10534
Szczegóły |
Tytuł |
10534 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10534 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10534 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10534 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANDREW J OFFUTT
CONAN I CZAROWNIK
PRZEŁOŻYŁ IZYDOR DUDA
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN AND THE SORCERER
I
SPISKOWCY
Pochodnie płonęły rzucając migotliwe światła na hulaków w maul, gdzie złodzieje z całego
Wschodu odbywali swój conocny karnawał. W innych dzielnicach zamoryjskiego Arenjun
drgały delikatne płomyki lamp wypełnionych perfumowanym olejem i słychać było dźwięk
subtelnej muzyki. W maul panował hałas i nie było tu wykwintnej konwersacji.
W bogatej części Arenjun — Miasta Złodziei ludzie rozmawiali ciszej, a uliczki były
czyste i bezpieczniejsze. Złote światła oliwnych lamp zapalały ognie w klejnotach na palcach
chłodnookich arystokratów o dumnie uniesionych głowach, wzbudzały łagodny odblask na
perłach ponaszywanych na tuniki obłudnych kupców, pieściły owinięty sznurem
roziskrzonych szmaragdów gruby kark podstarzałej żony dostojnika oraz płonęły krwawym
blaskiem na rubinach, granatach i karneolach, zdobiących ciało jej szyderczo uśmiechniętej
córki. Szmer drogiego jedwabiu towarzyszył poruszeniom tłustych ciał.
W pospolitych, błotnistych norach złodziejskiego maul szalała hałastra.
Byli tu donosiciele o chytrych twarzach, przymilnie uśmiechnięci porywacze dzieci,
złodziejaszki o zręcznych palcach oraz zawsze czujni i niespokojni najemni mordercy.
Zuchwali zbóje stąpali dumnie z kupionymi na tę noc nierządnicami u boku. Niedomyte ciała
i potargane, szorstkie włosy tych kobiet pokrywały błękitne, pasiaste agaty, kiepsko
oszlifowane kawałki różowego kwarcu, a także płytki błyszczącej miki i kawałki kolorowego
szkła. Piersiasta Nemedianka, zaspokajająca żądze kilkunastu wygolonych najemników z
Koth, miała na palcu pierścień z okruchem zielonego awanturynu. Kryształ ów pochodził być
może z pradawnej Atlantydy, gdzie, jak mówiono, klejnoty te ustawione na sześciokątnych
kolumnach dawały moc tamtejszym kapłanom.
Lecz nie dawały jej tutaj, bowiem w maul — dzielnicy złodziei, źródłem mocy były tylko
miecze i noże w silnych, szybkich i pewnych rękach.
Ktoś jęczał w głębi mrocznego zaułka, jednak przechodnie nie zważali na to. Dopiero
dzienne światło pokaże czy był to jęk umierającego, czy pułapka na litościwego durnia.
Jeden z mieszkańców tej dzielnicy szczurzych nor, błotnistych ulic i domów o dziurawych
murach, opuścił ją dziś w nocy wymawiając się od hulanek, na które go zapraszano. W
ostatnim czasie powiodły mu się trzy kolejne wypady i teraz stać go było, by się zabawić w
śródmieściu.
Kolczyki z rubinami i kamieniami księżycowymi, ściągnięte z taboretu obok łoża śpiącej
właścicielki, wystarczyły na zakup dobrego sztyletu, długiego na półtorej stopy z pochwą
wysadzaną granatami, i spłacenie długów w dwu knajpach, położonych w głębi maul. Potem,
gdy małżonka członka Rady Miejskiej tarzała się w alkowie ze swym młodym kochankiem,
nie dalej jak dziesięć kroków od niej przez okno uleciał jej piękny, perłami wyszywany
płaszcz oraz puchar z litego złota. Wyniósł je potężnie zbudowany młodzieniec o kocich
ruchach odziany w jedwabną tunikę, której błękit harmonizował z niebieskimi oczami
złodzieja, a kontrastował z jego czarną grzywą.
Najzyskowniejsze było trzecie zlecenie, związane na dodatek z dokonaniem dobrego
czynu. Za skradzenie pary pochopnie podarowanych, szmaragdowych spinek oraz kilku
nierozważnych listów, po zwróceniu ich dawcy czarnowłosy młodzieniec otrzymał trzy sztuki
złota i siedemnaście srebrnych monet. Początkowo proponowano mu dwie i dziesięć, podczas
gdy on domagał się pięciu i dwudziestu pięciu, ale dogadali się po kupiecku, to znaczy każdy
z nich ustąpił o połowę. Dwa ostatnie zadania pozwoliły młodzieńcowi kupić sobie noc poza
maul; a okazja ta, jak miał nadzieję, mogła stać się początkiem korzystniejszego
przedsięwzięcia. Okryty przetykanym srebrem płaszczem i odziany w jedwabną tunikę,
wybrał się zatem do śródmieścia.
Teraz płaszcz ten leżał złożony na stołku, zaś błękitnooki młodzieniec siedział na nim
beztrosko i częstował winem młodą, ładną dziewczynę. Powaga, z jaką napełniał jej kielich
świadczyła, iż nie ma on zbyt wielkiego doświadczenia w tym względzie. Dziewczyna miała
tylko dziewiętnaście lat, a mimo to była starsza od niego, co dawało się dostrzec pomimo jego
olbrzymich kształtów. To, iż młodzieniec nosił miecz, wzbudziło ciekawość kobiety, więc
zapytała go czym się trudni.
— Jestem przybocznym żołnierzem ze świty pewnego szlachcica — wyjaśnił niebieskooki.
— Mój pan wkrótce wyjeżdża, a ja będę pełnił przy nim straż.
Nikt nie spoglądał na niego nieprzychylnie, choć tutaj, do oberży „Shadiz”, przychodzili
tylko bogaci i dobrze urodzeni.
— Zapewne tam w Symrii wyrastacie na potężnych mężczyzn — stwierdziła młoda
kobieta.
— W Cymmerii — poprawił ją.
Pochylił się ku jej ślicznej twarzy, a kiedy poruszył głową jego błękitne oczy zabłysły jak
szafiry.
— Dawno temu — powiedział — kiedy miałem piętnaście lat i tylko sześć stóp wzrostu, a
ważyłem dwadzieścia funtów mniej niż dwie setki, razem z hordą zamroczonych krwią
współplemieńców zmietliśmy w nicość aquiloński garnizon w Venarium. Żaden Aquilończyk
nie uszedł naszym mieczom i pochodniom!
Och, „dawno temu” — pomyślała z ironią — przecież on nie ma jeszcze osiemnastu lat.
Słuchając tego czuję się jakbym miała osiemdziesiąt!
Znała mężczyzn, więc spoglądała na Cymmerianina chłodno, świadoma jego męskich
pragnień. Ona została kobietą mając lat czternaście, a gdy miała szesnaście, zabrał ją z ulicy
pewien gruby kupiec, który skończył wtedy czterdzieści osiem lat. Teraz, w tej karczmie,
zajmowała się wyciąganiem pieniędzy od gości. Słuchając Conana zabawiała się swymi
ufarbowanymi na brązowo włosami. Jakby niechcący, zsunęła odrobinę pozłacany, miedziany
napierśnik tak, aby młodzieniec nie mógł przestać myśleć o tym, co kryło się pod metalem…
— Przedramię ma grube jak moje udo — myślała dalej, lecz już z podziwem — same
muskuły…
Instynkt uliczny mówił jej, że ten z pozoru naiwny, niedoświadczony młodzik jest z całą
pewnością kłamcą i złodziejem. Jak bowiem inaczej w Mieście Złodziei cudzoziemiec z tak
barbarzyńskim akcentem mógł zdobyć srebro, które pokazał właścicielowi oberży?
No cóż… uznała, że dopóki nie przyjdzie Kagul, ten młokos z północy dostarczy jej
dobrego wina i rozrywki. Kiliya zastanawiała się gorączkowo nad sposobem wyciągnięcia od
chłopca jego pieniędzy, choć w jej duszy budziły się z wolna całkiem odmienne pragnienia…
— Piętnaście? Och, Conanie! Nie jestem pewna czy mówisz poważnie, czy też starasz się
zawrócić w głowie biednej dziewczynie swymi niesamowitymi opowieściami!
Spoglądając na nią mrugnął lekko i nawet stary, wiekowy oszust nie mógłby nie zaufać
jego niewinnym, błękitnym oczom.
— Ja nie kłamię, Kiliya.
— Tak? — teraz ona mrugnęła lekko przyglądając się jego jasnej skórze, odziedziczonej
po hyboriańskich przodkach. — Nigdy?
— Prawie nigdy — stwierdził i roześmiali się oboje. Przysunął się bliżej niej, a pod stołem
jego promieniująca żarem dłoń nakryła jej udo.
— Co robisz, Conanie? — szepnęła. — Czy nie uważasz, że powinniśmy dostać więcej
wina? Ktoś osuszył mój kubek zupełnie do dna! — pokazała mu puste naczynie.
Nie odrywając od niej oczu, uniósł ramię i skinął na karczmarza. Gest ten przyciągnął
również uwagę mężczyzny o szczurzej twarzy, siedzącego nieco dalej z trzema kobietami, a
jedną z nich tak szkaradną, że musiała być bez wątpienia jego żoną.
— Podaj nam wina, lecz dobrego, a nie tych ghazańskich soków winogronowych! —
zawołał głośno Cymmerianin i dodał ciszej: — Jestem strażnikiem przybocznym bogatego
pana. A on, jak możesz zauważyć, naprawdę jest bogaty.
— O, tak. Ale… czy potrafisz naprawdę użyć swego miecza, z tym starożytnie
wyglądającym uchwytem?
— Rękojeścią — poprawił ją po raz drugi i przesunął lewą rękę w kierunku biodra, by
dotknąć długiego na trzy stopy ostrza w pochwie z wytartej skóry. — Potrafię go użyć, Kiliya
— rzekł — i używałem. Jego ostrze było nie raz tak czerwone, jak te granaty na twojej szyi.
— Rubiny — teraz ona go poprawiła.
Conan uśmiechnął się tylko. Był to drwiący uśmiech, gdyż to były granaty, a on chciał, by
ona wiedziała, że on o tym wie. Kiliya nie przejęła się tym i pozostawiła udo pod jego ręką.
— Conan…
— Tak.
— Każdej nocy zagląda tutaj oddział straży miejskiej — powiedziała przypatrując mu się
badawczo — myślę, że nie będzie nas tutaj, gdy oni przybędą, czyż nie?
Jego twarz przybrała znów wyraz słodkiej niewinności, zaś dłoń pogłaskała uspokajająco
jej kolano.
— Dlaczego nie? Czyż nie jesteśmy uczciwymi mieszkańcami Arenjun?
— Jedno z nas — powiedziała tajemniczo Kiliya — nie jest.
On, udając zdumienie, pochylił się ku niej.
— Kiliya! Jaki to kryjesz groźny sekret? Zapewne nie masz nic wspólnego ze
zrujnowaniem i okradzeniem Wieży Słonia, o czym wszyscy ostatnio mówią?
— Myślę, że mym jedynym sekretem jest to, że popijam wino i że moje udo pieści
błękitnooki Symrianin… złodziej.
— Cymmerianin — poprawił spokojnie, po czym dodał: — Ja? Złodziej? Tutaj? Ho, ho,
moja miła! Złodzieje ukrywają się w maul.
— Sądzę, że może kilku… — zaczęła.
— Kiliya! Co u licha robi moja dziewczyna, siedząc przy stole z tym pętakiem? Hej,
młokosie! Gdzie jest twoja druga ręka?
Nie cofając ręki, o którą pytano, Conan drgnął i odwrócił się, spoglądając na mówiącego.
Przyglądali się sobie w milczeniu i w ciszy, która zapadła gdy do oberży weszło pięciu ludzi
ze straży miejskiej. Ich przywódca patrzył zimno na Cymmerianina.
Conan nie odezwał się. Jedynie obrzucił wzrokiem pancerz podoficera, ozdobioną głową
smoka rękojeść miecza oraz hełm, spod którego wyglądała twarz z długim nosem i czarnymi
wąsami. Cymmerianin uświadomił sobie powoli, że nie jest w maul, lecz w oberży „Shadiz”,
w śródmieściu, w towarzystwie udającej słodką idiotkę kurtyzany i piątki uzbrojonych po
zęby żołnierzy. Conan nie poruszył się, gdy jeden z nich zaczął iść ku niemu. Wszyscy obecni
z zapartym tchem wpatrywali się w Zamorańskiego sierżanta straży, sunącego pomiędzy
stołami i ławami, lub utkwili wzrok w potężnym młodzieńcu, do którego żołnierz się zbliżał.
Kiliya chciała cofnąć nogę, lecz ręka Cymmerianina spokojnie powędrowała za jej udem.
Bogiem Conana był Crom i tylko Cymmerianie wiedzieli, że ulubioną córką Croma jest
Nieustępliwość.
Wysoki i chudy sierżant, naznaczony ostrzem na jednym policzku, stanął nad młodzieńcem
w błękitnej tunice.
— Nie chciałem wrzeszczeć do ciebie przez salę, żołnierzu — powiedział spokojnie Conan
— tak już mnie wychowano… Młokosem nie jestem i wszyscy troje wiemy, gdzie jest moja
ręka. Spytałbym cię, czy przyłączysz się do nas z dzbanem wina, gdyby nie to, że właśnie
zakończyliśmy rozmowę i wychodzimy.
— Odejdziesz samotnie, razem ze swoim barbarzyńskim akcentem i to szybko! A jeśli
chcesz odejść z obydwiema rękami, to połóż je na stole.
Nie będąc dzieckiem obłudnej cywilizacji Cymmerianin nie przejmował się udawaniem
przestraszonego. W jego oczach zabłysły nagle błękitne ognie przywodzące na myśl płonący
lód.
— Nie złamałem prawa, strażniku. Nie zostałeś najęty przez miasto, by zakłócać spokój
uczciwym mieszczanom.
— Teraz, przyjacielu, nie jestem strażnikiem. Właśnie zdałem służbę. W tej chwili jestem
mężczyzną stojącym nad pętakiem, którego łapa spoczywa na nodze mojej kobiety.
Nic nie przerwało ciszy panującej w „Shadiz”. Kupcy i szlachcice siedzieli nieruchomo z
wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami. Na podobne awantury nie było miejsca w tak
porządnej oberży jak „Shadiz”. Koryncki kupiec wzrokiem zmierzył odległość do drzwi
wyjściowych. Na progu stali czterej strażnicy wpatrzeni w swego dowódcę.
— Conan…
Na głos Kiliyi, Conan odwrócił się do niej mówiąc:
— Powiedz temu nieznośnemu pyskaczowi, że… Przerwał czując dłoń mężczyzny na
ramieniu. Po ułożeniu kciuka Conan zorientował się, że jest to lewa ręka. Odgadł również, co
robi prawa. Za chwilę usłyszał szelest metalu ślizgającego się po skórze. Tamten wyciągał
miecz!
Conan puścił udo Kiliyi i błyskawicznie obrócił się na stołku. Płaszcz, na którym siedział,
ułatwił mu ten manewr. Równocześnie prawa noga Cymmerianina pomknęła w górę i w bok.
Obuta stopa trafiła w nagolennik strażnika. W uderzeniu tym było znacznie więcej siły, niż
Zamoranin mógł się spodziewać, i trochę więcej niż mógł wytrzymać.
— Ach! — zdołał tylko westchnąć i runął na podłogę.
Zaszurały stołki i rozległy się piski kobiet. Stół zatrzeszczał i podskoczył na kozłach, gdy
kolano Cymmerianina musnęło od spodu blat. Ktoś wymruczał święte imię Mitry.
Tymczasem Conan dokończył obrót na pośladkach i teraz z kolei jego lewa stopa trafiła w
biodro obalonego strażnika. Ten stęknął głucho.
— Kagul! — wrzasnęła Kiliya zrywając się z miejsca. — Ty barbarzyński głupcze!
Zraniłeś Kagula!
Przyklękła pośpiesznie obok powalonego sierżanta, który nie do końca wyciągnął miecz i
upadając na prawy bok skaleczył sobie biodro o własne ostrze. Conan przymrużył oczy i
wpatrzył się chełpliwie w młodą kobietę. Powoli sięgnął po kubek i upił łyk wina. Wtem
spojrzenie klęczącej dziewczyny pomknęło w górę, gdzieś za niego. Conan instynktownie
rzucił się w bok. Dzięki temu miecz w dłoni jednego z ludzi Kagula odrąbał róg stołu zamiast
ramię Cymmerianina. Naokoło podniosły się gniewne głosy i zaszurały stołki. Zadano cios w
oberży „Shadiz”! W ogólnej wrzawie słychać było też okrzyki podziwu. Gdyby nie
niewiarygodna, lamparcia szybkość młodego barbarzyńcy, na podłodze leżałaby teraz jego
odcięta ręka.
Zdumiony strażnik schwycił mocno za rękojeść, próbując uwolnić ostrze, które utknęło w
dębowej poprzeczce pod blatem stołu. Żołnierz sądził, że jego niedoszła ofiara zdrętwiała ze
strachu. Był w błędzie.
Potężna pięść pomknęła niczym kowalski młot. Uderzenie złamało przedramię
Zamoranina, który zawył z bólu i zemdlał zanim padł na podłogę.
— Brać go! — zawołał inny z ludzi Kagula. Załomotały przewracane stoły i ławy, gdy
goście pojęli powagę sytuacji i zaczęli robić wszystko, by znaleźć się gdziekolwiek indziej.
Koryntiański kupiec opuścił karczmę z taką szybkością, że prostytutka, z którą siedział, ledwo
mogła za nim nadążyć. Tylko jeden mężczyzna we wschodnich szatach pozostał na miejscu
przyglądając się z ciekawością.
— Przeklęty barbarzyńca — parsknął jakiś stary szlachcic. — Brać go!
— Brać go! — warknął Kagul podnosząc się z pomocą Kiliyi.
— Zabić go! — zapiszczała Kiliya, będąca widać odmiennego zdania.
Zazdrosny strażnik i zdradziecka dziewka, która okazała się bardziej żądna krwi, niż
wampirzyce z Vanir. Prysły młodzieńcze złudzenia. Krótki flirt Conana z dobrze urodzonymi
i bogaczami Arenjun zakończył się.
Cymmerianin rzucił się w prawo, oddalając się od dwóch strażników i odwracając
jednocześnie. Kiedy obrócił się zupełnie, pochwa miecza zwisała już pusta, a przed nim
zamigotało długie na trzy stopy ostrze.
Trzeci strażnik skoczył naprzód i zadał szybki sztych.
Ten barbarzyńca był ogromny, lecz któż mógł wiedzieć więcej o szermierce niż
wyćwiczony strażnik z miasta, którego połowę mieszkańców stanowili złodzieje? Żołnierz nie
obawiał się żadnego opryszka, z których większość potrafiła tylko szybko uciekać.
Conan jednak ani myślał uciekać. Wykonał zręczny unik, pochylił się i zrobił krok ku
atakującemu. Oparłszy ciężar ciała na lewej nodze uniósł miecz ponad głowę.
Był to błąd, gdyż strażnik mógł teraz z łatwością rozpłatać udo barbarzyńcy. Żołnierz
skwapliwie zamierzył się do tego ciosu, gdy wtem miecz Conana niespodziewanie zmienił
kierunek ruchu. Zamiast się wznosić, pomknął poziomo. Zdezorientowany Zamoranin nie
zdążył się zasłonić. Trzy stopy wyostrzonej stali rozchlastało mu usta. Bryznęła krew, a
wrzask przerażenia i bólu przeszedł w głupkowaty chichot. Mężczyzna wypuścił miecz i
odwracając się plecami do Cymmerianina odszedł chwiejnie z dłońmi przyciśniętymi do
okaleczonej twarzy. Conan wzgardził odsłoniętymi plecami przeciwnika. Doświadczenie
dawno nauczyło go by nie marnować sił na już pokonanego wroga. Zdziwił się słysząc
zachęcający okrzyk w ogólnym chórze wrzasków przerażenia i zniewag, które wypełniły
karczmę „Shadiz”. Ktoś tutaj wyraźnie nie kochał stróżów prawa. Był to chyba ten spokojny
mężczyzna we wschodnim khilacie.
Zdziadziały szlachcic, z jedną ręką wspartą na wydatnym brzuchu, wrzaskliwie domagał
się miecza. Pewien młody roztropny żołnierz, który przypadkiem znalazł się wśród gości,
cofał się powoli. Zręczność młodego barbarzyńcy i jego doświadczenie w walce nie podlegały
dyskusji.
Kagul powstał. Wyglądał nikczemnie z dłońmi zaciśniętymi na rękojeściach miecza i
sztyletu.
Conan miał zatem przed sobą trzech uzbrojonych mężczyzn, dobrze rozstawionych i
powoli zbliżających się do niego. Znalazłszy się w roli osaczonego zwierzęcia, odzyskał
spokój.
— Cofnąć się — powiedział zimno. — Jeśli cenisz życie tych kundli, Kagul, odwołaj ich.
Umiesz zbyt mało, by wchodzić mi w drogę. Stać cię tylko na to, by napędzić strachu małemu
złodziejaszkowi czy podstarzałej ladacznicy. Ja okrwawiłem swój miecz w niejednej bitwie.
Zatem zejdźcie mi z drogi, parszywe psy!
Strażnicy zawahali się i popatrzyli niepewnie na Kagula. Ten zacisnął wargi i postąpił w
stronę Conana, ustawiając się tak, by móc zadać zdradzieckie pchnięcie trzymanym w lewej
ręce sztyletem.
— Brać go! — powtórzył ponownie stanowczym i nieugiętym głosem. — Nie musi być
żywy.
Conan przykucnął.
— Lepiej przyjdźcie tu wszyscy razem — odezwał się spokojnie. — W imię Bel! —
zawołał i skoczył, tnąc w skroń najbliższego strażnika, w chwili gdy ten oglądał się na
pozostałych. Zamoranin poleciał w tył i runął na stół. Oparta o ścianę córka jakiegoś
dostojnika westchnęła podniecona widokiem tryskającej krwi. Pierś dziewczyny zafalowała, a
czubek języka zwilżył karminowe wargi.
Kagul zaatakował podstępnym sztychem. Ostrze Conana odtrąciło sztylet z głośnym
szczękiem. Kagul ledwie zdołał sparować cięcie Cymmerianina, które spadło nań znacznie
szybciej niż się spodziewał. Barbarzyńca posługiwał się mieczem, jakby był on z drewna, a
nie z ciężkiego żelaza. Natychmiast po ciosie Conan cofnął się o krok. Spojrzał w lewo
zamierzając się na trzeciego strażnika. Wtedy ktoś, komu nie obce było imię Bel — bóstwa
złodziei, rzekł spokojnie:
— Lepiej poszukaj okna, góralu! Słyszę na zewnątrz kroki strażników.
Żołnierz obrócił się, by spojrzeć na mówiącego te słowa. Chciał zapamiętać człowieka
pomagającego przestępcy. Zdołał jednak tylko stwierdzić, że mężczyzna ów pochodzi
zapewne z Iranistanu. Zaraz potem zamorański strażnik poczuł w swym brzuchu
dwustopowy, ilbarski nóż nieznajomego.
Dokonawszy tego, obcy przemknął szybko pod ścianą i zniknął za drzwiami. Stary
krzykliwy szlachcic zaniemówił z wrażenia. Conan został sam. Postanowił nie czekać na
następny atak.
Już wcześniej wypatrzył okno, wychodzące na boczny zaułek. Runął naprzód, tnąc w biegu
tak mocno, że Kagul wolał odskoczyć niż odbić ten cios. Barbarzyńca przemknął obok, po
czym bez wahania cisnął miecz za okno, a następnie sam skoczył głową naprzód.
Na zewnątrz ostrze zadźwięczało o bruk. Conan obróciwszy się w powietrzu upadł na
ziemię. Przetoczył się i stanął szybko. Jedyną szkodą, jaką odniósł, była rozdarta tunika.
Jeszcze klęcząc na ziemi Cymmerianin chwycił lewą ręką miecz, wstając przełożył oręż do
prawej i wsunął go do pochwy nim w pełni się wyprostował. Dla postronnego obserwatora
ruchy barbarzyńcy byłyby tylko rozmazaną plamą. Conan popatrzył w górę. W ciągu chwili,
która minęła, Kagul i ostatni strażnicy nie dobiegli jeszcze do okna, a drugi oddział straży nie
dotarł do głównych drzwi oberży. Conan skoczył w ciemność.
W karczmie, odpychając na bok Kagula, stary gadatliwy szlachcic pierwszy dopadł okna.
Zdołał jeszcze dostrzec znikający w mroku błękit tuniki.
— Biegnijcie dookoła karczmy! — rozkazał stanowczo. — Ucieka zaułkiem w stronę
maul!
— Byłbym już go dopadł — warknął wściekły Kagul — lecz ty, stary durniu,
zatarasowałeś okno.
Starszy mężczyzna, w opiętej na brzuchu tunice, odwrócił się do sierżanta straży. Spojrzał
nań oczami nagle przemienionymi w lód.
— Raduj się dźwiękiem swoich ust, nędzniku — wycedził zimno. — Jestem generał
Stahir. Już drugi raz tej nocy szczekasz jak pies na lepszych od siebie. Dopilnuję, by twój
przełożony dowiedział się o twojej dzisiejszej głupocie i zuchwalstwie. Będziesz miał
szczęście nie rozmawiając z katem, a już na pewno nie pozostaniesz sierżantem straży.
Stahir odszedł kołyszącym się krokiem. Strażnicy zebrani w oberży ruszyli by wypełnić
jego rozkazy.
Żołnierze obiegli „Shadiz” dookoła, ale nie zauważyli nikogo. Nic dziwnego, gdyż
Cymmerianin jak wielki kot przykucnął na krawędzi dachu. Spoglądając w dół spokojnie
rozważał swą sytuację.
W chwili gdy Kagul rozmyślał ponuro nad swą przyszłością, Conan wstał i przeskoczył na
dach budynku, stojącego za oberżą „Shadiz”. Wkrótce był już o cztery budynki dalej. Słyszał
nawoływania strażników, miotających się po ciemnych, bocznych uliczkach. Żaden z nich nie
pomyślał by spojrzeć w górę. Szukali przecież człowieka, a nie górskiego kota…
Conan znów rozdarł swoją tunikę, lecz mógł tylko kląć. Jego wspaniały płaszcz pozostał
na stołku w karczmie „Shadiz” i niepodobna go było odzyskać! Na dodatek taka ładna
jedwabna tunika została zupełnie zniszczona. Znajdował się teraz nad ciemnym oknem
jednego z domostw. Miał już wskoczyć do wnętrza, gdy powstrzymał go wydobywający się
stamtąd głos.
Cymmerianin zmarszczył brwi, wpatrując się w okno. Odruchowo przysunął się by słyszeć
lepiej.
— Dlaczego to ma taką wartość dla Hisarr Zulu, tego nie wiem — powiedział męski głos.
— Ale jest też cenne dla naszego pana!
— I dlatego zostaniemy złodziejami — stwierdził inny głos, na pewno kobiecy.
„Cudzoziemcy” — pomyślał Conan ze złością, nie przejmując się tym, że sam jest tu obcy.
W Arenjun żyło wielu miejscowych złodziei, by i bez cudzoziemców było wystarczająco
trudno o łup. Czyżby ci tutaj omawiali swój plan?
Z wilczym grymasem na ustach Conan przylgnął ściśle do gzymsu na drugim piętrze i
skupił się na rozmowie dobiegającej z ciemnego pokoju.
— Dla naszego pana, na Erlika! — powiedział mężczyzna.
— Tylko dla niego — westchnęła kobieta. — Oko Erlika jest w rękach kogoś, kto zbiegł z
Zambouli dziesięć lat temu. Nazywają tego Hisarr Zulu magiem. Czy wiesz, Karameku, do
czego on potrzebuje amuletu naszego pana?
— Zapłatę otrzymamy bardzo dobrą, a trzecia jej część już dźwięczy w naszych
sakiewkach. Przestańmy zatem wyzywać nasz dobry los, Isparano. Powracając z amuletem do
Zambouli, otrzymamy nagrodę, za którą będziemy mogli żyć przez rok. Poprzestańmy zatem
na tym, że Oko Erlika należy do naszego khana i zostało ono skradzione przez jego dawnego
wroga. Trzeba je zatem odzyskać! Widziałaś przecież jak niepokoił się khan.
— Karameku! To ty nic nie wiesz? — zapytała kobieta z nie ukrywanym niedowierzaniem
w głosie. — I naprawdę nie chcesz wiedzieć?
— Naszym zadaniem — powiedział Karamek z przesadną cierpliwością w głosie — jest
odzyskać amulet. Nie potrzebuję wiedzieć nic więcej.
— Dobrze, słuchaj zatem, mój niemądry Karameku! Oko Erlika jest dla naszego khana
błogosławieństwem i przekleństwem. Dzięki jego czarodziejskiej mocy khan może być
zmuszony do posłuchu lub zabity.
— Na brodę Erlika! Nic dziwnego, że chce odzyskać amulet z powrotem!
— Nic dziwnego — zadumał się podsłuchujący. — Khan Zambouli zapłaci zatem każdą
sumę, by ujrzeć amulet ponownie w swych własnych rękach! Zamboula… Po dzisiejszej nocy
Arenjun stało się dla mnie zbyt niepewne… Dobrze byłoby więc znaleźć się w łaskach
władcy Zambouli!…
— Pomyśl dalej, Karameku — ciągnęła Isparana — gdyby khan został zabity, wcale nie
jego syn, Jungir, zdobyłby tron Zambouli. Byłby to Balad! A…
— Balad! Na Yog, pana Opustoszałych Miejsc! To byłoby nieszczęście!
— Nieszczęściem byłoby — dumał Cymmerianin, starając się ułożyć wygodniej — gdyby
ta para żółtodziobów ubiegła pewnego zręcznego złodzieja z Cymmerii…
Słuchał więc uważnie, gdy tamci układali swój plan. Mówili niespokojnie o strasznej
gwardii Hisarr Zulu — bezlitosnych żywych trupach ochraniających swego pana i jego
posiadłość. Isparana i Karamek spodziewali się także napotkać inne złowrogie moce, które
mag sprowadził dziesięć lat temu z Zambouli.
— Pojutrze zatem, na brodę Erlika — powiedziała Isparana — ruszymy gdy zajdzie
Księżyc i niebo stanie się ciemne, jak serce Hisarr Zulu!
Conan uśmiechnął się szeroko, szczerząc zęby w szyderczym grymasie. Miał już własny
plan! Cofnął się i przepełznął na dach. Potem skoczył na inny, a z niego na ziemię i w końcu
zniknął w mrokach maul.
— Pojutrze, hę? — pomyślał krzywiąc się. — Nie, jutro też będzie mało księżyca… więc
ubiegnę ich i skradnę ten amulet! A król Zambouli wiele zapłaci za swoje Oko Erlika.
Conan śmiejąc się odpełznął w noc i nie usłyszał końcówki rozmowy Zamboulan.
— Pojutrze, mówisz? — powiedział w zamyśleniu Karamek. — Nie, nie, Isparano.
Zapomniałaś, że druga noc od dziś to Noc Isztar, bogini czczonej przez tutejszą królową i
królewskie nałożnice! Ulice będą pełne ludzi z pochodniami, a Hisarr Zulu zamknie się w
swoim pałacu. Nie. Ukradniemy amulet jutrzejszej nocy!
II
W ZAMKU HISARR ZULU
Masa ludzka, z kilku krain, tłoczyła się na ulicach Arenjun, płynąc kolorową rzeką
pomiędzy posępnymi świątyniami i kaplicami niezliczonego mnóstwa dziwnych
zamoryjskich bogów. Każdy z kręcących się tutaj ludzi zajmował się swoimi sprawami.
Szpiedzy wypatrywali złodziei i spiskowców. Zazdrośni mężowie śledzili żony, a akolici
podpatrywali kapłanów konkurencyjnych religii. Wielu ludzi miało tu umówione spotkania ze
swymi znajomymi, panami, lub kochankami. Rynek Arenjun wydawał szum, jak wielki
pszczeli ul. Przedmiotem plotek byli wiecznie pijany król Zamory oraz Yara, kapłan, który
zginął w czasie nie wyjaśnionego runięcia Wieży Słonia. Do tej pory król był marionetką w
rękach Yary. Odkąd zaś kapłan zginął, już nikt nie wiedział kto właściwie włada teraz w
Zamorze. Gubiono się w domysłach, kogo w tej sytuacji należy się najbardziej wystrzegać.
Byli w Arenjun i tacy ludzie, co tylko chodzili i patrzyli, zadając niekiedy zdawkowe
pytania. Oni planowali kradzieże, a wśród nich był Conan Cymmerianin.
Tego dnia nie nosił wspaniałego płaszcza i rozstał się z trzykrotnie rozdartą tuniką z
błękitnego jedwabiu. Teraz był ubrany jak żebrak. Odpowiedzi na zadawane niby
przypadkiem pytania i zasłyszane tu i ówdzie plotki powiedziały mu o Hisarr Zulu więcej, niż
zdołał podsłuchać ostatniej nocy.
Człowiek ten był wielkim magiem. Mieszkał w otoczonej murem posiadłości na krańcu
Arenjun, po przeciwnej stronie od miejsca gdzie leżały świeże ruiny Wieży Słonia, będącej
teraz grobem kapłana Yary. Cichym szeptem wspominano o upiornej gwardii Hisarr Zulu, ale
nikt nie umiał powiedzieć nic pewnego. Najważniejsza była dla Conana wiadomość, że dom
ten nigdy dotąd nie został okradziony. Kilku złodziei próbowało tego dokonać, ale wszyscy
zniknęli bez śladu.
Przewędrowawszy przez miasto, odziany w łachmany żebrak z gorejącymi, błękitnymi
oczami i prosto przyciętą czarną grzywą, dotarł do posiadłości Hisarr Zulu.
W obrębie murów nie dostrzegł żadnego ruchu. Nie ujrzał też nikogo wchodzącego, czy
wychodzącego. Nie usłyszał głosów żadnych zwierząt i nie wyczuł ich odoru, chociaż węszył
i słuchał bardzo uważnie, dobrze pamiętając o lwach, pilnujących ogrodów Yary.
Dwie rzeczy pozostały mu z wyprawy do Wieży Słonia; mocna lina po zmarłym Taurusie
z Nemedii i większa przezorność. Żebrząc w okolicach posiadłości Hisarr Zulu, obejrzał
dokładnie otaczający ją mur. Stojący po drugiej stronie budynek wyglądał dziwnie i
imponująco. Zbudowany z kamienia i trupiobladego marmuru wydawał się być pogrążony w
osobliwej zadumie. Fioletowe okna złożone z wielu płytek płasko oszlifowanego ametystu
pogłębiały wrażenie groźnej tajemniczości.
— Jesteś wielki i silny, przeklętniku — warknął jednonogi mężczyzna na widok Conana
— dlaczego umniejszasz zarobek tym, którzy naprawdę potrzebują jałmużny? Idź kraść,
przeklęty!
Gdy zapadł zmierzch Conan zdjął znoszony płaszcz, który ukradł dziś rano w maul, złożył
go i wcisnął pomiędzy chropowatą korę drzewa a podstawę kamiennego muru otaczającego
dwór Hisarr Zulu. Stał teraz w ciemności, odziany tylko w luźną, krótką tunikę bez rękawów,
przepasaną szerokim pasem, z którego zwisał na rzemieniach długi sztylet w pochwie. Miecz
przewieszony był teraz przez plecy, tak że jego rękojeść wystawała ponad lewym ramieniem
Cymmerianina. Wewnątrz zwiniętego płaszcza pozostał woreczek z monetami, których brzęk
mógł zdradzać skradającego się złodzieja. Tu, w cieniu skrywającego je muru, pieniądze były
bezpieczniejsze niż gdziekolwiek indziej w maul!
Pomiędzy murem a drzewem Conan pozostawił również swoje sandały. Przy pasie zwisała
mu sakwa z narzędziami i wspaniała lina, należąca niegdyś do Taurusa z Nemedii. Spleciono
ją z włosów martwych kobiet, wydobytych przez Taurusa ze świeżych grobów. Dla
zwiększenia jej mocy wymoczono ją też w soku drzewa Upas. Stary złodziej mówił, że lina ta
wytrzyma ciężar trzech mężczyzn takich jak Conan.
Cymmerianin nie myślał sprawdzać tego teraz, gdyż mur miał tylko dziesięć stóp
wysokości.
Popatrzył wpierw uważnie dookoła, badając wzrokiem ciemność. Pałac Hisarr znajdował
się z dala od sąsiednich posiadłości. Conan nic nie zobaczył, ani niczego nie usłyszał. Jeszcze
za dnia upewnił się, że na szczycie muru nie ma stalowych ostrzy ani kawałków szkła.
Mogło być prawdą, że ośmiu czy dziewięciu złodziei w ciągu ostatnich kilku lat usiłowało
obrabować ten dom, i że żaden z nich nigdy więcej nie był przez kogokolwiek widziany, lecz
ludzie ci nie byli Cymmerianami…
Conan przeszedł kilka kroków wzdłuż muru, skoczył i chwycił oburącz za górną krawędź.
Podciągnął się i po sekundzie leżał już na szczycie kamiennej bariery. Trwał tak bez ruchu
przez jakiś czas, czujny i nasłuchujący. Jego niezwykle ostre zmysły nie wykryły żadnego
niebezpieczeństwa.
Księżyc, który właśnie pojawił się nad Arenjun, był tylko wąziutkim sierpem.
Cisza, niczym czarny koc, okrywała zadumaną posiadłość Hisarr Zulu. Dwupiętrowy i
dwuskrzydłowy budynek, stojący w odległości czterdziestu kroków od muru, wyglądał
posępnie i blado, jak stygijski grobowiec pełen wysuszonych mumii. Conan nie zauważył
żadnego światła, prócz sinej poświaty w jednym, odległym oknie na drugim piętrze.
Pas ziemi pomiędzy murem a domem porastały wiecznie zielone, smukłe krzaki, podobne
do stojących na warcie żołnierzy. Było już tak ciemno, że Conan nie potrzebował szukać
cieni, aby się kryć. Musiał tylko uważać na czające się między krzewami pułapki.
Rozważywszy wszystko Cymmerianin wskoczył do ogrodu Hisarr Zulu. Wylądował
prawie bezszelestnie. Teraz widział mniej, niż ze szczytu muru, ale nie był to duży kłopot.
Pamiętał każdy krzak, kształt domu i drogę prowadzącą do niego. Wziął głęboki oddech i
pobiegł jak kot.
Kilka sekund później był już obok pałacu. Nic się nie wydarzyło i jedynym dźwiękiem jaki
słyszał był jego własny oddech. Widać Hisarr Zulu nie miał takich obrońców jak Yara, albo
też Cymmerianin nie obudził jeszcze żadnego z nich. Dobrze!
Barbarzyńca spojrzał w górę.
Okno znajdowało się nisko, ale czy było otwarte? Nie.
Przysunął się do następnego. Może to? Też nie. Zastanowił się, czy go nie potnie. Nie.
Choć jedyne światło jakie widział było w innym skrzydle pałacu, nie mógł jednak ryzykować
trzasku rozbijanego szkła. Cymmerianin szedł dalej tuż przy jasnej ścianie. Krzewy wydawały
się pochylać ku niemu, aż zabobonny barbarzyńca odsuwał się od nich mimo woli.
Następne okno, jak inne sine i nieprzeniknione dla wzroku, było także zamknięte od
wewnątrz.
Tuż nad nim zamajaczył jednak mały, zaokrąglony balkon. Może tędy…
Torba wypełniona narzędziami, owiniętymi dokładnie szmatami dla wytłumienia szczęku
metalu, została przywiązana do końca liny Taurusa. Conan cofnął się kilka kroków i omal nie
wpadł w panikę, gdy oparł się plecami o iglasty krzew.
Balkon znajdował się piętnaście stóp nad ziemią. Otaczała go żelazna balustrada. Pionowe
pręty grubości kciuka umocowano w odstępach co dwie stopy. Conan stanął przy ścianie
budynku, wymierzył i rzucił. Lecąca torba z narzędziami pociągnęła za sobą linę.
Cymmerianin wymruczał przekleństwo, gdy sakwa uderzyła w jeden z prętów i odbiła się.
— Staraj się trafić w któryś z nich — poradził z ironią sam sobie — a chybisz dziewięć
razy na dziesięć!
Drugi rzut był udany. Torba przeleciała pomiędzy żelaznymi prętami od strony
Cymmerianina i wpadła między pręty po przeciwległej stronie balkonu. Conan, popuszczając
ostrożnie przewleczoną przez balustradę linę, pozwolił sakwie z narzędziami opaść na ziemię.
Następnie przywiązał sznur do niskiego, młodego krzewu i wytarł dłonie o tunikę. Powoli
podszedł do wolnego końca liny. Wziął głęboki oddech i podskoczył starając się złapać sznur
jak najwyżej. Zakołysał się, a za moment chwycił prawą ręką podłogę balkonu. Poruszał się
szybko, by dostać się na górę zanim wątły krzaczek zostanie wyrwany z ziemi. Zdążył.
— Bardzo zręcznie, Cymmerianinie — pomyślał — jeszcze jedno podciągnięcie i jesteśmy
w środku…
Uchwycił u podstawy jeden pręt, a potem sąsiedni. Następnie lewą dłoń przesunął trochę
wyżej, po niej prawą, i tak na zmianę, aż dotarł do szczytu balustrady.
Stojąc na balkonie wyjął linę spomiędzy krat, po czym wyrwał krzew, do którego była
przywiązana. Za chwilę wciągnął ją na górę wraz z krzakiem i sakwą z narzędziami. Gdy
pojawił się krzew, Conan odwiązał go i rzucił z taką siłą, że obciążona ziemią roślina upadła
aż za murem.
— Teraz… — pomyślał zwijając linę i mocując sakwę przy pasie — zamoryjscy bogowie
zechciejcie sprawić, aby drzwi balkonu nie były zamknięte!
Brak przychylności obcych bogów nie uczyniłby barbarzyńcy nieszczęśliwym. Wąskie
drzwi wychodzące na balkon nie były jednak zamknięte i Conan wszedł do pałacu Hisarr
Zulu. Znalazł się w pustym, ciemnym pokoju.
Mimo, iż miał za sobą wiele niebezpiecznych przygód, ciągle był tym samym porywczym
młodzikiem, który zginąłby rozszarpany przez lwy Yary, gdyby nie nemediański złodziej.
Dopiero teraz Cymmerianin uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, gdzie w tym rozległym
domu może być Oko Erlika, ani jak ta rzecz wygląda.
Zastanowił się nad tym. Amulet oznacza przedmiot noszony na szyi na rzemieniu lub
łańcuchu. A jeśli jego prawowitym właścicielem był król, to na pewno w grę wchodził
łańcuch, i to bez wątpienia złoty. Dlaczego nazwano to Okiem Erlika?
Erlik, Żółty Bóg Śmierci, powinien mieć żółte lub żółtozielone oczy. Zatem należy szukać
statuetki na złotym łańcuchu, której oczami byłyby topazy lub jasne szmaragdy.
Rozumowanie to wydało się Conanowi całkiem prawdopodobne. Pozostało jeszcze drugie
pytanie: gdzie jest amulet?
Zapewne nie leżał on nigdzie na widoku. Lecz także nie powinien znajdować się w skrzyni
przechowywanej w podziemnym skarbcu. Bez wątpienia Hisarr trzymał klejnot gdzieś blisko
przy sobie, by móc się nim cieszyć. Conan przeszedł przez pokój i wyjrzał na korytarz
oświetlony przez oliwne lampy o smoczych kształtach, zwisające ze stropu na łańcuchach z
brązu. Cymmerianin, rozgniewany na siebie za swój brak wiedzy, postanowił odnaleźć
komnatę Hisarra i tam rozejrzeć się za amuletem. Ruszył korytarzem zdając się na swe
złodziejskie szczęście.
Wtem usłyszał zbliżające się, ostrożne kroki. Dwa szybkie stąpnięcia bosych stóp
przeniosły Conana do najbliższych drzwi. Popchnął je ostrożnie i stwierdził, że znajduje się
tutaj jeszcze jeden niezamieszkały pokój. Wewnątrz stała potężna statua, wykuta chyba z
jadeitu oraz wielka, czarna skrzynia, zawierająca prawdopodobnie przedmioty kultowe,
należącego tego bóstwa. Barbarzyńca wszedł, przymknął drzwi i zaczął obserwować korytarz
przez szparę. Po chwili ze zdumieniem rozpoznał nadchodzącego człowieka. Był to ten sam
mężczyzna ze Wschodu, który pomógł mu w karczmie ostatniej nocy! Niewątpliwie złodziej,
sądząc po jego reakcji na przywołanie przez Conana imienia boga złodziei.
Przyglądając się przechodzącemu obok drzwi człowiekowi Conan przypomniał sobie, że
wspominano mu dziś o innym cudzoziemcu pytającym także o Hisarr Zulu. Cymmerianin
przypuszczał, że człowiekiem tym był Karamek z Zambouli, ale sprzedawca gąbek
powiedział, iż mężczyzna ten na pewno pochodził ze znacznie bardziej odległego Iranistanu.
Conan nie wiedział nic o tym kraju. Zamboula leżała na południe od Arenjun, za pustynią.
Iranistan był na pewno jeszcze dalej, ale gdzie?
Zdumiony pojawieniem się tu i teraz człowieka z „Shadiz”, Conan zadał sobie pytanie czy
był to zbieg okoliczności, czy też Iranistańczyk również przybył po amulet? Cymmerianin
obserwował jak tamten idzie korytarzem i znika za najbliższym zakrętem. Conan odczekał
chwilę, by przekonać się, czy tamten nie zechce zawrócić i właśnie miał wyśliznąć się ze
swego schronienia, kiedy usłyszał odgłos stąpania wielu osób idących w ślad za
Iranistańczykiem.
Na Croma! Ten korytarz okazał się ruchliwy jak plac targowy w południe! Zirytowany
Conan cofnął się, przymknął drzwi i przysunął oko do szpary.
Niebawem ujrzał trzech uzbrojonych mężczyzn. Szli cisi, groźni, zdecydowani. Wszyscy
mieli na sobie hełmy z kolcem na szczycie, kaftany naszywane łuskami ze stali i nagolenniki
koryntiańskiej roboty. Każdy z nich trzymał w dłoni obnażony miecz, a za pasem miał sztylet.
Tarcz nie nosili. Przypatrujący się im barbarzyńca nagle stężał.
W tych strażnikach było coś niesamowitego, napawającego dreszczem. Stąpali ciężko,
patrząc przed siebie nieruchomymi, tępymi oczami. Barbarzyńca usłyszał ich oddechy, nie
byli więc martwi, lecz z ich ruchów i gestów biło jakieś osobliwe wrażenie beznadziejności,
upodobniające ich do obitych psów, lub uciekinierów z legionu potępionych dusz. Mimo to
szli zdecydowani, jakby kierowani jedną myślą.
Ścigali Iranistańczyka, czy był to zwyczajny obchód? Conan pozostał w kryjówce,
oczekując na dalszy rozwój wypadków. Ludzie ci nie wyglądali na czujnych, raczej sprawiali
wrażenie poddanych działaniu jakiegoś narkotyku. Cymmerianin pomyślał, że mógłby pójść
w przeciwnym kierunku, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, ale ponieważ nie musiał
ryzykować, nie zrobił tego. Opuścił pokój dopiero wtedy, kiedy zobaczył, że ostatni strażnik
zniknął za zakrętem korytarza. Zrobił kilka ostrożnych kroków…
Nagle rozległ się krzyk, a po nim szczęk metalu o metal i zgrzyt pochodzący od ostrza,
które przypadkiem drapnęło o mur.
— To na pewno Iranistańczyk — pomyślał Conan.
Odgłosy walki przesunęły się w głąb domu. Cymmerianin wyobraził sobie, jak osaczony
cudzoziemiec broni się powstrzymując gwardzistów, którym brak miejsca nie pozwalał
atakować inaczej jak zwartą grupą.
— To nie moja sprawa — uznał Conan — to tylko złodziej konkurent. Mam więcej
swobody dzięki temu, że on zajmuje tamtych. Lepiej pójdę zobaczyć, skąd nadejdzie Hisarr
Zulu, gdy zechce zbadać przyczynę hałasu. Gdy on przyjdzie tutaj, ja przeszukam jego
komnatę!
Myśli te były rozsądne, godne każdego złodzieja dbającego o własne korzyści.
Cymmerianin jednak nie zrobił nic, by zrealizować ów zamiar. Ostatniej nocy ten
cudzoziemiec we wschodnim stroju pomógł mu. Być może nie było to konieczne. Niemniej
jednak, ten człowiek ostrzegł Conana i zabił zagrażającego mu strażnika. Nie miało teraz
znaczenia, czy złodzieje mają swój kodeks honorowy, czy nie. Ważne, że mieli go
mieszkańcy Cymmerii.
Conan pobiegł ku dźwiękom walki, sięgając ponad ramię i wyciągając zza pleców miecz.
Za rogiem zobaczył dokładnie to, co sobie wyobrażał. Plecy trzech wartowników
przypierających do muru śniadego Iranistańczyka, który choć walczył dzielnie, wkrótce
zostałby rozsiekany na ćwierci.
Conan zaatakował, niczym tygrys ludojad. Nie mógł się oprzeć, by nie krzyknąć:
— W imię Bel!
— Ho ho! W imię Bel, olbrzymie! Uh! Kimkolwiek jesteś, Ajhindar z Ira–ah–nistanu nie
miał nigdy tak szybko… Huh! … odwzajemnionej przysługi!
Dalsza walka trwała bardzo krótko.
Dwaj gwardziści o pustych oczach odwrócili się do Conana. Trzeci, stojący na lewo do
Cymmerianina, nadal atakował Ajhindara z Iranistanu. Conan zatrzymał obu zwróconych do
siebie wartowników wściekłym cięciem na poziomie ich twarzy. Jeden z nich szarpnął się w
tył, a drugi uchylił się przed ciosem i wtedy miecz Conana uderzył z boku w kark trzeciego
gwardzisty. Ostrze przerąbało kręgosłup i ugrzęzło w czaszce.
— Świetnie zrobione! — zawołał Ajhindar i również zmienił kierunek własnego
uderzenia, trafiając środkowego gwardzistę tak jak Conan. Pozostał ostatni strażnik, który z
rozmachem rąbał w prawy bok Conana, nim ten zdążył wyciągnąć ostrze z potylicy swojej
ofiary.
Zdesperowany Cymmerianin poderwał w górę miecz razem z trupem i odbił cios tak
gwałtownie, że głowa zabitego rozleciała się jak arbuz. Uwolnione ostrze pomknęło dalej,
niemal muskając gardło Ajhindara.
— Hej! Uważaj, wielkoludzie! Czyżbyś naprawdę nie znał swej własnej siły! — zawołał
tamten z wyrzutem.
Ostatni gwardzista wykonał nagły zwrot. Ajhindar stał zbyt blisko ściany i zaczepił o nią
czubkiem klingi, gdy usiłował zbić pchnięcie trzymanego w lewej ręce sztyletu strażnika.
Zanim jednak wąskie ostrze dotknęło brzucha Iranistańczyka, Conan odrąbał trzymającą
sztylet rękę.
— Także zbyt mocno — mruknął Ajhindar, uchylając się przed strugą tryskającej krwi.
Gwardzista padł na kolana. Mimo tak strasznej rany nie wydał z siebie jęku. Iranistańczyk
kopnął go w twarz, przewracając na bok, i ciął z tyłu w kark. Szarpnął, wyrywając z rany
swój długi nóż z gór Ilbars.
— No cóż! — stwierdził na koniec — wygląda na to, że pozostawiamy wszystkich trzech z
przeciętym karkiem! Rad jestem, że pomogłem ci ostatniej nocy, przyjacielu. Powiedziałem
ci moje imię, a twoje?
— Jestem Conan, Cymmerianin.
— Ach tak, czarne włosy i błękitne oczy. Cymmeria, co? Wyrosłeś na olbrzyma w tych
górach, Conanie z Cymmerii. Dziękuję ci!
— Zwracam tylko przysługę z ostatniej nocy, Ajhindarze z Iranistanu.
Dwaj mężczyźni wymienili szerokie, okrutne uśmiechy. U ich stóp w kałużach szkarłatu
leżały trzy skurczone trupy. Conan wyszedł z tej walki bez szwanku, zaś Ajhindar miał
skaleczoną lewą rękę. Wytarł ją o ubranie, ale krew nie przestała płynąć.
— Ten bękart zadrasnął mnie. Kawałek jego białej tuniki będzie doskonałym bandażem. O
ile znajdę jakiś biały kawałek… — mruknął. — Conanie, dlaczego przyszedłeś tutaj właśnie
tej nocy? — zapytał Ajhindar ciągle się uśmiechając.
— Po amulet… — odpowiedział uradowany Conan swojemu nowemu przyjacielowi. —
Jest wiele wart dla pewnego króla zza pustyni. A ty?
— O bogowie, obawiałem się, że to powiesz — odpowiedział Ajhindar łagodnie i uderzył.
Uratował Conana przypadek. Stopa Iranistańczyka pośliznęła się na krwi gwardzisty.
Ostatni raz Cymmerianin dał się tak zaskoczyć gdy skończył trzynaście lat. Ajhindar zachwiał
się, a ociekający krwią nóż z Ilbars poleciał znacznie dalej, niż jego posiadacz zamierzył.
Cięcie wycelowane w kark, zamiast uderzyć w jego nasadę, ścięło tylko kawałek
samodziałowej tuniki i małą łatkę skóry z ramienia, zostawiając rankę nie większą, niż
paznokieć. Conan umknął szybkim ruchem, a kiedy znów stanął twarzą do Iranistańczyka był
już w odległości pięciu stóp od niego. Lewe ramię Conana piekło nieprzyjemnie. Miecz w
prawej dłoni uniósł się lekko.
— Przekleństwo — powiedział Ajhindar prawie z uśmiechem.
— Przyjaźń tak szybko utracona, jak zyskana, przyjacielu — Conan wypowiedział to
niskim gardłowym głosem. — Dlaczego?
— Musisz wiedzieć, że jestem tutaj w tym samym celu, co i ty. Rozkazał mi to mój król. A
tobie?
— Ja sam.
— Znów przekleństwo! Zwykły złodziej?
Cymmerianin skinął głową. Niefrasobliwe zachowanie i zdradliwość tego człowieka
zraniły barbarzyńcę daleko mocniej, niż jego nóż. Conan poczuł głęboki żal.
— Zatem przyłącz się do mnie, Conanie. Mój król będzie wdzięczny memu przyjacielowi,
który pomógł mi zdobyć… amulet.
Conan rozważał propozycję tylko kilka sekund.
— Po zdradzie jaką mi okazałeś? Obawiałbym się zasnąć, albo odwrócić do ciebie
plecami, przyjacielu.
Ajhindar westchnął.
— Po tym, co widziałem, teraz i ostatniej nocy, podejrzewam, że nie jesteś tym, co
powiedziałby: „Przykro mi Ajhindarze…”. Po prostu zabrałbyś amulet, a ja poszedłbym dalej
z pustymi rękami. Czyż nie mam racji?
— Masz rację, przyjacielu.
— Ach, starasz się być uszczypliwym. To oczywiście młodość. Ale spójrz wokoło;
mnóstwo tu kosztowności. Wszystko jest twoje. Ja chcę tylko amuletu…
— Tak jak i ja.
— Przekleństwo. Z tego, co widziałem, mogę sądzić, że najlepszą szansę usunięcia cię bez
walki już wykorzystałem.
— Znów racja — stwierdził Coonan — były przyjacielu. Teraz możemy tylko narobić
zbędnego hałasu i zapewne ktoś to usłyszy. Będę więc stał z dala, gdy ty będziesz odchodził
przez najbliższe okno, gdyż nie pragnę cię zabić.
Iranistańczyk spoglądał smutno, kiwając głową.
— Przez najbliższe okno… Iść do domu z pustymi rękami, hę?
— Tak, przyjacielu. Z pustymi rękami… ale żywy.
Ajhindar ciężko westchnął. Przypatrując się Cymmerianinowi przykucnął i podniósł
sztylet, którego były właściciel już nie potrzebował.
— Obawiam się, że nie mogę tego zrobić, przyjacielu Conanie. Spełniam królewską misję,
jak już wiesz. Czy to prawda, że wy Cymmerianie jesteście barbarzyńcami?
— Tak nas nazywają.
— Przekleństwo! Nazbyt duży i zbyt dobry. No cóż… Ajhindar odwrócił się, opuszczając
ramiona… i zawirował rzucając się do ataku. Podniósł sztylet i nóż, mierząc w człowieka o
którym wiedział, że jest dość szybki, by ich uniknąć.
Conan nie dał się drugi raz zaskoczyć. Przy p