ANDREW J OFFUTT CONAN I CZAROWNIK PRZEŁOŻYŁ IZYDOR DUDA TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN AND THE SORCERER I SPISKOWCY Pochodnie płonęły rzucając migotliwe światła na hulaków w maul, gdzie złodzieje z całego Wschodu odbywali swój conocny karnawał. W innych dzielnicach zamoryjskiego Arenjun drgały delikatne płomyki lamp wypełnionych perfumowanym olejem i słychać było dźwięk subtelnej muzyki. W maul panował hałas i nie było tu wykwintnej konwersacji. W bogatej części Arenjun — Miasta Złodziei ludzie rozmawiali ciszej, a uliczki były czyste i bezpieczniejsze. Złote światła oliwnych lamp zapalały ognie w klejnotach na palcach chłodnookich arystokratów o dumnie uniesionych głowach, wzbudzały łagodny odblask na perłach ponaszywanych na tuniki obłudnych kupców, pieściły owinięty sznurem roziskrzonych szmaragdów gruby kark podstarzałej żony dostojnika oraz płonęły krwawym blaskiem na rubinach, granatach i karneolach, zdobiących ciało jej szyderczo uśmiechniętej córki. Szmer drogiego jedwabiu towarzyszył poruszeniom tłustych ciał. W pospolitych, błotnistych norach złodziejskiego maul szalała hałastra. Byli tu donosiciele o chytrych twarzach, przymilnie uśmiechnięci porywacze dzieci, złodziejaszki o zręcznych palcach oraz zawsze czujni i niespokojni najemni mordercy. Zuchwali zbóje stąpali dumnie z kupionymi na tę noc nierządnicami u boku. Niedomyte ciała i potargane, szorstkie włosy tych kobiet pokrywały błękitne, pasiaste agaty, kiepsko oszlifowane kawałki różowego kwarcu, a także płytki błyszczącej miki i kawałki kolorowego szkła. Piersiasta Nemedianka, zaspokajająca żądze kilkunastu wygolonych najemników z Koth, miała na palcu pierścień z okruchem zielonego awanturynu. Kryształ ów pochodził być może z pradawnej Atlantydy, gdzie, jak mówiono, klejnoty te ustawione na sześciokątnych kolumnach dawały moc tamtejszym kapłanom. Lecz nie dawały jej tutaj, bowiem w maul — dzielnicy złodziei, źródłem mocy były tylko miecze i noże w silnych, szybkich i pewnych rękach. Ktoś jęczał w głębi mrocznego zaułka, jednak przechodnie nie zważali na to. Dopiero dzienne światło pokaże czy był to jęk umierającego, czy pułapka na litościwego durnia. Jeden z mieszkańców tej dzielnicy szczurzych nor, błotnistych ulic i domów o dziurawych murach, opuścił ją dziś w nocy wymawiając się od hulanek, na które go zapraszano. W ostatnim czasie powiodły mu się trzy kolejne wypady i teraz stać go było, by się zabawić w śródmieściu. Kolczyki z rubinami i kamieniami księżycowymi, ściągnięte z taboretu obok łoża śpiącej właścicielki, wystarczyły na zakup dobrego sztyletu, długiego na półtorej stopy z pochwą wysadzaną granatami, i spłacenie długów w dwu knajpach, położonych w głębi maul. Potem, gdy małżonka członka Rady Miejskiej tarzała się w alkowie ze swym młodym kochankiem, nie dalej jak dziesięć kroków od niej przez okno uleciał jej piękny, perłami wyszywany płaszcz oraz puchar z litego złota. Wyniósł je potężnie zbudowany młodzieniec o kocich ruchach odziany w jedwabną tunikę, której błękit harmonizował z niebieskimi oczami złodzieja, a kontrastował z jego czarną grzywą. Najzyskowniejsze było trzecie zlecenie, związane na dodatek z dokonaniem dobrego czynu. Za skradzenie pary pochopnie podarowanych, szmaragdowych spinek oraz kilku nierozważnych listów, po zwróceniu ich dawcy czarnowłosy młodzieniec otrzymał trzy sztuki złota i siedemnaście srebrnych monet. Początkowo proponowano mu dwie i dziesięć, podczas gdy on domagał się pięciu i dwudziestu pięciu, ale dogadali się po kupiecku, to znaczy każdy z nich ustąpił o połowę. Dwa ostatnie zadania pozwoliły młodzieńcowi kupić sobie noc poza maul; a okazja ta, jak miał nadzieję, mogła stać się początkiem korzystniejszego przedsięwzięcia. Okryty przetykanym srebrem płaszczem i odziany w jedwabną tunikę, wybrał się zatem do śródmieścia. Teraz płaszcz ten leżał złożony na stołku, zaś błękitnooki młodzieniec siedział na nim beztrosko i częstował winem młodą, ładną dziewczynę. Powaga, z jaką napełniał jej kielich świadczyła, iż nie ma on zbyt wielkiego doświadczenia w tym względzie. Dziewczyna miała tylko dziewiętnaście lat, a mimo to była starsza od niego, co dawało się dostrzec pomimo jego olbrzymich kształtów. To, iż młodzieniec nosił miecz, wzbudziło ciekawość kobiety, więc zapytała go czym się trudni. — Jestem przybocznym żołnierzem ze świty pewnego szlachcica — wyjaśnił niebieskooki. — Mój pan wkrótce wyjeżdża, a ja będę pełnił przy nim straż. Nikt nie spoglądał na niego nieprzychylnie, choć tutaj, do oberży „Shadiz”, przychodzili tylko bogaci i dobrze urodzeni. — Zapewne tam w Symrii wyrastacie na potężnych mężczyzn — stwierdziła młoda kobieta. — W Cymmerii — poprawił ją. Pochylił się ku jej ślicznej twarzy, a kiedy poruszył głową jego błękitne oczy zabłysły jak szafiry. — Dawno temu — powiedział — kiedy miałem piętnaście lat i tylko sześć stóp wzrostu, a ważyłem dwadzieścia funtów mniej niż dwie setki, razem z hordą zamroczonych krwią współplemieńców zmietliśmy w nicość aquiloński garnizon w Venarium. Żaden Aquilończyk nie uszedł naszym mieczom i pochodniom! Och, „dawno temu” — pomyślała z ironią — przecież on nie ma jeszcze osiemnastu lat. Słuchając tego czuję się jakbym miała osiemdziesiąt! Znała mężczyzn, więc spoglądała na Cymmerianina chłodno, świadoma jego męskich pragnień. Ona została kobietą mając lat czternaście, a gdy miała szesnaście, zabrał ją z ulicy pewien gruby kupiec, który skończył wtedy czterdzieści osiem lat. Teraz, w tej karczmie, zajmowała się wyciąganiem pieniędzy od gości. Słuchając Conana zabawiała się swymi ufarbowanymi na brązowo włosami. Jakby niechcący, zsunęła odrobinę pozłacany, miedziany napierśnik tak, aby młodzieniec nie mógł przestać myśleć o tym, co kryło się pod metalem… — Przedramię ma grube jak moje udo — myślała dalej, lecz już z podziwem — same muskuły… Instynkt uliczny mówił jej, że ten z pozoru naiwny, niedoświadczony młodzik jest z całą pewnością kłamcą i złodziejem. Jak bowiem inaczej w Mieście Złodziei cudzoziemiec z tak barbarzyńskim akcentem mógł zdobyć srebro, które pokazał właścicielowi oberży? No cóż… uznała, że dopóki nie przyjdzie Kagul, ten młokos z północy dostarczy jej dobrego wina i rozrywki. Kiliya zastanawiała się gorączkowo nad sposobem wyciągnięcia od chłopca jego pieniędzy, choć w jej duszy budziły się z wolna całkiem odmienne pragnienia… — Piętnaście? Och, Conanie! Nie jestem pewna czy mówisz poważnie, czy też starasz się zawrócić w głowie biednej dziewczynie swymi niesamowitymi opowieściami! Spoglądając na nią mrugnął lekko i nawet stary, wiekowy oszust nie mógłby nie zaufać jego niewinnym, błękitnym oczom. — Ja nie kłamię, Kiliya. — Tak? — teraz ona mrugnęła lekko przyglądając się jego jasnej skórze, odziedziczonej po hyboriańskich przodkach. — Nigdy? — Prawie nigdy — stwierdził i roześmiali się oboje. Przysunął się bliżej niej, a pod stołem jego promieniująca żarem dłoń nakryła jej udo. — Co robisz, Conanie? — szepnęła. — Czy nie uważasz, że powinniśmy dostać więcej wina? Ktoś osuszył mój kubek zupełnie do dna! — pokazała mu puste naczynie. Nie odrywając od niej oczu, uniósł ramię i skinął na karczmarza. Gest ten przyciągnął również uwagę mężczyzny o szczurzej twarzy, siedzącego nieco dalej z trzema kobietami, a jedną z nich tak szkaradną, że musiała być bez wątpienia jego żoną. — Podaj nam wina, lecz dobrego, a nie tych ghazańskich soków winogronowych! — zawołał głośno Cymmerianin i dodał ciszej: — Jestem strażnikiem przybocznym bogatego pana. A on, jak możesz zauważyć, naprawdę jest bogaty. — O, tak. Ale… czy potrafisz naprawdę użyć swego miecza, z tym starożytnie wyglądającym uchwytem? — Rękojeścią — poprawił ją po raz drugi i przesunął lewą rękę w kierunku biodra, by dotknąć długiego na trzy stopy ostrza w pochwie z wytartej skóry. — Potrafię go użyć, Kiliya — rzekł — i używałem. Jego ostrze było nie raz tak czerwone, jak te granaty na twojej szyi. — Rubiny — teraz ona go poprawiła. Conan uśmiechnął się tylko. Był to drwiący uśmiech, gdyż to były granaty, a on chciał, by ona wiedziała, że on o tym wie. Kiliya nie przejęła się tym i pozostawiła udo pod jego ręką. — Conan… — Tak. — Każdej nocy zagląda tutaj oddział straży miejskiej — powiedziała przypatrując mu się badawczo — myślę, że nie będzie nas tutaj, gdy oni przybędą, czyż nie? Jego twarz przybrała znów wyraz słodkiej niewinności, zaś dłoń pogłaskała uspokajająco jej kolano. — Dlaczego nie? Czyż nie jesteśmy uczciwymi mieszkańcami Arenjun? — Jedno z nas — powiedziała tajemniczo Kiliya — nie jest. On, udając zdumienie, pochylił się ku niej. — Kiliya! Jaki to kryjesz groźny sekret? Zapewne nie masz nic wspólnego ze zrujnowaniem i okradzeniem Wieży Słonia, o czym wszyscy ostatnio mówią? — Myślę, że mym jedynym sekretem jest to, że popijam wino i że moje udo pieści błękitnooki Symrianin… złodziej. — Cymmerianin — poprawił spokojnie, po czym dodał: — Ja? Złodziej? Tutaj? Ho, ho, moja miła! Złodzieje ukrywają się w maul. — Sądzę, że może kilku… — zaczęła. — Kiliya! Co u licha robi moja dziewczyna, siedząc przy stole z tym pętakiem? Hej, młokosie! Gdzie jest twoja druga ręka? Nie cofając ręki, o którą pytano, Conan drgnął i odwrócił się, spoglądając na mówiącego. Przyglądali się sobie w milczeniu i w ciszy, która zapadła gdy do oberży weszło pięciu ludzi ze straży miejskiej. Ich przywódca patrzył zimno na Cymmerianina. Conan nie odezwał się. Jedynie obrzucił wzrokiem pancerz podoficera, ozdobioną głową smoka rękojeść miecza oraz hełm, spod którego wyglądała twarz z długim nosem i czarnymi wąsami. Cymmerianin uświadomił sobie powoli, że nie jest w maul, lecz w oberży „Shadiz”, w śródmieściu, w towarzystwie udającej słodką idiotkę kurtyzany i piątki uzbrojonych po zęby żołnierzy. Conan nie poruszył się, gdy jeden z nich zaczął iść ku niemu. Wszyscy obecni z zapartym tchem wpatrywali się w Zamorańskiego sierżanta straży, sunącego pomiędzy stołami i ławami, lub utkwili wzrok w potężnym młodzieńcu, do którego żołnierz się zbliżał. Kiliya chciała cofnąć nogę, lecz ręka Cymmerianina spokojnie powędrowała za jej udem. Bogiem Conana był Crom i tylko Cymmerianie wiedzieli, że ulubioną córką Croma jest Nieustępliwość. Wysoki i chudy sierżant, naznaczony ostrzem na jednym policzku, stanął nad młodzieńcem w błękitnej tunice. — Nie chciałem wrzeszczeć do ciebie przez salę, żołnierzu — powiedział spokojnie Conan — tak już mnie wychowano… Młokosem nie jestem i wszyscy troje wiemy, gdzie jest moja ręka. Spytałbym cię, czy przyłączysz się do nas z dzbanem wina, gdyby nie to, że właśnie zakończyliśmy rozmowę i wychodzimy. — Odejdziesz samotnie, razem ze swoim barbarzyńskim akcentem i to szybko! A jeśli chcesz odejść z obydwiema rękami, to połóż je na stole. Nie będąc dzieckiem obłudnej cywilizacji Cymmerianin nie przejmował się udawaniem przestraszonego. W jego oczach zabłysły nagle błękitne ognie przywodzące na myśl płonący lód. — Nie złamałem prawa, strażniku. Nie zostałeś najęty przez miasto, by zakłócać spokój uczciwym mieszczanom. — Teraz, przyjacielu, nie jestem strażnikiem. Właśnie zdałem służbę. W tej chwili jestem mężczyzną stojącym nad pętakiem, którego łapa spoczywa na nodze mojej kobiety. Nic nie przerwało ciszy panującej w „Shadiz”. Kupcy i szlachcice siedzieli nieruchomo z wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami. Na podobne awantury nie było miejsca w tak porządnej oberży jak „Shadiz”. Koryncki kupiec wzrokiem zmierzył odległość do drzwi wyjściowych. Na progu stali czterej strażnicy wpatrzeni w swego dowódcę. — Conan… Na głos Kiliyi, Conan odwrócił się do niej mówiąc: — Powiedz temu nieznośnemu pyskaczowi, że… Przerwał czując dłoń mężczyzny na ramieniu. Po ułożeniu kciuka Conan zorientował się, że jest to lewa ręka. Odgadł również, co robi prawa. Za chwilę usłyszał szelest metalu ślizgającego się po skórze. Tamten wyciągał miecz! Conan puścił udo Kiliyi i błyskawicznie obrócił się na stołku. Płaszcz, na którym siedział, ułatwił mu ten manewr. Równocześnie prawa noga Cymmerianina pomknęła w górę i w bok. Obuta stopa trafiła w nagolennik strażnika. W uderzeniu tym było znacznie więcej siły, niż Zamoranin mógł się spodziewać, i trochę więcej niż mógł wytrzymać. — Ach! — zdołał tylko westchnąć i runął na podłogę. Zaszurały stołki i rozległy się piski kobiet. Stół zatrzeszczał i podskoczył na kozłach, gdy kolano Cymmerianina musnęło od spodu blat. Ktoś wymruczał święte imię Mitry. Tymczasem Conan dokończył obrót na pośladkach i teraz z kolei jego lewa stopa trafiła w biodro obalonego strażnika. Ten stęknął głucho. — Kagul! — wrzasnęła Kiliya zrywając się z miejsca. — Ty barbarzyński głupcze! Zraniłeś Kagula! Przyklękła pośpiesznie obok powalonego sierżanta, który nie do końca wyciągnął miecz i upadając na prawy bok skaleczył sobie biodro o własne ostrze. Conan przymrużył oczy i wpatrzył się chełpliwie w młodą kobietę. Powoli sięgnął po kubek i upił łyk wina. Wtem spojrzenie klęczącej dziewczyny pomknęło w górę, gdzieś za niego. Conan instynktownie rzucił się w bok. Dzięki temu miecz w dłoni jednego z ludzi Kagula odrąbał róg stołu zamiast ramię Cymmerianina. Naokoło podniosły się gniewne głosy i zaszurały stołki. Zadano cios w oberży „Shadiz”! W ogólnej wrzawie słychać było też okrzyki podziwu. Gdyby nie niewiarygodna, lamparcia szybkość młodego barbarzyńcy, na podłodze leżałaby teraz jego odcięta ręka. Zdumiony strażnik schwycił mocno za rękojeść, próbując uwolnić ostrze, które utknęło w dębowej poprzeczce pod blatem stołu. Żołnierz sądził, że jego niedoszła ofiara zdrętwiała ze strachu. Był w błędzie. Potężna pięść pomknęła niczym kowalski młot. Uderzenie złamało przedramię Zamoranina, który zawył z bólu i zemdlał zanim padł na podłogę. — Brać go! — zawołał inny z ludzi Kagula. Załomotały przewracane stoły i ławy, gdy goście pojęli powagę sytuacji i zaczęli robić wszystko, by znaleźć się gdziekolwiek indziej. Koryntiański kupiec opuścił karczmę z taką szybkością, że prostytutka, z którą siedział, ledwo mogła za nim nadążyć. Tylko jeden mężczyzna we wschodnich szatach pozostał na miejscu przyglądając się z ciekawością. — Przeklęty barbarzyńca — parsknął jakiś stary szlachcic. — Brać go! — Brać go! — warknął Kagul podnosząc się z pomocą Kiliyi. — Zabić go! — zapiszczała Kiliya, będąca widać odmiennego zdania. Zazdrosny strażnik i zdradziecka dziewka, która okazała się bardziej żądna krwi, niż wampirzyce z Vanir. Prysły młodzieńcze złudzenia. Krótki flirt Conana z dobrze urodzonymi i bogaczami Arenjun zakończył się. Cymmerianin rzucił się w prawo, oddalając się od dwóch strażników i odwracając jednocześnie. Kiedy obrócił się zupełnie, pochwa miecza zwisała już pusta, a przed nim zamigotało długie na trzy stopy ostrze. Trzeci strażnik skoczył naprzód i zadał szybki sztych. Ten barbarzyńca był ogromny, lecz któż mógł wiedzieć więcej o szermierce niż wyćwiczony strażnik z miasta, którego połowę mieszkańców stanowili złodzieje? Żołnierz nie obawiał się żadnego opryszka, z których większość potrafiła tylko szybko uciekać. Conan jednak ani myślał uciekać. Wykonał zręczny unik, pochylił się i zrobił krok ku atakującemu. Oparłszy ciężar ciała na lewej nodze uniósł miecz ponad głowę. Był to błąd, gdyż strażnik mógł teraz z łatwością rozpłatać udo barbarzyńcy. Żołnierz skwapliwie zamierzył się do tego ciosu, gdy wtem miecz Conana niespodziewanie zmienił kierunek ruchu. Zamiast się wznosić, pomknął poziomo. Zdezorientowany Zamoranin nie zdążył się zasłonić. Trzy stopy wyostrzonej stali rozchlastało mu usta. Bryznęła krew, a wrzask przerażenia i bólu przeszedł w głupkowaty chichot. Mężczyzna wypuścił miecz i odwracając się plecami do Cymmerianina odszedł chwiejnie z dłońmi przyciśniętymi do okaleczonej twarzy. Conan wzgardził odsłoniętymi plecami przeciwnika. Doświadczenie dawno nauczyło go by nie marnować sił na już pokonanego wroga. Zdziwił się słysząc zachęcający okrzyk w ogólnym chórze wrzasków przerażenia i zniewag, które wypełniły karczmę „Shadiz”. Ktoś tutaj wyraźnie nie kochał stróżów prawa. Był to chyba ten spokojny mężczyzna we wschodnim khilacie. Zdziadziały szlachcic, z jedną ręką wspartą na wydatnym brzuchu, wrzaskliwie domagał się miecza. Pewien młody roztropny żołnierz, który przypadkiem znalazł się wśród gości, cofał się powoli. Zręczność młodego barbarzyńcy i jego doświadczenie w walce nie podlegały dyskusji. Kagul powstał. Wyglądał nikczemnie z dłońmi zaciśniętymi na rękojeściach miecza i sztyletu. Conan miał zatem przed sobą trzech uzbrojonych mężczyzn, dobrze rozstawionych i powoli zbliżających się do niego. Znalazłszy się w roli osaczonego zwierzęcia, odzyskał spokój. — Cofnąć się — powiedział zimno. — Jeśli cenisz życie tych kundli, Kagul, odwołaj ich. Umiesz zbyt mało, by wchodzić mi w drogę. Stać cię tylko na to, by napędzić strachu małemu złodziejaszkowi czy podstarzałej ladacznicy. Ja okrwawiłem swój miecz w niejednej bitwie. Zatem zejdźcie mi z drogi, parszywe psy! Strażnicy zawahali się i popatrzyli niepewnie na Kagula. Ten zacisnął wargi i postąpił w stronę Conana, ustawiając się tak, by móc zadać zdradzieckie pchnięcie trzymanym w lewej ręce sztyletem. — Brać go! — powtórzył ponownie stanowczym i nieugiętym głosem. — Nie musi być żywy. Conan przykucnął. — Lepiej przyjdźcie tu wszyscy razem — odezwał się spokojnie. — W imię Bel! — zawołał i skoczył, tnąc w skroń najbliższego strażnika, w chwili gdy ten oglądał się na pozostałych. Zamoranin poleciał w tył i runął na stół. Oparta o ścianę córka jakiegoś dostojnika westchnęła podniecona widokiem tryskającej krwi. Pierś dziewczyny zafalowała, a czubek języka zwilżył karminowe wargi. Kagul zaatakował podstępnym sztychem. Ostrze Conana odtrąciło sztylet z głośnym szczękiem. Kagul ledwie zdołał sparować cięcie Cymmerianina, które spadło nań znacznie szybciej niż się spodziewał. Barbarzyńca posługiwał się mieczem, jakby był on z drewna, a nie z ciężkiego żelaza. Natychmiast po ciosie Conan cofnął się o krok. Spojrzał w lewo zamierzając się na trzeciego strażnika. Wtedy ktoś, komu nie obce było imię Bel — bóstwa złodziei, rzekł spokojnie: — Lepiej poszukaj okna, góralu! Słyszę na zewnątrz kroki strażników. Żołnierz obrócił się, by spojrzeć na mówiącego te słowa. Chciał zapamiętać człowieka pomagającego przestępcy. Zdołał jednak tylko stwierdzić, że mężczyzna ów pochodzi zapewne z Iranistanu. Zaraz potem zamorański strażnik poczuł w swym brzuchu dwustopowy, ilbarski nóż nieznajomego. Dokonawszy tego, obcy przemknął szybko pod ścianą i zniknął za drzwiami. Stary krzykliwy szlachcic zaniemówił z wrażenia. Conan został sam. Postanowił nie czekać na następny atak. Już wcześniej wypatrzył okno, wychodzące na boczny zaułek. Runął naprzód, tnąc w biegu tak mocno, że Kagul wolał odskoczyć niż odbić ten cios. Barbarzyńca przemknął obok, po czym bez wahania cisnął miecz za okno, a następnie sam skoczył głową naprzód. Na zewnątrz ostrze zadźwięczało o bruk. Conan obróciwszy się w powietrzu upadł na ziemię. Przetoczył się i stanął szybko. Jedyną szkodą, jaką odniósł, była rozdarta tunika. Jeszcze klęcząc na ziemi Cymmerianin chwycił lewą ręką miecz, wstając przełożył oręż do prawej i wsunął go do pochwy nim w pełni się wyprostował. Dla postronnego obserwatora ruchy barbarzyńcy byłyby tylko rozmazaną plamą. Conan popatrzył w górę. W ciągu chwili, która minęła, Kagul i ostatni strażnicy nie dobiegli jeszcze do okna, a drugi oddział straży nie dotarł do głównych drzwi oberży. Conan skoczył w ciemność. W karczmie, odpychając na bok Kagula, stary gadatliwy szlachcic pierwszy dopadł okna. Zdołał jeszcze dostrzec znikający w mroku błękit tuniki. — Biegnijcie dookoła karczmy! — rozkazał stanowczo. — Ucieka zaułkiem w stronę maul! — Byłbym już go dopadł — warknął wściekły Kagul — lecz ty, stary durniu, zatarasowałeś okno. Starszy mężczyzna, w opiętej na brzuchu tunice, odwrócił się do sierżanta straży. Spojrzał nań oczami nagle przemienionymi w lód. — Raduj się dźwiękiem swoich ust, nędzniku — wycedził zimno. — Jestem generał Stahir. Już drugi raz tej nocy szczekasz jak pies na lepszych od siebie. Dopilnuję, by twój przełożony dowiedział się o twojej dzisiejszej głupocie i zuchwalstwie. Będziesz miał szczęście nie rozmawiając z katem, a już na pewno nie pozostaniesz sierżantem straży. Stahir odszedł kołyszącym się krokiem. Strażnicy zebrani w oberży ruszyli by wypełnić jego rozkazy. Żołnierze obiegli „Shadiz” dookoła, ale nie zauważyli nikogo. Nic dziwnego, gdyż Cymmerianin jak wielki kot przykucnął na krawędzi dachu. Spoglądając w dół spokojnie rozważał swą sytuację. W chwili gdy Kagul rozmyślał ponuro nad swą przyszłością, Conan wstał i przeskoczył na dach budynku, stojącego za oberżą „Shadiz”. Wkrótce był już o cztery budynki dalej. Słyszał nawoływania strażników, miotających się po ciemnych, bocznych uliczkach. Żaden z nich nie pomyślał by spojrzeć w górę. Szukali przecież człowieka, a nie górskiego kota… Conan znów rozdarł swoją tunikę, lecz mógł tylko kląć. Jego wspaniały płaszcz pozostał na stołku w karczmie „Shadiz” i niepodobna go było odzyskać! Na dodatek taka ładna jedwabna tunika została zupełnie zniszczona. Znajdował się teraz nad ciemnym oknem jednego z domostw. Miał już wskoczyć do wnętrza, gdy powstrzymał go wydobywający się stamtąd głos. Cymmerianin zmarszczył brwi, wpatrując się w okno. Odruchowo przysunął się by słyszeć lepiej. — Dlaczego to ma taką wartość dla Hisarr Zulu, tego nie wiem — powiedział męski głos. — Ale jest też cenne dla naszego pana! — I dlatego zostaniemy złodziejami — stwierdził inny głos, na pewno kobiecy. „Cudzoziemcy” — pomyślał Conan ze złością, nie przejmując się tym, że sam jest tu obcy. W Arenjun żyło wielu miejscowych złodziei, by i bez cudzoziemców było wystarczająco trudno o łup. Czyżby ci tutaj omawiali swój plan? Z wilczym grymasem na ustach Conan przylgnął ściśle do gzymsu na drugim piętrze i skupił się na rozmowie dobiegającej z ciemnego pokoju. — Dla naszego pana, na Erlika! — powiedział mężczyzna. — Tylko dla niego — westchnęła kobieta. — Oko Erlika jest w rękach kogoś, kto zbiegł z Zambouli dziesięć lat temu. Nazywają tego Hisarr Zulu magiem. Czy wiesz, Karameku, do czego on potrzebuje amuletu naszego pana? — Zapłatę otrzymamy bardzo dobrą, a trzecia jej część już dźwięczy w naszych sakiewkach. Przestańmy zatem wyzywać nasz dobry los, Isparano. Powracając z amuletem do Zambouli, otrzymamy nagrodę, za którą będziemy mogli żyć przez rok. Poprzestańmy zatem na tym, że Oko Erlika należy do naszego khana i zostało ono skradzione przez jego dawnego wroga. Trzeba je zatem odzyskać! Widziałaś przecież jak niepokoił się khan. — Karameku! To ty nic nie wiesz? — zapytała kobieta z nie ukrywanym niedowierzaniem w głosie. — I naprawdę nie chcesz wiedzieć? — Naszym zadaniem — powiedział Karamek z przesadną cierpliwością w głosie — jest odzyskać amulet. Nie potrzebuję wiedzieć nic więcej. — Dobrze, słuchaj zatem, mój niemądry Karameku! Oko Erlika jest dla naszego khana błogosławieństwem i przekleństwem. Dzięki jego czarodziejskiej mocy khan może być zmuszony do posłuchu lub zabity. — Na brodę Erlika! Nic dziwnego, że chce odzyskać amulet z powrotem! — Nic dziwnego — zadumał się podsłuchujący. — Khan Zambouli zapłaci zatem każdą sumę, by ujrzeć amulet ponownie w swych własnych rękach! Zamboula… Po dzisiejszej nocy Arenjun stało się dla mnie zbyt niepewne… Dobrze byłoby więc znaleźć się w łaskach władcy Zambouli!… — Pomyśl dalej, Karameku — ciągnęła Isparana — gdyby khan został zabity, wcale nie jego syn, Jungir, zdobyłby tron Zambouli. Byłby to Balad! A… — Balad! Na Yog, pana Opustoszałych Miejsc! To byłoby nieszczęście! — Nieszczęściem byłoby — dumał Cymmerianin, starając się ułożyć wygodniej — gdyby ta para żółtodziobów ubiegła pewnego zręcznego złodzieja z Cymmerii… Słuchał więc uważnie, gdy tamci układali swój plan. Mówili niespokojnie o strasznej gwardii Hisarr Zulu — bezlitosnych żywych trupach ochraniających swego pana i jego posiadłość. Isparana i Karamek spodziewali się także napotkać inne złowrogie moce, które mag sprowadził dziesięć lat temu z Zambouli. — Pojutrze zatem, na brodę Erlika — powiedziała Isparana — ruszymy gdy zajdzie Księżyc i niebo stanie się ciemne, jak serce Hisarr Zulu! Conan uśmiechnął się szeroko, szczerząc zęby w szyderczym grymasie. Miał już własny plan! Cofnął się i przepełznął na dach. Potem skoczył na inny, a z niego na ziemię i w końcu zniknął w mrokach maul. — Pojutrze, hę? — pomyślał krzywiąc się. — Nie, jutro też będzie mało księżyca… więc ubiegnę ich i skradnę ten amulet! A król Zambouli wiele zapłaci za swoje Oko Erlika. Conan śmiejąc się odpełznął w noc i nie usłyszał końcówki rozmowy Zamboulan. — Pojutrze, mówisz? — powiedział w zamyśleniu Karamek. — Nie, nie, Isparano. Zapomniałaś, że druga noc od dziś to Noc Isztar, bogini czczonej przez tutejszą królową i królewskie nałożnice! Ulice będą pełne ludzi z pochodniami, a Hisarr Zulu zamknie się w swoim pałacu. Nie. Ukradniemy amulet jutrzejszej nocy! II W ZAMKU HISARR ZULU Masa ludzka, z kilku krain, tłoczyła się na ulicach Arenjun, płynąc kolorową rzeką pomiędzy posępnymi świątyniami i kaplicami niezliczonego mnóstwa dziwnych zamoryjskich bogów. Każdy z kręcących się tutaj ludzi zajmował się swoimi sprawami. Szpiedzy wypatrywali złodziei i spiskowców. Zazdrośni mężowie śledzili żony, a akolici podpatrywali kapłanów konkurencyjnych religii. Wielu ludzi miało tu umówione spotkania ze swymi znajomymi, panami, lub kochankami. Rynek Arenjun wydawał szum, jak wielki pszczeli ul. Przedmiotem plotek byli wiecznie pijany król Zamory oraz Yara, kapłan, który zginął w czasie nie wyjaśnionego runięcia Wieży Słonia. Do tej pory król był marionetką w rękach Yary. Odkąd zaś kapłan zginął, już nikt nie wiedział kto właściwie włada teraz w Zamorze. Gubiono się w domysłach, kogo w tej sytuacji należy się najbardziej wystrzegać. Byli w Arenjun i tacy ludzie, co tylko chodzili i patrzyli, zadając niekiedy zdawkowe pytania. Oni planowali kradzieże, a wśród nich był Conan Cymmerianin. Tego dnia nie nosił wspaniałego płaszcza i rozstał się z trzykrotnie rozdartą tuniką z błękitnego jedwabiu. Teraz był ubrany jak żebrak. Odpowiedzi na zadawane niby przypadkiem pytania i zasłyszane tu i ówdzie plotki powiedziały mu o Hisarr Zulu więcej, niż zdołał podsłuchać ostatniej nocy. Człowiek ten był wielkim magiem. Mieszkał w otoczonej murem posiadłości na krańcu Arenjun, po przeciwnej stronie od miejsca gdzie leżały świeże ruiny Wieży Słonia, będącej teraz grobem kapłana Yary. Cichym szeptem wspominano o upiornej gwardii Hisarr Zulu, ale nikt nie umiał powiedzieć nic pewnego. Najważniejsza była dla Conana wiadomość, że dom ten nigdy dotąd nie został okradziony. Kilku złodziei próbowało tego dokonać, ale wszyscy zniknęli bez śladu. Przewędrowawszy przez miasto, odziany w łachmany żebrak z gorejącymi, błękitnymi oczami i prosto przyciętą czarną grzywą, dotarł do posiadłości Hisarr Zulu. W obrębie murów nie dostrzegł żadnego ruchu. Nie ujrzał też nikogo wchodzącego, czy wychodzącego. Nie usłyszał głosów żadnych zwierząt i nie wyczuł ich odoru, chociaż węszył i słuchał bardzo uważnie, dobrze pamiętając o lwach, pilnujących ogrodów Yary. Dwie rzeczy pozostały mu z wyprawy do Wieży Słonia; mocna lina po zmarłym Taurusie z Nemedii i większa przezorność. Żebrząc w okolicach posiadłości Hisarr Zulu, obejrzał dokładnie otaczający ją mur. Stojący po drugiej stronie budynek wyglądał dziwnie i imponująco. Zbudowany z kamienia i trupiobladego marmuru wydawał się być pogrążony w osobliwej zadumie. Fioletowe okna złożone z wielu płytek płasko oszlifowanego ametystu pogłębiały wrażenie groźnej tajemniczości. — Jesteś wielki i silny, przeklętniku — warknął jednonogi mężczyzna na widok Conana — dlaczego umniejszasz zarobek tym, którzy naprawdę potrzebują jałmużny? Idź kraść, przeklęty! Gdy zapadł zmierzch Conan zdjął znoszony płaszcz, który ukradł dziś rano w maul, złożył go i wcisnął pomiędzy chropowatą korę drzewa a podstawę kamiennego muru otaczającego dwór Hisarr Zulu. Stał teraz w ciemności, odziany tylko w luźną, krótką tunikę bez rękawów, przepasaną szerokim pasem, z którego zwisał na rzemieniach długi sztylet w pochwie. Miecz przewieszony był teraz przez plecy, tak że jego rękojeść wystawała ponad lewym ramieniem Cymmerianina. Wewnątrz zwiniętego płaszcza pozostał woreczek z monetami, których brzęk mógł zdradzać skradającego się złodzieja. Tu, w cieniu skrywającego je muru, pieniądze były bezpieczniejsze niż gdziekolwiek indziej w maul! Pomiędzy murem a drzewem Conan pozostawił również swoje sandały. Przy pasie zwisała mu sakwa z narzędziami i wspaniała lina, należąca niegdyś do Taurusa z Nemedii. Spleciono ją z włosów martwych kobiet, wydobytych przez Taurusa ze świeżych grobów. Dla zwiększenia jej mocy wymoczono ją też w soku drzewa Upas. Stary złodziej mówił, że lina ta wytrzyma ciężar trzech mężczyzn takich jak Conan. Cymmerianin nie myślał sprawdzać tego teraz, gdyż mur miał tylko dziesięć stóp wysokości. Popatrzył wpierw uważnie dookoła, badając wzrokiem ciemność. Pałac Hisarr znajdował się z dala od sąsiednich posiadłości. Conan nic nie zobaczył, ani niczego nie usłyszał. Jeszcze za dnia upewnił się, że na szczycie muru nie ma stalowych ostrzy ani kawałków szkła. Mogło być prawdą, że ośmiu czy dziewięciu złodziei w ciągu ostatnich kilku lat usiłowało obrabować ten dom, i że żaden z nich nigdy więcej nie był przez kogokolwiek widziany, lecz ludzie ci nie byli Cymmerianami… Conan przeszedł kilka kroków wzdłuż muru, skoczył i chwycił oburącz za górną krawędź. Podciągnął się i po sekundzie leżał już na szczycie kamiennej bariery. Trwał tak bez ruchu przez jakiś czas, czujny i nasłuchujący. Jego niezwykle ostre zmysły nie wykryły żadnego niebezpieczeństwa. Księżyc, który właśnie pojawił się nad Arenjun, był tylko wąziutkim sierpem. Cisza, niczym czarny koc, okrywała zadumaną posiadłość Hisarr Zulu. Dwupiętrowy i dwuskrzydłowy budynek, stojący w odległości czterdziestu kroków od muru, wyglądał posępnie i blado, jak stygijski grobowiec pełen wysuszonych mumii. Conan nie zauważył żadnego światła, prócz sinej poświaty w jednym, odległym oknie na drugim piętrze. Pas ziemi pomiędzy murem a domem porastały wiecznie zielone, smukłe krzaki, podobne do stojących na warcie żołnierzy. Było już tak ciemno, że Conan nie potrzebował szukać cieni, aby się kryć. Musiał tylko uważać na czające się między krzewami pułapki. Rozważywszy wszystko Cymmerianin wskoczył do ogrodu Hisarr Zulu. Wylądował prawie bezszelestnie. Teraz widział mniej, niż ze szczytu muru, ale nie był to duży kłopot. Pamiętał każdy krzak, kształt domu i drogę prowadzącą do niego. Wziął głęboki oddech i pobiegł jak kot. Kilka sekund później był już obok pałacu. Nic się nie wydarzyło i jedynym dźwiękiem jaki słyszał był jego własny oddech. Widać Hisarr Zulu nie miał takich obrońców jak Yara, albo też Cymmerianin nie obudził jeszcze żadnego z nich. Dobrze! Barbarzyńca spojrzał w górę. Okno znajdowało się nisko, ale czy było otwarte? Nie. Przysunął się do następnego. Może to? Też nie. Zastanowił się, czy go nie potnie. Nie. Choć jedyne światło jakie widział było w innym skrzydle pałacu, nie mógł jednak ryzykować trzasku rozbijanego szkła. Cymmerianin szedł dalej tuż przy jasnej ścianie. Krzewy wydawały się pochylać ku niemu, aż zabobonny barbarzyńca odsuwał się od nich mimo woli. Następne okno, jak inne sine i nieprzeniknione dla wzroku, było także zamknięte od wewnątrz. Tuż nad nim zamajaczył jednak mały, zaokrąglony balkon. Może tędy… Torba wypełniona narzędziami, owiniętymi dokładnie szmatami dla wytłumienia szczęku metalu, została przywiązana do końca liny Taurusa. Conan cofnął się kilka kroków i omal nie wpadł w panikę, gdy oparł się plecami o iglasty krzew. Balkon znajdował się piętnaście stóp nad ziemią. Otaczała go żelazna balustrada. Pionowe pręty grubości kciuka umocowano w odstępach co dwie stopy. Conan stanął przy ścianie budynku, wymierzył i rzucił. Lecąca torba z narzędziami pociągnęła za sobą linę. Cymmerianin wymruczał przekleństwo, gdy sakwa uderzyła w jeden z prętów i odbiła się. — Staraj się trafić w któryś z nich — poradził z ironią sam sobie — a chybisz dziewięć razy na dziesięć! Drugi rzut był udany. Torba przeleciała pomiędzy żelaznymi prętami od strony Cymmerianina i wpadła między pręty po przeciwległej stronie balkonu. Conan, popuszczając ostrożnie przewleczoną przez balustradę linę, pozwolił sakwie z narzędziami opaść na ziemię. Następnie przywiązał sznur do niskiego, młodego krzewu i wytarł dłonie o tunikę. Powoli podszedł do wolnego końca liny. Wziął głęboki oddech i podskoczył starając się złapać sznur jak najwyżej. Zakołysał się, a za moment chwycił prawą ręką podłogę balkonu. Poruszał się szybko, by dostać się na górę zanim wątły krzaczek zostanie wyrwany z ziemi. Zdążył. — Bardzo zręcznie, Cymmerianinie — pomyślał — jeszcze jedno podciągnięcie i jesteśmy w środku… Uchwycił u podstawy jeden pręt, a potem sąsiedni. Następnie lewą dłoń przesunął trochę wyżej, po niej prawą, i tak na zmianę, aż dotarł do szczytu balustrady. Stojąc na balkonie wyjął linę spomiędzy krat, po czym wyrwał krzew, do którego była przywiązana. Za chwilę wciągnął ją na górę wraz z krzakiem i sakwą z narzędziami. Gdy pojawił się krzew, Conan odwiązał go i rzucił z taką siłą, że obciążona ziemią roślina upadła aż za murem. — Teraz… — pomyślał zwijając linę i mocując sakwę przy pasie — zamoryjscy bogowie zechciejcie sprawić, aby drzwi balkonu nie były zamknięte! Brak przychylności obcych bogów nie uczyniłby barbarzyńcy nieszczęśliwym. Wąskie drzwi wychodzące na balkon nie były jednak zamknięte i Conan wszedł do pałacu Hisarr Zulu. Znalazł się w pustym, ciemnym pokoju. Mimo, iż miał za sobą wiele niebezpiecznych przygód, ciągle był tym samym porywczym młodzikiem, który zginąłby rozszarpany przez lwy Yary, gdyby nie nemediański złodziej. Dopiero teraz Cymmerianin uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, gdzie w tym rozległym domu może być Oko Erlika, ani jak ta rzecz wygląda. Zastanowił się nad tym. Amulet oznacza przedmiot noszony na szyi na rzemieniu lub łańcuchu. A jeśli jego prawowitym właścicielem był król, to na pewno w grę wchodził łańcuch, i to bez wątpienia złoty. Dlaczego nazwano to Okiem Erlika? Erlik, Żółty Bóg Śmierci, powinien mieć żółte lub żółtozielone oczy. Zatem należy szukać statuetki na złotym łańcuchu, której oczami byłyby topazy lub jasne szmaragdy. Rozumowanie to wydało się Conanowi całkiem prawdopodobne. Pozostało jeszcze drugie pytanie: gdzie jest amulet? Zapewne nie leżał on nigdzie na widoku. Lecz także nie powinien znajdować się w skrzyni przechowywanej w podziemnym skarbcu. Bez wątpienia Hisarr trzymał klejnot gdzieś blisko przy sobie, by móc się nim cieszyć. Conan przeszedł przez pokój i wyjrzał na korytarz oświetlony przez oliwne lampy o smoczych kształtach, zwisające ze stropu na łańcuchach z brązu. Cymmerianin, rozgniewany na siebie za swój brak wiedzy, postanowił odnaleźć komnatę Hisarra i tam rozejrzeć się za amuletem. Ruszył korytarzem zdając się na swe złodziejskie szczęście. Wtem usłyszał zbliżające się, ostrożne kroki. Dwa szybkie stąpnięcia bosych stóp przeniosły Conana do najbliższych drzwi. Popchnął je ostrożnie i stwierdził, że znajduje się tutaj jeszcze jeden niezamieszkały pokój. Wewnątrz stała potężna statua, wykuta chyba z jadeitu oraz wielka, czarna skrzynia, zawierająca prawdopodobnie przedmioty kultowe, należącego tego bóstwa. Barbarzyńca wszedł, przymknął drzwi i zaczął obserwować korytarz przez szparę. Po chwili ze zdumieniem rozpoznał nadchodzącego człowieka. Był to ten sam mężczyzna ze Wschodu, który pomógł mu w karczmie ostatniej nocy! Niewątpliwie złodziej, sądząc po jego reakcji na przywołanie przez Conana imienia boga złodziei. Przyglądając się przechodzącemu obok drzwi człowiekowi Conan przypomniał sobie, że wspominano mu dziś o innym cudzoziemcu pytającym także o Hisarr Zulu. Cymmerianin przypuszczał, że człowiekiem tym był Karamek z Zambouli, ale sprzedawca gąbek powiedział, iż mężczyzna ten na pewno pochodził ze znacznie bardziej odległego Iranistanu. Conan nie wiedział nic o tym kraju. Zamboula leżała na południe od Arenjun, za pustynią. Iranistan był na pewno jeszcze dalej, ale gdzie? Zdumiony pojawieniem się tu i teraz człowieka z „Shadiz”, Conan zadał sobie pytanie czy był to zbieg okoliczności, czy też Iranistańczyk również przybył po amulet? Cymmerianin obserwował jak tamten idzie korytarzem i znika za najbliższym zakrętem. Conan odczekał chwilę, by przekonać się, czy tamten nie zechce zawrócić i właśnie miał wyśliznąć się ze swego schronienia, kiedy usłyszał odgłos stąpania wielu osób idących w ślad za Iranistańczykiem. Na Croma! Ten korytarz okazał się ruchliwy jak plac targowy w południe! Zirytowany Conan cofnął się, przymknął drzwi i przysunął oko do szpary. Niebawem ujrzał trzech uzbrojonych mężczyzn. Szli cisi, groźni, zdecydowani. Wszyscy mieli na sobie hełmy z kolcem na szczycie, kaftany naszywane łuskami ze stali i nagolenniki koryntiańskiej roboty. Każdy z nich trzymał w dłoni obnażony miecz, a za pasem miał sztylet. Tarcz nie nosili. Przypatrujący się im barbarzyńca nagle stężał. W tych strażnikach było coś niesamowitego, napawającego dreszczem. Stąpali ciężko, patrząc przed siebie nieruchomymi, tępymi oczami. Barbarzyńca usłyszał ich oddechy, nie byli więc martwi, lecz z ich ruchów i gestów biło jakieś osobliwe wrażenie beznadziejności, upodobniające ich do obitych psów, lub uciekinierów z legionu potępionych dusz. Mimo to szli zdecydowani, jakby kierowani jedną myślą. Ścigali Iranistańczyka, czy był to zwyczajny obchód? Conan pozostał w kryjówce, oczekując na dalszy rozwój wypadków. Ludzie ci nie wyglądali na czujnych, raczej sprawiali wrażenie poddanych działaniu jakiegoś narkotyku. Cymmerianin pomyślał, że mógłby pójść w przeciwnym kierunku, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, ale ponieważ nie musiał ryzykować, nie zrobił tego. Opuścił pokój dopiero wtedy, kiedy zobaczył, że ostatni strażnik zniknął za zakrętem korytarza. Zrobił kilka ostrożnych kroków… Nagle rozległ się krzyk, a po nim szczęk metalu o metal i zgrzyt pochodzący od ostrza, które przypadkiem drapnęło o mur. — To na pewno Iranistańczyk — pomyślał Conan. Odgłosy walki przesunęły się w głąb domu. Cymmerianin wyobraził sobie, jak osaczony cudzoziemiec broni się powstrzymując gwardzistów, którym brak miejsca nie pozwalał atakować inaczej jak zwartą grupą. — To nie moja sprawa — uznał Conan — to tylko złodziej konkurent. Mam więcej swobody dzięki temu, że on zajmuje tamtych. Lepiej pójdę zobaczyć, skąd nadejdzie Hisarr Zulu, gdy zechce zbadać przyczynę hałasu. Gdy on przyjdzie tutaj, ja przeszukam jego komnatę! Myśli te były rozsądne, godne każdego złodzieja dbającego o własne korzyści. Cymmerianin jednak nie zrobił nic, by zrealizować ów zamiar. Ostatniej nocy ten cudzoziemiec we wschodnim stroju pomógł mu. Być może nie było to konieczne. Niemniej jednak, ten człowiek ostrzegł Conana i zabił zagrażającego mu strażnika. Nie miało teraz znaczenia, czy złodzieje mają swój kodeks honorowy, czy nie. Ważne, że mieli go mieszkańcy Cymmerii. Conan pobiegł ku dźwiękom walki, sięgając ponad ramię i wyciągając zza pleców miecz. Za rogiem zobaczył dokładnie to, co sobie wyobrażał. Plecy trzech wartowników przypierających do muru śniadego Iranistańczyka, który choć walczył dzielnie, wkrótce zostałby rozsiekany na ćwierci. Conan zaatakował, niczym tygrys ludojad. Nie mógł się oprzeć, by nie krzyknąć: — W imię Bel! — Ho ho! W imię Bel, olbrzymie! Uh! Kimkolwiek jesteś, Ajhindar z Ira–ah–nistanu nie miał nigdy tak szybko… Huh! … odwzajemnionej przysługi! Dalsza walka trwała bardzo krótko. Dwaj gwardziści o pustych oczach odwrócili się do Conana. Trzeci, stojący na lewo do Cymmerianina, nadal atakował Ajhindara z Iranistanu. Conan zatrzymał obu zwróconych do siebie wartowników wściekłym cięciem na poziomie ich twarzy. Jeden z nich szarpnął się w tył, a drugi uchylił się przed ciosem i wtedy miecz Conana uderzył z boku w kark trzeciego gwardzisty. Ostrze przerąbało kręgosłup i ugrzęzło w czaszce. — Świetnie zrobione! — zawołał Ajhindar i również zmienił kierunek własnego uderzenia, trafiając środkowego gwardzistę tak jak Conan. Pozostał ostatni strażnik, który z rozmachem rąbał w prawy bok Conana, nim ten zdążył wyciągnąć ostrze z potylicy swojej ofiary. Zdesperowany Cymmerianin poderwał w górę miecz razem z trupem i odbił cios tak gwałtownie, że głowa zabitego rozleciała się jak arbuz. Uwolnione ostrze pomknęło dalej, niemal muskając gardło Ajhindara. — Hej! Uważaj, wielkoludzie! Czyżbyś naprawdę nie znał swej własnej siły! — zawołał tamten z wyrzutem. Ostatni gwardzista wykonał nagły zwrot. Ajhindar stał zbyt blisko ściany i zaczepił o nią czubkiem klingi, gdy usiłował zbić pchnięcie trzymanego w lewej ręce sztyletu strażnika. Zanim jednak wąskie ostrze dotknęło brzucha Iranistańczyka, Conan odrąbał trzymającą sztylet rękę. — Także zbyt mocno — mruknął Ajhindar, uchylając się przed strugą tryskającej krwi. Gwardzista padł na kolana. Mimo tak strasznej rany nie wydał z siebie jęku. Iranistańczyk kopnął go w twarz, przewracając na bok, i ciął z tyłu w kark. Szarpnął, wyrywając z rany swój długi nóż z gór Ilbars. — No cóż! — stwierdził na koniec — wygląda na to, że pozostawiamy wszystkich trzech z przeciętym karkiem! Rad jestem, że pomogłem ci ostatniej nocy, przyjacielu. Powiedziałem ci moje imię, a twoje? — Jestem Conan, Cymmerianin. — Ach tak, czarne włosy i błękitne oczy. Cymmeria, co? Wyrosłeś na olbrzyma w tych górach, Conanie z Cymmerii. Dziękuję ci! — Zwracam tylko przysługę z ostatniej nocy, Ajhindarze z Iranistanu. Dwaj mężczyźni wymienili szerokie, okrutne uśmiechy. U ich stóp w kałużach szkarłatu leżały trzy skurczone trupy. Conan wyszedł z tej walki bez szwanku, zaś Ajhindar miał skaleczoną lewą rękę. Wytarł ją o ubranie, ale krew nie przestała płynąć. — Ten bękart zadrasnął mnie. Kawałek jego białej tuniki będzie doskonałym bandażem. O ile znajdę jakiś biały kawałek… — mruknął. — Conanie, dlaczego przyszedłeś tutaj właśnie tej nocy? — zapytał Ajhindar ciągle się uśmiechając. — Po amulet… — odpowiedział uradowany Conan swojemu nowemu przyjacielowi. — Jest wiele wart dla pewnego króla zza pustyni. A ty? — O bogowie, obawiałem się, że to powiesz — odpowiedział Ajhindar łagodnie i uderzył. Uratował Conana przypadek. Stopa Iranistańczyka pośliznęła się na krwi gwardzisty. Ostatni raz Cymmerianin dał się tak zaskoczyć gdy skończył trzynaście lat. Ajhindar zachwiał się, a ociekający krwią nóż z Ilbars poleciał znacznie dalej, niż jego posiadacz zamierzył. Cięcie wycelowane w kark, zamiast uderzyć w jego nasadę, ścięło tylko kawałek samodziałowej tuniki i małą łatkę skóry z ramienia, zostawiając rankę nie większą, niż paznokieć. Conan umknął szybkim ruchem, a kiedy znów stanął twarzą do Iranistańczyka był już w odległości pięciu stóp od niego. Lewe ramię Conana piekło nieprzyjemnie. Miecz w prawej dłoni uniósł się lekko. — Przekleństwo — powiedział Ajhindar prawie z uśmiechem. — Przyjaźń tak szybko utracona, jak zyskana, przyjacielu — Conan wypowiedział to niskim gardłowym głosem. — Dlaczego? — Musisz wiedzieć, że jestem tutaj w tym samym celu, co i ty. Rozkazał mi to mój król. A tobie? — Ja sam. — Znów przekleństwo! Zwykły złodziej? Cymmerianin skinął głową. Niefrasobliwe zachowanie i zdradliwość tego człowieka zraniły barbarzyńcę daleko mocniej, niż jego nóż. Conan poczuł głęboki żal. — Zatem przyłącz się do mnie, Conanie. Mój król będzie wdzięczny memu przyjacielowi, który pomógł mi zdobyć… amulet. Conan rozważał propozycję tylko kilka sekund. — Po zdradzie jaką mi okazałeś? Obawiałbym się zasnąć, albo odwrócić do ciebie plecami, przyjacielu. Ajhindar westchnął. — Po tym, co widziałem, teraz i ostatniej nocy, podejrzewam, że nie jesteś tym, co powiedziałby: „Przykro mi Ajhindarze…”. Po prostu zabrałbyś amulet, a ja poszedłbym dalej z pustymi rękami. Czyż nie mam racji? — Masz rację, przyjacielu. — Ach, starasz się być uszczypliwym. To oczywiście młodość. Ale spójrz wokoło; mnóstwo tu kosztowności. Wszystko jest twoje. Ja chcę tylko amuletu… — Tak jak i ja. — Przekleństwo. Z tego, co widziałem, mogę sądzić, że najlepszą szansę usunięcia cię bez walki już wykorzystałem. — Znów racja — stwierdził Coonan — były przyjacielu. Teraz możemy tylko narobić zbędnego hałasu i zapewne ktoś to usłyszy. Będę więc stał z dala, gdy ty będziesz odchodził przez najbliższe okno, gdyż nie pragnę cię zabić. Iranistańczyk spoglądał smutno, kiwając głową. — Przez najbliższe okno… Iść do domu z pustymi rękami, hę? — Tak, przyjacielu. Z pustymi rękami… ale żywy. Ajhindar ciężko westchnął. Przypatrując się Cymmerianinowi przykucnął i podniósł sztylet, którego były właściciel już nie potrzebował. — Obawiam się, że nie mogę tego zrobić, przyjacielu Conanie. Spełniam królewską misję, jak już wiesz. Czy to prawda, że wy Cymmerianie jesteście barbarzyńcami? — Tak nas nazywają. — Przekleństwo! Nazbyt duży i zbyt dobry. No cóż… Ajhindar odwrócił się, opuszczając ramiona… i zawirował rzucając się do ataku. Podniósł sztylet i nóż, mierząc w człowieka o którym wiedział, że jest dość szybki, by ich uniknąć. Conan nie dał się drugi raz zaskoczyć. Przy pierwszym, podstępnym ataku Ajhindara, był bliski śmierci. Tym razem już z daleka odbił długi nóż z Ilbars własnym mieczem, odtrącił sztylet i obrócił się w taki sposób, że nadgarstek Ajhindara uderzył w jego pas, po czym kopnął Iranistańczyka w lewą nogę. Ajhindar próbował przez chwilę odzyskać równowagę. Nie mając jednak nic innego do oparcia prócz powietrza, upadł ciężko, a jego lewy łokieć uderzył mocno w ścianę korytarza. Sztylet wypadł mu z dłoni. Siedząc na podłodze z plecami opartymi o mur, tuż przy drzwiach z dziwnie nisko umieszczonym zamkiem, spojrzał w górę na Cymmerianina. Conan nie wykorzystał okazji. Ciągle nie chciał zabić tego człowieka. — Przekleństwo — oderwał się znów Ajhindar uśmiechając się łagodnie. — Jesteś silny i zwinny, wielkoludzie. Ten sztylet nie dał mi więcej szczęścia, niż swemu poprzedniemu właścicielowi. Przypuszczam, że nie weźmiesz go jako zdobyczy. Jest chyba przeklęty — westchnął. — No jak? — Barbarzyńca ofiaruje ci szansę, byś wstał i odszedł, Ajhindarze. Zaciągnąłem wobec ciebie dług. Nie, nie oczekuj, że zbliżę się do twoich stóp. Przegrałem kiedyś walkę właśnie przez kopnięcie w kostkę, gdy myślałem, że już zwyciężyłem. Nigdy więcej nikt nie zaskoczy mnie w ten sposób. Ajhindar pokazał Cymmerianinowi zęby w ponurym uśmiechu i potrząsnął głową nie próbując ukryć swego szczerego podziwu. — Ile masz lat, wielkoludzie… dwadzieścia? — Dziewiętnaście. Ajhindar zachichotał. — Wierzę ci! Z jeszcze jednym westchnieniem Ajhindar z Iranistanu zaczął się podnosić. Nagle rękojeść noża, którego nie wypuścił z ręki, omsknęła się na kafelkach, tak że Iranistańczyk oparł się bokiem o drzwi z nisko osadzonym zamkiem. Jeden ozdobny kaseton odpadł z cichym trzaskiem, odsłaniając coś jakby szufladę. Gdyby Ajhindar stał, znalazłaby się ona na wysokości jego goleni. Teraz jednak leżał, więc dwie karamijskie żmije, które wyprysły z owej niszy za kasetonem ugryzły Iranistańczyka w twarz i kark. Szarpnął się i jęknął raczej ze zdziwienia, niż bólu. Nie okazał przerażenia, puścił nóż i uchwycił zygzakowate gady po jednym w każdą rękę,, po czym cisnął oba w Conana. Cymmerianin odsunął się bardzo zgrabnie na bok i ciął nadlatujące żmije. Cztery kawałki węży uderzyły w mur korytarza naprzeciw Iranistańczyka i spadły wijąc się na podłogę. Nie obuty Conan przezornie odsunął się od nich o krok. — Jesteś najgorszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek zdobyłem, Ajhindarze z Iranistanu. — Tak, i ja tak sądzę. Przekleństwo! Wszystko dlatego, że się pośliznąłem… No cóż, tak to jest, Conanie, przyjacielu, zostały mi tylko minuty. Wysłuchaj mnie bez pytań. Moim panem jest Kobad–szach, król Iranistanu — och! Ajhindar wzdrygnął się i oparł plecami o drzwiczki, zza których przybyła jego śmierć. Conan stwierdził, że jad żmij, używany często do zatruwania grotów strzał i skrytobójczych sztyletów, zaczyna działać. Strużka krwi wyciekającej z opuchlizny na karku Ajhindara dowodziła, że jeden z jadowych zębów zatonął w żyle szyjnej Iranistańczyka. — Minuty? — pomyślał Conan — Nie, jeszcze tylko chwila… — Kobad–szach zapłaci więcej niż zażądasz, młodzieńcze. Dużo więcej. Nie bądź więc głupi, by robić interesy z jakimś małym arenjueńskim paserem. Wiesz, że możesz… ach! — znów dreszcz wstrząsnął ciałem konającego. Jego twarz ściemniała, a ręce skurczyły się i zacisnęły. — Możesz uciec — powiedział niższym głosem, jakby słowa stały się nagle trudniejsze do ukształtowania i wypowiedzenia. — Aren–j–junnn… weź… oko… do… Koobada… prosto w dół tym korytarzem… małe ostrze… poszszukaj je… w szkatule… w zie… e… elonym… poookoo… Ajhindar z Iranistanu opadł na posadzkę, purpurowo–czarny na twarzy. Opuchnięty język wysunął się z ust, a oczy wyszły mu z orbit. Ręka, którą sięgał do piersi, nigdy tam nie dotarła. Conan westchnął ciężko. — Kobad–szach nie dał ci wiele, przyjacielu. Tylko śmierć daleko od domu, na Croma! Zobaczymy jeszcze, komu to przehandluję — spojrzał dookoła i mruknął cicho: — Tymczasem byliśmy cisi, jak stado koni! Bosonogi Cymmerianin przeszedł obok kałuż krwi i zwłok czterech ludzi, i ruszył w głąb korytarza. W umyśle barbarzyńcy utkwiły słowa Ajhindara: „Delikatne, małe ostrze”… Nie miał pojęcia, co to mogło znaczyć. III W ZIELONYM POKOJU Idąc drogą, którą wskazał mu Ajhindar, Conan Cymmerianin dotarł do końca korytarza i stanął przed kasetonowymi drzwiami. Nie miały one nisko umieszczonego zamkajak te, które przyczyniły się do śmierci Iranistańczyka, ale barbarzyńca był ostrożny. Zakrwawionym mieczem szturchnął kilka razy klamkę oraz kasetony dookoła niej i dopiero potem otworzył drzwi. Pokój, który ujrzał, wydawał się ogromny. Miał posadzkę z zielonych kafelków, podobnych do strząśniętych przed czasem liści. Ciemnozielone obicia pokrywały ściany, a spod stropu, podtrzymywanego przez kolumny z zielonego serpentynitu i zdobionego iskrzącymi się żywo kryształami skalenia, zwisały aż do podłogi aksamitne draperie w kolorze drzewa cedrowego. Tylko jedna kotara, w rogu pokoju, była koloru czerwonego wina. Na środku komnaty stał niski stół, a obok niego znajdował się inny, dłuższy i wyższy, nakryty kamienną płytą, na której stało mnóstwo rozmaitych przedmiotów. Był tam między innymi ogromny tygiel ozdobiony magicznymi runami zabarwionymi czerwoną ochrą; złota kadzielnica i alembiki zawierające jakieś tajemnicze, barwne ciecze. Nieco dalej mała, prostokątna kryształowa szkatułka, szlifowana w tysiąc płaszczyzn, błyszczała i połyskiwała w świetle wiszącej, potrójnej lampy. Tuż pod ścianą stał atanor, czarny i okopcony, podobny do żelaznego karła. Conan stwierdził, że pokój posiada jedno okno zasłonięte ciężkimi kotarami w kolorze sosnowych igieł. Dookoła z półmroku wyłaniały się dziwne i straszne posągi demonów z czarnego jak noc onyksu, porfiru i błyszczącego miką bazaltu. Jako towarzystwo miały pożółkłą ze starości wyszczerzoną mumię, spoczywającą na specjalnej podstawie. Zasuszone zwłoki oświetlały dwa ropiejące stoczki palące się z takim swędem, jakby tłuszcz z którego je wykonano pochodził z kilkumiesięcznych grobów. Nie było to sanktuarium, gdzie mieszkali życzliwi ludziom bogowie, tylko komnata należąca do czarownika oraz służących mu demonów z innego świata. W pokoju tym było również dwoje ludzi. Na pewno nie byli u siebie. Obydwoje mieli brązową skórę, czarne włosy i oczy. Mężczyzna nosił ciemnoczerwoną kamizelkę na koszuli koloru sadzy z długimi rękawami i czarne nogawice znikające w miękkich, czarnych butach. Ciemny strój nocnego złodzieja był dobrany z dużą starannością. Twarz mężczyzny ozdabiał zakrzywiony, jastrzębi nos. Spódnica kobiety również była czarna, zaś jej ciemnozieloną tunikę opinał brokatowy pas. Podobnie jak Conan była boso. Z płatków jej przekłutych uszu zwieszały się ogromne srebrne kręgi. Brwi nad prostym nosem były starannie uczernione. Czerwone jak cynober wargi lśniły, niczym wypolerowana miedź. W prawej ręce kobieta trzymała młotek z owiniętym obuchem, a w lewej na złotym łańcuchu kołysał się malutki złoty mieczyk. Ozdoba, czy amulet?… „Poszukaj delikatnego, małego ostrza”. — Na brodę Erlika! — wzdrygnęła się Isparana — czy to jeden z jego strażników? Jest tak duży, że mógłby iść na niedźwiedzia z cierniem zamiast broni. Conan uniósł miecz. Wzrok dziewczyny spoczął na poplamionym czerwienią ostrzu. — Ten kolec ma trzy stopy, Isparano. Nie mam chęci użyć go tej nocy jeszcze raz. Na Croma, cóż to za dom pełen złodziei? Rzuć tę błahostkę tutaj na podłogę, a ja będę stał i patrzył, jak oboje odchodzicie. Najlepiej wyjedźcie do Zamory dzisiejszej nocy — nie mógł się oprzeć pokusie, by popisać się swą wiedzą. — Powiedzcie swemu khanowi, że mam innego kupca na jego amulet… i kiedy wybiorę pomiędzy nim, i jego bez wątpienia hojnym konkurentem, zrobi najlepiej zabijając Balada. Tak na wszelki wypadek. — Wiesz bardzo dużo, nieznajomy — powiedział mężczyzna, wyciągając miecz i uginając lekko kolana — dość by wiedzieć, że nie możemy oddać ci tego drobiazgu. Cymmerianin westchnął rozmyślając nad tą zbyt zawiłą dla niego sprawą. — Nie chcę się z tobą kłócić, Karameku. Czyż tej nocy nie będzie końca zabijaniu? Mężczyzna wyglądał na trzydzieści lat, kobieta na młodszą od mego o pięć. Miała duże oczy i kształtną figurę. Była więcej niż ładna. — W imię Erlika — wyszeptała. — Zabiłeś Hisarr Zulu? — Nie. Tylko trzech jego wartowników i… innego złodzieja. — Pragnącego zdobyć amulet? — To — stwierdził Conan — was nie dotyczy. Unosząc miecz wkroczył do komnaty. — Teraz rzuć ten drobiazg. Isparana zacisnęła mocniej dłoń. — Karamek… — Spokojnie, Ispa. Cofnij się do drzwi, którymi przyszliśmy i oddal się. Jeśli nie będę przy bramie miasta w ciągu godziny… — Karamek… — cofnęła się, niepewna co uczynić z klejnotem, który wisiał na łańcuszku wystającym z jej zaciśniętej pięści. Conan ruszył. Karamek zabiegł mu drogę. Cymmerianin uniknął jego ciosu uskakując w bok. Isparana pobiegła do drzwi znajdujących się w odległym kącie pokoju. Conan wściekłym cięciem na odlew zmusił Karameka do zejścia mu z drogi i ruszył za uciekającą. Dotarł do drzwi w chwili, gdy te zamknęły się z trzaskiem. Nie miał czasu na ich ponowne otwarcie. Musiał obrócić się lub zginąć od ciosu w plecy. W ostatniej chwili sparował cięcie nadbiegającego Karameka. Pęd napastnika i siła ciosu uniemożliwiły mu szybkie przejście do obrony. Łapiąc równowagę Zambulańczyk oparł się dłonią o ścianę. Conan kopnął go w kolano i Karamek bezwładnie osunął się po murze, zrywając przy tym aksamitną kotarę koloru krwi. Obicie spadło na Zambulańczyka. Conan dźgnął trzy razy kłębiące się zwały tkaniny. Ostrze miecza znów zalśniło jasną czerwienią, a bezkształtny tłumok zadygotał konwulsyjnie. Cymmerianin pchnął drzwi, przez które wybiegła Isparana. Były zamknięte na klucz. Warknąwszy przekleństwo, uderzył w nie barkiem. Nie ustąpiły. Obraźliwe słowa w trzech językach bluzgnęły z ust Cymmerianina. Za moment odwrócił się i pobiegł przez zielony pokój ku wąskiemu oknu. Jeszcze mógł dogonić Isparanę… Wtem fragment podłogi pod jego stopami przesunął się w bok i Conan wpadł w głęboką na trzy stopy dziurę. Pokrywa pułapki błyskawicznie powróciła w poprzednie położenie ściskając jego nogi z siłą imadła Cymmerianin szarpnął się z furią, lecz nie zdołał się uwolnić. Próbując podważyć pokrywę zapadni ostrzem miecza, skaleczył się w udo i złamał czubek klingi. Spowodowało to nowy potok przekleństw. Został złapany w doskonałą pułapkę, zastawioną na kogoś, kto usiłowałby wejść lub wyjść przez okno. Na przemian zionąc przekleństwami i wzywając imiona wszystkich bogów, o jakich kiedykolwiek słyszał, Conan spędził w pułapce godzinę wlokącą się jak pełznący żółw. Z równą gorliwością przeklinał siebie, Hisarr Zulu i oboje Zamboulan. Wreszcie do pokoju wszedł mężczyzna w średnim wieku. Obejrzał wpierw stoły, po czym stanął przypatrując się Cymmerianinowi. — Na Hanumana! — zawołał — patrzcie co złapałem. Wilk wielkości niedźwiedzia w mojej małej pułapce! Conan spoglądał groźnie w milczeniu. — Zaklina się na Hanumana — myślał. — Przeklętego z Zambouli. Dobrze, podejdź bliżej, parszywy kundlu! Nawet bez czubka mój miecz zdoła… Nie. Nie mógł zabić tego człowieka, gdyż tylko on mógł uwolnić go z tej zapadni. Wyobraził sobie jak kona oszalały z głodu i pragnienia, i wreszcie umiera dotknięty czarnym językiem śmierci… Nie! Lepiej już było z gołymi rękami stanąć do walki przeciwko trzem ludziom uzbrojonym w miecze. Głębokie i ciemne jak międzygwiezdna pustka oczy Hisarr Zulu spoglądały z góry na Cymmerianina. Długa tunika z brunatnożółtego brokatu okrywała do kostek postać czarownika. Na jego piersiach błyszczał zawiły wzór haftowany żółtą nicią i wyszywany mieniącymi się opalami. Rzemienie u sandałów były szkarłatne. Nadgarstki otaczały bransolety z grubego złota, a na palcach błyskało pięć pierścieni. W cztery z nich wprawiono szlachetne kamienie — ognisty diament, czerwony rubin, zielony szmaragd i błękitny szafir. Hisarr Zulu był mężczyzną szczupłym o wąskich ramionach. Ponad szerokim, wysokim czołem, włosy, podobne do iskrzącego się dżetu, spływały do tyłu mieniącymi się szaro falami. Z rękami splecionymi na plecach czarownik obszedł dookoła schwytanego złodzieja. Skóra na twarzy Hisarr Zulu miała osobliwy, bursztynowy połysk, sprawiając wrażenie pokrytej emalią. Krótkie, zadbane wąsy wydawały się wyrastać wprost z nozdrzy i razem z górną wargą tworzyły spłaszczony, równoramienny trójkąt. Koniec niewielkiej brody był przystrzyżony półokrągło. Za głową dotykające pleców włosy układały się w dwie niesforne strugi. Hisarr Zulu był przeciętnego wzrostu, ale jego głos miał dźwięczność i moc barytonu. — Czy to ty zabiłeś moich strażników i moje piękne węże, które uśmierciły twojego wspólnika? — Ja przyszedłem samotnie. — Ach, zatem to dwaj złodzieje przyszli odwiedzić Hisarr Zulu tej nocy, co? Gdzie jest amulet? — W drodze do Zambouli, w rękach kobiety. — Trzeci złodziej! — Hisarr Zulu uniósł brwi. Jego ciemne oczy ściemniały jeszcze bardziej. — I ona osiągnęła swój cel, hę? — Czterech — sprostował Conan. — Tutaj leży jej wspólnik. — Na głowę Hanumana — czarownik westchnął zdumiony. Poszedł w kierunku wskazanym przez Conana i stanął nad okrytymi aksamitem zwłokami. Z pewnym wahaniem przykucnął i ściągnął tkaninę, odsłaniając stężałą twarz Karameka. — Przybył z Zambouli? — zapytał powstając. — Tak. — Hmmm — Hisarr spojrzał na Conana. Podniósł rękę i pogładził swą krótką brodę. — Ty i Iranistańczyk zabiliście strażników. Czy i wy walczyliście? — Tak. — Aha. Więc ty powaliłeś jego. I jak mniemam, właśnie wtedy ten głupiec otrzymał ukąszenie w twarz i kark. Dobrze by było, gdyby na zewnątrz znalazły się jeszcze zwłoki kobiety. Dziwne, że w tym zamieszaniu wszyscy nie powpadaliście w moje pułapki… Conan nic nie mówił, tylko się przypatrywał. — Hmm, młodzieniec, prawie chłopiec, ale potężny i bezlitosny. Bez wątpienia waleczny! Spoglądali w milczeniu jeden na drugiego, oceniając i rozważając. Jeden wydawał się być nieskończenie cierpliwy, gdy drugi musiał taki być. — Złodzieju z północy… kosztowałeś mnie niemało, ale Zamboulanie kosztowali mnie więcej. Teraz musisz być moim sługą. I jako taki, za pewnym wynagrodzeniem… hmm… pojedziesz za nią i odzyskasz dla mnie Oko Erlika. Conan przyrzekłby cokolwiek, aby wydostać się z domu czarownika i nie zostać przekazanym straży miejskiej. — Zgadzam się, Hisarr Zulu — odpowiedział — zostanę twoim człowiekiem. Z przyjemnością dopadnę tę zamboulańską dziewkę, dla tak łaskawego i wspaniałomyślnego pana. — Uhmm — mruknął Hisarr Zulu, patrząc nań w zamyśleniu, po czym obszedł Conana, kierując się do dużego stołu — oczywiście każda mijająca chwila zwiększa jej szansę ucieczki. Niewątpliwie ma szybkiego konia lub wielbłąda. — Zapewne, szlachetny panie. Musimy się spieszyć… Chyba masz, panie, jakiegoś szybkiego wierzchowca? — powiedział i pomyślał: — Dogonię ją prędzej czy później, a potem, z amuletem i twoim rączym koniem, udam się do Zambouli i do jej bez wątpienia hojnego khana… Uśmiechając się, z rękami założonymi na plecach, Hisarr Zulu powrócił i stanął przed Conanem. Ciągle się uśmiechając, pochylił się nieco i szybkim ruchem uniósł do ust cienką, miedzianą rurkę. Wydmuchnął z niej delikatny, żółty pył wprost w twarz Cymmerianina, po czym odsunął się z pośpiechem. Conan niezdolny złapać tchu runął na twarz. Pierwszy raz w życiu Conan z Cymerii obudził się jak człowiek cywilizowany, czyli ospały i otępiały. Czuł się przy tym dziwnie zalękniony, żałosny i pusty. Nie wydawał się fizycznie osłabiony, ale dręczyło go uczucie wiecznego egzystencjalnego niepokoju. Z trudem spostrzegł, że nie trzyma już w ręku miecza. Ogarnęło go niewytłumaczalne uczucie rozluźnienia i smutku. — Powiedz, jak ci na imię? Conan przekręcił głowę i spojrzał w ciemne oczy Hisarr Zulu. — Jestem Conan — powiedział cicho. — Cymmerianin. — Ach tak, Conanie z zimnej Cymmerii, właśnie zapoznałeś się ze złotym pyłkiem czarnego lotosu, zachwycającego i użytecznego kwiatu z dżungli żółtego Khitaju. — Znam ten proszek. To jest śmierć. Dlaczego żyję? — Paraliż jest prawie momentalny, Conanie z Cymmerii, a śmierć przychodzi po dwu minutach. Podałem ci antidotum według mojej własnej recepty. Mam je tylko na własny użytek i tylko ja sam wiem jak neutralizować pył Żółtej Śmierci. Właśnie teraz moje antidotum wspiera twój silny organizm w pozbyciu się jadu. Mimo tego nie czujesz się… zupełnie normalnie, czyż nie? Conan nie odpowiedział. Uśmiechając się, Hisarr Zulu oparł stopę na krawędzi płyty, która tak mocno trzymała uda Conana, i nacisnął ją czubkiem sandała. Pokrywa odsunęła się natychmiast, a Cymmerianin aż jęknął z powodu silnego mrowienia w nogach, spowodowanego powrotem krążenia krwi. — Wyjdź stąd — nakazał Hisarr. Z twarzą ściągniętą z bólu Conan odchylił się do tyłu, oparł dłońmi o podłogę i wysunął z pułapki. Czarodziej uniósł nogę, płytka powróciła na swe miejsce skrywając pułapkę tak dokładnie, że nawet oczy Conana nie mogły zauważyć najmniejszej rysy na tym fragmencie podłogi. Hisarr tymczasem podszedł do wyższego stołu. — Może zechciałbyś spojrzeć na TO? Odwrócił się trzymając przed siedzącym na podłodze Cymmerianinem zwierciadło, nie większe niż dłoń Conana. Barbarzyńca spojrzał na nie niechętnie. — Dlaczego miałbym się troszczyć o zwierciadło… Mimo to wpatrzył się w błyszczący przedmiot. Spodziewał się ujrzeć własną twarz. Niespodziewanie obraz ściemniał i zamazał się. Szkło zaczęło wirować i topnieć, oślepiając Conana, który jednak nie mógł odwrócić wzroku. Wtem ujrzał malutkiego, przerażonego człowieczka miotającego się wewnątrz zwierciadła w bezskutecznych poszukiwaniach drogi ucieczki. Co chwila spoglądał on błagalnie na Conana. Wpatrując się w tę postać, barbarzyńca spocił się nagle z przerażenia. Znał twarz tego człowieka! To było jego własne oblicze!… — Tak, Cymmerianinie, to jest twoja dusza. Jest teraz w mojej mocy! Zrób jak powiedziałem, a ja zwrócę ci ją w zamian za mą własność — amulet zwany Okiem Erlika. Jeśli spróbujesz mnie zdradzić, ja potłukę zwierciadło. A wtedy… — Hisarr Zulu stuknął palcem w szkło. Conan uczuł bolesne wewnętrzne szarpnięcie. — Jeśli to rozbiję — powiedział Hisarr — twój duch będzie zgubiony na zawsze… Nikt oprócz mnie nie zdoła go stąd uwolnić. A może chciałbyś, Conanie z Cymmerii, zawsze nosić swą duszę przy sobie jak bagaż, wciąż obawiając się, by ktoś nie potłukł zwierciadła… Conan zadrżał. — Strażnicy! Twoi strażnicy… — jęknął. Czarownik uśmiechnął się lekko i wyprostował z godnością. Conan utkwił nieruchome spojrzenie w kruchym kawałku szkła, trzymanym przez jedną z wypielęgnowanych dłoni o drugich, wiotkich, bursztynowo połyskujących palcach. — Tak, Conanie. Znasz teraz ich sekret. Moja gwardia to ludzie bez duszy. Oni również przybyli tutaj nocą jako złodzieje, mój drogi Cymmerianinie. Zabrałem ich dusze i potłukłem zwierciadła, które je zawierały! Któż inny służyłby mi lepiej? Hisarr powrócił do stołu, a niespokojne, błękitne oczy obserwowały go w napięciu kiedy odkładał zwierciadło. Gdy to nastąpiło, Conan odetchnął swobodniej, ale tylko trochę. — Dotychczas tak sądziłem — rzekł Hisarr, odwracając się do barbarzyńcy — dopóki nie przyszedłeś tu ty i ten drugi, i nie pokonaliście ich. Kto mógł przewidzieć, że dwóch złodziei zdoła wejść tutaj tej samej nocy. No cóż, ci ludzie bez duszy byli dość dobrzy, by zabić lub pojmać każdego pojedynczego złodzieja. Teraz ty zastąpisz mi tych, których straciłem. Wyjdziesz na zewnątrz. Nie obawiaj się, raczej nie potłukę zwierciadła z twoim duchem, Conanie. Wiedząc że jest tutaj będziesz służył mi lepiej, niż człowiek bez duszy, który umie być tylko posłuszny i nie ma tej odrobiny nadziei czyniącej nas wszystkich poszukiwaczami wolności i panami własnej woli. Uczucie pustki we wnętrzu Conana wzmogło się. Cymmerianin zrozumiał. Brak duszy oznaczał przekleństwo i zatracenie. Zadrżał ze strachu. Nie mógł się opierać. Pozostało mu tylko być posłusznym i robić wszystko, by uniknąć utraty swej Ka — źródła duchowej mocy, która czyniła z niego wyjątkowego człowieka i która żyłaby po jego śmierci. Wiedział, że zrobi dokładnie to, co polecił ten uśmiechnięty czarownik. Wiedział, że odszuka skradziony amulet i przyniesie go tutaj jak pies rzucony kij. Musi to zrobić, by odkupić od Hisarr Zulu coś, co było warte daleko więcej. — Crom, Ymir i wszyscy bogowie — myślał załamany — moja dusza… — Oczywiście zgadzasz się — przerwał te rozmyślania Hisarr Zulu. Objaśnij mi teraz, czego będziesz szukał. — Ee… małego mieczyka na łańcuszku ze złota. Hisarr spoglądał na niego, opierając się o długi stół. — Biedny głupcze. Naprawdę nie wiesz nic więcej? Dobrze. Spójrz zatem, to jest dokładna kopia. Niewiele brakowało, by właśnie ta błyskotka została porwana przez tę zamboulańską dziewkę! Patrz dobrze, Conanie. Poznaj Oko Erlika, mogące obalić królestwo… ba, dwa królestwa! To rzecz, na myśl o której drżą władcy Zambouli i Turanu. Z szyderczym uśmiechem Hisarr położył dłoń na sercu i ukłonił głęboko. Prostując się wyciągnął spod tuniki wiszący na rzemyku amulet. Zdjął go i podał Cymmerianinowi. — Conanie, mój drogi i oddany sługo, oto jest dokładna kopia Oka Erlika. Conan spojrzał badawczo na amulet. Okiem Erlika był wisiorek w kształcie miecza długości małego palca, o rękojeści ozdobionej rubinem. Na końcach jelca osadzono dwa żółte kamienie, każdy z pojedynczym czarnym paskiem biegnącym przez środek. Klejnoty te, oddalone od siebie o cal, wydawały się być oczami, umieszczonymi po bokach długiego, szpiczastego nosa. — Noś to — powiedział Hisarr, puszczając wisiorek w dłoń Gonana. — Nie wątpię, że znajdziesz dla niego użytek. Oczywiście powinno to być nazwane Miecz Erlika, lub ostatecznie Oczy Erlika, ale cóż, świat nie jest rządzony przez logikę, Cymmerianinie. Teraz słuchaj, gdy będziesz już na pustyni, pierwsza oaza jest o dwa dni jazdy na południe. Jeżeli pojedziesz wytyczonym szlakiem, jedź na wschód od Arenjun przez godzinę, po czym skieruj się na południe. Kobieta z Zambouli jest na tej drodze. — Czy ty, panie… wiesz to na pewno? — Oko wydawało się być kawałkiem rozgrzanego metalu parzącego pierś Conana. — Wiem to, Conanie, mój dobry sługo. Nie powinno cię obchodzić, skąd mam tę pewność. Jestem Hisarr Zulu i mam swoje sposoby. Cztery godziny minęły odkąd przyszedłem i znalazłem cię tutaj. Jedź kierując się tak jak ci mówiłem. Jesteś wypoczęty i silny, a więc ścigając tę dziewkę będziesz zyskiwał po kilka minut na każdej godzinie. Teraz idź. — Mój miecz… Nie mam konia… — Jesteś złodziejem i możesz gdziekolwiek skraść pieniądze. Ja nie chcę nic po zmarłym Iranistańczyku, więc weź jego własność. Konia sobie kup i radzę ci, byś wziął khilat lub kafiję. Twój miecz leży za drzwiami razem z pasem. Zdjąłem ci go, gdy byłeś nieprzytomny. Miecz jest bez czubka, ale nadaje się do użytku. Z twoją krzepą nie musisz mieć szpiczastego miecza, by przebić przeciwnika na wylot! Gdy Conan starał się zebrać myśli, Hisarr, nie spuszczając zeń oczu, spokojnym głosem wyjaśniał mu jak dotrzeć do wyjścia. Przez owe drzwi Cymmerianin miał opuścić ten dom nie jako złodziej, lecz sługa… Conan spojrzał tęsknie na zwierciadło, rozważając, czy nie rzucić się na czarownika. — Tylko ja mogę oddać ci duszę, barbarzyńco — powiedział Hisarr Zulu, robiąc krok wstecz — ze mną zwierciadło będzie bezpieczne… powiedzmy przez jeden miesiąc… — Zamboula jest dalej, niż miesiąc drogi stąd. — Zobaczysz, że dogonisz tę dziewkę prędzej niż myślisz. Nie musisz jechać do Zambouli. Idź, sługo! Conan zwrócił głowę w kierunku wskazanym przez wyciągnięte ramię Hisarr Zulu. Dwóch gwardzistów weszło do komnaty i stanęło przy drzwiach. Każdy z nich trzymał nagi miecz. Spoglądali przed siebie pustymi oczami. Tysiące mrówek przeszło wzdłuż kręgosłupa Conana, gdy patrzył na tych dwu byłych złodziei. — Bez duszy — pomyślał i znienawidził Hisarr Zulu za to, że widział on jego strach. Conan ruszył do drzwi, czując jak wraca mu siła i gibkość. W pokoju tym pozostawiał jednak swą zuchwałość i pewność siebie. Zwłoki Iranistańczyka były odrażające i przyprawiały o mdłości. Rzecz, która dwie godziny temu była człowiekiem, teraz przybrała barwę ciemnej purpury i obrzmiała upodabniając się do pękającego strąka na moment przed rozerwaniem. — Nie chcę cię obdzierać, przyjacielu — wymruczał Conan — ale tylko ty możesz mi teraz pomóc. Zaciskając zęby zdjął z Iranistańczyka pas, z którego zwieszał się sztylet, pochwa niewiele krótsza od miecza noża z Ilbars oraz torba. Conan zapiął na sobie pas Ajhindara z nadzieją, że w sakwie są pieniądze, po czym podniósł z podłogi długie ostrze z gór Ilbars i wsunął je do pochwy. Dwóch martwookich gwardzistów odprowadziło go do drzwi. Za progiem znalazł własny pas wraz z mieczem, zwojem liny i sakwą z narzędziami. Przerzucił go sobie przez ramię. Jeden z gwardzistów ruszył by zamknąć wrota. — Człowieku bez duszy — powiedział Cymmerianin odwracając się do niego — nie chciałbyś uciec od tego, który ci ją ukradł? Nie chciałbyś przyjąć śmierci? Strażnik odpowiedział nie patrząc na Conana: — Żyć bez duszy, to być martwym za życia, Cymmerianinie. Gorzej jest umrzeć bez duszy — cofnął się i zatrzasnął drzwi z hukiem. Conan odszedł czując jak kolejny raz ciarki przechodzą mu po grzbiecie. IV OAZA ŚMIERCI W oazie, która znajdowała się o dwa dni jazdy do Arejnun, Conan leżał na plecach, wpatrując się niewidzącymi oczami w niebo usiane gwiazdami, podobnymi do miliona wpatrujących się w niego szyderczych oczu. W pobliżu wypoczywał jego koń, a nieco dalej postękiwał wielbłąd innego podróżnego. — Bez duszy… — myślał Conan potęgując swą nienawiść do Hisarr Zulu. Czy dusza miała jakieś znaczenie? Conan bardzo pragnął to wiedzieć. Srogi Crom, najwyższy bóg Cymmerian, miał dzikie i ponure usposobienie. Nie obiecywał innego życia po tym jednym. Przy narodzinach wlewał on tylko w duszę mężczyzny moc zwyciężania przeciwności i to musiało wystarczyć. Czy było coś więcej? Ojciec Conana mawiał zawsze, że o to trzeba zapytać bogów. Ludzie z innych krajów prosili bogów o wiele więcej i bardziej w nich wierzyli. Niepewność coraz silniej dręczyła Conana. Jeśli życie jest wszystkim co istnieje, to dusza nic nie znaczy! Jednak uczucie pustki i pewność, że będzie ono trwało dopóki nie odzyska zawartości, świadczyły o czymś innym. Być może było to tylko złudzenie spowodowane przez hipnotyzujący wzrok Hisarr Zulu, lecz Cymmerianin nie wiedział tego na pewno. Tak więc po dwóch dniach jazdy Conan ciągle przeklinał czarnoksiężnika, który stał się panem jego duszy. Od czasu do czasu przeklinał również i siebie, przyrzekając sobie zachowywać się na przyszłość bardziej rozsądnie. Miał na sobie ubranie znalezione w sakwie Iranistańczyka. Był to, jakby nie patrzeć, łup zdobyty w zwycięskim boju. Koszula z rękawami i luźne spodnie Ajhindara zaoszczędziły Conanowi pieniędzy, które dzięki temu mógł wydać na żywność. Jego własne pieniądze, zawartość sakiewki Iranistańczyka oraz doskonałe ostrze z Ilbars, poszły na zakup konia, najlepszego, jakiego tylko można było dostać. Jednak do obrony pozostał Cymmerianinowi tylko uszkodzony miecz. Opuszczając Arenjun barbarzyńca wiedział, że choć ma dobrego konia, to jest słabo uzbrojony i niepokoiło go to nie mniej niż problem duszy. Zastanawiając się nad tym nie zważał na skwarne słońce pustyni. Drugiego dnia po południu koń, którego Conan nazwał po prostu Koniem, osłabł i zaczął ustawać z braku wody. Cymerianin przeświadczony, że dotrą do oazy przed zmierzchem, zabrał tylko niewielką ilość życiodajnego płynu. Gdy dotarli na miejsce Conan musiał siłą odciągnąć zwierzę od wody, by nie wypiło jej zbyt dużo. Podczas minionych dwu dni Conan miał dużo czasu na myślenie. Doszedł do wniosku, że złodziejstwo jest zbyt niepewnym rzemiosłem. Samotny złodziej ryzykował bardzo wiele i nie mógł liczyć na niczyją pomoc w razie pojmania. Po spotkaniu Isparany, Karameka i Ajhindara, barbarzyńca zrozumiał, że wytrawny złodziej powinien mieć protektora. Ta trójka została sowicie opłacona i wyposażona przez swoich panów, z których każdy otoczyłby ich opieką, gdyby przypadkiem wpadli w ręce prawa. Oczywiście można było zrobić wspanialszą karierę. Młody góral mógł marzyć o koronie i pięknych księżniczkach, ale nie było prawdopodobne, by kiedykolwiek posiadł jakąś koronę czy księżniczkę. Conan postanowił, że gdy wypełni tę misję i odzyska z powrotem swoją duszę, to spróbuje zwrócić na siebie uwagę bogatego pracodawcy. Na razie jednak on i Koń mieli tylko brzuchy pełne wody, i była to jedyna jasna strona obecnej sytuacji. Niezdolny odpędzić uparcie kłębiące się myśli, Conan leżał niespokojnie. Oazę, w której się znajdował, zwano niekiedy Tchnieniem Arenjun lub Wizją Kherdpuru, przy czym nazwa zależała od kierunku podróży. Noc była chłodna i Cymmerianin szczelniej okrył się płaszczem. Stojący obok Koń zarżał cicho. Na drugim brzegu sadzawki, otoczonej pierścieniem pustynnej trawy oraz ocieniających wszystko palm, obozowali dwaj mężczyźni, których Conan zastał przybywając do oazy. Dotąd zamienił z nimi tylko kilka słów. Tamci przygotowywali się do podróży nocą, która była mniej uciążliwa niż przemierzanie pustyni za dnia. Mieli dwa wielbłądy i pięknego, brunatnoczerwonego konia. Conan chętnie wyruszyłby z nimi, ale musiał dać swemu wierzchowcowi odpocząć. Jeden z mężczyzn obserwował Cymmerianina, zapewne z nudów, jak przypuszczał Conan. Godzinę temu, kiedy barbarzyńca pił wodę razem z Koniem, spod tuniki wysunęło mu się fałszywe Oko Erlika. Potem, gdy Conan odciągał zwierzę od wody, rozbudził tym duży podziw podróżnych. Oczywiście siła jego pana najbardziej zdziwiła samego Konia. — O brzasku ponownie napełnimy nasze brzuchy wodą, Wodna Świnio — obiecał mu wtedy Conan, jednocześnie nadając zwierzęciu nowe imię. Teraz koń spał, zaś Cymmerianin, wciąż bijąc się z myślami, zaciekawił się leniwie, dlaczego tamci dwaj jeszcze nie odjechali? Gdyby Cymmerianin zapadł w sen, mógłby się już nigdy nie przebudzić. Oaza zwana Wizją Kedpuru czy Tchnieniem Arenjun omal nie stała się dlań Oazą Śmierci. Conan nie wiedział, że dwaj ludzie, z którymi przyszło mu dzielić dobrodziejstwa oazy, pochodzili z Samary w Mglistych Górach na południowym wschodzie Turanu i trudnili się pewnym szczególnym rzemiosłem. Obecnie podróżowali do Shadizar w Zamorze, by sprzedać tam różne przedmioty, z których żaden nie został przez nich kupiony… Jeden z nich, Uskuda, był kilka razy w Zambouli, leżącej przy drodze karawan z Colchian, i widział kiedyś amulet noszony przez rządzącego Zamboulą satrapę. Dziś o zachodzie słońca po raz drugi zobaczył ten amulet i uznał, że tak cenna królewska zdobycz podwoiłaby jego zyski w grzesznym Shadizar. Cudzoziemski osiłek, co rzucało się w oczy, był zmęczony, ale Uskuda dla pewności zaczekał więcej niż godzinę. Wreszcie ruszył na drugą stronę oazy. Samaryjczyk obszedł cicho sadzawkę z wodą i gdy znalazł się o trzy kroki od leżącego na wznak, okrytego płaszczem mężczyzny, przykucnął i wyciągnął sztylet. Piasek zgrzytnął mu pod stopami, gdy poderwał się by zadać morderczy cios. Szelest ten nie był pierwszym, który dotarł do Conana, dając mu znać, że jakiś człowiek skrada się ku niemu. Cymmerianin od dłuższej chwili leżał czujny i wyczekujący. Jego prawa ręka przepełzła nieznacznie do rękojeści miecza, a lewa przesunęła się przez pierś ku brzegowi spłowiałej opończy. Ucho zwykłego człowieka nie potrafiłoby tego dokonać, ale Conan bez trudu rozpoznał szmer opuszczającego pochwę sztyletu. Teraz usłyszał szelest ubrania i dwa pośpieszne kroki. Lewa ręka Conana odrzuciła płaszcz, zaś prawa podniosła miecz. W tym samym momencie mięśnie brzucha barbarzyńcy naprężyły się podrywając jego tułów z ziemi i złamany miecz dźgnął napastnika w brzuch pomiędzy pępkiem a przeponą. Siła ataku powaliła Conana z powrotem na ziemię, lecz pchnięcie barbarzyńcy pozbawiło Uskudę tchu. Brak szpica i gruba odzież uchroniły Samaryjczyka przed śmiercią, ale jego dziewiętnasta próba morderstwa jako pierwsza zakończyła się niepowodzeniem. Żelazne muskuły lewego ramienia Conana naprężyły się odrzucając mężczyznę w bok. Dopiero teraz Cymmerianin uświadomił sobie, że wbrew pozorom nie zdołał przebić tego człowieka. Chwilę później Conan był już na nogach. Jego przeciwnik wciąż zwijał się na ziemi nie mogąc złapać tchu. Walcząc hałaśliwie o oddech Uskuda w końcu podniósł się na nogi. Wstając upuścił sztylet i sięgnął po miecz. Cymmerianin uderzył pełen sprawiedliwego gniewu. Uskuda odskoczył tnąc przeciwnika w nogi. Ostrze Samaryjczyka przecięło tylko powietrze, zaś Conan poznał, iż ma przed sobą niedoświadczonego, podstępnego szermierza. Za moment dwaj sprężeni mężczyźni znów stanęli naprzeciw siebie, z zaciśniętymi zębami i lekko poruszającymi się mieczami. Uskuda zrobił zwód i pchnął krótko. Conan uskoczył w bok i obróciwszy się dookoła, skierował świszczące cięcie w kark tamtego. Samaryjczyk przykucnął ratując się przed utratą głowy i znów rąbał Conana po nogach. Cymmerianin podskoczył wysoko, po czym przesunął się zwinnie za plecy Uskudy. Ten obrócił się pośpiesznie zdając sobie sprawę, iż stanął wobec zręczniejszego od siebie przeciwnika. — Poddaję się — powiedział Samaryjczyk — myślałem, że jesteś kimś innym! Wybacz mi. W chwili gdy Cymmerianin przystanął, by rozważyć tę propozycję pokoju, Uskuda wyprysnął w długim wypadzie, dźgając prosto w brzuch barbarzyńcy. Zdradziecki sztych chybił. W pustynnej ciszy rozległ się szczęk podobny do uderzenia w wielki gong, gdy Conan odbił mierzące w niego ostrze. Uderzenie było tak potężne, że uzbrojona ręka Uskudy została odrzucona daleko w górę i w bok. Dźwięczne zderzenie ostrzy nie zwolniło klingi Conana, która tylko zmieniła kierunek, spadając na prawe udo Samaryjczyka, tuż nad kolanem. Trzasnęła przerąbana kość, a z ust niedoszłego mordercy wyrwał się okropny dźwięk, ni to jęk, ni wrzask. Uskuda starał się jeszcze zadać cios, lecz jego noga złamała się szybciej, niż ręka mogła nadążyć. Tymczasem ramię Conana zaledwie zwolniło. Jego ostrze odbiło srebrne światło księżyca, gdy Cymmerianin wyszarpywał je z nogi przeciwnika. Za smugą stali pomknął warkocz kropelek krwi. Miecz zatoczył łuk nabierając szybkości i rąbnął w lewą rękę Uskudy, trzy cale powyżej łokcia. Samaryjczyk upadł obok swego ramienia. Pomimo dwóch straszliwych ran myślał tylko o zemście. Wijąc się na piaszczystym gruncie i wymachując tryskającym krwią kikutem uderzył w goleń Conana. Cios ten był jednak tak słaby i powolny, że Conan tylko uniósł nogę i ostrze miecza zadrasnęło podeszwę jego sandała. Potem opadająca stopa barbarzyńcy wgniotła w piach nadgarstek Uskudy. Chrupnęły kości i osłabłe palce wypuściły rękojeść. Równocześnie miecz Cymmerianina spadł na kark Uskudy i dotarł aż do krtani. Barbarzyńca obrócił klingę, by uwolnić ją od kogoś, po kogo właśnie wyciągało się ramię turańskiego boga Erlika, by zabrać go do królestwa śmieci. Przez chwilę Conan stał spoglądając na trupa i zastanawiał się nad różnicą pomiędzy rzetelnym złodziejem, a durniem leżącym u jego stóp, gdy wtem usłyszał coś, co kazało mu się odwrócić. — Ty… zabiłeś Uskudę! — To prawda, nie trwało to długo — powiedział spokojnie Conan. — Twój wspólnik próbował mnie zabić gdy spałem, ale się oszukał… Drugi Samaryjczyk nie bacząc na to, że Uskuda dostał dokładnie to, na co sobie zasłużył, zapragnął go pomścić. Zaatakował. Conan odbił spokojnie krzywą szablę i kopnął napastnika tak mocno, że ten poleciał kilka kroków w tył i wpadł do sadzawki. Szamocząc się w wodzie zgubił broń. Conan skrzywił się z niesmakiem i odłożył miecz. Wszedł do sadzawki, wyniósł stamtąd parskającego i młócącego rękami mężczyznę, po czym upewniwszy się, że nie zanieczyści wody, poderżnął Samaryjczykowi gardło. Noc znów była spokojna, tylko konie parskały zaniepokojone. Wielbłądy, w przeciwieństwie do nich, nie przestając żuć z umiarkowanym zainteresowaniem spoglądały na swego nowego pana. V SMOCZE WZGÓRZA Przed świtem Conan ruszył na południe na wypoczętym koniu Samaryjczyków. Za nim na linie Taurusa z Nemedii szedł Świnia Wodna. Swojego nowego wierzchowca Conan znów nazwał Koniem. Cymmerianin miał na sobie piękną kamizelkę z wytłaczanej skóry, lepszy płaszcz, kafiję z chryzoberylem w opasce z końskiego włosia oraz parę butów, których szczęśliwie poprzedni właściciel nie ubrudził własną krwią. Nadłamany miecz wisiał w pochwie u łęku siodła. Barbarzyńca był najedzony i w dobrym nastroju. Żywność znajdowała się w jukach na grzbiecie Wodnej Świni, który niósł również wory z wodą i sakwę zawierającą cenniejszą część łupów Uskudy i jego towarzysza. Wielbłądy okazały się oporne, a Cymmerianin nie był poganiaczem. Skląwszy je zatem dokładnie, pozostawił flegmatyczne zwierzęta w oazie. Jechał szybko przez cały dzień, dokładnie na południe. O zmroku wypoczął godzinę i osiodłał Wodną Świnię przenosząc juki na Konia. Jadąc nocą, pozwolił Wodnej Świni iść w swoim własnym tempie. Przed świtem spotkał karawanę. Razem z nią dotarł do studni, gdzie uzupełnił zapas wody. Po rozstaniu z kupcami, Conan jechał jeszcze przez godzinę zanim zdecydował się na odpoczynek. Zataczając się ze zmęczenia Cymmerianin spętał konie, po czym padł na piasek i zasnął. Dwie godziny później barbarzyńca znowu był w drodze. Przed południem dotarł do przydrożnego karawanseraju. Właściciel, zapytany o samotną kobietę, zamyślił się: — Tak, przejeżdżał tędy jeździec z zakrytą twarzą. To mogłaby być kobieta. Szczupły… Piersiasty… Tak! To na pewno była kobieta! Że też nie spostrzegłem tego wcześniej! Conan miał teraz pewność, że jedzie za Isparaną z Zambouli. Trzy godziny później teren stał się skalisty i pofałdowany, a Conan zobaczył coś, co z daleka wyglądało jak śpiący smok. Tak więc dotarł do Smoczych Wzgórz, które tubylcy nazywali „górami”. Brało się to zapewne stąd, że nigdy żaden z nich nie był w Cymmerii. Conan zatrzymał Konia i spojrzał pochmurnie na kamiennego smoka, na którym nie było innych roślin prócz rzadko rozrzuconych sękatych cedrów. Z pagórka, na którym się zatrzymał zobaczył, że ma do przebycia biegnące ze wschodu za zachód łańcuchy wzgórz równoległe do siebie, niczym grzbiety ryjących świń. Oszacował, ile czasu zajmie mu pokonanie tych wzniesień, i spochmurniał jeszcze bardziej. Na szczycie wzgórza odległego o wiele godzin trudnej jazdy zobaczył jeźdźca. Człowiek ten dosiadał wielbłąda i prowadził za sobą drugiego, objuczonego sakwami. Żwawy krok wielbłądów świadczył, że nie były zmęczone. Mimo, iż jeździec miał na sobie obszerny, pustynny strój, Conan dostrzegał, że jest on niewysoki i wąski w ramionach. To mogła być tylko Isparaną! Przekleństwo! Była w zasięgu wzroku, ale co najmniej o dzień drogi przed barbarzyńcą! Ze zmęczonymi wierzchowcami Cymmerianin nie miał szans dogonić dziewczyny wcześniej. Na dodatek kończyła mu się woda, gdyż konie potrzebowały jej znacznie więcej niż wielbłądy. Klnąc i wzywając pomsty Lira, Badba, Nemajna Jadowitego oraz na Macha i Mannana, Conan ruszył w drogę. Wtem zza skały znajdującej się o pięćdziesiąt kroków przed Cymmerianinem wyjechał jakiś człowiek. Posuwając się wolno naprzód, przybysz podniósł dłoń w pokojowym geście powitania. Conan ucieszył się. Był zbyt zmęczony, by walczyć lub uciekać. Za pierwszym jeźdźcem pojawił się następny i jeszcze jeden, i jeszcze… Pięciu! Cymmerianin zacisnął zęby. Wszyscy byli uzbrojeni. Mieli płaszcze jednego koloru i hełmy z kolcem. Rysy ich twarzy świadczyły, iż są Hyrkańczykami. Wkrótce Conan został otoczony przez pięciu ciemnolicych i wysokich turańskich żołnierzy. — Czyżby z Zamboułi? — pomyślał gorączkowo przypominając sobie, że khan Zamboułi jest wasalem władcy Turanu. — Gorąco, prawda? — spytał pierwszy z jeźdźców. Conan nie cierpiał podobnych, grzecznościowych zwrotów, z których nic nie wynikało, jednak słowa oraz mina ciemnoskórego były przyjazne, więc odpowiedział uprzejmie: — Tak, dość gorąco. Nie spodziewałem się ujrzeć żołnierzy na tym szlaku. Hyrkańczyk wyszczerzył zęby w uśmiechu. — To prawda. Lecz na Tarina, jesteśmy tu! Skąd pochodzisz, błękitnooki? — Z Cymmerii — wyznał Conan. Żołnierz musiał być prowincjuszem, który nigdy nie widział innego koloru oczu jak brązowy! Ośmielony tym Conan łgał bez namysłu: — Całkiem niedawno opuściłem Shadizar. Zapewne nie nadjeżdżacie tą drogą z Zamboułi? — Cymmeria! — mężczyzna potrząsnął głową. — Nigdy nie widziałem takich oczu! Jesteśmy z Samary. Ścigamy dwóch ludzi i mamy nadzieję, że ich widziałeś. — Złodzieje? — Skąd wiesz? Conan machnął ręką za siebie. — Kilka dni temu w oazie… — przerwał nagle uświadamiając sobie, że powiedział zbyt wiele. Przekleństwo — pomyślał — bogowie upału i pustyni ani chybi zmówili się przeciw mnie!… Oficer spojrzał surowo na Cymmerianina. — Tak? Conan westchnął cicho. — Widziałem tych dwóch. Byli w oazie, w której i ja się zatrzymałem. Zarówno moje konie jak i ja potrzebowaliśmy wody i snu. Ci dwaj mieli wielbłądy. Sądziłem, że oczekiwali nocy, by wtedy wyruszyć. Zapadał już zmierzch. Położyłem się przy wodzie na przeciwko nich. — No i? — Jeden próbował poderżnąć mi gardło gdy spałem, na szczęście pomylił się, głupiec. Zabiłem go. Potem nadbiegł jego wspólnik. Walczyliśmy i ja byłem lepszy niż on. — Zaskoczyli cię i ty zabiłeś ich obu? — Tylko jeden mnie zaskoczył — Conan wyprostował się w siodle, by uzmysłowić krzywo patrzącym nań żołnierzom swój wzrost. — Chciałem wziąć ich wielbłądy, ale nie mogłem sprawić, by poszły za mną. Spieszę się, więc pozostawiłem je wraz z jukami — tu uśmiechnął się szeroko — nie potrafiłem nawet postawić na nogi żadnego z nich! Wszyscy żołnierze zaśmiali się wesoło, bez szyderstwa. Widać dobrze znali zwyczaje wielbłądów. — Nie znasz zatem tych zwierząt? — zapytał dowódca. — Nie znam i myślę, że nie potrzebuję tej wiedzy. — Widzę, że masz o jeden miecz za dużo — zauważył jeden z żołnierzy. — Tylko o pół — odpowiedział Conan i rozważnie, używając tylko lewej ręki, wyciągnął własny miecz z pochwy zawieszonej u siodła — złamałem go w walce. To było dobre ostrze. — Wygląda na takie. Czy ten drugi należał do jednego ze ściganych przez nas ludzi? Conan skinął głową. — Mam nadzieję, że nie służycie panu, który chciałby widzieć przyzwoitych ludzi nie uzbrojonymi — i pomyślał: — Mimo wszystko chyba dam im radę… Oficer wzruszył ramionami. — Nie, nie, zatrzymaj go. Obawiam się jednak, że jesteśmy zatrudniani przez tak skąpego pana, że musimy przeszukać twoje juki. — Ach! — Conan westchnął teatralnie — a ja tak się spieszę! Pragnę dogonić jeźdźca, którego na pewno spotkaliście. — Tę kobietę? Nie mogę sobie wyobrazić dlaczego. Nieprzyjazna suka! — Rzeczywiście! — odparł Conan i uśmiechnął się szeroko, jak to mężczyzna do mężczyzny podczas rozmowy o kobietach. — Naprawdę nią jest! Tam w Shadizar jej pan jest szczęśliwy, nie musząc jej więcej oglądać. Chciałby tylko zwrotu kilku drobiazgów, które wzięła z sobą wyjeżdżając. Czy zauważyliście jej dobrze objuczonego wielbłąda? — Tak, tak. Okłamała nas zatem. Tak więc ty i my ścigamy złodziei! No cóż, ubolewam nad koniecznością przeszukania twoich juków. Aha, mówisz, że skąd jesteś? — Z Shadizar, a właściwie to z Cymmerii. — Cymmeria. To gdzieś na pomocy? Conan potwierdził: — Klimat bywa tam mroźny — rzekł. — Przydałby się taki tutaj, przynajmniej czasami. Przybyłem w te gorące strony, by poszukać szczęścia, i znalazłem pracę jako strażnik u pewnego bogacza w Shadizar. Jeśli nie dogonię Isparany, mogę sobie jechać dalej. — Sprawdźcie juki — polecił oficer i zaraz dwóch ludzi ruszyło wykonać rozkaz. — Człowiek zatrudniony jako przyboczny strażnik i potrafiący zabić dwu ludzi, którzy zaskoczyli go we śnie, byłby życzliwie przyjęty w Samarze — dowódca popatrzył uważnie na Conana — jeśli wybierze coś takiego… tu dotknął swego hełmu. — Czy człowiek z pomocy, z moim akcentem i oczami, będzie tam dobrze widziany? — Oczywiście. Dla naszego pana, króla Turanu ważne jest, by jego żołnierze dobrze władali bronią, nie zaś to, skąd pochodzą. Ten tu Kambur — oficer wskazał na jednego ze swych podwładnych — jest z Iranistanu. — Będę pamiętał — powiedział Conan i zapytał dowódcę o imię, po czym powtórzył je sobie dla pamięci: Arsil z Samary. Chwilę później Cymmerianin z żalem patrzył jak sztylet z rękojeścią wysadzaną klejnotami, kosztowny naszyjnik, złote kielichy oraz sznur pereł kolejny raz zmieniają właścicieli. — To było wymienione w naszym spisie zaginionych rzeczy, o innych przedmiotach nie słyszeliśmy, a ty nie wyglądasz na złodzieja. Muszą zatem być twoje… — Arsil mrugnął znacząco okiem. — Po prawdzie — odpowiedział Conan — wierzę, że pięć z tych złotych monet należy do twoich ludzi. Musieli je zgubić. — Hmm, zapewne masz rację. Po jednej dla każdego. Wypijemy za twoje zdrowie, Cymmerianinie. — Sądzę, że dobrze się stało, iż moje pakunki są lżejsze. Jestem ciągle daleko za Isparaną. Czy nie ma tutaj jakiejś drogi krótszej niż ta, którą ona obrała? Turańczyk spojrzał nań pochmurnie i potrząsnął smutno głową. — Jest taka droga, Conanie. Zaczyna się ona przy tamtym szczycie — pokazał ręką. — Nie chciej jednak nic o niej wiedzieć, ani nie korzystaj z niej. Conan popatrzył pytająco, więc Arsil wyjaśnił z niechęcią: — Gdy podjedziesz bliżej, zobaczysz gardziel parowu przecinającego Góry Smoka. Przez setki lat był to wygodny szlak. Droga ta nadal wydaje się wygodna. Wielu daje się skusić, ruszają tamtędy i giną. To miejsce jest nawiedzone. Dziesięć lat temu zamieszkało tam Coś… Wtedy to dwóch ludzi weszło do tego wąwozu, szukając krótszego przejścia przez góry. Gdy wyszli, obaj byli obszarpani i szaleni. Demon z parowu doprowadził ich do utraty zmysłów. Jeden z nich mamrotał coś o piaskowym trupie i odtąd parów ten jest nazywany Gardzielą Piaskuna. Wszyscy, którzy zapuszczają się w ten wąwóz, pozostają tam na zawsze. Ich konie i wielbłądy wychodzą stamtąd z pustymi siodłami. Nie nadużywaj zatem swego szczęścia, Conanie z Cymmerii. Jedź górami pomimo straty czasu, a stroń od tego nawiedzonego przez demona miejsca, gdyż jest to skrót do piekła. — Czy nikt nie próbował wtargnąć tam z większą siłą? Nic więcej nie wiesz? — Na brodę Tarima! Czy to nie dość? — Dość… Dziękuję ci, Arsilu z Samary. Muszę jechać. Będę chyba przez cały dzień wędrował przez te przeklęte góry. — Bez wątpienia — zapewnił go Turańczyk — ale trochę mniej, niż dwa dni jazdy, za górami leży wspaniała oaza. Odpoczniesz tam. Życzę ci szczęścia w chwytaniu twojej kobiety! — To nie moja kobieta. — Zatem uczyń ją swoją, człowieku, choćby na krótko i trzymaj się z daleka od drogi do piekła! — zawróciwszy konia Arsil przywołał swoich ludzi i ruszyli na północ. Turańczycy mieli zamiar odzyskać resztę skradzionych w Samarze rzeczy. Conan nie widział jednak powodu, by wyjawiać im, że odmierzył sto stóp od oazy na wschód i tam zagrzebał najcenniejszą zawartość juków, które niosły krnąbrne wielbłądy Uskudy. Konie zsuwały się i mozolnie wspinały na skalisty stok. W końcu Conan uznał za konieczne zsiąść i pójść dalej pieszo ciągnąc konia za uzdę. Zejście z drugiej strony nie było łatwiejsze i gdy dotarł do wąskiej doliny rozdzielającej pierwsze i drugie pasmo wzgórz, wiedział już co dalej zrobi. Wsiadł na konia, zboczył na zachód i wjechał w długą, szeroką gardziel, którą zobaczył u podnóża góry. Wierzył wprawdzie w demony i duchy, ale bardziej wierzył w siebie. Zresztą spieszył się… VI PIASKUN Głęboki wąwóz, którym jechał Conan, wyglądał jak wyrąbany mieczem giganta. Ukośne skalne ściany wznosiły się po bokach niczym brzegi rany. Była to jakby rysa błądząca przez Smocze Wzgórza, pozwalająca nie więcej niż trzem jeźdźcom jechać strzemię w strzemię. Szare i brązowe skały, mieniące się plamami i żyłami czerwieni, wznosiły się na wysokość trzy razy większą od człowieka na koniu. Posępne głazy pokrywające zbocza wydawały się groźnie spoglądać w dół, na samotnego jeźdźca z dwoma końmi. Conan trzymał się z lewej strony parowu korzystając ze skrawka cienia. Konie stały się niespokojne, piasek wydawał się migotać i falować pod ich kopytami. Conan wmówił sobie, że przerywany jękliwy dźwięk, który teraz usłyszał, wydaje wiatr przeciskający się przez skalne szczeliny. Wiatru jednak nie było, nawet lekkiego podmuchu… Słońce prażyło okrutnie. Nawet w cieniu głowa Conana wydawała się puchnąć z gorąca. Na razie nie dostrzegł żadnych zwłok, ani ludzkich kości. Jego wierzchowiec wchodził coraz głębiej w łagodnie zakręcającą gardziel. Upał i duchota narastały. Trzymając mocno cugle, Conan nie odwracał głowy. Twarde spojrzenie błękitnych oczu omiatało drogę i niemal świdrowało okoliczne kamienie. Minął miejsce, którym mógł wyjechać z gardzieli na grzbiety wzgórz. Godzina, o którą skrócił odległość dzielącą go od Isparany, to było zbyt mało. Słońce, jakby rozgniewane wtargnięciem żywych istot do przeklętego wąwozu, starało się upiec je w jego wnętrzu. Jęk przybierał na sile i stawał się coraz bardziej piskliwy. Był teraz jakby ludzki, czy raczej nadludzki… Jakiś stwór lamentował nad swoją niedolą, albo też groził? Jęk wzmagał się z każdym krokiem zagłębiającego się w parów wierzchowca. Ożywiony trup? Piaskowy trup? Czyżby ożywione zwłoki wydawały z siebie ten niesamowity dźwięk? Szarpnięcie liny zmusiło Conana do spojrzenia w tył. Jego juczny koń stanął dęba, po czym zaczął się boczyć podrzucając łbem i rżąc bojaźliwie. Cymmerianin stwierdził, że wejście do wąwozu zniknęło mu z oczu. — Połowa drogi — pomyślał. — Skoro przebyłem aż tyle, to teraz już nie zawrócę. Jęk dobiegł zza jego pleców, przybrał na sile i przemknął obok Conana, ginąc w wąwozie przed nim. Wydawał się wydobywać z wyniosłych skał i piasku pod kopytami spłoszonych koni. Dno parowu migotało i skrzyło się w słońcu milionami maleńkich klejnotów. Lament stawał się coraz ostrzejszy. To jęczał piasek! — Na Badba i Nemajna — jęknął Cymmerianin — przecież to szaleństwo! Koń stąpnął ciężko na białe kości. Conan zacisnął wargi. To były ludzkie kości — cały, wyblakły szkielet, wyszlifowany i wybielony przez piasek i słońce. Miecz leżał obok białych pręcików będących niegdyś ludzkimi palcami. Po drugiej stronie szkieletu znajdował się sztylet. Żadne plamy nie brukały lśniących ostrzy. Zanim Cymmerianin ujrzał szkielet pierwszego konia, naliczył jedenaście ludzkich. W tym czasie jęk piasku stawał się chwilami potężnym wyciem, raniącym uszy barbarzyńcy. Dwanaście szkieletów. Trzynaście. Dwa turańskie hełmy i coraz więcej broni. Koń próbował ominąć czternasty, porozrzucany szkielet. Conan ścisnął zwierzę kolanami i zmusił je do przejścia przez chrzęszczące kości. Jęk stawał się nie do zniesienia. Demon wąwozu zawodził rozwścieczony naruszeniem spokoju jego legowiska. — Milcz — warknął Conan spoglądając dookoła z wściekłością. — Przestań wyć! Pokaż się, albo bądź cicho! Jego głos przepadł w huku przywodzącym na myśl sztorm na morzu. Wtem Conan zamrugał powiekami i potrząsnął głową. Nie wierzył własnym oczom. Piaszczyste dno wąwozu wyraźnie ożyło. Falowało, rozbryzgując błyszczący piasek, jakby omiatane podmuchami huraganu. Nie wiał jednak nawet najmniejszy wietrzyk! Conan poczuł pod udami drżenie konia. Nagle piasek podniósł się, wirując milionami migoczących i błyszczących ziaren. Wiatru dalej nie było. Wierzchowiec zakwiczał, rzucając łbem, usiłując zawrócić i uciec. Conan ściągnął cugle, aż zwierzę stanęło dęba. Za moment otoczył ich piaskowy wir. Koń zatańczył na tylnych nogach, opadł na wszystkie cztery i znowu stanął dęba rżąc przeraźliwie. Conan przylgnął do jego grzbietu, zasłaniając usta i oczy przed kłębiącym się wokół piaskiem. Gdy Koń po raz czwarty stanął na tylnych kopytach, Conan zachwiał się w siodle. Niebo pochyliło się nad barbarzyńcą i za moment ujrzał je on pod swymi nogami, zaś piasek tuż nad głową. Rozpalone ziarenka kwarcu sparzyły jego dłonie, a cugle wyrwały się tnąc palce. Cymmerianin twardo uderzył o ziemię. Oszołomiony wstrząsem i oślepiony wirującym piaskiem, usłyszał głośne, radosne rżenie oraz oddalający się galop. Konie uciekły z powrotem drogą, którą tu przybyły. Stracił obydwa wierzchowce razem z jukami. Podniósł się klnąc i mrużąc oczy oślepiane przez piach. Przestał przeklinać, kiedy kłębiący się pył wypełnił mu usta i zazgrzytał w zębach. Został uwięziony w zawodzącej, wirującej chmurze piasku, która unosiła się tylko wokół niego. Schwytany przez piaskowe demony, Cymmerianin miotał się bezradnie na wszystkie strony, obijając się o ściany wąwozu i depcząc szkielety.’ Nieoczekiwanie kurzawa odsunęła się i spiętrzyła w wysoką wirującą kolumnę. Dudniący huk przeszedł w ostre, raniące uszy zawodzenie. Piasek zgęstniał zlewając się w jednolitą masę. Ziarna łączyły się ze sobą, a kolumna ciemniejąc zaczęła przybierać człowieczy kształt. I stało się. Piasek zamienił się w ludzkiego trupa o twarzy bez oczu i ze złowieszczo rozdziawionymi, pełnymi ciemności ustami oraz zwisającymi, długimi rękami. Conan, osłaniając lewą ręką oczy, błyskawicznym ruchem wydobył wschodni, krzywy miecz złodzieja z Samary. Piaskun zareagował bez pośpiechu. Jego rozwarte, czarne usta zwróciły się powoli ku Cymmerianinowi. Conan ciął z furią na odlew. Ostrze szabli przeniknęło przez twarz demona nie czyniąc mu najmniejszej szkody. Nie było w nim nic do przecięcia. Nic, co można by zranić lub zabić. Był to po prostu wysoki słup piasku. Piaskun postąpił trzy kroki i wchłonął barbarzyńcę. Conan nie mógł walczyć ani się uwolnić. Stał się częścią Piaskuna. Piasek palił twarz, wciskał się w usta i oczy, zatykał uszy i nos. Cymmerianin pojął, że jeśli ośmieli sę głębiej odetchnąć, to ziarna śmierci natychmiast wypełnią mu gardło i płuca. Zresztą i tak się tam dostawały. Zasypany Conan zaczął się dusić. Nie mógł już dłużej powstrzymywać oddechu. Musiał wypuścić powietrze, wziąć wdech, a potem umrzeć z zasypanymi ustami. Zaraz odetchnie i umrze… Gorący piasek okrywał Conana niczym śmiertelny całun. Jękliwy lament kwarcowych ziarenek zaczął cichnąć w miarę jak gasła świadomość barbarzyńcy. I wtedy Cymmerianin usłyszał słowa wypowiedziane wprost w jego umyśle. — Ty nie masz duszy! — Umieram… powietrza… — pomyślał Conan. — Ty nie masz duszy! Czy jesteś po trzykroć przeklętym Hisarr Zulu? — Nie! Umieram… powietrza… Hisssarr… Nie! Nie! — Gdzie jest twoja dusza? — Umieam… nie mogę odetchnąć… Ma ją Hisarr Zulu… Świadomy przegranej walki o życie, Conan wypuścił powietrze z płuc. — Nie jesteś Hisarr Zulu? — spytał znów Piaskun. — Nie! — zawołał w myślach Cymmerianin. — On ma twoją duszę? Doznałeś zła od Hisarr Zulu? — Tak! Tak! — pomyślał znów barbarzyńca. — Umieram… Potrzebuję powietrza… Hisarr skradł mi duszę… Ty kradniesz moje życie! Postać utworzona z wirującego piasku cofnęła się o dwa kroki uwalniając Conana ze swego wnętrza. Cymmerianin wziął łapczywy haust powietrza. Przez chwilę siedział bez słowa z wysuniętym językiem oraz wytrzeszczonymi oczami. Oddychał, a powietrze smakowało mu bardziej niż najwspanialsze wino. — Żyjesz! Wytłumacz się! — zahuczał Piaskun. W tym poleceniu brzmiał zarówno rozkaz, jak przymilna prośba. — Nie jesteś zatem przeklętym potworem Hisarr Zulu? — Nie! — wykrzyknął barbarzyńca. — To on ma moją duszę! Ja jestem Conan z Cymmerii. — Gdy to mówił dotarło wreszcie do niego, że ten stwór szuka i nienawidzi Hisarr Zulu… To pozwoliło Conanowi odzyskać pewność siebie. Wiarygodne kłamstwa wymyślił bez trudu: — Zostałem wysłany przez dobrze urodzonego pana w pościg za Hisarr Zulu, jadącym teraz pospiesznie do Zambouli ze skradzionymi nam duszami i potężnym, czarodziejskim amuletem. Tylko ja mogę go zatrzymać… Zjawa zajęczała i zaczęła się zmniejszać, lecz nie cofnęła się. Po chwili z czarnych, rozwartych ust wydobył się głuchy chrapliwy głos: — Przeklęty Hisarr! Jedzie do Zambouli, czy tak? Byłżeby w tych górach on, jego czarne serce i jego jeszcze czarniejsza, zdradziecka dusza? Posłuchaj, człowieku z Cymmerii. Wysłuchaj mnie, którego widzisz jako upiora! Jestem cieniem brata Hisarr Zulu, me imię brzmiało Tosya Zulu! Hisarr uśmiercił mnie i skazał na ten pozór życia, ograniczony do miejsca mej śmierci! Nastaw swe uszy, człowieku z Cymmerii, na opowieść o zdradzie i o tym jak zostałem zamordowany. Jeśli o takiej kreaturze można było powiedzieć, że jest lub nie jest przy zdrowych zmysłach, to Piaskun niewątpliwie był szalony i zapewne miał ku temu powody. Cymmerianin będąc w jego mocy musiał wysłuchać historii, którą ten pragnął mu opowiedzieć. Poza tym dodatkowa wiedza o Hisarr Zulu była dla Conana nadzwyczaj cenna… — Nikt inny nie słyszał tej historii, Cymmerianinie — rzekł głuchy, chrapliwy głos. — Słuchaj zatem. Mój brat i ja razem studiowaliśmy starożytną wiedzę i tajemnicze umiejętności dawno zmarłych magów. Poznawaliśmy te sekrety obcując nie z ludźmi, lecz z demonami. Naszymi nauczycielami były bezkształtne okropieństwa, zamieszkujące najgłębsze górskie przepaście, gdzie nigdy nie dochodzi światło słońca, wyprażone pustynie ruchomych piasków i ciemne jaskinie, do których ludzie nigdy nie wchodzą. Odrodzona, magiczna wiedza, stała się naszą własnością i w naszej dumie zapragnęliśmy władzy. Zdobyliśmy bogactwo i zaczęliśmy spiskować przeciw khanowi Zambouli. Zostaliśmy odkryci — gdyż mój brat, jak dowiedziałem się później, nie umiał utrzymać języka za zębami! Khan przejrzał nasz spisek. Dowiedział się jaką posiadaliśmy moc i jacy ludzie byli z nami. Och, było ich wystarczająco dużo by zwyciężyć! Mieliśmy niegodziwe zamiary i nie obawialiśmy się niczego. Nagle żołnierze przyszli nas pojmać. Miano nas łamać kołem, wyrwać nam paznokcie, wyłupić oczy i obciąć języki. Właśnie byłem na ulicy gdy pojawili się uzbrojeni ludzie khana. Był z nimi sławny zamawiacz, którego egzorcyzmy były zdolne złamać nasze czary. Mogłem uciec! Zamiast tego zaryzykowałem życie, biegnąc jak tylko mogłem najszybciej do drzwi naszego domu, by ostrzec mojego brata. Pracowaliśmy pośpiesznie napełniając podróżne sakwy cennymi klejnotami, czarodziejskimi przedmiotami oraz księgami, w których znajdowały się owoce piętnastu lat naszych studiów. Wtedy żołnierze zaczęli walić w drzwi, mieli pochodnie. Przeklinając khana i jego ludzi uciekliśmy z naszym bogactwem tajemnym wyjściem. Musieliśmy jednak pozostawić za sobą znacznie wartościowsze skarby niż te, które zdołaliśmy unieść na własnych grzbietach. Straciliśmy wtedy wiele bezcennych przedmiotów, a wśród nich księgę, w której zapisano, jak ukraść duszę z żywego człowieka. Czy Hisarr już odzyskał tę wiedzę? — Tak — potwierdził Conan zaciskając zęby. — Zatem jest bliski niewiarygodnej potęgi. Nic mu się nie oprze gdy zechce użyć tej wiedzy. Wyobraź sobie, co gotów jest zrobić człowiek pragnący odzyskać swą duszę! Ile by oddał! Wyobraź sobie, jaką władzę można zdobyć w ten sposób. — Nie potrzebuję sobie niczego wyobrażać — pomyślał gorzko Conan — ja to wiem. Ty sam też byś tak postępował. Za życia byłeś nie mniejszym potworem, niż Hisarr Zulu… — Władza nad ludźmi z miejskiej straży, to najpierw, potem władza nad doradcami i kochankami władcy, i ostatecznie nad samym władcą. Z pewnością jest to droga, którą mój brat, mój wspaniały brat Hisarr wkrótce podąży. Pamiętam jak mówił, że chciałby zdobyć dusze arystokratów wraz z ich bogactwem. Tak, pragnęliśmy to uczynić. Chcieliśmy mieć władzę nad Zamboulą, a potem nad całym Turanem, nad… Zamiast tego musieliśmy uciekać nocą jak psy! Następnego dnia przyłączyliśmy się do karawany. Nikt nas nie rozpoznał. Podróżowaliśmy z nimi na północ, biadając nad stratami, które ponieśliśmy. Przyrzekliśmy sobie zacząć wszystko od nowa i zemścić się na khanie Zambouli… Pokazałem bratu co udało mi się zabrać z sobą. Miałem kilka preparatów i sławną Księgę ze Skelos! Hisarr narzekał, że nie udało mu się uratować nic naprawdę cennego. Gdy znaleźliśmy się w Smoczych Górach, odkryłem, że Hisarr wywiózł jednak pewne wartościowe zapiski, czyli okłamał mnie! Umyślnie ukrył je przede mną, swym starszym bratem, który byłem jego nauczycielem i wspólnikiem przez wiele lat. Okazał się niewdzięczną żmiją. To ja wymyślałem plany naszych intryg. Beze mnie Hisarr byłby niczym, niczym! Ja jednak byłem zbyt zajęty studiami, a potem spiskiem przeciw khanowi i nie dostrzegałem uczuć swego młodszego brata. Tymczasem on nienawidził mnie! Moje starszeństwo i większa wiedza budziły jego zawiść! Po trzykroć przeklęta żmija! Gdy odkryłem jego kłamstwo, posprzeczaliśmy się i wszystko sobie powiedzieliśmy, naszą wzajemną pogardę, zawiść i nienawiść, Te wyznania rozdzieliły nas, rozstaliśmy się w gniewie. Na postoju, przed snem, zjadłem na wszelki wypadek tajemne zioła i wymówiłem pewne zaklęcia. Chciałem zapobiec zamordowaniu mnie. Jak widzisz, powiodło mi się połowicznie. Tej samej nocy, tuż przed świtem, mój sprytny brat uśmiercił mnie, a następnie wypalił moje martwe oczy rozżarzoną monetą. To stało się tutaj! Karawana powędrowała dalej, a ja pozostałem martwy, lecz wciąż myślący… Moje ziele i moje zaklęcie zatrzymały mnie pomiędzy życiem a śmiercią. Ach, ta agonia! Przeżywałem ją wciąż na nowo, miliony razy w czasie tych upływających lat… jak wiele lat upłynęło, człowieku z Cymmerii? — Dziesięć. — Dziesięć! Przez te lata każdego dnia i każdej nocy przeklinałem siebie, że nie mogę umrzeć jak inni ludzie; ciałem i umysłem. Nie. Moje ciało umarło. Nie żyję. Zaczęło się rozkładać i ja wiem, że moje ciało zgniło! Czułem, kiedy przyszły szakale, wygrzebały mego rozkładającego się trupa i ucztowały na nim, na mnie! Zjadły mnie, barbarzyńco, mnie! Część moich kości zabrały ze sobą, by obgryzać je w swych ciemnych norach. Przez tę profanację moja dusza została przykuta do tego miejsca. Mój umysł i moja Ka są więźniami w tym parowie. Opłakując mój los marzę o spokoju i zemście. Jednak kiedy przybywa tu jakiś człowiek, atakuję go i zabijam, gdyż może nim być mój po trzykroć przeklęty brat, Hisarr, żmija, szatan! Nie mam oczu, nie mogę go rozpoznać, więc zabijam każdego. Moja wola jest silna, barbarzyńco. Nawet wzmacnia się w miarę upływu lat. Zdobyłem władzę nad tutejszym piaskiem i mogę uczynić go częścią siebie, stwarzając ten pozór ciała, który tu widzisz. Mam ciało z piasku! Mogę tak istnieć, martwy, lecz żywy w nieskończoność. Nie mogę jednak opuścić tego przeklętego wąwozu, w którym zostałem zabity i pogrzebany, gdyż tutaj jest moja krew i tu leży większość moich znieważonych kości. Muszę zabijać, bezustannie szukając wśród mych ofiar Hisarr Zulu. Rozumiesz to, Cymmerianinie? — Rozumiem. Conan zamyślił się nad tą opowieścią, podobną usłyszał niedawno w ponurej wieży kapłana Yary z Arenjun. Ten czarnoksięski intrygant był również więźniem, niemal zasługującym na litość i pomoc. Jednak mimo to… — W dniu śmierci mego brata — głos szalonego ducha załamał się — ja także znajdę spoczynek, którego tak pożądam. Nie pragnę dłuższego życia! Takie istnienie jest straszne! Odbyłem już swoją piekielną pokutę, Cymmerianinie. Wiem to od chwili, gdy odkryłem, że nie masz duszy. Ty jesteś jedyną szansą mego wybawienia. Słuchaj mnie! Słuchaj mnie, Cymmerianinie, gdyż ty również masz powód, by nienawidzić mego brata i życzyć sobie jego śmierci. Twarz Conana upodobniła się do kamiennego oblicza ponurego, srogiego boga. — Tak — powiedział bez poruszenia znieruchomiałymi mięśniami twarzy. — Zatem słuchaj mnie! Musisz go unicestwić. Można go zabić, Cymmerianinie, chociaż nie sposobami, jakimi inni ludzie mogą być przyprawieni o śmierć. Woda z rzeki Zarkheba jest dla niego śmiertelną trucizną. Rzeka ta płynie przez Kush, daleko na południowym zachodzie. Również każdy z jego własnych podstępów i czarów może być obrócony przeciw niemu. — Być może — potwierdził Conan i pomyślał: — Tylko gdzie mam poszukiwać wody z jakiejś odległej rzeki? I jak taki jak ja może zdołać obrócić przeciw czarownikowi jego magiczne bronie? Moją bronią jest miecz! — Zatem nauczył się kraść dusze? — zapytał znów Piaskun. — Tak. Jego dwór w Arenjun jest strzeżony przez ludzi, którym zabrał dusze i uwięził w zwierciadłach, a te później roztrzaskał. Ale… Conan nie dokończył. — Można je uwolnić, jeśli spali się wypełnioną ziemią czaszkę Hisarr Zulu. — Jego czaszkę? Ale on żyje!… — zaprotestował Conan. — Jesteś szalony, duchu Tosya Zulu. — Można go zabić żelazem wykutym w Stygii w ogniu z ludzkich kości, jako że z tej ciemnej i demonicznej krainy pochodzi wiele naszych zaklęć. Można go udusić włosami dziewicy zabitej brązem i uczynionej kobietą po obcięciu jej włosów. Conan nic nie odrzekł. Poczuł mdłości. Jak obrzydliwy i bezlitosny stwór mógł mówić to tak spokojnie? Nawet w zamian za własną duszę, Cymmerianin wiedział to na pewno, nie zamordowałby młodej dziewczyny i nie zrobił tego, o czym mówił ten upiór. Nie, jeśli to będzie konieczne, pojedzie do Stygii i zdobędzie miecz z odpowiedniego żelaza. Albo nawet poszuka sposobu, by obrócić przeciw Hisarr Zulu jego własną moc. — A moja własna dusza? — odezwał się w końcu. — Nie jest to dla mnie najważniejsze! Muszę mieć jego! Hisarr musi umrzeć! — Ślubuję na mą matkę i na wszystkich bogów mojego ludu, że zrobię wszystko co mogę, by go zabić, Tosya Zulu, i dać ci pokój. Ale ja chcę pokoju za życia. Chcę zjednoczenia mojego ciała i mojej duszy! Piaskun zaryczał, zadrgał i urósł. — Mogę cię zabić, człowieczku! — Nie wątpię w to, wielki czarodzieju. Jestem jednak twoją nadzieją na uzyskanie spokoju. Wspomóż mnie w dopędzeniu go, a ja dotrzymam mego ślubowania, gdy powiesz mi jak mam odzyskać mą duszę. — Ona powróci do ciebie w chwili, gdy tymi samymi włosami, których użyjesz do uduszenia go, owiniesz zwierciadło i zakopiesz je w ziemi, na którą upadła jego krew. Lub prostszym sposobem, nakłaniając ukoronowaną osobę, by rozbiła zwierciadło, gdyż we wszystkich władcach jest moc, którą zna tylko niewielu z nich. — Muszę zatem odzyskać duszę z łaski samego Hisarr Zulu, gdyż nie widzę szansy na odbycie rozmowy z jakimś władcą i poproszenie go o pomoc. — To mnie nie interesuje, człowieku z… kim jesteś? — Conan Cymmerianin. — Dlaczego nie powiedziałeś mi tego! Nieważne zresztą. Idź już i zabij Hisarr Zulu, przeklętego przez wszystkich bogów! — Przestraszyłeś moje obydwa konie, a z nimi straciłem wodę i jadło. Hisarr niebawem znajdzie się poza tymi górami. Nigdy nie dogonię go pieszo. — O dzień, lub dwa dni drogi stąd jest oaza, czyż nie? Nie pamiętam… ach… Bogowie, dlaczego mnie udręczacie?! — Jest — zapewnił go Conan pośpiesznie. — Zatem to on będzie ciebie doganiał, Conerze z Simmern. Przez dziesięć lat ginąłem tutaj, martwy ale nie martwy, chwytając wszystkich, którzy tędy przechodzili w nadziei, że któryś z nich będzie mym bratem. A teraz… Conanie z Simmern, czy jak się tam zwiesz, możesz pomścić siebie i mnie! Całą resztą ja się zajmę! Schwyć dobrze za swój miecz, weź kilka oddechów, a ostatni głęboki zatrzymaj! Zamknij oczy! Piaskun z nawiedzonej gardzieli był niewątpliwie bredzącym, szalonym i krwiożerczym upiorem, ale także był wielkim magiem. Conan posłusznie wsunął szablę do pochwy i zacisnął dłonie na rękojeści. Odetchnął głęboko raz i drugi, rozdymając płuca, a na koniec wciągnął potężny wdech, zatrzymał go i zamknął oczy. Dookoła niego podniósł się szum, który momentalnie przeszedł w obłąkańcze wycie. Piasek znów chwycił Cymmerianina i uniósł go w górę. Trzymając mocno szablę i wstrzymując oddech Cymmerianin poczuł, że leci przez nawiedzony wąwóz. Pędził niesiony przez tuman pyłu, posłuszny woli martwego pana piasku. Miotało nim na wszystkie strony, aż żołądek podszedł mu do gardła. Dookoła niego był tylko palący, wirujący piasek, unoszący go jak szorstki, czarodziejski płaszcz, lub magiczne skrzydła. Nagle ryk zamarł, jakby nadnaturalna siła poruszająca piasek wyczerpała się. Gorące ziarenka przestały ocierać ręce i twarz Cymmerianina, który runął na ziemię. Poczuł wodę. Przez zimną ciemność, rozdzielającą świat życia od świata śmierci, do umysłu barbarzyńcy dotarły słowa: — Dotarłeś przed nim do oazy, odpoczywaj oczekując na niego! Ja też jestem wyczerpany i… Głos Tosya Zulu zniknął wraz ze szmerem przesypującego się piasku. Conan stwierdził, że leży w trawie z zapachem świeżej wody w nozdrzach. VII ISPARANA Z ZAMBOULI Leżał długą chwilę oszołomiony, łapiąc oddech. W końcu podniósł głowę i rozejrzał się, dostrzegając cień i trawę. Wysmukłe palmy rosły wokoło sporego stawu. Conan leżał blisko porośniętego trzciną brzegu. — Czyżbym śnił? — pomyślał. Nie, wjechał do wąwozu Piaskuna, jego konie uciekły, a teraz był daleko na południu, w dużej oazie, o której jeden z Samaryjczyków mówił, że leży o dwa dni drogi od Smoczych Wzgórz. Nie mógł być tego pewien, ale miał nadzieję, że tak jest. Tosya Tulu przerzucił go zapewne do tej oazy, o której mówił Arsil z Samary. Cymmerianin uśmiechnął się szeroko. — Zatem jestem — pomyślał — przed uciekającą Isparaną. Napił się i rozejrzał po wyprażonej słońcem pustyni, myśląc o Hisarr Zulu i jego bracie. Pragnął dokonać zemsty, a jednocześnie usunąć Piaskuna z nawiedzonego wąwozu. Ale… jak? Rozważał szczegóły proponowanych przez Tosya Zulu sposobów zakończenia życia czarownika i odzyskania własnej duszy. Nie miał ochoty wybierać żadnego z nich, gdyż wszystkie wydawały się mało prawdopodobne. Jak więc? Hisarr był niebezpiecznym wrogiem i mógł rozbić zwierciadło. A znów ta jego przeklęta, mała rurka… Wystarczyłoby w nią dmuchnąć, a spełniłoby się przeznaczenie Conana. Barbarzyńca usiadł pod palmą opierając się o smukły, mocny pień i wpatrywał się w pustkę. Czekał i myślał. Po południu do oazy przybył dostojny starzec z córką, synem i trzema wielbłądami. Mężczyzna obrzucił Cymmerianina ponurym, nieufnym spojrzeniem gotów walczyć, chociaż domyślał się, że niełatwo byłoby mu sprostać takiemu człowiekowi. Córka spoglądała na barbarzyńcę z obawą i czymś jeszcze… Starannie unikała jego wzroku, ale gdy spoglądał gdzie indziej, niemal nie odrywała od niego oczu. Conan tymczasem wdał się w rozmowę z jej ojcem. Stary człowiek potwierdził, że Smocze Góry i Gardziel Piaskuna są prawie dwa dni drogi stąd, na północ. Ponadto powiedział, że zdąża ze swymi dziećmi do Zambouli i zapytał Cymmerianina, czy ma ochotę jechać z nimi. Conan odmówił. Zamiast tego przyjął jedzenie, będące dlań pożądanym darem. W chwili, gdy starzec poszedł do wielbłądów, Conan dał posępnemu chłopcu sztylet martwego złodzieja z Samary. — Nie chcę obrażać was płacąc za jedzenie, które daliście mi z przyjaźni — powiedział Conan do ojca. — Ja także z przyjaźni daję twemu synowi ten mały dar. — Tak jest dobrze — odpowiedział starzec — i niech Mitra przyspieszy kroki tego, na kogo czekasz, przyjacielu. Och… lecz uważaj. Znam dobrze szlaki wędrówek karawan. Ostatniej nocy księżyc wskazał mi, że karawana z Khawarizmy powinna być tutaj wczoraj. My jej nie widzieliśmy, więc zapewne przybędzie ona tu tej, lub jutrzejszej nocy. Conan spojrzał na niego pytająco i starzec dodał: — Khawarizma jest najbardziej na południe wysuniętym portem Turanu nad morzem Vilayet. Niewolnicy sprzedawani w Khawarizmie są dostarczani tym szlakiem do Khauranu i Zamory. — Czemu mi to mówisz? — Czasami łowcy niewolników nie dbają skąd pochodzi ich towar, ani jak jest zdobyty, mój młody przyjacielu z Cymmerii. Gdzie masz swój list żelazny? Conan dotknął rękojeści szabli. — Pomimo to, strzeż się — zakończył starzec. Niebawem cała trójka dosiadła wielbłądów i wkrótce zniknęli za południowym horyzontem. Conan usiadł, myśląc przez jakiś czas o tym, jak łatwo ludzie potrafią być uprzejmi i dobrzy, a jak niewielu chce tak postępować. Potem odprężył się i z nieludzką cierpliwością zaczajonej pantery patrzył na północ. Czekał na Isparanę i myślał jak pozbyć się Hisarr Zulu. W chwili, gdy nisko stojące słońce pławiło się w głębokim złocie zachodu, Conan spostrzegł pojedynczego jeźdźca prowadzącego za sobą jucznego wielbłąda. Kiedy słońce stało się pomarańczowe, a potem czerwone i zawisło na tle ciemniejącego nieba, dojrzał że jeździec śpi, przechylony do przodu w wysokim siodle na grzbiecie ciężko stąpającego wielbłąda. Drugie zwierzę wolno postępowało za nimi. Jeździec miał na sobie ciemnobrązową jallabiję na białej szacie. Był szczupły i wąski w ramionach. Do oazy doleciał dźwięk dzwoneczków przyczepionych do wielbłądziej uprzęży. Uśmiechając się, Conan popełznął na brzuchu przez wspaniałą trawę w kierunku skupiska dużych, szarych głazów leżących tuż przy krawędzi oazy, pomiędzy którymi biło tworzące ją źródło. Zdusił przekleństwo gdy wsadził rękę w wielbłądzie łajno. Zza głazów obserwował jak wkrótce po zmierzchu Isparana dotarła ze zmęczonymi dromaderami do oazy. Conan stwierdził, że popędzała je o wiele za ostro. Dobrze! Zapewne często spoglądała w tył, wypatrując pościgu. Dobrze! Była zatem pewna, że nikt jej nie goni i tak znużona, że upadła zsiadając. Jej wierzchowiec podszedł z trudem do wody omijając niezgrabnie swą panią. Napił się z umiarem i zaczął skubać trawę. Drugi dromader poszedł za przykładem swego towarzysza. Conan obserwował. Przez długą chwilę Isparana leżała nieruchomo. Wreszcie podniosła się na łokciach i popełzła do sadzawki. Widocznie stanięcie na nogach było dla niej zbyt dużym wysiłkiem. Odrzuciła kaptur, a jej połyskliwe, czarne włosy rozsypały się luźno, gdy pozwoliła głowie opaść do wody. Conan spostrzegł, że dziewczyna ma długi miecz. Patrzył, podczas gdy ona podniosła się w końcu i zdjęła jallabiję. Było widać, że każdy krok jest dla niej wielkim wysiłkiem. Poruszając się jak ktoś, kto z trudem powstrzymuje sen, spętała wielbłądy. Kosmyki czarnych jak najczarniejsza noc włosów przylepiły się do jej policzków i czoła, dodając jej powabu. Luźny, biały burnus nie mógł ukryć jej kobiecości. Powłócząc stopami i ziewając podeszła do południowego krańca oazy. Raz potknęła się i upadła twarzą naprzód, a Conan uśmiechając się szeroko słuchał jej przekleństw. W końcu Isparana stanęła na granicy zieleni i zapatrzyła się na południe. Wschodzący księżyc oświetlił postać łagodną bielą i Cymmerianin dojrzał miękkie, delikatne rysy jej ślicznej twarzy. Conan obserwował. Nigdy jeszcze nie widział kogoś tak zmęczonego i tak potrzebującego snu. Szczęście znów mu sprzyjało. Klęczące wielbłądy żuły i czkały, co trochę pochylając szyje, by skubnąć kilka źdźbeł trawy. Isparana nie zdołała zobaczyć czegokolwiek w ciemności, ani też noc nie przyniosła żadnych dźwięków do jej uszu. Barbarzyńca posiadający ostrzejszy słuch również nic nie usłyszał. Niebawem powróciła do sadzawki, w swej białej, powiewnej szacie podobna do, wędrującego ducha. Conan nie spuszczał z niej oczu. Biała postać przesuwała się między pniami palm skąpanych światłem księżyca. Wtem barbarzyńca ujrzał coś, co sprawiło, że poczuł nagły ucisk w brzuchu i gardle. Niezdolny odwrócić wzrok patrzył na Isparanę — samotną kobietę w pogrążonej w mroku oazie. Ospałość dodała zmysłowości poruszeniom dziewczyny sprawiając, że Cymmerianin zapragnął jej bardziej od Oka Erlika. Fałdzista, biała szata i żółte spodnie skrywały tak ponętne kobiece ciało, że Conan aż zacisnął zęby. Pożądanie wzbierało w młodym barbarzyńcy na podobieństwo górskiego potoku po gwałtownym deszczu. Omal nie zapomniał, że musi ukraść jej amulet. Tylko amulet. Kiedy się odwróciła i wśliznęła do sadzawki, zobaczył, że ma go na szyi, na zwykłym, skórzanym pasku, dotychczas ukrytym pod jej obszerną szatą. Klejnocik wisiał migocąc pomiędzy wzgórzami jej nagich piersi, a dwa żółte kamienie błyszczały jak para oczu… Wielbłądy, klęcząc zwyczajem swego gatunku, żuły coraz bardziej flegmatycznie, aż wreszcie zasnęły. Jeden zaczął nawet chrapać. Isparana leniwie pluskała się w sadzawce. Conan przełknął ślinę. Bliskość i niedostępność tak ślicznej, nagiej kobiety była pierwszą męczarnią jego młodości. Niecierpliwie wypatrywał jasnych błysków ciała Isparany, co tylko powiększało jego udrękę. W końcu urokliwa zjawa, osrebrzona księżycową poświatą, wynurzyła się z wody. Cymmerianin zauważył, że nawet po takiej odświeżającej kąpieli w ruchach dziewczyny ciągle widać było zmęczenie. Za chwilę Isparana zebrała w dłonie swoje długie włosy i pochyliwszy się zaczęła wykręcać z nich wodę. Czyniąc to nieświadomie wypięła biodra w taki sposób, że widok ten zmusił Conana do zamknięcia oczu. Woda ściekała z pluskiem, migocąc w trawie jak rozsypane perły. Conan zgrzytnął zębami i poruszył się niespokojnie, starając się nie narobić hałasu. To, że Isparana była o osiem lub dziesięć lat starsza od niego, nie miało znaczenia. On był młodym mężczyzną, a ona piękną kobietą! Wycisnąwszy włosy, Isparana rozłożyła burnus na ziemi, po czym położyła się na nim przykrywając się jallabiją. Skamieniały z wrażenia Conan omal nie stał się jednym z głazów, pomiędzy którymi się ukrył. Wkrótce zmęczona i odprężona po kąpieli Isparana zapadła w głęboki sen. Obydwa wielbłądy chrapały. Conan czuwał. Łomot krwi w skroniach niemal go ogłuszał. Czekał. Księżyc wzniósł się wyżej. Gdzieś daleko Piktowie oddawali mu boską cześć, wierząc w swe pokrewieństwo z zawieszoną na niebie panią Nocy. Conan czekał z zamkniętymi oczami, by ochłonąć po tym, co widział. Wielbłądy pochrapywały. Cymmerianin miał pewność, że kobieta już śpi, jednak wciąż czekał. Wreszcie uniósł się cicho i podczołgał się do wielbłądów, po czym ostrożnie odciął dzwoneczki od ich uprzęży. Kucnął, otworzył juki z zapasami i przeniósł na bok trochę ich zawartości. Dopiero potem bezszelestnie podszedł do Isparany z Zambouli. Złodziej, który skradł kosztowne kolczyki ze stolika obok łóżka, na którym spała ich właścicielka, i który okradł inną kobietę, gdy ta zajęta kochankiem bynajmniej nie myślała o śnie, przystąpił znów do działania. Tylko płochliwa antylopa mogłaby usłyszeć szmer trawy pod stopami Conana. Zbliżył się, nie odrywając oczu od śpiącej kobiety. Spojrzał na nią z bliska. Leżała na plecach, a jallabija rozsunęła się odsłaniając piersi. Język Conana dotknął warg, gdy bezdźwięcznie wyciągnął sztylet z dobrze naoliwionej pochwy. Bardzo wolno, zważając na wszelkie dźwięki i nie odrywając spojrzenia od słodkiej, spokojnej twarzy śpiącej Isparany, przyklęknął przy niej. Długi zakrwawiony sztylet zabłysnął srebrzyście jak mały księżyc, gdy wielka, trzymająca go ręka zbliżyła się do gardła kobiety. Conan wyczuł jej puls, powolny i falujący spokojnie. Długi, wąski, związany na karku pasek z brązowej skóry wił się pomiędzy piersiami i fałdami luźnej szaty. Conan użył obydwu rąk. Isparana poruszyła się w chwili, gdy sztylet przeciął rzemyk tuż obok węzła. Cymmerianin na długą chwilę zamienił się w nieruchomą skałę. Dziewczyna westchnęła, ale nie obudziła się. Lekki jak piórko dotyk doświadczonego złodzieja nie zakłócił jej snu. Conan ściągał pasek powoli, z przerwami, aż wreszcie chwycił wisiorek. Nie oddalając się od Isparany, odciął zbędny węzeł i włożył go do ust. Poczuł słony smak zaschłego potu. Na rzemieniu zawiesił wisiorek, który ściągnął ze swego karku. Były identyczne… oprócz tego, że kopia nie miała żadnej wartości dla władcy Zambouli. Dziewczyna poruszyła się drugi raz, kiedy z powrotem przeciągał rzemyk dookoła jej szyi. Znów odczekał chwilę i związał go. Wisiorek położył na wierzchniej odzieży. Nie chciał zadręczać siebie i ryzykować zbudzenia Isparany próbą wsunięcia go głębiej, pomiędzy rozgrzane piersi. Wtem twarz Conana stężała. Jego oczy wpatrzone w dziewczynę zapłonęły jak błękitna lawa. Przez moment był tak podniecony, że gotów był szarpnąć rzemień z całej siły i przytrzymać go tak długo, aż Isparana zapadłaby w nowy sen, z którego nigdy by się nie obudziła. Nie zrobił tego. Nigdy nie uległby impulsowi, by ją posiąść i zabić. Mógł być barbarzyńcą, jak go nazywano, często z pogardą. Nie był jednak ani gwałcicielem, ani mordercą. Zabijał tylko w otwartej walce i tylko uzbrojonych przeciwników. Nieznajomość zasad cywilizacji czyniła Cymmerianina bardziej ludzkim i świadomym swych poczynań od tych, którzy nazywali go barbarzyńcą. Wyprostował się płynnie. Isparana spała dalej głębokim snem. Conan obrócił się i odszedł od niej tak cicho, jakby był duchem, unosząc zawieszone na szyi prawdziwe Oko Erlika. Z jakiegoś, znanego tylko wielbłądom powodu, zwierzęta Isparany zbudziły się i podniosły na nogi. Cymmerianin zajął się nimi w taki sam sposób, jak robił to starzec bawiący tutaj na początku dnia. Nadeszła pora powrotu. Żywność, którą Conan odłożył wcześniej, przeznaczona była dla Isparany. Z niezrozumiałych przyczyn zabiegi Conana nie przyniosły rezultatu. Wielbłądy ani drgnęły. Barbarzyńca obszedł je i chcąc pogonić uparte zwierzaki przed sobą, klepnął płazem szabli w zad jednego z nich. Odpowiedzią było potężne wierzgnięcie racicy, przed którą Cymmerianin ledwo zdołał uskoczyć. Conan uznał, że kopniak został zadany z wyrachowaniem. Dromader zaś chrząknął i obejrzał się spoglądając na barbarzyńcę spod długich rzęs. Conan zbliżył się do pyska wielbłąda usiłując zrozumieć to harde i tak nie podobne do konia zwierzę. — Wyprowadzę cię — wymruczał mu do ucha — albo wywlokę stąd twoje zaduszone ścierwo. Wybieraj, garbata pokrako! Drugi dromader odwrócił się skwapliwie jakby chcąc to zobaczyć. Cymmerianin rzucił mu złe spojrzenie i wyszczerzył na zwierzę zęby. Wielbłąd nie wiedzieć czemu skinął łbem i zaczął przeżuwać. Conan podszedł doń i spróbował złapać za uzdę. Wielbłąd przekręcił łeb i wielkie żółte zęby musnęły nadgarstek Cymmerianina. Ten w odpowiedzi tak mocno klepnął nozdrza zwierzęcia, że aż wydało ono gardłowy pomruk. — Chodź! — Conan złapał za uzdę i zrobił krok naprzód. Wielbłąd stąpnął ciężko. Drugi ruszył za swym towarzyszem. — Nie znam wielbłądów, hę? — pomyślał Conan triumfalnie — rozumieją pana jak każdy, człowiek czy zwierzę. Mają albo więcej dumy niż konie, albo mniej rozsądku. Ale ja mam jeszcze więcej dumy i one to czują! Zielone trawy oazy skończyły się. Conan prowadził zwierzęta na pomoc. — Żegnaj, Isparano — westchnął. — Gdy przybędzie karawana niewolników, bez wątpienia ucieszą się na twój widok… Szósty zmysł Conana już nie raz uratował mu życie. Być może Isparana posiadała podobny talent. Z jakiegoś powodu, w tym właśnie momencie, obudziła się i usiadła prosto, czujna, jak gdyby spała od wielu godzin. — Stój, złodzieju! — Isparana już biegła z nagim mieczem w ręku. Conan spróbował wskoczyć na jej wierzchowego wielbłąda, ale bezradnie osunął się po garbie, stracił równowagę i omal nie zarył się twarzą w piach. Nie miał czasu na drugą próbę, więc obrócił się do nadbiegającej dziewczyny i wziął głęboki wdech. Isparana szarżowała jak rozjuszona tygrysica. Jedną ręką trzymała miecz, a drugą brzegi jallabiji. Bose stopy rozpryskiwały piasek, a usta miotały przekleństwa. — Zaczekaj! — zawołał Conan. — Zatrzymaj się! — Zatrzymać się!? — wrzasnęła — gdy ty kradniesz moje wielbłądy, zostawiając mnie tutaj na śmierć? Musiał puścić uzdę i wyciągnąć szablę. Isparana zaatakowała jak szalona. Biegnąc zadała szerokie cięcie. Conan odbił je z łatwością, odsuwając się przy tym w bok. Rozpęd szarżującej kobiety spowodował, że wpadła na swego wierzchowego wielbłąda i odbiła się od jego boku. Zwierzę uznało, że ma dość niestosownego traktowania. Wydając z siebie chrapliwy ryk, bryknęło kopiąc zadnimi nogami. Jedna z rozszczepionych racic uderzyła drugiego wielbłąda w przednią nogę. Juczny zareagował na tak nagły atak swego towarzysza natychmiastową ucieczką. — Nie! — wrzasnął Conan. — Stój! Wierzchowy wielbłąd niewiele myśląc poszedł w ślady jucznego. Oba dromadery pomknęły w noc najwyraźniej zapominając o swej wrodzonej flegmie. Conan rycząc z wściekłości rzucił się za nimi. Wielbłąd z tyłu, przestraszony tym krzykiem, przyspieszył kroku. Conan skoczył chcąc złapać cugle, ale chybił i upadł waląc się na piasek. Dromadery cwałowały dalej w ciemność z szybkością, której mogłaby pozazdrościć im antylopa. Leżący Conan słyszał tuż nad sobą krzyk Isparany i przetoczył się na plecy tak szybko, jak tylko mógł. Miecz dziewczyny opadając w potężnym cięciu zarył się w piasek tam, gdzie przed chwilą była głowa barbarzyńcy. Conan uniósł się na łokciach. — Niech cię diabli, kobieto! — warknął i bocznym uderzeniem stopy podciął jej obie nogi. Podniósł się szybko i pognał za wielbłądami. Powrócił z ciemności pieszo, krocząc wolno i z gniewnym wyrazem twarzy. Nie prowadził wielbłądów. Isparana czekała spoglądając groźnie. Uniesiony miecz w jej ręku drżał lekko. — I stało się — rzekł — przestraszyłaś wielbłądy. — Przestraszyłam… — Tak, myślę, że ciągle jeszcze uciekają. — Ja… Ty plugawy złodziejski psie! To ty wpędziłeś nas w tę pułapkę! Zabiję cię! — zrobiła wypad z łopotem owijającej ją jallabiji. Conan skoczył w bok i obrócił się, a kiedy znów na nią spojrzał, miał szablę w dłoni. — Zatrzymaj się, kobieto! Jesteśmy, jak mówisz, w pułapce. Lepiej, by było nas tutaj dwoje, niż jedno. — Ale ty… ty… moje wielbłądy! Jedzenie! Woda! — Tu jest dużo wody — przypomniał jej spokojnie Cymmerianin — a ja przepakowałem i zostawiłem ci trochę jedzenia… Myślisz, że jakiego rodzaju jestem mężczyzną?! — Jakiego rodzaju?… Psem! Parszywym psem! — To duża oaza i o tej porze roku jest dużo podróżnych. Nie będziemy głodować zanim ktoś przybędzie… — Ty… moje wielbłądy… Ty zgniły, plugawy psie! Żmijo! Jak możesz stać tutaj i tak mówić… Aaarrhh! — zaatakowała. Conan był zbyt czujny, by jej niezręczny atak miał jakąkolwiek szansę powodzenia. Spokojnie odsunął się na bok i błyskawicznym ruchem skrzyżował z nią ostrze. Klingi spotkały się z dźwięcznym szczękiem i stal zazgrzytała przeciągle. Siła uderzenia wytrąciła miecz z ręki Isparany. Cymmerianin podniósł z ziemi jej broń zanim dziewczyna zdążyła się obrócić. — Teraz powstrzymaj się — powiedział — nie pragnę cię zabić, ale będę musiał to zrobić jeśli nie zaprzestaniesz tych szaleńczych ataków. Stała wpatrując się w niego i płacząc z wściekłości. Conan znał to uczucie. — Jesteś zmęczona i nie miałaś dość snu — powiedział miękko. — Proponuję byś powróciła do oazy i dalej wypoczywała. Ja pozostanę po tej stronie sadzawki, pod tymi wielkimi palmami. Stała drżąc ze złości i bezsilności. Nagle coś sobie uświadomiła. — Byłeś tutaj. Widziałeś! — Widziałem? — Conan schował swą szablę do pochwy, a miecz Isparany przełożył do prawej ręki. — Co takiego? — Widziałeś mnie… widziałeś moją kąpiel… — Ach, to. Conan wzruszył ramionami i odwracając się ruszył pod drzewa. Nic więcej nie powiedział. Nawet nie spojrzał na nią, chociaż wiedział, że ona ciągle patrzy na niego. Wszedł do oazy i siadł opierając się o pień. Na kolanach położył sobie zdobyty miecz. Powietrze z wolna stawało się coraz zimniejsze. Isparana obeszła z daleka mężczyznę, który ją okradł i widział jej nagość. Powróciła tam, gdzie jej burnus odcinał się na trawie białą plamą i stała nad nim przez chwilę. W końcu odwróciła się do barbarzyńcy i zapytała ponad sadzawką: — Kim jesteś? — Conan, Cymmerianin — odpowiedział i pomyślał: — Czyżby mnie nie poznała? — Kto cię wysłał? — Wysłał? Nikt mnie nie wysyłał. Jechałem z Khauranu do Zambouli. Nie wiedziałem o demonie nawiedzającym przejście pomiędzy górami. Obydwa moje konie uciekły, a ja ledwie uszedłem z życiem. — Tym gorzej dla mnie! Jesteś mistrzem w gubieniu wierzchowców na pustyni, czyż nie? Oczekujesz też bym uwierzyła, że przeżyłeś spotkanie z Piaskunem i nie jesteś szalony? — To prawda, przeżyłem spotkanie z upiorem z gardzieli i jestem szaleńcem. Muszę nim być, skoro ujrzawszy ciebie, zadowoliłem się tylko twoimi wielbłądami. — Zachowaj swoje komplementy dla miejskich dziewek! Jak przybyłeś tutaj przede mną? — Szczęśliwy traf. Gdy wydostałem się z gardzieli, pojawili się trzej dobrzy ludzie na wielbłądach. Oni zabrali mnie tutaj ze sobą. — Widziałam ich, kiedy schodziłam z gór… Czy oni pozostawili tu ciebie? Conan kiwnął głową. — Dobrowolnie pozwoliłeś pozostawić się na pustyni? — To całkiem przyjemne miejsce. Wiedziałem, że ktoś przyjedzie… Uderzyło ją coś zawartego w tych słowach. Milczała przez chwilę. — Potwór! Pies! Syn śmierdzącego kundla! Chrząkająca świnia! Wiedziałeś, że ktoś przyjedzie! — Piaskun powiedział mi co należy zrobić, by odzyskał spokój… Trzeba zabić człowieka zwanego Hisser Zool, gdzie tam… w Arenyj? — Arenjun — poprawiła go mimowolnie. — Tak, Arenjun. Znasz tego Hisser Zool? — Nie. — Słyszałaś o nim? — Nie, oczywiście, że nie. Nigdy nie byłam w Arenjun! — Tak — pomyślał Conan — obydwoje jesteśmy kłamcami, Isparano. Nie będę zatem wspominał ci o karawanie nadciągającej z Khawarizmy… Śpij Isparano. Conan też jest zmęczony, ale nie śmie zasnąć, póki ty tego nie zrobisz… Kobieta usiadła, owijając się burnusem. Chociaż Cymmerianin nie mógł widzieć jej twarzy, wiedział, że patrzy na niego i obmyśla zemstę. Jednak bardziej od zemsty Isparana potrzebowała odświeżającego snu, zwalczającego teraz wszystkie inne myśli. Położyła się w końcu. Spała bez obaw. Ona też była złodziejem i miała pewność, że Cymmerianin obudzi się jutro z czubkiem miecza na gardle. VIII NIEWOLNICY — Nie będę błagał o życie, kobieto — powiedział Conan, spoglądając wzdłuż lśniącego ostrza Isparany — powiem ci za to coś do rozważenia. — Słucham. — Tam, za tobą, widzę karawanę nadciągającą z południa. Niebawem usłyszymy ich dzwonki, a za mniej niż godzinę będą tutaj. Czy jesteś pewna, że potrafisz ich przekonać, iż nie zamordowałaś mnie podstępnie? Zmarszczyła brwi i przezornie odstąpiła od niego dwa kroki, zanim spojrzała na południe. Jeden rzut oka wystarczył jej by się przekonać, że Conan mówi prawdę. Ze złośliwym uśmiechem zwróciła się do Cymmerianina. — Jeśli to są Zamboulanie, psie, uwierzą we wszystko, co im powiem, a ty umrzesz powoli, tak jak na to zasłużyłeś. — Krwiożercza dziewka! A jeśli to jest karawana niewolnicza z Khawarizmy? Co wtedy? Zamrugała zaskoczona. — Chyba nie skrzywdzą wolnej kobiety z Zambouli… — Hmm, kobieta bez wierzchowca, dobytku, opiekunów… Mogą uznać nas za parę zbiegłych niewolników… Nie, oni cię nie skrzywdzą, oni tylko dołączą cię do reszty swego towaru… Wyostrzony wzrok Conana dostrzegł, że od karawany oderwała się grupa jeźdźców. Nadjeżdżali galopem. Cymmerianin uznał, że są to ludzie mający przeprowadzić zwiad w oazie. — Na Erlika! To nie do pomyślenia! A jeśli nawet, to cóż będzie szkodziło jeśli zabiję cię teraz? — Wtedy stracisz szansę, że zostanę uśmiercony powoli w Zambouli… — Och, pomścić się!… Więc dobrze. Powitam ich jako twoja żona i właścicielka dwu wielbłądów — twarz Isparany stwardniała, a oczy nabrały surowości. Conan siedząc spoglądał na nią z dołu. Stała poza zasięgiem jego stóp, a miecz i sztylet wciąż tkwiły w pochwach. Pięciu konnych zbliżało się szybko. Powiedział jej o tym. Obróciła się, gdy strażnicy karawany dotarli do oazy. — Hoo! — zawołał ich przywódca. — Hej! — odpowiedział Conan i podniósł się w chwili, gdy Isparana spojrzała niespokojnie na nowo przybyłych, a miecz w jej dłoni wahał się niepewnie. — Jesteście w tej oazie tylko we dwoje? — jeździec rozejrzał się — gdzie są wasze zwierzęta? Conan zrobił krok naprzód i objął Isparanę. Przyciągnął ją mocniej, gdy dziewczyna odruchowo spróbowała się odsunąć. — Skradzione, na Erlika! — odparł Conan i dodał: — Moja kobieta i ja przybyliśmy tutaj z Shadizar, w Zamorze. Mieliśmy spotkać się z jej kuzynem, Arsilem z Samary, żołnierzem Turanu. Czekaliśmy kilka dni… Dziewięciu parszywych, pustynnych szczurów zatrzymało się tutaj. Byliśmy wobec nich zbyt uprzejmi, a oni w zamian uszli z naszymi zwierzętami. Dwoma końmi i dwoma wielbłądami, na Erlika! — Złodziejskie świnie! A… wasz kuzyn… dotąd nie przybył, hę? Conan postanowił odwieść strażników od myśli, że on i Isparana są zbiegłymi niewolnikami. — Przybył z żołnierzami kilka godzin później. Chcieli odpocząć, ale pojechali za złodziejami. — Aha! — mężczyzna odwrócił się, by powiedzieć coś do swych ludzi, po czym podjechał bliżej Conana i Isparany. — Nikogo nie widzieliśmy. — Nie — odparł Conan — gdyż pojechali na północ. Bez wątpienia spotkacie Arsila i jego ludzi gdy będą wracać. Mam nadzieję, że przywiozą ich głowy. — Zostawili was z tym? — jeździec wskazał mały pakunek, który Conan pozostawił Isparanie. — Tak. Jesteście z Zambouli, kapitanie? — Nie, z Khawarizmy — mężczyzna zsiadł z konia i Conan dostrzegł, że jego broda nie całkiem przykrywa kilka blizn — nie jesteś chyba oburzony widokiem kupca ludzkiego towaru? — Twój interes jest twoją sprawą — stwierdził barbarzyńca — nasz naszą. — Oczywiście. Pozostaniemy tu kilka godzin, potem może dołączycie do nas?… — Lepiej będzie, jak poczekamy tutaj — powiedział Conan swobodnie — na Arsila i jego żołnierzy. Chyba też tak uważasz, Kiliya? — Owszem — odpowiedziała Isparana, szybko pojmując do czego Cymmerianin zmierza — Arsul powróci tu później. Tymczasem kapitan i ja możemy porozmawiać o zakupie konia — z uśmiechem odwróciła się do Conana — będę oczekiwać cię w Zambouli, mój kochany. — To dla mnie nie do pomyślenia, byś samotnie podróżowała na południe — odparł Conan uśmiechając się równie słodko. Najemnik również z uśmiechem postąpił naprzód, stając obok Isparany, a naprzeciw Cymmerianina. — Zapewne to przez twój akcent człowieka z pomocy — zauważył — ale spostrzegłem, że ty i twoja kobieta nie zgadzacie się co do imienia jej kuzyna. Nie jestem też aż takim głupcem, by wierzyć, że pięciu żołnierzy z odległej Samary będzie jechało tak daleko na północ, by spotkać kuzyna jednego z nich. — O ile nie jest to sprawa władcy! — Conan powiedział to spokojnym głosem i podtrzymując swój uśmiech. — Musisz zrozumieć, kapitanie to, czego nie radzi jesteśmy ci mówić. Chociaż twoim zajęciem jest pilnowanie wielbłądów i niewolników, powinieneś słyszeć o takiej rzeczy, jak tajemnica stanu. Najemnik patrzył przez chwilę bardzo niepewnie, wreszcie… — Dobrze, chciałbym zatem usłyszeć imię rządzącego w Samarze. Conan nie wiedział tego. — Powiedz mu, moja pani — zwrócił się do Isparany. Isparana spojrzała władczo na strażnika. — Nie jestem przyzwyczajona do wypytywania. — Samarą rządzi Hisarr khan — odpowiedział Conan mając nadzieję, że kapitan również nie wie. — Źle — stwierdził człowiek z Khawarizmy. — Przekleństwo! — zaklął Conan, odstępując kilka kroków od Isparany i kładąc dłoń na rękojeści szabli. — Ha! Ha! Nie znam imienia rządzącego w Samarze, ale i wy nie znacie! — zawołał kapitan i skinął na jeźdźców. — Według mnie wyglądają na parę zbiegłych niewolników! Conan wydobył szablę jedną ręką, drugą odciągając w bok Isparanę. — Lepiej użyj swego ostrza, moja pani! I módl się o powrót Arsila! Isparana miała miecz w dłoni. Najemnik wyciągnął swój. Jeden z jeźdźców ruszył na Conana, pochylając się, by ogłuszyć go pałką do poskramiania niewolników. Cymmerianin jednym susem przemknął pod jego koniem i za moment wyprostował się po drugiej stronie wierzchowca. Zanim najemnik odzyskał równowagę po uderzeniu, które trafiło w pustkę, Conan wyszarpnął jego stopę ze strzemienia i wyrzucił go z siodła. W tym samym czasie Isparana, gdy cała uwaga dowódcy straży zwrócona była na Conana, pchnęła najemnika mieczem w pierś. Z okrzykiem wściekłości pozostali strażnicy dobywając mieczy rzucili się na parę złodziei. — Zabij tego na ziemi! — ryknął Conan do Isparany i wskoczył na siodło. Na te słowa dwóch z trzech atakujących rzuciło się na Isparanę. Conan spiął ostro swego nowego wierzchowca i wpadł pomiędzy nią a szarżujących najemników. Miecz jednego z nich już wznosił się by rozpłatać dziewczynę. Conan bez wahania ciął go przez brzuch, rozcinając od biodra do biodra. Strażnik wrzasnął z bólu, a w tym samym czasie Isparana zarąbała najemnika wyrzuconego z siodła przez Conana. — Bierz konia! — krzyknął Conan, szarpiąc parskającego wierzchowca i kierując go na dwu następnych najemników. Niefortunnie tamci skręcili tak, że Cymmerianin musiał przejechać pomiędzy nimi. Przyjął lekkie cięcie w lewe ramię, podczas gdy jego miecz trafił drugiego strażnika między oczy. Ten spadł na ziemię z dłońmi przyciśniętymi do skrwawionej twarzy. Conan mocnym szarpnięciem zawrócił znów konia. Człowiek, który go zranił, uczynił to samo. Isparana już była konno. — Weź go z tyłu! — zawołał Conan, spoglądając nad ramieniem ostatniego z wrogów. Oczy najemnika zogromniały. Nie oglądając się szarpnął cuglami w prawo i uderzył konia piętami po bokach. Zwierzę pomknęło. Czterech pozostałych najemników było ciężko rannych lub nawet martwych. Przerażony tym strażnik uciekł z powrotem do karawany. — Cała piątka warta swej zapłaty — burknął Conan. — Pozwól mi tylko zebrać tę odrobinę zapasów, moja kochana, i pędzimy galopem na północ… Spojrzał w stronę Isparany i zobaczył jej wykrzywione rysy oraz miecz pędzący wprost na swą twarz. Zrobił desperacki unik. Miecz chybił, a Isparana nie zadała drugiego ciosu. Zrobiła zwrot i popędziła na południowy zachód, by zejść z drogi innym strażnikom karawany. Conan nie zobaczył, że nie zdołała tego dokonać. W chwili gdy z całej siły szarpnął się w bok, pękł popręg u jego siodła. Cymmerianin runął z konia i uderzył głową o pień palmy. Słońce nad barbarzyńcą zgasło. Pięciu ludzi w jednakowych płaszczach i hełmach z kolcem siedząc na koniach obserwowało ponuro karawanę sunącą powoli drogą na północ. Pięciu żołnierzy miało dwa dodatkowe konie. Za karawaną szły cztery luzaki oraz czterdziestu niewolników połączonych jednym łańcuchem, przymocowanym do żelaznych obręczy na lewej kostce każdego z nich. — Wydaje się, że stracili kilku strażników — zauważył jeden z żołnierzy — widzę ich tylko sześciu, do tego dwu rannych i cztery konie bez jeźdźców. — Słuszne spostrzeżenie, Kambur. Być może trzeba spytać ich, czy… — Arsil! Arsil z Samary! — Na oczy Tarima! Kto wołał… jeden z niewolników? — Arsil! Conan Cymmerianin potrzebuje pomocy! W tej samej chwili oczy Arsila dostrzegły wielkiego mężczyznę idącego na końcu łańcucha niewolników. Strażnik podjechał do tego człowieka podnosząc bat. Ręka Arsila podskoczyła, a jego palce zacisnęły się na ramieniu najemnika. — Uderzysz go i zginiesz, nędzniku! Karawana zatrzymać się! Kambur, Sarid, chodźcie tutaj i przyprowadźcie jego konie. Bądźcie gotowi do walki, jeśli te kundle nie będą chciały uwolnić naszego błękitnookiego przyjaciela! Za mną! Arsil spiął konia i popędził na czoło karawany. Dwu z jego ludzi ruszyło za nim. Dwaj pozostali, wiodący konie, które schwytali na północ od Smoczych Gór, podjechali do Conana, mijając dwóch ogłupiałych strażników. W kilka chwil później Iskul, otyły przewodnik karawany, tłumaczył się gęsto: — Zabił dwu ludzi z mojej straży i ciężko zranił dwóch innych! Ma szczęście, że go nie zabiliśmy! — Szczęście! — ręka Arsila pomknęła do szabli. Oczy Iskuli niespokojnie prześledziły ten ruch. — Wolisz być martwy, czy posłuszny? Mów szybko i głośno, bo wybiorę za ciebie pierwszą z tych możliwości! Khawarizmijczyk głośno przełknął ślinę, zyskując nieco na czasie, po czym podniósł lament: — Kapitanie! Jesteśmy kupcami zaopatrującymi innych kupców, a wszyscy razem wzbogacamy to samo turańskie imperium, któremu i ty służysz — na pewno też nie masz władzy, by zatrzymywać nas i domagać się jednego z naszych niewolników! Równie dobrze mógłbyś domagać się i innych towarów. — Czyżbyś ukradł je również? — Kapitanie… — Iskul zbladł. — Miałeś dziesięciu strażników. Jeden człowiek, jak mówisz, zabił dwu i zranił dwóch innych. Twierdzisz, że bez powodu? Nas jest pięciu i wykonujemy rozkaz khana Samary — rzekł Arsil gładząc rękojeść szabli. — Mam pismo mego władcy upoważniające mnie do chwytania złodziei i odbierania ich łupu… Chyba wiesz, że mój khan jest kuzynem żony króla królów. Na Tarima, moje pełnomocnictwa mogą być zastosowane i do ciebie! Będę miał Cymmerianina, mój panie! Wydasz więc rozkaz, czy też twoi niewolnicy będą musieli sami dotrzeć do Shadizar?… — Arsil uśmiechnął się szyderczo. Iskul milczał namyślając się, wreszcie powiedział: — Spójrzmy na to inaczej, kapitanie; nie ma potrzeby rozmawiać z takim gniewem. To jest wielki, silny mężczyzna, wart wiele złota! Może ty i ja zdołalibyśmy dobić targu… Nie jestem biedakiem… — Właśnie — odparł Arsil — jesteś dość bogaty, by nie być martwym, lecz ja, przyjacielu, nie jestem przekupny. — Niech demony porwą was obydwu! To na pewno jakiś buntownik. Fars! Rozkuć tego ostatniego, ten pies ma przyjaciela. — I kobietę, którą te bękarty pojmały razem ze mną! — zawołał Conan zanim znalazł czas, by pomyśleć, jak piękną niewolnicą byłaby Isparana i że niewątpliwie złagodziłoby to jej paskudny charakter… Po krótkim sporze zsiniały Iskul wykrzyczał drugi rozkaz i Fars, pilnowany przez dwu ludzi Arsila, nie śmiał zrobić nic więcej, jak tylko otworzyć okowy Conana, a potem Isparany. Uśmiechając się szeroko, Cymmerianin popatrzył na żołnierzy. — Przyjmijcie moją głęboką wdzięczność za wolność i za przyprowadzenie moich koni. A to — dodał kładąc dłoń na nagim, zaczerwienionym od słońca ramieniu Isparany — jest kobieta, której poszukiwałem na rozkaz mego pana, zaś te dwa wielbłądy, o tam — pokazał — są jej. Ona tak jak wy jedzie na południe. Oto, Isparano, jest twoja eskorta; dzielni ludzie i moi przyjaciele. Spojrzała na niego ponuro, a fałszywe Oko Erlika błysnęło na jej piersiach. Conan odwrócił się i podszedł do Farsa wykrzywiając twarz w tak zwierzęcym grymasie, że Khawarizmijczyk cofnął się otwierając szeroko oczy. Nie sprzeciwił się, gdy Conan zdjął z jego siodła dwa pasy z bronią, jeden z długim mieczem, a drugi z szablą i sztyletem. Cymmerianin wpierw zapiął na sobie pas Isparany, potem swój własny, po czym uniósł prawą dłoń, gdy Arsil podjechał do niego cwałem. — Arsil, mój przyjacielu, jestem ci zobowiązany do śmierci! — zapewnił. — Nie zasługuję na aż taką wdzięczność, Conanie — odpowiedział Arsil — zresztą na pewno byłbyś kiepskim niewolnikiem, błękitnooki. — Zapewne masz rację. Za to Isparana… zdaje się, że ona byłaby wspaniałą niewolnicą. Mam jednak słabość do kobiet i szkoda mi, by pozostała w karawanie niewolników. Jeden z tych dwóch wielbłądów jest jej własnością… Arsil zwrócił głowę w bok. — A drugi? — zapytał. Conan rozłożył ręce. — Mówiłem ci, że ścigam ją z rozkazu mego pana w Shadizar, ma ona bowiem kilka jego drobiazgów… Wszystkie są na jucznym wielbłądzie… który należy do mojego pana. Te słowa przebudziły Isparanę otępiałą od chwili, gdy została schwytana, a teraz jeszcze dodatkowo oszołomioną nagłym pojawieniem się przyjaciół Cymmeriańskiego złodzieja i odzyskaniem wolności. Oprzytomniawszy, rozgniewana zwróciła się do roześmianego Conana. — Psie złodziejski! To jest MÓJ wielbłąd! Obydwa są moje i ty o tym wiesz. Kapitanie, spójrz na mnie! Wypełniam misję na rzecz khana Zambouli. Jak może żołnierz Turanu pozwolić takiemu… — Skończ lepiej z tymi niepoprawnymi kłamstwami, moja droga — przerwał jej Conan — żeby mój pan nie zażądał również tej błyskotki, którą nosisz na szyi. Głos Isparany załamał się, oczy rozszerzyły, a jej ręka zacisnęła się na amulecie. Musiała zamilknąć. Conan uśmiechnął się do siedzącego na koniu Arsila. — Czy znalazłeś coś w oazie za wzgórzami? — Tylko krew na piasku. Karawana, o której wspominałeś, musiała pogrzebać ciała, które pozostawiłeś. Naturalnie przywłaszczyli sobie wielbłądy. To był dla nich wspaniały dar od bogów. Conan pokiwał głową. — Czuję się za to odpowiedzialny, Arsilu, a że jestem twoim dłużnikiem — odpiął szablę zdobytą na złodzieju z Samary — weź to na dowód dla twojego khana, że spotkałeś i zabiłeś Uskudę oraz jego wspólnika. — Następnie odwrócił się do swego jucznego konia, szybko odwiązał niewielką sakwę i podał ją Arsilowi. — Wiesz co zawiera, Arsilu, i wiesz skąd przybyła, chociaż pozwoliłeś mi ją zatrzymać. Weź ją również. Tym sposobem okażesz kolejny dowód śmierci Uskudy i zwrócisz większą część jego łupu. — Conanie, wobec twoich zalet, urodziłeś się w zbyt niskim stanie! Chodź z nami, człowiek z twoimi zdolnościami i szlachetnym usposobieniem byłby wkrótce moim zwierzchnikiem w wojskach Samary! — Szlachetny — zamruczała złośliwie Isparana. Arsil i Conan spojrzeli na nią z taką powagą, że po chwili opuściła wzrok. — Nigdy nie zapomnę ciebie, ani tego, że zaproponowałeś mi zajęcie — powiedział Conan i błyskawicznym, lamparcim skokiem dosiadł konia — ale teraz muszę wracać na pomoc. Muszę rozliczyć się z moim panem… Isparano — zwrócił się do dziewczyny — szybko myślisz i dobrze władasz mieczem, źle zatem, że nie możemy zostać wspólnikami. — Mówiąc o mieczach, pozwól… Conanie… Klepnął dłonią jej miecz, przypasany do swego boku. — Nie potrzebujesz żadnego miecza, droga Isparano — ci wspaniali turańscy żołnierze zatroszczą się o ciebie! Będziesz pod dobrą opieką podróżując do Zambouli. O! Arsil, mój przyjacielu; pozwól jej, by pokazała ci jak dobrze pływa!… Conan trącił piętami konia, który ruszył pociągając za sobą luzaka. Za końmi poczłapał ciężkim krokiem dromader Isparany. Jadąc cały czas wzdłuż karawany, Conan zatrzymał się u jej czoła i przez długą chwilę z szerokim uśmiechem spoglądał z góry na Iskula z Khawarizmy. — Któregoś dnia, wieprzu… któregoś dnia odwiedzę Khawarizmę. Otworzę wtedy twój brzuch, by wypuścić zeń powietrze, a potem spalę całe to przeklęte miasto niewolników — odwrócił się i pogalopował na północ. Kilka dni później, przed Arenjun, w pewnej oazie odszukał miejsce odległe od niej o sto stóp na zachód, i odkopał cenny, mały pakunek…. IX CZARNY LOTOS I ŻÓŁTA ŚMIERĆ — Tak, Conanie z Cymmerii. Powróciłeś dużo wcześniej, niż sądziłem — zauważył Hisarr Zulu, a jego brwi wygięły się ponad czarnymi jak otchłań oczyma — twoja misja powiodła się zatem. Mag stał na lekko rozstawionych nogach z rękami założonymi na plecach, tak jak Conan widział go po raz pierwszy. — Owszem — potwierdził Cymmerianin, rozglądając się po Zielonym Pokoju, do którego zaprowadził go milczący strażnik. Barbarzyńca był bez broni, którą musiał zostawić u tylnych drzwi pałacu. Tak, to było tutaj… Z niepokojem stwierdził nawrót uczucia wewnętrznej pustki. Tutaj, we wklęsłych dłoniach posągu czarnego demona, spoczywało małe zawiniątko zawierające jego duszę. Conan wskazał je ręką. — Chcę, abyś opróżnił zwierciadło, czarowniku. — Chcesz! Nic prostszego… Ale wpierw pokaż dowód twojego powodzenia. — Wykonałem swoją część zadania. — Hmm. A kopia, którą ci dałem? — Ma ją na szyi ta, która skradła ci prawdziwy amulet. Jest teraz, bez wątpienia, w drodze do Zambouli… z pięcioma ludźmi eskorty, o jakich się dla niej postarałem. — Jakże jesteś pomysłowy, Conanie z Cymmerii! — Jednak nie dość pomysłowy. Nie mam wody z tej przeklętej rzeki w Kush, czy stygijskiego żelaza, i nie jestem człowiekiem zdolnym zgwałcić zamordowaną dziewicę i obciąć jej włosy. Krew odpłynęła z twarzy Hisarr Zulu. — Jak ty … Cóż za bzdury mówisz? — Już się zdradziłeś, czarowniku. A zatem to prawda. Także i to, że wszystkie dusze, które skradłeś, mogą być uwolnione przez wypełnienie twej czaszki ziemią i spalenie jej w pył, hę? Hisarr Zulu stał wstrząśnięty i oszołomiony. Cofnął się o krok na miękkich nogach, patrząc w nieubłagane, błękitne oczy. — Tylko jedna osoba wiedziała o tych sposobach! — Teraz ja nią jestem. Tamten jest martwy od dziesięciu lat. Nie pytaj więcej, Hisarr Zulu. Zwróć mi moją duszę, a ja oddam ci amulet. Odzyskując nad sobą panowanie, ciągle blady Hisarr potrząsnął głową. — Nie, Conanie, muszę zobaczyć Oko, nim cię uwolnię. — A skąd będziesz wiedział, że to jest prawdziwe Oko? — Będę wiedział, tak jak i będzie wiedział khan Zambouli… ale on nigdy nie zdoła tego sprawdzić. Cymmerianin pomyślał o Isparanie, o jej tysiącmilowej podróży na południe, do Zambouli. — Nie? —zapytał, przesuwając się na miejsce pomiędzy swą duszą zamkniętą w zwierciadle, a jej dozorcą. — Nie. Conan pokiwał głową i zbliżył się do czarownika. — Oto on — powolnym ruchem wydobył Oko Erlika spod tuniki. Ciemne oczy Hisarr Zulu rozjarzyły się czarnym błyskiem. — Spełniłeś zatem swoje zadanie, mój dobry sługo! Możesz przynieść mi to zwierciadło, a wkrótce będziemy cię mieć znów całego. Człowiek bez duszy jest smutnym stworem. Conan nic nie powiedział. Jego zgoda nie wymagała słów. Podszedł do posągu i wyciągnął zwierciadło z jego szponiastych dłoni. Przyniósł je z wielką ostrożnością do czarownika, który tymczasem przeszedł na drugą stronę stołu i stanął pośród swych alembików, tygli, proszków, cieczy, rzeźb i innych dziwnych przedmiotów. Oczy maga wpatrywały się nieruchomo w amulet wiszący na piersi Conana. Conan z niezwykłą dla siebie delikatnością położył zwierciadło na stole przed czarownikiem i spojrzał na maga z ponurą groźbą w błękitnych oczach. Uśmiechnięty Hisarr Zulu podniósł zwinięty w rurkę kawałek pergaminu, przewiązany jedwabnym sznurkiem zakończonym pieczęcią. — Masz, jak wiem, pewien spór z władzami Arenjun, zaś ja mam pewne znajomości w sądzie na przykład. Na tym pergaminie znajduje się rozwiązanie wszystkich twoich problemów, Conanie z Cymmerii. Uniósł pergamin wysoko, pukając weń lekko. Gdy Conan podsunął się bliżej, by wziąć zwitek, czarownik spojrzał w koniec rurki. Conan wziął głęboki wdech… To samo uczynił mag. Usta Hisarr Zulu poszukały szybko krańca rurki. Dmuchnął… Conan domyślił się, że rurka zawiera śmierć z odległego Khitaju. Nie próbował żadnym zbędnym krzykiem powstrzymać podstępu maga. Miał pewność, że zdradziecki czarownik zechce go zgładzić. Hisarr Zulu nie mógł pozwolić żyć komuś, kto wiedział jak go uśmiercić. Cymmerianin pochylił się szybko i całą mocą swych potężnych płuc dmuchnął w drugi koniec rurki w chwili, gdy zabójczy proszek zaczynał ją opuszczać. Potem odwrócił się i pobiegł tak szybko, jak nigdy dotąd. Nie zastanawiał się, nie oglądał by patrzeć jak chmura pyłu z Czarnego Lotosu okrywa żółtą maską śmierci przerażoną twarz Hisarr Zulu. Conan wypadł z Zielonego Pokoju przez te same drzwi, których użyła Isparana, i zaryglował je tak jak ona. Cymmerianin uśmiechnął się szeroko. Przedmuchując trującą chmurę z powrotem na czarownika użył broni Hisarr Zulu przeciw niemu, tak jak radził jego martwy brat! Sam Conan nie czuł nic, co wskazywałoby, że dostał się pod wpływ zabójczego pyłu. Dmuchnął w odpowiedniej chwili… Stwierdził, że stoi w mrocznym pokoju pełnym przyprawiających o dreszcz przedmiotów. Na kilku stołach leżały trupy strażników, których on i Ajhindar zabili dwa tygodnie temu w tej twierdzy czarów i śmierci. Żaden z nich nie rozkładał się! Mieli na sobie ubrania oraz broń, a wokół unosił się wstrętny zapach alchemicznych substancji. Conan podszedł do trupów i wziął ich miecze. Machnął jednym w powietrzu, spróbował drugiego. Potem odciął duży kawałek grubej kotary i opuścił pokój drzwiami prowadzącymi na korytarz. Uśmiechnął się złośliwie do samotnego strażnika, stojącego przed drzwiami Zielonego Pokoju. Bezduszna kreatura wyciągnęła miecz i znów w domu Hisarr Zulu stal zadźwięczała o stal. Wkrótce strażnik krwawił z dwu ran. Trzecia była śmiertelna. — Jeśli wszystko pójdzie dobrze, twoja dusza zostanie wkrótce uwolniona, by pójść tam, gdzie idą duchy zmarłych — rzekł Conan do umierającego strażnika i przycisnął mocno do ust i nosa podwójnie złożony kawałek aksamitnej kotary. Kopniakiem otworzył drzwi do Zielonego Pokoju. Hisarr Zulu stracił przytomność nie zdoławszy dotrzeć do wynalezionego przez siebie antidotum. Zaskoczony padł obok stołu zanim zdążył zrobić choćby pół kroku. Śmiercionośny, złoty pył ciągle pokrywał szatę i twarz czarownika. Hisarr Zulu leżał na plecach i choć oczy miał zamknięte, jakby spał, był martwy. — Tak więc tyle pozostało z twoich czarnoksięskich sztuczek — pomyślał Conan — a miały umożliwić ci zdobycie świata… Przez następną godzinę Cymmerianin pierwszy raz w życiu parał się magią. Odrąbał głowę czarownika, z niesmakiem wydłubał z niej mózg i napełnił okrwawiony czerep ziemią z ogrodu. Następnie spalił go w trójnogu z żarem na biały popiół. Gdy opuszczał pałac Hisarr Zulu niósł ze sobą ogromną sakwę, dwa miecze i kilka sztyletów. W sakwie znajdowało się wiele wartościowych łupów oraz owinięte grubo w mechaty aksamit małe, lecz cenne zwierciadełko. W tym samym zawiniątku znajdowało się również Oko Erlika — przedmiot, w zamian za który khan Zambouli chętnie uwolni uwięzioną w zwierciadle duszę Cymmerianina. Za Conanem, w pałacu Hisarr Zulu, płomienie tańczyły coraz wyżej.