broni był przez wiele lat. Można tłumaczyć to jego opowiadanie jako dowód wdzięczności i wielkiego poważania, jako hołd. Wyciągnął może tę opowieść, by ulżyć zgryzotom księcia z Itaki, jako optymistyczną, aż nadto optymistyczną odpowiedź na niemal niewypowiedziane trwożliwe pytanie, odpowiedź, której nie można było nadać innej formy. I może po to, by uchronić siebie samego, uczynił tego boga śmiesznym, wręcz wymyślił go, ażeby wróżb, które potem nastąpiły, nie brano zbyt poważnie. Działania kropel nie można było jednak pominąć całkowicie. - Polegało to na tym, że złożyliśmy trochę za małe ofiary bogom, przede wszystkim Zeusowi - powiedział Menelaos, - Zostałem zatrzymany w Egipcie długo, tak długo, jak można zostać zatrzymanym w takich okolicznościach: siedem lat. Ale w końcu ruszyliśmy w drogę i po dniu podróży dotarliśmy do Faros koło ujścia rzeki i kraju położonego w delcie. Tam zatrzymała nas cisza morska, przez dwadzieścia dni nie czuliśmy ani powiewu wiatru. - Nie mogliście płynąć o wiosłach? - zapytał Telemach. - Oczywiście, na początku. Ale staliśmy tam i czekaliśmy z dnia na dzień, a potem zaczęło nam brakować strawy, kończyła się żywność. Nie odważaliśmy się po prostu wyruszyć w drogę. Ludzie zrobili wtedy coś w rodzaju sieci i kilku z nich biegało po wybrzeżach próbując łowić ryby. Wtedy skończyło się suszone mięso i zostało nam tylko trochę spleśniałego chleba. Ja sam piłem dość dużo wina, żeby nie stracić ducha. Zdawałem sobie sprawę, że uraziłem któregoś z bogów, ale nie mogłem sobie uprzytomnić którego. Powiem tylko, że piłem ze zgryzoty i rozpaczy i robiłem długie samotne przechadzki po wyspie, podczas gdy ludzie zajmowali się łowieniem ryb. Aż pewnego dnia... Zerknął na Helenę, znowu popadła w osłupienie, oczy jej były bez wyrazu. Kiwnął do niej głową zachęcająco, napili się wina: Telemach i Pejsistratos wznieśli swoje puchary. - Pewnego dnia wypiłem szczególnie dużo - ciągnął Menelaos z dziwnym, zwróconym do swego wnętrza uśmieszkiem. - Chciałem odpędzić od siebie ponure myśli. I zrobiłem długą przechadzkę w głąb wyspy. Tam spotkałem boginię, w każdym razie była ona czymś w tym rodzaju. Helena podniosła głowę i uśmiechnęła się; słyszała już tę historię wiele razy poprzednio. - Rozmawialiśmy trochę - mówił Menelaos - tak, zabawialiśmy się rozmową... uprawialiśmy... konwersację. Była nimfą morską, to znaczy na lądzie poruszała się na dwóch nogach, była wybitnie dobrze zbudowana. A jej tatuś nazywał się - Proti-proti! - Proti-proti! Pejsistratos przechylił się w tył, kładł ręce na brzuchu, trząsł głową, kaszlał i ryczał, i skręcał się ze śmiechu; i ta fala śmiechu od niego przewaliła się do Telemacha, a wśród swego własnego śmiechu słyszał, jak ho-ho-hohoho-ho-ho-ho Heleny wznosi się ku pułapowi z jej szeroko otwartych ust. Menelaos trzymał się oparcia krzesła, usta miał zaciśnięte, żeby zamknąć i opanować chęć do śmiechu, ale jego jasne oczy lśniły szaleństwem śmiechu. A potem wszyscy czworo odetchnęli głęboko i niemal równocześnie. I stałoby się to pauzą, szczerbą w szlachetnym, dobrym rytmie wieczoru i egipskiego upojenia, gdyby Helena nie powiedziała z odrobiną ostrości w głosie: - A co potem? Kiedy już skończyliście... konwersować? - Muszę się zastanowić - odrzekł Menelaos. Namyślał się, pili. - Szkoda, że człowiek od tych egipskich kropli staje się też trochę zapominalski - rzekł Menelaos i postawił puchar. - Mam tu na myśli te drobne szczegóły. Ale ona nazywała się Eidothea i dała mi wiele dobrych rad. Mówiła o tym, że jej ojciec jest bogiem morza lub podmorskich krain. I że jest on doskonale poinformowany o wszystkim, co się stało i co było planowane przez bogów i ma się wydarzyć. Chodziło tylko o to, by zważać na niego we właściwym czasie. Zwykł był wypływać na powierzchnię w środku dnia i wtedy trzeba było złapać, go bardzo szybko. Był zwierzchnikiem fok. Czyście widzieli kiedy foki? Nie są podobne do żadnych innych zwierząt - choć może tak, do olbrzymich pijawek, albo do psów pewnego gatunku, lub starych eforów i polityków, albo może śpiewaków. Od czasu do czasu dokonywał inspekcji i liczył je. Aby dobrać się do boskiego starucha, trzeba było podkraść się do niego w przebraniu i przytrzymać go, dopóki nie powie tego, co się chciało wiedzieć. - To brzmi bosko, to znaczy tak jak w prawdziwych baśniach - rzekł Telemach. - Ale śmierdziało to brzydko - odparł Menelaos. - Pomyślcie o tych skórach! Eidothea postarała mi się o kilka foczych skór, świeżo wypatroszonych, i powiedziała, jak mam się zachowywać. Wziąłem z sobą trzech łudzi i ukryliśmy się w zasadzce. Byliśmy na miejscu od wczesnego rana i wygrzebaliśmy sobie dołki w piasku między skałami tam, gdzie przychodziły foki. Potem wciągnęliśmy na siebie te skóry, które cuchnęły przeraźliwie, ale mieliśmy przy sobie pachnidła. Długo trwało, nim przyszły foki. Leżeliśmy zupełnie cicho patrząc na nie przez otwory oczne w foczych skórach. Był to dziwny widok, prawdziwe widowisko, i gdyby nie śmierdziało tam tak okropnie, byłoby to zupełnie jak w teatrze. Wyobraźcie sobie całe mnóstwo starych śpiewaków i polityków albo szyprów, którzy leżą na brzuchu i medytują na słońcu, i trawią, i myślą o swoim życiu, mniej więcej tak to wyglądało. Upił łyczek wina, zamknął na chwilę oczy i snu! wspomnienia. - I kiedy Helios wzniósł się najwyżej, a my leżeliśmy pocąc się pod ciepłymi futrami, przyszedł ten staruch. Zdaje mi się, że wynurzył się prosto z morza, ale nie jestem tego pewny, przybył może statkiem z lądu. Wyglądał jak zwykły człowiek, zwykły bóg o czworokątnej brodzie i długich włosach, i z egipską przepaską, był przysadzisty i żylasty, stary i siwy, na piersiach też miał szpakowate włosy, pamiętam. I wtedy poderwaliśmy się i schwytaliśmy go. Zapomnieli o jego komicznym imieniu i pochyliwszy się ku Menelaosowi słuchali z wielkim napięciem. - No i co? To Pejsistratos. - Zmienił się - ciągnął Menelaos. - Foki, inne foki, powlokły się szybko do morza, plusk! i zniknęły. Ale starucha trzymaliśmy mocno, był to prawdziwy mistrz przeobrażania się. - W co się przeobrażał? - zapytał Telemach. - Najpierw w lwa - odparł Menelaos. - To znaczy ryczał i usiłował gryźć i zadawać rany, i ryczeć jak lew. Ale ja krzyknąłem mu do ucha: „Nie udawaj, znamy ten chwyt, z nami to nie pójdzie. Włóczyliśmy się po świecie i podróżowaliśmy już nie raz, z nami ci się to nie uda, mój stary!” Wtedy usiłował wyśliznąć się jak olbrzymi wąż i syczeć, i podstawiać nam nogę, i straszyć nas, a potem znów próbował chrząkać jak dzika świnia i skakać jak pantera i chwilami miało się wrażenie, jakby trzymało się wartki potok, rzekę, strumyk, taki był giętki, a w końcu stanął szeroko rozkraczony i udawał drzewo, niewzruszone, mocno wrośnięte w ziemię. Ale my nie popuszczaliśmy uchwytu i wtedy skapitulował. Menelaos odsapnął. Samo opowiadanie było wyczerpujące, wyginał się mocno ciałem, usiłował ryczeć jak lew, aż echo szło po megaronie, choć głos jego był dość słabiutki, niemal piskliwy, starał się naśladować płynącą wodę i skoki pantery kołysząc ciałem i kopiąc nogami, i wymachując rękami. Czoło miał zlane potem. Helena siedziała z zamkniętymi oczami i słuchała. - No więc, jak już powiedziałem, w końcu skapitulował - podjął znów Menelaos. - Staruch był dość wykończony. Było nas czterech na jednego. - Czy powróżył wam wtedy i powiedział prawdę? - zapytał Telemach. - Coś w tym rodzaju. Mówił o moim bracie, Agamemnonie. Twarz mu się zasępiła i ta ponurość udzieliła się innym. Telemach myślał o swoim ojcu, o Tym-który-wyjechał, Pejsistratos spuściwszy głowę wspominał albo starał się przypomnieć sobie starszego brata, który padł pod Troją. Helena otwarła oczy, wzrok jej wędrował obojętnie od jednego do drugiego. Westchnęła, jak jadłem i opowiadaniami przesycona gospodyni domu, tajemnymi troskami obciążona kobieta, i w dźwięku tym było wyraźne znudzenie. Nic nie mówiąc wyjęła zza gorsu flaszeczkę z egipskim lekiem, nalała kilka kropel do krateru i przesunęła go przez stół ku królowi. Menelaos popatrzył na nią szybko, ich spojrzenia spotkały się, kiwnął głową, dodał więcej wina i wody i nalał gościom. - Za wasze powodzenie i za bogów, moi panowie - rzekł upijając duży łyk. Helena piła więcej, niż powinna pić kobieta, królowa. Pejsistratos przełykał głośno, a gdy postawił kielich na stole, z kącików ust sączyło mu się wino na ciężką szczękę zapaśnika. Otarł wargi wierzchem lewej dłoni, po chłopsku, pomyślał Telemach przyjacielsko. Sam napełniał usta winem powoli, zamykając oczy, pozwalał mu spływać do gardła. Wkrótce potem rozjaśniło się w nich wszystkich znowu. 1 W chmurze ponad nim leżała Wojna, długie przygotowanie, oblężenie, zwycięstwo, najazd i dni okupacji, kiedy to burzyli i palili wszystko w Troi. Przyglądał się temu przez powieki i słuchał swoich własnych myśli: To nie ja. To syn Achillesa. Była Wojna. W Wojnie byłem tylko uczestnikiem. Nie ja byłem Wojną. Sen był dla niego odpoczynkiem. Wciągał powietrze i wydychał je. Odwrócił się na bok i wpełzł w macicę snu, przez długą chwile leżał znowu na grzbiecie i mógł przyglądać się snowi, widzieć, jak przemija, odwrócił się na drugi bok, i nocne godziny mijały. „Odyseuszu! - zawołał ktoś. - Bohaterze, przedziwny podróżniku, pełen podstępów, opowiadaj!” - Tak, już idę - wymamrotał - muszę tylko mieć czas na sformułowanie tego tak, by to do nich dotarło, bo jeśli powiem prawdę, nie uwierzą. Muszę przybrać to w szatę baśni, muszę znaleźć coś dla nich strawnego. Byłem w Królestwie Śmierci, a potem wróciłem do niej, Kirke-Kalipso-Kirypso-Kalirke i... Mężczyźni wdrapywali się na górę. Kryli się wśród świerków i patrzyli spomiędzy nich na dół, widzieli okręt w wąskiej zatoce głęboko pod nimi. Przejaśniło się znacznie, niedługo już będzie ranek, już był ranek, już. „Nie pójdziemy dalej! - krzyknęli w dół do niego. - Nie pójdziemy dalej jako ludzie. Jesteśmy zamienieni w świnie.” „Już idę, już idę!” - wołał do nich w ciemności, podczas gdy światło, Dzień, rozprzestrzeniało się coraz bardziej pod nim, wyrastało z morza. Żuł jakąś roślinę - moly-mole-mola-molallala-lala! - którą otrzymał od boga. Od Szybkonogiego. Ja się nie przemienię, ja nie stanę się świnią, myślał. Ożenię się z nią, myślał. Dostałem ją. Kirke-Kalipso. Kirypso-Kalirke-Ka-Nauzykaaa- a! Haha! Hahaha! 2 Gdy już naśmiali się do syta po tym szalenie, aż boleśnie komicznym Proti-proti, udało się Menelaosowi opanować na tyle, by móc opowiedzieć jako tako składnie o tym, co bóg fok wywróżył im i wyjaśnił. Z uśmiechem, który stał się jeszcze miększy i ruchliwie ludzki, gdy cedrowe polana obrócone na palenisku trzeszcząc zapłonęły znowu, król rzekł: - Mojemu bratu, Agamemnonowi, nie powiodło się. Pro-ti-proti-prutt-plott-plipp- plopp-plapp-plax-plom powiedział otwarcie, że ugrzęźliśmy tam na jego stacji fok dlatego, że nie złożyliśmy ofiar Wysokim. Musimy zawrócić w górę rzeki Egipt, mówił, bez względu na to, jak długa była droga, musimy wrócić tam znowu i złożyć ofiary. A potem dowiedziałem się, jaki zły koniec spotkał mego brata i wielu innych. - Proti-pluti-plox-plix-plom-prutt! - syczało i bulgotało z Pejsistratosa, aż ślina pryskała na stół przed nim. - Czy mówił coś o moim ojcu? - wyrechotał Telemach. - O, bogowie, chyba umrę ze śmiechu! - jęczała zachłystując się Helena, przechylona w tył w swoim krześle, piersi jej skakały, a uda kołysały się i trzęsły - umieram ze śmiechu, Menelaosie! Zebrał się znowu i formował słowa nadzwyczaj wyraźnie i z opanowaniem: - O Odyseuszu? Hm, tak, właśnie do tego dochodzę. Ale najpierw ten przeobrażający się staruch opisał nam, co stało się w Argos. Choć nie, przede wszystkim powiedział nam, że Ajas Mały, syn Ojleusa z Lokrydy, rozdrażnił Posejdona, było to ostrzeżenie dla mnie! i w drodze powrotnej do domu pośliznął się i spadł ze skały, gdy wyszli gdzieś na ląd, i rozbił sobie głowę tak mocno, że pękła nie tylko czaszka, ale i skalna opoka... Śmiali się, chichotali, pili. - Potem przyszła kolej na mego brata - ciągnął Menelaos. - Foczy staruch twierdził, że Agamemnon obraził bogów tak bezczelnie, iż Posejdon zagnał jego okręt w strony rodzinne Aigistosa, gdzie strażnicy Aigistosa stali czekając na odpowiedni moment i gdzie też była pod ręką moja podwójna szwagierka Klitajmestra, lecz przecież każdy dziś wie, że Agamemnon przybył do Myken i że Aigistos zajął był tam miejsce przy jego stole i w jego łożu. W każdym razie pozbawili mego brata życia w najhaniebniejszy, najbardziej świński sposób - ciągnął Menelaos lekkim tonem. - To było to, czego dowiedziałem się od Protipro... Wybuchnęli śmiechem. Gdy się już naśmiali do syta, Telemach otarł na chwilę łzy śmiechu z oczu i zapytał: - A co z moim ojcem? Co mówił foczy staruch o... - Oczywiście, że opłakiwałem mego brata - rzeki Menelaos - niech nikt nie sądzi inaczej. Ale, jeśli mogą tak to wyrazić: w tej żałobie sama prawda była wyzwoleniem, przyjemnością, radością. A staruch był naprawdę komiczny. To właśnie myślałem siedząc tam na piasku i płacząc. - Napijmy się! - rzekła Helena. Po toaście Telemach zapytał znowu o ojca; i przez chwilę doznał przelotnego uczucia, owiało go wrażenie, że król chciał jakby pominąć tę sprawę. - Odyseusz, oczywiście - powiedział Menelaos. - On wróci. Prawdopodobnie już jest w domu. Przeżył. - Jestem pewna, że przeżył i jest w drodze do domu - wtrąciła Helena. - To się wydaje zupełnie przekonywające - powiedział Pejsistratos podniósłszy głowę i uśmiechnął się do Telemacha szczerząc szerokie, białe zęby. Helena dotknęła swej złotej kądzieli, pogrzebała miękką, krągłą, białą dłonią w motkach wełny, uśmiechnęła się, ziewnęła, potrząsnęła głową i znów się uśmiechnęła. Język plątał jej się trochę, niedużo. - Wierzę w Proti-proti - wymamrotała. Mieli ochotę znów się roześmiać, ale się opanowali. - Tak, wierzę w tego małego, zacnego, miłego staruszka - rzekła. - Drogie serduszko. I chyba jest mnóstwo prawdy w tym, co powiedział. To z Agamemnonem zostało przecież udowodnione. Choć muszę przyznać, że to brzmi jak bajka. To na przykład, że ten staruch był zwierzchnikiem fok. I wszystkie te jego przeobrażenia, całe jego zagmatwane zachowanie. To nie jest ludzkie. Menelaos gładził swą jasną brodę, błyszczała jak złoto. - Bajka, sen, jeśli chcesz - powiedział. - Ale bez względu, jak na to patrzeć, była to jakaś rzeczywistość. A to, że staruch miotał się tam i sam i usiłował przemienić się we wszystko możliwe, by uniknąć prawdy, to przecież wcale nie jest tak dziwnie rzadkie. Mniej więcej taka była cała nasza polityka, odkąd zaczęliśmy wojnę. Telemach doznał znów uczucia mocnej pewności, silnej nadziei, ba, przeświadczenia. Siedział przez chwilę rozkoszując się szczęściem, radosnym spodziewaniem. Wszystko miało skończyć się dobrze. Polana na ognisku spłonęły. Żarzyły się tylko i z wszystkich kątów megaronu wypełzała ku nim ciemność. W małym kręgu było leniwe szczęście, szczęście kropel egipskich. Jestem młody, rozmyślał Telemach, ojciec wróci, zemsta i królestwo ścielą się przede mną, jestem mocny, choć w tej chwili jestem senny. Nic nie szkodzi, że mój brat Antilochos padł na wojnie, myślał Pejsistratos, był bohaterem i imię jego będzie żyć w pieśniach, ja jestem jego bratem, a Telemach jest moim przyjacielem, jest niemal moim bratem. Bogom dzięki, że to wszystko już przeszło, myślała Helena, że się uniknie dalszego podróżowania, że się ma lekarstwo, które pozwala nie myśleć tak bardzo o różnych rzeczach. Bogom dzięki za krople. Bogom dzięki za ciemność, która schodzi, za szminkę, bogom dzięki, że nie będą mnie widzieć, gdy zbudzę się jutro rano, bogom dzięki, że Menelaos jest taki zacny. Bogom dzięki za niego i za zapomnienie. Menelaos myślał: Przyjemni chłopcy. Doznali pociechy. Mam dobre zdrowie. Gdy wyruszę w podróż następny raz, udam się, jeśli sen jest prawdziwy, do kraju bogów, do królestwa szczęśliwości Radamantysa, do wygodnego, łagodnego Elizjum. Nie będzie więcej żadnych małżeńskich kłopotów. Dokładnie tak jak tu: codziennie trunek błogości. Gdy podniósł się, spojrzał na Helenę, oczy jej były zamknięte, usnęła; i powiedział cicho: - Ja sam mam kiedyś udać się w podróż, w długą podróż. Tak mówił foczy staruch. Do kraju o łagodnych zimach i chłodnych latach. Ale minie jeszcze dużo czasu, potrwa długo, nim do tego dojdzie, stanę się może bardzo stary. ANTYFONA III - Właściwie nigdy nie lubiłam kotów - rzekła Penelopa i w taki sposób wyraziła swoją wściekłość, gdy patrzyła na piękną jeszcze córkę Doliosa, wiele razy już używaną kochanicę zalotników, jak szła przez podwórze. Ona nie jest człowiekiem, myślała Oczekująca, ona nie jest kobietą, jest zwierzęciem, ciałem z dziurą w środku. Jest niewolnicą, z którą mogę uczynić, co zechcę; tak, mogę kazać jej żyć, tak jak chcę. Wielu ją miało. Ostatnio miał ją Antinoos. Namiętna, goniąca się kotka. Ja... Mnie nie posiadło wielu mężczyzn. Nie jestem materacem. Było z tego tylko jedno dziecko. Ta tam będzie się pewnie kocić jak kotka, pienić się jak wąż, jak... Zwróciła się gwałtownie do Euryklei, która nadal stała przy niej, i krzyknęła: - No co, nie mogłaś była powiedzieć tego przedtem? - To była obietnica dla niego, Wasza Łaskawość. - Obietnica! Ale przypomniała sobie o obietnicy, przypomniała sobie - przelotnie w tej chwili - o Tkaninie. Jeszcze raz w ciągu tej minuty usiłowała poskromić swój głos. - Jestem jego matką - powiedziała. - Powinnością twoją było powiedzieć mi, że wyruszył w podróż okrętem. Od czego tu właściwie jesteś? Odpowiedz! Odpowiedz mi natychmiast! Wściekłość wróciła. - Bo cię zabiję! *** Noemon, syn Froniosa, był zatroskany i sądził, że może wypił za dużo wina w swej gospodzie na dole, koło portu, gdzie mieszkali zawsze spragnieni zalotnicy ze skalistej Same. Miał widzenie. Widział Mentora na ulicy w biały dzień, choć wiedział, że stary mędrzec towarzyszył chłopcu Telemachowi w wyprawie do Pylos. Podszedł do Mentora, dotknął jego ramienia i zajrzał mu w okoloną szpakowatą brodą twarz. - Sądziłem, że jesteś w podróży. Czyżbyście już wrócili do domu? A gdzie zostawiliście okręt? - W podróży? - rzekł Mentor, który lubił odgrywać filozofa. - Człowiek jest zawsze w podróży. Jestem w podróży mojego życia - ciągnął uroczyście i poważnie. - Wszyscy znajdujemy się w podróży, kiedy jesteśmy przebudzeni i kiedy śpimy. Ty jesteś podróżą, ja jestem podróżą, bogowie są w długiej podróży wraz z nami, i byłoby ciekawe żyć tak długo, by można było zobaczyć, jak się zakończy ta wielka podróż świata. - Skończ z tym! - obruszył się Noemon. - Kiedy wróciłeś? Zdajesz sobie chyba sprawę, że chcę wiedzieć, co zrobiliście z moim doskonałym okrętem? - Zawsze wracam - odrzekł Mentor skubiąc brodę i sypiąc jedną zwariowaną myślą po drugiej. - Wróciłem z Krety, kiedy byłem młody. Wróciłem do Troi, gdzie nie byłem nigdy przedtem, z Itaki, gdzie prawdę mówiąc przebywałem dość dużo. Wróciłem z Troi po największej, najokrutniejszej i najbardziej krwawej z wojen w historii świata. Wróciłem wczoraj ze wsi, byłem w górach u Laertesa i dyskutowałem o filozofii i ogródku warzywnym, i to się zgadzało, to było nieomal to samo, uzyskaliśmy rozwiązanie problemu. Wracam teraz z portu i za chwilę wrócę do domu, gdyż mam udać się do królewskiego dworu i popatrzeć na zalotników. Potem wrócę chyba stamtąd, wspomnisz moje słowa. Zawsze z powrotem, zawsze w podróży, oto cały dowcip. - E tam, takie gadanie! - sarknął Noemon naprawdę rozzłoszczony na siwobrodego. - Gdzie postawiliście okręt, potrzebuję go. I gdzie jest mój chłopak, czy był także z wami? - Okręt? - Tak, właśnie okręt. Mój najlepszy okręt! To był prawdziwy okręt! Gdzieście go postawili? - Okręt, statek? - zdziwił się Mentor. - Życie jest okrętem, życie jest w gruncie rzeczy statkiem, jeśli się zastanowić. Był tak przeświadczony o swojej mądrości, że zaczął znów kroczyć: sądził prawdopodobnie, że Noemon pójdzie za nim, będzie szedł obok niego i słuchał. Ale Noemon postał chwilę i słyszał, jak oddala się mamrotanie Mentora. Wtedy dopiero przyszedł gniew i także lęk. Dogonił sapiąc starucha i złapał go znowu za ramię. - Wracasz z lądu czy nie? Mentor zatrzymał się, przyjrzał mu się, namyślał, ważył swoje słowa, jak gdyby trzymał bezmian w dłoni: tak wyglądały jego gesty. - Zawsze wraca się z lądu, chłopcze. I bogowie, i ludzie przybywają z lądu. I ja przybywam z lądu. Ale skąd przychodzi ląd? Odpowiedz mi na to, jeśli potrafisz. - Ale mnie chodzi o teraz! - krzyknął Noemon. - Prawdę mówiąc byłem na lądzie już bardzo dawno temu - rzekł staruch. - To znaczy we śnie jestem tam często. Ale moje stopy, moje zmęczone stopy nie były na lądzie już od wielu lat. - Czyż jednak nie towarzyszyłeś Telemachowi i mojemu chłopcu i innym? Kiedy odpłynęli z Pylos? Dziesięć dni temu? - Zawsze towarzyszę synowi Odyseusza - rzeki starzec Mentor i podniósł dłoń jak do kazania i błogosławieństwa. - Towarzyszę mu z największą uwagą. To moja powinność. Dla świadomego obywatela nie powinno być tajemnicą, że jego ojciec był moim najlepszym przyjacielem. Telemach jest jedną z osób, którym towarzyszę najwięcej. Ach tak, to on jest na lądzie? - zapytał nagle staruch ciekawie. - O ojcze w chmurach! - wykrzyknął Noemon i pobiegł w swoją stronę, najpierw na dół do portu, potem zaś do gospody, gdzie wypił duży puchar niemal nie zmieszanego z wodą wina, bo się spocił, potem zaś wszedł do swojej izby i medytował. Tam uderzyła go myśl, że to pewnie było widzenie. Zdawał sobie sprawą, że Mentor musi być w Pylos, przecież sam widział go wchodzącego na okręt. Ale aż dziwne, jak to widzenie było prawdziwe, myślał. Choć to właśnie jest cechą zwidzeń, że wydają się być rzeczywistością. I zaraz zrodziła się w nim silna tęsknota za pięknym okrętem. Myślał także trochę o swoim synu, ale raczej przelotnie, gdyż z okrętu myśl przeskoczyła bezpośrednio na zwierzęta pociągowe, które miał na lądzie: dwanaście młodych koni, w których ulokował część swojego kapitału - pyszałkowato - i kilka mułów. Trzymał te zwierzęta u swego kuzyna w Elis i właśnie teraz odczuł intensywną potrzebę, by na nie patrzeć. *** - Noemon przyszedł tu - rzekła Eurykleja - i zachowywał się bardzo dziwnie. Sądziłam, że będzie trzymał język za zębami, ale on wszystko wypaplał. Powiedział, że miał widzenie, był pijany już przed śniadaniem, a kiedy oni, te osoby tam na dole, w megaronie, pytali go, co widział, chyba po to, by trochę sobie z niego pożartować, odpowiedział, że widział Mentora. - Tak, ale cóż to takiego dziwnego z Mentorem? - zapytała Penelopa. *** Antinoos chwycił go za ramię i krzyknął: - Mów prawdę, staruchu! Co jest z Mentorem? - Myślałem, że on jest na lądzie - odrzekł Noemon suchymi już wargami. - I wciąż jeszcze sądzę, że jest na lądzie i że to, co widziałem, było zwidzeniem. Ale na nieba, jak an był do siebie podobny. Był... no tak, dokładnie taki, jakby był sam sobą. - Opoju - rzekł Antinoos puszczając Noemona i stojąc nad nim groźnie na szeroko rozstawionych nogach, skrzyżowawszy ramiona, dość ogromny w porównaniu z nim. - Wyduś z siebie prawdę, bo inaczej... Eurymachos i Amfinomos też się podnieśli. *** Parobek, jeden z pomniejszych pieśniarzy, posłaniec i podwójny szpieg Medon, przekroczył jedną stopą bardzo wysoki (wewnętrzny i zewnętrzny) próg i ujrzał dwie kobiety. Pani Domu stała w oknie, wyzierała na dziedziniec, nasłuchiwała. Słychać było niespokojny zgiełk w sali na dole, paplaninę, szczęk naczyń, nagłe, gwałtowne kroki, echo i od czasu do czasu ostry głos Antinoosa, brzmiał on jak uderzenia pałką, i wyraźny, uprzejmy głos Eurymacha, i Amfinomosa głos życzliwie-przenikliwy, przekonywający: można było zrozumieć pojedyncze słowa. Za Penelopą stała Eurykleja złożywszy dłonie, usiłowała patrzeć przez ramię Pani Domu lub też może wpatrywała się z rozpaczą w jej plecy. Obie odwróciły się. Ujrzał wściekłość na twarzy Małżonki i strach w rysach staruszki. - Czegóż ty chcesz, Medonie? Przełożył drugą stopę przez próg i omal się nie pośliznął, choć z wielką ostrożnością przekraczał go już wiele razy przedtem. Jego uczucia były podzielone: tak jakby popełniał zdradę wobec tych tam na dole i jakby musiał donieść o ważnej nowinie. Właściwie było to emocjonujące. - Mentor był u Laertesa, Wasza Łaskawość. - Wiem o tym - odrzekła. - Wcale nie był na lądzie. - Ale Telemacha nie ma u Laertesa, jest w Pylos, Wasza Łaskawość. - Wiem - rzekła. - Czego chcesz? Uczucie podwójnego szpiega wypełniło jego chudą pierś; zawahał się. Eurykleja rozwarła dłonie gestem ubolewania, podniosła prawą do ust, jak gdyby, w swoim przerażeniu, chciała ziewnąć albo dać mu ostrzegawczy znak. - Chcą go pozbawić życia, Wasza Łaskawość - powiedział Medon. - Chcą na niego czatować, gdy wróci z podróży. W cieśninie Same, zanim zdąży tu przybyć. - Wiem - odrzekła. Dłonie Euryklei opadły. Medon wspominał później, w życiu, jakie było mu dane między ludźmi, że wydało mu się, iż to były właśnie rzeczywiste, prawdziwe i właściwe dłonie matczyne, dłonie rozpaczy, przerażenia, i jego obraz staruszki został na zawsze zmieniony: pamięć o tym była tak silna, że miał ją zabrać ze sobą do Hadesu czy też tam, gdzie w końcu się dostał. - Wiesz na pewno, gdzie oni chcą na niego napaść? - zapytała Penelopa niewyraźnie wymawiając słowa. Ale zaraz oczyściła głos: - Mów natychmiast wszystko, co wiesz! - Jak mówiłem, w Cieśninie, daleko w dole - odparł. - Mają straże na Asteris i na północnym cyplu Same, i patrole w dole w Cieśninie, i tu wysoko w górach. Sprawiło mu to ulgę, że mógł posługiwać się faktami, określonymi pojęciami. - Tych, którzy mają go napaść, jest dwudziestu - dodał. - O! Jej dłonie zaciskały się i otwierały, zamykały i odmykały. Staruszka patrzyła w podłogę, skupiała się. Medon stał nie odchodząc, nie miał drogi odwrotu. Usiłował skłonić się, ale Pani tego nie dostrzegła, wpatrywała się w jakiś punkt poza nim, nad drzwiami. - Czy bierze w tym udział Eurymachos? - rzekła. - Tak. - I... i Antinoos? - Tak, i Amfinomos, i wszyscy inni - odrzekł i gotów był schronić się w fakty, zaczepić własny swój lęk na imionach. - O! Pomyślał: Tak to brzmi, gdy się wbija sztylet we własną pierś. Nie można już powstrzymać dłoni, ale w każdym razie protestuje się przeciw nożowi. Eurykleja otwarła usta, starczy język przesunął się po pomarszczonych wargach, poruszyła stopami, jak gdyby chciała zrobić krok, ale nie zdecydowała się, w jaką stronę. Podniosła teraz znowu obie dłonie, przycisnęła je do siebie i odzyskała równowagę. - Medon umie przecież żeglować i biegać - odezwała się. Penelopa odwróciła się do okna, mruknęła coś, a potem głośniej: - Najpierw zabrali Jego, ci bogowie. A potem przysłali tu tę chmarę gryzoni, szczurów, szarańczy, inwazję Zeusa! A później chcieli unicestwić jego, Chłopca, Mojego Malca, Chcą, by zanikło nawet imię! I jakich używają narzędzi?! Antinoos i Eurymachos! Odwróciła się do nich tak gwałtownie, że Medon aż się cofnął, uderzył piętą o próg i bliski był upadku. Eurykleja cofnęła się dwa kroki, ale nie straciła równowagi. - Nie chce tego! - krzyczała Penelopa. - Nie zgadzam się na to! Nie dopuszczę do tego! Ja... ja... - Madame - wtrąciła Eurykleja. - Medon umie żeglować i biegać. Ma dobre płuca i stopy. - Musimy posłać gońca do Laertesa! - rzekła Małżonka. Staruszka zrobiła dwa dobrze zrównoważone kroki ku niej, skupiła się już całkowicie, zebrała całą wolę i mądrą energię działania. - Nie będziemy go niepokoić, Madame. Jest stary, trzeba go zostawić w spokoju. Nie może nic zdziałać. - Przychodzisz teraz z radami, na dobitek! - wykrzyknęła Penelopa i gniew przełamał się przez rozpacz. - Czyż nie wystarczy, że taiłaś, gdzie on się obraca, przez dziesięć dni milczałaś. - Wasza Łaskawość - odrzekła staruszka - zabij mnie, jeśli chcesz! Albo mnie wypędź. Ale nie odrzeknę się tego, że Telemach stara się uratować nas wszystkich. Kto wie, co wymyślą Nestor albo Menelaos, gdy usłyszą z jego ust prawdę taką, jaka jest! A jak wiem, Medon umie żeglować i biegać. Medon poczuł słabość w kolanach, ale skłonił się głęboko. A był to jeszcze młody człowiek, z nadziejami. - Obmyj łzy zimną wodą, Madame - ciągnęła Eurykleja. - I Madame powinna włożyć na siebie inną suknię, dobrze robią takie zmiany, gdy się jest niespokojnym. A potem Madame powinna pójść do najmniejszej izdebki i odmówić modlitwę do Zeusa i bardzo długą i przyjazną modlitwę do Ateny. A ja już zajmę się resztą. - Ale... - odezwał się Medon z nowym, głębokim ukłonem. - O okręt i wioślarzy postaram się, w nogi musisz zaopatrzyć się sam - rzekła Eurykleja. - Ale - powtórzył Medon, w dalszym ciągu w ukłonie - gdzie ja go znajdę? Jeśli go już nie ma w Pylos ani w Sparcie? Staruszka przyjrzała mu się badawczo: - Nie jesteś zapewne dostatecznie religijny, Medonie - powiedziała. - Gdzie go znajdziesz? Zapytaj Ateny, tak zwykle robię w skomplikowanych wypadkach. Lecz musisz jej dopomóc w odpowiedzi. Ona tego chce. Penelopa wyszła powoli z izby, suknia wlokła się za nią, jakby się skurczyła. - Medonie - rzekła Eurykleja - trzymaj teraz język za zębami i rób, jak ci mówię. Z pomocą bogów i odrobiną rozsądku ułożyłam sprawy tak, że w Głębokim Porcie na południu wyspy leży okręt z Dulichionu. Mam z nimi małe porozumienie. To dwudziestowiosłowiec i przypuszczam, że nie widać go zbytnio, gdy stoi tam wyciągnięty na brzeg. Wyruszają dziś wieczorem, kiedy się ściemni. Pozdrów ich tylko ode mnie. Nasłuchiwała, co się dzieje na dole: hałasowano tam jeszcze. - Żal mi ich, kiedy on wróci do domu - rzekła. - Znam i Nestora, i Menelaosa. Medonowi bardzo poprawił się humor, sprawy jakoś się układały z tym podwójnym szpiegowaniem, w tej chwili był nieomal tylko szpiegiem jednej strony. - Telemach będzie miał może z sobą całą flotę, gdy wróci, i całą armię - powiedział dosyć zadowolony ze swojej ważnej roli, rad z siebie samego, ze swej bogatej wynalazczości, swej zdolności do działania w odpowiednim momencie i z dobrego wychowania, jakie wykazał przed Małżonką. - Ci na lądzie znają się na rzeczy - dokończył. - Myślałam o Odyseuszu - rzekła staruszka. Medon znowu stał się trochę podwójny. - Czy jesteś pewna, że on kiedyś wróci? Wiesz to? - Nie - odparła Eurykleja. - Ale zachowuję się tak, jakbym to wiedziała. To jedyny sposób. Jedyna możliwość. Chodź teraz. - Właściwie nie znoszę zbyt dobrze morza - powiedział Medon. *** Gdy się zbudził, ciało miał obolałe i zdrętwiałe. Już wieczorem myślał, że powinien powiedzieć swoje imię, ale ani królowa, ani Alkinoos nie pytali go o to i nie chciał ryzykować, że wyda się zbyt skwapliwy. Jego wahanie miało też inne przyczyny. Usiłował rozpatrzeć sytuację, gdy zbudził się w łożu w przedsionku obok sali. Nie zdołał poznać politycznych poglądów Alkinoosa ani też dowiedzieć się, w jakim polu siły się znajduje. Jak wszystko rozwinęło się między ludźmi po wielkiej wojnie? Czy tu na Scherii żywiono sympatię dla Ilionu? Jakie były związki z Argos, Lakedajmonem i Królestwem Wyspiarskim? W przybliżeniu mógł wyliczyć, że ta dość mało znana Scheria, na którą wyrzuciły go fale, leżała wysoko w górze na morzu w pobliżu wybrzeża Tesprocji, ale nic nie wiedział o obyczajach tego ludu - no tak, były chyba łagodne? - o poglądach mieszkańców wyspy na sytuację na świecie, o nastawieniu kierownictwa. Jeśli zapytają, musi powiedzieć swoje imię. Czy król mówił poważnie obiecując wyprawić go stąd do domu? Wierzył, że w jakiś sposób go akceptowali. Król chciał mu nawet dać swoją córkę! I ona też chyba tego chciała. Ale król był chyba pijany. Przed południem nie widział Nauzykai, ale zetknął się z mieszkańcami miasta. Gdy tylko wyszedł z łoża i wziął prysznic, Alkinoos zabrał go z sobą na Rynek. Było tam jakieś zgromadzenie, jakiś pokaz. Arete pożyczyła mu szaty swoich synów, prezentował się dobrze i sam uważał, że wygląda dosyć okazale. Słuchy naturalnie rozeszły się po mieście. Nie było ono tak imponujące, jak sądził, kiedy przyszedł tu poprzedniego wieczora, ale na małym rynku w dole koło portowej zatoki stało i czekało w każdym razie co najmniej kilkaset osób, prócz niewolników i sług. W zatoce widać było obfitość okrętów - jeden przy drugim wyciągnięte na piasek, były to chyże okręty, a na wodach zatoki stały na kotwicy trzy brzuchate i pucołowate statki handlowe. Domy w mieście były małe, stały gęsto, jeden przy drugim, mury miejskie z źle ociosanego kamienia, ale potężne, a wszystko wyglądało pokojowo. Prawie nikt nie nosił broni. Dzieci biegały swobodnie, gdzie chciały, psy ujadały i szczekały, ale niezbyt gniewnie, słońce zaczynało przypiekać. Tutaj można by żyć, pomyślał nagle. *** Tutaj mógłby zostać, pomyślała stojąc na górze w swoim oknie i widząc, jak ojciec, bracia i nieznajomy przybysz idą przez dziedzińce i przez zewnętrzną bramę schodzą ku miastu. Miał na sobie jeden z ciężkich płaszczy Laodamasa, ten czerwony, barki jego były szerokie, nie był zbyt wysoki, ale bardzo mocno zbudowany - tak, wyspawszy się w łożu wyglądał dzisiaj na wyższego. Jeśli pomyśleć o wszystkim, co przeszedł! myślała. - Nauzykao! - zawołała matka. - Słucham! - Chcę o czymś z tobą pomówić - powiedziała Arete, gdy przyszła. Król wygłosił małą mówkę. Wskazał, jak rzadko zjawiają się tu obcy przybysze i jak dobrze zwykło się ich tu traktować, „w zgodzie z obowiązującą dotychczas tradycją” - jak to określił nieco ceremonialnie. Ten oto mąż, szanowny przybysz, przyszedł wczoraj wieczorem. Żeglował na morzu, jest w drodze powrotnej do domu, mieszka na wyspie położonej na południu, Itace, o której wielu chyba słyszało. Obiecałem mu ułatwić podróż do domu. Potrzebny mi dobry okręt i pięćdziesięciu wioślarzy. Podróżnik wyprostował się, by wyglądać okazale. Powinienem był powiedzieć swoje imię, może jest ono tutaj znane? Ciekawym, czy to właściwy moment, by o tym teraz mówić? Ale powstrzymał się; zresztą było już po wszystkim. - Ty i ty, i ty. - Powiedział król wskazując na wioślarzy wśród mężczyzn. - Chcecie jechać? - Tak. - Tak. - Ja jestem zajęty. - Tak. - Macie być gotowi na jutro - nakazał Alkinoos, wybrawszy wszystkich. - Jeśli to odpowiada naszemu gościowi. Teraz powinien był wymienić swoje imię. Miał je na końcu języka, ale zdał sobie sprawą, że to by wyglądało trochę zaskakująco, nie było do tego uzasadnienia. Nie pytali go o to. I wszyscy ci ludzie zakładali z pewnością, że król znał już jego imię; mogło być nietaktem wystąpienie z tym teraz. W drodze powrotnej szukał okazji, by je powiedzieć. Wiele razy miał to już na końcu języka. - To dla nas święto - rzekł Alkinoos uprzejmie i jego czarne oczy błyszczały życzliwością. - Nie składamy tutaj tak dużo ofiar, gdyż uważamy, że nie powinniśmy rozpieszczać bogów, ale zwykliśmy myśleć o Wysokich, gdy się posilamy. Mógł to być żart, król śmiał się, mogła to też być piękna religia. Tutaj mógłbym zostać, pomyślał. - Co to za uroczystość? - zapytał. - Dla was, dla Gościa. Dlatego że zechcieliście tu przybyć. Zwykle tak robimy. - O! - powiedział. - Wezwaliśmy Demodokosa, naszego najlepszego pieśniarza - ciągnął król. - Zna on słynne opowieści o bogach i wojnach naprawdę dobrze. Szli przez wewnętrzny dziedziniec z wielkim orszakiem gości za sobą. Teraz powinienem powiedzieć moje imię. - Ja... - Heej! - zawołał król i pomachał ręką. Dziewczyna i królowa stały w oknie na piętrze. Dawały im znaki, machnął w odpowiedzi dłonią, tak, była śliczna, bardzo młoda. Tu można by zostać, gdyby nie... Dawno już nie spało się z prawdziwą kobietą, z ludzką kobietą, pomyślał. *** - To przecież był tylko pomysł twego taty - powiedziała Arete. - On wtedy nie był może całkiem... to znaczy, wczoraj wieczorem wypili parę pucharów. Dziewczyna wychyliła się z okna. - Mamo, jak myślisz, jak długo on tu zostanie? - Do jutra, być może. Nie wiem, może dłużej. Ale wyraźnie mu się spieszy. Czy chciałabyś, żeby został tutaj dłużej, Nauzykao? - Przyjemnie byłoby wiedzieć, jak on się nazywa - odrzekła. - Nie można pytać - odparła Arete. - Oni mają takie dziwne obyczaje na zachodzie i na południu. - Ale my przecież też pochodzimy z południa i zachodu, mamo? - To już tak dawno temu. - W każdym razie miło byłoby wiedzieć, jak on się nazywa. - Tato dowie się tego dzisiaj - rzekła królowa. *** Demodokos był to mąż w wieku około pięćdziesiątki, ale z siwiejącą już brodą. Oślepł jako młodzieniec na wojnie i przez ostatnie trzy dziesięciolecia uczył się pilnie pieśni, które śpiewał niedużym, wątłym głosem, ale z wielką wytrzymałością. Podczas gdy jedli, siedział osobno i mruczał powtarzając wyuczone słowa. Przed nim stał koszyk z chlebem i puchar wina. Wielka sala i wewnętrzny dziedziniec wypełnione były gośćmi, była to uczta, która miała wystarczyć na długo. Obecni byli członkowie Rady, dwunastu książąt, no i wszyscy wybitni mężowie z miasta. Znów zauważył, że nie nosili zbyt dużo broni. Pomysł przyszedł mu do głowy, gdy Demodokos zaczął drugą pieśń. Pierwsza była o bogach i stanowiła dość dobrą wersje epizodu o Aresie, Afrodytę i Hefajstosie. Była to stara, ładna pieśń, która wprawdzie nie nadawała się na uczczenie bogów, ale która obnażała bogów i ich słabe strony i zbliżała to, co boskie, bliżej do tego, co ludzkie. Słyszał ją często dawniej, w swej młodości i w wojennych obozach, i właściwie stanowiła żołnierską rozrywkę. Kulawy, zazdrosny i zręczny bóg kowali sporządził pułapkę, i kiedy jego niewierna małżonka i Ares poszli z sobą do łoża, ugrzęźli w niej. Demodokos podał ją tak ładnie i przystojnie, jak to było możliwe, gdyż Arete i inne kobiety stały na górze i słuchały. - Zaśpiewaj teraz tę drugą, wiesz którą? - powiedział Alkinoos. Wtedy to Podróżnikowi zrodziła się ta myśl, wtedy uzyskał swoją szansę. *** Pieśniarz śpiewał teraz o mężu, który zwał się Odyseuszem i o znanym bohaterze Achillesie - wybuchła między nimi kłótnia gdzieś na uczcie ofiarnej w czasie wielkiej wojny Achajów przeciw Troi. Gdy Demodokos wyliczał - albo wymyślał - wszystkie grubiaństwa, które obaj mężowie ciskali na siebie nawzajem, chichotano aż w najdalszych kręgach zgromadzonych, ba, kilku z najmłodszych śmiało się głośno, a członkowie Rady i król uśmiechali się. Rozogniło to pieśniarza tak, że powtórzył najgorsze epitety: maciora, wykastrowany knur, złodziejaszek, bezjajec, kurwiarz, szczur latrynowy, cesarz Itaki, łobuz, alkowiany heros, suczysyn, rybojad i wiele innych jeszcze ordynarniejszych, tak że to wszystko było soczyste i wesołe. Potem opisał w nieco bardziej dwornych słowach, jak Agamemnon cieszył się z tej kłótni, gdyż jego zasadą było, jak wszyscy wiedzieli, rządzić przez podział tam, gdzie to było pożyteczne, i jednać tam, gdzie to było pożyteczne: za wszelką cenę rządzić. Podróżnik zauważył, że Alkinoos zerka na niego z boku, i wtedy przeprowadził swoje zamierzenie. Podniósł rąbek purpurowego płaszcza Laodamasa i zasłonił nim na chwilę twarz. Nie była to tylko gra: w gruncie rzeczy był trochę wzruszony, ale do pewnego stopnia niewątpliwie scena ta była odegrana i tak pełna zamierzonych min i gestów, jak to tylko było możliwe. Ale jak wspomniano wyżej, nie była to tylko gra. Przypomniał sobie nagle coś innego, opadły go wspomnienia, otwarły się zamknięte komory w jego istocie. Przypomniał sobie Wojnę z całą jej ohydą. Przez kilka sekund czuł w nosie kłujący dym z płonącego miasta Priama, woń szalejących pożarów, spalenizny, swąd spalonej wełny, palących się włosów, smażącego się ludzkiego mięsa, odór krwi, smród wydzielin martwych i umierających, zapach tego wszystkiego, co Agamemnon w jednej ze swoich chwil krasomówstwa nazwał wielkością zdobywcy, chwałą zwycięzcy. Ale to nie tylko zapach tej jednej sekundy wycisnął mu łzy. Wśród całej tej przeżywanej w pamięci fali ohydy świadom był, że oto uzyskał świetną okazję, by wymienić swoje imię w sposób godny, ba, uroczysty, i nie był też nieświadomy tego, że Alkinoos może już odgadł, kim on jest, a w każdym razie od wielu już godzin bliski był odgadnięcia, iż należy on do tej grupy znanych mężów, do Znanych, którzy prowadzili wojnę, i dlatego dał pieśniarzowi wskazówkę, by wybrał akurat tę pieśń. W ohydzie było zatem także zadowolenie, że został doceniony. Ale, jak to już wspomniano, miał łzy w oczach. Wspominał poza wszystkim długą podróż z Troi, która zakończyła się w spokoju u niej, u tej naprawdę jedynej, u Kalipso. Inni zauważyli to może, albo nie zauważyli. Sądzili być może, że ociera nos albo osusza kroplę rozlaną na policzku, albo usuwa wilgoć z kącika oka. *** Mignęła jej jego sylwetka, gdy przechodziła obok drzwi. Siedział na wpół ukryty za rosłą postacią ojca i właśnie podniósł rąbek płaszcza, widziała całą jego twarz, która była zamyślona, więcej, ponura. - Chodź tu, Nauzykao! - Chwileczkę, mamo. W sali śmiano się, dosłyszała kilka ordynarnych słów. - Chodź tu, Nauzykao - niecierpliwiła się Arete. Matka weszła pierwsza do magazynu, sama niosła dymiącą pochodnię przez ciemny korytarz. Nie był to żaden loch, ale Nauzykaa miała tam zawsze uczucie, że jest w zaczarowanej grocie. Na lewo mieściły się obie komory z mąką, amforami z winem domowym i wysokimi dzbanami oliwy, w głębi na prawo była komora z drogocennymi naczyniami. Na półkach stało mnóstwo kraterów i pucharów. - Czy to ten? Arete zdjęła z półki duży srebrny krater: był wykładany emalią i wewnątrz pozłacany. Nauzykaa świeciła jej trzymając pochodnię. - Nie... nie wiem - rzekła. Arete nie zwracała na to uwagi, postawiła krater na podłodze. - A te tutaj? Wskazała na duży puchar ze złota i dwa mniejsze złote kielichy. - Czy to nie te on zawsze rozdaje? - Nie wiem na pewno - odrzekła córka znowu. - Ten także - powiedziała Arete i zdjęła jeszcze jeden mniejszy krater ze złota. Wzięły naczynia i poszły korytarzem do komory z oliwą. Wewnątrz stał koło drzwi pusty dzban z szerokim wylewem. - Tu - orzekła królowa. Puchary i kielichy poszły do dzbana. Kratery włożyła do stojącego w kącie kosza i przykryła starymi szmatami. - Czuję, że rozda dziś wieczór mnóstwo rzeczy - powiedziała. Córka nic nie odrzekła. - Zawsze tego potem żałuje i uważa, że dobrze robimy chowając - dodała królowa. Gdy wyszły znowu do przedsionka, w sali panowała chwila ciszy. Zatrzymały się u drzwi. Wszyscy siedzieli tak jak przedtem, ale zastygli na swoich miejscach. Alkinoos, wyprostowany, odwrócił się w stronę Gościa i patrzył w jego oblicze. Ślepy Demodokos siedział z szeroko otwartymi ustami. Położył lewą dłoń na strunach kitary, jak gdyby nagle je stłumił. Panowie z Rady podnieśli głowy i wpatrywali się w króla i w obcego. Laodamasowi lśniły oczy, siedział skulony, jak gdyby w następnej sekundzie miał wyskoczyć i krzyczeć. Jego bracia zdawali się czekać na sygnał od niego. - Tak, to ja - rzekł Gość. - To ja jestem Odyseuszem. - O! - Poczekaj tu chwilę - rzekła Arete i wziąwszy pochodnię poszła cicho w stronę magazynu. Nauzykaa stała dalej przyglądając się mężczyźnie. Mógłby być bogiem. Imię jego dźwięczało jej w uszach. Słyszała je już przedtem, było w jakiejś pieśni. Przekręcił głowę, zwrócił oczy ku niej, z pewnością widział ją w półmroku wejścia do sali. Cofnęła się kilka kroków. Mężczyźni w sali poruszyli się, otrząsnęli z zaskoczenia. Kitara zadźwięczała, pieśniarz podniósł dłoń. Arete wróciła. - Chodźmy na górę - szepnęła. - Musimy uratować także najpiękniejsze stroje. On rozda dzisiaj wszystko. To już taki dzień! - Tak - odszepnęła. - On... Poszła za matką kilka kroków, ale zatrzymała się przy schodach. Słyszała, jak gwar w sali rośnie. Na samej górze schodów stała Arete z pochodnią w dłoni. - Chodź no! Weszła na schody, wzięła pochodnię od matki. - Zaraz przyjdę - powiedziała - ja tylko... Zeszła powoli na dół, przemknęła się obok drzwi sali i weszła do korytarza. Łatwo otwarła zamek komory ze srebrem. Matka usunęła z półek niemal wszystko, zostało tylko kilka starych pogiętych prostych złotych pucharów o uszkodzonych uchwytach i jeden gładki, ciemny, srebrny krater. Znalazła resztę w komorze na oliwę, leżały pochowane do paru pustych dzbanów o szerokich otworach i powtykane za wysokie amfory ustawione rzędem pod ścianami. Wyjęła najpiękniejsze kratery i puchary, i kielichy, które ukryły poprzednio, a potem i inne, i zaniosła naczynia z powrotem do komory ze srebrem, gdzie poustawiała je na półkach. Gdy przemykała się z powrotem obok drzwi sali ku schodom, przemawiał do mężczyzn. Jeszcze nigdy nie widziała kogoś tak boskiego, tak po męsku pięknego i pełnego siły. *** Gdy wyrzekł te słowa, poczuł najpierw niesłychaną ulgę, a później, zaraz potem, gniew. Był przyodziany w swoje imię, nie był już Podróżnikiem, Utisem i Przybyszem, i musiał mówić, mówić, wmówić się w świat ludzi. - Opowiem o mojej podróży - oznajmił. Gdy Menelaos ofiarował mu trzy konie i wóz, poczuł znów niższość mieszkańca wysp. Miał ciężką głowę od kropli egipskich z poprzedniego wieczora, czy też od wina, i minęła chwila, zanim zdołał sformułować odpowiedź. Zaczerwienił się i to rozzłościło go jeszcze bardziej. - Nie mamy u siebie żadnych dróg - rzekł. - Itaka to... wyspa kóz. Stali na zewnętrznym dziedzińcu, przed nim leżało miasto, dokoła niego pola, winnice, gaje oliwne, a w dalszym kręgu wokół równiny ze wszystkich stron górskie masywy. Słońce stało wysoko, kawałek dnia już przeminął. - W każdym razie możesz tu zostać kilka dni - powiedział Menelaos wujaszkowato serdecznie, jak starszy przyjaciel. - Nie spieszysz się chyba szczególnie. I jak już powiedziałem, jeśli mogę ci w czymś pomóc, uczynię to chętnie. - Jeśli chodzi o mnie, nie spieszę się wcale - wtrącił Pejsistratos chcąc przyłączyć się do namawiania. Pomóc? pomyślał Telemach zawiedziony. Dać mi flotę, wojsko? Ależ oni wyśmialiby mnie chyba, gdybym z czymś takim wystąpił. - Myślę o tych, co zostali w domu - rzekł. Menelaos odsunął to na bok gestem tak szerokim, jakby odsuwał na bok pół świata. - E tam, to się jakoś ułoży, zobaczysz! Helena wyszła z domu, przeszła przez wewnętrzny dziedziniec i podeszła do nich. Była bardzo uszminkowana na biało, wargi lśniły w silnym świetle niczym krwawe cięcie. Telemach i Pejsistratos skłonili się przed nią. - O czym gadacie? - Zastanawiają się, chcą już jechać - wyjaśnił Menelaos. - A ja myślałem, że będziemy mieć u nas tych chłopców co najmniej przez dziesięć dni. Teraz, kiedy wesele i wszystkie te sprawy mamy już za sobą i możemy myśleć tylko o nas samych. Wtedy Telemachowi przyszła ta myśl: To jest w każdym razie małe miasteczko. Prowincjonalna miejscowość. To, co wielkie, jest w Mykenach albo na Krecie! - Muszę myśleć o mojej matce - powiedział. - Dni mijają, a ona jest całkiem sama z... tymi tam. Nie zamierzałem zostać poza domem tak długo. Przybyłem tu właściwie tylko jak najpospieszniej, żeby dowiedzieć się, czy nie wiecie czegoś o ojcu. - Z nim będzie wszystko dobrze, zobaczysz - powiedział Menelaos. - Wszystko dobrze się skończy. Brzmiało to tak niepewnie. - Myślałem, że otrzymam może... no tak, jakąś pomoc. Od starych przyjaciół taty. Menelaos spojrzał szybko na niego, a potem na swoją żonę. - Oczywiście, że udzielę ci pomocy, oczywiście, oczywiście. To jasne. Miałem zamiar dać ci te trzy konie. A tu wy nie używacie koni na Itace! Ale nie należę do tych, którzy by pozwolili synowi Odyseusza odjechać z pustymi rękami! To wszystko na nic, pomyślał Telemach. - Byliście dla mnie tacy życzliwi - powiedział. - Jeszcze by też! - wykrzyknął Menelaos. - Tak droga nam była twoja wizyta! - Chciałam, żebyś zabrał z sobą piękny prezent także i dla twojej matki - rzekła Helena. Skłonił się. Pochyliła się szybko i giętko do przodu, wzięła go za ucho, uszczypnęła lekko, paznokcie miała zadziwiająco ostre. Jej biała, pachnąca twarz śmiała się tuż przy jego twarzy i patrzył w jej lśniące, lecz mimo to martwe oczy. - I mam nadzieję, że nie dojdzie do żadnej wojny, mój chłopcze! Tfu! Żadnej wojny! Przyrzeknij mi to! To najgorsze z wszystkiego! I w każdym razie zostań jeszcze jeden dzień. Słyszał ostrość w jej głosie. Choć mówiła cicho i przyjaźnie-żartobliwie, było to tak, jakby wyła z wściekłości i lęku. - Tak - odparł czerwieniąc się znowu. - Dzień, dwa mogę jeszcze zostać, ale... Jednego z tych dni, późnym wieczorem Medon zdążył przybyć z posłaniem. W RĘKU OPOWIADAJĄCEGO Opowiadał długo, trwało to wiele godzin, cały wieczór, noc. Wielu z pierwotnych pięćdziesięciu czterech słuchaczy uważało, że to za długo, ziewali, zasypiali na chwilę i przestawali słuchać, inni szli do domu. Nowi przychodzili, zbierali się na zewnętrznym dziedzińcu w zmierzchu i wieczornym chłodzie i wślizgiwali się krok za krokiem na wewnętrzny dziedziniec, czekali w szerokich, wysokich drzwiach megaronu i wciągali się z wolna w krąg opowiadania, w jego jądro i nurt. Tak jakby cała ludzkość przyciągnięta została tutaj mocą Opowiadającego, jak gdyby cywilizowana ludzkość dotarła z powrotem do praźródła, gdzie dane jej było usłyszeć historię o sobie, swoją własną nieprawdopodobną opowieść. Wielu czekało na swoją kolej, by włączyć się w słuchanie, a strażnik u drzwi czekał na skinienie Alkinoosa, że jest teraz miejsce dla kilku; ci zaś, co wymykali się stamtąd, zmęczeni, rozbici opowiadaniem, zajęci innymi sprawami, mieli w spojrzeniach i szepcących głosach coś, co wskazywało, że warto czekać i usłyszeć więcej niż tylko kilka słów, niż jakieś echa głosu Podróżnika. Tu na wyspie Feaków, Scherii, zebrał on rzeczywistość w swojej dłoni, szorstką, ponurą rzeczywistość świata zewnętrznego, gór i morza, rozkruszył ją i rozsypał jej okruchy jako opowieści, posiał je jak błyszczące ziarna jęczmienia. Jego podróż była tak długa i tak pełna zgryzot, rozkoszy i namiętności, z których nie chciał się spowiadać, i które może uważaliby za gorsze od zgryzot własnego żywota. Dlatego też musiał je przerabiać, nie jeśli chodzi o obraz całości, ale w szczegółach. Musiał zwalać wiele z tego, co się wydarzyło, na bogów, i nadawać temu boski blask, żeby mu uwierzyli. Siedział wysoko nad nimi z mocy przygód swojego życia, z mocy tego, że był już opiewany w pieśniach i wiedział więcej niż inni o tym, co nieznane. I wykorzystywał swoją moc dlatego, że potrzebował pomocy Feaków ze Scherii, żeby dostać się stamtąd do czegoś innego, jeszcze bardziej nieznanego. Potrzebował ich pomocy, by wrócić do tego, z czego został wyrzucony, do tego, do czego wiedli go i co nakazali mu bogowie: do swego tragicznego losu, by stać się instrumentem bogów w wymierzaniu Sprawiedliwości, by stać się Katem. Czy wiedział to? Tak, wiedział. I siedział nisko pod nimi. Był zrównany z ślepym pieśniarzem, który potrzebuje uszu i życzliwości słuchaczy, i baraniny, wieprzowiny i chleba ze stołu, by móc żyć dalej. Brzegi, które oglądał i które teraz powolnie zaczęły docierać do świadomości świata - Liguria, Tyrrenia, Kyrnos, Sardos, Ausonia - leżały tak daleko od wiarygodności, że musiał maskować je i ukrywać w baśniach i udziwnieniach, by można było pojąć, że istnieją. Pochylił się do przodu nad wypolerowanym do połysku drewnianym stołem i dotknął okaleczonymi palcami pucharu, gdzie chlupotało wino osłodzone miodem i smakujące żywicą; a spojrzenia słuchaczy szły za ruchami jego rąk, gdy je podnosił, by wskazywać na to, co było bardzo daleko. Ich oczekiwanie i wiara niosły go od rzeczywistości, w której przeżył dziesięć czy dwadzieścia lat, do rzeczywistości, którą według ich życzeń miał przeżywać wojownik o słynnym imieniu. Mógł był powiedzieć, że wylądował na wyspach wulkanicznych albo na brzegach poszarpanych przez wybuchy wulkanów, gdzie martwe lub będące w spoczynku kratery patrzyły w niebo, jak oczy Cyklopów, i gdzie żywe i czynne wulkany rzucały kamienne głazy na niego i jego ludzi. Słuchacze nie uwierzyliby mu wtedy. Ale gdy mówił, że ziejące ogniem góry to byli bogowie z pochodniami w dłoniach i że głazów nie wyrzucały kratery, lecz ciskały olbrzymie ręce, gotowi byli wierzyć i iść dalej za tokiem opowiadania. Gdy powiedział, że stromą, lesistą górę na Długim Wybrzeżu zamieszkiwała bogini, która uśpiła jego towarzyszy zatrutym napojem i przemieniła żeglarzy w chrząkające świnie, zdawało im się, że wglądają w prawdę o jego podróży. Wobec tego nie mógł w chwilę potem powiedzieć, że jej wino pramnejskie było tak mocne, że człowiek stawał się po nim bardziej niż po innym winie podobny do świni, i że tajemnicza roślina, którą, jak twierdził, otrzymał od Hermesa, by uniknąć przemiany tak jak inni, to była sałata morska, roślina komosowata, którą sami może zrywali na każdym wybrzeżu. Nie mógł powiedzieć, że ziele to zawierało substancje, które chroniły przed odurzeniem winem. A gdy opowiadał o trudnej przeprawie przez cieśninę koło Wyspy Trzech Przylądków, będącą może Wyspą Trójkąta, której brzegi spustoszyli i gdzie dopuścili się haniebnych czynów, to łatwiej było im powiedzieć, że to bydło samego Heliosa zarżnęli, gdyż słuchacze na Scherii znali moc Słońca i mogli sobie wyobrazić gniew Heliosa. A kiedy uczynił ze śpiewających dziewcząt syreny, słuchali go z większą przyjemnością i głębszą, pełną oczekiwania i rozwierania ust uwagą, niż gdyby powiedział, że były one córkami wieśniaków lub pasterzy i biednymi lub bogatymi krewniaczkami tej wysokiej pani, którą nazywał Kirke i którą dla zadowolenia publiczności uczynił Przemieniaczką. Dawał im to, czego chcieli. Walczył słowami, tonacją i gestami o spełnienie swego własnego losu, o swoją podróż powrotną w nieznane. Niepokój wewnętrzny pędził go do celu, do którego w gruncie rzeczy nie chciał dotrzeć. Pragnął się im podobać, dobrze mu było siedzieć tutaj, chciał ich podbić, i dlatego robił ze sztormów morskich, które przeżył tym razem, osobistą rozprawę z Eolem, który panował nad wiatrami, i z ich własnym wielkim bogiem, z którym sam Alkinoos uważał się za spokrewnionego - z Posejdonem. Opowiadał o tym, jak on i jego ludzie splądrowali miasto Ismaros w kraju Kikonów w drodze powrotnej z Troi. Opisywał, jak obrócili to miasto w perzynę, zabili zdatnych do boju mężczyzn i uprowadzili kobiety, zabierając też wielkie łupy, ale że załogi okrętów urządziły sobie dzień hulanki, wszyscy upili się i przystąpili do ofiarnej rzezi kóz i wołów, podczas gdy Kikonowie ściągnęli posiłki z głębi kraju. O świcie pojawiły się wozy bojowe wroga i piechota, walka trwała cały dzień i skończyła się tym, że Achajowie musieli z wielkimi stratami uciec na okręty. Opowiadał o tej bitwie z wahaniem, niepewnie, tak jakby nie brał w niej sam udziału, lecz tylko słyszał o niej, był może jej świadkiem z oddali, i twierdził, że straty wyniosły sześciu ludzi z każdego okrętu, że dwanaście razy po sześciu zabito lub też zaginęli i że wywoływano każdego męża trzy razy, wydano zatem dwieście szesnaście okrzyków dla siedemdziesięciu dwóch ludzi, choć było może tylko tak, że cała strata wyniosła sześciu ludzi z tego okrętu o pięćdziesięciu dwóch ludziach załogi, którego kapitanem był on sam. Przesadził tak może po to, by porwać słuchaczy i pokazać im, jak niebezpieczna była ta podróż, w razie gdyby nie zdawali sobie z tego sprawy. Opowiadał o Lotofagach, do których przybyli po dziewięciu dobach żeglugi w sztormie, co zagnał ich daleko na południe od Malei - o łagodnych zjadaczach daktyli, którzy gardzili chlebem i mięsem, o sennym i przyjaznym ludzie na południu, na wybrzeżu ludzi czarnych i brązowych, gdzie palmy rosły na bagniskach. Wielu z jego załogi chciało tam zostać. Byli zmęczeni wojną, może zmęczeni tym życiem, do jakiego mieli powrócić, i aby ich zabrać z sobą, musiał ich związać i zawlec na okręty. Potem morze dyktowało żeglugę. Mówił „mocna dłoń Posejdona”, a nie tylko całkiem po prostu, że „wiało”, albo że „biało było od piany”. Mówił, że miotały nimi, ciągnęły i prowadziły ich boskie moce, które z jakiegoś nie wytłumaczonego powodu życzyły im źle. Rzuciło ich wokół najbardziej południowego cypla ojczystej ziemi (wynikło później, że było to po wizycie u Kikonów) na południe od Kithery, może na południe od Krety, a potem cisnęło na zachód przez morza, mówił, poniżej Wyspy Trójzęba, która może była Wyspą Trójkąta. Od czasu do czasu wtrącał w opowiadanie drobne szczegóły przypominając sprawy wcześniejsze. Po paru łykach wina przypomniał sobie, jak starali się wejść do portu na Kitherze, ale Posejdon i Eol przeszkodzili im w tym, skutkiem czego zagnani zostali do kraju zjadaczy daktyli, gdzie wielu z nich chciało pozostać na zawsze. Potem dotarli na morze koło Sardos, na morze koło Kyrnos, gdzie jedenaście okrętów rozbitych zostało w zatoce przez olbrzymi lud, który mieszkał na Gołębiej Skale na wyspie Sardos - nazywał ich Lajstrygonami. Olbrzymi ci rzucali ogromne głazy na zatokę, tak że okręty roztrzaskały się, po czym wyławiali ludzi ogromnymi widłami i harpunami i zjadali ich: jego własny okręt i załoga uniknęli tego losu. Było to na ostatecznej granicy świata, daleko ku Zachodowi, gdzie wóz Heliosa schodził pod skraj wody. Wiele było niejasności w jego opowiadaniu. Wiedzieli, że poruszał się poza znanym światem, dokąd tylko bogowie docierają. Ale opowiadał o królestwie Okrągłookich, kraju Cyklopów, tak że to rozumieli i widzieli przed sobą Cyklopa, olbrzyma z okrągłym okiem pośrodku czoła i krzywym złośliwym uśmiechem. Wierzyli mu dlatego, że należało to do reguł opowiadania, włożonych w umysł człowieka ręką Zeusa i Pallas Ateny. Nie wierzyli na tyle, by uciekać i chować się przed mężem, który wywołał tak wielki gniew bogów, półbogów i olbrzymów, ale oblatywał ich dreszcz i szczypali się nawzajem w boki, a ci, co stali najdalej w ciemności na dziedzińcu, zerkali ukradkiem wokół siebie. Nie mogli nadążyć za wszystkimi kierunkami w jego podróży. Drogi rozbiegały się na tyle stron. Słyszeli nazwy wysp, które nie były żadnymi nazwami, lecz oznaczały tylko, że wyspa nie była duża, że była to wysepka, górzysta wyspa kóz, Nisida, lub duża wyspa, Thrinakia albo Trinakria - i mówił, że wyspa ta wyglądała jak trójząb lub trójkąt, mogli wybierać. Słyszeli o jednookim olbrzymie Polifemie, potężnym Cyklopie, nienawidzącym ludzi, i tłumaczyli sobie jego imię jako Śpiewający, Gadatliwy, imię pobrzękliwe, i w końcu zrozumieli, że miał on na myśli męża krzyczącego w furii, Górskiego Olbrzyma w dalekiej grocie, gdzie było wiele kosmatych kóz i owiec o grubym runie. Widzieli ogromne dęby i pinie, które opisywał, słyszeli chlupot fal o nadbrzeżne skały i zgrzyt, i szuranie w żwirze, gdy żeglarze wciągali okręty na ląd w portowej zatoce, słyszeli szum deszczu przed grotą, gdzie siedzieli jeńcy olbrzyma, słyszeli ryk sztormów, ciężkie kroki, gdy nadchodziło Niebezpieczeństwo, krzyk mężczyzn, miażdżonych w potężnych palcach losu, modły, westchnienia, i z radością słuchali okrzyków triumfu, gdy Polifem został oszukany. Mógł był stwierdzić: Był to kraj wulkaniczny. Wówczas wielu z nich poszłoby do domu i położyło się, i mówiliby do siebie w ciemności na ulicach w mieście Feaków: Ach tak, to był kraj wulkaniczny? No i co z tego? Żeglarze przybyli tam i widzieli wybuch wulkanu. Już tyle o tym nasłuchaliśmy się przedtem. Hefajstos i Posejdon obracają się we śnie i plują głazami i ogniem z gór albo z morza. Chcemy słuchać o bohaterskich czynach, inaczej nie ma sensu stać tu i czekać, równie dobrze można wtedy pójść do domu i grać z dziećmi w klipę albo łaskotać wieprze. Mówił: - Nasza podróż była jakby urzeczona, zawsze przybywaliśmy nieszczęśliwie, nie w porę. Zaniosło nas do wyspy Okrągłookiego, leżała w dużej morskiej zatoce koło Długiego Wybrzeża. Była mgła. Wyszliśmy na ląd na malej wysepce, pamiętam, że był to bardzo wyczerpujący dzień, byliśmy zmęczeni i osowiali. Nazajutrz rano przyjrzeliśmy się trochę bliżej tej wysepce. Było tam dużo dzikich kóz, polowaliśmy na nie strzałami i włóczniami, było nas wtedy dwanaście okrętów i dostaliśmy po dziewięć kóz na każdy, a ja sam dostałem dziesięć, tak że to był dość dobry dzień pod tym względem. Tuż po drugiej stronie zatoki widzieliśmy wyspę Okrągłookich, huczało tam i grzmiało i ogromne słupy dymu unosiły się z ich grot, gdy warzyli sobie strawę lub grzali się, a wieczorami ogniska świeciły tak, że niebo było całkiem jasne. Następnego dnia przeprawiłem się na drugą stronę na moim okręcie, podczas gdy inne okręty zostały przy Małej Wyspie i czekały. Chciałem przyjrzeć się bliżej Okrągłookim i zobaczyć, jaki to lud tam mieszka. Mieliśmy na okręcie pod dostatkiem jadła i wina - wino to było najmocniejsze z tych, jakich kiedykolwiek kosztowałem, trzeba je było mieszać z dwudziestoma częściami wody, by móc je pić. Pamiętam, wiał przeciwny wiatr, gdy płynęliśmy o wiosłach na drugą stronę zatoki, ale w każdym razie dotarliśmy tam. Pierwsze, co zobaczyliśmy, to był otwór groty położonej w lasku dużych sosen i dębów. Wziąłem z sobą dwunastu ludzi. Najpierw szliśmy przez coś w rodzaju obejścia z wysokim murem. Nie było tam ludzi, ale pełno jedzenia, a koło drzwi leżał wielki głaz. Napił się wina i zastanowił się, ale nie pozwolił ciszy trwać tak długo, by zdążyli go o coś zapytać. - W grocie było mnóstwo jadła, ogromne składy - ciągnął. - Ser i chleb w dużych koszach, w przegrodach stały koźlęta i jagnięta. Moi ludzie chcieli zabrać wszystko, co tam było, i odejść. Ale ja chciałem spotkać tego, który mieszkał w grocie, myślałem, że pewnie da nam podarki, jak to jest przecież w zwyczaju wobec gości. Dołożyliśmy do ogniska, jedliśmy, piliśmy i czekaliśmy. I wieczorem przyszedł ten, który tam mieszkał, nazywał się Polifem. Był to największy chłop, jakiego widziałem w życiu. Schowaliśmy się w kącie, grota była wielka jak kilka domostw, czy wspomniałem o tym? i nie odkrył nas od razu. Miał dość do roboty z zapędzaniem swoich owiec i kóz na noc, a potem usiadł i wydoił kozy do wielkich, drewnianych dzieży i skopków. I przytoczył ten wielki głaz przed wejście do groty. I oto... znaleźliśmy się tam zamknięci. Zrobił pauzę i spojrzał na słuchaczy. Jeszcze mógł to zmienić. Choć może nie? Ich twarze lśniły w świetle ogniska, w oczekiwaniu. Czekali razem z nim w grocie, stali obok i wokół niego nie tylko tu w sali Alkinoosa, ale także u Polifema. Czul, że gdyby powiedział prawdę, nie mógłby wytrzymać ich rozczarowania. Mógł był powiedzieć: Trochę sobie z was zażartowałem, ale w rzeczywistości było to tak, że przybyliśmy tam w trakcie wybuchu wulkanu, głazy toczyły się wokół nas, byliśmy na tyle głupi, że wleźliśmy do groty i ogromny głaz stoczył się w dół i zamknął otwór wejściowy. Zabrało nam wiele godzin, by odsunąć go na tyle, żebyśmy mogli wyjść i zbiec do okrętu i odpłynąć stamtąd. Straciłem wielu towarzyszy, zginęli pod głazami. Ale nie dało się zawrócić do rzeczywistości. Wypił łyk wina i ciągnął: - Siedzieliśmy tam i czekali, a potem on nas zobaczył. Był mniej więcej siedem razy taki duży jak zwykły człowiek, ba, może nawet dziesięć razy taki wielki, był jak cała góra. Gdy dokładał do ognia, zobaczyliśmy, że jest jednooki. Oko miał wielkie jak półmisek, osadzone pośrodku czoła. Węszył jak pies, a potem ryknął: „Jest tu ktoś?” Głos jego był ogłuszający. Musieliśmy wyjść z naszej kryjówki. „A cóż to za robaki?! - powiedział. - Skąd jesteście, czego tu chcecie?” „Jesteśmy Achajami - odparłem - jesteśmy bohaterami z wojny i przybywamy z Ilionu, gdzie odnieśliśmy ogromne zwycięstwo i zniszczyliśmy całe miasto. Ale zabłądziliśmy i teraz błagamy cię na kolanach, pomóż nam w imię Zeusa.” „Zeus! - sarknął ten bluźnierca - gwiżdżę na Zeusa. Nie dbam o tego starucha ani odrobinę. Gdzieście zostawili wasz okręt?” Będę się pilnie wystrzegać, by ci tego nie powiedzieć, pomyślałem i odrzekłem, że nie mamy już okrętu, rozbił się, gdy wyrzuciło nas na brzeg. Wówczas poderwał się i chwycił dwóch moich towarzyszy, złapał ich za nogi i roztrzaskał im głowy o kamień, tak jak się zabija szczeniaki, trzask, i już byli gotowi. Było to takie okropne, że nigdy tego nie zapomnę. Potem pokroił ich na sztuki i zaczął zjadać na surowo, kości łamał i wysysał z nich szpik. Byliśmy zmuszeni na to patrzeć, wszystko to wyglądało całkiem beznadziejnie. Nie było sensu rzucać się na niego z mieczami, musieliśmy tylko czekać. I tak siedzieliśmy tam w kącie i czekaliśmy. Usnął i chrapał, ale mimo to nie ważyliśmy się na niego uderzyć, było to zbyt ryzykowne. Kilku zaczęło chlipać i wyrzekać, że już nigdy nie wrócą do domu. Nie wrócili też. Rano, gdy olbrzym przebudził się i dołożył do ognia, rozejrzał się wokoło, mlasnął, przypomniał sobie nas i złapał jeszcze dwóch moich towarzyszy, roztrzaskał im czerepy i zjadł najlepsze kawałki. Potem wypluł kawałki kości, podłubał w zębach gałęzią, wypił kilka skopków koziego mleka i pożarł kilka garści miękkiego sera, i czkał po tym wszystkim tak, że głazy odrywały się od pułapu, a dym wsysany był z powrotem przez otwór na samej górze. Byliśmy jak sparaliżowani i nie mogliśmy nic zrobić, tylko kaszleć i drżeć. Potem odwalił głaz od wejścia do groty i wypuścił owce i kozy, i znów przytoczył wielki głaz do wejścia, gdy wyszedł, znów siedzieliśmy tam zamknięci. Zastanowił się, znalazł wątek: - Ale ja nie należę do tych, którzy od razu się poddają. Myszkowałem w grocie i znalazłem w owczej przegrodzie pal, duży prawie jak pień. Kiedy jedliśmy, nakazałem ośmiu moim towarzyszom, żeby najedli się porządnie, by mieć siły, wyliczyłem sobie, jak powinniśmy zrobić. I gdy Polifem wrócił wieczorem do domu, wszystko było gotowe. Zaostrzyliśmy pal z jednego końca opalając go i zdrapując nożami i mieczami, i schowaliśmy go w kącie. Potem ciągnęliśmy losy, kto ma mi pomóc. Polifem odsunął skalny blok i wpuścił owce i kozy, po czym sam wszedł za nimi i zamknął otwór od wnętrza. Stłoczyliśmy się w kącie, a on nie odezwał się ani słowem, dopóki nie wydoił i nie oporządził zwierząt. Wtedy mruknął coś, i zrozumiałem, że chciał, żeby dwóch z nas wyszło do niego. Zdawaliśmy sobie sprawę, o co tu chodzi, i nikt naturalnie nie chciał tego zrobić. Któryś zaczął krzyczeć i narzekać i zwalał winę za wszystko na mnie. Rozumiecie chyba, jakie to było uczucie. Wówczas Polifem porwał znowu dwóch ludzi. Nie, nigdy nie zapomnę, jakie to było straszne. Gdy się już najadł i napił, i wyczka!, i był jako tako syty, zebrałem całą moją odwagą i... Zrobił pauzę, było zupełnie cicho. Wielu ze słuchaczy siedziało z otwartymi ustami, inni dyszeli, w zewnętrznym kręgu, w cieniach pod ścianami i w drzwiach widział błyskające pary oczu, migocące zapinki, czekali. Teraz wziąłem ich na dobre, pomyślał. - Pamiętacie, że mówiłem o tym mocnym winie - ciągnął. - Mieliśmy je ze sobą w bukłaku. Zapomniałem wspomnieć, że zabraliśmy też ze sobą dużą czarą do mieszania wina z wodą. Gdy Polifem najadł się już do syta, napełniłem czarą do pełna niemal czarnym winem podszedłem do niego i skłoniwszy się powiedziałem: „Może będzie wam smakować tęgi łyk wina na deser. Uratowaliśmy jeden bukłak, gdy rozbił się nasz okręt, i jest to całkiem dobre wino”. Pokosztował najpierw, a potem wlał w siebie wszystko, mlasnął i rzekł: „Wcale niezłe. Daj mi jeszcze jedno wiaderko i powiedz, jak się nazywasz, to dostaniesz ode mnie podarek.” Nalałem mu wina i wychylił trzy pełne czarki. Gdy już sobie podchmielił, podszedłem do niego i powiedziałem: „Nazywam się Utis, Nikt, jeśli chcesz wiedzieć. Jaki to gościniec dostanę?” „Hm - bąknął - mrugając dziwnie swoim okiem - dostaniesz ten podarek, że Nikt zostanie zjedzony przeze mnie na końcu. A teraz zachowujcie się spokojnie, będę spał.” - A to łotr! - wyrwało się komuś w dalszych rzędach słuchaczy. Opowiadacz rozejrzał się dokoła, upił łyczek wina, pogładził brodę, a potem siedział przez kilka chwil w milczeniu i przyglądał się swoim dłoniom. - Tak, można spokojnie powiedzieć, że był to wyjątkowy łotr - przyznał. - Wielka świnia, chciałbym stwierdzić. Rzygał, robił pod siebie i siusiał przez sen. Wino i kawały mięsa wylatywały wyrzucone z gardła tworząc jedną breję, w której grzęźliśmy po kostki, nim spłynęła. Było to tak, jak kiedy lawa ścieka z górskiej gardzieli. I możecie sobie wyobrazić, jak tam śmierdziało! Był to chyba najgorszy smród, jaki kiedykolwiek czułem. A kiedy zaczął chrapać, huczało i dudniło tak, że drobne kamienie odrywały się od pułapu i ziemia się trzęsła, popiół unosił się z paleniska i iskry, i głownie fruwały wokół nas tak, że sądziłem, iż zginiemy uduszeni dymem. Jego odchody były szare i zmieszane z krwią i odłamkami kości naszych zabitych towarzyszy. Możecie sobie wyobrazić, jak tam wyglądało! I wtedy... Zasłonił dłonią oczy. Musiał się zastanowić, znaleźć zakończenie dla epizodu, uczynić go wiarygodnym na granicy niewiarygodności. Miał ich teraz w garści, pomogą mu w powrocie do domu, jeśli nie zepsuje wszystkiego głupim zakończeniem. Zerknął na Alkinoosa. Król wyglądał na niezadowolonego, może z powodu ordynarnych słów, ale go wzięło. Królowa Arete wśliznęła się do sali i usiadła cicho z nader kwaśnym i podejrzliwym wyrazem twarzy, rozejrzała się wkoło szybkimi spojrzeniami, a potem patrzyła w dół na podołek. W mroku ktoś westchnął. Muszę teraz to wydarzenie zrobić czymś szlachetniejszym. Czymś bardziej podniosłym, czymś z udziałem bogów, Rzeczywistości i tak nie można im opowiedzieć. Wówczas nie dostałbym żadnych podarków, wówczas nie wykosztowaliby się może nawet na podróż powrotną dla mnie. - Wzięliśmy pal i potrzymaliśmy w ogniu - ciągnął. - Gdy ostry koniec się zapalił, podnieśliśmy pal, było nas czterech i ja kierowałem. Wbiliśmy olbrzymi pal w oko i przekręciliśmy kilka razy. Syczało, w oku zagotowała się woda, śmierdziało spalonym mięsem, krew buchnęła jak para. Sparzyła mi brew, pamiętam to szczególnie wyraźnie. I zaraz odskoczyliśmy na bok i ukryliśmy się po katach. Znów zrobił pauzę, rozpoczął od nowa: - Możecie sobie wyobrazić jego ryk, gdy wołał o pomoc - ciągnął. - Skakał i biegał, zupełnie ogłuszony. Wyrwał ten pal z oka, aż krew trysnęła strumieniem, i zaczął nim bić dziko wokół siebie. Góra trzęsła się, było to jak trzęsienie ziemi, kiedy samemu Posejdonowi śnią się zmory i kiedy przewraca się we śnie i ściąga wyspy w dół, w morską głębinę, i wyrzuca na powierzchnię nowe, które podobno sporządził na wschodnim morzu. Wszyscy olbrzymi na wyspie Okrągłookich zbudzili się naturalnie i nadbiegli. Zgromadzili się przed grotą i pytali, co tu się dzieje. „Co ci jest, Polifemie? - krzyczeli i głosy ich były jak ziemna lawina. - Czy jakiś śmiertelnik wyrządził ci krzywdę, ukradł twoje kozy i owce?” A wtedy ten głupi łotr odpowiedział: „Nikt usiłuje mnie zabić. Nikt urządza awantury i łotrowskie sztuczki, to Nikt mnie oszukał.” „Ach tak - powiedzieli oni - w takim razie śni ci się chyba tylko, ale darłeś się paskudnie.” „Nie, to Nikt! - ryczał Polifem. - Nikt jest tu u mnie.” „E, tam - odparli - idź i połóż się znowu, i nie krzycz w taki sposób” - tak powiedzieli i poszli do domów, i położyli się spać. Znów podniósł głos. Wymachiwał ramionami i odgrywał przed nimi całą tę scenę. Wybuchł śmiech, ktoś w głębi, w ciemności, bił się po udach, aż klaskało, ci, którzy mieli miejsca siedzące w megaronie, przechylali się w tył ku ścianom i oparciom krzeseł i śmieli się nieco wytworniej, podnosili puchary i pili, król uśmiechał się i uśmiech pojawił się na twarzy królowej Arete. A z mroku na dziedzińcu rozległ się głos: - To najchytrzejsze, o czym kiedykolwiek słyszałem! Chichotano, szeptano, a kiedy słowo dotarło do najdalszych kręgów słuchaczy, podniosły się nowe śmiechy, nowe wołania i klaskania, i powróciły na salę jak fala. - „Nikt!” - powiedział. „Utis!” - powiedział. Wyobraźcie sobie, Nikt, Nikt! Czekał, dopóki się nie uspokoiło. Król usadowił się znowu w pozycji słuchacza. Ich spojrzenia spotkały się. Czy uwierzył? Chciał usłyszeć więcej. Wokół niego i dalej czekano także w napięciu. Alkinoos napił się wina, postawił puchar na stole: - I wszystko skończyło się dobrze, naturalnie? Mogła w tym być ironia, pytanie było tak lekkie, brak mu było urzędowej mocy i wypełniło pauzę. Nie mógł dłużej zwlekać, mogliby wtedy pomyśleć, że opowiadacz stara się jakoś dobrnąć do końca opowiadania, waha się, jest pieśniarzem, co zapomniał tekstu, który sam wymyślił, i musi szukać oparcia w starym micie albo też wynaleźć jakiś całkiem nowy. Odparł takim samym lekkim tonem, który król mógł sobie tłumaczyć jako autoironię, jeśli chciał. - Hm cóż, tym razem skończyło się dość dobrze. Opowiadał powoli i nie podnosząc zbytnio głosu - żeby wiązać ich w ciszy słuchania - o tym, jak długa była noc, jak Polifem krążył po dużej grocie i szukał ich w każdym zakamarku i jak wymykali mu się raz po raz, dokonywali śmiałych skoków, potykali się, ślizgali w resztkach pijaństwa olbrzyma, w krwi i ochłapach mięsa i jak przygotowywali swoją ucieczkę. - Jego owce miały grube runo, czy wspominałem o tym? - powiedział. - Drugiego wieczora wpuścił był do groty także barany. Gdy rano wypuszczał zwierzęta, odwalił kamień zamykający otwór, a potem usiadł przy wyjściu, by nas złapać, gdybyśmy chcieli wymknąć się razem z nimi. Ale ja byłem chytrzejszy. Przygotowaliśmy witki, znalezione w grocie, i związaliśmy owce po trzy, a pod środkową wisiał jeden mężczyzna przywiązany witką w pasie i wplątany w wełnę. Był wielki zgiełk i deptanina, kozy beczały, nie wydojone wymiona pękały im od mleka, ale on nie zwracał na to uwagi. Sądził, że dobrze to sobie wyliczył. Myślę, że chciał wypuścić wszystkie zwierzęta, żeby mieć więcej miejsca, a potem zagnać nas do kąta i zrobić z nami koniec. I siedział teraz u wejścia do groty, i obmacywał grzbiety owiec i kóz, ale tam nie było przecież nikogo! My wisieliśmy w wełnie pod brzuchami zwierząt! - Pod brzuchami! - rozległo się echem w ciemności. Poczekał, dopóki nie skończyli się śmiać. - Byłem ostatni i wisiałem pod brzuchem największego tryka. Polifem pogładził go po grzbiecie i powiedział... pamiętam jakby to było wczoraj: „Aha, jesteś dzisiaj ostatni, mój staruszku, jak to się stało? Zwykle bywasz pierwszy. Ale to pewnie dlatego, żeś smutny, bo Nikt zrobił krzywdę twemu panu?” Było to doprawdy wzruszające, choć on odgrażał mi się przy tym, ile tylko się dało. A potem wypuścił tryka i oto wszyscy znaleźli się na zewnątrz. Westchnienie ulgi przebiegło przez ciemność na dziedzińcu i ci, którzy stali tam i słuchali, zaczęli natychmiast mówić jeden przez drugiego. Kilku uciszało innych i domagało się natychmiast dalszego ciągu opowiadania. Król podniósł rękę i znów zrobiło się cicho. - Mimo to jednak o mało wszystko nie skończyło się niedobrze - ciągnął. - Gdy wyszliśmy na zewnątrz, ludzie moi zaczęli biadać i opłakiwać towarzyszy, których utraciliśmy, tak że musiałem ich uciszyć zabierając na okręt ładunek owiec i kóz. W ten sposób osiągnęliśmy przynajmniej jakąś korzyść z tej wyprawy. Potem odpłynęliśmy o wiosłach i zdawało nam się, że jesteśmy bezpieczni. Gdy spojrzeliśmy za siebie, ujrzeliśmy Polifema stojącego przed grotą, wyobrażał sobie chyba, że ma nas tam jak w saku, albo też może zrobił się podejrzliwy. W każdym razie nie mogłem się oprzeć, by nie krzyknąć z całej siły: „Teraz zostałeś porządnie oszukany, ty ślepy capie!” Ale nie powinienem był tego uczynić. Był siedem a może nawet dziesięć razy większy niż zwykły człowiek. I zaraz oderwał całkiem po prostu czubek góry i rzucił go za nami. Głaz spadł tuż przed okrętem i wywołał tak okropną falę, że zmyło nas znowu w stronę lądu. Ale nie wyrzuciło nas na brzeg, gdyż wówczas bylibyśmy zgubieni. Gdy znaleźliśmy się już całkiem blisko skały, zdołałem odepchnąć okręt wiosłem i zaraz zaczęliśmy gorączkowo wiosłować od brzegu. I kiedy już oddaliliśmy się kawałek od brzegu i zaczęliśmy czuć się znowu bezpieczni, powiedziałem, że muszę krzyknąć jeszcze raz, żeby dowiedział się, kim jesteśmy. Moi towarzysze prosili, żebym tego nie robił, ale nie mogłem się powstrzymać i krzyknąłem: „Jeśli jesteś ciekaw, jaki to Nikt wodził cię za nos, ty głupi, ślepy nieboraku, to wiedz, że był to bohater, Odyseusz z Itaki, syn Laertesa! Tak więc teraz będziesz miał kogo przeklinać.” Ale nie powinienem był naturalnie tego czynić. Gdyż on odkrzyknął: „Dobrze, że się dowiedziałem. Wróżono mi, że przyjdziesz i wyklujesz mi oko, ale sądziłem, że jesteś w pełni rosłym chłopem, a nie takim pędrakiem. Ale dziękuję ci, żeś mi to powiedział! Bądźmy teraz przyjaciółmi i puśćmy stare sprawki w zapomnienie, nie jestem taki okrutny, jak myślisz, i poproszę mego ojca, żeby ci dopomógł. Potrafi on zresztą uleczyć moje oko, gdy tylko go o to poproszę, tak że to nic groźnego. Chodź no tylko tutaj, a porozmawiamy trochę.” Ale mnie nie nabrał na swoje piękne słówka, nie tak łatwo mnie oszukać. Krzyknąłem więc: „Gdybym mógł posłać ciebie do Hadesu, do najbardziej ponurego piekła, jakie istnieje, bądź pewny, że zrobiłbym to! Przyszliśmy grzecznie i przyzwoicie i chcieliśmy ciebie odwiedzić i może dostać trochę podarków, a ty zachowujesz się w taki sposób. Tfu, tfu, tfu! A swego oka nigdy nie odzyskasz z powrotem, mogę cię zapewnić, ty stary łobuzie!” Wtedy wpadł w furię i zaczął tańczyć i skakać tupiąc obu nogami przed grotą, tak że kamienie latały w powietrzu, a dym kłębił się i buchał z wszystkich otworów wyspy, a potem ryknął: „Skoro jesteś Odyseuszem, to powiem ci, że mój ojciec nazywa się Posejdon, jeśliś słyszał już przedtem to imię, ty robaku! Zajmie się on już tobą i twoją bandą rabusiów, możesz być pewny! I dużo czasu minie, nim powrócisz do domu, i wrócisz sam i na obcym okręcie, a zamęt, w który wpadniesz, gdy znajdziesz się już w końcu w domu, będzie większy, niż to się komu przytrafiło kiedykolwiek!” - krzyczał. A potem złapał znowu skałę i rzucił za nami, i znów powstała fala, która zmyła nas ku tej drugiej wysepce, tak że właściwie nam pomogła, choć omal nie straciliśmy wiosła sterowego. Wylądowaliśmy lekko na żwirze i jak przyjęli nas towarzysze, którzy czekali tam ze swymi okrętami, trudno opisać. Podzieliliśmy łup i ja dostałem tego dużego tryka, a potem urządziliśmy ucztę i jedliśmy, i piliśmy przez cały dzień, i składaliśmy ofiary Zeusowi, i opłakiwaliśmy naszych poległych. A następnego dnia odpłynęliśmy stamtąd. Słuchano, słuchano. Ci, którzy nie znaleźli miejsca na krzesłach i ławach, opierali się o ściany albo siadali na progach i na podłodze, a wielu na dworze, w ciemnościach, nie mogło się zdecydować, żeby pójść do domu, siadali na ziemi, gdy ich nogi zbyt się zmęczyły staniem. Wielu z tych, którzy rzeczywiście poszli do domu, rozmyśliło się, wrócili, słuchali, słuchali, niektórzy chichotali, niektórzy wzdychali i płakali. Opowiadał do późnej nocy, ale po historii o Cyklopie, w przerwie, król kazał przynieść więcej jedzenia i wina, tak że mógł trochę odpocząć, podczas kiedy jedli. Ale gdy tylko się nasycili, zaczął opowiadać znowu. Chciał to z siebie wyrzucić, mieć to już za sobą, zanim przyjdzie nowy dzień, kiedy otrzyma od nich pomoc w powrocie do domu. Prawie nie mówił o Wojnie, przesuwał się po tym paroma słowami od czasu do czasu, ale opowiadał szybko i szkicowo, albo powoli, ciężko i wyczerpująco o wszystkich możliwych innych rzeczach, o których nigdy nie słyszeli albo ich nie znali bliżej. Żartował z kaprysów bogów tak dalece, jak na to może się odważyć człowiek, i wielbił bogów, żeby nie wzięli go za śmiałka bluźniercę, lecz traktowali go jako osobę doświadczoną i myślącą. Opowiadał o Eolu, królu wiatrów na wysokiej, opasanej miedzią wyspie na morzu na północ od Thrinakii. To u niego i jego sześciu synów i sześciu córek spędzili cały miesiąc i tam otrzymał najpiękniejszy podarek, jaki żeglarz może dostać, gdy odpływali stamtąd: wszystkie wiatry w worku z wołowej skóry. Ton opowiadania przejaśnił się, biegło teraz lekko i było pełne nadziei, gdy opowiadał o tym, jak z pomocą zachodniego wiatru żeglował przez dziewięć dni i nocy i dotarł aż tak daleko, że widzieli wierzchołki gór ojczystych. Potem historia, spochmurniała i stała się ciężka od sztormów i zgryzot, gdy opowiadał, jak podejrzliwość i zawiść zrodziła się u ludzi na widok jego tajemniczego worka. Sądzili, że są w nim skarby srebra i złota, i otworzyli go, podczas kiedy spał, i wszystkie sztormy rzuciły się na nich i wypędziły okręty znowu na morza. Przybyli z powrotem do Eola, który wpadł w furię i nakazał, żeby już nigdy nie pokazywali mu się na oczy. Opowiadał o sardyjskim królestwie Lajstrygonów, daleko na północy, dokąd zagnał ich sztorm trwający przez sześć dni i nocy. Zmieszał może tę historię z innymi, które słyszał: o krótkich, jasnych nocach letnich i zamglonym wybrzeżu głębokich fiordów. Zwabiła ich tam córka olbrzymiego króla Antyfata i zostali obrzuceni kamieniami, co kosztowało ich jedenaście okrętów. Mógł był powiedzieć, że zawinęli między dwie górskie ściany i że przyszła lawina, ale byłaby to śmierć zbyt banalna dla mężów, którzy tyle przeżyli poprzednio. Opowiadał, jak udało mu się uratować własny okręt i jego załogę i wyprowadzić go z portu, gdzie zostały wszystkie inne okręty: olbrzymi pozabijali tych, którzy nie utonęli, albo też wbili ich na długie widły, tak jak poluje się na tuńczyki z harpunem. I opowiadał też, jak samotny okręt dryfował na wschód ku Długiemu Wybrzeżu i przybył do wyspy, która nazywała się Aiaia, albo Nesos Kirkes, albo Wyspą Jastrzębca, i o tej wyspie opowiadał długo. Miał wciąż nowe okazje, by zejść do nich, do rzeczywistości, i właściwie był już tam przecież, choć nie w szczegółach: mówił o bogach, snach, pragnieniach i strachach, które musiał przedstawiać tak, aby mogli je pojąć i przyjąć. Mógł był powiedzieć, że pędzeni sztormem i zabłąkani żeglarze natrafili na wdowę po ziemianinie albo na niezamężną i samotną córkę takiegoż ziemianina, potężną panią z zamku, która kolekcjonowała mężczyzn i przemieniała ich w niewiarygodnym złajdaczeniu; mógł był powiedzieć to i o Kirke, i o Kalipso. Choć może nie o Kalipso? Ale feaccy słuchacze, jego przyszli wioślarze, mający go odwieźć do domu z Scherii, grupy ojców, matek, ciekawych żon, sióstr, córek i niewolników uważaliby może, że to zwykła nudna historia o Nienasyconej, która jest w każdym kraju i czeka w wielu łożach. Wyspa była rzeczywista, dwór był prawdziwy, megaron na Nesos Kirkes, na Wyspie Jastrzębca, znajdował się tam za lesistą stromą górą. On jednak rzekł: - Była boginią. Zaznaczył, że była córką słońca, jedyną spadkobierczynią, i ulubienicą Heliosa. Mógł był wytłumaczyć, że miała bardzo mocne wino, którym człowiek się natychmiast upijał, wielu z jej gości stało się alkoholikami, chodzili zupełnie zapici i nie umieli już ani mówić, ani odpowiadać, jedynym głosem, jaki wydawali, była pijacka czkawka. Rzesza słuchaczy w sali Alkinoosa albo na dworze, na dziedzińcu, szemrałaby i orzekła: No cóż, nie trzeba wyjeżdżać tak daleko w świat, by spotkać takie kobiety i takich pijaków na takich zagrodach. Chodźmy do domu położyć się spać, nie chcemy słuchać historii o pijaństwach. Była boginią, powiedział. Przybyli tam, znaleźli dobrą zatokę zdatną na przystań. Wdrapał się na stromą, zalesioną górę, by zorientować się i wyrobić sobie obraz wybrzeża na południu, i wtedy ujrzał dym w głębi lądu. Był to jej dwór, biały dom stojący w zielonym gaju po drugiej stronie mokradeł. Był to może ląd stały, wyspa ta nie była może tak naprawdę wyspą, tylko stromym przylądkiem z bagnistymi terenami. Zabił włócznią olbrzymiego jelenia i zaniósł go na okręt, i powiedział swoim ludziom, że jest wprawdzie z nimi niedobrze i daleko jeszcze mają do domu, ale została jeszcze nadzieja. Poćwiartowali jelenia i znowu urządzili sobie ucztę: było ich czterdziestu sześciu, więc poszło to szybko. Potem spali na brzegu i dopiero nazajutrz rano opowiedział im o dymie, który widział. Przelękli się i przypomnieli sobie Polifema i Lajstrygonów, i chcieli natychmiast odbijać, ale on zaproponował, że powinni dowiedzieć się, gdzie się znajdują. Podzielili się więc na dwie grupy i ciągnęli losy z hełmu, i los padł na dość bojaźliwego Eurylocha, który z ociąganiem wyruszył w drogę z dwudziestoma dwoma ludźmi. Wspięli się na lesistą górę i zeszli potem do doliny po drugiej stronie. Teraz jego opowiadanie stało się znowu małym odstępstwem od rzeczywistości, ale trzymał się w granicach tego, co było do przyjęcia. Ostrożnie skradająca się grupka - jak mówił - spotkała oswojone wilki i lwy, które ocierały się o nich jak dobrze wychłostane psy i patrzyły na nich załzawionymi oczyma. Gdy doszli do białego dworku, mężczyźni zatrzymali się przed bramą w murze i nasłuchiwali. Wewnątrz śpiewał jakiś kobiecy głos. Polites, jeden z oficerów, zwariowany kobieciarz, zaproponował, żeby wejść do środka, ale Euryloch chciał zostać na dworze, zostawili go więc przed domem. - I teraz ona zrobiła tę sztuczkę z pramnijskim winem - ciągnął Podróżnik. - Przemienili się w chrząkające świnie. - Tu jednak opowiadanie znowu stawało się trochę niejasne: albo domieszała do wina trochę sera i mąki, i miodu, albo też dolała tylko kilka kropel mikstury. Euryloch, który w przedziwny i nigdy nie wyjaśniony sposób zdołał coś z tego wszystkiego zobaczyć, pobiegł z powrotem i jąkając się opowiedział, co się stało. Był całkiem wykończony ze strachu, czemu nie można się dziwić. - Wtedy przypiąłem miecz i sam poszedłem tam na górę - powiedział Opowiadacz. Zrobił pauzę i napił się wina. Oczy wielu kleiły się od senności, ale jego historia trzymała jeszcze w napięciu słuchaczy. Wdrażała się ona ustawicznie w niego i gdy już odszedł dość daleko od rzeczywistości, łatwiej mu było mówić. Sięgnął po bogów, po jakieś imię, tym imieniem był Hermes. - Spotkałem Hermejasa - ciągnął. - I on mi powiedział, jak sprawy się mają. Była pożeraczką mężczyzn, która dawała gościom zaczarowane wino, a potem zamieniała ich w lwy, wilki i świnie, i Zeus wie co. Z kilkoma z nich miała cielesną rozkosz, ale większość chodziła tam tylko rycząc, wyjąc i chrząkając jak przygłupki. Tu znowu zjawił się wątek. Opowiadał, jak Hermes dał mu tę roślinę, moly albo moleh, albo molah, albo meloh, która mu pomogła. Opisał roślinę, jak mógł, ale nie powiedział, że była z gatunku komosowatych, że była to może lebioda lub sałata morska, lecz użył obcej, boskiej nazwy na jej określenie. Trzymał ten mały kawałek rzeczywistości przed słuchaczami. Moly, powiedział. Zjadł korzeń moly i Hermes powiedział mu dokładnie, jak powinien postąpić. - Podszedłem pod dwór - ciągnął - stałem chwilę przed domem żując gorzką moly. Potem zawołałem. Wyszła do mnie sama, była jedną z najpiękniejszych kobiet, to znaczy bogiń, jakie widziałem, a spotkałem już wiele. Wszystko było w niej piękne: włosy, oczy, cera, szaty. Skinęła na mnie i prosiła, żebym wszedł do wnętrza. Musiałem usiąść w krześle ze złotymi i srebrnymi okuciami, a potem poczęstowała mnie swoim pramnijskim winem, które w pucharze zmieniało barwę ze złotej na jasnoczerwoną i ciemnoczerwona, aż czarną. Było ono dość kwaśne i niesłychanie mocne, ale ja wychyliłem cały puchar duszkiem. Siedziała i czekała chwilę, żeby wino zaczęło działać, a przez ten czas rozmawialiśmy o pogodzie i o „wietrze. Potem jednak pochyliła się nagle do przodu i dotknęła mnie różdżką, pałeczką z kości słoniowej, którą trzymała w dłoni, i rzekła: „Teraz możesz iść się położyć, ty pijany wieprzu!” „Co takiego! - powiedziałem i wydobywszy miecz przytknąłem go do jej piersi. - Jestem całkiem trzeźwy, o co ci chodzi?” Wtedy zrobiła dość zdumioną minę, powiadam wam! „To ty nie jesteś pijany?” - zapytała. „Nie - odrzekłem - jestem całkiem trzeźwy, moja łaskawa” - odrzekłem. „Kimże więc jesteś, na bogów? - zapytała, bardzo zaskoczona. - Wszyscy, którzy piją to mocne wino, stają się świniami.” „Być może - odparłem - ale ja nie stanę się świnią.” „W takim razie jesteś Odyseuszem - powiedziała - wróżono, że tu przyjdziesz. W takim razie to całkiem inna sprawa, chodź: ze mną natychmiast do łoża! No chodź!” Ale wtedy ja rzekłem: „Zgoda, jeśli przyrzekniesz, że nie pozbawisz mnie męskości. To mój stanowczy warunek. Bo nie chcę wrócić do domu, do mojego kraju, bez męskiego narządu w stanie w pełni zdatnym do użytku.” „Kno!” - powiedziała i przyrzekła mi. A kiedy załatwiliśmy te sprawę, dostałem gorącą kąpiel i poczułem się rześki i odświeżony, a później urządziła ucztę dla mnie, jedną z lepszych, w jakich brałem udział, a to mówi niemało. Przy stole musiałem jednak wyglądać trochę posępnie i zapytała, czego mi brak. I wtedy wspomniałem o moich towarzyszach. „Dostaną odtrutkę i potem wyzwolę ich od zaczarowania.” Zrobił pauzę; i choć czuł ciężar w głowie i senność, i zdawało mu się, że język mu zgrubiał, wypił parę łyków wina. Tamci też to odczuwają, pomyślał. - No i co? - odezwał się Alkinoos i głos miał zamazany. - Hm, gdzie to ja byłem? Aha! Zmieniła ich z powrotem w ludzi. Wyglądali nawet młodziej i sprężyściej, kilku z nich jednak straciło włosy i brody. Musiał się zastanowić. - A co potem? - zapytał jakiś głos z ciemności. - Potem? - powiedział. - No tak, potem poszliśmy po towarzyszy, którzy zostali na brzegu, przy okręcie, ale Eurylochos wciąż jeszcze bał się i opierał, tak że o mało go nie ściąłem. Znów pauza. Muszę opowiadać dalej, pomyślał. Nie może to się teraz zrobić sielanką, bo zasną albo pójdą do domu. Muszę ich czymś przestraszyć, tak żeby bali się ciemności. Ale nic mu nie przychodziło do głowy. - Zostaliśmy tam przez czas jakiś - powiedział. - Zostaliśmy tam dosyć długo. Przezimowaliśmy tam, przez kilka miesięcy moi ludzie czuli się znakomicie. Odpoczęliśmy. - A co stało się z innymi? - zapytał jeden z członków Rady. - Z innymi? - No tak, z tymi pierwszymi, którzy stali się jak oswojone wilki i lwy? Tymi, którzy byli tam już, kiedyście tam przybyli? - Ach tak - powiedział. - Oczywiście-oczywiście-oczywiście. Hm, tak, im też dobrze poszło. Zostali... zostali wypuszczeni na wolność. - Jako ludzie? Czy jako wilki i lwy? Musiał coś wymyślić, szybko. - Zniknęli - odparł. - Przypuszczalnie wywędrowali do innych okolic. Pauza. - Było nam tam bardzo dobrze - dorzucił i poczuł, że wraca znów zmęczenie. W ciemności ludzie zaczęli się niecierpliwić. - No i co potem? - zapytał Alkinoos. Musiał coś wymyślić, szybko. - Potem - rzekł. - Tak, potem pojechaliśmy do Królestwa Śmierci. Na całej Scherii zrobiło się zupełnie cicho. Król przemówił pierwszy. - Musimy się czegoś napić - powiedział. - Przynieście wina! *** Jest późno, pomyślał, nie mogę zacząć mówić o mojej chorobie tam, o gorączkowych snach. Nie mogę powiedzieć, że rozchorowałem się w tych grzęzawiskach za górą, dostałem dreszczy i leżałem marznąc i pocąc się, i majacząc. Nie można leżeć chorym na błotną febrę, pocić się i majaczyć w malignie, u bogini. Zapytaliby, dlaczego nie uzdrowiła mnie od razu, jeśli umiała czarować. - Kiedy byliśmy tam już od wielu miesięcy i znowu zrobiła się wiosna, i przyszedł czas żeglugi, zapytałem pewnego dnia o przyszłość - mówił, gdy przyniesiono im nowego wina na stoły i poczuł się mniej otępiały. - I wtedy ona powiedziała, że muszę wpierw udać się do Hadesu i zapytać cień wieszczka Tejrezjasza i inne cienie, które tam się znajdują. Moi ludzie naturalnie okropnie się przelękli, sądzili, że teraz już ostatecznie koniec z nami. Ale nie było innego wyjścia. Nie pytali o nic, gdy zrobił przerwę i namyślał się, i poczuł, że znowu ma ich w uchwycie grozy. Nie, nie wolno mi opowiedzieć o mojej chorobie, pomyślał znowu, kiedy go kusiło, by to zrobić. Ale mimo to sięgnął w pamięci wstecz do wspomnienia o febrze na Wyspie Jastrzębca, do wspomnień o snach podczas długiej żeglugi tutaj, i zwrócił się do starych baśni, które słyszał w domu, na Itace, od matki i ojca, i od Euryklei. Słuchacze także tyle słyszeli o królestwie Hadesu, że wiedzieli, jak tam mogło wyglądać. Nie musiał być heretykiem i naruszać ich wiary. Nie wolno mi zepsuć baśni, myślał niezdecydowanie. Ale teraz wszyscy chcą przecież do piekła! Na dziedzińcu zrobił się ruch. Jakaś kobieta, która miała z sobą małe dzieci, poszła rezolutnie do domu. Wielu myślało prawdopodobnie o swoich grzechach wobec ludzi i bogów: szurali nogami, chrząkali i smarkali, i odczuwali skruchę. Inni byli wyłącznie tylko ciekawi i mieli niebawem pytać o krewnych i znajomych w Królestwie Śmierci. Nie mogłem powiedzieć, że chorowałem na gorączkę bagienną i głównie to mi się śniło, pomyślał. Byłoby to bluźnieniem bogom. I zaprowadził ich tak daleko do Hadesu, jak mu na to starczyło fantazji. To, czym się posłużył ze starych mitów, świadczyło, że mówi prawdę taką, jaką chcieli ją widzieć. To, co zaczerpnął ze swoich majaczeń, dowodziło, że był tam i widział nowe rzeczy, których nie było w baśniach. I czy wierzyli, czy też nie: słuchali. Przystąpił do dzieła jak zręczny stolarz albo wybitny i przezorny murarz: zbadał drewno i sprawdził najpierw podłoże. Przez te minuty, kiedy zrobił pauzę, plan się skrystalizował, był jak architekt w obliczu budowy. W sali zapanowało pewne ożywienie. Kilku, którzy zapomnieli dokończyć jedzenia, czyniło to teraz, inni wstawali, prosili sąsiadów o dopilnowanie, by nikt im nie zajął ich miejsc siedzących, szeptem przepraszali i wychodzili cicho załatwić potrzebę. Noc była piękna, wietrzyk szukał sobie dróg ostrożnie. Słychać było, jak na dziedzińcu wylewa się wszystko z pluskiem z przepełnionych pęcherzy. Słychać było szepty i daleki huk morza. To kraj graniczny cywilizowanego świata, pomyślał, wszystko tu jest związane z sobą przez takie same obrazy jak przy omfalos, wszystko tu jest związane z pępkiem lądu. Wszyscy jesteśmy ludźmi, i kto wie, kto jest tylko bogiem, a kto tylko człowiekiem? Na dworze ktoś ordynarnie pierdnął i Alkinoos przez chwilę miał niezadowoloną minę. Kilku wróciło cichcem do sali, usiedli zadowoleni, dotknęli jadła, podnieśli kostki kotletów i ogryzali, chlupotała ciecz w naczyniu do mieszania wina z wodą, koło drzwi, gdy niewolnik podający do stołu je napełniał. Ktoś strącił łokciem pusty kosz od chleba na podłogę: przez sekundę słychać było srebrzysty brzęk. Zwierzęta ryczały i beczały z obór i z pół poza murami miasta. Gdzieś w oddali śpiewał męski głos, jakiś pijak wracający do domu. Polano na ognisku zatrzeszczało, iskry posypały się wokoło. Królowa Arete podniosła swój puchar, jej dłoń i ramię były mlecznobiałe, niczym szlachetna mąka, sączyła wino małymi łyczkami, zamknęła oczy, twarz jej była bez napięcia i podejrzliwości, otwarła oczy znowu i postawiła puchar na stole. Jest bardzo piękna, pomyślał. Ciekawym, gdzie też podziewa się córka? Na dworze, biega z chłopcami? Jak to ona się nazywa? Coś od morza, od drogi, od żeglugi? Inscenizował. Za tą historią musi przyjść jeszcze jedna albo i dwie, bo nie można skończyć w piekle i zostawić ich tam. Później będę się już trzymał rzeczywistości, pomyślał. Ale czy ja wiem, czy śniłem, czy też rzeczywiście byłem w Hadesie? Wiem, że czasem byłem na granicy Hadesu. Inscenizował. Muszę wrócić znów do Kirke, pomyślał, nie mogę powiedzieć, że leżałem tam chory i śniłem, muszę podróżować, odbyć podróż do Hadesu i z powrotem do niej, i otrzymać przestrogę przed bydłem Heliosa, i zacząć na nowo, bo inaczej nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego zginęła moja załoga. Powinni byli zginąć w piekle. Ale muszę dać im nową możliwość. Opowiadanie ścielące się przed Opowiadającym wsysało go w siebie. Połową swojej istoty skłaniał się do podziemi, do tego, co straszne, przeklęte, beznadziejne i nieodwołalne. Wiedział: W moim piekle nie byłem naprawdę nigdy. Nawet we śnie nie byłem tam. Byłem u jego wrót i siedziałem przy czarnej kałuży krwi z mąką i miodem, i czekałem. Nie zstąpiłem do Królestwa. Cieni. Cienie wstąpiły do mnie. Zapytałem o mój los i nie otrzymałem jasnej odpowiedzi. Moja nadzieja, moje pragnienia odpowiedziały: Wrócisz kiedyś do domu. Może znajdziesz tam szczęście. Prawdopodobnie znajdziesz tam walkę. We śnie spotkałem matkę, powiedziała mi, że nie żyje i że umarła z tęsknoty za mną. Może tak i jest. Dlaczego sen miałby kłamać? Ale czyż mam tu siedzieć i opowiadać im historię o mojej matce? To ich nie interesuje. Nie będą mi więcej wierzyli z tego powodu, nie dadzą mi dlatego więcej darów. A może będą wzruszeni? Inscenizował. Wymyślił imię: - Było to tak, że mieliśmy z sobą u Kirke jednego, który nazywał się Elpenor i był wielkim hultajem. Przy uczcie pożegnalnej upił się i wszedł na dach, by zaczerpnąć świeżego powietrza, a może uganiał się za jakąś niewolnicą, lub też tylko chciało mu się spać. W każdym razie spadł z dachu i skręcił kark. Nam zaś spieszno było wyruszyć w drogę i nie mieliśmy czasu go pogrzebać. Konstruował opowieść. Budował ją na wzorcach z południa i wschodu, na baśniach fenickich i egipskich i czuł radość opowiadania tego, a równocześnie wciągało go to w jego własną opowieść. - Żeglowaliśmy i wiosłowaliśmy cały dzień na południe - mówił. - Moi ludzie byli wystraszeni, ale zmuszeni towarzyszyć mi. Wieczorem przybyliśmy do kraju Kimmeriów, gdzie nie jest ani jasno, ani naprawdę ciemno. Wciągnęliśmy okręt na brzeg i poszliśmy kawałek wzdłuż wielkiej rzeki śmierci. Szliśmy w szarej poświacie w szarym krajobrazie. Nim doszliśmy do celu, zostawiłem moich ludzi i wziąłem z sobą tylko jednego, który zwał się Perimedes, i tego tchórzliwego nieboraka Eurylocha, by nieśli zwierzęta ofiarne i inne ofiarne przedmioty, i w końcu dotarliśmy do Wejścia do piekieł. Tam uczyniłem tak, jak nakazywała Kirke. Mieczem wykopałem czworokątny dół o boku długości dwóch stóp i wlałem do niego ofiarę płynną, było to mleko z miodem i słodkie wino, i mąka ofiarna, a potem Euryloch musiał pomóc naszemu najlepszemu rzezakowi ofiarnemu Perimedesowi poderżnąć gardło zwierzętom ofiarnym, a były nimi czarny tryk i czarna maciorka, i krew spłynęła do tego dołu. Gdy już byliśmy gotowi, odesłałem moich pomocników kawałek z powrotem. A potem przywołałem cienie. Zrobił pauzę, podniósł puchar, postawił go znowu na stole nie pijąc. - Wychynęły z czarnego otworu jak mgła, jak welony oparów, które widzi się nad błotnistymi łąkami w jesienne wieczory - ciągnął. - Nie miały wcale twarzy, ani członków, a raczej: zmieniały ustawicznie postaci i twarze, ustawicznie. Mruczały i wzdychały, i kaszlały, i kwiliły z tych welonów mgieł, słyszałem jęki i wycia jak opętanych przez demony i ciche biadania, i gniewne okrzyki, pomrukiwały i stękały, groziły i żebrały, i ryczały, to... Szukał słów. - Zdałem sobie sprawę, że wszystko to byli niewolnicy, którzy żyli kiedyś na ziemi - powiedział. Spostrzegł natychmiast, że popełnił błąd: ujrzał to na twarzy Alkinoosa. Na dworze, na dziedzińcu, rozległo się żywe przestępowanie z nogi na nogę, ludzie odchrząkiwali, szeptali, piekielny nastrój pękł na chwilę. - Czy w Hadesie są niewolnicy? - odezwał się Alkinoos z wysoko podniesionymi brwiami. - Czy niewolnicy idą do Hadesu? Nigdy dotąd o tym nie słyszałem! Jeśli chodzi o mnie, sądziłem zawsze, że niewolnicy idą do ziemi i tam później leżą. Myślałem, że to tylko ludzie wybitni idą po śmierci do Hadesu. Niewolnicy nie są przecież żadnymi godni ej szymi zmarłymi, żadnymi prawdziwymi zmarłymi, oni są przecież tylko nieżywymi niewolnikami, no nie? Co oni mają wspólnego z Hadesem? Była to tak oczywista krytyka jego opowiadania, że musiał je zmienić; budował je dalej: - Przychodzą do Hadesu, wielu z nich przychodzi - rzekł - ale naturalnie nie wszyscy. To niewierni i leniwi, i niezdatni niewolnicy z całej ziemi przychodzą tam i dręczeni są gorzej niż inni. I teraz tłoczyli się, i cisnęli się pierwsi, i chcieli napić się mojej krwi ofiarnej, ale oczywiście przywołałem ich do porządku i odpędziłem mieczem. Wprawdzie niewolnicy nie są nigdy, albo prawie nigdy wspominani w pieśniach ani kronikach, czy choćby nawet w snach, w każdym razie nie w szerszym zakresie, tu jednak byli obecni. Ale, jak powiedziałem, grali naturalnie bardzo małą rolę także i w Hadesie. Spostrzegł, że Alkinoos rzucił spojrzenie ku ciemnemu otworowi drzwi, ku słuchającym w ciemności, ku wszelkiego rodzaju ludziom, którzy zebrali się na dziedzińcu. - Byli to szaleni niewolnicy, którzy podnieśli bunt przeciw swoim prawym panom - ciągnął Opowiadacz. - Pochodzili z kraju, który leży daleko na południu i na wschodzie, nie byli to achajscy niewolnicy, i zostali skazani na to, by zawsze ponosić porażki, co dnia doznawali klęski i byli chłostani, i musieli porządnie głodować w Hadesie. Obrazili przecież bogów - mówił. - I byli właściwie samą tylko mgłą. Cuchnącą chmurą dymu, który buchał z ziemi. Pozbył się niewolników ze swego opowiadania - ale stara myśl pozostała i trwała w nim wyraźnie. Przyszła mu ona raz po upadku Troi. A była taka: Niewolnicy, którzy należeli do piechoty lub powozili wozami bojowymi, padali równie gęsto jak bohaterowie. Albo nawet padało ich więcej. Tak łatwo było ich uśmiercić. - W gruncie rzeczy można stwierdzić, że w Hadesie nie ma niewolników - ciągnął. - To znaczy: cienie, mgła, która buchnęła ku mnie, to była niewolnicza mgła, i jest poza tym do pomyślenia, że wielu z wybitnych zmarłych ma ze sobą sługi. Nie mogę wypowiedzieć się stanowczo w tym punkcie. Starał się opisywać im to piekło, które znali, i trzymał się starych baśni. - Nie widziałem przecież nic z tego, co działo się tam na dole - ciągnął - ale w każdym razie wyrobiłem sobie pogląd na to, gdy usłyszałem te wycia i wzdychania. Mogłem sobie wyobrazić, jak Syzyf toczy głaz, aż pot mu spływa z czoła i stopy krwawią, na górski wierzchołek, po to, by stoczył się znowu w dół, i zdawało mi się, że naprawdę widzę Tantala z wyschniętymi wargami bardziej spragnionego niż jakakolwiek inna istota, jak stoi pośrodku czystej krynicy, pomyślcie, świeża zimna woda do picia w upalny letni dzień! (Powiedział i podniósł swój puchar, a wielu uczyniło to samo.) I oto przykłada spękane wargi do powierzchni, i woda opada, a on schyla się coraz głębiej i woda znów opada, i pochyla się jeszcze głębiej, ale woda opada szybciej, niż on nadąża za nią, aż wreszcie pada na kolana i w końcu leży plackiem na ziemi w dole, lecz woda znikła już w ziemi i to, czego w końcu dotyka ustami, to tylko sucha glina, równie spękana jak jego wargi. A kiedy chce sięgnąć po owoce, które zwisają nad jego głową, albo po pieczeń z półmisków, które go otaczają, unoszą się one tylko albo odsuwają na bok, akurat na tyle, by mógł je tylko musnąć koniuszkami palców. Na dworze na dziedzińcu przełykali ślinę tak, że było to słychać w sali, przez chwilę puchary stukały na stołach. Alkinoos postawił puchar, oczy miał teraz bardziej ożywione, i powiedział: - No tak, to zaiste prawdziwe królestwo Hadesu! Chwyt był właściwy, byli z nim. - Nie mogę opowiedzieć o wszystkim, co mi się zdawało i co niemal przeżyłem tam, u Wejścia do Hadesu - ciągnął - o wszystkim, w bliskości czego byłem i co mogłem sobie wyobrazić. Posuwał się po omacku dalej ku baśni, tak jak ją pamiętał teraz w chwili wyczerpania. Wydobywał bohaterów z Wojny i niektórych półbogów po jednym i grupami i kazał im przechodzić przed sobą, podchodzić do kałuży krwi i pić z niej albo nie pić. Znów nabrał werwy. Zawahał się przy imieniu Heraklesa, ale wymienił Agamemnona - ten był zawsze z pożytkiem dla opowiadania i nadal popularny w pieśniach - i Ajaksa, i Achillesa. Opowiedział im, że Achilles mówił, iż woli pasać bydło na ziemi, na powierzchni, niż być wielką postacią i półbogiem w królestwie śmierci. Wymieniał także innych, jednego po drugim, w miarę jak pojawiali mu się w głowie, urozmaicając w ten sposób opowieść. Słuchający byli zalęknieni, ale związani opowiadaniem, trzymał ich w garści - podobnie jak trzymał królestwo Hadesu i władał nim swoimi słowami. I tymi okrężnymi drogami dotarł w końcu do tego, o którym zapomniał na długą chwilę: do Tejrezjasza. Wiedział, że jest zmuszony zrobić coś pożytecznego i praktycznego z cienia starego wieszczka z Teb. Przypomniał sobie, o czym śnił na tratwie, i przerobił to na coś użytecznego. - Ślubowałem, że kiedy wrócę do domu, złożę cieniom w ofierze moją najlepszą jałówkę. A Tejrezjasz dostał obietnicę, że sam dostanie całą owcę, jeśli zechce mi powróżyć. I uczynił to. Przepowiedział mi wszystko, co mi się potem przydarzyło, mówiąc że trudno będzie przytłumić gniew Posejdona na mnie. Ostrzegł, żebyśmy nie tykali bydła Heliosa na Wyspie Trójzęba, która właściwie powinna się nazywać Wyspą Trójkąta, a potem powiedział, że wszyscy moi ludzie zginą po drodze, ja sam zaś znajdę się u nimfy Kalipso. I wywróżył mi, że w końcu przybędę tutaj i że to będzie moja ostatnia przystań, zanim wrócę do domu. Zrobił pauzę i zastanawiał się. W jego snach nie było nic o wyspie Feaków, ale ciągnął opowiadanie dalej praktycznym szlakiem: - Przepowiedział mi, że przyjmiecie mnie bardzo życzliwie, że będę pewnego wieczora siedział u stołu waszego króla i że dopomożecie mi wrócić do domu na dobrym okręcie, mówił też, że jesteście bardzo szczodrzy i zwykliście dawać swoim gościom hojne dary. Napił się i znowu się zastanowił. Alkinoos gładził brodę i patrzył w stół. Książęta wpatrywali się w swoje puchary. Arete podniosła się ostrożnie i wyszła cicho z sali. Słychać było, jak jej sandały klekocą w korytarzu, zawołała na córkę - Nauzykaa, oto jak się nazywała! - i o pochodnię. Ktoś wbiegł po schodach. Jakiś niewolnik wszedł i zapalił szczapę od ogniska osłaniając płomień dłonią, gdy znów z nią wychodził. - Zamierzałem też dać ci dary - rzekł Alkinoos podnosząc oczy. - Chciałem ci dać parę moich najpiękniejszych pucharów i jeden krater. Między innymi. Czy Tejrezjasz mówił coś o pucharach? - Nie, nie wchodził w szczegóły. - Wszystko, co mówisz, wygląda na prawdziwe i słuszne - mówił król. - Z wyjątkiem oczywiście tych niewolników w Hadesie. - To była przeważnie mgła - odparł. Uświadomił sobie, że musi więcej mówić o śmierci. Byli zalęknieni, może zasmuceni, ale nie byli jeszcze całkiem zmęczeni śmiercią: nie była to przecież ich śmierć. Przypomniał sobie swój sen na tratwie. - Dowiedziałem się o swojej własnej śmierci - ciągnął. - Nie przyjdzie ona z morza. Pewnego dnia wezmę wiosło na ramię i pójdę w głąb lądu, póki nie dotrę do ludzi, co nie znają wojny ani morza i sądzić będą, że niosę na ramieniu łopatę. I wtedy złoże ofiarę Posejdonowi, zostaniemy przyjaciółmi i stanę się... Już miał powiedzieć „szczęśliwy”. - I umrę w pewnym spokoju. Jako dość stary, jak mi się zdawało. Byli teraz wzruszeni. - Stanę się może nowego rodzaju człowiekiem - powiedział. - Jak to? - zapytał Alkinoos. - Nie wiem, to nie było jasne - odrzekł. Słyszał nieco twardy głos królowej i cichy, miękki głos dziewczyny. Weszła Arete, usiadła w milczeniu, spojrzała badawczo na męża. Twarz miała teraz ciemniejszą pod szminką. W drzwiach prowadzących do wnętrza domu stała córka. - I co więcej powiedział? - pytał Alkinoos. - Nic. Znikł znowu w ziemi. A wtedy odszedłem stamtąd, bo nie było już o co pytać. - Tak, tak. - Potem szedłem brzegiem rzeki, odnalazłem moich ludzi przy okręcie i popłynęliśmy z powrotem do Kirke. - Do Kirke? Przypomniał sobie swój plan. - Zapomniałem z pewnością powiedzieć, że pierwszym, który wyłonił się z bramy Hadesu, był Elpenor, ten, który wszedł na dach, spadł i skręcił kark. Zostawiliśmy go nie pochowanego i teraz cień jego chciał, żebyśmy wrócili do Kirke i pogrzebali jego zwłoki. Uczyniliśmy to, a potem... *** Opowiadał jeszcze przez wiele godzin, a podczas gdy mówił, rosły w nim wspomnienia, stawały się jasne i rzeczywiste. Można powiedzieć, że wycofywał się ze swoich wspomnień i mówił o czym innym. Opowiadał baśnie: Baśń o Syrenach, ale nie tak jak u Kalipso. Zrobił z nich dziewczęta Lata, sidła w letnich szatach, i jak sam także je nazywał - pętle na szyję łatwego do zwabienia Podróżnika - Namowę. Opowiadał, jak kazał swoim towarzyszom na okręcie zatkać sobie uszy woskiem, a sam stał przywiązany do masztu i słuchał ich wabienia, gdy okręt przepływał obok. Mówił o tym, jak wahał się z wybraniem drogi, ale zdecydował się w końcu na niebezpieczną wschodnią przeprawę między lądem i Wyspą Trójzęba - która mogła być Wyspą Trójkąta - a to ażeby uniknąć opływania jej wokoło, gdyż poniżej południowego cypla Długiego Lądu mieli natychmiast wpłynąć na wschód, na Morze Jońskie. Przerażał ich i zachwycał przez chwilę opowiadaniem o żegludze między Scyllą i Charybdą i jak nie mógł się powstrzymać, by nie wyzwać wyjącej jak pies sześciogłowej i dwunastostopej Scylli, choć był przed tym ostrzegany zawczasu. Gest, który zrobił włócznią, był może bardziej gestem rybaka z pełnego morza, harpunnika, niż gestem wojownika, ale kosztował go sześciu ludzi: Scylla wyciągnęła szyje i pochłonęła ich, podczas gdy Charybda po drugiej stronie wiru rzygała ogniem. Nie odważył się powiedzieć - tak późno w nocy i do tego dobrze urobionego kręgu słuchaczy - że prąd był tak silny po stronie Charybdy, iż nie śmieli płynąć wzdłuż tego wybrzeża. Ale utracił sześciu ludzi. Odsuwał na bok to wspomnienie. Tak, doprawdy nie uchylał się od wspominania o ludziach, którzy wszczęli bójkę, i o tym, jak groty na poziomie wody zaniosły się bulgotem śmiechu, gdy dwóch zepchnięto, a czterech dalszych wypadło za burtę tuż pod skałą. Gdzieś głęboko w nim szeptało: Tam są rekiny! I wreszcie, późną nocą opowiedział o świętym boga Słońca, czerwonych krowach i wołach, czarnych i białowełnistych owcach i o buncie i zagładzie załogi-bohaterów. Nie użył słowa bunt: nazywał to głodem. Noc zrobiła się wtedy już tak późna, że rzesza słuchaczy mimo wszystko przerzedziła się. Wielu odeszło do domów - wlokąc za sobą stopy, z szumem w uszach. Kilku z najszlachetniejszych siedziało przy stołach drzemiąc, kilku mniej szlachetnych usnęło na progu i na podłodze pod ścianami. Niektórzy spali na dworze na dziedzińcu, słychać było ich chrapanie, a od czasu do czasu któryś z książąt kiwnął się sennie na swoim honorowym miejscu, ale zaraz ocykali się i otwierali oczy szeroko. Alkinoos przymykał czasem powieki, ale twarz jego nie była nigdy senna, kąpał oczy w ciemności słuchając. Arete spała przez chwilkę, ale pod koniec opowiadania była zupełnie rozbudzona, a kiedy pragnąc ukryć ziewnięcie, które chciało wedrzeć się w jego historię, przekręcił głowę ku drzwiom, ujrzał Nauzykaę: siedziała jeszcze na progu i patrzyła na niego najczujniejszymi w całym zgromadzeniu oczyma. Błyszczały ku niemu, czekające. Mówił o tym, jak mężowie, bohaterowie, żeglowali, trudzili się i cierpieli przez wiele miesięcy, przez trzy lata może, ażeby wrócić do domu do żon, dzieci, rodziców, bydła i poletek roli - jak obciążeni, ba, przeciążeni sławą, ze swymi imionami już wyrytymi na wieki w pieśniach, ale z niemal pustymi, zgrubiałymi od mozołów i spękanymi od wody rękami i z próżnymi najczęściej brzuchami i oczami zdążali do niedosięgłego spokoju i szczęścia. Nigdy nie dotarli do pszenicznego Dulichionu, skalistej Same, lesistej Zakynthos, ani do Itaki, która była dla nich pępkiem świata. Przez całą tę ostatnią część swojej historii nie starał się już nadążać za planem, rozweselać albo przerażać słuchaczy. Opowiadanie płynęło z niego jak woda z wanny, gdy się wyciągnie zatyczkę u spodu, albo jak gęste, ciemne, nie mieszane wino z amfory. Nie drwił z bogów ani nie urażał ich, ale też nie płaszczył się przed nimi. Odsunął ich na bok, do rzeczy nieistotnych, a ostatni był Helios. Kazał rozwścieczonemu bogu Słońca ukarać mężów, którzy zarżnęli i zjedli jego bydło. A wszystko po to, by dla Alkinoosa prawić morały ludziom. Potem nie było już nic więcej. Mężów spotkał ich los. Nie potępiał ich zbyt surowo, nie ganił zbyt ostro swoich towarzyszy, powiedział tylko, że taki był ich los. Posejdon i Zeus, i Helios tak chcieli: ludzie ginęli. Powiedział: - Przyszedł sztorm. Rzuciło nas znowu ku wirom. Miedzy Wyspą Trójkąta, która może jest Wyspą Trójzęba, i stałym lądem okręt przewrócił się. Byłem jedynym, który wyszedł żywy. Wodna śmierć zabrała innych. Przez dziewięć dni i nocy niosło mnie na zachód ku krańcom świata, ku tej Hesperydzie, która jest poza Hesperydą, ku królestwom Atlasa, królestwu Ispanii. Dziesiątej nocy wyrzuciło mnie na ląd na Ogigii, gdzie mieszkała nimfa Kalipso. U niej zostałem przez siedem lat. Nie chcę o niej opowiadać. Zamknął krąg wokół siebie: serię wydarzeń, okrąg, gdzie jedna część jego osobowości była Żeglarzem, zewnętrznym kantem, skrajem koła, a druga część była środkiem, Opowiadaczem. - Otrzymałem posłanie - powiedział. - Był to wewnętrzny zew, nie, to Hermes. Przez siedemnaście albo osiemnaście dni i nocy byłem w drodze z Ogigii tutaj. A potem nie było już właściwie nic więcej. Umilkł. Pusty puchar upadł na podłogę i potoczył się z brzękiem i szczękiem po kamiennej posadzce. Brody podniosły się, budzono się ze słuchania albo z drzemki. Ludzie na dworze, na dziedzińcu, zaczęli się ruszać, nagie stopy stąpały miękko, sandały stukały. Jakieś dziecko zaczęło krzyczeć, kobiecy głos je uspokajał. Wtykano głowy przez ciemne odrzwia, ktoś szeptał: Czy to już koniec? Alkinoos spojrzał pytająco na Podróżnika, który zamknął oczy. Potem skinął głową ku twarzom na dworze, ku ciemności. W sali wstawano, lecz ociągano się jeszcze trochę z odejściem. Starsi mężowie, ze zdrętwiałymi członkami, młodsi, pełnymi szacunku krokami; ale w drzwiach się tłoczono. Na dziedzińcu głosy mruczały, podnosiły się, ożywiały. Starzy książęta zginali się w ukłonach przed królem, a po pewnym wahaniu najstarszy, siwobrody Echeneos, skłonił się przed Opowiadaczem, po czym uczynili tak samo i inni członkowie Rady. Na końcu szedł pieśniarz Demodokos z dłonią na strunach kitary. Instrument był tak pełen nowych melodii, że drżał. Wysocy, milkliwi synowie Alkinoosa też wyszli. Ale Nauzykaa podniósłszy się z progu, by ich przepuścić, weszła powoli do sali i usiadła obok matki. Zostało tylko ich czworo, ognisko dopalało się. - Jeszcze trochę wina? - rzekł król. Gość podniósł oczy i potrząsnął odmownie głową. - I tak już było za dużo. I obawiam się, że byłem zbyt rozwlekły, opowiadałem zbyt długo? - O, wcale nie - rzekła Arete. - Nie myślcie tak. - Jedno, czego nie mogę dobrze strawić, to o tych niewolnikach - powiedział Alkinoos. Szukał w pamięci: - O niewolnikach? - No tak, w królestwie Hadesu. - Ach, w Hadesie! A, prawda. Nie, tam nie ma żadnych niewolników. Wszyscy są tylko nieżywi. To znaczy, leżą w ziemi i gniją, odkąd umarli. Nic się z nimi więcej nie dzieje. - Tak, tak - rzekł król i przez chwilę się nad tym namyślał, potem przeciągnął się, wypiął pierś, podniósł ramiona: zbliżało się ziewnięcie. Ale nie przyszło, ramiona opadły, zwisły ugięte w łokciach po bokach, król wstał. - Nie wyjedziesz stąd bez darów, królu Itaki - powiedział nieco uroczyście, ale trzymał się trochę niepewnie na nogach: - Pójdź ze mną. Poszli korytarzem ku magazynowi, król pierwszy, potem Arete, na końcu szła dziewczyna, wzięła z sobą pochodnię. - Wiech no Ja zobaczę - rzekł król i wziął kopcącą trzaskę łuczywną, podczas gdy królowa otwierała drzwi skarbca. Poświecił wokoło. Puchary i kielichy, kratery ze złota i srebra stały w nieładzie stłoczone na dwóch pólkach. Światło tańczyło na tych bogactwach jak ogniste węże, - Rozmawiałem z książętami - ciągnął Alkinoos. - Przyniosą z sobą dary jutro rano. Nie wrócisz do domu zupełnie ogołocony. Są oni wszyscy dosyć zamożni, a zresztą odbiorą sobie to urządzając zbiórkę wśród twoich słuchaczy. A teraz chciałem ci dać od razu nadzwyczajny dar. Przebiegł wzrokiem tam i z powrotem po półkach. - Gdzie są te oba piękne puchary i duży krater, Arete? Wiesz, o których myślę? Arete miała minę bardzo skonsternowaną. Zebrała się: - Ależ te przecież już podarowałeś dawniej. Nie pamiętasz? Na święcie ofiarnym po zbiorach w zeszłym roku, kiedy to mieliśmy gości z lądu. Wydawał się zaskoczony, może także zażenowany. - Nie - wtrąciła Nauzykaa - stoją tam, w głębi. Wskazała palcem, jej smukła dłoń drżała. - O! - wykrzyknęła Arete. - Nie, ale... To nie o tych myślałam. Pomyliłam się. - O tu - powiedział król i zdjął je z półki. Były ze srebra, pokryte zewnątrz emalią, a wewnątrz złocone, - Zajmę się nimi i włożę je między inne, do skrzyni z odzieżą, którą też zabierze z sobą - rzekła Arete, - Czy... Czy ty byłaś tutaj... i porządkowałaś, Nauzykao? - Tak - odparła córka. - A jutro urządzimy ucztę pożegnalną oznajmił król. - Prawdziwą ucztę. Powinieneś zostać tutaj, u nas, w rodzinie. Ale ja dobrze rozumiem, że chcesz wrócić do domu. Dziewczyna patrzyła w podłogę. - Muszę wracać do domu - odrzekł Podróżnik. - Spieszy mi się. - Ale nie wyruszysz wcześniej niż wieczorem - oświadczył Alkinoos. - Oszukamy Posejdona. Nie, żartuję tylko. Ale my zwykle zaczynamy długie wyprawy na południe wieczorami, taki tu zwyczaj. Pomagają nam wtedy idące na południe prądy i wiatr od lądu. - Tak - odparł na to. - Jestem nieskończenie wdzięczny. Był bardzo zmęczony. Prawie nie słuchał, ale patrzył na kolekcję skarbów. Nie wrócę do domu jako biedak, pomyślał. Ale jak ja tu wytrzymam jeszcze jeden dzień? Nauzykaa stała za nim, czuł jej oddech, jej kobiecy zapach, ciepło bijące od niej. Gdy zawrócili do przedsionka, szedł u jej boku. Gdyby człowiek był młodszy i inny, można by było może tu zostać, pomyślał. WAHANIE Wszystko współpracowało: bogowie, morze, sen. Co do Posejdona, można powiedzieć, że oszukała go ciemność, a potem mgła nad ranem, ale że mimo to uzyskał możliwość uderzenia, którą się posłużył. Cios trafił powracających do domu feackich żeglarzy i doprowadził do długotrwałego wstrzymania działalności Feaków w zakresie udzielania pomocy, a wraz z tym ludzkiej gotowości do niesienia pomocy na całym świecie. Gdy feaccy szybcy żeglarze odbywali nocny rejs na południe, bóg Morza ich nie widział, ale jeszcze tysiące lat czuje się podmuchy jego wściekłości, gdy o świtaniu odkrył, co się stało: a mianowicie, że Podróżnik wydostał się już z jego uchwytu. W trzynastej księdze Odysei można, jeśli kto ma ochotę, wyczytać, że powracające okręty Feaków zamienione zostały w skalistą wyspę. To sam Zeus zrobił ten gest z uśmiechem, który może w końcu był gorzki. Nowa gra o los ludzki miała się rozpocząć. *** Tak, wszystko współpracowało - wioślarze Alkinoosa, ciemne, zapomniane przez Posejdona morze, umiarkowany północny wiatr i południowy prąd, i jego własny sen? Jego sen był ciężkim upojeniem pożegnania. Alkinoos wydał dlań ucztę. Zanieśli go na okręt wieczorem i zdążyli dotrzeć do celu, kiedy jeszcze było ciemno. Byli dobrze poinstruowani i zanieśli go wraz z materacem i całym dobytkiem na ląd, przy Głębokiej Zatoce, i położyli go dokładnie tam, gdzie mieli to zrobić, kawałek drogi od brzegu, w pobliżu góry, pod olbrzymim drzewem, oliwnym. Postawili też obok niego obie podróżne skrzynie i żywność na jeden dzień: chleb i wino. Było to dobrze osłonięte miejsce tuż nad nadbrzeżną ścieżką, przed wejściem do groty. Wymknęli się stamtąd, wyprowadzili znów swój okręt, na morze i wiemy, co się z nimi potem stało. *** Ocknął się i leżał przez chwilę z zamkniętymi oczyma, i słuchał morza. Fale przyboju wtaczały się na brzeg, szemrały w żwirze, z sykiem podbiegały do piasku. Wiatr szumiał w koronie listowia nad jego głową, otworzył powieki i spojrzał w górę. Liście błyszczały jak matowe srebro. Oliwka. Drzewo Ateny. Pomacał ręką, leżał na czymś miękkim, na materacu. Przykryty ciężkim, szarym płaszczem. Wywieźli mnie. Usiadł. Pamiętał tylko, że podniósł się od stołu. Głowę miał ciężką, nogi uginały się pod nim, ale jakoś utrzymał się, na nich, chciał odpocząć chwilę. Wziął za ręką dziewczynę, potem matkę, potem znów dziewczynę i wygłosił jakieś przemówienie. Dziewczyna płakała. Prosiły go, żeby został. Nie pamiętał, co odpowiedział. Chciał się położyć i spać. Mieli go zbudzić, ale tego nie zrobili; nie mógł sobie w każdym razie przypomnieć, pamiętał tylko, że słyszał, jak kilku ludzi szeptało przez jego półsen, gdy nieśli go w zmierzchu. Okręt kołysał się, odbili od brzegu. To, co widział teraz przez gąszcz liści, było nieznaną okolicą, gdzie nigdy przedtem nie był. Ujrzał brzeg wody, przybrzeżną pianę, potem mgłę. Wybrzeże było puste, żadnego okrętu. Gdy się odwrócił ku górskiej ścianie za sobą, zobaczył otwór groty. Powyżej wznosiła się wysoko lesista góra. Odrzucił płaszcz i wstał, był odrętwiały. Lewe ramię rwało go, odczuwał ból w prawym kolanie. Powietrze było ostre, spostrzegł, że pada drobny deszczyk. Skrzynie stały za pniami drzew. W każdym razie nie ukradziono wszystkiego. Były mokre od wilgoci. Schylił się i zajrzał do wejścia do groty, zawahał się, wsunął się do środka. Ociekające wilgocią ściany błyszczały w szarym świetle, które sączyło się przez mały otwór w stropie, głęboko w pieczarze. Stoczyła się tamtędy lawina, kamienie leżały luźno porozrzucane. Może jednak chcieli, żeby to się zwaliło na mnie. Miał wrażenie, że był tu już kiedyś, może we śnie. - To bardzo dziwne - powiedział głośno i wylazł z jaskini. Znów stanął przed skrzyniami i namyślał się, nim ujął za skórzane uchwyty i zawlókł je do groty. Było tak ciasno, że musiał czołgać się i wlec je za sobą; wewnątrz było przestronniej. Ciało bolało go, ręce piekły. Gdy już wciągnął obie skrzynie, otworzył skórzane zamki. W jednej leżał duży krater ze srebra i złota, dwanaście pucharów i kilka małych kielichów. Na dnie znalazł sztabę złota długości ramienia, grubą jak przegub dłoni dojrzałego żeglarza. Nie ukradli zatem nic z tego, co dostał. Druga skrzynia zawierała odzież, ale doznał zawodu, gdy ją otworzył: na wierzchu leżały tylko brudne szmaty, bardzo wytarty i porwany płaszcz i niewiarygodnie ubrudzony i podarty kaftan. Pod spodem znalazł czysty lniany ręcznik a pod nim piękne szaty, starannie złożone, świeżo uprane albo całkiem nie używane. Wyjmował je ostrożnie i liczył. Było tam trzynaście haftowanych kaftanów w różnych kolorach, trzynaście wełnianych płaszczy, także haftowanych, i biało-czerwona szata kobieca, wyszywana perłami. Prócz tego cztery pary świeżo skrojonych sandałów, kilka chust wyszywanych złotą nicią, brązowy hełm z białą kitą, grot włóczni i krótki miecz z rękojeścią ze złota i srebra. Ale dwa puchary i naczynie do mieszania wina, które schowała Arete, znikły. Prawdopodobnie ukradli je, dlatego wyruszyli w drogę tak cicho. Poczuł jednak swoistą wdzięczność. Mogli równie dobrze zabić mnie i zabrać wszystko. Znalazł jedzenie. Nie chcieli też, żebym umarł z głodu. Porzucili mnie tylko. Zawlókł do groty materac. W grocie - zdawało się - dawno już nikt nie przebywał. Pod jedną ścianą znajdowało się posłanie ze zmurszałych liści i trawy, położył na nim materac. Zastanowił się znowu, spojrzał na swoje szaty, były za piękne, zdjął kaftan, rozwiązał sandały i włożył na siebie łachmany. Jest w tym jakiś boski sens, pomyślał apatycznie. Nie zabija się od razu żebraków, pozwala się im mówić i opowiadać. Zapakował inne szaty do skrzyni. Usiadł na materacu i wmusił w siebie kawałek chleba. Samotność parła ku niemu, z zewnątrz, od wewnątrz. Drobny deszczyk szemrał w koronie drzewa ponad nim. Ból w skroniach ustąpił, ale głowę miał wciąż jeszcze ciężką. Niepokój jego rósł. Po krótkiej chwili wysunął się z groty. Mgła zaczęła się przerzedzać i ulatywać wielkimi płatami nad morze. Znajdował się kawałek nad brzegiem, koło dużej zatoki, która wyglądała jak śródlądowe jezioro o lekkim falowaniu: dobrze osłonięta zatoka portowa. Góry wznosiły się ze wszystkich stron, nie było widać wierzchołków. Stoki pokrywał las. Do brzegu podbiegał z szumem powolny przybój, ale dalej powierzchnia wody była całkiem spokojna. Czuł lęk wobec tego, co widział. Był tutaj kiedyś we śnie. Przez krótką chwilę usiłował wyobrazić sobie, że może wrócił na wyspę Kalipso, ale wiedział, że tak nie jest. Skierował się w górę zbocza. Ścieżka znikała w zaroślach. Wziął suchą gałąź jako laskę i wspiął się kawałek pod górę przez krzaki, ociekały wilgocią. Ścieżka byJa niemal zarośnięta, dawno już nikt tędy nie przechodził. Nie, pomyślał, Ale przeświadczenie mówiło - tak. Nie, pomyślał. Wyszedł z gęstwiny na swego rodzaju płaskowyż. Przejaśniało jeszcze bardziej, zobaczył prześwit morza, a góry wokoło zatoki widać było wyraźnie. Nieco wyżej wszedł w las dębowy. Zobaczył na ścieżce ślady świńskich racic. Kawałek drogi dalej, tuż pod nowym, stromym wzniesieniem znalazł źródło, a raczej sadzawkę ze świeżą wodą, spiętrzony wodopój. Przystanął, długo na nie patrzył, nim ukląkł i napił się wody. Pił nowy niepokój, więcej lęku. Wraz z tym przyszła pewność. Poszedł ścieżką jeszcze wolniej pod górę i doszedł do nowego tarasu. Tu mógł to zobaczyć. Daleko w dole leżały przed nim duże przestwory zatoki. Powierzchnia morza była jak cyna, jak matowe srebro. Nagle uświadomił sobie strony świata. Na wschodzie znajdował się akarnański ląd stały. Na zachodzie za lasem i górami leżała cieśnina Same. Na północy, po drugiej stronie wąskiego przesmyku na Wyspę Północną, o pół dnia drogi marszu stąd leżało jego własne miasto. Co czuł w to przedpołudnie, gdy stał tak na polanie dębowego lasu, w świńskim lesie pod Kruczą Skałą na południowej Kace, opowiadacz, sługa wydarzeń, może uchwycić tylko domysłami. W pieśniach o Podróżniku wspomina się o tym godnymi słowami i opisuje jako boskie doznanie, jakim też istotnie było: jako przeżycie w towarzystwie bogini mądrości i wiedzy, nosicielki włóczni Ateny, córki Metydy. Ale w osiągniętej domysłami rzeczywistości było to intensywne uczucie samotności. Wiedział o tym już chwilę, a teraz to przyznał, wziął to w siebie. Bogowie nie pozwolili, by nieostrożnie rzucił się w to, co miało się stać; dostał czas na przygotowanie. Szukał czegoś, czego mógłby się trzymać. Uchwycił się wspomnień. Las stał się wyższy, pomyślał. Zarośla wyglądają na dużo gęstsze. Dęby umierały, i padały pod jego nieobecność. Trawa dwudziestu lat przewędrowała pod tymi drzewami, rosła, kiełkowała, rosła, więdła, pachniała. Skały przybrały się bardziej mchem. Drzewa oliwne pogrubiały. Gdy padł na kolana i pił ze źródła, kiedy woda wypełniła mu usta i okrążała jego twarz, wiedział, gdzie się znajduje, mniej więcej tak jak osesek wie o piersi matki. Ale teraz, wkrótce potem, gdy się już zebrał, wiedział to rozumem czterdziestopięcioletniego mężczyzny. Podczas Wojny i lat podróżowania, w pierwszym okresie na Ogigii Małżonka i Syn często byli blisko niego: wciąż młoda kobieta, mały chłopiec, który prawie nie umiał jeszcze chodzić. Byli jego, ich imiona coś mu mówiły. Czasem, choć nie zawsze, tęsknił tutaj do nich. Byli tu teraz, w obrębie tej granicy brzegu, do której mógł dotrzeć we wszystkich punktach w ciągu kilkugodzinnego marszu przez góry i przez lasy - ale byli bardziej oddaleni niż kiedykolwiek przedtem. Odlegli o dwadzieścia lat. Tym, co odczuwał najbardziej, była samotność, to znaczy: lęk przed spotkaniem z nimi. *** Smród świń czuć było z daleka. Psy zaczęły ujadać, zanim wyszedł na otwarte miejsce pod nawisem skalnej ściany. Ktoś krzyknął na nie przenikliwym głosem i spomiędzy krzaków wybiegł staruch z bujną, powichrzoną brodą i rozwianymi, siwymi włosami. W jednej ręce trzymał spiczasto zaostrzoną pałkę, w drugiej coś, co przypominało kawałek skóry. - Svofontes! Skairo! Skenotes! Kilikios! Cztery ostrowłose, chyże owczarki o mocnych pyskach skakały wokół niego, warczały, szczekały. - Usiądź! - krzyknął staruch. - Usiądź natychmiast! Odłóż kij! Nie było nic innego do zrobienia. Odłożył kij, usiadł i czekał. Psy obszczekiwały go. Staruch wołał je po imieniu, a najbardziej natrętny dostał pałką i odsunął się skomląc z ogonem podwiniętym pod siebie. - No tak! Teraz możecie wstać. Mała chatynka stała w zaroślach, blisko stromizny pod wydrążoną skałą, ociosane ściany z pni pinii, z dachem pokrytym chrustem i torfem. Chata miała jakby sionkę, gdzie psy podejrzliwie usiadły i czekały. Z tyłu znajdowało się ogrodzenie z kamienia, ciągnęło się ono aż do skraju skały, podparte palami i uwieńczone kolczastym żywopłotem z głogu. Prosiaki kwiczały, jak ciężkie uderzenia bębnów w orkiestrze rozlegało się pochrząkiwanie macior. W grotach pod skałą mieściły się też chlewy. - Mało brakowało, a zrobiłyby z wami koniec! - powiedział staruch z kwaśno- życzliwym uśmiechem. - Z nimi nie ma żartów. Wypraszają je sobie zębami, aż się poczuje. - O, widziałem już psy poprzednio - odrzekł. - Czy to wy jesteście Eumajosem? Staruch kiwnął głową z godnością i wyprostował się. - Uhm, to ja. Słyszeliście o mnie? - Tak, ktoś wspominał, że mieszkacie tu na górze... to znaczy... słyszałem szczekanie psów. Staruch zmierzył go wzrokiem - twarz, jasne oczy, przerzedzone włosy, rudą brodę sproszoną siwizną, odzież. - Zdaje mi się, że widziałem was już kiedyś - powiedział wolno. - Dawno temu. - Zastanawiał się przez chwilę. - Czy wy nie jesteście stąd, z tej wyspy? - Nie, chyba nie widzieliście mnie jeszcze nigdy. Ton głosu był ostry. Staruch rzucił mu szybkie spojrzenie, spuścił oczy i wpatrzył się w ziemię. - Nie, chyba nie widziałem - zamruczał i ruszył w stronę chaty. Tamten szedł obok niego. - Przybywam z Krety, Eumajosie - rzekł pojednawczo - zmierzam, to znaczy: jestem w drodze do domu. Na północ. - Pokazał gestem. - Znalazłem się tu... przypadkiem. Rozbicie okrętu. Byłem na... na wojnie. Tak, to długa historia. - Tak to zwykle bywa z wojną - odrzekł staruch. - Właśnie sobie o tym myślałem dopiero co. Siedziałem tam i wykrawałem parę nowych sandałów, gdy psy zaczęły szczekać i ujadać. Dziwne, że myślałem wtedy właśnie tak: To zawsze długa historia z wojną. Jej fale chlupoczą jeszcze długo potem, jak się skończy. Ale rzekomo się skończy. Na jednej z ław w chłodzie sieni leżał zakrzywiony brązowy nóż, kawałek skóry i kilka świeżo wykrojonych rzemieni. Staruch pomachał skórzaną podeszwą, którą trzymał w dłoni, jak gdyby odpędzając uparte bąki. Psy odsunęły się i warczały. Drzwi były otwarte, wewnątrz w izbie stało kilka stołków, długi stół z ławami, a pod ścianami prycze wysłane liśćmi, chrustem i skórami. W popiele na palenisku pośrodku izby żarzyło się. - Siadajcie - rzekł staruch. - Z pewnością jesteście głodni? Zwykle bywają głodni ci, co tu przychodzą. Co? - Przydałoby się coś zjeść, nie powiem! - Poczekajcie chwilę. Staruch otworzył wąską furtkę w ogrodzeniu i znikł za murkiem i żywopłotem. Maciory chrząkały, małe młode wieprzki zaczęły kwiczeć. Gdy staruch wrócił do furtki, trzymał pod każdą pachą prosiaka, dwa małe prosiątka, które wierzgały i kwiczały przeraźliwie, a za nim szła duża maciora z obwisłą szyją. Kopnął ją w ryj, by odsunęła się z drogi i by mógł zamknąć furtkę. Dyszał jak astmatyk, gdy stanął znowu przed sionką. - Bądźcie tak dobrzy i potrzymajcie to. Podróżnik wziął odeń jednego prosiaczka, który nie miał więcej niż dwa tygodnie, wierzgał i kwiczał w jego ramionach. - No-no-no-no, mój mały biedaczku. - Musimy się zadowolić tymi małymi - mówił Eumajos. - Ci... ci w mieście... domagają się dużych wieprzy z porządną słoniną. Ale te także ujdą, mówiąc szczerze. Zarżnął prosiaka szybko i sprawnie, tak jak rybak oczyszcza rybę, poderżnął mu gardło, rozpruł go i wypatroszył wnętrzności, ale odłożył na bok wątrobę, nerki i serce, nie były to zbyt duże kawały. Potem wziął drugiego prosiaka. - Są naprawdę przyjemne - powiedział. - Niemal jak niemowlęta. - Ja... - zająknął się tamten. - Co takiego? - Nic. Właściwie nic. Ale widziałem, to znaczy słyszałem, że zabijali niemowlęta... w... Tam na wojnie, znaczy się. Eumajos sprawnymi ruchami ćwiartował prosiaki. „ - Długoście byli na wojnie? - Tak, kilka lat. Dziewięć-dziesięć lat. - W takim razie to Troja, prawda? Nie odpowiedział świniopasowi. Przez polanę widział prześwit morza. Mgła odsunęła się już daleko, ale zalegała wciąż jeszcze lekkimi ławicami. Na północy widział dużą zatokę, która wcinała się w wyspę od strony wschodniej, tak że tylko wąski przesmyk łączył południową część wyspy z północną. Była tani też mała zatoczka z wyspą poza nią, a na prawo widział prawdziwą głęboką morską zatokę, port starego boga morza Forkisa. Kolo przylądków u wejścia do portu widniał biały pas wody, przybrzeżny przybój. Ale wewnątrz portu Forkisa było spokojnie jak w jakimś pucharze. Zieleń na nadbrzeżnych spadzistościach zżółkła, była już prawdziwa jesień, oliwki zbladły, dęby świeciły jasną żółtością, ale - szpilkowy las zielenił się. Powietrze było ciepłe, ale i w nim czuło się bardzo jesień. - Tak, to Troja - rzekł w końcu. - Byłem z jednym takim, który nazywał się Idomeneus z Krety. Wiele lat minęło, nim wróciliśmy stamtąd. - Wielu nie wróciło - wtrącił staruch i położył na ławie przy ognisku kawały wieprzowiny. Połamał kilka suchych gałęzi, które leżały w kącie, rzucił je na żar, przykucnął i dmuchał. Gdy zajęły się płomieniem, ułożył stosik polan i grubszych gałęzi wokół jądra ogniska. Dym zbierał się grubą chmurą pod pułapem i szukał sobie ujścia przez otwór. Staruch pokroił wieprzowinę na mniejsze kawałki, które nadział na rożen, osmalił delikatną szczecinkę i ustawił rożen na drewnianych widełkach. Swad opalanego włosia i wieprzowiny wypełnił nozdrza. Gdy staruch wyszedł do otwartej sionki, był czerwony na twarzy jak kucharz. - Mój pan nie wrócił - powiedział. Spojrzał na siedzącego mężczyznę. - Nazywał się Odyseusz, może słyszeliście o nim? Był królem tu na tych wyspach! Wielka zatoka morska w dali była zupełnie spokojna, ale patrząc przez przymrużone powieki można było sobie wyobrazić lekki, powoli wędrujący przybój. - Słyszałem o nim - odrzekł przybysz. - Nawet dosyć dużo. Eumajos także zwrócił wzrok w stronę morza na wschodzie. - Rzadko wraca się naprawdę - mruknął. Z wieprzowiny skapywał tłuszcz i syczał. - Jego ojciec nazywał się chyba Laertes - rzekł mężczyzna na ławie. - Jak on się czuje, czy żyje? - Mieszka na wsi, na Krańcu Północnym - odparł staruch. - Wiedzie mu się dość dobrze, jak przypuszczam. Ale opłakuje syna. Bo ten, kto idzie na wojnę, rzadko wraca naprawdę. Nawet jeśli pewnego pięknego dnia powróci. Ja też nie jestem stąd. *** Kiedy jedli, Eumajos ujął swoją czarkę, nalał do niej wina z dzbana, zmieszał z wodą i podał ją w milczeniu przez stół. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Staruch otworzył usta, ale wymamrotał tylko coś niewyraźnie: może modlitwę. Słońce wyszło zza chmur, cienie ciągnęły nad doliną i stokami. Podróżnikowi znów się wydało, że słyszy huk przyboju z położonego w dole wybrzeża. Wiatr poświstywał w lesie: ss-ss-ss. Od zachodu narastała nowa ławica chmur przewalając się przez brzeg skały i zasłaniając słońce. Jedli powoli, aż najedli się do syta. Siedzieli obok siebie na ławce na dworze. Bogowie doprowadzili go tutaj, do tego punktu, najadł się i napił, miał wino i wieprzowinę, odtąd nie będzie już żadnych dalszych instrukcji. W trakcie pogawędki Eumajos wybuchnął nagle i zaczął opowiadać o sytuacji na wyspie. - Od wielu lat nie przestają upijać się i obżerać tam w mieście - mówił. - Telemach jeździł do Nestora z Pylos, musiał wymknąć się po kryjomu, inaczej byliby mu w tym przeszkodzili. W Pylos wyraźnie mu się nie powiodło i teraz chodzą słuchy, że jest w Sparcie, by prosić króla Menelaosa o pomoc. Dziś rano słyszałem od moich pasterzy, że zaczajono się na niego w cieśninie po stronie Same, w miejscu, gdzie można kontrolować całą żeglugę, i tamci mają okręty, które krążą na morzu i pilnują. Sprawa jest poważna, zamierzają go pozbawić życia. Ale Eurykleja posłała podobno kogoś na ląd, by go ostrzec. Jeśli tylko dotrze zdrowo do miasta, będzie uratowany, gdyż tam nie ośmielą się go tknąć. Pomyślał: Boginie zemsty powinny teraz wstąpić w moje serce i dać siłę moim ramionom. I zaraz pomyślał zwykłymi myślami: A ja nie czuję szczególnego gniewu. To dziwne. *** Szedł przez zarośla i las dębowy powyżej. Pójdę tylko na górę posiedzieć tam trochę, powiedział do Eumajosa, który zamknął psy. Nie widać już było chlewów pod skałą, ale dym z izby snuł się wzdłuż górskiego zbocza. Znalazłszy się wśród dębów na płaskowyżu słyszał ciężkie chrząkanie wieprzy zadowolonych z obfitości żołędzi i nałowywania pastuchów. Stąd nie mógł widzieć samego stoku i Głębokiej Zatoki, ale patrzył na dużą zatokę morską koło przesmyku. A kiedy wszedł w zarośla na skraju góry, ujrzał stamtąd wysokie szczyty na Same i Zakynthos, wyspy i akarnańskie wybrzeże na wschodzie, i przylądek Leukas na północnym wschodzie. A na północy, po drugiej stronie zatoki koło przesmyku, widział ciemne góry na północnej części wyspy. Za nimi, o pół dnia drogi, leżało jego miasto. Wpatrywał się na północ. Było to milczące spotkanie. Oglądał niemy obraz. Nie był obojętny; ale kurczowo zamknięty. Wiedział, tak jak przyjeżdżający podróżny wie o tym, co widzi: że to jest. Miał przed sobą część swojego królestwa. To moje, mógł powiedzieć o pasie wybrzeża tam w dole, o górach na północy, o lesie poza sobą, o świniach i pastuchach w tym lesie, o ciężkich wieprzach, z których niebawem mężowie w mieście mieli urządzić sobie ucztę. Wiedział, że to moje rozpościera się jako władza nad ludźmi i wyspami, nad okrętami i dzbanami wina, nad oliwą i mięsem, skórą i wełną nie tylko tu na wyspie, ale sięga i na Same, i Zakynthos, i Dulichion, i na ich książąt i posiadaczy ziemskich, niewolników i szczęście, pot i harówkę, i tęsknotę do morza. Stał tam i brał to teraz w posiadanie. Wiedział, co go czeka jutro lub pojutrze, jeśli pójdzie dalej tą drogą na północ przez las, przez międzymorze i góry do swego miasta. Starał się objąć to, co posiadał. Bogowie przyprowadzili go tutaj. A może myślał inaczej, bardziej ulegle i pokornie: muszę podnieść się i znowu stać się wojownikiem, gdy przyjdzie posłanie. Czy muszę? Wiedział, co to oznacza. Nigdy nie będzie pokoju, dopóki on żyje. A może i nigdy potem. Stał się widzący. Ujrzał pas wybrzeża, przybój. *** Późnym popołudniem, tuż przed zmierzchem, siedział znów na dole u Eumajosa, w pogłębiającym się cieniu, na ławie w sionce. Staruch wykroił parę sandałów i właśnie zakładał i wplatał rzemyki, i chełpił się z zadowoleniem: - Człowiek pomnaża swoje mienie. Ale zdaje mi się, że Penelopa też to czyni. Podróżnik pochylił się ku niemu, wziął do ręki sandał, pomacał gładką, dobrze wygarbowaną skórę wołową. - Skąd bierzesz tę skórę? - Wymieniam - odrzekł staruch. - To znaczy, nie myślcie, że to jakieś szachrajstwo. Ale żeglarze ze statków handlowych często tu zawijają do zatoki i przychodzą na górę mnie odwiedzić. Chcą wieprzowiny, a są to uczciwi chłopcy, nie żadni morscy rabusie. Daję im kilka prosiąt, ba, zdarzyło się, że dostali też małego wieprzka, a ja za to dostaję od nich skórę i czasem sztukę sukna, którą później mogę trochę pohandlować... Zamilkł w pół słowa, ich spojrzenia spotkały się, przez chwilę nie odrywali oczu od siebie. - To wychodzi przecież na korzyść tego domu - powiedział. - Mogę tylko powiedzieć, że utrzymuję się sam, tak że Ona nic na mnie nie traci. - I ja też tak sądzę - odparł tamten. - I tak będzie sądził Odyseusz, gdy wróci do domu. Staruch ujął sandał i położył go obok siebie na ławce. Podniósł oczy - i przeciągnął kilka razy dłonią przez skudloną brodę. Paznokcie miał czarne, parę z nich złamanych, dłonie zaczęły się robić starczo pokurczone. - Tak myślicie? Myślicie, że on wróci do domu? Gość założył nogę na nogę, brudny, wytarty płaszcz zwisał mu koło kolan. - Nie wiem - rzekł. - Ale przypuszczam, że tak. Tak się słyszało z wielu stron, że podobno zdąża do domu. - Hm-hm - bąknął staruch. - To by była dobra historia dla Penelopy. Jeśli wolno mi domyślać się, to sądzę, że wiecie, iż opłaca się przychodzić z historiami. Staruch wskazał gestem na północ. - Wielu najadło się już tam do syta, opowiadając, że wiedzą, iż on jest w drodze do domu. Że słyszeli o tym na lądzie, na Krecie, ba, bogowie wiedzą gdzie, w kraju Egiptu.. Ona ich słucha. A podczas gdy słucha, dostają jeść. Dostają jadło i wino, żeby mieli siły opowiadać. Kiedy zaś odchodzą, dostają odzież i obuwie, i jeszcze węzełek na drogę. - Kto to dostaje? - Kto? - rzekł staruch. - Ci, co przychodzą na wyspę w łachmanach. Włóczędzy, żebracy. To przecież też swego rodzaju handel wymienny. - Tak, tak - powiedział tamten. - Ale co sądzi ona sama? Staruch znów wziął do ręki sandały i przyglądał im się bacznie. Poprawił rzemyki. - Co myśli, nie wiem. Ale przypuszczam, że ma nadzieję. - Czy ona... czy jest bardzo stara? Staruch zastanowił się znowu. - Nie wiem, co mam na to odpowiedzieć - odrzekł odkładając sandały, jak gdyby zakończył rozmowę z nimi. - Ma około czterdziestki. Ale wydaje mi się, że się dobrze trzyma. Musicie wiedzieć, że czeka od dziewiętnastu-dwudziestu lat. I jestem pewny, że on nigdy nie wróci, to znaczy, ten sam mężczyzna. - Sądzisz, że zmienił się tak bardzo, że nie... Staruch czekał. Kiedy tamten milczał, powiedział: - Tak, także i to. Co to był za Odyseusz, który wyjechał, wówczas, na tę przeklętą wojnę? Młody człowiek, dwadzieścia pięć lat albo coś koło tego. I gdyby nawet żył, gdyby dziś deptał ziemię Itaki, to i tak nie on by wrócił. - Rozumiem - rzekł tamten cicho. - A ona! - ciągnął staruch - Kogo ona miała do wyboru? No tak, wszystkich przystojnych młodzieńców z całego wyspiarskiego królestwa! - Chcesz powiedzieć, że on nie ma zbyt wielkich szans? - Nno! - bąknął staruch - skąd mogę wiedzieć! To dzielna kobieta i wcale nie nędzarka. Choć tutaj zjadają jej świnie i owce, i kozy, i chleb i wypijają jej wino, i wycierają jej ławy i stoły, i puchary, tak jak to robili przez wiele już lat, to jednak mimo wszystko mam słabe podejrzenie, że jej zasoby na lądzie rosną. - Tak? - I jeśli On wróci do domu, rozumiecie, to nie może się okazać staruszkiem, tak jak ja na przykład. Lecz musi pokazać, że jest coś wart. - Uważasz, że musi zacząć od początku? Od podstaw? - Nie mogę na to odpowiedzieć - odrzekł staruch. - Nie chcę o tym myśleć. Nigdy w życiu jeszcze nie zabiłem człowieka. Ale nie wiem, jak bym postąpił, gdybym miał syna w niebezpieczeństwie. - Tak, jest jeszcze przecież i to, ma się rozumieć - bąknął tamten do swoich stóp. - Zostanie postawiony przed „albo-albo” - powiedział staruch. - Będzie musiał wybierać. Jeśli przybędzie tu na wyspę nie wiedząc o tym, wówczas wiele nie wskóra. - Tak, może - przyznał tamten. Staruch zerknął na niego. - Tu mógłby się zatrzymać - powiedział. - U mnie i u wieprzków. Ale jak wróci do domu, to chyba nie po to. Wówczas pozostają dwie drogi. Tamten nic nie odpowiedział. - Wówczas powinien albo zawrócić pierwszym lepszym statkiem nie mówiąc, kim jest, albo też uzbroić się i pójść tam. Do miasta. I ich pozabijać. Ale choćby potem nie wiem jak starano się wszystko zmyć i wyprać, na tej wyspie będzie pachnieć krwią przez całe jego życie. I przez życie jego syna. - Czy nie można by sobie wyobrazić pojednania, czy czegoś w tym rodzaju? - rzucił tamten, pomyślawszy chwilę. - Nie przy tej jego żonie - rzekł staruch. - Bez względu na to, co ona powie później, że dobrze, iż doszło do pojednania! I nie z tym jego synem. Jest już dojrzałym albo prawie dojrzałym mężczyzną. Żona i syn zawsze będą czuli, że czekali na Niego zbyt długo. On jest ich więźniem. Jest więźniem bogów. Nikt tego nie chce. Ale to się musi stać: albo, albo. Ona jest bogata. Ona jest potężna. Wyjdzie za kogoś, kto oswobodzi ją od dwudziestu lat czekania i niepokoju, i tęsknoty. Gdy syn się ożeni, ona zostanie ostatecznie królową-wdową, jeśli sama nie wyjdzie wpierw za mąż lub jeśli O n, który może już nie żyje, nie zechce wrócić tutaj. Zalotnicy nie ustąpią przed nikim, tylko przed mężem ze swojej własnej partii. Zbyt są skompromitowani, by mogli zostać przyjaciółmi Tego-który-wyjechal. - Eumajosie - powiedział tamten po chwili - jak byś postąpił, gdybyś był na jego miejscu? - Panie - rzekł Eumajos. A potem poprawił się: - Podróżniku, Przybyszu - ciągnął - nie ma dla niego wyboru. Słyszałem o innych ludach, daleko za wielkimi morzami i lądami, które mogą wybierać, gdzie zabijanie ludzi uważa się za wielką hańbę, za plamę i zbrodnię przeciw bogom. Ale teraz jesteśmy w rzeczywistości, Podróżniku, jesteśmy w teraźniejszości! Jesteśmy w cywilizowanym świecie! Nie ma żadnego wyboru. Jeśli on o tym wie i tak mało zostało w nim z wojownika, że nie chce już zabijać, wówczas nie powinien wracać do domu. - Nie powinien? - Nie! Bo to się skończy tak, jak z rodziną Agamemnona! Będzie zmuszony zabić ojców zalotników i synów także, a jego syn będzie musiał to kontynuować. I śmierć, zemsta, obrona, czy jak to nazwać, będą przeskakiwać z rodziny na rodzinę, z wyspy na wyspę. Nie wraca do domu po to, by odpoczywać po wojnie, wraca, by zacząć na nowo. Ale musi to zrobić. Całe morze Archipelagu będzie z krwi. Nie będzie można pokazywać na zachód i mówić: Teraz Helios zachodzi w Hesperydzie albo za najdalszymi posiadłościami Fenicjan, nie, będzie się mówiło: Morze jest czerwone od krwi, która spływa z Itaki i Same, i Zakynthos, i Dulichionu, i z każdego szkieru, i każdej wysepki w królestwie Odyseusza. Albowiem wrócił on do domu. - Eumajosie - odezwał się tamten - jak ty sam byś postąpił, gdybyś był... Odyseuszem? Staruch podniósł znowu sandały, trzymał je albo trzymał się ich. - Może myślałbym o synu, którego oni chcą zamordować. Może poszedłbym tam, do miasta, i wszczął wojnę, jeszcze dłuższą niż tamta, którą achajscy władcy prowadzili przeciw królowi Priamowi w Troi. Byłaby ona bardziej uzasadniona, sądzę. Ale wielu by w niej zginęło. Może starałbym się znaleźć prawdę, której nikt inny nie znalazł przedtem: że po mojej wojnie przyjdzie nowe królestwo. Dziś na Itace wszystko zmierza coraz bardziej ku niewoli. Nie ma już od dawna prawdziwego zgromadzenia ludowego. A może uważałbym za konieczne stawić czoło bogom? Może powiedziałbym sobie: bogowie igrają. Bogowie zabawiają się i jedzą, i tańczą, i robią małe sztuczki i cuda dla swej przyjemności. Nie pojęli powagi sytuacji, może powiedziałbym do siebie. Siedział przez chwilę w milczeniu. - Nie miałem zamiaru bluźnić - rzekł. - Korzę się przed bogami. Nie wiem jednakże, czy zrobiłbym to, gdybym był Odyseuszem. Tamten patrzył na swoje bose stopy. Potem otworzył pobliźnione dłonie i patrzył w nie, jak gdyby chciał z nich coś wywróżyć. - Ale przecież tylko bogowie są za ludźmi - powiedział. - To oni stwarzają sytuację. - Czasem myślałem, że jest coś za bogami - rzekł Eumajos. - My. Panowie i niewolnicy, starzy i młodzi. Ludzie. Że bogów stworzono przed wieloma tysiącami lat, w barbarzyńskiej zamierzchłej przeszłości, w zagmatwanych i trwożnych czasach, które wcale nie są podobne do naszych kulturalnych czasów tu na Itace i na lądzie, że bogowie zostali wtedy stworzeni, zrodzili się w ludzkich piersiach. To myśl, której niemal nie można pomyśleć. Nie pojmujemy jej dobrze, dlatego że jesteśmy teraz w ręku bogów, podlegamy ich woli. Ale co by się stało, gdyby tak ręka bogów uschła? Gdybyśmy mieli własną wolę? Wówczas wypadlibyśmy z tej ręki. Wówczas zostałby tylko człowiek. I wówczas musiałby on sam ratować sytuację, i zrobiłby to, dlatego że zrozumiałby, jak bardzo jest ona poważna. Wówczas człowiek... Zamilkł. - Mów dalej, Eumajosie. - Jestem niewolnikiem, mój panie - ciągnął staruch. - Niewolnikiem, któremu powodzi się dobrze, mam przecież sam niewolników, którym rozkazuję, i trzymam się z daleka od polityki. Ale mimo to jestem niewolnikiem. Kupcy feniccy ukradli mnie na Syrie, kiedy byłem mały, miałem zaledwie parę lat. Mogę powiedzieć, że ojciec mój był tam królem, ale to nie ma dla mnie teraz żadnego znaczenia: jestem niewolnikiem. Fenicjanie zwabili moją niańkę, która była z ich ludu, z Sydonu, i została porwana jako dziecko, i sprzedana do nas. Można powiedzieć, że jej uwolnienie stało się zbrodnią popełnioną na mnie. Nie wróciła ona zresztą nigdy do domu, lecz umarła na statku siódmego dnia, dostała słonecznego udaru, gdy stała baraszkując z jednym ze sterników, i spadła do ładowni, i zabiła się. Wyrzucili jej ciało za burtę. Potem dryfowali koło wybrzeża w sztormie, a był to sztorm zesłany przez bogów! i przybyli tutaj na morze Archipelagu. Wyszli na ląd na Itace i sprzedali mnie Laertesowi. Zerknął na tamtego. - Mój pan może słyszał o tej sprawie? - Nie chcę zaprzeczać. - Doglądam świń - powiedział Eumajos - jestem zwierzchnikiem pastuchów, to wcale niezłe zajęcie. Ale jestem niewolnikiem. Gdyby mnie wyzwolono, zrobiłoby to może niewolników z innych. Tak jak stała się wolna ta Sydonka, a może nie stała się nią? Dużo zastanawiałem się nad tym. Westchnął, nie brzmiało to wcale smutno. - Tak, takie są sposoby bogów - dorzucił. - A ty myślisz, że istnieją jakieś inne? - Ludzie może wynajdą jakieś inne - odparł Eumajos. - Za tysiąc lat. Wszedł do izby i podłożył do ognia. Potem stanął w drzwiach. - Tu chodzi o władzę - powiedział. - Jeśli zalotnicy mają władzę, a Odyseusz ją im odbierze, nie będzie może żadnej zmiany. Władza przesunie się tylko, to wszystko. Można powiedzieć, że władza Odyseusza będzie bardziej prawowita niż władza Partii Zalotników. Ale nie możemy zajrzeć w przyszłość. To mogą tylko bogowie, a oni nie zadają sobie trudu, by uczynić swoją władzę instrumentem ludzkiego szczęścia, zabawiają się i zażywają przyjemności. Ich władza jest wozem, który toczy się sam i miażdży wszystko, co leży na drodze, bez trudu. Pilnują tylko, żeby ten wóz trzymał się drogi i nie przewrócił się. Od czasu do czasu popychają go lekko, by toczył się dalej. Gdyby to nie brzmiało jak bluźnierstwo, powiedziałbym: Bogowie są ślepi. Są wesoło i swawolnie ślepi, śmieją się grając w ciuciubabkę. Ludzie wirują wokół ich stóp jak pył. Bogowie panują nad morzem i niebem, i nad zwierzętami, i robactwem, i nad wszystkim. Nie darzą szczególnym zainteresowaniem ludzi. Choć tak, jeśli ktoś podniesie się przeciw nim, obalają go z łatwością, czasem bez gniewu, strzepują go tylko na bok. To ich sposób. - Eumajosie - powiedział tamten - a jak sobie wyobrażasz sposoby ludzi? Za tysiąc lat? Gdyby bogowie byli martwi, o ile oni w ogóle mogą umrzeć? - Wszystko zależy od tego, czy ludzie nauczą się czegoś od bogów. Czy wyciągną nauczkę ze swoich własnych doświadczeń, z życia na ziemi, na powierzchni ziemi, z bólu, z wojen. Jeśli nauczą się od swego własnego rodu, wszystko pójdzie może dobrze. Wówczas podzielą się może władzą. Wówczas nie będzie może żadnych niewolników. Wówczas mieć będą może rady zamiast wojen, handel wymienny zamiast plądrowania. Wówczas będą może dzielić chleb równo. Ale to jest takie odległe, nie mogę tego wyraźnie dostrzec. Nie widzę celu, przeczuwam tylko kierunek. Za tysiąc lat albo za dwa, albo za trzy tysiące przyjdzie być może królestwo człowieka. - Może, może, może - powiedział tamten. - Same tylko „może”! Ale czy nie mogą nowi bogowie zrodzić się z piersi człowieka teraz? I przejąć władzy, później, kiedy już dojrzeją? - Tak, takie ryzyko istnieje - rzekł komandor świń, przodownik pastuchów Eumajos. - Istnieje ryzyko, że ród ludzki zapomni o swoich ziemskich doświadczeniach. Tamten popatrzył na niego. Ich spojrzenia zetknęły się z sobą. Uśmiechnął się do starca. - Gdyby Odyseusz wrócił i prosił ciebie o pomoc w tym, co może musi zrobić, co byś mu na to odpowiedział, Eumajosie? Czarne paznokcie starucha grzebały w brodzie. I on uśmiechnął się łagodnie. - Panie mój - powiedział - pomógłbym mu. Zrobiłbym to dlatego, że jego walka jest sprawiedliwsza, albo raczej mniej niesprawiedliwa, niż ich walka przeciw niemu. Ukróciłby on ich rosnącą władzę. Stworzyłby znowu ład i porządek, a to mogłoby być fundamentem czegoś lepszego. Dopomógłbym mu dojść do jakiegoś punktu wyjściowego. - Pomóc mu do jego nieszczęścia? - Tak - rzekł Eumajos - do jego nieszczęścia. On musi zabijać. I złożyć siebie w ofierze przez to, że zabija. Ale może uratuje jakąś możliwość, dla siebie samego lub dla syna. Żądanie zemsty będzie rozbrzmiewać wokół niego i dom jego zostanie zalany krwią od podłogi do pułapu, nim obejmie władzę. Ale on jest jedynym, który może ją potem rozdzielić, on może być nowy, on może dać ją współobywatelom! Będą szeptać i ryczeć o zemstę nad nim ze wszystkich stron. Jest grupa zalotników z Same, która marzy, by zostać panami całego świata, gdy tylko obejmą władzę na wyspie. Mówią, że są do tego zrodzeni, wybrani przez bogów. Istnieje inna grupa zalotników, tu na wyspie, którzy mówią, że chcą władzy, by rządzić w imieniu ludu. Powiadają, że będą rządzić wyspą, albo światem, dla dobra ludu, ale chcą rządzić dla siebie samych. Chcą także rozszerzyć swoją władzę, jeśli ją zdobędą. I jeśli któraś z tych grup ją dostanie, umocnią ją i nie pozostawią jej najmniejszej możliwości na przyszłość. Ich wóz będzie się toczył. Nie będą zbytnio troszczyć się o ludzkie życie. Nie są może źli, ale taka jest natura władzy. Dlatego też dopomógłbym Odyseuszowi, gdyby tu przyszedł i mnie o to prosił. Powiedziałbym do niego: Zabijaj, mój panie, jeśli musisz! Ale nie sądź później, że to święte działanie i że twoja wojna jest błogosławieństwem dla kogoś, kto został nią dotknięty! To tylko droga do jakiejś możliwości, nic więcej! Nie zapominaj, że rozpętałeś ludzką rzeź. Nie zatrzymuj się w rzeźni, nie osiedlaj się tam! - Uważasz, że powinien o tym później zapomnieć, Eumajosie? - Zapomnieć - powtórzył komandor świń, zwierzchnik świniopasów, Eumajos. - Przeciwnie, uważam, że powinien pamiętać. Jeśli zwycięży. - Co pamiętać? Wszystko? - Przede wszystkim to, co uczynił. Jak płynęła krew, jak krzyczeli, kiedy umierali. I pamiętać, by rozdzielić swoją władzę między tylu, ilu tylko się da, tak aby wymagało dużo czasu zebranie jej znowu w niewielu rękach, w jednej ręce. - W takim razie musi się zwrócić także do bogów - powiedział tamten wolno i spojrzał na niego. - I jak on ma podzielić władzę? Czy ma rozdać okręty, wyzwolić niewolników, czy wszyscy mają stać się świniopasami i pastuchami kóz, rzemieślnikami i małorolnymi chłopami uprawiającymi wino i oliwki? - Nie wiem - odrzekł Eumajos. - Ja marzę, zgadują. Tylko bogowie potrafią patrzeć w przyszłość. Ale przeczuwam, że ludzie zmuszeni będą starać się rozwiązać swoje problemy na swoją korzyść. Za tysiąc lat. Może wcześniej, może później. Jeśli Odyseusz wróci i uczyni tak, jak musi, to nie wolno mu będzie zapomnieć ludzkich doświadczeń. I nie powinien sobie wyobrażać, że ta wojna, którą zacznie, jest sprawą rodzinną, która nie obchodzi innych. Dotyczy ona nas wszystkich tu i wszędzie. Kamień, który rzuci do morza, wywoła fale przyboju nie tylko na tym brzegu. Przybój, który wywoła, bić będzie o wszystkie wybrzeża. Wszystko jest z sobą związane. Krwawe fale sięgną do Same i Zakynthos, i Dulichionu, i Leukas, i Pylos w ciągu jednej doby. Potem będą one wędrować wzdłuż wybrzeża lądu na północ i na południe, potoczą się stąd i z wszystkich wysp na zachód. Będą toczyć się długo, przez całe lata, i tak daleko, jak sięga Helios. Będą nieść posłannictwo do innych ludów, które może nie będą wiedziały, skąd przychodzi krwawy przybój, ale może będą go opiewać i zmienią jego znaczenie w bardziej heroiczne świadectwo, niż nim właściwie jest, i uczynią z jego działania albo z podobnych działań czyny godne naśladownictwa, działania, do których warto dążyć. Przybój fal z Itaki dotrze do każdego człowieka w każdym czasie, we wszystkich po nas epokach. - I nigdy się nie zatrzyma? - zapytał tamten niewyraźnym głosem. Eumajos odwrócił się ku ognisku, wszedł do izby i dorzucił do ognia kilka polan. Potem wrócił z brązową siekierą w ręku. - Tak - powiedział - zatrzyma się, gdy ludzie przestaną się bić o władzę, gdy bogowie nie będą już ich do tego napędzać, gdy nauczą się rozumieć swoją własną sytuację. Krwawy przybój u wszystkich brzegów uspokoi się, gdy człowiek bez obawy przed karą bogów będzie mógł powiedzieć do drugiego: Dawniej głupi ludzie zabijali się nawzajem. Uważali, że jest w tym coś wspaniałego. Te czerwone fale to ludzka krew, którą ongiś przelał do morza Odyseusz z Itaki. Albo krew, którą przelali do morza inni, co szli za jego przykładem. Dopiero teraz dotarła ona do naszego brzegu. Ale zniknie. Morze stanie się znowu niebieskie. Niebawem już tylko zachody słońca przypominać nam będą o tym, co działo się dawniej na świecie. Tamten nie odpowiedział nic, nie pytał o nic. Zwierzchnik pastuchów, pan i komandor świń, Eumajos, przeszedł obok niego z siekierą w dłoni. - Narąbię tylko trochę suchych drew, nim zacznie znowu padać - powiedział. *** W chlewach rozlegało się chrząkanie, kwiczały prosiaczki, w lesie szczekały i skomlały psy, a świniopasy zapędzali maciory i wieprze do grot i przegród na noc, podczas gdy on pomagał Eumajosowi nosić narąbane polana i składać je na stosie za paleniskiem. Pastuchy - dwóch starszych chłopów i dwu wyrostków - przyszli do izby, przemoknięci i zmęczeni, przynosząc z sobą smród świń. Kiwnęli apatycznie na powitanie i powiesili szorstkie wełniane płaszcze do suszenia pod pułapem, ale o nic nie pytali, tylko usiedli na ławie w głębi izby i czekali na jedzenie. Widać było wyraźnie, że przywykli oglądać tu włóczęgów. Deszcz przyszedł o zmierzchu wraz z zachodnim wiatrem. Eumajos siedział na ławie przed ogniem i nad czymś rozmyślał. Wargi poruszały mu się tak, jakby liczył. - Nie byłoby może tak głupio złożyć ofiary - powiedział nagle i uśmiechnął się podniósłszy oczy. Uśmiech ten przeskakiwał z twarzy jednego parobka na twarz drugiego niczym odblask ognia. - Najlepiej by było zrobić to dzisiaj wieczorem, gdyż mamy gościa - ciągnął Eumajos. - A teraz, kiedy zaczynają się zimowe szarugi, warto jest może żyć dobrze z bogami. - Czy bardzo jesteście tutaj religijni? - zapytał tamten. - To znaczy, czy często składacie ofiary? - Właściwie nie - odparł Eumajos. - Wszystkie najdorodniejsze wieprzki idą... tam. Ale teraz pomyślałem, że powinniśmy wziąć jednego na własny rachunek! - stwierdził i podniósłszy się skinął na jednego z wyrostków, swego osobistego niewolnika. - Chodź, Mesauliosie! Ofiara była pięknie i sprawnie wykonana i z formalnego punktu widzenia stanowiła nieskazitelny obrzęd, ale Podróżnikowi nie wydało się, by była ona przeniknięta jakimś głębszym religijnym uczuciem. Szacunek dla bogów wyrażał się w lekkim ukłonie i w powadze, która malowała się na twarzy Eumajosa i innych podczas uboju i ćwiartowania, ale nie przechodził w przesadę i płaszczenie się. Parobkowie zapalili smolne szczapy i przywiedli z zagrody potężnego trzy - czteroletniego kiernoza. Dwóch trzymało go za uszy, jeden ciągnął za rzemień, owinięty wokół ryja, a Mesaulios szedł z tyłu i bił, i kopał kwiczące i parskające zwierzę w zadek. W blasku światła przed drzwiami stal Eumajos z długim nożem i ciężką pałką. Odciął knurowi kępkę szczeciny i rzucił ją w ogień mrucząc modlitwy do licznych bogów, szybko, jedną po drugiej. Wrócił później do sionki, położył nóż na ławie, ujął pałkę, podniósł ją i rzekł: - Pragniemy wszyscy, to znaczy: prosimy wiecznych bogów, którzy nigdy nie umrą i którzy zawsze chcą jak najlepiej, by pozwolili naszemu panu i królowi, Odyseuszowi, wrócić do domu jak najrychlej, choćby dzisiaj, dziś wieczór, w nocy, jeśli to możliwe! I uderzył świnię w czaszkę. Padła z urwanym parsknięciem. Wtedy wziął nóż i wbił go. Kiernoz wierzgnął kilka razy mocno, podczas gdy krew spływała tworząc kałużę na ziemi. - Pozwólcie mu wierzgać, to krew spłynie szybciej - rzekł Eumajos. Mesaulios przyniósł parę dużych suchych szczap, zapalił je i osmalił szybko szczecinę całej świńskiej tuszy. Eumajos rozpruł wieprzkowi brzuch, parobkowie wypatroszyli wnętrzności. Serce, wątrobę i nerki odłożyli do specjalnej miski. Część wnętrzności wrzucono do ognia, odór spalonego mięsa wypełnił natychmiast izbę i podwórko. Obaj starsi parobkowie poćwiartowali knura siekierą i nożem. Eumajos wykroił kilka małych kawałków, które owinął sadłem, posypał mąką ofiarną i położył na ognisku, gdzie miały spłonąć. Była to ogólna ofiara. Wykroili spore kawałki, nadziali je na rożen i czekali, aż mięso się upiecze. Tłuszcz skapywał i syczał. Parobcy przełykali głośno ślinę. Eumajos sam doglądał kupki żaru, podczas gdy parobcy obracali od czasu do czasu rożen. Gdy już wszystko było gotowe, położyli pieczeń na wielkie drewniane półmiski. Eumajos odkroił kawałek dla nimf, by dały dobrą wodę do picia, i drugi kawałek dla Hermesa, by pozwolił trzodom i bogactwu rozmnażać się, po czym odciął tłusty kotlet dla gościa i odpowiednio spore kawałki dla innych. Mesaulios podał chleb i zmieszał wino, a potem wszyscy zabrali się do jedzenia. Był to wspaniały wieczór. Deszcz lał jak z cebra i szumiał na dworze, i krople skapywały do wnętrza, do kątów i przez otwór w pułapie. Jedli długo, wypili kilka kraterów wina, ale nie rozmawiali zbyt dużo. Dym i swąd z wieprzowiny unosił się grubą chmurą pod pułapem i wino wydało się w końcu ciężkie. Ludzie zaczęli ziewać, wychodzili na dwór, by opróżnić pęcherz, a potem położyli się na pryczach i owinęli w suche płaszcze, zaczęli chrapać i wypuszczać wiatry. Siedział obok Eumajosa na ławce przed kupą żaru. - Zastanawiam się, czy nie ruszyć dalej jutro rano - odezwał się. - Do miasta? - Tak, taki miałem zamiar. Eumajos odwrócił ku niemu twarz, ich spojrzenia skrzyżowały się z sobą. - Można przecież zawsze opowiedzieć Pani jakąś historię, to się zazwyczaj opłaca - powiedział nie bez ironii. - Jeśli mój pan ma nowiny, na przykład słyszał, że Małżonek jest w drodze do domu. Ale mój pan powinien w każdym razie poczekać, dopóki nie wróci Telemach. Jeśli on wróci. Oni są podejrzliwi i wietrzą spiski i szpiegów, i nie byłoby wesoło dla kogoś, dla kogoś obcego jak wy, zjawić się tam nagle całkiem samemu. Gdy Telemach przybędzie, możecie przecież towarzyszyć mu. - Myślisz, że on przybędzie tutaj? - To bogowie tak myślą - odparł Eumajos, ale bez jakiejś szczególnie głębokiej religijności. - Ponadto wykalkulowałem to sobie. Logika mówi mi to i czekam na niego. Został ostrzeżony i wie, że czyhają na niego w cieśninie. W mieście jeszcze nie odważą się go tknąć. - Ale jeśli przywiedzie z sobą pomoc, Eumajosie? - Dobrze, jeśli Partia Zalotników tak myśli - odparł składający ofiary z świń i ich nadzwyczajny komandor. - Ale jeśli chodzi o mnie, nie sądzę, by miał z sobą jakąś flotę wojenną. Przypuszczam, że przybędzie sam ze swymi towarzyszami. Nie jestem taki naiwny, żebym sobie wyobrażał, iż Nestor i Menelaos rozpoczną dla niego wojnę. - Tak, to prawda - powiedział tamten. - Ale to przecież w każdym razie dla Menelaosa on, to znaczy Odyseusz, wyjechał na wojnę. Tak sądziłem. - Nie wiem dziś nic o takich sprawach - rzekł Eumajos. - Nie mam żadnego poglądu. Gdybym jednak był w waszej skórze, poczekałbym tutaj parę dni. Nie spieszy się przecież wam szczególnie z tym, co macie załatwić? - Ja... hm. Nie, nie spieszy mi się zbytnio, Eumajosie. Czy mogę cię o coś zapytać? Czy Telemach to przyzwoity chłopak? Tak najogólniej biorąc? Oni przecież mogą być tacy rozmaici, ci młodzi ludzie. Czy... on jest udany? Jako człowiek? - Można powiedzieć, że jest przyzwoity - rzekł Eumajos. - Jeszcze nie w pełni ukształtowany. Do mnie i do ludzi tu na zagrodzie zawsze odnosił się grzecznie. Ale on marzy. Wyraziłbym to tak: jest mocno związany ze swoim ojcem. Słyszał o nim tyle i tęsknił tak bardzo za nim. Można powiedzieć: Spoczywa w ręku ojca, a ojciec jego spoczywa w ręku bogów. W ręku Zeusa i Posejdona. Choć może już nie w ręku Posejdona, nie wiem. Na waszym miejscu poczekałbym tu, dopóki sprawy tam w dole nie dojrzeją. - Jak to „dojrzeją”? Eumajos wstał, wziął patyk i poruszył kupkę żaru, a potem dołożył parę dużych polan. - To, co ma dojrzeć. Owoce w jesieni. Może nie ma sensu w grze bogów, ale od czasu do czasu są rezultaty. Rozwiązanie, może, rozwiązanie na krótką metę. - Może i tak jest - zgodził się tamten. - Sypiam czasem w grocie obok przegrody dla macior, które mają się prosić - rzekł Eumajos. - Dobrze jest być pod ręką, jeśli która się oprosi. Maciory bardzo chętnie zjadają swoje prosięta. A ja chcę, żeby Odyseusz miał kilka wieprzków, kiedy wróci do domu - uśmiechnął się. - Możecie wziąć sobie moją pryczę - dodał wskazując na pryczę koło drzwi, zasłaną skórami owczymi i kozimi. - Mój drugi płaszcz wisi tam, w razie gdybyście marzli nad ranem. Przypiął miecz, który wisiał na ścianie nad pryczą, owinął się ciężkim, brudnym wełnianym płaszczem i wziął oszczep stojący przy drzwiach, po czym wyszedł na wiatr i deszcz. Tamten pomyślał: Wygląda jak wojownik, który wstał z grobu. I został sam z tą myślą. ŻWIR ZGRZYTAŁ POD STĘPKĄ Żwir zgrzytał pod stępką, młodzieńcza podróż była zakończona. Zaczęło padać pod wieczór, kiedy opuścili Pylos i popłynęli na północ wzdłuż wybrzeża Elidy. Pejsistratos nie chciał odjeżdżać tak szybko ze Sparty, a Menelaos i Helena znów protestowali, ale wszyscy ugięli się lojalnie i z polityczną przenikliwością przed koniecznością. Menelaos wysłał dodatkowy wóz z podarunkami i podwójnym szpiegiem Medonem. Jechali co koń wyskoczy po wzniesieniach ku Ferai, gdzie zażyli kilka godzin snu. Następnego dnia po południu przybyli do piaszczystego Pylos. U rozstaju dróg, tam gdzie droga nadbrzeżna skręcała ku Górnemu Miastu, Telemach musiał znów walczyć z pokusą i wybierać. - Mój ojciec nigdy ci nie wybaczy, jeśli nie zatrzymasz się u nas co najmniej przez jeden dzień - mówił Pejsistratos. - Spieszy mi się - odparł Telemach - i on to zrozumie. I przyjadę znowu, kiedy wszystko się wyjaśni. Przyjadę, jeśli tylko będzie we mnie życie. Może na przedwiośniu, może w ciągu zimy. Pozdrów twoją siostrę Polikaste i powiedz jej to. Towarzysze czekali przy okręcie, gotowi do drogi. Gdy tylko przybył Medon i obie skrzynie z darami, odbili od brzegu. Musieli płynąć o wiosłach wzdłuż brzegów Pylos koło lagun, potem wiatr był pomyślny. Między Zakynthos i lądem stałym mknęli chyżo. O zmierzchu wychylili wspólnie dziękczynny puchar. Wino krążyło od ławy do ławy, wydobywano puchary. Większość załogi uważała mimo wszystko podróż za udaną, jakkolwiek tylko Telemach dotarł dalej niż do Nestora. Pod wieczór wielu z nich czuło się jak powracający spod Troi. Płynęli kursem północnym, w poprzek długiej, szerokiej zatoki, która dzieli królestwo Pelopsa i wybrzeże akarnańskie - ku Thoai, wyspom o poszarpanych brzegach, a kiedy znaleźli się blisko nich, na niebie było już tyle gwiazd, że mogli sterować prosto na zachód ku południowemu cyplowi ojczystej wyspy. Byli dobrze poinformowani, a Medon wielokrotnie nieco krzykliwie ostrzegał przed strażami na górach i w cieśninie między Same i Itaką. Spuścili żagiel, położyli maszt i wsunęli się w wąską, rzadko wykorzystywaną zatokę portową pod południowym cyplem. Telemach wyskoczył na ląd bez wielkich ceremonii. - Zostanę trochę u pasterzy - powiedział - ale jeśli będę mógł, przyjdę do miasta wieczorem. A w każdym razie jutro rano. Skrzynie możecie zanieść do domu Klytiosa. Medon niech powie mojej matce, że jestem tutaj. Jeśli załatwię tę sprawę, nikt z was nie pozostanie bez nagrody. Odbili od brzegu znowu i o wiosłach płynęli resztę drogi przez cieśninę tuż pod nadbrzeżnymi górami ku rodzinnemu miastu. Niektórzy już się przebrali w inne szaty, by zrobić jak najlepsze wrażenie. *** Wygrana czy strata? Usiłował wyliczyć to sobie idąc pod górę stromą ścieżką. Wszystko było takie proste, gdy wyjeżdżał. Teraz musiał uważać na każdy swój krok: kamienie były śliskie od deszczu, a strażnicy mogli czyhać wszędzie w krzakach. Wygrana czy strata? Jestem inny i jestem teraz samotny, całkiem samotny. I jeśli tato wróci do domu, to i tak zostanę samotny - dlatego że nie znalazłem go teraz, nie znalazłem śladów. Wracał z wielkiego świata. Wielki świat to była polityka i przyjemne, emocjonujące rozmowy. Polityka ukrywała się pod powierzchnią, która była równie śliska jak ta ścieżka i równie trudno było się po niej poruszać. Najlepiej, żeby mama wyszła ponownie za mąż jak najszybciej, myślał. Czy wierzę, że tato wróci? Nie wierzę. Pachniało tu jesienią. Gdy wszedł na górę, widoczność była tak ograniczona, że widział tylko najbliższe dęby. Oparł się na drzewcu włóczni i starał się dostrzec skrawek morza przez wyrąb. Daleko do wiosny. Jak długo nie było go w domu? Dwanaście dni i nocy. Było jeszcze lato, kiedy wyjeżdżał. Jak będę żył, pojadę do Pylos, kiedy ona wyda się za mąż, pomyślał. Jeśli zamieszka tutaj z którymś z nich, zostanę tam przez jakiś czas. A później wrócę, bardziej otwarcie. I nie sam. Nie zabija się ot tak sobie zięcia Nestora. W głębi lasu posłyszał ujadanie psów. *** Może to dlatego, że w powietrzu była dziś jesień, mgiełka, drobny deszczyk: nagle zdała sobie sprawę, że jest już stara. Można przypuścić, że wiedziała o tym od dawna, w głębi duszy, nie okazując tego, ale kiedy brzemienna córka Doliosa szła przez dziedziniec spełniając swoją rolę w życiu-oczekiwaniu Penelopy, ta jasno to sobie uświadomiła. - Kryguje się coraz bardziej - powiedziała do Euryklei, która stała za nią przy oknie. Było to już po czesaniu. Stara niania Tego-który-odjechał, wiecznie chorowita i niemal wszędzie obecna staruszka, która właściwie niedowidziała, nie dosłyszała, spojrzała także w dół. - Kotka jest kotna - powiedziała. - To szlachetna rasa. Pan Laertes przywiózł ją z kraju Ajgiptosa. Przypuszczam, że to trzydzieste siódme pokolenie lub coś w tym rodzaju. - Sądzę, że zrozumiałaś, iż mam na myśli dziewczynę, a nie kotkę - odparła Penelopa. - Dziewczyna - prychnęła Eurykleja - o niej nie myślałam. Tak, widzę, wiem, że się kryguje. Jest w dziewiątym miesiącu. A wtedy one nie są sobą. - To chyba Eurymachos, prawda? - Ona jest młoda - rzekła staruszka. Usłyszały hałas na zewnętrznym dziedzińcu. Penelopa wychyliła się przez okno i jeszcze szerzej rozwarła drewniane okiennice, i patrzyła ponad płaskim dachem megaronu. Ktoś nadbiegał. Usłyszała głos Amfinomosa, później Antinoosa. Gdy pojawili się w bramie, odkryła także Eurymacha. Cały stały komitet, ale nie weszli na górę. Sprzeczali się widocznie. - Ściągnij więc straże! - krzyczał Antinoos. - Posłałem gońców - odparł Eurymachos. - I okręt strażniczy z cieśniny! - Jest już w drodze do portu - odparł Amfinomos spokojnie w swoim, jak jej się teraz zdawało, pięknym dialekcie z Dulichionu. - Posłałem gońców, gdy tylko dowiedziałem się, że chłopcy wrócili do domu. Telemacha nie było z nimi. O Panie, Zeusie! pomyślała i podniosła rękę do ust. Eurykleja przycisnęła dłonie do wyschłych piersi. - Kto też mógł go ostrzec! - krzyczał Antinoos. - Myślę, że to Medon - odparł Eurymachos. - Nie ma go już od wielu dni. No i oczywiście ta starucha. Eurykleja zrobiła mały krok do przodu, stanęła tuż obok Pani Domu i patrzyła w dół na nich. - Zapłacą za to! - krzyczał Antinoos nie posiadając się ze złości. - Nonono - uspokajał go Amfinomos. - Nic już na to nie można poradzić. - Nic? Spojrzeli ponad murami ku Dolnemu Miastu i portowi. Mgiełka przerzedzała się, ale padał drobny deszczyk. Okręt przybił do brzegu i wyciągnięto go już na piasek. Kilku młodych ludzi niosło wiosła i żagiel, inni wynosili dzbany i worki z prowiantem, a na samym tyle pół tuzina ludzi dźwigało coś, co przypominało skrzynie. Okręt strażniczy przybył od strony cieśniny, maszt miał położony, wśliznął się z podniesionymi wiosłami do przystani; ludzie wyskoczyli na ląd, wyciągali teraz na brzeg długi, czarnosmołowany kadłub. Aż w oknie Penelopy słychać było ich kłótnie. - Słyszałaś, nie było go z nimi? - odezwała się Penelopa. Staruszka zrobiła kilka niezdecydowanych kroków tam i z powrotem po izbie, złożyła dłonie i kołysała górną częścią tułowia, oczy miała całkiem czarne. - Jeśli Wasza Łaskawość pozwoli?... - rzekła. - Tak, biegnij! Staruszka nie pobiegła, ale nie można powiedzieć, by nie poruszała się szybko. Nie włożyła nawet sandałów, które stały pod drzwiami. Przemknęła jak szary szczurek przez dziedzińce i przez zewnętrzną bramę i była już na stoku w drodze do Dolnego Miasta, zanim jeszcze Melantho zdążyła ukończyć poranną rundę. I właśnie wtedy, w tej chwili bojaźni, przyszła Tej-która-jeszcze-czekała ta dziwna i niczym nie uzasadniona myśl: za stara! Jestem za stara! *** Staruszka była już w drodze powrotnej, wyprzedzając innych w towarzystwie młodego mężczyzny, syna Klytiosa. Penelopie zdawało się, że szli zbyt powoli. Gdy doszli do wewnętrznego dziedzińca, zawołała do nich: - No i co? Syn Klytiosa spojrzał w górę, ale Eurykleja nie dosłyszała. Przeszli przez zewnętrzny przedsionek i megaron i byli teraz na schodach. Przyjęła ich przy drzwiach. - O! - próbowała dyszeć Eurykleja (zbyt sztucznie, pomyślała Penelopa także w tym momencie) - o! nigdy jeszcze tak szybko nie biegłam w całym moim życiu! Ale głos jej był spokojny, wyczuwało się w nim radosny triumf. - No więc? - Wasza Łaskawość - rzekł syn Klytiosa, jak mu tam było. - Telemach prosił nas, żeby pozdrowić i powiedzieć, iż zszedł na ląd w innym miejscu na wyspie. - Gdzie? - Kazał powiedzieć, że przyjdzie tu wieczorem albo może jutro rano. - Gdzie on jest, gdzie zszedł na ląd? Mów, człowieku! - Wybaczcie mi, pani - wtrąciła Eurykleja - to świadczy o tym, że Telemach jest mądry i doświadczony. Syn Klytiosa otworzył usta, chciał mówić coś dalej, była to widocznie jego pierwsza dyplomatyczna misja, ale Penelopa dała mu znak, by zaniechał. - Już dobrze, dobrze, rozumiem. Czy przyjdzie sam? Posłaniec nie zrozumiał pytania. - Może przybędzie później jakaś flota wojenna, jutro albo pojutrze? - wtrąciła z nadzieją w głosie Eurykleja. - Nic o tym nie wiem - odparł młody człowiek. Staruszka znowu złożyła dłonie jak do modlitwy. - W każdym razie jest przecież przy życiu! - rzekła. - Dobrze - bąknęła Penelopa. - Dziękuję. Możesz odejść. I ty też, Euryklejo. - Właśnie chciałam prosić o pozwolenie - rzekła staruszka. *** Znaczniejsi zalotnicy odbyli coś w rodzaju zebrania w zewnętrznej bramie. Prócz załogi okrętu strażniczego był tam z tuzin zalotników z miasta. Antinoos, Eurymachos i Amfinomos przeszli znowu przez dziedziniec. Wkrótce potem ujrzała syna Klytiosa, jak mu tam było - chłopak urósł, jak oni rośli, ci chłopcy! - przemykającego się obok członków komitetu, a za nim przyszła Eurykleja, wciąż jeszcze boso. Ale zatrzymała się na wewnętrznym dziedzińcu, przed bramą, i kiedy obok niej przechodziła ta wstrętna kotka, schyliła się niezwykle zgrabnie i pogładziła ją miękko po grzbiecie. Potem podniosła ją z ziemi i usiadła na kamiennej lawie blisko bramy, z kociskiem na kolanach. Penelopa widziała, że drapie wstrętne zwierzę pod brzuchem, po sutkach. Słyszała głosy z zewnętrznej bramy, lecz nie rozróżniała słów. Ale wtem: - Nie, nie i jeszcze raz nie! Nigdy się na to nie zgodzę! Dość już z tym! Musimy czekać, dopóki ona się nie zdecyduje! On w niczym nie przeszkadza! Był to Amfinomos; odwrócił się w bramie i krzyknął niezwykle gwałtownie - ten spokojny człowiek - coś więcej do nich i znowu przeszedł przez dziedziniec. Bezpośrednio po tym pojawili się Antinoos i Eurymachos, szli obok siebie rozmawiając. Eurykleja puściła kotkę i poszła za nimi. Wołali coś do niej: młodzi mężczyźni, którzy obrzucają obelgami starą kobietę. - Odbyli zgromadzenie - mówiła Eurykleja, wcale nie proszona, by przyszła na górę opowiedzieć o tym. Staruszka stała przy progu i patrzyła na swoje stopy. - Ach tak - bąknęła Penelopa. - Ugięli się przed Amfinomosem - ciągnęła staruszka. - On nie chciał. Powiedział, że już tego dość. - Nie chciał, czego? - udała, że nie rozumie, o co chodzi. - Zabić go - powiedziała Eurykleja. - Nie zabiją go, kiedy tutaj przyjdzie. Nie odważą się. Ta-w-średnim-wieku odwróciła się w stronę okna. Czarna, kędzierzawa, grubaśna córka Doliosa była na dworze i przechadzała się znowu. Zabić! pomyślała. - Nie, nie odważą się chyba - rzekła spokojnie. - To Amfinomos temu zapobiegł - wtrąciła staruszka. - On jest najzacniejszy z nich wszystkich. Młody, piękny, dobry Amfinomos, pomyślała. - A wieczorem albo jutro rano przyjdzie Telemach, jak zapowiedział - ciągnęła staruszka, choć nikt jej nie prosił, by była taka gadatliwa, taka natrętna, tak denerwująco wymowna. - Jeśli chodzi o mnie, to jestem, jeśli Wasza Łaskawość pozwoli, ogromnie jego ciekawa. Pomyśleć, tak długo go nie było! - Niecałe dwa tygodnie - wtrąciła. - Być młodym i móc wyjechać w świat! - powiedziala staruszka. - Pomyśleć, być młodym i móc odbywać podróże! Wyjechać z młodym, pięknym, mądrym, zacnym Amfinomosem. Wyjechać do Dulichionu. Nie oglądać twarzy Antinoosa, nie oglądać Eurymacha. Nie oglądać córki Doliosa. Melantho usiadła na ławie z kotką na kolanach. Zabić? pomyślała Ta-w-średnim-wieku. *** Ojciec zobaczył młodego mężczyznę, który stał na dworze w cieniu sionki, podczas gdy cztery psy skakały wkoło jego nóg. Młodego mężczyznę średniego wzrostu, jeszcze niezupełnie dorosłego i o dość zwyczajnej, nie głupiej, ale też nie nadzwyczaj inteligentnej twarzy: otwartej, niedoświadczonej. Syn widział przede wszystkim Eumajosa, który witał go wylewnie okazując szczerą radość, wziął go kilka razy za rękę i miał łzy w oczach. Z ławy przy ogniu podniósł się brodaty mężczyzna. Wyglądał na bardzo steranego, twarz miał wyniszczoną, odzież brudną i podartą. Nie zrobił większego wrażenia na Telemachu. Tym, kogo ojciec widział w swojej przenikliwości, w swoim zaostrzającym widzenie odczuciu, że jest opuszczony i odsunięty na bok, w swojej zazdrości wobec tej istoty, będącej jego dzieckiem, jego małym chłopaczkiem, był młody mężczyzna, który wrócił do domu po nieudanej misji i starał się ukryć swoje niepowodzenie. Głos miał bojaźliwie przesadnie ożywiony, krzykliwie optymistyczny, gdy rozmawiał i uśmiechał się do Eumajosa i do psów, ale mimo wszystko był głęboko obojętny - jakby tylko udawał. Przyszedł tu, by wypocząć, i posługiwać się tym otoczeniem, jak człowiek posługuje się potrzebnym narzędziem: przez chwilę. Ojciec odczuwał może to, co odczuwamy umierając: nieodwołalność. Syn był może taki, jakim go sobie wyobrażał w swoich marzeniach: młodym mężczyzną mniej więcej takim właśnie. Ale mimo to innym, choć nigdy więcej nie potrafiłby powiedzieć, na czym ta inność polegała. To, co sobie wyobrażał, miało zniknąć i nigdy więcej nie przyjść mu na myśl; przyzwyczajenie, było już obecne, miał kilka minut, żeby się do niego przyzwyczaić. Młody mężczyzna miał prosty, nieco mięsisty nos Penelopy, ale jasne oczy Podróżnika. Szczękę miał ojca, ale nie rozwiniętą, jeszcze bez siły. W ustach występował już rys zgorzknienia. Ruchy były wciąż jeszcze bardzo chłopięce, na przejściu do dojrzałej męskości. Można by wróżyć: ten mężczyzna będzie zapewne dość rozsądnym, ale może nie nazbyt mądrym i przenikliwym władcą, dobrodusznym, ale może nieco ciężkawym królem. Syn wyobrażał sobie ojca inaczej, zupełnie inaczej. Ani przez chwilę nie przyszło mu do głowy, że obdartus przy ławie mógłby się nazywać Odyseuszem. - Poszły! - skomenderował zwracając się do psów. - Już dobrze, leżeć, leżeć! - Jedzenie będzie zaraz gotowe, Wasza Łaskawość - Eumajos użył tego słowa po raz pierwszy bezpośrednio zwracając się do niego. - Świetnie! Nie, siadajcie, siadajcie - powiedział do obcego mężczyzny. - Tu jest miejsce - wtrącił Eumajos. Jedli zimne mięsiwo z poprzedniego dnia gryząc przy tym razowy chleb. Telemach starał się utrzymać ton lekki i wesoły, ale widać było po nim wysiłek. - Naprawdę przyjemnie jest być tu u ciebie znowu - zwrócił się do przodownika świniopasów. - Jesteś zdrowy i rześki jak zawsze! - Niezbyt często Wasza Łaskawość przychodzi teraz mnie odwiedzać - powiedział Eumajos nawykły już niemal do używania uroczystego zwrotu. - Ale mam przecież także innych gości. - Szkoda, że taka wstrętna pogoda - rzekł Telemach. - Mój gość rozbił się z okrętem tu opodal, kiedy wiało tam mocno kilka dni temu - ciągnął Eumajos. - Wybiera się do miasta. Może Wasza Łaskawość nim się zajmię? Powiada, że jest z Krety i wiele ma do opowiadania. - O! - zdziwił się Syn i rzucił Podróżnikowi spieszne spojrzenie. - To ciekawe. Bardzo ciekawe - dodał zaraz potem obojętnie. - Posłuchaj, Eumajosie, musisz coś dla mnie załatwić. Spojrzał znowu na Gościa, podejrzliwie. - Można mu ufać - zapewnił przodownik pastuchów. - Jestem przekonany, że można mu zaufać. - Taktaktak - powiedział Syn obojętnie. - A więc ta sprawa. - Wasza Łaskawość nie potrzebuje mówić, o co chodzi. Czy mam też zawiadomić pana Laertesa? - Nie, to będzie za daleka droga - powiedział Syn. - Ale powiedz mamie, żeby posiała do dziadka gońca, że jestem w domu. Odwiedzę go za kilka dni, jak będę miał okazję. A potem dowiedz się, jaka tam jest sytuacja, i wracaj prosto tutaj. Rozumiesz? *** Przemiana, która się dokonała, złożona została, jak wiele innego, w ręce Ateny. Ale nie było to żadne czarodziejskie przedstawienie, lecz może nie zwyczajna, ale w pełni nadająca się do przyjęcia przebieranka. Pod spodem krył się naturalnie niepokój. I podejrzliwość. Telemach, młody mężczyzna, który wciąż jeszcze czuł się zagrożony zamordowaniem, został sam na sam z obcym, który wprawdzie występował bez broni, ale wyglądał krzepko i nie poruszał się niezgrabnie. Ze swoją włócznią, mieczem i podejrzliwością stał przed nim, podczas gdy kiepska włócznia Eumajosa i jego niezdarny miecz oddalały się. - Byliście zatem w podróży? - odezwał się Syn. - Tak, byłem w podróży. - I znaleźliście się tutaj przypadkiem? Siedzieli na ławce przed izbą. Telemach postawił włócznię pod drewnianą ścianą, wystarczyło mu tylko wyciągnąć prawą rękę, by jej dosięgnąć. Nieco się przejaśniło, ale w powietrzu był chłód. - Przypadek? - powiedział tamten. - Tak, można to tak nazwać. Płynie się z prądami, może prądy płyną przypadkiem. Spróbował zbliżyć się do tematu. - Byłem na wojnie - powiedział. - Ale właściwie to byłem w podróży przez dwadzieścia lat. Przeszło to mimochodem. - Taak! - powiedział Syn grzecznie i podejrzliwie. - To bardzo ciekawe. No i potem przybyliście tu, akurat w tej sytuacji, właśnie do Itaki? - Tak. - A czym innym jeszcze zajmowaliście się? - zapytał Syn. - Trudniliście się polityką? Wyglądacie, jakby to powiedzieć, tak mało na rozbitka. On tego nie zrozumie, pomyślał tamten z niepokojem. Może mnie zakłuć w każdej chwili, z samego tylko strachu. Jest zbyt prostoduszny. Ale w jego myśleniu była czułość: Jak można wymagać, by on miał to pojąć? Nie, nikt nie może tego żądać. W gruncie rzeczy jest dość inteligentny. W każdym razie normalnie inteligentny. - Długo byłem w drodze powrotnej - powiedział. - Mam syna, który czeka na mnie, od wielu lat! I żonę. Czekali na mnie co najmniej ostatnie dziesięć lat. Ich położenie jest niepewne, są pod naciskiem z wielu stron, jej ojciec chce, żeby wydała się za mąż, a mój syn czeka na swego ojca. Tak sądzę. Jest im ciężko. - To ciekawe - powiedział młody mężczyzna z dość małym zainteresowaniem, lecz mimo to podejrzliwie. - Nie należycie chyba do takich, którzy przychodzą tutaj opowiadać mojej matce, że ojciec jest w drodze do domu? Całe sznury takich ludzi tu się zjawiają. Chcą jadła i odzieży. Mówią, że słyszeli o tym albo też że jest ktoś, komu mogą pewnie ufać, a kto słyszał pogłoski tu czy tam, na przykład na Krecie, że mój ojciec wraca. Tamten przełknął te słowa. - Mógłbym może opowiedzieć coś - rzekł. - Ale przechodząc do innej sprawy: Czy pamiętacie, jak wyglądał wasz ojciec? - Czy pamiętam? - obruszył się z lekka Telemach. - Miałżebym go nie pamiętać? Widzę go moim wewnętrznym wzrokiem codziennie! Rozpoznałbym go natychmiast choćby spośród tysiąca osób, tysiąca bohaterów. Podszedłbym wprost do niego i powiedziałbym: Ty jesteś moim ojcem! - Jak on wyglądał? - zapytał tamten. - Wyglądał? - bąknął Telemach. - Jak wyglądał? No tak... poczekajcie. Ja... Zastanowił się. - No tak, był dosyć wysoki. Pamiętam to wyraźnie. Właściwie był ogromny i bardzo barczysty, choć tu na wyspie chciano go naturalnie zrobić mniejszym, niż był w rzeczywistości. Był? pomyślał tamten. - Miał brodę jak złoto, i włosy zresztą też - ciągnął Syn. - I oczy całkiem jasnoniebieskie, to było aż dziwne, jakie niebieskie. A nad lewym kolanem, po wewnętrznej stronie uda, miał długą podwójną bliznę, skaleczył się jako chłopiec, a później miał wypadek z dzikiem, opowiadała raz mama. - Widzieliście tę bliznę? Wzrok Syna był pełen podejrzliwości - zraniony chłopak. - Dlaczego o to pytacie? Co to za przesłuchanie? To jasne, że widziałem! - I mieliście wtedy zaledwie nieco ponad dwa lata. - Mam zupełnie wyraźny obraz tej blizny - rzekł Telemach płaczliwie. - A zresztą to was nic nie obchodzi! Muszę chyba wiedzieć, jak wyglądał mój ojciec! - Taktak - powiedział tamten - taktak. *** Wyrazem żałoby mogą być czarne albo fioletowe szaty, łzy w oczach i popiół we włosach lub też brzydkie dźwięki w gardle. Mogą nim być jasność, stałość, skupienie i rzucanie spojrzeń na swoje dłonie i stopy. - Jak sądzicie, czy wasza matka poznałaby waszego ojca, gdyby teraz powrócił do domu? Syn spojrzał na niego z wyrzutem szeroko rozwartymi oczami. - To przecież oczywiste! Zobaczylibyśmy to natychmiast. Momentalnie! Podróżnik pomyślał: Pallas Ateno, dopomóż mi teraz, zsyłając jakąś myśl, jakiś koncept! Ale był to tylko grzeczny, wewnętrzny ukłon przed boginią, gdyż miał już pomysł. To ryzykowne, ale ja muszę ryzykować, pomyślał. Podniósł się z ławy. - Mam wam coś pokazać, poczekajcie tutaj, wrócę za małą chwilę. Ale bądźcie tacy dobrzy, trzymajcie psy. Telemach podniósł się także, ujął włócznię, zaczął wiercić drzewcem w ziemi. - Nie wiem... ja... - zająknął się. - Widzicie przecież, że nie mam żadnej broni - powiedział tamten cierpkim głosem. - I nie sądzicie chyba, że zamierzam pójść i przyprowadzić bandę morderców? Jeśli tak, mylicie się. I jeśli tak błędnie myślicie, możecie przecież rzucić za mną włócznią teraz, kiedy odchodzę. - Ale ja nie rozumiem - bąknął Syn. - Tak - przyznał tamten. - Ale niebawem zrozumie cię. Trzymajcie psy. Gdy schodził w dół przez zarośla, myślał raz po raz, że to był dziecinny pomysł, że był on bardzo śmieszny, ale że nie można było tego zrobić w inny sposób. Wśliznął się do groty i odnalazł swoje obie skrzynie nietknięte. Musi sobie uprzytomnić, że jestem tak samowystarczalny, iż nie chcę niczego od niego. On mnie nie pozna, ale może mnie uzna. Nikt nigdy mnie nie rozpozna, ale mnie uznają. Rozpoznają może moje ciało i będą mnie nazywać moim imieniem. Ale nigdy nie poznają mnie. I powiedział głośno: - Nigdy też nie będę mógł tego od nich żądać. Wyjął szaty, hełm, drogocenny miecz i nowy grot włóczni, który dostał od Alkinoosa. Kaftan był z cienkiego lnu, ze srebrnym haftem przy szyi, płaszcz bia!y z niebieskim obramowaniem, haftowany złotem z przodu i na plecach, wybrał ten najbardziej luksusowy i królewski. Uśmiechał się swoim brzydkim krzywym uśmiechem, gdy zamykał skrzynię, wziął odzież pod pachę i wyszedł z groty. Przy źródle, powyżej groty, umył szybko twarz i pierś i starał się ułożyć sobie brodę i włosy, i przygładzić je, nim zmieni szaty. Włożył sandały, były nowe i śliskie i skrzypiały trochę. Ułamał kij, obciosał go i uzyskał w ten sposób prowizoryczne drzewce włóczni. Na koniec włożył hełm i przewiesił miecz. Gdy wspinał się pod górę stromą i śliską ścieżką przez mokre zarośla, ze starymi szatami w tobołku pod pachą, wydawało mu się - przy całym smutku, który w nim się nagromadził - że wszystko to jest dosyć komiczne. Zanim wyszedł na polanę, ukrył tobołek w krzakach. Psy szczekały, potem warczały, ale zachowywały się spokojnie. Na progu sionki stał Telemach i czekał z lewą dłonią na rękojeści miecza, a prawą dzierżąc mocno drzewce włóczni. W jakiś sposób wmieszała się jednakże Pallas Atena, nie jest ona nigdy bezczynna. Rzuciła ona na Syna nie tylko osłupienie, ale także myśli. Telemach miał naturę religijną i kiedy zmieszana z bojaźnią chęć stawienia oporu, która przepływała przez całe jego wnętrze w różnych gwałtownych falach, ukształtowała się w dźwięki, w słowa, wyszło z tego: - Co, na wszystkie świętości... I zaraz przyszła mu natchniona przez boginię myśl. - Jesteście bogiem? Tamten podszedł bliżej, bliżej, hełm błyszczał w szarym świetle dnia, płaszcz lśnił bielą i złotem, sandały były brązowo-czerwone i prawie nie było słychać ich skrzypienia na zdeptanym przez świnie i ludzi podwórzu. Drogie kamienie i płytki bursztynu na rękojeści miecza i na pochwie migotały, a grot włóczni słał liczne wyraźne, białe, niebieskie, żółte i czerwone błyski. Komizm znikł w ciągu tych sekund: wszystko stało się wielkim powrotem do domu, stało się doprawdy czymś nadludzkim. - Wróciłem do domu - powiedział. - Jestem tu. Syn zrobił krok w tył i potrącił ramieniem o framugę drzwi. Psy warczały u jego nóg. - Jeśli jesteście bogiem, powiedzcie to natychmiast - wybełkotał. Ale już wiedział. Dlaczego miałby nie wiedzieć? W obliczu tego blasku znalazł on, ten mężczyzna, którym stał się podczas podróży na ląd stały i który przy całym swym lęku czuł się bezpieczny w swej nowej męskości, zmienił się znowu w chłopca. Postać jego stała spokojnie na progu sionki, ale reszta jego istoty, mały chłopak, podbiegła do tchnącego pewnością męża, który się zbliżał. - Wróciłem do domu, jestem tu, Telemachu - powiedział tamten i uniósłszy stopę wszedł na próg sieni. - Jestem tu, jestem twoim ojcem. *** Już nigdy więcej nie dane im było tego przeżywać: płakali przed sobą. Nie wiedzieli, a przynajmniej ten młodszy nie wiedział, dlaczego właściwie płakali. Syn postawił włócznię przy ścianie za sobą, upadła ze szczękiem na ławkę i poręcz, ale on nie zwracał na to uwagi. Oczy zalała mu, ba, przepełniła fala łez, a było w niej też rozczarowanie, od tego się nie uwolnimy. Wyobrażał sobie jednak ten powrót do domu inaczej, ale przyjmował go. To jest mój ojciec, pomyślał. Poznaję go coraz to bardziej i bardziej. Jest w gruncie rzeczy dość wysoki, w każdym razie barczysty i mocno zbudowany. I widać, że wiele przeszedł. Ojciec płakał nad swoim losem; i nie jest nieprawdopodobne, że w tej chwili traktował - całkiem przelotnie, ma się rozumieć - obecną sytuację na ojczystej wyspie jako idyllę. Tę idyllę miał on zdruzgotać. A potem Syn powiedział: - Wyobraź sobie, tato, chcą mnie zamordować! Ten starszy odstawił włócznię, ostrożnie, tak, aby nie upadła, i wyciągnął dłoń do młodszego, dotknął jego pokrytego meszkiem policzka. - Mój biedny chłopcze - powiedział. *** Wieczorem, tuż przed zmierzchem, gdy Eumajos wrócił z miasta, siedział żebrak - albo jak go głęboko w swoim sercu nazywał wybitny komandor świń: Mąż-który-się-wahał, Jeszcze-wahający-się-mąż - w swoich łachmanach obok Syna na ławce przy ognisku. Z dworu słychać było pastuchów wracających z pastwisk do domu. Pogoda znowu była mglista i szara, stary zwierzchnik pastuchów był zmęczony. - Jej Łaskawość wiedziała już o wszystkim przedtem - powiedział. - Towarzysze Jego Łaskawości są w domu, cali i nie uszkodzeni, rzeczy Jego Łaskawości znajdują się u Klytiosa, wszystkich strażników z cieśniny i z gór ściągnięto. Jej Łaskawość nie sądzi, by Jego Łaskawości groziło jakieś niebezpieczeństwo - oni boją się także jej - dodał z uśmieszkiem. - Jego Łaskawość oczekiwany jest wieczorem w domu. - Nie ma żadnego pośpiechu - odparł Telemach niezwykle pewnie i zdecydowanie. - Ona ma jeszcze kilka dni przed sobą. Zostanę tu do jutra rana. - Tak, nie trzeba się spieszyć z tym, co ma się stać - rzekł stary. - Temu tutaj... Gościowi masz towarzyszyć do miasta jutro rano, kiedy już odejdę - nakazywał Telemach. - A teraz chciałbym, żebyśmy sobie urządzili przyjemny wieczór! Gdybyśmy tak zarżnęli najlepszego świniaka, jakiego masz, i wydostali twoje najlepsze wino, Eumajosie? - Już o tym myślałem - odrzekł staruch. Popatrzył na Podróżnika, ich spojrzenia skrzyżowały się przez chwilę. - Ponieważ nasz pan wrócił do domu - dodał Najwyższy Pastuch Świń. PRZYGOTOWANIA Zwyczajna na pozór mucha domowa siedziała na dolnej stronie tłustej od sadzy belki cedrowej na stropie megaronu i splatając nóżki marzyła o krwi. *** Wszyscy czuli, że blisko jest jakaś granica, koniec. Niektórzy liczyli na dni, inni na długość ludzkiego żywota. Osiem dni, szeptała Penelopa, siedem dni, szeptała Penelopa do siebie samej rankami i nie mogła jeszcze rozstrzygnąć, czy było to długo, czy krótko. Dziewięć dni, osiem dni, siedem dni, mruczeli albo myśleli zalotnicy, panicze, zadufani w sobie i rozsadzani żądzą pasożyci, zakochani, pełni szacunku lub też zimno kalkulujący i nie mogący zdecydować, czy to dobrze, czy też źle. Ale okres zalotów dochodzi) do końca. Mieli powrócić do innego życia - ktoś z nich z wdową po królu Itaki jako małżonką, i domyślano się już, kto to może być, widziano już adres Dulichion na jej skrzyniach. Niektórzy mieli dalej robić tutaj interesy, niektórzy mieli się poświęcić uprawie własnej ziemi, niektórzy mieli wyruszyć na wyprawy do jeszcze nie splądrowanych wybrzeży. Niektórzy z tych ludzi mieli wkrótce umrzeć, haniebnie, niektórzy mieli pójść do Hadesu jako potężni, starsi panowie, niektórzy mieli zgasnąć jako niewolnicy w obcych krajach. A inni, najbardziej tajemniczy, wciąż jeszcze nie całkiem odkryci wykonawcy ról, liczyli na życia ludzkie, na zgony. Istniały szeptane listy. Dwanaście żywotów, seria imion. Pięćdziesiąt lub pięćdziesiąt dwa żywoty, które trzeba wziąć, szybko. Sto osiem żyć ludzkich, myślał może ktoś, kto w młodzieńczej nienawiści przeceniał znaczenie zgrai zalotników. Świnie to przeczuwały i nie chrząkały już tak żałośnie, nastała zresztą jesień i w lesie było pod dostatkiem żołędzi, a owce, jakiś czas temu ostrzyżone, zaczęły porastać nową wełną i także były wesołe, i ich zaufanie do ludzi wzrastało. Jak było z kozami, nie można ustalić po długim czasie, ale chyba też były zadowolone. Najgorsi żarłocy mieli niebawem wynieść się - odejść, odpłynąć, albo zostać wyniesieni. Bydło na porośniętych trawą wyspach lżej oddychało, przeżuwało mniej nerwowo. A na pułapie megaronu siedziała, jak wspomniano wyżej, na pozór całkiem zwyczajna mucha domowa i splatając nóżki marzyła o krwi. Słońce, współczujący czasem, a czasem okrutny Helios, jeden z najwybitniejszych szpiegów bogów, chodziło codziennie w mgiełce lub w przejrzystym jesiennym powietrzu po całym znanym świecie i zabarwiało morze wieczorami, jeśli do niego dosięgło. *** Zdawało jej się wszakże, że Syn jej zmienił się przez te dni, kiedy był nieobecny, ale nie na tyle, jak się tego obawiała. Nie przybył z flotą wojenną i wojskiem; wrócił do domu z nazbyt bogatą i po dziewczęcemu haftowaną suknią dla niej, i chyba oznaczało to, że miała ona być użyta jako suknia panny młodej. Było to oględne pozdrowienie od kuzynki Heleny z Lakedajmonu. On sam też otrzymał podarki; mogła rzucić na nie okiem, gdy zszedł do miasta i kazał przynieść tutaj swoje skrzynie z domu Klytiosa. - Przesyłają najlepsze pozdrowienia - powiedział. - Ucieszyła ich wieść, że jesteś w tak dobrym zdrowiu, mamo. Ale był tajemniczy w jakiś nowy sposób. Dawniej było to po nim widać: Jestem tajemniczy, jestem jednym spośród najbardziej tajemniczych, jacy istnieją, noszę się z myślami, do których nie dojdziecie! Teraz istniało to tylko w spojrzeniu. Zawierało ono pewność. Wiem coś! Prócz tego przybrał nowy styl, nie mogła oprzeć się, by nie pomyśleć: styl snoba. Nosił nowe szaty, kaftan haftowany własnymi rękami Heleny, jak to stwierdził mimochodem, miał ten kaftan czerwone i niebieskie obszycia i obramowania. W miejsce swego starego, nie tak dawno nowego, czerwonego płaszcza nosił biały, przetykany złotem, książęcy, który dostał od Menelaosa, a jego sandały były po królewsku krzykliwie żółte i miały srebrne sprzączki. Lśnił od oliwy i pachniał wonnościami. Zalotnicy na dole, w megaronie, byli od wczoraj podochoceni i pili dużo, słyszała to. Wielu robiło to może z ulgą: uniknęli zabicia Syna. Niektórzy z innych wysp zbierali się do odjazdu, zamierzali wracać do domu, by zająć się jesiennymi pracami albo przyjąć okręty, które trzymali na morzach, by prowadzić handel albo plądrować w sezonie żeglugi. Kilku dało za wygraną zupełnie. Uznali sprawę za rozstrzygniętą i nie chcieli już dłużej tutaj rdzewieć. Dziś była uczta pożegnalna dla dwóch grup: piekli owce na dziedzińcu i składali ofiary. - Dobrze się bawiłeś w podróży? - pytała. - Hm, tak sobie - odparł. - Ciekawie jest wyruszyć w świat. - I niczego się nie dowiedziałeś... mam na myśli ojca? Spuścił oczy na swoje żółte sandały. - Niczego ważnego - odrzekł. Miał dla niej czułość, niepewną, niespokojną czułość. Zrobił dwa kroki w przód i stanął obok niej w niszy okiennej: jej najzwyklejszym miejscu od dwudziestu trzech dni. Na dole, na dziedzińcu szła Melantho z obwisłym brzuchem, i to go trochę irytowało. - Będzie wszystko dobrze, zobaczysz - powiedział. - Miejmy nadzieję - odparła ciężko. - Byli bardzo zacni w Pylos, mamo - powiedział tak wesoło, jak umiał. - Nestor to człowiek wart poznania, prawdziwy król! - No a Menelaos i Helena? - Hm - bąknął - bardzo byli przyzwoici. Choć na swój sposób czułem się lepiej w Pylos. Zamierzam pojechać tam znowu. W zimie albo na wiosnę. Zaprzyjaźniliśmy się bardzo z Pejsistratosem. - To pewnie jeden z synów? - zapytała starając się udawać zainteresowanie, ciekawość. - Ale Nestor ma przecież także córki, kilka córek? - Tak - potwierdził żywiej, z prawdziwym zapałem. - Najmłodsza nazywa się Polikaste, jest... Starał się nie patrzeć w dół, na dziedziniec. - Chciałabym bardzo pozbyć się tej Melantho z domu - powiedziała. - Niestety nie można jej tak łatwo sprzedać. Ale można ją odesłać do domu. - Nie sądzę - stwierdził mocnym głosem. Szukała, co by można było jeszcze o tym powiedzieć. - Ona... ona miała brzydką rolę w spisku na ciebie - oznajmiła w końcu. - Nie sądzę, żeby należało ją odesłać - rzekł. Odwróciła się ku niemu, nim odpowiedziała: spojrzenie jej przesunęło się po jego twarzy, piersi i ramionach: - Ile to już czasu, jak miałeś... jak ją lubiłeś, jak miałeś do niej słabość? Nic nie odpowiedział. - Dziewięć, dziesięć miesięcy? - zapytała. - Nie sądzę, że powinnaś ją odesłać - powtórzył. - Wszystko będzie dobrze, mamo. Wszystko niebawem bardzo się zmieni. Kiedy ja odejdę albo kiedy on będzie martwy, pomyślała i położyła dłoń na jego ramieniu. Zszedł na dół i usiadł na swoim miejscu, na swoim honorowym krześle, jakby nigdy nic. Byli bardzo przyjaźni, nawet przypochlebni. *** Bogowie chcieli rozpętać gniew i kosztowało ich to wiele trudu, zanim im się to udało. Czy im się udało? Gdy Eumajos i Podróżnik idąc ścieżką przez wąski przesmyk uzyskali swobodny widok na skalistą Same na zachodzie i na Wyspiarskie Morze na wschodzie i kiedy przewędrowali niemal całą Północną Wyspę, doszło do kłótni z Przywódcą Kóz, od wielu lat zdrajcą Melanthiosem. Kilka godzin trwała wędrówka, nim dotarli do tego punktu, bardzo rozstrzygającego, u źródła w Topolowym Gaju, tuż ponad miastem. Melanthios, żądny władzy urzędnik, przywołał tam kilku pasterzy na tajną konferencję; chodziło o dostawy, naturalnie, i nie chciało mu się chodzić aż w góry, na pastwiska, spieszyło mu się. Można by powiedzieć: Bogowie rozsiali tyle i tyle gniewu na ludzkiej drodze, igrali z nim i mieli równocześnie jakiś zamiar. Sytuacja Melanthiosa była taka, że postawił on zbyt wiele na to, iż Partia Zalotników pozbawi życia Syna, i dlatego wyrżnął kozy i przypuszczalnie sprzedał potajemnie albo też był zbyt szczodry z dostawami dla kuchni. Twierdził też obecnie, że goście jedzą zbyt mało wieprzowiny. Gdy pasterze wyruszyli w powrotną drogę do swoich kóz, zabrali z sobą sporo wyzwisk, ale nie wyczerpało to zarezerwowanej na ten dzień ilości gniewu ludzkiego w piersi Najwyższego Pasterza Kóz. Siedział przy źródle i snuł plany. Znajdował się w obliczu rozstrzygnięcia. Jego siostra zhańbiła się tak, że nie mógł jej wydać za mąż za przyzwoitą cenę, nawet gdyby Penelopa zgodziła się na to, a jego pozycja może stać się dosyć opłakana, kiedy Czekająca zdecyduje się i wybierze. Zalotnicy i pieczeniarze z sąsiednich wysp i lądu stałego mieli niebawem wyjechać do domów na dobre, po wszystkich tych latach zalotów, i Partia Zalotników na wyspie miała stać się całkowicie Partią Postępu albo Zjednoczenia, a Telemach zostanie może w końcu Władcą. W każdym razie, gdyby doszło do zmian, przyszłość Melanthiosa była niepewna. Zdarzyło się, że rozszarpywano złych rządców na strzępy, zanim ich powieszono. Zobaczył mężczyzn schodzących ze stoków ku źródłu i czekał, aż doszli do niego. Eurnajos nie był okazem piękna i czuć było od niego chlewem, a ten drugi wyglądał równie niechlujnie i był jeszcze bardziej obszarpany: drżąca, zmęczona postać z długim kijem w ręku i żebraczą sakwą na grzbiecie. Nic nie powiedział, dopóki nie przykucnęli, by się napić. Wtedy odezwał się: - Ach tak, sama duża świnia znowu przechadza się po świecie! Nie masz nic do roboty, Eumajosie? Czyżby wszystkie twoje świnie pozdychały z głodu? Eumajos mruknął coś pod nosem. - Co mówisz, świński królu? - Powiedziałem, że trzoda topnieje, ale to chyba nie potrwa już długo. Gniew wzmógł się tak bardzo, że Melanthios wstał. - Co chcesz przez to powiedzieć? - To, co myślę - odparł Eumajos. - Że czas płynie. Że bogowie pozwalają mu upływać. Że wszystko się zmienia. Rosły, muskularny, czarnowłosy i czarnooki Przodownik Kóz podszedł parę kroków bliżej. Nie był drętwy w debacie, szukał słów i brał te, które pierwsze znalazł. - Wciąż ściągasz do miasta żebracką hołotę, która tylko żre i żre, i nie przynosi nigdy pożytku. - O co chodzi? - Żebracką hołota! - krzyczał Melanthios. - Takie obdartusy! Nie stój mi tak tutaj i nie gap się! Kopnął. Obcy mężczyzna nie zdążył uskoczyć, dostał kopniaka w udo, zachwiał się. Eumajos krzyknął: - Drogo cię będzie kosztować ten kopniak, Melanthiosie! Taka prosta była gra bogów. Podróżnik poczuł, że gniew go ogarnia, czuł siłę swoich mięśni i sposobność rąk do ciosu, lecz mimo to uspokoił komandora świń, Eumajosa: - Nono - powiedział. - Uspokój się. - Jeśli Odyseusz wróci kiedyś do domu - warknął Eumajos. - Odyseusz! - prychnął Melanthios z szyderczym uśmiechem. - On, on nigdy nie wróci. Ale jak chcesz, ty stary dziadu, wpakuję cię na dno jakiegoś okrętu i wyślę cię gdzieś, gdzie mi przynajmniej za ciebie zapłacą. Jeśli, oczywiście, nie każę ciebie wytrzebić! - Telemach... - zaczął naczelny dowódca świń, Eumajos. - Nono, nono - powiedział Podróżnik - uspokój się. - Telemach - wykrzyknął ten opanowany przez Gniew, ten, którego bogowie karali wzniecając w nim niesprawiedliwy gniew - Telemach, ha! I on też wnet będzie skończony! A teraz stul pysk, bo inaczej wywałaszę was obu! Pokazał im plecy i zaczął schodzić, szybko, szybko, ku miastu. Mimo to Podróżnik nie czuł jeszcze prawdziwego gniewu. Chciał oddać cios, ale raczej dla zasady. Dla zasady? pomyślał. - Przypuszczam, że ten tam pewnego pięknego dnia sam straci swoje jaja - odezwał się Eumajos niezwykle ordynarnie. To na niego przeskoczył Gniew. *** Ujrzał dom. Ale go nie poznał. Mury i ściany jeszcze bardziej poszarzały. Szli wydeptaną wieloma racicami i ludzkimi stopami drogą wzdłuż zewnętrznego muru do otwartego placyku przez bramę wiodącą na dziedziniec. Sąsiednie domy stały tam jak dawniej, szukał w pamięci imion. Towarzyszy, którzy odeszli na zawsze, przyjaciół i znajomych, którzy może jeszcze żyli. W dole, w rojowisku domów w Dolnym Mieście i koło portu chodzili ludzie, on sam żył w ich pamięci. Spoglądał na ich domostwa, on, który był szczątkiem i rezultatem Wojny: mąż, który w końcu wrócił do domu. - Ach tak, więc to jest dom Odyseusza - powiedział. Słyszeli z wnętrza muzykę. Podczas gdy szli przez zewnętrzny dziedziniec, pies, który leżał na kupie śmieci w rogu, podniósł głowę i zaczął wietrzyć. Podróżnik rozglądał się na wszystkie strony. Muzyka była tu też dawniej, pomyślał. To tak, jakbym był tu wczoraj. Ale wszystko postarzało się przez jedną noc. Przystanęli przed ołtarzem Zeusa na wewnętrznym dziedzińcu. Za płaskim dachem wielkiej sali wznosiła się szara ściana wysokiego domu z piętrem kobiecym i stryszkiem. Okiennice były otwarte. Pies usiłować stanąć na nogi, ale zdołał tylko unieść łeb. Eumajos wszedł pierwszy. Podróżnik zwlekał przez chwilę, nim poszedł za nim przez przedsionek i usiadł na kamiennym progu. - Patrzcie no! - wykrzyknął zasapany Przywódca Kóz, przypochlebny i tchórzliwy, który właśnie usiadł na krześle naprzeciw Eurymacha. Miał umazane tłuszczem wargi, zaczęli właśnie jeść. - Co takiego? - zapytał Antinoos z sąsiedniego stołu. - Co się stało? - spytał spokojny Amfinomos z Dulichionu. Eumajos, który zdążył dojść do stołu Telemacha, pochylił się do Syna: - Nasz gość siedzi na progu. *** Był w domu, siedział na kamiennym progu swojej sali, a na posadzce u jego stóp leżała żebracza skórzana sakwa, którą dał mu Eumajos. Dłonie miał okaleczałe. Mały i serdeczny palec lewej dłoni wygięte były ku środkowemu, a z drugiej strony wyginał się ku niemu także palec wskazujący, tak jakby ta dłoń zamknęła się wokół czegoś w tak niesłychanym wysiłku, że nigdy już więcej nie mogła otworzyć się całkowicie. Na prawej dłoni brak było serdecznego palca, uciętego u nasady. Na zewnętrznej stronie dłoni znaczyły się stare blizny od noży i mieczy, i strzał, i włóczni i nowe, świeże strupy od muszli i kamieni, i kolców. Skórę na nogach miał poobdzieraną i podrapaną, bose stopy bardzo brudne. Śmierdział chlewem. Rozejrzał się. Przy ognisku siedział jego syn za swoim stołem. Eumajos pochylił się ku niemu i szeptał. A wokół sali zasiadali mężczyźni, których musiał zabić. Czy zabić? Telemach patrzył na swego ojca. W latach dzieciństwa i młodości, a szczególnie w latach zalotów, marzył często o tym mężu. Mówił sobie teraz: To jest mój ojciec, pochodzę z jego nasienia, jest bohaterem przebranym za żebraka, bohaterem, o którym wszyscy tyle słyszeli, jest właścicielem tego tu wszystkiego, posiada moją matkę, ja jestem jego synem. I gdyby zamknął oczy, mógłby widzieć rosłego, a w każdym razie barczystego i silnego króla, budowniczego, generała i admirała z Ilionu, Odyseusza, który miał unieść swoją włócznię, dobyć miecza, napiąć łuk i wrzasnąć. A za nim stać miała grupa mężów, wybranych wojowników z jego okrętu, który wpłynął do Zatoki Miejskiej rano, ładowny łupem i chwałą. Na progu siedział brudny i zarośnięty mężczyzna, który wyglądał na o wiele starszego, niż był w rzeczywistości. Mieli obaj udawać przez chwilę, przez jedną dobę. A w przerwie, podczas gdy mucha spokojnie jeszcze splatała swoje łapki siedząc na osmolonym tłustą sadzą pułapie, mógł naprawdę spostrzegawczy narrator, rzecznik opowiadania, pojmany w opowiadanie komentator i zainteresowany podsłuchiwacz, pozwolić spojrzeniu biec wokół megaronu. Dwudziestka, a może dwie, mężczyzn siedziała na swoich miejscach. Najdalej przy drzwiach, blisko żebraczego progu siedział pieśniarz Femios i podwójny szpieg Medon, który starał się stawiać na dobry numer w tej loterii, ale jeszcze nie miał jasnego obrazu. Bo i któż mógłby widzieć jasno w takiej grze? Nie Antinoos, twardy przywódca, który w tym momencie wiedział, że Penelopa nie wybrałaby go, gdyby mogła wybierać swobodnie. Przy stole obok siedział Eurymachos, zaklinacz serc niewieścich, przez długi czas słusznie żywiący nadzieje, i wiedział, że Penelopa nie wybrałaby go już, gdyby mogła wybierać całkiem swobodnie. Trzecim mężem w najwyższej klasie był Amfinomos z Dulichionu. Nie wiedział, ale czuł i domyślał się, kogo by wybrała, gdyby mogła wybierać swobodnie. Myślał o tym z wielką powagą. Wróciłby do domu jako Wybrany, Bardzo Szanowany, a ona błyszczałaby na jego wyspie, tak jak Helena błyszczała w Sparcie. Ja, pomyślał. I odczuwał łęk wobec tego. Będzie kłótnia o jej majętności w każdym razie, myślał. Melanthios spojrzał, pokazał palcem, zwrócił się do Eurymacha, podniósł puchar, upił spory łyk. Na dnie pucharu leżała myśl. Wpatrzył się w nią i pomyślał: Na boga, że też nie wpadłem na to wcześniej! To jest naturalnie najlepsze rozwiązanie! Ja! pomyślał. Nadaję się. Znam się na rolnictwie i na hodowli bydła, i na interesach. Nie wyglądam też źle. I jestem wprawdzie etiopskiego, ale bądź co bądź królewskiego rodu. I jestem w pełni sił męskich. Na dziedzińcu odbywała swoją przedpołudniową przechadzkę Melantho, siostra Zarządcy Kóz, córka Doliosa, i nie była ani zła, ani dobra, była brzemienną dziewczyną, niewolnicą z marzeniami. Patrzyła na zgarbiony grzbiet i przerzedzone włosy żebraka i pomyślała: Żebrak. Prosili ją, by nie chodziła po megaronie, za dużo było śmiechu, ale mogła poruszać się w przedsionku i zaglądać przez drzwi. Widziała smagłe policzki swego brata, na których malowały się gniew i bojaźń. Widziała odprężoną, uczciwą twarz Amfinomosa i czystą piękną twarz Eurymacha, którą tak bardzo lubiła, i twarde oblicze Antinooaa - długo się w nie wpatrywała. Czuła, jak blisko było to ważne wydarzenie. Ciekawam, czy to będzie chłopiec, czy dziewczynka? pomyślała. I do kogo dziecko będzie najbardziej podobne? Penelopa stała w swojej izbie na górze i wyglądała - przypadkiem - przez okno. Dziewczyna zatrzymała się przy ołtarzu Zeusa i patrzyła w stronę wejścia do sali. Na dworze była szaruga. Port wyglądał po jesiennemu martwo: okręty spały wciągnięte daleko na piasek i żwir. Dziś rano przeglądała rachunki, rezultaty były dość dobre, ale to jej nie obchodziło. To mnie już wkrótce nie będzie więcej obchodziło, pomyślała. Eurykleja, obecnie dosyć zdrowa powiernica, powiedziała: - Przyszedł jakiś nowy żebrak. Przyprowadził go Eumajos. *** Potem wszystko wyzwoliło się z tej pauzy. Bogowie zbudzili się i przypomnieli sobie swój plan. Mucha uleciała z belki na pułapie, skręciła opadając i zaczęła krążyć nad talerzem Antinoosa. Telemach powiedział: - Eumajosie, daj naszemu gościowi kawałek mięsiwa. I pozdrów go ode mnie, i powiedz, że wolno mu tu żebrać. Nie, nie mów o żebraniu: mów o zbieraniu jedzenia. Przodownik świniopasów wziął drewniany talerz z pieczonym mięsem ze stołu Syna, dziwny postępek, i szedł od ogniska przez megaron. Przeszedł obok Przodownika Pasterzy Kóz, który siedział przy stole Eurymacha tyłem do sali, obok Eurymacha i Antinoosa, i Amfinomosa, aż doszedł do żebraka na progu i powiedział: - Mój pan prosił, by wam to zostawić, mój panie, i mój pan mówi, że wam, mój panie, wolno jest zbierać jadło mego pana od wszystkich tu w megaronie. Było to tak dziwne przemówienie, że wszyscy znowu odwrócili się w stronę drzwi. Mucha usiadła na czole Antinoosa. Czyż nie można twierdzić, że to Pallas Atena przeobraziła się w muchę i że bogowie byli w pełni czynni na wszystkich frontach? - To najbardziej komiczne z wszystkiego, co słyszałem w życiu! - powiedział Antinoos odganiając muchę. Podróżnik podniósł się i zaczął iść wokół sali od lewej strony. Trzymał przed sobą drewniany talerz, dłonie mu drżały. Twarz drgała, zrobiła się dziwnie skrzywiona i brzydka, jakby spazmatycznie ściągnięta. Miał wodę w oczach, myśleli chyba, że jest wzruszony dobrocią Telemacha, że to łzy, cóż mieli myśleć? No tak, mogli sądzić, że i bez tego cieknie mu z oczu. Odkrawali kawałki mięsa, mógł je zabierać, to był gest. Można by sobie wyobrażać, że robiąc ten gest uznali Telemacha za króla Itaki. Ich twarze były obojętne albo młodzieńczo ciekawe, w wielu oczach krył się lęk. - To żebrak, którego przywlókł tu Eumajos - powiedział Melanthios poprzez stół do Antinoosa. Mucha ponownie usiadła na czole Antinoosa, odpędził ją znowu. - Tak jakbyśmy nie mieli tu już dość żebraków! - odezwał się przywódca zalotników bardzo głośno, tak, to był raczej krzyk. - Jakby nasze talerze nie były dostatecznie wylizane i bez tego! - Eumajos ciągnie ich tutaj, żeby opowiadali Pani historie - wtrącił Zwierzchnik Kóz. - Po to, żeby nadal miała nadzieję, że Ten-który-wyjechał-na-zawsze, Ten-który-utonął, Ten- którego-pożarły-ryby, wróci do domu i narobi zamieszania. Ten człowiek próbował dziś kłócić się ze mną, ale dostał tak, że umilkł. Żebrak stał właśnie za Melanthiosem. Wybieram ich, pomyślał. Staram się wybrać ich. Staram się ich oddzielać. Staram się wyłączyć z tego siebie. - Zabieraj się stąd! - burknął Antinoos. Pomówię z nim, może będę mógł go uratować, pomyślał Podróżnik, Ten-który-wrócił- do-domu. - Byłem kiedyś możnym panem - odezwał się i były to pierwsze słowa, które wypowiedział w tej sali. Mucha krążyła, poszybowała w dół i usiadła na ciepłym, ładnym czole Antinoosa. Weszła w dobry pot, w pachnący zdrową ludzką skórą, kwaskowaty, smaczny pot rodzącego się gniewu. Może odurzyły ją buchające z ust opary wina. Ale znała swój obowiązek wobec ludzi i Losu. Teraz ugryzę! pomyślała przebrana za muchę Pallas Atena. Gdy mucha ugryzła, a było to mocne ukąszenie, Antinoos chcąc ją zabić palnął się w czoło, raz, dwa razy. Nie mógł wiedzieć, że mucha siedziała już na górze, na tłustej od sadzy cedrowej belce pod pułapem, i splatała nóżki. - Zabieraj się stąd! - krzyknął. - Zniknij mi z oczu, ty przeklęty, śmierdzący obdartusie! Podróżnik, Mąż, który dopiero co wrócił do domu, zrobił dwa kroki w tył i zwrócił się do drzwi, zanim Antinoos zdążył schylić się, wyjąć spod stóp podpórkę, przełożyć ją przez stół i cisnąć w ślad za nim. Trafiła go w plecy, w lewą łopatkę. Zrobił jeszcze dwa kroki w przód, i jeszcze jeden, i jeszcze jeden, bardzo go zabolało, ale ustał na nogach. Podnóżek odbił się i upadł na obmurowanie ogniska, a potem stoczył się na posadzkę. - Masz tu za swego „możnego pana”, ty zgniła padlino! - krzyknął Antinoos. Uderzyło mnie w bark, to nic groźnego, pomyślał Ten-który-powrócił. Mogło mnie trafić w kark. Mogłem upaść na twarz, a to by wyglądało żałośnie. - Antinoosie! - zakrzyknął głośno Telemach wstając. Nie trzeba ich zabijać, myślał Ten-który-dopiero-co-wrócił. - Antinoosie! - krzyknął Eumajos. Nie trzeba ich wcale zabijać, pomyślał Podróżnik, który przybył do domu. - Ależ, Antinoosie - powiedział pojednawczo Amfinomos. Nie trzeba ich zabijać, wielu z nich to poczciwcy, można się z nimi dogadać, myślał powoli wracający do drzwi Wędrowiec. - Dobrze mu tak! - powiedział Melanthios usiłując roześmiać się, ale jego lęk stał się nagle wielkim strachem. Starał się go ukryć spluwając w ślad za żebrakiem. Wielu z nich nie mówi nic, są naprawdę poczciwi, pomyślał Ten, który wkroczył teraz w grę. Mucha obserwowała wszystkich swoimi licznymi oczyma. Sfrunęła w dół i krążyła wokół Eurymachosa. Melantho, która stała na dworze, na dziedzińcu, sądziła, że kiwnął na nią, i weszła do przedsionka kierując się ku progowi sali. Jednak jego lubię najbardziej, myślała wciągając brzuch, ile mogła, żeby nie urażać jego wzroku. On był zawsze dla mnie najmilszy, pomyślała. Ale nie spotkała jego oczu, nie kiwał na nią, odganiał tylko muchę. Żebrak stał przed nią, dzielił ich kamienny próg. Ktoś rzucił czymś w niego, jego twarz przerażała ją. - Nie stój tak i nie zawadzaj ludziom w przejściu, ty nędzny wylizywaczu talerzy - powiedziała. Ale bala się jego oczu, a jego usta szczerzyły się krzywym i surowym uśmiechem. - Nie stój tu tak i nie przeszkadzaj mi w przejściu, ty śmierdzący chlewem pasibrzuchu - dorzuciła, ale nie odważyła się jeszcze raz spojrzeć mu w twarz. Mucha ugryzła Eurymacha w czoło. Rzuciłby pewnie stołkiem w żebraka, gdyby obok nie stała dziewczyna. Czego ona tam szuka, pomyślał. Po co tam stoi i pokazuje się! Kiwnął na nią, żeby odeszła. Żebrak usiadł znowu na kamiennym progu nie zwracając na nich uwagi. *** Eumajos widział twarz Telemacha. Teraz krzyknie, pomyślał. Ale Syn patrzył w stół. Szczęki pracowały, przeżuwał żylaste mięso Gniewu. Splecione dłonie leżały przed nim na stole. Ściskały twardą substancję Bólu. Dorósł, jest opanowany, pomyślał Eumajos. W drzwiach do wnętrza domu, za Synem, złożywszy dłonie jak do modlitwy stała Eurykleja z krótkowzrocznymi oczyma niezwykle widzącymi, wypatrującymi. Rozdzieliła dłonie, podniosła je ku swoim szczupłym barkom. Podszedł do niej wymijając Telemacha. - Madame chce z tobą mówić, Eumajosie. *** Usłyszała, jak jakiś twardy przedmiot spada na posadzkę i toczy się; i niemal równocześnie dwa, trzy gwałtowne okrzyki. Wychyliła się daleko przez okno. Brzuchata córka Doliosa szła przez dziedziniec, przystanęła, uśmiechnęła się i mrugnęła do kogoś w przedsionku albo we wnętrzu domu, i znikła pod płaskim kantem dachu megaronu. - Antinoos rozgniewał się z jakiegoś powodu i cisnął podnóżkiem w tego nowego żebraka - wyjaśnił Eumajos. - Powiedział, że nie lubi darmozjadów. - Co miała z tym wspólnego Melantho? - Ona chyba też nie lubi darmozjadów - odparł i uśmiechnął się łagodnie. - Kto to jest, Eumajosie? - Nie mogę tego powiedzieć, Madame. - Wygląda tak, jakby miał coś do opowiedzenia, Wasza Łaskawość - wtrąciła Eurykleja. - Skąd pochodzi? - Mówi, że jest z Krety - odparł Eumajos. - I dlaczego nie miałby być z Krety? Powiada, że spotkał Tego-który-wyjechał, Tego, którego powrotu spodziewamy się niebawem, tak, tego, którego wnet będziemy może nazywać Tym-który-powrócił, kto wie? Odwróciła się do nich plecami. Brzuchata niewolnica szła z powrotem w stronę ołtarza Zeusa. - Spotkał Czcigodnego Nieobecnego, lub tego, którego może niebawem będziemy nazywać Czcigodnym Obecnym, dawno temu - ciągnął Eumajos. - Albo może też nie tak dawno. Nie wyraża się jasno w tym punkcie, jeszcze się nie wypowiedział. - Tylu ich przychodzi - bąknęła Penelopa. - Opowiadają i opowiadają i nic z tego nie ma. Tylko puste powietrze. - Wygląda bardzo ciekawie - wtrąciła Eurykleja przyciskając dłonie jedną do drugiej, ażeby opanować starcze ich drżenie. - Wygląda na to, że długo był w świecie i spotkał wielu różnych ludzi. Zdaje mi się, że Wasza Łaskawość z przyjemnością posłucha jego głosu. Jest bardzo spokojny. Córka Doliosa miała taką minę, jakby dopiero co dostała w skórę. - Przyprowadźcie go więc tutaj, żebym go mogła zobaczyć - rzekła Penelopa. Dopiero teraz spostrzegła, że Eumajos wzuł dziś na swoje brudne stopy sandały: nowe, brązowożółte. Klekotały, gdy zbiegał ze Schodów Kobiecych, staremu się spieszyło. Na dole zaczął śpiewać Femios. Szara kotka snuła się nadal po dziedzińcu - a przecież nakazała, że nie chce jej więcej widzieć. Córka Doliosa siedziała na ławie przy bramie, a kotka ocierała się o jej brązowe nogi. Penelopa podniosła białą dłoń do nie uszminkowanego jeszcze czoła. - Stanowczo burza jest w powietrzu - odezwała się dość życzliwie do Euryklei. - Mam taką ciężką głowę. W sali na dole zrobił się tumult - ktoś kichnął mocno kilka razy. - Ja też mam takie samo uczucie - potwierdziła staruszka. - Rwie mnie w całym ciele, pewnie zaczyna się jesienny reumatyzm. Sandały Eumajosa zaklekotały na schodach, szedł wolniej pod górę, stanął w drzwiach wnosząc swój świński odór. Zwróciła się w jego stronę. - Noo, i gdzie go masz? - Pozdrawia i dziękuje, ale prosi Waszą Łaskawość, by poczekała do wieczora. Powiada, że dźwigał takie samo brzemię jak Ten-który-odjechał, a który może niebawem wróci. Jeśli wolno mu tu pozostać, opowie dużo wieczorem, kiedy tamci odejdą. - Okropne, jaki on jest trudny do uproszenia - rzekła, ale nie czuła gniewu. - No cóż, powiedz mu, że wysłucham go wieczorem. Nie dlatego, że muszę słuchać, albo nawet że mam ochotę słuchać. Lecz mimo to będę słuchać, to mój obowiązek. Dwóch niewolników niosło zwierzęce padło przez zewnętrzny dziedziniec w stronę bramy. Kotka otarła się o kolano córki Doliosa, odbiegła od niej i poszła za nimi. Nadmiernie gruba i używana przez mężczyzn Melantho przechyliła się na ławce i patrzyła ciekawie przez bramę w murze; a teraz podniosła się. - Czyżby oni zaczęli także zabijać psy, nie starczy im jedzenia? - odezwała się Gospodyni. Eurykleja podeszła, wyciągnęła szyję i wyjrzała na dziedziniec. Niewolnicy zdążyli już dojść do zewnętrznej bramy i zniknęli właśnie za murem. - To ten stary pies - powiedziała. - Stary Argos Tego-który-odjechał. Był chory w ostatnich dniach, leżał tylko i dyszał. - Chyba skończyło się już jego czekanie - wtrącił Eumajos, który wsunął się kilka kroków do izby. Nie spodobało jej się to, co powiedział, a jego świński odór był silny. - Już dobrze - rzekła. - Możesz odejść. Ktoś mocno kichnął, jak z trąby, tam na dole. - Kto to był? - powiedziała starając się roześmiać. Tak, teraz roześmiała się głośno, dźwięcznie, młodo. - Prawdziwie komicznie brzmią te kichnięcia! Kto to taki? - Przypuszczam, że to pan Telemach - odparł Eumajos na progu. - Kichał już dzisiaj kilka razy. - Mam nadzieję, że nie przeziębił się w podróży - rzekła. *** I tego dnia, tak pełnego niepokoju, gniewu, prób, usiłowań i starań, by się skupić, poszukiwania jasności, otrzymała Ta-wciąż-może-jeszcze-czekająca, Ta-na-pozór- opuszczona, zamożna właścicielka świń, owiec, kóz i rogacizny, nową propozycję, która przyszła z dziwnej strony. Pili i niezwykle hałasowali dziś tam na dole. Jedna grupa z Same i druga z Wysp Wschodnich odeszły już do swoich okrętów, wysławszy wpierw deputacje, które stanęły u stóp Schodów Kobiecych, skłoniły się i podziękowały za gościnę. Nie powiedzieli tego wyraźnie, ale nie mieli już nigdy wrócić tutaj jako zalotnicy. Szeregi zalotników przerzedzały się. Sądzą, że już wybrałam, i czują się nie wybranymi, pomyślała. A może się boją, śmiesznie lękają się czegoś? myślała. Telemach siedział nadal w megaronie przez całe popołudnie. Urządzili tam na wewnętrznym dziedzińcu jakieś zapasy czy zawody bokserskie. Eurykleja raportowała - nie proszona - że przyszedł jeszcze jeden żebrak, miejscowy Iros, i popadł naturalnie w sprzeczkę z nowo przybyłym, uważał, że ten nowy pasie się na jego terenach. Gdy ona, Eurykleja - przypadkiem, czystym przypadkiem - rzuciła okiem przez okno, było już po wszystkim, ale Antinoos stał na środku dziedzińca i śmiał się na całe gardło. - Wyglądał na bardzo mocnego - mówiła Eurykleja. - Byli zaskoczeni, gdy zobaczyli, jaki on jest silny. - Kto? - Ten nowy - rzekła staruszka. - Ten, co ma opowiadać wieczorem. - Jest taki kłótliwy? - Nie, nie można powiedzieć - odparła dobra, choć dziś szczególnie natrętna przynosicielka raportów. - Ale oni starali się podjudzić ich przeciwko sobie, zwłaszcza Antinoos, wychodził zupełnie ze skóry, wyglądał jak zwariowany, a potem poszczuli ich na siebie. Ale on cisnął go tylko na bok. - Kto cisnął kogo? - Ten nowy cisnął Irosa na ziemię. Jest niezwykle silny jak na żebraka - mówiła Eurykleja patrząc na swoje stopy. - Może nie był zbyt długo żebrakiem. A może przychodzi wprost z bogatych i poczciwych dworów. *** Tak, przybył nowy, późny i wystraszony zalotnik. Nie był całkiem trzeźwy, ale było przecież już późno po południu. Przysłał niewolnicę z prośbą, by mógł pomówić z Gospodynią sam na sam. Gdy wyszła do górnej sieni, stał i kłaniał się u stóp Schodów Kobiecych. Zaczyna się uczyć dobrych manier, pomyślała. - O co chodzi? - To ważna sprawa, proszę mi pozwolić pomówić o niej z Panią. - O co chodzi? - Nie mogę tego powiedzieć tutaj, u stóp schodów odparł. Wtedy pozwoliła mu wejść trzy razy po siedem stopni do górnej sieni. Trzymał się poręczy i opierał się o ścianę. Na jego twarzy malował się strach i służalczość. Stała w swoich drzwiach. - Czy to chodzi o zarządzenie majątkiem? - Można powiedzieć - odparł i uśmiechnął się do niej niepewnie. - Można to powiedzieć. Tak, można oczywiście tak powiedzieć. Czekała. - To bardzo ważne - ciągnął. - To ogromnie ważne. To jest plan. - Nie rozumiem dobrze - odrzekła i wypełniła drzwi swoją osobą, nagimi, białymi ramionami i wysokim biustem. - To bardzo dobry plan - powiedział i oparł się o ścianą. Źrenice miał całkiem czarne, białka oczu nabiegłe krwią. Śmierdział nie tyle capem, co kozą, choć tak, może trochę i capem. Ramiona miał długie i mocne, barki szerokie nawet w obecnej przygarbionej postawie. Nogi silnie zbudowane, choć w tej chwili przypominały chwiejące się filary. Włosy tworzyły czarną włochatą szczotkę, skórę miał śniadą. - Myślałem i zastanawiałem się, Pani - ciągnął. - Jestem mężczyzną. Czekała. - Jestem w pełni zdatnym mężczyzną - powiedział i uśmiechnął się do niej krzywo, ulegle, błagalnie. - Jestem równie dobrym i zdatnym mężczyzną jak wielu innych. Czekała. Wkrótce miała przestać czekać. Za chwilę podniesie dłoń i wskaże - nie na niego albo na jakąś specjalną jego część, na przykład na jego spocone czoło albo żylastą szyję czy owłosioną pierś pod kaftanem, ale wskaże w jego kierunku, w jego kozim kierunku i rozkaże mu odejść. - Jestem niewolnikiem Pani - powiedział. - Wiem dużo o wewnętrznej grze. Wiem sporo o polityce. Jeszcze nie. - Mógłbym być Pani instrumentem do uzyskania pełnej swobody - mówił. - Mam plan. Ogromnie lubię Panią. Bardzo kocham Itakę. Zawsze byłem taki dobry dla kóz i dla kobiet, i dla dzieci. Potrafię rządzić równie dobrze jak wielu innych. Ale teraz! Penelopa podniosła dłoń. Można utrzymywać, że kopnięciem strąciła Przodownika Pasterzy Kóz, niewolnika Melanthiosa, ze schodów. Można spokojnie powiedzieć, że złapany za kark i kopnięty w tyłek stoczył się trzy razy po siedem schodów i skończył się i że reszta jego życia była dopełnieniem tego, co stało się właśnie teraz. Ale ona prawie się nie poruszyła. Podniosła swoją białą dłoń i wskazała w jego kierunku, w jego kozim kierunku. - Precz. Chwiejnie zszedł ze schodów, zataczając się przeszedł przez wewnętrzną sień megaronu, przemknął się wzdłuż ściany za plecami Telemacha, znalazł małe boczne drzwi i wyszedł do wąskiego przejścia między ścianą domu i murem otaczającym dwór. Szedł do tylnej bramy, obok komory z bronią, i opierając się o ścianę myślał, że tam w środku jest broń, powstań! ty wyłajany! zbierz się do kupy! ty głęboko znieważony! stwórz partię, zrób z tym porządek! pokaż, kim jesteś! Nie dostałeś się między jej uda, nie, są one naturalnie zbyt święte dla twoich lędźwi! Zbyt może śmierdzisz czosnkiem dla niej, włócznia twego cielesnego pożądania nie może wtargnąć w gąszcz jej łona i znaleźć tam władzy i szczęścia - ale możesz chwycić włócznię i umieścić ją jako znak, jako pozdrowienie od ciebie, między jej kołyszącymi się piersiami, to możesz uczynić, jeśli zechcesz, jeśli chcesz! Był całkiem po prostu bardzo pijany. Posuwał się po omacku wzdłuż ściany, namacał ciężkie dębowe wrota zbrojowni, od tak dawna nie otwierane, i poszedł dalej macając rękami. Szedł przez tylny dziedziniec, a potem wzdłuż ściany domu po drugiej stronie, minął róg obok drzwi do przedniego przedsionka i powędrował potem zadziwiająco pewnie przez wewnętrzny dziedziniec zmierzając ku zewnętrznemu. - Nie stój tu i nie gap się, opasła kotko! - mruknął do swojej siostry. Przechodząc koło ołtarza Zeusa powiedział głośno: - On pomaga tylko tym szlachetnie urodzonym! Ale pewnego pięknego dnia zobaczymy! W NOC PRZEDTEM Późno wieczorem, gdy wszyscy goście-zalotnicy odeszli, Podróżnik rozmawiał z Penelopą. Pozwolono mu zostać, posprzątano w megaronie, parę kłód płonęło na ognisku. Siedział na kamiennym progu i czekał. Niewolnica postawiła przed nim miedziany cebrzyk z wodą, żeby się trochę umył, śmierdział chlewem. Bogowie, którzy dzierżą czas w swojej dłoni, uczynili dzień długim dla niego. Goście - nie mógł jeszcze powiedzieć śmiertelni wrogowie, tylko niesympatyczni nicponie, rozpustni mężczyźni, młodzi i w średnim wieku - usiłowali poszczuć na niego innego żebraka. Odrzucił go i wywlókł na dziedziniec. Uczynił to w swego rodzaju radości, której już dawno nie zaznał. Czul siłę w plecach, ramionach i nogach. Nie pokazywał jej zbytnio, tylko paroma dźwignięciami, paroma chwytami. Była to dręcząca radość: radość z robienia innych ludzi nie nadającymi się do użytku, panowania nad nimi za pomocą swojej siły. Potem dano mu spokój. Przez chwilę siedział na ławce na zewnętrznym dziedzińcu, poszedł także ku wejściowej bramie. Wynieśli psa, był nieżywy. Nie myślał zbytnio o tym psie. Nazywał się Argos. Pamiętał, że był taki szczeniak, ale czy to był ten tutaj, który dożył dwudziestu lat, czy też jakiś inny, nie wiedział. Rozmawiał niedawno z Synem - poszeptali ze sobą, zanim Telemach poszedł się położyć. - Jestem naprawdę napięty z powodu tego wszystkiego - powiedział Telemach. - Jestem chyba trochę zdenerwowany. Zabrałem całą twoją starą broń do przedsionka, jest już teraz w zbrojowni. Ale zostawiłem trzy tarcze i parę oszczepów za skrzynią. W megaronie niektórzy z nich noszą miecze. Znam twoje instrukcje na pamięć. Kiedy to się rozpęta, kiedy dasz sygnał, to... - Jeśli to się rozpęta, jeśli dam sygnał - rzekł. - Jeszcze się nie zdecydowałem. - Chodzi o to, żeby się pozbyć dwunastu najgorszych - mówił Telemach. - Nie przyjdzie ich też jutro dużo więcej. Dziś odjechało dwudziestu czterech. Jak będzie zła pogoda, wielu stąd, z miasta, zostanie pewnie w domu. - Wypocznij porządnie, mój chłopcze - powiedział do Syna. - Za chwilę mam rozmawiać z twoją Matką. Syn powędrował przez mroczny megaron, słyszał kroki w wewnętrznej sieni, jakieś drzwi otwarły się i zamknęły, wszedł do swojej sypialni. Ten-który-powrócił był w mroku, w półmroku. Palące się kłody od czasu do czasu sypały iskrami. Siedział daleko poza zasięgiem światła i minionych lat. *** Na piętrze nad wewnętrzną sienią otwarły się drzwi. Zeszła wolno ze schodów i przez sień, a za nią dreptały inne. Weszła do megaronu, mógł rozróżnić jej postać. Gdy szła do ogniska, podniósł się, ale stał dalej przy progu. Usiadła teraz w krześle Telemacha. - O, stoicie tam - rzekła. - Podejdźcie bliżej, dość chłodny dziś wieczór. - Pani moja - odparł z ciemności - przykro mi, że muszę narzucać się tak po prostu i trudzić was tak późno. Wdzięczny jestem, że chcieliście zadać sobie trud, by zejść na dół. - Siadajcie, proszę - powiedziała. Widziała jego postać: postać mężczyzny w średnim wieku, w łachmanach. Broda lśniła jak srebro w słabym oświetleniu. Wziął stołek i usiadł bliżej, cień kolumny padał na jego twarz. - Słyszałam, że macie mi coś do opowiedzenia o moim mężu? Była bardzo uszminkowana, bardziej uszminkowana niż dawniej, wydało mu się. Figura jej była pełniejsza, rysy twarzy miały większą dojrzałość, biust był bardziej stromy, rozleglejszy, a nogi tęższe. Włosy błyszczały i pachniały, jeszcze obfite. Jej chód był cięższy, te kilka kroków, które widział. Była elegancka, młodzieńczo wystrojona, i to go raziło. Suknię miała niebieską z czerwonymi obszyciami, nosiła tesprocki albo kreteński srebrny naszyjnik z czerwonawymi perełkami lub kawałkami bursztynu. Na przegubach miała ciężkie, nieco pobrzękujące bransolety, cztery srebrne, dwie ze złota, poznawał je, tak mu się zdawało. Stopy były przybrane perłami, białe sandały, wyraźnie całkiem nowiuśkie. Poczuła woń świńskich odchodów i zobaczyła, że postawili przed nim cebrzyk z wodą, ale on się chyba jeszcze nie obmył. Jego stopy spoczywały w niespokojnym blasku ogniska, były okropnie brudne. Może widziała go już kiedyś przedtem, albo podobnego mężczyznę, podobnego żebraka, było w tym coś niemiłego. - Pani moja - powiedział - mam nadzieję, że on już niedługo będzie tutaj siedzieć i czuć się u siebie w domu. - Jak to? - Mam nadzieję, że wkrótce wróci. Brzmiało to jak stara zwykła historia. Zaczynali zawsze od swoich spodziewań, po to, żeby siedziała dalej i słuchała. Była gotowa słuchać i teraz. Traktowała to jak obowiązek, należało to do powinności, które odczuwała wciąż jako Ta-która-czeka. I nadal odczuwała pewną ciekawość - po wszystkich tych latach! - tęsknotę za nieznanym, którego nigdy nie dosięgła inaczej jak słuchem, przez opowiadania podróżników i nader przypadkowych gości. - Skąd jesteście? - zapytała krótko, żeby zmusić go do skoncentrowania się już na początku. - Jestem z mojej wyspy, pani moja. - A raczej z wyspiarskiego kraju. - Słyszałam, że pochodzicie z Krety - rzekła, żeby ograniczyć jego wywody jeszcze bardziej. Było późno, miała pełne prawo czuć się senną, niebawem jej obowiązkowe słuchanie miało się skończyć. - Spotkałem tam waszego małżonka, pani moja. Byli wtedy w drodze do Ilionu, przed dwudziestu laty. - O - powiedziała i odwróciła się do ognia starając się stłumić ziewnięcie. - To bardzo dawno temu. - Tak, to dawno temu. - I ja go spotkałam przed dwudziestu laty - powiedziała ironicznie. - Wyraźnie to pamiętam. Tak, pamiętam nawet, jak był odziany. - Pani moja - odparł - nie chcę się chełpić, że moja pamięć jest akuratna we wszystkich szczegółach, ale pamiętam także, przypadkiem, bo byłem wtedy młodszy i miałem lepszą zdolność spostrzegania szczegółów, i ja też pamiętam, jak on był odziany. - Taak? - rzekła podnosząc brwi i zwracając twarz ku niemu. - W takim razie macie doskonałą pamięć. - Niestety czasem mam ją - odpowiedział. - Bardzo mi to dokucza. Pamiętam cały szereg rzeczy, na przykład pewne wojny, w których brałem udział, i to mi przeszkadza w moim działaniu. - W waszym działaniu? - zdziwiła się. - Co właściwie nazywacie swoim działaniem? - Pani moja - powiedział - moim działaniem przez wiele lat, przez siedem lat, było przeważnie życie spokojne, życie wespół z osobami, które dość lubiłem. Potem ocknęła się pamięć i zakłóciła mi życie. Bogowie ją obudzili. Wybrałem się w podróż. - Taak? - bąknęła znowu puszczając mimo uszu jego słowa. - No więc jak był odziany mój małżonek wtedy? - Pamiętam, że nosił gruby i długi purpurowy płaszcz z wełny - powiedział. - Wielu je miało, były takie modne w owym roku - wtrąciła. - Wszyscy musieli mieć długie, czerwone płaszcze, wzorowali się w elegancji na Mykenach. I chcieli imponować wrogowi. - Imponowali też - dorzucił. - Czerwony kolor utrzymał się długo. - Jak to? - Kilku, którzy mieli jaśniejsze płaszcze, także je sobie przefarbowało - wyjaśnił. Nasłuchiwała, czy nie ma w jego głosie aluzyjnych tonów, ironicznych podźwięków. - Nie rozumiem dobrze, co macie na myśli - powiedziała patrząc w ogień i wdychając odór świń. - Pamiętacie jeszcze jakieś inne szczegóły? - Miał złotą zaponę - ciągnął. - Podwójną i grawerowaną w różne figury. Zaraz, już mam. Był tam pies, który właśnie zagryzł jelonka. Wpatrywała się uparcie w ognisko. - Co dalej? - rzuciła krótko. - Nosił bardzo piękny kaftan - mówił dalej - z materiału cienkiego jak... hm, jak najcieńsza łupinka cebuli. Złotawego, pamiętam, że ten kaftan błyszczał jak złoto. Wówczas Penelopa zaczęła płakać. Nie chciała płakać. Woda lała jej się z oczu. Pomyślała, że to głupio tak płakać, może on kłamie, pewnie słyszał to od kogoś innego, jest chytry ten przybysz, chce mnie doprowadzić do płaczu, to strasznie głupio tak płakać. - Bardzo tu zadymione, ciężkie powietrze, ciężko oddychać. - Dosyć Ciężkie powietrze - potwierdził. - Z pewnością będzie z tego więcej deszczu - bąkała. Poczekał trochę. Gdy zerknął na nią, ujrzał, że w szmince na policzkach porobiły się bruzdy. - Nie wiem, oczywiście, czy był tak odziany, kiedy wyruszał z domu - powiedział. - Możliwe, że dostał te szaty i zaponę gdzieś po drodze. - Wierzę wam - oznajmiła. - Wierzę, żeście go widzieli na Krecie. Ale skąd wiecie, że żyje i jest w drodze do domu? - Pani moja - rzekł - dość dużo podróżowałem. Mogę tylko powiedzieć tak: Odyseusz był niedawno na wybrzeżu tesprockim. Zamierzał udać się do Dodony, żeby zapytać Zeusa, jak ma postąpić, co ma zrobić, kiedy wróci do domu. - Co zrobić? - powtórzyła i podniosła twarz ku jego mrokowi. - Czy ma zabić ich wszystkich, czy też pozwolić im uciec - powiedział. - I czy ma przyjść potajemnie, czy otwarcie. I czy ma wyznać swej małżonce: Żono moja, moja droga małżonko, oto jestem. Długo mnie nie było, długo byłem w podróży. Nie mogłem wcześniej wrócić do domu. Nie wracam jako nędzarz. Milczenie, podczas którego to w nią zapadało. - Czy też? - odezwała się. - Czy też ma przyjść po cichu, w nocy, usiąść w mroku i przyglądać się temu, co porusza się w świetle, i wpierw się zastanowić. Milczenie, podczas gdy starała się to zrozumieć i sobie wyobrazić. - Czy on... - zaczęła; a potem zamknęły jej się usta. - On zna sytuację - powiedział. *** Zebrała się, pomyślała, muszę wybierać, teraz, szybko, wybrała. - Mój dobry człowieku - powiedziała - nie wierzę wam. - Tak, pani moja, nie wierzycie. Ale coś w was wierzy w to, co mówię. - Mój dobry człowieku - ciągnęła - mój małżonek nie żyje. Muszę wydać się za mąż znowu. Obietnic było tak wiele, chcę którejś z nich dotrzymać. - Tak, pani moja - powiedział - chcecie tego. - Dlaczego mówię do was tak otwarcie, mój dobry człowieku? - rzekła. - Sama nie wiem. Ale zwróćcie uwagę: mówię do siebie samej. - Zauważyłem, że mówicie do siebie samej, pani moja, i nie słucham zbytnio - odrzekł. - Muszę wybrać, mój dobry człowieku - ciągnęła - mam nadzieję, że to rozumiecie? - Rozumiem, pani moja - rzekł z ciemności. - Nie było go tak długo. Dokonaliście już wyboru. - Nie - skłamała. - Prawie nie słucham - powiedział - siedzę tu tylko. Nie uważacie chyba, że zanadto cuchnę? - Siedźcie spokojnie dalej - powiedziała - przyjemnie z wami pogawędzić. Wpadną mi może jakieś pomysły. Może dojdę do wniosku, że powinnam zapytać was o wiele rzeczy i spraw, i wydarzeń, mój dobry człowieku, mój szanowny gościu. Może będę was prosić o radę. - Pani moja, słucham was. - Może poradzę się was, mój dobry człowieku - powtórzyła wpatrując się w kolumnę. Jej twarz była teraz całkiem ukryta. - Jest ich dwunastu do wyboru - ciągnęła. - Dlaczego nie miałabym wybrać teraz, dlaczego mam czekać jeszcze sześć dni, dlaczego nie mam wybrać jutro? - Jeśli jeszcze nie dokonaliście wyboru, pani moja - powiedział - równie dobrze możecie wybrać jutro. Mówiliście, że jest ich trzech? - Dwunastu - odrzekła. - Mówią, że jest ich stu ośmiu i dwa razy tyle było tu i jadło z tego stołu. Wiecie to chyba, pewnie słyszeliście o tym, mój dobry człowieku? - Zdawało mi się, że mówiliście o trzech - odparł - może nie słuchałem zbyt uważnie. Jest ich zatem dwunastu? - W gruncie rzeczy jest ich pięćdziesięciu dwóch - wyjaśniła. - Ale plotka mówiła o stu ośmiu. Wliczali w to wszystkich gości. - Łatwo jest wybrać spomiędzy dwunastu - powiedział. - Ale spośród trzech trudno. Choć może nie tak trudno. Łatwiej jednak zranić, urazić dwie pominięte osoby niż jedenaście. Czy mogę zadać wam jedno pytanie, pani moja? Zastanowiła się chwilę z wzrokiem wbitym w ogień. - Właściwie nie pozwalam na żadne pytania - odrzekła czując odór świń. - Nie musicie wszak odpowiadać. - To prawda - przyznała. - Może nie odpowiem. O co chcieliście zapytać? - Gdyby Odyseusz wrócił, czy... - On nie wróci - odparła twardo - nie żyje. Wasze pytanie jest całkiem niepotrzebne. - Bardzo jesteście wielbiona, pani moja, wysoko ceniona - powiedział - dużo męskiej żądzy zwraca się ku wam. - Jeśli wydam się ponownie za mąż, to po to, by uratować Telemacha - rzekła gwałtownie do ognia. - Sądzę, że - mogę wam ufać, i dlatego powiem to: Jeśli nie wyjdę rychło za mąż, zabiją go. Oni muszą wkrótce kogoś zabić, to nienormalne nie zabić kogoś. Muszą go zabić, bo inaczej on zabije... kogoś. Któregoś z nich. Może trzech z nich. Jest już dorosłym mężczyzną. Jeśli wydam się za mąż i wyjadę stąd, wymknę się z gry. Wówczas on tu będzie panem pośród panów na wyspie, wówczas nie będzie żadnej Partii Zalotników i nikogo, kto stałby na drodze. Wówczas będzie tylko Partia Panów, a on do niej należy. Wówczas on będzie królem. Wówczas on będzie ich królem. Wówczas Laertes może wyciągnąć dłoń i pobłogosławić go, i powiedzieć, że jest prawowitym władcą, że linia nie zostaje przerwana. Wówczas będzie to tylko tak, że mój małżonek przepadł podczas długiej podróży, znikł po długiej wojnie i jego syn następuje po nim, i życie toczy się dalej. Nic nie odpowiedział. - Słyszycie, że mam do was największe zaufanie, mój dobry człowieku - powiedziała z ciemności. - Słyszę - odparł. - Macie do mnie największe zaufanie, pani moja. - I jeśli wyjadę, nie trzeba będzie nikogo zabijać - ciągnęła. - Ani pięćdziesięciu dwóch, ani dwunastu. Ani nawet trzech. W razie gdyby Ten-który-odjechał... - Gdyby co? - zapytał. - Nie pozwoliłam wam stawiać takich pytań. - Tych trzech także nie trzeba zabić? - Nie, także i tych trzech nie musi zabić Ten, który nie żyje - powiedziała. - Bóg załatwi wszystko. Zeus wie najlepiej. - Tak, Zeus wie najlepiej - powtórzył. - A co, jeśli Najwyższy odpowie inaczej w Dodonie, niż kobiece usta, kobiece serca odpowiadają w Itace? Poczuła nagle, jak ostry był ten odór świń. - Zeus może odpowiedzieć na Itace z pomocą rozumu - rzekła. - Zeus ma po temu możliwość. Może odpowiedzieć z rozsądkiem i przez usta kobiece, ba, z rozsądkiem przez kobiece serca. - Czy długo myśleliście o tej sprawie z Telemachem, pani moja? - zapytał grzecznie z ciemności. - Nie, nie musicie tego traktować jak pytania. Jeśli chcecie, możecie to uważać jako odległy pomruk, dźwięki, które nie są słowami. Chodzi mi o to: czy uratujecie go wydając się za mąż? Mogliście byli uczynić to dużo wcześniej, nieprawdaż? I czy nie byłoby to o wiele łatwiejsze, mniej wytężające? Bo uważacie przecież chyba, że wasz małżonek nie żyje? - Powiedzieliście, że jest on w drodze do domu, że jest Tym-który-powraca - bąknęła - ale ja odbieram większość z tego, coście mówili, jako bardzo odległy pomruk. - Tak - rzekł. - A gdyby tak Telemach wystawił ich na jakąś próbę? Gdyby tak urządził zawody między trzema osobami? - Zrobiłabym to między dwunastoma - odparła. - Pięćdziesięciu dwóch to zbyt dużo jak na nasze stosunki. - Tak, pomiędzy d%vunastoma - zgodził się. - Co byście powiedzieli o toporach? Gdyby wasz syn kazał im odbyć próbę z toporami? - Z toporami? - Pani moja - rzekł - opowiadano mi dużo, że wasz małżonek posiadał dwanaście bardzo wspaniałych brązowych toporów, których nigdy nie używano do niczego innego prócz zawodów. - O! - westchnęła w ciemności. - Tak, tak mi opowiadano - ciągnął. - Wasz małżonek ustawiał je na dziedzińcu w linii prostej, o krok jeden od drugiego, ze styliskami zwróconymi ku górze, a potem strzelał z łuku przez ucha, na których się je zawiesza, przekręcał te ucha do góry i szył przez nie z łuku. - Wiecie bardzo dużo, mój dobry człowieku - powiedziała. - Słyszałem wiele rzeczy, pani moja - odparł. - Gdyby więc Telemach wziął najtwardszy łuk waszego małżonka i kazał im napiąć go i strzelać przez ucha? Tego, który zdołałby napiąć łuk i przeszyć strzałą wszystkie ucha, moglibyście wybrać. - Mój dobry człowieku, zaczyna się robić późno - rzekła. - Przypuszczam, że jesteście zmęczeni. Czy dano wam się wykąpać? - Pani moja - odpowiedział - wiem, że jestem bardzo brudny. Mieszkałem trzy dni u Eumajosa i nie miałem okazji się umyć, odkąd przyszedłem do miasta. Sądziłem, że zdążę to uczynić, nim zejdziecie na dół. Przede wszystkim stopy. Cuchnę chlewem. To właśnie dlatego siedzę tak daleko od was. - Bardzo jesteście uważający, mój dobry człowieku - powiedziała. - Ale nie pozwólcie mi przeszkadzać wam, możecie zaraz umyć sobie stopy. - Nie chcę was wypędzać z waszej własnej i Odyseusza sali, pani moja. - Wcale mnie nie wypędzacie, mój dobry człowieku - odparła. - Myjcie się spokojnie, mogę tu posiedzieć, podczas gdy to będziecie robić. Jesteście przecież starym mężczyzną, nieprawdaż? a ja dojrzałą kobietą. Możemy sobie jeszcze pogawędzić przez krótką chwilę. Euryklejo! Staruszka wyłoniła się z mroku wewnętrznych drzwi. - Słucham, Wasza Łaskawość. Właśnie przechodziłam obok. - Nasz gość, nasz wielce czcigodny gość chce umyć stopy - rzekła Penelopa. - Uważa, że jego stopy pachną. - Pani moja używa tak oględnych słów - powiedział. - Uważam, że moje stopy cuchną. Nie rozumiem, jak wy, pani, mogliście wytrzymać odór moich starczych stóp. - Mój mąż, mój zmarły małżonek, zwykł był posługiwać się takim stylem - powiedziała. - Miał czasem takie zabawne wyrażenia, potrafił być taki chytry i dowcipny w swojej mowie, tak przesadnie, ironicznie pokorny, taki drastyczny. Eurykleja, w tym momencie tylko stara piastunka bohatera, pochyliła się, włożyła palec wskazujący do wody, wzięła miedziany cebrzyk i zaniosła go o kilka kroków dalej, w ciemność. Wstał, ujął swój stołek i poszedł za nią. Penelopa zamknęła oczy i nasłuchiwała pluskania. Nagle zrobiło się całkiem cicho. Nie chcę patrzeć, pomyślała, nie chcę tego widzieć. Ale otwarła oczy. Ujrzała jego grzbiet w półmroku za kolumną, widziała włosy na jego karku, wewnętrzną stronę jego lewej nogi wysoko aż po pachwinę. Pokryta wypukłymi żyłami dłoń mamki spoczywała na jego kolanie... Gwałtownym ruchem nakrył je rąbkiem płaszcza. Twarz niańki zwrócona była ku jego miedzianej brodzie. Penelopa widziała zarys jego szczęki, jak pracuje grdyka. Pojawiła się jego dłoń, przycisnął ją do ust staruszki. Zamknęła znowu oczy. Ktoś coś szeptał, nie chciała słuchać. Woda chlupotała w cebrzyku. Słyszała, jak staruszka idzie przez megaron, do komory, wraca, osusza i wyciera jego stopy, starannie, czule, tak jak matka, która naciera oliwą swoje najbardziej ukochane dziecko. Zapach pachnideł rozpłynął się po izbie. Mimo wszystko odór świń się utrzymuje, pomyślała i otworzyła oczy. Siedział pochylony do przodu i patrzył na swoje stopy, przyglądała się jego profilowi, nasadzie włosów, czołu, nosowi, brodzie, szyi. Eurykleja schyliła się i podniosła cebrzyk. Wstała. - Czuję się trochę senna - rzekła. - Chyba pójdę się położyć. Pogadamy więcej później. Będziemy chyba mieli na to czas. Bo przypuszczam, że zostaniecie tutaj długo, mój dobry człowieku - dodała zimno. - Dziękuję wam, pani moja - odparł. Zrobiwszy kilka kroków w stronę wnętrza domu, zatrzymała się i odwróciła. Był teraz bardziej oświetlony. Eurykleja wychodziła właśnie z cebrzykiem, woda chlupotała i pluskała. - Właściwie to bardzo dobry pomysł z tą próbą - powiedziała. - To znakomity mój pomysł, dobrze że nań wpadłam. - Tak, to bardzo piękny wasz pomysł, pani moja - odrzekł. Eurykleja zatrzymała się jak wryta, tak że woda wychlusnęła z cebrzyka. Patrzyła to na jedno, to na drugie swymi zmąconymi oczyma, swoim krótkowzrocznym, przymrużonym spojrzeniem. - Dobranoc - powiedziała Penelopa. - Życzę wam bardzo dobrej nocy, pani moja - odpowiedział cicho. SKAZANI Jaką rolę grał niemy, rosły, barczysty, bardzo włochaty półniewolnik, wyzwolony przez opowiadacza czterdziestoletni Dakryostaktos? Na długo zanim kupił go Laertes, obcięto mu język na wybrzeżu Ogorzałych Twarzy. Była w nim nienawiść, szukająca sobie ujścia. Stanowił tajną broń Euryklei i jego rola w tym, co się dokonywało, stała się w końcu rozstrzygająca. Umiał słuchać. W wielu podróżach handlowych i (powiedzmy) politycznych ekspedycjach, które odbył towarzysząc fatalnej staruszce, nie mówił przecie, lecz słucha! i pojmował - albo mówił językiem, który rozumiała tylko Eurykleja. Rankiem tego dnia stała przed nim na tylnym dziedzińcu w strugach deszczu spadających z okapu i udzielała mu instrukcji. Wspięła się na palce, a on nieco przykląkł, kiedy szeptała mu do ucha. Odpowiadał mlaskaniem, pojękiwaniem i spojrzeniami. Z oczu mu ciekło, dłonie trzęsły mu się od gniewu. W pomieszczeniu niewolnic jęczała głośno kobieta. *** Penelopa leżała długo, ale nie wiadomo, czy dużo spała i czy miała dobrą noc. Gdy staruszka weszła i rozsunęła ciężkie i dające głęboką ciemność zasłony i rozchyliła okiennice, Ta-która-jeszcze-czekała otworzyła oczy i pokazała dniowi dość zniszczoną twarz. Chmury wisiały nisko nad miastem, wiedziała, że ten dzień bardziej niż poprzedni bliski był zimy. - Pada, Wasza Łaskawość. Słyszała plusk deszczu z dołu, z dziedzińca, pospieszne albo ospałe jeszcze kroki, jak to rankiem, szczekanie psów i głuche dzwonki kóz: zwierzęta prowadzono na rzeź. - Rok bardzo się zmienił, Wasza Łaskawość - powiedziała staruszka. - To dla wielu czas żniw. Zwlekała, dopóki nie zbierze myśli, tak by starczyły na odpowiedź. - Co chcesz przez to powiedzieć, Euryklejo? Staruszka opuściła okno i podreptała do łóżka. Już miała złożyć dłonie jak do modlitwy, ale przypomniała sobie, że Gospodyni uważała teraz ten gest za odpychający; opuściła je więc, aż opadły i zwisały przy biodrach. - Drugi rok zalotów dojrzał, Wasza Łaskawość - rzekła śmiało. - Stał się w pełni dojrzały. Tak, jestem taka ograniczona i bezczelna, że odczuwam rozkosz raniąc uszy Waszej Łaskawości okropnymi imionami niewolnic. Penelopa znów zwlekała, nim zadała pytanie. Przeciągnęła się, chcąc się wygodnie ułożyć w łóżku, ale to się nie dało. - Czy to chodzi o imię tej, co krzyczy i jęczy tam na dole, Euryklejo? - Wasza Łaskawość rozwiązuje mi język z wędzideł i puszcza wodze mojemu starczemu plotkarstwu i głupocie - powiedziała Eurykleja. - Tak, bóle się rozpoczęły. Ale dzieciak jakby się bał przyjść na ten piękny świat naszego pana, Zeusa. Dziewczyna drze się i krzyczy całe rano. - Nie chcę więcej o tym słyszeć - rzekła Ta, która jeszcze nie całkiem się przebudziła. - To poniżej mojej godności. Spojrzała badawczo na staruszką. - Masz dziś oczy krwawe jak szczur, Euryklejo. - Czyżbyś czuwała przez całą noc? Staruszka zrobiła teraz znienawidzony gest, składając dłonie jak do modlitwy powiedziała: - Nie można mówić o czuwaniu. Ale zaczęłam chodzić we śnie, Wasza Łaskawość. Niebawem będzie ze mną całkiem koniec. Zasypiam, tak, śpię jak kłoda, jak kamień, jak niedźwiedź i z pewnością bardzo głośno chrapię, tak że pewnie przeszkadzam wszystkim w domu, ja naprawdę ryczę przez sen, tak mi się zdaje, albo co najmniej beczę, a potem wstaję, potem zaczynam chodzić jak jakiś bohater. - Pilnowałaś domu w nocy? - rzekła chłodno Penelopa. - O pilnowaniu trudno mówić - odparła staruszka. - Ale skoro już i tak chodziłam we śnie, mogłam równie dobrze opuścić moją sypialnię i pochodzić trochę po megaronie i po dziedzińcach. - Wypróbowałaś też we śnie wszystkie zamki - powiedziała Ta-zupełnie-rozbudzona. - Zasuwałaś i odsuwałaś rygle, zawiązywałaś i rozwiązywałaś węzły. Co do mnie, spałam dobrze. Mój sen był spokojny i nic go nie zakłócało. Ale gdy przypadkiem zdarzyło mi się zbudzić, z powodu jakiegoś niepotrzebnego hałasu, zdawało mi się, że przeszła burza, czy też budziły mnie myśli o gospodarstwie, nie mogłam uniknąć tego, by nie słyszeć, że ktoś chodził przez sen. - Tak, to dziwne - rzekła staruszka przesadnie rześkim głosem. - Niektórzy chodzący we śnie kroczą zupełnie ślepo, lecą tylko jak głupi przed siebie, ja jednak miałam przez cały czas pełnię świadomości i nie wywracałam stołków ani stołów. Zdawało mi się nawet, że mogę myśleć. Właściwie nie umiem myśleć, to nie jest udziałem mojego niskiego ludzkiego gatunku. Nie mam żadnego wykształcenia w myśleniu, nauczyłam się tylko nadzorować mamki, które dają mleko z piersi, i doglądać, by nie sprzeniewierzały tego mleka, a ponadto mam przecież w niezdarny i denerwujący sposób starać się obsługiwać Madame. Ale gdy chodziłam we śnie i miałam jakby przytępioną świadomość, zdawało mi się, że potrafię myśleć. To rzeczywiście dziwne z tym chodzeniem we śnie. - Snułaś się więc tu i tam i... myślałaś! - rzekła zjaddliwie Gospodyni. - Chciałaś zobaczyć, czy on śpi? Myślałaś, że marznie? - Trochę myślałam, że może marznie, muszę przyznać - powiedziała Eurykleja. - Nie chciał spać w łóżku, tylko na posadzce w przedsionku, przykryty starą, wytartą, cienką kozią skórą, a najwyżej trzema. Kiedy i tak przechodziłam obok niego, nakryłam go jeszcze jedną czy paroma. Zdawało mi się, że pomyślałam: On się może przeziębić i dostać gorączki, a w każdym razie przeszkadzać innym swoim kichaniem. - Czy spał? - zapytała krótko unosząc się na łokciu. Staruszka powstrzymała ten obrzydły gest. - Jestem stanowczo przekonana, że spał. Ale światło z megaronu było słabe, choć dołożyłam parę polan do ogniska i miałam prócz tego dość kopcącą pochodnię, a zresztą chodziłam we śnie, tak że nie mogę przysiąc, że spał. Odniosłam jednak wrażenie, kiedy przechodziłam obok szybciutko, że spał: oczy miał zamknięte. - Rozmawialiście? - rzekła twardo. - Tego nie można powiedzieć - odparła staruszka. - Przypominam sobie tylko, że we śnie, naturalnie, wypowiedziałam kilka słów, i możliwe, że on przewrócił się na bok i coś mruknął, ale prawdopodobnie też mówił przez sen. Znowu spojrzała badawczo na staruszkę. - Wspominał coś o próbie? - O próbie - odrzekła Eurykleja nadzwyczaj zdumiona. - O, przypadkiem słyszałam o tym wczoraj wieczorem! O tej próbie z toporami? Nie, nie przypominam sobie, żeby o tym mówił. Ale spotkałam pana Telemacha przed chwileczką i wtedy zdarzyło mi się o tym napomknąć. - Dobrze - powiedziała szorstko. - Przypuszczałam, że zatroszczysz się o zorganizowanie tego. Dobrze, dobrze. Gdzie jest teraz nasz gość? Nie, chodzi mi o to, co robi w tej chwili Telemach? - Zdaje się, że poszedł na przechadzkę - odparła staruszka. Penelopa usiadła w łóżku. - Dlaczego oglądałaś zamki, Euryklejo? Staruszka wpatrywała się w swoje stopy, które były brudne, dużo biegała po domu od wczesnego ranka. - Myślałam, że skoro już i tak jestem na nogach i chodzę przez sen, mogę zbadać zamki, kiedy indziej tak rzadko jest okazja zrobić to w nocy. Nie mogłam przecież widzieć. Kierowałam się czuciem i po omacku. Moja zdolność myślenia wydawała mi się tak wielka, że mogłam pomyśleć, iż od czasu do czasu potrzeba kontroli. Trzeba dobrych rygli i lin do zewnętrznych bram, w każdym razie do którejś lub do kilku od strony Dolnego Miasta - nie od Wysokiego Miasta, naturalnie! - ale od Dolnego Miasta, przychodzi tu hołota, która tam mieszka, albo żeglarze, wychodzący na ląd o zmierzchu, podkradają się nocą i usiłują się włamać. A ja zawsze miałam takie wielkie zainteresowanie dla zamków. Zaliczam sztukę zamków do najznamienitszych sztuk. - Sprawdziłaś wszystkie bramy na dziedzińce i wszystkie drzwi domu, i wielkie wrota do megaronu także? - Tak, skoro już i tak się zajmowałam sprawdzaniem, pomyślałam, że sprawdzę i zbadam wszystkie. Penelopa wysunęła białe nogi poza brzeg łoża i Eurykleja pochyliła się niewiarygodnie miękko i gibko i włożyła na nie czerwone pantofle. - Dokąd poszedł Telemach, Euryklejo? - O, nie wiem tak dobrze - rzekła chodząca we śnie staruszka - nie mogę naturalnie wdawać się w szpiegowanie i muszę robić swoje. Ale wydawało mi się, że obszedł cały dom i chodził wzdłuż muru. Kiedy przypadkiem wyszłam dziś rano na tylny dziedziniec, był tam. - Przy komorze z bronią? - zapytała. - Tak, zdawało mi się, że otworzył drzwi, tylko troszkę, i zajrzał do środka. Później zasunął rygiel i zawiązał zamek przedziwnie pięknym i twardym węzłem. - Więc potrafi wiązać szlachetne węzły? - rzekła Matka. - Nauczył się tego? Czy wiąże je szybko? - Czysty przypadek sprawił, że nasz Gość, lub też jak go nazwiemy, był akurat przy nim... Penelopa podniosła się, stanęła. - Gdzie oni są teraz? - Tego nie wiem, to znaczy, nie wiem całkiem na pewno - odrzekła staruszka składając obrzydłe pokryte wypukłymi żyłami, kruche, starcze dłonie. - Wygląda na to, że przeszli przez dziedzińce i wyszli z domu. Przypuszczam, że stoją przed bramą. - Na deszczu? - Mieli na sobie płaszcze. Płaszcz szanownego gościa jest bardzo cienki i wytarty. *** Czesała się długo i Eurykleja była jej jedyną pomocnicą. Znużone bezsennością oczy staruszki zrobiły się bystre i przenikliwe, natomiast oczy Penelopy - tego dnia w nieco zaczerwienionych obwódkach - jakby zmętniały: często pokrywała je wilgotna błonka, która przemieniała się w różnej wielkości krople. Staruszka za krzesłem pochyliła się do przodu i wyrwała sporo siwych włosów. - Nie są siwe, są całkiem młodzieńcze, tylko trochę jaśniejsze od innych i dlatego je wyrywam, Wasza Łaskawość. Ale poza tym to są doskonałe włosy. - Pokaż! - Zgubiłam - odparła staruszka. - To był tylko jeden lub najwyżej trzy włosy, ale wyrwę jeszcze jeden. Wyrwała i podała jej brązowy, prawie całkiem brązowy włos. - Proszę. Ale następnym razem Gospodyni przyłapała ją. Schwyciła ją za rękę i przytrzymała. Włos był siwy. - To jeden z tych niewielu, które są siwe, Wasza Łaskawość - powiedziała staruszka. Penelopa umyła ciało, stopy, dłonie, ramiona, szyję, a staruszka nosiła wodę i nacierała, i masowała. Ta-w-średnim-wieku wzięła z ręki Euryklei czarkę z oliwą i natarła się, po czym uszminkowała się grubo i starannie: czoło, policzki, szyję, ramiona. Włożyła suknię, którą Syn przywiózł jej z Lakedajmonu: bardzo życzliwy dar dla niej od przewidującej Heleny. Zjadła coś niecoś, kilka kęsów chleba, oliwki i kawałek baraniny, ale do jedzenia wypiła sporo łyków wina. Dopiero po południu, gdy wszystko było przygotowane, zeszła do nich na dół. *** Wszystko było przygotowane. Wszystko miało zostać uporządkowane. Nic nie miało nigdy zostać uporządkowane. Ojciec i syn stali w deszczu przed bramą. Przed nimi słały się zbocza i Dolne Miasto. Tuż nad portową zatoką na drugim brzegu leżało kilka długich czarnych okrętów, wyciągniętych na brzeg na zimę. Tą właśnie drogą, z cieśniny i morza miał przybyć, przypłynąć, otwarcie, w jasny dzień, z wielką flotą i wieloma ludźmi, z łupem i bronią. - Zdaje mi się, że skradam się do nich od tyłu - powiedział - że jestem przebiegły, podstępny. - No to co - rzekł Telemach, dumny i zarazem zdziwiony. - Dużo sławy płynie z tego, że jest się podstępnym. Twoja chwała, ojcze, to także ten drewniany koń, którego użyliście pod Troją. Śpiewają o nim, jest o tym koniu mowa w wielu pieśniach, które słyszałem. - E tam - powiedział. Wszystko było przygotowane, nic nie miało nigdy zostać uporządkowane. Bogowie byli po ich stronie, a jacy byli bogowie? Nikt nie wie. Byli po ich stronie. W nocy przeszła burza, dziś padał ulewny deszcz. Eumajos był w drodze z jednym z przywiezionych tu z Same pastuchów bydła, którego zjednał, a Eurykleja zaalarmowała Dakryostakta. Ulewa miała wyłączyć wiele osób. Wczesnym rankiem ojciec i syn poszli do zbrojowni na tylnym dziedzińcu, by wypróbować łuk: Eurykleja stała na straży. Łuk był z drewna i rogu. Telemach omal go nie napiął, gdyby zrobił jeszcze kilka prób, może byłoby mu się powiodło. Jego ojciec musiał ćwiczyć przez dobrą chwilę, zanim napiął łuk, i dało się to odczuć w ramionach, barkach i palcach. Ale pamiętał sztuczkę: małe szarpnięcie i łuk się uginał i poddawał, cięciwa wcinała się w palce, ale szła za nimi. - Znam tylko dwóch, którzy mogliby go napiąć - powiedział Telemach. - Antinoos, może - rzekł ojciec. - A kto drugi? - Melanthios - odparł Telemach. - Ale on nigdy nie dostanie go do rąk. Gdy wracali przez dziedzińce, deszcz rozpadał się jeszcze mocniej. Rodząca, mająca niebawem urodzić niewolnica, krzyczała w pomieszczeniu dla służby nad zimową kuchnią. Wołała do bogów. „Oooo! Zeusie! Oooo! Demeter! Oooo! Posejdonie!” (Co to jej mogło pomóc?) Wywoływała także inne imiona bogów z wybrzeży daleko na południu i imiona z krańca znanego świata na wschodzie, imiona, które ciemnoskóra rodzina Doliosa przywiozła z sobą tutaj i może zapomniała aż po dziś dzień. - Belos! Bubastis! Sekhetl Mylitta! Przystanął w ulewnym deszczu i nasłuchiwał. - Ciężko jej. Ma rodzić? Która to? Ta ciemna, co to wczoraj? Ta mała ciężarna dziewczyna? - Przypuszczalnie - odparł syn spiesznie i chciał iść dalej, spieszyło mu się, by schronić się przed deszczem. Ojciec szedł za nim. - Czy to ta, co jest siostrą Melanthiosa? - pytał. - Nie było jej jeszcze na świecie, kiedy wyjeżdżałem, a teraz ma mieć dziecko. Czy to ta dziewczyna, z której korzystał Eurymachos? - To na pewno ona - odparł syn idąc długimi krokami - ale nie mów tak głośno. Musimy znowu zacząć grać nasze role. - Czy wiele niewolnic sypiało z zalotnikami, Telemachu? - Nie wiem - odparł syn i wszedł do przedsionka, zdjął mokry płaszcz i strząsnął go. - Chodź no. Musimy grać nasze role, tak jak mówiłeś, tato. - Chciałbym bardzo wiedzieć, które to były - rzekł tamten. - Jestem tu, by wszystko uporządkować. Dziś zrobię porządek. Nie wiem, czy później będę jeszcze mógł coś więcej dla was zrobić. - Chyba z pół tuzina dziewcząt lub coś koło tego - odrzekł syn. - Eurykleja wie dokładnie. Ona wie wszystko. - Głos jego podniósł się, stał się piskliwy: - Musimy teraz grać swoje role, tato! *** Grali je, a bogowie układali wszystko i nic nie zostało uporządkowane. Eumajos dokonał inspekcji i rozmawiał ze swoimi pastuchami, był dobrze poinformowany, umiał myśleć i patrzeć. Liczył się może z tym, że trzeba będzie rezerw za parę dni albo jutro. Miał ze sobą Filoitiosa, stosunkowo obcego i prawdopodobnie żądnego przygód bydlęcego agenta i szefa pastuchów rogacizny, którą Gospodyni umieściła na Same. Zeszli z gór po południu doszczętnie przemoknięci. Euryklei przez kilka godzin nie było. Możliwe, że chodziła do miasta i rozmawiała tam z godnymi zaufania ludźmi, może ostrzegała, nie wiadomo na pewno, może tylko słuchała i miała z sobą pomoc w słuchaniu, aparat do słuchania, Dakryostakta - a może leżała w swojej izbie i pokrzepiała się snem, kto wie? Bogowie ułożyli wszystko tak dobrze, że z nieba chwilami lały się strumienie wody. Deszcz, który spadł na Archipelagu, na zachodnich wyspach, nadciągnął aż z Hesperii i Ispanii, przybył od Atlantyd, z królestw córki Atlasa, od strony Kalipso i od wyspy Lajstrygonów, z obszaru Gołębiej Skały, od tego, co nazywało się Morzem Kyrneńskim. Nadciągnął z zachodnimi jesiennymi wiatrami z Długiego Lądu, który później stał się lądem italskim, przybył od wybrzeży Kirke, od Scylli i Charybdy, od ziejących ogniem Polifemowych pępków świata, od tych brodawek na piersi Gai. Przyszedł od strony Zeusa, Heliosa i Posejdona i padał coraz rzęsiściej i niemiłosierniej, coraz bardziej topiąc rozsądek i zasłaniając spojrzenie, padał strumieniami na wyspy, które nazywały się Zakynthos i Same, i na kraj bajkowy, jak bogaty w zboże Dulichion. I lał jak z cebra na ten mały fatalny punkt w ogromie świata: na Itakę. Poniżej, w Dolnym Mieście, ludzie siedzieli w domach i mówili, że już nadchodzi zima, już jest tutaj, to pierwszy prawdziwy dzień zimy. Bogom dzięki, że nasi mężczyźni są w domu, że wrócili z morza, że my i nasi niewolnicy jesteśmy zdrowi, że ma się dach nad głową i cztery ściany, by w nich siedzieć. Bogu dzięki, niech będzie pochwalony Zeus za to, że mamy odzież, jedzenie, domostwa i dom i nie musimy wychodzić na dwór w taki dzień! A w Wysokim Mieście, w zamożnych domach wokół Wielkiego Dworu, który czasem uroczyście nazywano Pałacem, siedzieli młodzieńcy i panowie w średnim wieku i myśleli: Można by tam pójść, ale po co moknąć niepotrzebnie, równie dobrze można tam pójść jutro, znakomicie można obchodzić swój dzień Apollona w domu, jeśli trzeba przy takiej pogodzie. Mamy jeszcze sześć dni czasu. W porę człowiek się dowie, kogo ona wybrała, hm, to już wiadomo, chodzą o tym Słuchy, i przeprowadzi się do Dulichionu, dzięki bogom i niestety. W małych zagrodach i w szałasach, i ruderach na północy wyspy i na południu wyspy siedzieli pastusi owiec, pastusi kóz i świniopasy, drobni chłopi i nędzni rybacy i myśleli, że dobrze jest tym, którzy nie muszą być wielkimi panami i dźwigać trosk władzy, i że im jest dobrze, gdyż w taki dzień jak dziś nie muszą oglądać wielkich panów, którzy ponuro rozmyślają nad troskami władzy, a na nich wszystkich lał, padał, kapał deszcz. I ten deszcz przewalał się aż na ląd stały ulewami, które chłostały powierzchnię morza i ubijały na pianę, strącały zżółkłe liście dębów, pluskały na zielonych liściach oliwek, orały ziemię w bruzdy, strumyki, górskie potoki i w rzeczki, i rzeki, które wzbierały. Deszcz spływał z drzew na ziemię, a z ziemi do morza po stokach gór, gdzie wypełniał źródła, i pokazywał, że nimfy jeszcze żyją, i błotnistymi, papkowatymi, brązowymi i żółtymi strumieniami spływał do samego gardła Posejdona. Ale przez stworzoną przez bogów kratownicą przeszkadzającego deszczu jednak kilku przyszło. Opowiadacz, wasz sługa, ugina się pod ciężarem wielu faktów, rozlicznych, rozmaicie zmieniających się rzeczywistości i potrafi tylko doliczyć się krótkich liczb i wymienić te imiona, które już są zapisane: imiona zmokniętych, do suchej nitki przemoczonych młodzieńców i mężczyzn w średnim wieku, którzy szli ku swemu przeznaczeniu. Antinoos przyszedł, by wykazać, że „j a nie boję się kilku kropel wody, nie boję się, że mnie trochę opryska, a prócz tego jestem przywódcą Partii Zalotników”. Eurymachos przywędrował tam, żeby nie sądzili, iż utracił swój uśmiech, stracił urok tylko z powodu tych kilku ulew, i stawił się tam dlatego, by nie wyobrażali sobie, że się wstydzi być w tym domu, dlatego że jedna z niewolnic, dziewczyna, z którą wypadło mu przespać się przez jedną noc, albo przez parę nocy, albo najwyżej przez kilka tuzinów nocy, jakieś pół roku, rok lub coś koło tego, urodziła dziecko - dlatego że ciemnoskóra, kędzierzawa i nadzwyczaj gruba dziewka służebna mogła urodzić lada chwila, może i dziś. A Amfinomos z Dulichionu opuścił swoją kwaterę u Noemona i przeszedł całą drogę bez parasola. Myślał: To może ja. Nie wypada, żebym trzymał się z daleka, choćby przez jeden dzień. Nie będzie tam też zbyt wielu w taką deszczową pogodę, znajdę może okazję, by zamienić z nią kilka słów i zdążę zrobić dobre wrażenie, i dać jej do zrozumienia, że nie jestem wstydliwy, choć czasem może to tak wyglądać. A oto inne imiona, które mamy: Demoptolemon, Euriades, Elatos, wędrujący z luksusowych domostw w Wysokim Mieście lub z kwater i gospod w Dolnym Mieście, pod ociekającymi od deszczu okapami dachów do megaronu Tego-który-odjechał - i przybyli tam też Pejsandros i Eurydamas, Amfimedon i Polibos, i Ktesippos z Same, i Agelaos, Leiokritos i Leiodes, i jeszcze dwóch, trzech, i może któryś z nich przeżył, a może żaden. Przyszli, zdjęli płaszcze w przedsionku i wnieśli je do sali prosząc, by mogli je powiesić na chwilę wokół ogniska, żeby choć trochę wyparowała wilgoć. Otrząsali się i mówili: na niebiosa, jak leje, przychodzi długa i przykra słota, dobrze będzie coś zjeść i wypić parę kropel nie mieszanego wina. Tworzyli skupisko, zgromadzenie, w szczególnie okrutny sposób wybraną gromadkę, a na jej skraju, na zewnętrznym obwodzie kręgu, znajdował się Femios, który miał śpiewać, i podwójny szpieg i posłaniec Medon, który jeszcze nie opowiedział się po żadnej stronie. I - mówi pieśń - było ich tam o wiele więcej. Ale to chyba jest przesada. Ani stu ośmiu, ani pięćdziesięciu dwóch losów nie może pieśniarz, człowiek, ani nawet bogowie załatwić w tak małej sali i za pomocą kołczana, który mieści tylko czterdzieści strzał. A może jednak? Nie wiemy. Telemach siedział na honorowym miejscu mając przed sobą jedzenie i wino, a swoją włócznię zuchwale i chełpliwie opartą o kolumnę za sobą. Kazał przybyłemu wczoraj żebrakowi zająć miejsce przy małym stole blisko drzwi do przedsionka. Za Synem, na progu do wewnętrznej sieni, stała (przypadkiem) naczelna niańka, krucha ale rześka staruszka Eurykleja i jej niemy, obdarzony słuchem sługa i towarzysz podróży Dakryostaktos, a byli tam także poszukiwacz przygód i agent Filoitios i jego przyjaciel i instruktor Eumajos. Przed Synem, przy stołach między kolumnami pod ścianami siedziało ze dwadzieścia, może trzydzieści osób. Oczy są zbyt zamącone, by wyliczyć ich teraz: ale iluś tam. Leiodes był ich kapłanem i odprawiał religijne ceremonie, gdy uważano je za potrzebne, był ich najwyższym ofiarnikiem, który wygłaszał modlitwy. Zwierzchnik kóz Melanthios był ich czołowym podczaszym, mieszającym wino, tym, który jest od tak dawna w sali gier, że uważany jest za gracza, choć nie wolno mu dotykać kości. Femios był ich zawsze zatroskanym pieśniarzem, a Medon, jak wspomniano, ich bardzo podejrzanym podwójnym szpiegiem, który jeszcze na dobre się nie opowiedział, ale wnet, dzisiaj, miał wybrać którąś z właściwych stron, tę najmniej niebezpieczną dla życia, zawsze tę najmniej niebezpieczną dla życia. *** Na górze, przy plusku deszczu bijącego w jej własny dach i o płaski dach megaronu, Penelopa uniosła stopę, zrobiła krok od okna, potem drugi, trzeci, przeszła przez izbę, otworzyła drzwi i zaczęła schodzić po schedach. Ktoś powiedział, jakaś niewolnica przyszła z wiadomością: Już wkrótce czas. Zebrali się. Telemach będzie do nich przemawiał. Telemach powiedział: - Moi panowie, moi szanowni goście. Zacnie to z waszej strony, iż mimo złej pogody przyszliście tu dzisiaj. To może szczęśliwy dzień dla niektórych w tej sali. Moja matka postanowiła skrócić czas wyboru, przeskoczyć przez oczekiwanie i uczynić ten dzień najdojrzalszym dniem, który spadł z ręki Zeusa i Heliosa w ostatnich latach. Sam uważał, że był to świetny początek, umiał to na pamięć, nauczył się lekcji. Słyszała jego głos, zatrzymała się na schodach i rozróżniła niektóre słowa. To będzie może długie przemówienie. Ociągając się weszła znów na schody i do swojej izby, podniosła miedziane zwierciadło, które leżało na łożu, i spojrzała w nie. - Moi panowie - ciągnął Syn - ażeby skrócić czas oczekiwania, matka moja postanowiła poddać was próbie. Musimy przecież uważać, że to najprzedniejsi i najpoważniejsi zalotnicy dziś tu przybyli: nie dali się oni powstrzymać złej pogodzie. Nikt z tych wszystkich, którzy są tu nieobecni, nie będzie też czuł się odsunięty albo pominięty, jestem o tym przekonany. - Co to za bzdury! - rzekł głośno Antinoos. - Wyduś no wreszcie, co chcesz nam powiedzieć! Co to za próba? Wyścigi w jedzeniu? Czy może kto policzy najszybciej włoski w twoim meszku na brodzie? Ja zgaduję, że jest ich siedem i pół! Telemach zebrał się na nowo, kiedy się śmiali. Dłonie mu drżały, rumieniec z piersi i szyi dosięgną! policzków. W pauzie, która nastąpiła, w ciszy, która zapanowała, gdyż już skończyli się śmiać, słychać było jęczenie z pomieszczeń niewolników. Kilku mrugnęło do siebie nawzajem. Eurymachos wpatrywał się prosto przed siebie, w stronę ogniska, gdzie parowały płaszcze, szczęki miał mocno zaciśnięte, był rozzłoszczony. Amfinomos rozglądał się wokoło z pytającą miną. Żebrak z wczoraj patrzył w dół na swoje dłonie, liczył może palce i starał się doliczyć sumy ponad dziewięć. - Moi panowie - powiedział Telemach i jego rumieniec ustąpił - szanowni goście, mój ojciec, Ten w danej chwili nie całkiem obecny. Ten przypadkowo w danej chwili będący w podróży i prawdopodobnie mający bardzo niedługo wrócić (nauczył się chyba tej formułki na pamięć) posiada dwanaście brązowych toporów. Dawniej zwykł był ustawiać je rzędem na dziedzińcu i szyć Strzałą przez ucha na styliskach. Nikt inny tego nie umiał. Brał swój najtwardszy łuk i... - Czy nie zwykł był on szyć z łuku przez ucha stu toporów na odległość stu pięćdziesięciu kroków, ten wielki bohater? To zapadł wyrok śmierci: a tym, który go wypowiedział, był Ktesippos z Same. Melanthios, który cierpiał dziś od przepicia, chciał też odegrać jakąś rolę: - Nie, on ustawiał topory na szczycie góry Neriton, a potem przeprawiał się na Same i stamtąd strzelał z łuku! - szydził śmiejąc się, aż pryskały mu z ust bąbelki śliny. - I szył nie przez jakieś ucha, ale przez brąz na wylot! A strzała dolatywała zwykle aż do piaszczystego Pylos i była tak gorąca, iż Nestor sparzyłby się w palce, gdyby chciał ją podnieść, zanim ostygnie. Dał im się naśmiać do syta. Melanthios jest już prawie martwy, prawie poćwiartowany, pomyślał. Jeszcze jeden wyrok śmierci zapadł natychmiast: to był Leiokritos. - On zwykł był nawlekać wszystkie ucha na strzałę i potem strzelać nią, tak słyszałem! To była ta cała sztuczka, najpodstępniejszy podstęp Mistrza podstępów! Musieli się roześmiać. - Mój ojciec brał swój najtwardszy łuk - powiedział Telemach. *** Siedział tak, jak siedział pewnego wieczora przed dwudziestu laty, ale nieco dalej od środka sali: jak wtedy, kiedy Agamemnon i Menelaos przyszli, by zabrać go, i poprowadzili go na wojnę z Troją. Spuścił głowę, z brodą cofniętą ku szyi, w lśniącej powierzchni stołu widział odblask szarego światła dziennego i ognia. Deszcz lał ciurkiem z okapu i spływał do beczek na wodę, które przelewały się. Zamknął oczy i słuchał mowy swego syna, wyuczonej na pamięć lekcji, ćwiczenia w wymowności i kulcie bohaterów. Przyjęte na dzień dzisiejszy samochwalstwo było częściowo jego własnym wynalazkiem. Było to zamaskowaniem sensu tego wszystkiego, zamierzenie było upiększone, żeby nie wyglądało tak strasznie. Od czasu do czasu słychać w głębi domu jęki boleści dziewczyny. Dziewczyny rodzącej swoje pierwsze dziecko przez otwór, który jest w sam raz dla rozkoszy, ale absolutnie za ciasny dla wydania na świat jej owocu. Siostry skazanego na śmierć mężczyzny. Potomkini Doliosa z marzeniami księżniczki, szepnął mu przed południem Eumajos. Z ciała kobiety wychodziło dziecko. Dziecko takie jak te, które bohaterowie na murze Ilionu brali za nóżki i roztrzaskiwali jak szczeniaki. Jej dziecko stanie się być może Astyanaksem, pomyślał. Albo prosiaczkiem, który natychmiast zostanie zarżnięty. Gdzie przechodziła granica między niewolnicą a maciorą? Ludzie, wolni ludzie, brali to wątłe, nowo narodzone, podtuczali je może trochę, pól miesiąca, kilka dni Heliosa, a potem składali w ofierze: jedli, nasycali swój brzuch wieprzowiną. Albo na wpół tuczyli je, niewolników, utrzymywali w nich życie, pozwalali zimom i gorączkom przetrzebiać je, przetrzebiali je sami, a resztę, która została, dwudziestoletnich niewolników, którzy przeżyli, wybierano na dziewki i materace dla bohaterów i na woźniców wozów bojowych: na mur włóczni, bezimiennych - ten mur, o którym słyszało się w pieśniach. To dziecko powinno być traktowane szczególnie dobrze, może zostać wolnym człowiekiem, myślał i otworzywszy oczy spojrzał na skazanych na śmierć przy stole. Czy ma moc po temu? Jestem także porządkowym bogów. To moje zadanie. Jestem katem zatrudnionym przez bogów, posłano mnie tutaj, żebym wykonał politykę, którą oni planują. Ja, który tu siedzę, jestem wybrańcem. Pragnąłbym, żeby nie było tratew, żeby nie było możliwości żeglowania przez morza. Pragnę przespać to wszystko. Pragnę snu tak głębokiego, żebym nie pamiętał, co będę w nim robić. I miał jeszcze inną, dziwną, szaloną myśl: Chciałbym być Antinoosem. Chciałbym być Eurymachosem i Amfinomosem. Patrzył kolejno na ich twarze. Na twardą twarz Antinoosa, przywódcy ludzi, nadającego się na pirata, wielkiego wojennego bohatera, który jeszcze nie przeżył żadnej wojny. Na Eurymacha, młodego mężczyznę o miękkim uśmiechu i śmiejących się, polujących na kobiece ciała przymilnych oczach. Na Amfinomosa, syna właściciela ziemskiego, bogatego wiejskiego patrona z pszenicznego Dulichionu - twarz jego była nieruchawa i łagodna, powolne ruchy jego rąk godne, to człowiek, którego niewolnicy byli tłuści. I inni: w twarzach wszystkich była złość, chciwość, żądza przygód, przymilność, chytrość i intensywna żądza życia. Zeusie, pomyślał, Ty Wysoki, Ty ponad miarę mądry, weź Twoją twardą mądrość i uczyń ją miękką, i przemień mnie w jaskółkę, w mewę, pozwól mi odlecieć stąd do Wyspy Jastrzębca albo do Niej! Zabierz mnie, w swoim objęciu okrutny, nieprzejednany Posejdonie, zabierz mnie stąd! *** -...swój najtwardszy łuk - powiedział Telemach. - Mój ojciec brał łuk, którego nigdy nie używał do niczego innego i który tylko on umiał napiąć, a potem szył strzałą przez wszystkie ucha toporów, jedną strzałą. - I tego naturalnie my nie potrafilibyśmy dokonać! Czy twój ojciec nie był też o dwie głowy wyższy niż wszyscy inni znani ludzie a także bogowie? I czy zwykła wesz nie potrzebowała całego dnia, by przespacerować się w poprzek jego pleców? Czy to nie on odsuwał na bok domy na Itace, kiedy spacerował? To Amfimedon potwierdził swój wyrok śmierci. - Moja matka... - zaczął Telemach. Ale Pejsandros zdążył zrobić długi krok ku Hadesowi: - Człowiek zaczyna faktycznie mieć już dość tej całej gadaniny o Niezrównanym tacie! Do rzeczy! Do towarzystwa Pejsandrosowi przyłączył się Demoptolemos: - Czy nie wystarczy przechwałek Femiosa, musisz i ty śpiewać pieśni Ilionu! Gdzie masz kitarę, czy masz ją w brzuchu? - Kitarę? Jest w brzuchu dziewczyny, która tam krzyczy! Posłuchajcie, usłyszycie zaraz, jak ona gra! Melanthios, już dwukrotnie skazany, zwrócił swoją ciemną twarz do Elatosa i zanoszącego się od śmiechu Euryadesa i skazał jeszcze dwóch na najbardziej haniebną śmierć: Jeśli kiedyś zdobędę władzę, obetnę im obu przyrodzenie i jeszcze kilku innym, pomyślał. - Moja matka ma... - powiedział Telemach. *** W wewnętrznym oku Tego-który-powrócił, Tego-który-długo-był-w-podróży, trwał obraz płynącego mężczyzny. Kołysał się na fali przyboju, wyrzucany na ostre skały, ale wiedział, że istniał ratunek, lubość kobieca, uśmiechy Nauzykai i kobiece kolana, by złożyć na nich głowę. I przedostał się obok skał, i wpłynął do spokojnej zatoki, w głębi szeroko rozpostartego łona lądu miał znaleźć odpoczynek. Ale przybój był zbyt silny, Posejdon, bóg zła, stał nad nim, przewalał przez niego swoje fale i wciągał go raz po raz na głębinę. Nie miał nigdy wydostać się na ląd. Miał zostać roztrzaskany o skały, a długo myślące resztki jego istoty, strzępy ludzkie, miały pływać w morzu krwi - zawsze. Gdybym mógł uratować któregoś z nich, nie byłoby to tak trudne, pomyślał przenosząc wzrok z jednej twarzy na drugą. Gdybym mógł uratować któregoś, byłoby to dla mnie później usprawiedliwieniem przed samym sobą. Przenosił wzrok z twarzy na twarz. Skazali się na śmierć sami, jeden po drugim, skazali się podwójnie, któryś z nich skazywał się raz po raz na haniebną śmierć, inni skazali się na zniknięcie, wędrówkę do Hadesu, zagładę. Gdybym mógł uratować któregoś z nich, wówczas może uratowałbym siebie samego także, pomyślał. Wówczas mógłbym powiedzieć: Ty, Astyanaksie, czy jak tam się nazywasz, ciebie uratowałem ja! Dzięki mnie żyjesz! Byłeś na drodze do Hadesu, usiłowałeś skazać sam siebie na śmierć, ale ja ciebie uratowałem, udałem, że nie słyszę twego wyroku. Byłem tym przebiegłym, podstępnym, nie oszukałem świadomie żadnego boga, ale nie słuchałem zbyt dokładnie wszystkich nakazów bogów! Potem wiedział już: Przyszedłem tu, żeby zabijać. Przyszedłem, żeby zrobić porządek. Wróciłem do domu, żeby uratować przyszłość mego syna i cześć mojej żony. Przyszedłem jako posłaniec bogów, jako wykonawca ich wyroków. Zostało jeszcze kilka imion. Eurydamosie, czy chcesz być uratowany? Polybosie, czy nie chcesz się z tego wydostać? Agelaosie, istnieje pewna możliwość: milcz i patrz w stół, albo wymknij się z sali, dopóki drzwi są jeszcze otwarte! *** - Moja matka... - zaczął znowu. - Ona pewnie też potrafi napinać łuk i strzelać celnie, aż do Dulichionu! - wykrzyknął Eurydamas. Amfinomos popatrzył na niego i pomyślał: Teraz rozgniewałem się na dobre. Teraz czuję gniew na niego. Powinienem rzucić mu naprawdę ostre spojrzenie. W razie gdybym był zmuszony zabić kogoś, wybrałbym chyba jego. Telemach miał ogniste wypieki. Eurymachos myślał: Eurydamasie, o jaki ty jesteś głupi! Gdybyś był moim niewolnikiem, obciąłbym ci nos i uszy, i może także inne rzeczy, może twoje przyrodzenie, a potem kazałbym cię zachłostać na śmierć. - Moja matka postanowiła - powiedział Telemach. - Ach tak, to ona postanawia? - przerwał mu Agelaos. - Nie wiedziałem! Ha, czy to rzeczywiście ona? Myśleliśmy, że to Wasz wysoki synowski majestat sam teraz postanawia! Śmiali się, przyjemnie było móc śmiać się, byli młodzieńcami i mężczyznami w średnim wieku. Pili i śmiali się. Antinoos postawił swój puchar na stole: - Co więc postanowiła Bez końca Upragniona? Powiedz nam szybko, nie mamy czasu słuchać bzdurnego gadania, nie przyszliśmy tu wysłuchiwać kiepskich prelekcji, lecz jeść i pić, i ubiegać się o Nieosiągalną. - Moja matka postanowiła, że ten, kto potrafi napiąć łuk i przeszyć strzałą ucha w toporach, tak jak to robił mój ojciec, dostanie ją natychmiast. *** Mimo wszystko było to wielką nowiną i takim skróceniem czasu czekania, że w megaronie zrobiło się cicho. Nie wiedzieli zrazu, czy mają to przyjąć jako dobrą nowinę, czy jako smutną. Spojrzeli na księcia Dulichionu, a potem na Syna. W ciszy zaskoczenia słyszeli przez mury jęki porodowe, ale jeszcze lepiej słyszeli jej godne, mimo to jednak nie powolne kroki w wewnętrznej sieni. Penelopa zeszła z Kobiecych Schodów i stanęła w drzwiach kawałek za swoim synem. Objęła wzrokiem salę, pokazała się i była bardzo piękna. Jej biel lśniła w szarej poświacie, która stawała się zmierzchem. Miała na sobie wiele klejnotów i nową suknię, a jej zapach rozchodził się aż do drzwi sali i do przedsionka. Weszła, zrobiła jeszcze kilka kroków, znów ogarnęła salę wzrokiem, spojrzała ku drzwiom, gdzie znajdowali się pieśniarze, szpiedzy i żebracy. - Prawdą jest to, co mówi syn - powiedziała. - Dziś wybiorę jednego z tej sali. Ustaw topory, Telemachu. Czterech niewolników wniosło ciężkie brzemiona na drzewcu włóczni przewleczonym przez ucha na styliskach: topory dyndały i dzwoniły o siebie. Zatrzymali się w przedsionku i czekali. Telemach narzucił płaszcz na ramiona i poszedł za nimi. Niewolnicy wykopali wąską rynnę na wewnętrznym dziedzińcu. Telemach sam ustawił topory w linii prostej, którą oznaczono naciągając długi rzemień. Ustawił je w odstępach co krok i podniósł ucha. Któreś opadło, podbiegł z powrotem, żywo, i odchylił je, spojrzał wzdłuż rzemienia, który trzymali niewolnicy, jeszcze jedno ucho opadło, podniósł je, przykucnął, celował wzdłuż rzemienia przez ucha. Eurykleja stała w przedsionku ze złożonymi dłońmi. Deszcz pluskał na nagich grzbietach niewolników, opływała ich szara deszczowa poświata. W swoim krześle na przykrytym kozimi skórami i płótnem honorowym miejscu, siedziała Penelopa z nieruchomą twarzą. Ktoś dołożył drew do ognia. Podróżnik, Ten-który-powrócił, milczący żebrak pochylił się nad stołem. Tak jak siedział, mógł widzieć ucha toporów przez drzwi megaronu i na wpół otwarte drzwi z przedsionka na dziedziniec: były skierowane na niego. Eurykleja wymierzyła dobrze. Najciekawsi zalotnicy podnieśli się od stołów, zebrali w przedsionku i zasłonili mu widok: żywy, jeszcze żywy mur ramion, grzbietów i nóg. Antinoos siedział dalej, ale Eurymach wstał, a potem Amfinomos, stali na dworze i patrzyli przez chwilę, wrócili do sali i usiedli przy swoich stołach. Nastrój był teraz poważniejszy. Szeptano, czekano, rozważano może swoje szansę. Kilku, którzy zrezygnowali już wczoraj lub przedwczoraj, nabrało nowej nadziei. Telemach wrócił do swego krzesła. Nim usiadł, podniósł dłoń. Stał się spokojny i pewny. Gdy zrobiła się zupełna cisza, zwrócił się ku wewnętrznym drzwiom: - Eumajosie, łuk! W zmierzchu, w głębi sieni stał także niemy i bardzo włochaty Dakryostaktos. Z oczu mu ciekło, choć nie było wiatru, a dłonie trzęsły mu się z gniewu. DŹWIĘK STRUN Sądzili może, że był to zwykły łuk. Kilku ze starszych pamiętało może niejasno, jaki on był, ale zmienili go i uczynili małym i miękkim w swych marzeniach, w swym obojętnym spoglądaniu wstecz. Teraz go zobaczyli. Naczelny wódz świniopasów, potężny komandor pastuchów świń próbował nieść go w jednej ręce. Łuk był z rogu i drewna, długi prawie na wysokość człowieka. Pośrodku, u uchwytu był gruby jak ręka w przegubie, a końce jego też były niezwykle grube. Nie był zbyt wygięty, tylko tak jak lekko zakrzywiony kij, odstęp między rogiem a twardo napiętą, potrójnie splecioną z jelit struną nie był większy niż pół szerokości dłoni. Był świeżo wypolerowany, widzieli, jak błyszczał i migotał, ktoś może wziął to za błysk pioruna. Czterdzieści strzał w kołczanie, który Eumajos niósł na rzemieniu przerzuconym przez bark, przewyższało długością ludzkie ramię. Można to wyrazić tak oto: Ten łuk wywołał ciszę. Telemach wziął go do ręki. - Moi szanowni goście - powiedział - nie sądźcie, że uważam się za celnego i doskonałego strzelca. Ale w tej chwili jestem panem łuku, strażnikiem i posiadaczem łuku. Antinoos zwróci! ku niemu swoją twardą twarz. - Może wystrzelisz kilka strzał, żeby nam, słabym biedakom, pokazać, jak to się robi! Syn podniósł ciężki łuk, położył go przed sobą na stole i spojrzał na niego. Gdy przemówił, głos jego był chrapliwszy niż przed chwilą. - Nie należę do waszej kategorii - powiedział z opanowaniem. - Ale mogę spróbować. - Wygląda dość butnie - rzekł Antinoos. - Jest trochę podobny do Ciebie. Nie wystrzel tylko wszystkich strzał. Telemach ujął łuk i przeszedł z nim przez salę. Trzymał broń przed sobą oburącz, wargi jego poruszały się, można było sądzić, że mamrocze zaklęcie. Eumajos szedł za nim z dużym kołczanem. Syn ustawił się w przedsionku plecami do stołu ojca. Pochylił się, chwycił lewą ręką za duży uchwyt wokół rogowego pręta, przyłożył trzy zewnętrzne palce prawej dłoni do grubej, twardo napiętej cięciwy trzymając równocześnie długą dębową strzałę z brązowym grotem między kciukiem i palcem wskazującym. Naciągnął cięciwę na dwie szerokości dłoni, może trzy, ku sobie, potem jednak przeguby, palce i mięśnie przedramienia nie dały już rady. Przysiadał w trzech próbach. Ostatnim razem czuł, że to się może udać. Może? Pęknę, pomyślał. Oddychał ciężko, w lęku. A jeśli tato też nie da rady? pomyślał. - Poddaję się - oświadczył i wstał, i stanął oparty o łuk. - Możecie próbować kolejno, tak jak siedzicie. - Od lewej do prawej! - zawołał Antinoos i oczy mu zabłysły. Siedzieli tak, że wypadłby ostatni, gdyby zaczynał ich kapłan ofiarny, ich duszpasterz, zażywny mężczyzna o białych miękkich dłoniach. Leiodes był też pierwszy, ale głównie dla formalności. Telemach oddał łuk i strzałę Eumajosowi i rozejrzał się wokoło, nim wrócił na swoje miejsce. Oparta o kolumnę, z tyłu za nim, stała jego włócznia, jedyna, jaka znajdowała się na sali. Wystąpienie Leiodesa było tylko komiczne. Krygował się, pobłogosławił łuk, pocałował strzałę, podnosił oczy ku niebu i dotykał cięciwy. - Nie dbam o to - powiedział w końcu i oddał broń Eumajosowi. - Nie jestem dzisiaj w formie. Może jutro. Zresztą nie zamierzałem wdawać się w zaloty. Jestem poświęcony bogom. Znów mogli się trochę pośmiać, zrobiło im to dobrze. Leiokritos podniósł się i chciał wziąć łuk. - Poczekajcie - powiedział Antinoos. - Jest w zwyczaju, że stare łuki smaruje się i zmiękcza przez czas jakiś. Inaczej łuk taki może przy naciąganiu pęknąć jak suchy patyk, a kawałki mogą wpaść w oczy i oślepić. Melanthiosie, dołóż parę polan do ognia, ogrzejemy łuk i nasmarujemy. Nastrój zrobił się lżejszy, pili i zaczęli gadać jeden przez drugiego, podczas gdy Zwierzchnik Kóz trzymał łuk nad ogniskiem w megaronie i smarował oba jego końce poczynając od środka pręta gałgankiem nasyconym świńskim sadłem. - Połóżcie go na deszczu, żeby porządnie namókł do jutra rana! - krzyknął Agelaos. - Nie, to już lepiej go podgotować, a wtedy gwarantuję, że żadna kobieta w tym domu nie będzie musiała chodzić niezamężna! - wołał Demoptolemos. Właśnie wtedy dał się słyszeć w całym domu jęk niewolnicy. - Nie trzeba gotować łuku! - krzyknął Eurydamas. - Nie wszyscy to muszą. Eurymach na przykład ma dość sił na to i na owo! Eurymach łypnął na niego posępnie. Telemach wpatrzył się w stół, siedział opierając się o włócznię. - Dość, teraz pijemy - oznajmił Antinoos. - Zacznijmy prędko, żebyśmy to już mieli załatwione, czuję się mocno spragniony strzelania! Penelopa siedziała przez cały czas w milczeniu z nieruchomą twarzą. Znów próbowali. Leiokritosowi nie powiodło się w jego trzech próbach - łuk nie stał się miększy. Amfimedon naciągnął go trochę, ale upuścił strzałą na posadzkę i dał za wygraną. Eumajos wziął łuk i wręczył go Polibosowi, który oddał mu go po jednej tylko próbie. - To nie jest dla ludzi - orzekł. - Ten łuk, który, jak mówią, napiął i którym strzelał Sławiony, w każdym razie tak nie wyglądał. Wystąpił Ktesippos z Same, wziął łuk, obejrzał go dokładnie, zważył strzałę w dłoni, rozejrzał się wokoło, zdecydował się. Naciągnął łuk na szerokość dwóch dłoni, ale wysiłek był tak wielki, że puścił wiatr. Śmiali się przez dobrą chwilę. Chciał to naprawić czymś, co uważał za dworny dowcip. - To wina jadłodajni! A wtedy skazani na śmierć roześmiali się znowu. - Teraz moja kolej - rzekł Demoptolemos. Ustawił się w pozycji strzeleckiej z lewą nogą wysuniętą daleko do przodu, przyklęknął, napinał. Musieli przyznać, że napiął łuk kawałek. Potem pośliznął się i usiadł na podłodze, nie był całkiem trzeźwy. Chciał zrobić czwartą próbę, ale nie zgodzili się na to. - Boicie się mnie, ot i co! - powiedział rozgniewany. Euryades pomacał tylko łuk i dał za wygraną. Elatos miał więcej sił i osiągnął dwie szerokości dłoni. Najwięcej uzyskał Pejsandros. Zamilkli z napięcia. - Jeszcze tylko szarpnięcie! - krzyknął ktoś chcąc pomóc. Ale tamten nie zdołał, strzała wypadła mu z dłoni. Następny był Agelaos, który oddał łuk po jednej słabej próbie. *** Patrzyła na nich na wpół przymknąwszy oczy. Gdy Eurymachos wziął łuk od Eumajosa, odetchnęła głęboko i przechyliła się przez stół. Nie był szczególnie silny i należał do najsłabszych, ale zachował jeszcze swój czarujący uśmiech i swoją głbkość. Nie dał rady. Bez słowa wręczył łuk Eumajosowi i wrócił na swoje miejsce nie patrząc na nikogo. Po nim próbował Eurydamas, skończyło się na kilku sapnięciach tylko, a potem przyszedł Amfinomos. Pomyślała: Może teraz uratujesz kogoś, uratujesz mnie, uratujesz wielu innych. Był to bardzo silny, mocny chłop, który umiał obchodzić się z końmi, jak mówiono, i dobry wioślarz. Pomyślał: To może będę ja. Przykląkł głęboko, cięciwa wcinała się w jego twarde chłopskie dłonie, słychać było, jak zgrzytają jego zęby. Nie puszczę, pomyślał, gdy zaczęło mu ciemnieć przed oczyma i gdy ujrzał białe iskierki w ciemności. Nie puszczę, nie puszczę! Cięciwa wpiła się w palce, ale nie dbam o to, nie puszczę, nie... puszczę! To może ja. A potem ramię uległo i cofnęło się do położenia przeznaczonego przez bogów na spoczynek. Wręczył łuk Eumajosowi. Nie mógł mówić, podniósł swą ciężką, obolałą, na wpół sparaliżowaną prawą rękę i otarł pot z czoła. Stał tak przez kilka sekund, nim chwiejnie odszedł z powrotem. Wstał Antinoos. Przeszedł te kilka kroków, które dzieliły go od progu, przekroczył go i stanął w przedsionku. Uśmiechnął się twardo biorąc łuk od Eumajosa. Zważył go w dłoni. Widziała go, jak tam stał. Amfinomos z Dulichionu siedział znów przy swoim stole, podparł brodę na dłoni i pił niechlujnie siorbiąc. Ręka trzęsła mu się jeszcze. Antinoos podniósł łuk nad głową. Sądziła, że go rzuci. Rzuć, rzuć! pomyślała. Rzuć go o ścianę, niech się rozleci na kawałki, rzuć go do ognia, żeby spłonął, rzuć go na dziedziniec, przez mur, rzuć, rzuć! Ale on wywinął nim tylko nad głową, widziała jego muskularne ramię, trzymał łuk, tak jak oszczepnik trzyma oszczep. - To moja kolej - oznajmił. - Ale ja nie zamierzam próbować. Nie chcę strzelać z łuku dzisiaj. Co to za dzień, moi panowie? Dzień Apollona. Nie mam zamiaru święcić go szyjąc strzałami w deszcz. Nie, nie poddaję się, nie wycofuję się i nie ustępuję, ale nie zamierzam napinać luku dzisiaj. Wiem, że potrafię. Ale dziś chcę się bawić, dziś nie chcę puszczać strzał przez ucha toporów. Powtórzymy to jutro, i wtedy zaczniemy od początku - i wszyscy wezmą w tym udział! Wszyscy, którzy są w mieście, którzy siedzą w domu z powodu deszczu, wszyscy, którzy zdążą tu przybyć z Same i Zakynthos. Czy tak nie jest słusznie? Kilku zawołało brawo-brawo! Mimo wszystko jednak zrobiła się przykra pauza. Skończyło się to tak żałośnie. Kilku piło gwałtownie ze swoich pucharów, inni wpatrywali się ciekawie w Antinoosa, w Penelope, w skulonego Amfinomosa, w Syna. Przyglądała się im, wybierała spośród nich. Nie patrzyła na żebraka przy drzwiach, który kiwał na Eumajosa. Bogom dzięki, myślała. Bogom dzięki, że to zostanie odłożone! W tej pauzie dał się znowu słyszeć krzyk dziewczyny niewolnicy. Krótki okrzyk, a potem przeciągły wrzask. Nie wytrzymam tego dłużej, pomyślał Eurymachos. Nie wytrzymam tego dłużej, pomyślał Telemach i ścisnął mocno drzewce włóczni. Podniósł puchar, by wypić, ale zaraz postawił go z powrotem. - Zaczekajcie chwilę! Wszyscy odwrócili twarze ku żebrakowi koło drzwi. - Chciałbym i ja popróbować - powiedział. Patrzyli wybałuszając oczy. - Ale - zająknęła się Penelopa - on... - Co, na bogów! - odezwał się Antinoos, który właśnie usiadł. - Nie zamierzam z wami konkurować - powiedział żebrak, a głos jego brzmiał bardziej ochryple. Odchrząknął. - Chcę tylko spróbować, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Czy mogę wziąć łuk, Eumajosie? - Stójcie! To był znowu Antinoos. Eumajos, który zrobił już krok w stronę stołu żebraka koło drzwi, zatrzymał się. - Jeśli on potrafi napiąć ten łuk, ośmieszy nas wszystkich - powiedział Antinoos, wysilając się, żeby mówić lekkim tonem, żartobliwie. - A zresztą on nie ma żadnego prawa, by brać w tym udział. Muszę teraz coś powiedzieć, pomyślała. Czuła zapach krwi w tej sali. - Ja... - zaczęła. - Ja... - odezwał się Telemach. - Ja nie mam nic przeciw temu - wyrzekła - ale uważam, że możemy z tym poczekać do jutra. - Nie będę się zalecać do Wielce Czcigodnej, Długo Czekającej - oświadczył Podróżnik. Podniosła się, zagryzła wargi, ręce jej błądziły omackiem po stole. - Zaczekamy z tym do jutra - oznajmiła. - Eumajosie, chodź tutaj z łukiem! Już zmierzcha. Niebawem zrobi się ciemno. Nie należy strzelać z łuku w ciemności. To niebezpieczne. Również i Telemach podniósł się. - To ja decyduję o łuku - powiedział nader niepewnym, jąkającym się, piskliwym głosem. Oddychał tak gwałtownie, że wszyscy to słyszeli. - Eumajosie! Pozwól szanownemu gościowi spróbować. Zdąży on to uczynić, zanim ściemni się jeszcze bardziej, nim zrobi się ciemno! Eumajos wyzwolił się ze swego wahania i przeszedł przez przedsionek do progu. Równocześnie Penelopa odwróciła się do wszystkich tyłem i poszła wolnym krokiem do wnętrza domu. W drzwiach do sieni stała Eurykleja. Zamknęła drzwi za swoją Panią. Drzwi zamykały się od wewnątrz. Niemy, lecz słyszący towarzysz podróży Euryklei stał w wąskich bocznych drzwiach nieco na prawo od Telemacha. Wyszedł tamtędy, zamknął drzwi, obszedł budynek wokół ściany domu do wewnętrznego dziedzińca, gdzie stanął obok toporów. Eumajos złamał wszelkie reguły: podszedł do żebraka, który nadal siedział przy swoim stole, i wręczył mu najpierw łuk, a potem ciężki, napełniony strzałami kołczan. - Mój pan kazał, żebym wręczył to mojemu panu - powiedział. *** Trzymał łuk w świetle ogniska i w szarej poświacie wpadającej z dworu, i przyglądał mu się dokładnie. Oglądał wiązania na końcach, pochylił się krótkowzrocznie ku drewnu i sprawdził je, zerknął spod oka na róg, obracał i przekręcał łuk, jak gdyby delektując się refleksami światła, albo jakby był ciekawy, jak one się przesuwają. Twarz jego ściągnęła się w grymasie, szczerzył zęby do łuku, jak gdyby go bolały, albo jakby nagle dostał kurczów żołądka. Podniósł prawą dłoń tak, jakby przywoływał duchy zabitych bohaterów lub demony. Potem ujął kciukiem i palcem wskazującym cięciwę, koniuszkami palców o grubych, ale mimo to szlachetnych, po królewsku szlachetnych paznokciach pociągnął cięciwę niczym muzykant bez plektronu, potrzymał, puścił. Dźwięknęła, łuk zaśpiewał, a wtedy nastawili uszu. Wszystkie twarze spochmurniały. Krzesło Medona zaszurało, przesunął się bliżej do żebraka. Antinoos wyciągnął dłoń po puchar, wzruszył ramionami - ale twarz miał posępną - napił się. Ten-który-wrócił nie wstał. Wziął strzałę, która leżała obok brzemiennego śmiercią kołczana, spojrzał na nią, przypatrzył jej się mrużąc oczy, odłożył ją i wyciągnął inną. Oparł lewe ramię na tafli stołu, łuk leżał poziomo, założył brzechwę strzały na miejsce lewym kciukiem i zaczął naciągać cięciwę ku sobie. Szło to opornie. Kulili się nad stołami, wyciągali szyje, pochylali się wymijając się nawzajem i patrzyli, wpatrywali się, wybałuszali oczy. Kilku szło za jego ruchami głową, palcami wskazującymi, językiem: wpatrywali się w dłonie obcego przybysza, które rozdzielały się, na bielejące kostki palców, na masywne przeguby, podobne do przegubów szypra, długo wykonywającego swój zawód żeglarza, gapili się na lewą dłoń, która zacisnęła się wokół łuku, i prawą dłoń, zaczepioną niczym hak wokół cięciwy, i na strzałę, nieskończenie długą strzałę, która sterczała do tyłu nad kciukiem, a równocześnie słuchali wielu tysięcy poskrzypywań i trzeszczeń łuku - teraz! Gdzieś w głębi domu właśnie teraz krzyknęła córka Doliosa, ciemnoskóra Melantho, wydała długi, przeciągły krzyk bólu. I strzała wyszła z łuku. Zabrzęczało, strzała uderzyła w kamienny mur, odbiła się, upadła. Kilku z tych, którzy siedzieli blisko drzwi, podbiegło, wykrzyknęli: - Przez wszystkie ucha! Przez wszystkie ucha! Odetchnęli, nabrali powietrza, dyszeli. Wszyscy zamarli na swych miejscach. Ręka Antinoosa wyciągnęła się po puchar, ale jego oczy nie widziały go, patrzyły na wskroś przez salę na te okaleczone, uszkodzone dłonie. Prawa dłoń wyjęła nową strzałę z kołczana, lewa trzymała łuk, zakrzywiony palec prawej dłoni naciągnął znowu cięciwę, strzała wsunęła się, znalazła się teraz na miejscu, brązowy grot był tylko o dwie grubości palca od kciuka. Mężczyźni wiedzieli i nie wiedzieli, co się dzieje. Łuk został podniesiony, cała ta siła, zawarta między nim i cięciwą, cała nie wyzwolona jeszcze siła strzały drżała jak powstrzymywany ogier z lądu, gdy łuk z grotem strzały niby wysuniętym żądłem przekręcał się od lewa na prawo, powoli, powoli, powoli, obok szerokiego otworu drzwi - obok, obok - zatrzyma się? czy nie zatrzyma? Jeszcze jest nadzieja - zatrzyma się? czy nie zatrzyma? nie, nie zatrzyma się! - przesunął się przez framugę drzwi z grotem strzały jako wskazówką, poszukiwaczem, obok jednego stołu za drugim, mijając jedną pierś po drugiej. Jedynymi, którzy poruszali się bardziej niż Łucznik, byli Telemach, który podniósł się, oparty o włócznię, i Eumajos, który wycofywał się tyłem do drzwi i wysokiego progu, oraz Antinoos, który wyciągnął rękę po puchar - jeśli nie nazywać ruchami tego skurczu, którego doznały, wszystkie serca, tej szarości Hadesu, która spadła na wszystkie twarze. Potem wszystko się zatrzymało. Tym, co zatrzymało się najbardziej na świecie, w absolutnym bezruchu pod drogą Heliosa, był kciuk i palce wskazujące. Tego-który-po-wrócił. Grot strzały wskazywał na pierś Antinoosa, podniósł się ku jego szyi, zatrzymał się. - To ja, Antinoosie - powiedział cicho Łucznik - to ja, wróciłem... Wróciłem, - wróciłem, wróciłem, przeniknęło ich do głębi. - Do domu! Cięciwa brzękła, odgłos ten zaczął się jak dźwięk, jak ton, i urwał się stłumiony. Długa strzała - nikt nie zdołał zobaczyć jej lotu przez salę - stanowiła kontrapunkt nowej absolutnej ciszy w świecie. Była cicho w miejscu, gdzie utkwiła: drżała, lecz w milczeniu. Weszła dopiero co, teraz, w tym momencie w ludzką gardziel i wtargnęła w ludzki kark. Ręka Antinoosa kontynuowała swój ruch w kierunku pucharu, potrąciła go, odepchnęła, aż przewrócił się, stoczył za brzeg stołu. Koszyk z chlebem i półmisek z mięsiwem strąciło ramię, które wysunęło się, gdy Antinoos z brodą i szyją, wyciągniętymi jak w zbyt ciasnym kołnierzu, i wysuniętą do przodu piersią upadł na stół, przewracając go, obalając go z trzaskiem na posadzkę. A potem zamknięto wszystkie drzwi. Odyseusz podniósł się, nie z jakimś błyskawicznym pośpiechem, ale jeszcze zanim ich krzyk na sali zmieszał się z krzykiem bólów porodowych dziewczyny, niewolnicy, gdzieś w głębi domu, gdzieś w świecie. Za progiem, w przedsionku stali Eumajos i obok niego Filoitios, za drzwiami sieni stał Dakryostaktos i zakładał rygiel oraz wiązał zamek. Wrota dziedzińców zamknęły się, ktoś biegł szybko bosymi stopami, mała, w szarym zmierzchu do szczura podobna staruszka przebiegła przez dziedzińce, sprawdziła zewnętrzną bramę, dotknęła wewnętrznej bramy i drzwi do pomieszczeń niewolników - gdzie jęki porodowe ucichły w ostatnim długim okrzyku bólu i ulgi - i pobiegła wokół domu do sieni - podczas gdy Telemach na ciężkich mocnych stopach przebiegł przez salę i stanął obok ojca. - To ja, wróciłem do domu - rzekł Odyseusz napinając łuk po raz trzeci i mierząc w Eurymachosa, który podbiegł i stał o kilka kroków od niego z ręką na rękojeści miecza. - Jeden mąż jest martwy, Odyseuszu - krzyknął. - Ale wszystko może być jeszcze dobrze! *** Słyszała ich tam na dole. Śpię, myślała, nie zbudziłam się, jestem niemal uśpiona. Jeśli on umrze, jeśli go zabiją, pomyślała. Wtedy... Śpię, jestem izolowana i śpię, myślała. Przebudzę się kiedyś. Patrzcie, rozbieram się, śpię. Siedziała na brzegu łoża w swojej alkowie, nie było kropli wilgoci w jej oczach, nie zdążyła tam jeszcze dojść, była w drodze. Wykonywała ruchy jak przy rozbieraniu. Machnęła stopą, jakby zrzucała nowe, ozdobione perłami sandały, poruszała ramionami, jak gdyby ściągała z siebie suknię otrzymaną od Heleny, i uniosła dłonie, tak jakby rozpuściła włosy i dała im opaść na ramiona. Rozbierała się nie zdejmując odzieży, była naga. Obejrzyjmy teraz w takiej właśnie chwili tę nagą kobietę w średnim wieku. Piersi były jeszcze strome, figura wciąż jeszcze piękna w swojej pełności. Brzuch powściągały mięśnie, które były jego pomocnikami, ale zaczynały się nużyć. Uda, które od dawna, od dwudziestu, a może od czterech lat nie otworzyły się dla żadnego mężczyzny, pełne były jeszcze obietnic i krwi, która chciała dawać i dotrzymywać obietnic. Nogi były białe i jeszcze krągłe, kryły w sobie pokusę dla mężczyzn w średnim wieku, a w szczególności dla młodzieńców. Plecy i kark miały jeszcze miękkość. Linia szyi była jeszcze czysta, a włosy obfite, kilka tylko siwych, tak niewiele, że nie warto było liczyć. Żadnych zmarszczek na czole, przynajmniej takich, które byłyby widoczne w tym półmroku i pod szminką. Nos był prosty, choć może trochę mięsisty, a usta łagodne, stanowcze, usta życzliwej gospodyni, jeszcze młodej matki, długo czekającej i dopiero teraz czekającej nienadaremnie. Broda zdradzała stałość, nie była brodą kobiety płochej ani słabej. Kiedyś byłam wolna, myślała. Kiedyś byłam wolna wobec wszystkich ludzi. Kiedyś mogłam wybierać. Śpię, myślała, nic się nie dzieje. Siedzę tu na brzegu mego łoża i śpię. Pallas Atena rzuciła na mnie sen. Śnię może, tak, śnię. Jestem młoda, otoczona rojem zalotników i niebawem wróci do domu mój młody małżonek, wkrótce leżeć będzie u mojego boku i chronić mnie swoim ramieniem. Jesteśmy młodzi, kochamy się i gawędzimy, słyszymy przyjazne deszczowe odgłosy jesiennej nocy, zimowej nocy, jesteśmy w domu u siebie i mamy małego chłopca, który ma na imię Telemach. I nigdy nie będzie wojny, mój małżonek, mój wielce ukochany mąż nigdy nie wyruszy z domu, zostanie u mnie, będziemy starzeć się razem. Ale ja śnię, że przyjdą obcy i zabiorą go, śnię, że przybędzie do mnie stary mężczyzna, kiedy ja jeszcze jestem młoda, adorowana i wolna i mogę wybrać, kogo zechcę, dlatego że mój ukochany, mój nieodżałowany małżonek zginął na wojnie albo na morzu, i śnię, że ten stary mężczyzna, ten śmierdzący, pokryty bliznami mężczyzna powiada, że ja jestem własnością Pamięci, niewolnicą Obietnicy Młodości, że nie jestem już wolna. I śnię, że przychodzi młody mocny mężczyzna i usuwa starego mężczyznę, nie, nie zabija go, lecz usuwa, grzebie go i pamięć o nim i mówi: Odejdź, starcze, ty zniszczony przez wojnę wraku, ty zbyt długo nieobecny i nazbyt długo oczekiwany, odejdź, przepadnij, bo jeśli ona otworzy drzwi i wygoni cię, Szczęście będzie mogło wśliznąć się do wnętrza i pozostać u niej. Daj jej wolność wyboru, należy ona do niej, a nie do ciebie. Tak śnię, kiedy śpię dobrze, kiedy śpię snem Pallas Ateny. Jeszcze nie sączyła się woda z jej oczu, z jej śpiących oczu. *** Zabił ich wszystkich z wyjątkiem dwóch: szpiega życia i pieśniarza wojny, szczęśliwego teraz Medona, i na Zawsze nieszczęśliwego, ale obdarzonego świetnym głosem Femiosa. Nie znał zmiłowania, gdy Eurymachos chciał pertraktować, lecz przestrzelił mu pierś. Usiłowali ukryć się za stołami, starali się o jakąś inną broń niż tylko miecze, ale to nie pomogło im, zginęli. Nie był człowiekiem, ale nie był też bogiem: był tylko ludzkim ciałem w mocy igrających bogów. Był wojną w tych czterech ścianach, mężem zatrutym wojną, rozognionym przez Aresa, i działał jako ten instrument, jakim przeznaczone było mu zostać: jak mąż, który uśmierca pokój na wiele lat, może na niezliczone lata na przyszłość. Gdy Amfinomos, powolny wieśniak z Dulichionu, runął na niego z mieczem, trafiła go w plecy włócznia Telemacha: upadł na twarz i nie zdołał powiedzieć więcej jak tylko o - o - o! i włócznia została w jego grzbiecie, drzewce ułamało się, ale było więcej włóczni ukrytych za skrzyniami w przedsionku. Wszystko było zorganizowane z pomocą Euryklei i naturalnie bogów. Gdy Melanthiosowi udało się rozwalić rygiel i wydostać się przez nie strzeżone w tej chwili wąskie boczne drzwi, i przez wąskie przejście między ścianą domu i murem dotrzeć do komórki z bronią, i wrócić z kilkoma włóczniami i tarczami, i hełmami, bogowie kazali wkroczyć Dakryostaktosowi: i kiedy Melanthios dokonał drugiej próby, został ujęty i związany, i złożony w komórce: miano coś z nim zrobić później. Nie, nie znał zmiłowania. Zabijał ich strzałą po strzale, a jego syn też zabił kilku. Krótkie miecze nie dosięgały do niego, nie starczyło także odwagi. Odyseusz i jego syn otworzyli na Itace ludzką jatkę, i nikt nie wie, co było słuszne, a co było błędne, i co było najgłębszą myślą bogów w tym deszczowym sztormie, ale wyrażenie tej myśli, tak jak mogli je odebrać ludzie, było okrutne. Krzyczeli do niego, przeklinali, żebrali; kryli się za stołami i Amfimedon, i Ktesippos z Same rzucili swe włócznie tak, że Telemach doznał rany w przegub dłoni, a Eumajos w bark, ale skazani na śmierć byli i tak zgubieni. Nie wierzyli już więcej w swoją siłę i w tej chwili zwątpili w bogów: było koło nich pusto, wierzyli w moc Odyseusza i padali zwróceni twarzą ku niej. Możemy to oglądać kawałek po kawałku i jako całość, możemy to odbierać jako epizody albo jako losy: umierali, byli zabijani. Ilu ich było? Czternastu, można powiedzieć, trzynastu albo piętnastu. Później, - po wszystkim, ludzie krwiożerczy albo nazbyt przerażeni będą może w swej żądzy przesadzania i w swym uzasadnionym instynkcie czynienia wszystkiego tak wielkim, by straciło to swoją straszność, mówić: Było ich pięćdziesięciu dwóch, było ich stu ośmiu. Dwóch ułaskawił. Ostatni zabili się sami jego włócznią i mieczem, gdy czepiali się jego kolan błagając o życie i usiłując wyżebrać taki dar. Miecz ciął, włócznia kłuła, otwierał ludzkie ciała, by wypłynęła krew i dała miejsce śmierci. Ale dwom pozwolił żyć, by opiewali jego chwałę i szpiegowali, i pisali historię dla niego, byli to pieśniarz Femios i posłaniec oraz były podwójny szpieg Medon. Ogień przyświecał dobrze przez cały czas. Wokół niego leżały na wpół wysuszone lub bardzo mokre płaszcze. Niektóre wydzielały swąd przypalonej wełny. Stał na progu i patrzył na salę. Jego ręce, jego nogi, jego obdarta żebracza odzież, jego wykrzywiona, gniewnie szczerząca się twarz, jego włosy i broda - wszystko lepiło się od ludzkiej krwi. Głos miał ochrypły i krzykliwy, gdy zawołał na Eurykleję i kazał jej otworzyć drzwi. - Sprowadź niewolnice! *** Kobiety, dwanaście wybranych niewolnic, wywlokły zabitych mężczyzn i ułożyły ich na wewnętrznym dziedzińcu koło ołtarza Zeusa. Potem dwanaście dziewcząt, które wybrała staruszka Eurykleja, przez wiele lat słuchająca, w rozpaczy słuchająca i nienawidząca, musiało zrobić porządek. Płaszcze narzucono na zwłoki. Był już wtedy wieczór, ba, noc na Itace. Eurykleja powiedziała: - Ich życie jest chorobą, ich odór musi zniknąć, są zepsute na zawsze. Kazał zabić dwanaście niewolnic i pomogli mu w tym Jego syn i Eumajos, Filoitios i niemy Dakryostaktos. Kazał powiesić młode kobiety, krwawe sprzątaczki, za to, że spały z mężczyznami, którzy ubiegali się o jego żonę. To nie ja to robię, myślał, Hermejas przyszedł do mnie z posłaniem i zgubiłem siebie samego w drodze tutaj. Bogowie robią to właśnie przeze mnie. Nigdy więcej nie będę kochał bogów, ale czuję wielki lęk przed nimi. Zataczał się na nogach, usiłował iść pewnie. Opierał się o ściany i mury i zostawiał ciemne odciski dłoni, które spłukiwał deszcz padający na niego strumieniami. Jest we mnie Ares, myślał. Zacząłem tu działać, prowadzę tu filię dla niego. Ja sam jestem jednak nieobecny. Ja sam wyjechałem. Ja sam jestem na wyspie daleko na zachodzie, tam chodzę w deszczu i tęsknię dokądś, ale nie tutaj. Eumajos stanął przed nim. - Mamy Melanthiosa w komórce z bronią, panie. Oblizał wargi, język wędrował po owalu ust, szukał smaku. Gdy odezwał się, nie było tego słychać. Musiał powtórzyć jeszcze raz. - Zróbcie z nim to, co macie zrobić. - Już jest niemal koniec - odparł komandor świń - ale to także trzeba zrobić. Potem zaczyna się nowe, panie. Nowa władza. - Tak. Filoitios i Eumajos zawlekli związanego Melanthiosa wzdłuż muru na wewnętrzny dziedziniec. Przywódca kóz miał w ustach knebel, słychać było tylko stękanie. Szło to powoli, ciężkie ciało więzło w rozmokłej ziemi. Uczynili z nim to, co mieli zrobić, nim go powiesili na ostatniej kolumnie. Pieśń mówi, że odcięli mu nos i uszy, i że odcięli mu też to, co najważniejsze, instrument rodu, próg rodu do przyszłości, i rzucili psom, które połknęły to, pożarły. Można się ugiąć przed takimi faktami. Można się zmusić do zrozumienia, że to bogowie igrali, że byli swawolni, że mieli humor, że chcieli osiągnąć możliwie jak najwięcej ze swego święta. *** Córka Doliosa krzyknęła znowu: długim krzykiem, który przeniknął jak bolesny nóż cały dom. Obok niej leżało jej dziecko. Czyje, których, nie dbała już o to. Ale to było jej dziecko, jej pierwsze. Sądziła, że chłopak ma czarne włosy. Sądziła, że jego uśmiech będzie miękki: uśmiech mężczyzny, którego lubią kobiety. Zastanawiała się, czy miał niebieskie oczy jak Laertes i Telemach. Krzyknęła, gdy niemy Dakryostaktos wszedł z pochodnią w dłoni i podszedł do niej. Dał znak, kiwnął na nią, że ma wstać z posłania. Wziął ją za rękę. Wskazał na dziecko i zrozumiała, że ma je zabrać z sobą. *** Telemach wszedł do swojej komnaty. Na podłodze przy drzwiach stał miedziany cebrzyk z ciepłą wodą. Dwa nowe, czyste kaftany, dwa nowe, haftowane płaszcze leżały na jego łożu. Dwie pary nowych, żółtych sandałów stały obok siebie na środku izby. Były przeznaczone dla niego i dla jego ojca. Schylił się i zanurzył ręce w wodzie. *** Eurykleja, stara piastunka, wspaniała staruszka, ta wcale nie wysuszona, o nie, przezwyciężająca nienawiść ludzką kobieta stała w przedsionku i patrzyła przez dziedziniec na Brodatego, Zakrwawionego, Nad Miarę Ukochanego, Tego, który wreszcie powrócił do domu. - Czy jest jeszcze coś więcej? - rzekł chrapliwie. - Jestem w podróży, mam właśnie zacząć podróż. Czy to już koniec? - Córka Doliosa - odparła. - Córka Doliosa urodziła przed chwilą dziecko. Spojrzał na nią tępo. Światło z megaronu padało na ich twarze. Podniósł tę bardziej uszkodzoną, brzydszą dłoń i przesunął nią po czole. - Jestem w podróży - powiedział. - Pozdrowię tylko kilka osób, zanim wyruszę. Chcę spać, chcę odbyć podróż w sen. Chcę być czysty. Córki Doliosa nie znam. - Zrobiła dużo złego - rzekła Eurykleja. - Ona i jej dziecko narobią dużozłego. - Jestem w podróży - mówił. - Nie wiem o nikim, kto by wyrządził zło. Żadnego żywego człowieka. Nie wiem nic o dziecku, które wyrządziło mi zło. - Załatwię tę sprawę - rzekła Wykonawczyni, Nadpiastunka. - Poproszę Dakryostaktosa, żeby się tym zajął. Sądzę, że Madame pragnie, aby dziewczyna i dziecko zostały wydalone z domu, ze świata czystych. - Zakazuję... - zaczął. - Już za późno, panie - odparła. Pochylił się ku niej i szukał czegoś w jej twarzy. - Tak, już za późno - powiedział. - I nie mam czasu, żeby o tym myśleć, mam zaraz zacząć podróż, długą podróż na zachód. Potrząsnęła głową, uśmiechnęła się do niego z oddaniem. - Podróż skończyła się, moje dziecko, okręty są wyciągnięte na brzeg na zimę. Przygotowałam kąpiel, ukochany panie.