10207

Szczegóły
Tytuł 10207
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10207 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10207 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10207 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Harry Harrison Młot i Krzyż Część pierwsza - Thrall The Hammer And The Cross Przełożył Piotr Szarota Wydanie oryginalne: 1993 Wydanie polskie: 1995 Qui credit in Filium, habet vitam aeternam; qui autem incredulus est Filio, non videbit vitam, sed ira Dei manet super eum. Kto wierzy w Syna, ma żywot wieczny, kto zaś nie słucha Syna, nie ujrzy żywota, lecz gniew Boży ciąży na nim. - Ewangelia Św. Jana, 3:36 Angusta est domus: utrosque tenere non potent. Non vult rex celestis cum paganis et perditis nominetenus regibus communionem habere; quia rex ille aeternus regnat in caelis, ille paganus perditus plangit in inferno. Domostwo jest wąskie; nie pomieści wszystkich. Król Niebieski nie ma życzenia wiązać się z tymi, którzy sami mienią się królami; jeden tylko nieśmiertelny król włada w Niebiesiech, pogańscy królowie niechaj jęczą w Piekle. - Alcuin, diakon Yorku, A.D. 797 Gravissima calamitas umquam supra Occidentem acci-dens erat religio Christiana. Największą plagą, jaka spadła dotąd na Zachód, było chrześcijaństwo. - Gore Vidal, A.D. 1987 Rozdział pierwszy PÓŁNOCNE WYBRZEŻE ANGLII, A.D. 865 Wiosna. Początek wiosny na przylądku Flamborough, gdzie skały Yorkshire wcinają się w morze, niczym harpun ważący miliony ton. Z przylądka rozciąga się widok na Morze Północne, skąd nieustannie grozi atak wikingów. W obliczu tego zagrożenia władcy niewielkich królestw anglosaskich zaczęli niechętnie jednoczyć swe siły. Niechęć brała początek w naznaczonej zbrodniami i wzajemną nienawiścią historii Anglów i Sasów, którzy przybyli na Wyspy przed kilkoma wiekami. Były to plemiona dumnych i szlachetnych wojowników, którzy pokonali wojska walijskie i - jak powiedziałby poeta - zawładnęli tą ziemią. Wielmożny Godwin zaklął cicho okrążając drewnianą palisadę otaczającą niewielki fort wzniesiony na najdalej wysuniętym krańcu przylądka. Wiosna! Być może w innych rejonach tego kraju wydłużające się dni i jasne wieczory to zieleń traw, kwitnienie jaskrów i krowy z nabrzmiałymi mlekiem wymionami, jednak tu, na przylądku Flamborough, wiosna zwiastuje wiatr. Oznacza towarzyszące zrównaniu dnia z nocą burze i wichury. Za plecami pozostawił Godwin niskie i powykrzywiane drzewa, które stały w szeregu jak ludzie; te na samym początku były najniższe, każde następne było o kilka cali wyższe. Wskazując w ten sposób kierunek wiatru, wskazywały jednocześnie morze. Z trzech stron szara toń wznosiła się i opadała powoli, żywa i groźna niczym olbrzymie zwierzę. Pojawiające się na powierzchni fale rozrywane były po chwili gwałtownymi podmuchami wiatru, tak że toń znowu stawała się płaska. Szare morze, szare niebo, szkwał zacierający linię horyzontu, cały ten świat pozbawiony był żywszego koloru, nie licząc chwil, kiedy rozpędzone fale rozbijały się o skalne ściany przylądka wzbijając fontanny rozpylonej wody. Godwin stał tam już tak długo, że nie zwracał uwagi na grzmot rozbryzgującej się wody. W końcu poczuł jak woda, która zdążyła już zmoczyć jego płaszcz i kaptur, zaczyna spływać po twarzy. Początkowe uczucie świeżości zastąpił teraz smak soli. W sumie to bez różnicy - pomyślał zrezygnowany. Tak czy inaczej woda była jednakowo zimna. Mógłby wrócić do szałasu, wyrzucić precz niewolników i ogrzać przy ogniu zmarznięte stopy i dłonie. W taki dzień nie należało obawiać się najazdu. Wikingowie byli żeglarzami, mówiono nawet, że najlepszymi na świecie, a nie trzeba być przecież wielkim żeglarzem, aby wiedzieć, że wypływanie na morze w taki dzień nie ma sensu. Wiatr był wschodni, północno-wschodni - jak zauważył Godwin, doskonały gdy płynęło się z Danii, jednak trudno wyobrazić sobie manewrowanie na tak wzburzonym morzu. Niepodobna też myśleć o bezpiecznym przybiciu do brzegu. Nie, to było zupełnie wykluczone. Równie dobrze mógłby wygrzewać się teraz przy ogniu. Godwin popatrzył z tęsknotą w stronę szałasu i sączącego się stamtąd dymu rozwiewanego wciąż przez wiatr, odwrócił się jednak i znów zaczął przechadzać się wzdłuż palisady. Tak jak nauczył go jego władca. "Lepiej nic nie myśl, Godwin" - zwykł mawiać. "Nie myśl: może przypłyną dzisiaj, może nie przypłyną. Nie myśl, że lepiej jest czuwać o pewnej porze dnia niż o innej. Gdy jest widno, stój na skale. Obserwuj morze przez cały czas. W przeciwnym razie, któregoś dnia będziesz myślał jedno, a jakiś Stein albo Olaf pomyśli sobie co innego i zdąży przybić do brzegu i wedrzeć się dwadzieścia mil w głąb lądu, zanim zdołamy go zatrzymać, jeżeli w ogóle nam się to uda. A będzie nas to kosztować sto istnień ludzkich i sto funtów w srebrze, naszą trzodę i spalone obejścia. Potem przez lata całe ludzie nie będą płacić dzierżawy. Bądź więc czujny, mój tanie, inaczej ucierpią twoje własne dobra". Tak mówił jego władca, Ella, a czarny kruk Erkenbert pochylił się nad pergaminem i skrzypiącym piórem począł wypisywać tajemne wersy, których Godwin lękał się bardziej niż wikingów. "Dwa miesiące służby na przylądku Flamborough - odczytał w końcu - powierzam mojemu tanowi Godwinowi. Ma czuwać aż do trzeciej niedzieli po Ramis Palmarum". Kazali mu czuwać, więc będzie im posłuszny. Jednak nie musi się przy tym umartwiać. Godwin wrzasnął na niewolników, aby przynieśli mu gorącego piwa z przyprawami, które kazał wcześniej przygotować. Natychmiast pojawił się jeden z nich niosąc przed sobą kubek. Godwin spojrzał na niewolnika z głęboką niechęcią. Przeklęty głupiec. Godwin trzymał go u siebie, miał bowiem ostry wzrok, lecz był to powód jedyny. Zwał się Merla. Kiedyś był rybakiem. Raz przyszła ciężka zima, Merla prawie nic nie łowił i popadł w długi u swoich dziedziców, mnichów z opactwa Św. Jana w Beverley. Najpierw sprzedał łódź, aby spłacić długi i nakarmić żonę oraz przychówek. Potem, kiedy pieniądze się skończyły i nie stać go już było na jedzenie, musiał sprzedać swą rodzinę komuś bogatszemu. Na końcu sprzedał się sam swoim mnichom, a oni oddali go na służbę Godwinowi. Przeklęty głupiec. Gdyby ten niewolnik był człowiekiem honorowym, sprzedałby się na samym początku, a pieniądze oddał krewnym żony, tak że mogliby przyjąć ją do swego domu. Gdyby był rozsądny, sprzedałby najpierw żonę i dzieci, a zatrzymał łódź, wtedy miałby jeszcze szansę na ich wykupienie. Lecz Merla nie był ani rozsądny, ani honorowy. Godwin odwrócił się plecami do wiatru i morza i pociągnął tęgi łyk z wypełnionego po brzegi kubka. Przynajmniej widział, że nikt z niego nie pił. Można ich było wyszkolić jedynie porządnym biciem. Ale na co się teraz gapi ten żałosny rogacz? Na co wskazuje, rozdziawiając usta? - Statki! - krzyknął wreszcie Merla. - Statki wikingów, dwie mile od brzegu! Są tam! Spójrz, panie! Godwin odwrócił się bez zastanowienia i zaklął, gdy gorące piwo prysnęło na dłoń. Usiłował dojrzeć to, co wskazywał niewolnik. Czy to nie jakiś punkt, w miejscu, gdzie chmura styka się prawie z falami? Nie, nic tam nie ma. Chociaż... Naprawdę trudno było dostrzec coś dokładnie, wysokość fal dochodziła chyba do dwudziestu stóp, co wystarczyło, aby przesłonić praktycznie każdy statek płynący ze zwiniętymi żaglami. - Znowu je widzę - krzyknął Merla. - Dwa statki, jeden niedaleko drugiego. - Długie łodzie? - Nie, panie, to knory. Godwin cisnął za siebie kubek, chwycił rękę niewolnika swoim żelaznym uściskiem i spoliczkował go dwukrotnie przemokniętą skórzaną rękawicą. Merla stracił oddech i skulił się z bólu, lecz nie miał odwagi zasłonić się przed ciosem. - Mów po angielsku, ty sobacze pomiotło! I mów do rzeczy. - Knor, panie, to statek handlowy. Głęboko wydrążony, do przewożenia towarów - zawahał się przez chwilę, bojąc się ujawnić swoją wiedzę, a zarazem wystraszony konsekwencjami jej zatajenia. - Mogę je rozpoznać dzięki... dzięki kształtowi ich dziobów. To muszą być wikingowie. Nasze statki wyglądają inaczej. Godwin spojrzał ponownie na morze, jego gniew zaczynał stopniowo ustępować wątpliwościom i rosnącemu przerażeniu, które ścisnęło zimną obręczą żołądek. - Merla, słuchaj co teraz powiem - szepnął. - Zastanów się dobrze. Jeżeli to wikingowie, muszę postawić na nogi całą naszą straż przybrzeżną. Każdego, stąd aż do Bridlington. W gruncie rzeczy to tylko nędzni kerlowie i niewolnicy. Nic się nie stanie, jeśli wyciągniemy ich teraz z wyrek i odciągniemy od nie domytych małżonek. Ale będę musiał zrobić coś jeszcze. Jak tylko straże zostaną zwołane, poślę posłańców do opactwa w Beverley, do mnichów od Św. Jana, twoich panów, jak pewnie pamiętasz. Urwał wpatrując się w rozszerzone przerażeniem oczy Merli, który pamiętał aż za dobrze swoich opiekunów. - ...A oni wezwą tanów Elli i ogłoszą werbunek. Nie będzie najlepiej, gdy przyjadą tutaj, a piraci zmylą nas i zamiast na Flamborough wylądują na Spurn, dwadzieścia mil stąd. Wtedy będzie już za późno, lecz teraz możemy się jeszcze namyślić, gdzie posłać oddziały. Jeśli przyjadą tu w taką pogodę, w deszcz, zupełnie na próżno, z powodu fałszywego alarmu jakiegoś durnia, a na dodatek jeśli wikingowie zajdą ich od tyłu... Oj, będę miał wtedy kłopoty, Merla - Godwin pchnął osłabionego z niedożywienia niewolnika na ziemię, a jego głos stał się ostrzejszy. - Przysięgam jednak na wszechmogącego Boga, że ty, Merla, będziesz tego żałował do końca życia. Zresztą po laniu, jakie ci sprawię, może nie będzie to trwało tak długo. Wiedz jednak, że jeśli tam są naprawdę statki wikingów, a ty pozwolisz, żebym nie wszczął alarmu, oddam cię z powrotem czarnym mnichom i powiem im, że nic mi po tobie. Odetchnął głęboko i popatrzył na Merlę. - A teraz, gadaj! Są tam statki wikingów, czy nie? Niewolnik spojrzał badawczo na morze - na jego twarzy znać było napięcie. Pomyślał, że nie powinien był w ogóle się odzywać. Co to dla niego za różnica, czy wikingowie zajmą Flamborough, albo Bridlington, albo nawet samo opactwo Beverley? Nie wezmą go przecież w gorszą niewolę, a może nawet ci obcy poganie okażą się lepszymi panami niż jego chrześcijańscy władcy. Za późno już jednak na takie myśli. Niebo przejaśniło się na chwilę i raz jeszcze dostrzegł statki, których Godwin, stary szczur lądowy, wciąż jeszcze nie widział. Merla skinął głową. - Dwa statki wikingów. Dwie mile stąd na południowy wschód. Po chwili Godwin był już daleko wykrzykując rozkazy, wołając pozostałych niewolników, krzycząc aby przyprowadzić mu konia, przynieść róg. Zwoływał swój niewielki oddział rycerzy. Merla wyprostował się i rozglądając się uważnie podszedł wolno do południowo-zachodniego naroża palisady. Co jakiś czas niebo przejaśniało się. Merla widział rozbijające się na brzegu fale, najbardziej nieprzyjazny, najniebezpieczniejszy dla statków odcinek angielskiego wybrzeża. Zebrał z palisady kępkę mchu i patrzył jak ulatuje porwana wiatrem. Na jego zatroskanej twarzy pojawił się ponury uśmiech. Może i ci wikingowie to dobrzy żeglarze, ale znaleźli się w złym miejscu, z bardzo złym wiatrem wiejącym im prosto w plecy. Jeżeli wiatr nie osłabnie, jeśli nie powstrzymają ich nagle pogańskie bóstwa z Walhalli, nie ma dla nich ratunku. Nie zobaczą już nigdy swojej Jutlandii. Dwie godziny później setka ludzi stała już wzdłuż piaszczystego wybrzeża na południe od przylądka. Ubrani byli w grube kamizelki ze skóry i skórzane nakrycia głowy, uzbrojeni zaś we włócznie i drewniane tarcze. Jedynie Godwin miał hełm z metalu, kolczugę i przypasany u boku miecz z mosiężną rękojeścią. Ludzie ci byli wartownikami, strażą wybrzeża. Ich zadaniem nie miało być odparcie wroga, gdyż nigdy nie byliby w stanie sprostać świetnie wyszkolonym wojownikom z Danii i Norwegii. Gdyby pozostawić ich samych sobie, uciekliby niechybnie zabierając ze sobą w pośpiechu dobytek i rodziny. Mieli jednak zostać wkrótce wsparci przez zwerbowanych przez tanów Northumbrii rycerzy, dla których walka oznaczała możliwość powiększenia majątku. Także wartownicy liczyli, że uda im się w odpowiednim momencie włączyć do potyczki i zebrać łupy. Lecz ostatnie łupy wzięte zostały przez Anglików aż czternaście lat temu, a na dodatek miało to miejsce w odległym królestwie Wessex, gdzie działy się różne cuda. Przyznać jednak trzeba, że pośród wartowników brak było oznak trwogi, wydawali się nawet pogodni. Byli to w przeważającej większości rybacy, których żywiołem stało się Morze Północne, najgorszy zbiornik wodny na świecie, biorąc pod uwagę nawiedzające to miejsce mgły, sztormy, olbrzymie fale i zdradzieckie prądy. Z biegiem czasu, kiedy statki stały się już bardziej widoczne, wszyscy zaczęli myśleć podobnie jak Merla - wikingowie nie mieli szans. Wartownicy byli zgodni, że szansę udanego ataku ze strony nieprzyjaciół były znikome. - Problem polega na tym - rzekł główny sędzia okręgu zwracając się do Godwina - że jeśli postawią teraz żagiel, mogą pożeglować w trzy strony: na zachód, północ albo na południe. Jeżeli popłyną na zachód - mężczyzna nakreślił linię na mokrym piasku - wpadną w nasze ręce, jeśli popłyną na północ - rozbiją się o przylądek, biada jednak jeśli uda im się go wyminąć, wtedy bowiem będą mieli wolną drogę aż do samego Cleveland. Ale na szczęście wiemy coś, czego oni nie mogą wiedzieć. W okolicy przylądka jest silny prąd. Diabelnie silny prąd. Będą mogli co najwyżej posterować swymi... - zawahał się, niepewny jak daleko może się posunąć w obecności Godwina. - Dlaczego nie popłyną więc na południe? - wtrącił Godwin. - Tego właśnie będą próbować. Myślę, że ich przywódca, jad, jak go nazywają, wie, że jego ludzie są już wycieńczeni. Mają za sobą koszmarną noc i ponury poranek, kiedy zorientowali się gdzie ich wiatry przywiodły - sędzia pokiwał głową jakby w geście zrozumienia. - A więc nie są tak wspaniałymi żeglarzami - wykrzyknął Godwin z satysfakcją. - A poza tym Bóg jest po naszej stronie. Parszywi z nich poganie, wrogowie Kościoła. Zamieszanie, jakie nagle wybuchło w szeregach wojowników, uwolniło sędziego od konieczności repliki, na którą nie mógł się jakoś zdobyć. Obaj mężczyźni odwrócili się automatycznie. Na ścieżce biegnącej wzdłuż linii przypływu zatrzymała się grupka dwunastu mężczyzn. Właśnie zsiadali z koni. Czyżby to pospolite ruszenie - pomyślał Godwin. Tanowie z Beverley? Nie, przecież nie zdążyliby przyjechać w tak krótkim czasie. Pewnie dopiero dosiadają swych koni. Mężczyzna kroczący na samym przedzie był z pewnością szlachcicem. Potężny i krzepki, miał jasne włosy i jasnoniebieskie oczy oraz dumną postawę człowieka, który nigdy nie musiał trudnić się orką i siewem. Jego szkarłatne nakrycie głowy ozdobione było złotem, złoto połyskiwało też na rękojeści miecza. Za plecami mężczyzny kroczył młodzieniec, który wydawał się jego mniejszą i młodszą kopią, z pewnością syn. Obok zaś szedł inny młodzian, wysoki i wyprostowany jak wojownik, lecz o ciemnej karnacji, ubrany skromnie w tunikę i wełniane spodnie. Parobkowie z trudem utrzymywali w miejscu wierzchowce pozostałych sześciu dobrze uzbrojonych wojowników, należących bez wątpienia do świty jakiegoś bogatego tana. Idący na przedzie mężczyzna w geście powitania wzniósł otwartą dłoń. - Nie znacie mnie - zaczął. - Jestem Wulfgar, tan króla Edmunda z East Anglii. Przez oddział wartowników przeszedł szmer dezaprobaty. - Zastanawiacie się, co tutaj robię. Zaraz wam wytłumaczę. Nienawidzę wikingów - szerokim gestem wskazał wybrzeże. - Wiem o nich więcej niż niejeden człowiek. W moim kraju, na północy, jestem strażnikiem wybrzeża z rozkazu króla Edmunda. Już dawno zrozumiałem, że my Anglicy nigdy nie pozbędziemy się tego plugastwa, jeżeli walczyć będziemy osobno. Przekonałem o tym swojego króla, a on wysłał poselstwo do waszego władcy. Obaj postanowili, że powinienem pojechać na północ i porozmawiać z mądrymi ludźmi z Beverley i Eoforwich, aby ustalić wspólne plany. Zeszłej nocy zmyliłem drogę i spotkałem twoich ludzi niosących posłanie do Beverley. Przyjechałem więc na pomoc. Czy dasz mi swe pozwolenie? Godwin skinął głową. W końcu, któż może wiedzieć czy ten prostak sędzia nie gada bzdur, pomyślał. Może tym psubratom uda się jednak tu wylądować, a wtedy parunastu rycerzy więcej bardzo się przyda. - Witaj i podejdź bliżej - rzekł po namyśle. Wulfgar pokiwał głową z widoczną satysfakcją - Widzę, że zjawiam się w odpowiedniej chwili. Na morzu miała rozegrać się za chwilę tragedia. Jeden ze statków wyprzedził drugi o jakieś pięćdziesiąt jardów i nieuchronnie zbliżał się do brzegu. Wiatr i fale miotały nim na wszystkie strony. Nagle wpłynął na mieliznę i przechylił na bok. Załoga zaczęła biegać w popłochu po pokładzie próbując zepchnąć statek z powrotem na pełne morze. Było już jednak za późno. W kierunku statku pędziła ogromna fala. Anglicy usłyszeli stłumiony przez wiatr krzyk rozpaczy, który przywitali z entuzjazmem. Była to siódma fala, ta która zawsze dochodzi najdalej w stronę lądu. W jednej chwili okręt znalazł się na jej wierzchołku, a przez burty posypała się kaskada skrzyń i beczek. Potem ze straszliwą siłą statek rzucony został o skaliste nabrzeże i oczom Anglików ukazały się walczące z żywiołem postacie, rozpaczliwie chwytające się wyrzeźbionego w kształcie smoka dziobu. Wkrótce wszystko zakryła kolejna fala, a kiedy opadła, widać już było tylko unoszące się na powierzchni deski. Rybacy pokiwali głowami, kilku się przeżegnało. Jeżeli to dobry Bóg ocalił ich od wikingów, to na chwilę tę czekali już od bardzo dawna. Drugi statek musiał wybrać inną drogę, oznaczało to, że popłynie z wiatrem na południowy wschód. Było jasne, że wikingowie nie zamierzają biernie czekać na śmierć. Za sterem pojawił się potężny mężczyzna i zaczął pospiesznie wykrzykiwać rozkazy. Jego rudą brodę widać było nawet z brzegu. Załoga zaczęła rozwijać żagiel, który natychmiast wypełnił się wiatrem. Statek pomknął nowym kursem i nabierając coraz większej szybkości rozcinał teraz powierzchnię wody. Oddalał się wyraźnie od Flamborough, kierując się w stronę przylądka Spurn. - Uciekają nam! Za mną! Na konie! - krzyknął Godwin i odtrącając na bok swego giermka ruszył galopem w pościg. Tuż za nim pogalopował Wulfgar i cała jego drużyna, z wyjątkiem ciemnowłosego chłopca, który zwrócił się w stronę stojącego bez ruchu sędziego. - Czemu zostałeś? Nie chcesz ich schwytać? Sędzia uśmiechnął się szeroko i przysiadł na piasku. - Musieli spróbować - rzekł wreszcie rzucając w powietrze garść piasku. - Nie pozostało im nic innego. Lecz nie dopłyną daleko. Rzekłszy to wstał i ruszył ku swoim ludziom. Podzielił ich na trzy oddziały. Pierwszy miał zostać na plaży i czekać na ewentualnych rozbitków, drugi pogalopował w ślad za Godwinem i drużyną Wulfgara, trzeci zaś zaczął przemierzać wybrzeże kłusem, śledząc kurs ocalałego statku. Wkrótce nawet szczury lądowe zdały sobie sprawę z tego, co sędzia dostrzegł od razu. Okręt wikingów skazany był na zagładę. Dwukrotnie załoga starała się obrócić go dziobem w stronę pełnego morza. Dwóch mężczyzn pomagało rudobrodemu wodzowi przy sterze, pozostali mocowali się z olinowaniem. Za każdym razem fale okazywały się silniejsze od ludzi i statek wciąż posuwał się równolegle do linii wybrzeża. Po kolejnym manewrze sytuacja wikingów uległa jeszcze pogorszeniu. Nawet dla niedoświadczonych Godwina i Wulfgara różnica była zauważalna. Wiatr wydawał się teraz silniejszy, morze bardziej wzburzone, a statek znoszony był wyraźnie przez silny prąd zatokowy. Rudobrody mężczyzna wciąż stał u steru wykrzykując bez przerwy komendy. Lecz z każdą chwilą, cal po calu, statek zbliżał się do żółtawej linii znaczącej początek mielizny. Było jasne, że zaraz nastąpi katastrofa. Płynąc całą naprzód okręt zarył się nagle w twardy żwir. Maszt pękł z trzaskiem i upadł pociągając za sobą połowę załogi. W przeciągu jednej chwili statek rozpadł się jak łupina orzecha i zniknął pod falami. Na powierzchni pozostało jedynie olinowanie i niewielkie kawałki potrzaskanego drewna, które znaczyły miejsce katastrofy. Pośród nich rybacy dostrzegli ludzką głowę. Rudą głowę wodza wikingów. - Jak sądzisz, uda mu się, czy nie? - spytał Wulfgar. Widzieli go teraz wyraźnie, jakieś pięćdziesiąt jardów od brzegu. Utrzymywał się wciąż w tym samym miejscu, nie próbując płynąć dalej, odkąd zobaczył zmierzające w swoim kierunku potężne fale. - Będzie próbował - odparł Godwin, nakazując swoim ludziom podejść bliżej do brzegu. - Jeśli mu się powiedzie, schwytamy go. Rudobrody zdecydował się wreszcie i zaczął płynąć rozcinając taflę wody potężnymi uderzeniami ramion. Wiedział, że tuż za nim nadciąga wielka fala. Nagle uniosła go wysoko i poniosła do przodu. Starał się utrzymać na szczycie, jakby chciał przy jej pomocy znaleźć się na samej plaży i wylądować miękko niczym biała piana podchodząca pod podeszwy skórzanych butów Godwina i Wulfgara. Prawie mu się udało, jednak tuż przed samym brzegiem fala załamała się z przerażającym hukiem. Mężczyzna przygnieciony został jej ciężarem, przetoczony do przodu, a następnie uniesiony z powrotem wraz z odpływem. - Dalej, brać go - krzyknął Godwin. - Ruszajcie się, tchórze! Nic wam nie zrobi. Dwóch rybaków wystąpiło naprzód i weszło pomiędzy fale. Wzięli rudobrodego pod ręce i zaczęli ciągnąć do brzegu. Początkowo bezwładny, wyprostował się nagle. - On żyje - wymamrotał Wulfgar w osłupieniu. - Ta fala była wystarczająco duża, aby złamać mu kark. Kiedy nogi rudobrodego dotknęły wreszcie stałego gruntu, rozejrzał się wokół i widząc przed sobą osiemdziesięciu uzbrojonych ludzi wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu. - Co za powitanie - mruknął pogardliwie. W jednej chwili odwrócił się i zadał jednemu z trzymających go rybaków dotkliwy cios krawędzią stopy. Anglik jęknął z bólu i uwolnił ramię wikinga, który wyprostował palce i wbił je w oczy drugiego z nich. Tamten krzyknął przeraźliwe, zakrył twarz dłońmi i upadł na kolana. Widać było krew spływającą po jego rękach. Teraz wiking wyciągnął zza pasa zakrzywiony nóż, wychylił się w stronę tłumu, błyskawicznie złapał najbliżej stojącego rybaka i rozpłatał mu brzuch. Kiedy reszta cofnęła się przerażona, odrzucił nóż i wyrwał z rąk trupa włócznię i topór. Minęła zaledwie chwila odkąd zjawił się na lądzie, a powalił już trzech mężczyzn. Nikt nie zamierzał pójść w ich ślady. - No dalej! - parsknął rubasznym śmiechem i odrzucił głowę do tyłu. - Ja jeden, was wielu. Kto chce walczyć z Ragnarem - krzyknął gardłowym głosem. - Który z was jest wielkim panem, który idzie pierwszy? Ty, czy ty? - wskazał włócznią Godwina i Wulfgara, którzy stali teraz osamotnieni, podczas gdy ich ludzie nadal cofali się w popłochu. - Musimy go pojmać - mruknął Godwin dobywając miecza. - Szkoda, że nie mam tarczy. Wulfgar poszedł za nim, jednak wcześniej krzyknął jeszcze do jasnowłosego chłopca, który stał o krok od niego. - Wracaj, Alfgar. Spróbujemy go rozbroić, resztę zrobią kerlowie. Dwóch Anglików zaczęło się zbliżać z obnażonymi mieczami, tymczasem wiking zdawał się tylko na to czekać, potężny niczym niedźwiedź, i z pogardliwym uśmiechem na ustach. Nagle wyskoczył do przodu z szybkością szarżującego dzika wprost na Wulfgara. Ten odskoczył przerażony i pośliznąwszy się upadł niezgrabnie. Rudobrody zamachnął się toporem i chybił przecinając powietrze, drugi cios wymierzył już jednak dokładnie. Lecz nim zdołał dosięgnąć Wulfgara, coś pociągnęło go do tyłu i pozbawiło równowagi. Wiking upadł twardo na mokry piasek, bezskutecznie próbując uwolnić ręce. Była to sieć, zwykła sieć rybacka. Przyniosło ją dwóch ludzi pod wodzą sędziego, a teraz zaciskali ją coraz ciaśniej. Jeden z nich wyrwał z dłoni wikinga topór, drugi przygwoździł do ziemi drugą rękę łamiąc za jednym zamachem drzewce włóczni i trzymające je palce. Następnie, już bezbronnego, potoczyli po piasku, owijając w kolejne zwoje jakby to był pies morski lub rekin. Wulfgar zbliżył się do nich kulejąc i wymienił spojrzenia z Godwinem. - Co my tu mamy? - mruknął. - Coś mi mówi, że nie jest to tylko zwykły kapitan pechowego okrętu. Następnie nachylił się, przyjrzał szatom wikinga i dotknął delikatnie materiału. - Kozia skóra, dobrze wyprawiona. Mówił o sobie Ragnar. Złapaliśmy samego Lothbroka. Ragnara Lothbroka. - Nie nam więc decydować o jego losie - zauważył Godwin po chwili milczenia. - Musimy go zabrać przed oblicze króla Elli. Nagle przerwał mu głos młodego, ciemnowłosego chłopca, który przybył z Wulfgarem. - Króla Elli? - spytał. - Myślałem, że królem Northumbrii jest Osbert. - Nie wiem jak wychowujecie ludzi w waszym kraju - Godwin zwrócił się do Wulfgara z wymuszoną uprzejmością - wiem tylko, że jeśli mój człowiek powiedziałby coś takiego, kazałbym mu wyrwać język. Chyba że jest to twój krewny. Nikt nie mógł go zobaczyć w mroku stajni. Ciemnowłosy chłopiec oparł głowę o siodło i wybuchnął płaczem. Plecy paliły go jak żywy ogień, a jego wełniana tunika lepiła się od krwi. Nikt jeszcze nie wychłostał go tak dotkliwie, a zaznał już w swym życiu wiele cierpienia. Wszystko przez tę wzmiankę, że są spokrewnieni, był tego pewien. Miał tylko nadzieję, że nie płakał zbyt głośno i nikt obcy go nie usłyszał. Nie pamiętał już dobrze ostatnich wypełnionych bólem godzin. Przypominał sobie, że długo jechał przez jakieś pustkowia starając się trzymać prosto w siodle. Czy dotarli aż do Eoforwich? Nie pamiętał. Teraz chciałby uciec jak najdalej. Kiedy wreszcie zdoła zmyć z siebie winę ojca? Kiedy uwolni się w końcu od nienawiści ojczyma? Gdy Shef uspokoił się trochę, zaczął rozpinać popręg mocując się z twardą skórą. Był pewien, że Wulfgar uczyni z niego wkrótce swego niewolnika, założy na szyję żelazną obręcz i nie zważając na nieśmiałe protesty matki sprzeda na jakimś targu, w Thetford, albo w Lincoln. Na pewno weźmie za niego spore pieniądze. Przecież kręcił się często koło kuźni, gdzie ukrywał się przed gniewem ojczyma, poza tym lubił ogień, pomagał kowalowi, dął w miechy, rozkuwał surowe żelazo, z czasem zaczął nawet wyrabiać własne narzędzia. W końcu wykuł swój własny miecz. Kiedy zostanie niewolnikiem, nie będzie mu wolno go zatrzymać. Kto wie, może powinien już teraz uciekać. Niewolnikom udaje się czasem zbiec, zazwyczaj jednak nawet nie próbują. Zdjął siodło i rozejrzał się po obcej stajni w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby je położyć. Drzwi otworzyły się nagle wpuszczając do środka smugę światła i powiew zimna. - Jeszcze nie skończyłeś? - spytał pogardliwie Alfgar. - Lepiej to już zostaw, przyślę zaraz giermka. Mój ojciec wezwany został na naradę z królem i możnymi. Potrzebuje sługi, który czuwałby za jego krzesłem i nalewałby mu piwa. Ja się do tego nie nadaję, ty pójdziesz. Czeka już na ciebie jeden z tanów, żeby dać ci dokładne instrukcje. Oto Shef, wychłostany tak, że ledwo trzymał się na nogach, posłany zostaje do zamku króla, wzniesionego niedawno na ruinach rzymskich fortyfikacji. W sercu chłopca coś poruszyło się gwałtownie, poczuł nagle przypływ podniecenia. Narada? Możni ludzie? Pewnie zadecydują o losie jeńca, tego wielkiego wojownika. Będzie miał o czym opowiadać Godivie, żaden z mędrków w Emneth nie wymyśli lepszej historii. - I trzymaj język za zębami - ciągnął Alfgar - w przeciwnym razie, naprawdę wyrwą ci język. I zapamiętaj raz na zawsze: to Ella jest teraz królem Northumbrii. Poza tym nie jesteś krewnym mego ojca. Rozdział drugi - Sądzimy, że to Ragnar Lothbrok, ale skąd niby mamy to wiedzieć - spytał król Ella. Dwunastu mężczyzn siedziało wokół okrągłego stołu, wszyscy na niskich taboretach, wszyscy z wyjątkiem króla, który zasiadał na wielkim rzeźbionym tronie. Obecni w większości ubrani byli jak król, bądź jak Wulfgar, który znajdował się po jego lewej stronie. Mieli na sobie płaszcze skrojone z jaskrawej materii, których nie zdejmowali z uwagi na panujące w sali przeciągi oraz ozdobione złotem i srebrem nadgarstki. Złotem połyskiwały także ich klamry, sprzączki i pasy. Zebrał się tu kwiat rycerstwa Northumbrii, posiadacze wielkich obszarów ziemskich na południu i wschodzie kraju, wierni stronnicy króla, którym udało się wynieść go na tron i obalić jego rywala Osberta. Na swych taboretach czuli się nieswojo, jak przystało na ludzi, którzy większość życia spędzili na własnych nogach, bądź w siodle. Przy stole siedziało jeszcze czterech mężczyzn, którzy trzymali się razem, jakby celowo izolując się od rycerstwa. Trzech z nich miało na sobie czarne szaty i kaptury mnichów od Św. Benedykta, czwarty nosił strój biskupi. Siedzieli wygodnie rozparci, trzymając w pogotowiu gliniane tabliczki i rylce, gotowi zapisać każde wypowiedziane przy stole słowo, przygotowani do forsowania własnych opinii. Jeden z mężczyzn zdecydował się odpowiedzieć na pytanie, zadane przez króla. Nazywał się Cuthred i był kapitanem straży przybocznej. - Nie możemy znaleźć nikogo, kto mógłby go rozpoznać - przyznał. - Wszyscy, którzy mieli okazję zmierzyć się kiedyś w otwartej walce z Ragnarem, nie żyją. Wszyscy z wyjątkiem walecznego tana króla Edmunda, który dziś tu z nami zasiada. Nawet to nie przesądza jednak, że człowiek ten to rzeczywiście Ragnar Lothbrok. Myślę jednak, że to on. Po pierwsze dlatego, że nic nie mówi. Nie chwaląc się, potrafię skłonić ludzi do mówienia, ten kto mi się opiera, nie może być zwyczajnym piratem. To musi być człowiek, któremu się wydaje, że jest kimś. Po drugie: co robiły tutaj te statki? Wiemy, że wracały z południa i zostały zepchnięte z kursu, tak że przez kilka dni musiały walczyć z żywiołem. Wiemy też, że były to statki handlowe. Jakie towary wiezie się zwykle na południe? Niewolników. Nie chcą tam wełny ani futer, nie chcą piwa. Ci ludzie na statkach byli więc handlarzami niewolników wracającymi po załatwieniu transakcji. Ragnar jest handlarzem niewolników i jest to na pewno ktoś, kto się liczy. Wszystko pasuje, nie mamy tylko dowodów. Cuthred pociągnął tęgi łyk piwa ze swojego kubka, wyczerpany nieco długą przemową. - Jest jednak coś, co mnie ostatecznie przekonało. Co wiemy o Ragnarze? - Cuthred rozejrzał się po twarzach siedzących wokół stołu mężczyzn. - Z pewnością to, że jest łajdakiem. - Rabował kościoły i gwałcił zakonnice! - wykrzyknął arcybiskup Wulfhere siedzący po przeciwnej stronie stołu. - Dopadły go wreszcie własne grzechy! - Ośmielam się jednak zauważyć - dodał Cuthred - że jest jedna rzecz, która odróżnia Ragnara od pozostałych bezbożników i wrogów Kościoła. Ragnar posiada wiele cennych informacji. Jest trochę podobny do mnie, potrafi zmusić ludzi do mówienia. Słyszałem, że ma na to własny sposób - kapitan zniżył głos. - Jeżeli uda mu się kogoś schwytać, pierwszą rzeczą, którą robi jest, bez żadnych wstępnych rozmów czy dyskusji, wyłupienie ofierze oka. Potem wciąż milcząc znów sięga w stronę głowy tamtego człowieka gotowy wyłupić mu drugie. Jeżeli człowiek ma do powiedzenia coś, co akurat interesuje Ragnara, jego szczęście. Jeśli nie, trudno, już po nim. Mówią, że Ragnar krzywdzi wielu ludzi, lecz kerlowie nie są przecież na ogół wiele warci. Mówią, że Ragnar bierze to pod uwagę i dzięki takiemu przekonaniu oszczędza swój czas i energię. - Czy znaczy to, że nasz więzień zapoznał cię ze swoimi poglądami? - spytał jeden z mnichów. - Czy wyjawił ci to w trakcie przyjacielskiej pogawędki o sprawach zawodowych? - Nie - Cuthred wychylił kolejny łyk piwa - ale widziałem jego paznokcie. Wszystkie krótko spiłowane, wszystkie z wyjątkiem prawego kciuka. Jest na cal długi i twardy jak stal. Spójrzcie, przyniosłem go tu ze sobą - Cuthred rzucił na stół zakrwawiony szpon. - A więc to Ragnar - rzekł król Ella przerywając milczenie. - Co z nim teraz zrobimy? Wojownicy wymienili zdziwione spojrzenia. - Myślisz, że nie zasługuje na ścięcie - odważył się spytać Cuthred. - Mamy go powiesić? - A może coś jeszcze gorszego? - włączył się jeden z rycerzy. - Może potraktujemy go jak zbiegłego niewolnika? A może zrobimy mu to, co poganie temu świętemu, no, temu, co go żywcem przypiekali. Jak też on się nazywał... - Mam inny pomysł - przerwał mu Ella. - Możemy go po prostu wypuścić. Na twarzach zebranych pojawiło się osłupienie. Król pochylił się nad stołem i przebiegł wzrokiem po sali obdarzając każdego z podwładnych badawczym spojrzeniem. - Pomyślcie, dlaczego jestem królem? Jestem królem, ponieważ Osbert - to zapomniane imię wywołało wyraźne poruszenie wśród zebranych, a dla stojącego za plecami Wulfgara sługi było jak ukłucie bólu - ponieważ Osbert nie był w stanie obronić królestwa przed najazdami wikingów. Robił po prostu to, co czyniliśmy od wieków. Rozkazał każdemu z nas wystawić własne straże, a w razie ataku organizować samoobronę. Było więc tak, że dziesięć okrętów uderzało na jakieś miasto i grabiło je doszczętnie, podczas gdy ludzie w innych osadach nakładali na głowy koce i dziękowali Bogu, że ich ten los ominął. Co ja w tej sytuacji uczyniłem? Wiecie dobrze, jak było. Pozostawiłem na wybrzeżu tylko punkty obserwacyjne, zorganizowałem system wczesnego ostrzegania, a w razie ataku z morza ogłaszałem pospolite ruszenie. Teraz, gdy próbują nas atakować, odpowiadamy atakiem z naszej strony, zanim jeszcze uda im się zagrozić naszym miastom. To są nowe idee. I sądzę, że tu także musimy wymyślić coś nowego. Możemy pozwolić mu odejść. Możemy zawrzeć z nim układ. Będzie musiał pozostawić Northumbrię w spokoju. Odda nam zakładników, a my będziemy traktować go jak naszego honorowego gościa, a potem wyślemy go z powrotem z masą podarków. Nie będzie nas to drogo kosztować, a może przynieść nam dużo pożytku. I darujemy mu dalsze rozmowy z Cuthredem. Co wy na to? Rycerze patrzyli po sobie, unosząc brwi i kręcąc z niedowierzania głowami. - Mogłoby się to udać - mruknął Cuthred. Wulfgar chrząknął przygotowując się do odpowiedzi, jego twarz było czerwona z gniewu. Ubiegł go jeden z mnichów. - Nie powinieneś tego czynić, mój panie. - Nie powinienem? - Nie możesz. Musisz dbać nie tylko o sprawy tego świata. Arcybiskup, nasz ojciec i niegdysiejszy brat, przypomniał nam o haniebnych czynach, jakich dopuścił się Ragnar na szkodę Chrystusowego Kościoła. Czyny, które dotykały nas zarówno jako ludzi, jak i chrześcijan - moglibyśmy wybaczyć. Jednak nie zbrodnie wymierzone w nasz Święty Kościół. Te zbrodnie powinniśmy pomścić z całą stanowczością. Ile kościołów spalił Ragnar? Ilu chrześcijan, kobiet i mężczyzn, sprzedał poganom jako niewolników, ilu oddał wyznawcom Mahometa? Ile cennych relikwii zostało zniszczonych? Ile skarbców ograbionych? Gdy wybaczysz mu to wszystko, grzech ten ciążyć będzie na twoim sumieniu. Zagrozić to może także zbawieniu wszystkich zebranych przy tym stole ludzi. Nie, królu, to nam powinieneś oddać Ragnara. Pozwól, abyśmy pokazali, co spotka każdego kto wystąpi przeciw Kościołowi. A kiedy wieść ta dotrze do pogan, do tych morskich rabusiów, niech wiedzą odtąd, że ramię Kościoła jest tak mocne, jak nieskończone jego miłosierdzie. Pozwól, żebyśmy wtrącili go do kanału z wężami. Niech ludzie opowiadają o wężach króla Elli. Król zawahał się, widział jaki entuzjazm i podniecenie wzbudziły słowa mnicha u jego rycerzy. - Nie widziałem dotąd człowieka rzucanego gadom na pożarcie - wykrzyknął z zapałem Wulfgar - ale na to zasługuje każdy wiking. I to właśnie powiem mojemu królowi, chwaląc mądrość króla Elli. Mnich, którego przemowa tak się spodobała podniósł się, żeby podsumować dyskusję. Był to archidiakon Erkenbert. - Wszystko jest już przygotowane, czekamy tylko na twój rozkaz, aby przyprowadzić więźnia. I pozwól, aby wszyscy, radni, rycerze i słudzy, zobaczyć mogli zemstę, jaką król Ella i Święty Kościół zgotowali niewiernemu. Wszyscy powstali, a między nimi Ella, którego twarz wciąż wyrażała niepewność. Rycerze zaczęli już się rozchodzić, nawołując swoich służących, żony i przyjaciół, aby przyłączyli się do towarzystwa. Shef podążał za swoim ojczymem. Kiedy się odwrócił dostrzegł, że tylko mnisi pozostali na swoich miejscach przy stole. - Dlaczego to powiedziałeś? - mruknął arcybiskup Wulfhere, zwracając się archidiakona. - Mogliśmy wejść w pakt z wikingami, nie odbierając sobie szansy zbawienia. Dlaczego zmusiłeś króla, żeby rzucił tego Ragnara wężom? Mnich sięgnął do swej sakiewki i podobnie jak wcześniej Cuthred, rzucił na stół jakiś przedmiot. Później dołożył jeszcze jeden. - Czy wiesz co to jest, mój panie? - spytał arcybiskupa. To moneta. Złota. Z inskrypcją podłych czcicieli Mahometa! - Została odebrana więźniowi. - Sądzisz więc, że jest tak zły, że nie można go puścić żywcem? - Nie, mój panie. Spójrz teraz na to. - To pens. Pens z naszej własnej mennicy, tu w Eoforwich. Jest na niej moje imię, o tutaj: Wulfhere. Srebrna jednopensówka. Archidiakon zabrał ze stołu monety i schował je z powrotem do sakiewki. - To bardzo mamy pieniądz, mój panie. Mało srebra, dużo ołowiu. To wszystko, na co może sobie obecnie pozwolić nasz Kościół. Nasi niewolnicy pouciekali, nasi kerlowie oszukują nas na dziesięcinach. Nawet możni dają nam coraz mniej. Tymczasem sakwy bezbożników pęcznieją od złota zrabowanego chrześcijanom. Kościół znajduje się w niebezpieczeństwie, mój panie. Nie dlatego, że może zostać pokonany bądź doszczętnie ograbiony przez pogan, z tych ciężkich ran bowiem Kościół na pewno się podźwignie. Groźne jest to, że poganie i chrześcijanie mogą się razem pojednać. A wtedy zauważą z pewnością, że wcale nas już nie potrzebują. Nie można więc dopuścić, żeby weszli ze sobą w układy. Słuchacze pokiwali zgodnie głowami, arcybiskup został przekonany. - A więc rzucimy go wężom. Kanał z wężami był kamiennym zbiornikiem wodnym pochodzącym jeszcze z czasów rzymskich, osłoniętym prowizorycznym dachem. Mnichowie z opactwa Św. Piotra w Eoforwich dumni byli ze swoich ulubieńców: mieniących się w słońcu gadów. Zeszłego lata rozesłali wiadomość do swoich poddanych z królestwa Northumbrii, aby przynosili do opactwa schwytane przez siebie żmije. Nagrodą miało być zmniejszenie dziesięciny. Czym dłuższa żmija, tym większe ulgi. Nie było tygodnia, żeby ktoś nie doręczył worka z wijącą się zawartością, która trafiała zaraz do opiekuna węży, noszącego dumny tytuł custos viperarum. Gady otoczone były troskliwą pieczą, karmione żabami i myszami, wszystko po to, żeby jak najszybciej rosły. Nadszedł wieczór i bracia przynieśli pochodnie, aby ustawić je wokół zbiornika. Dno wyłożono słomą i ciepłym piaskiem, który miał pobudzić węże do większej aktywności. Po chwili pojawił się sam custos i zaczął przywoływać z uśmiechem swoich pomocników - każdy niósł skórzany worek z żywą zawartością. Opiekun podnosił po kolei worki, pokazywał je tłumowi, który tłoczył się już i przepychał wokół krawędzi pustego zbiornika. Następnie rozwiązywał worki i wysypywał węże na piasek. Za każdym razem opróżniał worek w innym miejscu, chciał bowiem, aby węże rozpełzły się po całym placu. Na końcu zjawił się król w otoczeniu radnych i gwardii przybocznej. Przyprowadzono więźnia. Pośród wojowników z dalekiej Północy było takie powiedzenie: "mężczyzna nie powinien utykać, dopóki obie jego nogi są tej samej długości". Ragnar rzeczywiście nie utykał, choć z trudem trzymał się na nogach. Przesłuchania prowadzone przez Cuthreda nie należały do łagodnych. Rycerze podeszli do krawędzi zbiornika, a następnie cofnęli się nieco, ustępując miejsca więźniowi, żeby mógł zobaczyć co go wkrótce czeka. Ragnar uśmiechnął się szeroko, odsłaniając połamane zęby. Miał związane z tyłu ręce, a na sobie kożuch z koziej skóry. - Wiedz, że masz wybór - zaczął archidiakon Erkenbert starając się mówić prostą handlową angielszczyzną. - Jeżeli przyjmiesz chrzest, będziesz żył. Żył jako niewolnik. Wiking wydął pogardliwie wargi. - Wy, księża. Znam ja waszą mowę. Mówicie: będę żył. Ale jak żył? Jako niewolnik, mówicie. A ja wiem, jakie to życie. Bez oczu i języka. Obcięte nogi, podcięte ścięgna, nie można chodzić. Wyprostował się i wziął głęboki oddech. - Walczę już od trzydziestu wiosen - głos Ragnara wznosił się teraz jak hymn - czterystu mężczyzn zginęło z mej ręki, tysiąc kobiet zgwałciłem, spaliłem wiele opactw, sprzedawałem też dzieci. Wielu płakało z mego powodu, ja nie płakałem za nikim. Teraz stoję przed wami, jak Gunnar, bogiem urodzony. Czyńcie swą przeklętą powinność i niech błyszczący gad ugodzi mnie w samo serce. Nie będę błagał o przebaczenie. Całe życie walczyłem mieczem! - Brać go - warknął Ella zza pleców wikinga i straże zaczęły ciągnąć Ragnara w stronę krawędzi. - Zatrzymajcie się! - krzyknął Erkenbert. - Najpierw trzeba związać mu nogi. Strażnicy związali więc Ragnara dokładnie; nie stawiał zresztą oporu. Potem ułożyli go na krawędzi zbiornika i popchnęli w dół. Upadł w sam środek kłębowiska. Węże rzuciły się na niego. Ubrany w swoje grube skórzane szaty wiking śmiał się jednak urągliwie. - Nie mogą go ukąsić - zawołał ktoś z wyraźnym rozczarowaniem w głosie - jego ubranie jest za grube. - Mogą przecież ukąsić go w ręce albo w twarz - wyjaśnił opiekun węży, broniąc honoru swych podopiecznych. Jedna z największych żmij znalazła się rzeczywiście tuż koło twarzy Ragnara. Przez chwilę wyglądało jakby patrzyli sobie w oczy, przy czym rozwidlony język gada dotykał prawie ludzkiego policzka. Widzowie zamarli w oczekiwaniu. Nagle głowa wikinga wyskoczyła do przodu z rozwartymi zębami. Trysnęła krew i wąż opadł martwy z odgryzioną głową. Ragnar zaśmiał się tryumfalnie i zaczął toczyć się po wężach, wciskając je w ziemię całym ciężarem swego potężnego ciała. - On je pozabija! - krzyknął custos zdławionym głosem. Ella z obrzydzeniem na twarzy podszedł do strażników i pstryknął palcami. - Ty i ty. Obaj macie porządne buty. Wyciągniecie go stamtąd i przyniesiecie na górę. Zapamiętam to sobie - dodał głucho, zwracając się do Erkenberta. - Zrobiłeś z nas wszystkich durniów. Przyglądał się chwilę w milczeniu. - A teraz uwolnijcie jego ręce i nogi - krzyknął do powracających strażników - ściągnijcie z niego ubranie i zwiążcie na nowo. Ty i ty. Przyniesiecie gorącej wody, węże lubią gorąco. Jeżeli rozgrzejemy mu skórę będą do niego lgnęły. I jeszcze jedno: tym razem będzie starał się leżeć nieruchomo, aby popsuć nam szyki, więc przywiążcie mu jedną rękę do ciała, a nadgarstek drugiej owińcie sznurem. Drugi koniec będziemy trzymać na górze, w ten sposób zmusimy Ragnara, żeby się poruszył. Więzień został znowu zepchnięty. Wciąż milczał, uśmiechał się tylko. Tym razem sam król kierował całą akcją. Rozkazał, aby rzucić Ragnara w to miejsce, gdzie zebrały się największe węże. Po kilku sekundach zaczęły one podpełzać do parującego w chłodnym powietrzu nagiego ciała, powoli wślizgując się na nie. Przez tłum przeszedł pomruk obrzydzenia. Nagle król pociągnął za sznur, raz i drugi. Ramię poruszyło się, a wystraszone węże zaczęły syczeć i kąsać, jeden po drugim wypełniały ciało mężczyzny trucizną. Widzowie zauważyli, że twarz wikinga zaczyna się powoli zmieniać, puchnąć i sinieć. Kiedy jego oczy zaczęły wychodzić z orbit, a spuchnięty język sztywnieć Ragnar zakrzyknął po raz ostatni. - Gnythja mundu grisir ef galtar hag vissi! - Co on tam gada? - mruczał tłum. - Co to może znaczyć? Nie znam wprawdzie norweskiego, pomyślał Shef, czuję jednak, że nie wróży to nic dobrego. "Gnythja mundu grisir ef galtar hag vissi" - słowa te wciąż dźwięczały w uszach potężnego mężczyzny, który stał wyprostowany na dziobie wojennego okrętu. Statek znajdował się kilkaset mil na wschód od wybrzeża Anglii i zbliżał się właśnie do duńskiego wybrzeża w okolicy Sjaelland. Miał przecież tak znikome szansę, żeby je usłyszeć. Czy Ragnar mówił sam do siebie? A może wiedział, że ktoś zrozumie i zapamięta jego słowa. Trudno jednak podejrzewać, że ktoś z kręgu króla Elli mógłby znać norweski, albo przynajmniej zrozumieć te kilka słów, które wyrzekł Ragnar. Jednakże mówi się czasem, że umierający miewają wizje. Ragnar wiedział, że słowa jego nie pozostaną bez odpowiedzi. Lecz jeśli były to słowa przeznaczenia, doprawdy przedziwną sobie obrały drogę, żeby do niego dotrzeć! W tłumie otaczającym wypełniony wężami zbiornik znalazła się kobieta, konkubina jednego z możnych Anglików, "lemman", jak je tam nazywają. Zanim jednak jej pan kupił ją na londyńskim targowisku, kobieta ta służyła na dworze króla Maelsechnaill w Irlandii, gdzie często mówiło się po norwesku. Zrozumiała słowa Ragnara i miała na tyle zdrowego rozsądku, żeby nie powiedzieć o tym swemu panu. Cóż, pozbawione sprytu konkubiny nie dożywają zazwyczaj wieku, w którym mogłyby oglądać zmierzch własnej urody. Zamiast swemu panu wyjawiła ten sekret swojemu kochankowi, kupcowi, który wyruszał właśnie na południe, a on przekazał go swoim towarzyszom podróży. Pomiędzy nimi znalazł się pewien zbiegły niewolnik, niegdyś rybak, któremu historia ta wydała się szczególnie bliska, bowiem przypadkowo uczestniczył on w pojmaniu Ragnara. W Londynie, gdzie poczuł się już zupełnie swobodny, niewolnik ten stworzył własną opowieść, którą powtarzał w zamian za kubek piwa albo plaster bekonu. Opowiadał ją w gospodach, gdzie przesiadywali marynarze z różnych stron Europy: Fryzji, Danii i państwa Franków. Wszyscy byli tu bowiem mile widziani, jeśli tylko mieli czym zapłacić. W ten właśnie sposób opowieść dotarła w końcu do uszu przybysza z dalekiej Północy. Niewolnik był głupcem, człowiekiem bez honoru. Opowieść o śmierci Ragnara była dla niego tylko wesołą historią, służącą do rozbawienia słuchaczy. Dla Branda - potężnego wojownika, który stał teraz na dziobie statku, opowieść ta znaczyła dużo więcej. Dlatego właśnie chciał opowiedzieć ją swoim rodakom. Okręt płynął teraz wzdłuż długiego fiordu, zbliżając się do płaskich terenów okolic Sjaellandu, najdalej na wschód wysuniętych duńskich posiadłości. Nie było wiatru, żagiel został zwinięty, a statek napędzała trzydziestoosobowa ekipa doświadczonych wioślarzy. Ich zanurzające się rytmicznie wiosła tworzyły zmarszczki na wygładzonej niczym staw powierzchni morza. Na brzegu dostrzec było można pasące się na rozległych pastwiskach krowy i pola wschodzących bujnie zbóż. Atmosfera spokoju była jednak pozorna, Brand dobrze o tym wiedział. Znajdował się w centrum największej za