Harry Harrison Młot i Krzyż Część pierwsza - Thrall The Hammer And The Cross Przełożył Piotr Szarota Wydanie oryginalne: 1993 Wydanie polskie: 1995 Qui credit in Filium, habet vitam aeternam; qui autem incredulus est Filio, non videbit vitam, sed ira Dei manet super eum. Kto wierzy w Syna, ma żywot wieczny, kto zaś nie słucha Syna, nie ujrzy żywota, lecz gniew Boży ciąży na nim. - Ewangelia Św. Jana, 3:36 Angusta est domus: utrosque tenere non potent. Non vult rex celestis cum paganis et perditis nominetenus regibus communionem habere; quia rex ille aeternus regnat in caelis, ille paganus perditus plangit in inferno. Domostwo jest wąskie; nie pomieści wszystkich. Król Niebieski nie ma życzenia wiązać się z tymi, którzy sami mienią się królami; jeden tylko nieśmiertelny król włada w Niebiesiech, pogańscy królowie niechaj jęczą w Piekle. - Alcuin, diakon Yorku, A.D. 797 Gravissima calamitas umquam supra Occidentem acci-dens erat religio Christiana. Największą plagą, jaka spadła dotąd na Zachód, było chrześcijaństwo. - Gore Vidal, A.D. 1987 Rozdział pierwszy PÓŁNOCNE WYBRZEŻE ANGLII, A.D. 865 Wiosna. Początek wiosny na przylądku Flamborough, gdzie skały Yorkshire wcinają się w morze, niczym harpun ważący miliony ton. Z przylądka rozciąga się widok na Morze Północne, skąd nieustannie grozi atak wikingów. W obliczu tego zagrożenia władcy niewielkich królestw anglosaskich zaczęli niechętnie jednoczyć swe siły. Niechęć brała początek w naznaczonej zbrodniami i wzajemną nienawiścią historii Anglów i Sasów, którzy przybyli na Wyspy przed kilkoma wiekami. Były to plemiona dumnych i szlachetnych wojowników, którzy pokonali wojska walijskie i - jak powiedziałby poeta - zawładnęli tą ziemią. Wielmożny Godwin zaklął cicho okrążając drewnianą palisadę otaczającą niewielki fort wzniesiony na najdalej wysuniętym krańcu przylądka. Wiosna! Być może w innych rejonach tego kraju wydłużające się dni i jasne wieczory to zieleń traw, kwitnienie jaskrów i krowy z nabrzmiałymi mlekiem wymionami, jednak tu, na przylądku Flamborough, wiosna zwiastuje wiatr. Oznacza towarzyszące zrównaniu dnia z nocą burze i wichury. Za plecami pozostawił Godwin niskie i powykrzywiane drzewa, które stały w szeregu jak ludzie; te na samym początku były najniższe, każde następne było o kilka cali wyższe. Wskazując w ten sposób kierunek wiatru, wskazywały jednocześnie morze. Z trzech stron szara toń wznosiła się i opadała powoli, żywa i groźna niczym olbrzymie zwierzę. Pojawiające się na powierzchni fale rozrywane były po chwili gwałtownymi podmuchami wiatru, tak że toń znowu stawała się płaska. Szare morze, szare niebo, szkwał zacierający linię horyzontu, cały ten świat pozbawiony był żywszego koloru, nie licząc chwil, kiedy rozpędzone fale rozbijały się o skalne ściany przylądka wzbijając fontanny rozpylonej wody. Godwin stał tam już tak długo, że nie zwracał uwagi na grzmot rozbryzgującej się wody. W końcu poczuł jak woda, która zdążyła już zmoczyć jego płaszcz i kaptur, zaczyna spływać po twarzy. Początkowe uczucie świeżości zastąpił teraz smak soli. W sumie to bez różnicy - pomyślał zrezygnowany. Tak czy inaczej woda była jednakowo zimna. Mógłby wrócić do szałasu, wyrzucić precz niewolników i ogrzać przy ogniu zmarznięte stopy i dłonie. W taki dzień nie należało obawiać się najazdu. Wikingowie byli żeglarzami, mówiono nawet, że najlepszymi na świecie, a nie trzeba być przecież wielkim żeglarzem, aby wiedzieć, że wypływanie na morze w taki dzień nie ma sensu. Wiatr był wschodni, północno-wschodni - jak zauważył Godwin, doskonały gdy płynęło się z Danii, jednak trudno wyobrazić sobie manewrowanie na tak wzburzonym morzu. Niepodobna też myśleć o bezpiecznym przybiciu do brzegu. Nie, to było zupełnie wykluczone. Równie dobrze mógłby wygrzewać się teraz przy ogniu. Godwin popatrzył z tęsknotą w stronę szałasu i sączącego się stamtąd dymu rozwiewanego wciąż przez wiatr, odwrócił się jednak i znów zaczął przechadzać się wzdłuż palisady. Tak jak nauczył go jego władca. "Lepiej nic nie myśl, Godwin" - zwykł mawiać. "Nie myśl: może przypłyną dzisiaj, może nie przypłyną. Nie myśl, że lepiej jest czuwać o pewnej porze dnia niż o innej. Gdy jest widno, stój na skale. Obserwuj morze przez cały czas. W przeciwnym razie, któregoś dnia będziesz myślał jedno, a jakiś Stein albo Olaf pomyśli sobie co innego i zdąży przybić do brzegu i wedrzeć się dwadzieścia mil w głąb lądu, zanim zdołamy go zatrzymać, jeżeli w ogóle nam się to uda. A będzie nas to kosztować sto istnień ludzkich i sto funtów w srebrze, naszą trzodę i spalone obejścia. Potem przez lata całe ludzie nie będą płacić dzierżawy. Bądź więc czujny, mój tanie, inaczej ucierpią twoje własne dobra". Tak mówił jego władca, Ella, a czarny kruk Erkenbert pochylił się nad pergaminem i skrzypiącym piórem począł wypisywać tajemne wersy, których Godwin lękał się bardziej niż wikingów. "Dwa miesiące służby na przylądku Flamborough - odczytał w końcu - powierzam mojemu tanowi Godwinowi. Ma czuwać aż do trzeciej niedzieli po Ramis Palmarum". Kazali mu czuwać, więc będzie im posłuszny. Jednak nie musi się przy tym umartwiać. Godwin wrzasnął na niewolników, aby przynieśli mu gorącego piwa z przyprawami, które kazał wcześniej przygotować. Natychmiast pojawił się jeden z nich niosąc przed sobą kubek. Godwin spojrzał na niewolnika z głęboką niechęcią. Przeklęty głupiec. Godwin trzymał go u siebie, miał bowiem ostry wzrok, lecz był to powód jedyny. Zwał się Merla. Kiedyś był rybakiem. Raz przyszła ciężka zima, Merla prawie nic nie łowił i popadł w długi u swoich dziedziców, mnichów z opactwa Św. Jana w Beverley. Najpierw sprzedał łódź, aby spłacić długi i nakarmić żonę oraz przychówek. Potem, kiedy pieniądze się skończyły i nie stać go już było na jedzenie, musiał sprzedać swą rodzinę komuś bogatszemu. Na końcu sprzedał się sam swoim mnichom, a oni oddali go na służbę Godwinowi. Przeklęty głupiec. Gdyby ten niewolnik był człowiekiem honorowym, sprzedałby się na samym początku, a pieniądze oddał krewnym żony, tak że mogliby przyjąć ją do swego domu. Gdyby był rozsądny, sprzedałby najpierw żonę i dzieci, a zatrzymał łódź, wtedy miałby jeszcze szansę na ich wykupienie. Lecz Merla nie był ani rozsądny, ani honorowy. Godwin odwrócił się plecami do wiatru i morza i pociągnął tęgi łyk z wypełnionego po brzegi kubka. Przynajmniej widział, że nikt z niego nie pił. Można ich było wyszkolić jedynie porządnym biciem. Ale na co się teraz gapi ten żałosny rogacz? Na co wskazuje, rozdziawiając usta? - Statki! - krzyknął wreszcie Merla. - Statki wikingów, dwie mile od brzegu! Są tam! Spójrz, panie! Godwin odwrócił się bez zastanowienia i zaklął, gdy gorące piwo prysnęło na dłoń. Usiłował dojrzeć to, co wskazywał niewolnik. Czy to nie jakiś punkt, w miejscu, gdzie chmura styka się prawie z falami? Nie, nic tam nie ma. Chociaż... Naprawdę trudno było dostrzec coś dokładnie, wysokość fal dochodziła chyba do dwudziestu stóp, co wystarczyło, aby przesłonić praktycznie każdy statek płynący ze zwiniętymi żaglami. - Znowu je widzę - krzyknął Merla. - Dwa statki, jeden niedaleko drugiego. - Długie łodzie? - Nie, panie, to knory. Godwin cisnął za siebie kubek, chwycił rękę niewolnika swoim żelaznym uściskiem i spoliczkował go dwukrotnie przemokniętą skórzaną rękawicą. Merla stracił oddech i skulił się z bólu, lecz nie miał odwagi zasłonić się przed ciosem. - Mów po angielsku, ty sobacze pomiotło! I mów do rzeczy. - Knor, panie, to statek handlowy. Głęboko wydrążony, do przewożenia towarów - zawahał się przez chwilę, bojąc się ujawnić swoją wiedzę, a zarazem wystraszony konsekwencjami jej zatajenia. - Mogę je rozpoznać dzięki... dzięki kształtowi ich dziobów. To muszą być wikingowie. Nasze statki wyglądają inaczej. Godwin spojrzał ponownie na morze, jego gniew zaczynał stopniowo ustępować wątpliwościom i rosnącemu przerażeniu, które ścisnęło zimną obręczą żołądek. - Merla, słuchaj co teraz powiem - szepnął. - Zastanów się dobrze. Jeżeli to wikingowie, muszę postawić na nogi całą naszą straż przybrzeżną. Każdego, stąd aż do Bridlington. W gruncie rzeczy to tylko nędzni kerlowie i niewolnicy. Nic się nie stanie, jeśli wyciągniemy ich teraz z wyrek i odciągniemy od nie domytych małżonek. Ale będę musiał zrobić coś jeszcze. Jak tylko straże zostaną zwołane, poślę posłańców do opactwa w Beverley, do mnichów od Św. Jana, twoich panów, jak pewnie pamiętasz. Urwał wpatrując się w rozszerzone przerażeniem oczy Merli, który pamiętał aż za dobrze swoich opiekunów. - ...A oni wezwą tanów Elli i ogłoszą werbunek. Nie będzie najlepiej, gdy przyjadą tutaj, a piraci zmylą nas i zamiast na Flamborough wylądują na Spurn, dwadzieścia mil stąd. Wtedy będzie już za późno, lecz teraz możemy się jeszcze namyślić, gdzie posłać oddziały. Jeśli przyjadą tu w taką pogodę, w deszcz, zupełnie na próżno, z powodu fałszywego alarmu jakiegoś durnia, a na dodatek jeśli wikingowie zajdą ich od tyłu... Oj, będę miał wtedy kłopoty, Merla - Godwin pchnął osłabionego z niedożywienia niewolnika na ziemię, a jego głos stał się ostrzejszy. - Przysięgam jednak na wszechmogącego Boga, że ty, Merla, będziesz tego żałował do końca życia. Zresztą po laniu, jakie ci sprawię, może nie będzie to trwało tak długo. Wiedz jednak, że jeśli tam są naprawdę statki wikingów, a ty pozwolisz, żebym nie wszczął alarmu, oddam cię z powrotem czarnym mnichom i powiem im, że nic mi po tobie. Odetchnął głęboko i popatrzył na Merlę. - A teraz, gadaj! Są tam statki wikingów, czy nie? Niewolnik spojrzał badawczo na morze - na jego twarzy znać było napięcie. Pomyślał, że nie powinien był w ogóle się odzywać. Co to dla niego za różnica, czy wikingowie zajmą Flamborough, albo Bridlington, albo nawet samo opactwo Beverley? Nie wezmą go przecież w gorszą niewolę, a może nawet ci obcy poganie okażą się lepszymi panami niż jego chrześcijańscy władcy. Za późno już jednak na takie myśli. Niebo przejaśniło się na chwilę i raz jeszcze dostrzegł statki, których Godwin, stary szczur lądowy, wciąż jeszcze nie widział. Merla skinął głową. - Dwa statki wikingów. Dwie mile stąd na południowy wschód. Po chwili Godwin był już daleko wykrzykując rozkazy, wołając pozostałych niewolników, krzycząc aby przyprowadzić mu konia, przynieść róg. Zwoływał swój niewielki oddział rycerzy. Merla wyprostował się i rozglądając się uważnie podszedł wolno do południowo-zachodniego naroża palisady. Co jakiś czas niebo przejaśniało się. Merla widział rozbijające się na brzegu fale, najbardziej nieprzyjazny, najniebezpieczniejszy dla statków odcinek angielskiego wybrzeża. Zebrał z palisady kępkę mchu i patrzył jak ulatuje porwana wiatrem. Na jego zatroskanej twarzy pojawił się ponury uśmiech. Może i ci wikingowie to dobrzy żeglarze, ale znaleźli się w złym miejscu, z bardzo złym wiatrem wiejącym im prosto w plecy. Jeżeli wiatr nie osłabnie, jeśli nie powstrzymają ich nagle pogańskie bóstwa z Walhalli, nie ma dla nich ratunku. Nie zobaczą już nigdy swojej Jutlandii. Dwie godziny później setka ludzi stała już wzdłuż piaszczystego wybrzeża na południe od przylądka. Ubrani byli w grube kamizelki ze skóry i skórzane nakrycia głowy, uzbrojeni zaś we włócznie i drewniane tarcze. Jedynie Godwin miał hełm z metalu, kolczugę i przypasany u boku miecz z mosiężną rękojeścią. Ludzie ci byli wartownikami, strażą wybrzeża. Ich zadaniem nie miało być odparcie wroga, gdyż nigdy nie byliby w stanie sprostać świetnie wyszkolonym wojownikom z Danii i Norwegii. Gdyby pozostawić ich samych sobie, uciekliby niechybnie zabierając ze sobą w pośpiechu dobytek i rodziny. Mieli jednak zostać wkrótce wsparci przez zwerbowanych przez tanów Northumbrii rycerzy, dla których walka oznaczała możliwość powiększenia majątku. Także wartownicy liczyli, że uda im się w odpowiednim momencie włączyć do potyczki i zebrać łupy. Lecz ostatnie łupy wzięte zostały przez Anglików aż czternaście lat temu, a na dodatek miało to miejsce w odległym królestwie Wessex, gdzie działy się różne cuda. Przyznać jednak trzeba, że pośród wartowników brak było oznak trwogi, wydawali się nawet pogodni. Byli to w przeważającej większości rybacy, których żywiołem stało się Morze Północne, najgorszy zbiornik wodny na świecie, biorąc pod uwagę nawiedzające to miejsce mgły, sztormy, olbrzymie fale i zdradzieckie prądy. Z biegiem czasu, kiedy statki stały się już bardziej widoczne, wszyscy zaczęli myśleć podobnie jak Merla - wikingowie nie mieli szans. Wartownicy byli zgodni, że szansę udanego ataku ze strony nieprzyjaciół były znikome. - Problem polega na tym - rzekł główny sędzia okręgu zwracając się do Godwina - że jeśli postawią teraz żagiel, mogą pożeglować w trzy strony: na zachód, północ albo na południe. Jeżeli popłyną na zachód - mężczyzna nakreślił linię na mokrym piasku - wpadną w nasze ręce, jeśli popłyną na północ - rozbiją się o przylądek, biada jednak jeśli uda im się go wyminąć, wtedy bowiem będą mieli wolną drogę aż do samego Cleveland. Ale na szczęście wiemy coś, czego oni nie mogą wiedzieć. W okolicy przylądka jest silny prąd. Diabelnie silny prąd. Będą mogli co najwyżej posterować swymi... - zawahał się, niepewny jak daleko może się posunąć w obecności Godwina. - Dlaczego nie popłyną więc na południe? - wtrącił Godwin. - Tego właśnie będą próbować. Myślę, że ich przywódca, jad, jak go nazywają, wie, że jego ludzie są już wycieńczeni. Mają za sobą koszmarną noc i ponury poranek, kiedy zorientowali się gdzie ich wiatry przywiodły - sędzia pokiwał głową jakby w geście zrozumienia. - A więc nie są tak wspaniałymi żeglarzami - wykrzyknął Godwin z satysfakcją. - A poza tym Bóg jest po naszej stronie. Parszywi z nich poganie, wrogowie Kościoła. Zamieszanie, jakie nagle wybuchło w szeregach wojowników, uwolniło sędziego od konieczności repliki, na którą nie mógł się jakoś zdobyć. Obaj mężczyźni odwrócili się automatycznie. Na ścieżce biegnącej wzdłuż linii przypływu zatrzymała się grupka dwunastu mężczyzn. Właśnie zsiadali z koni. Czyżby to pospolite ruszenie - pomyślał Godwin. Tanowie z Beverley? Nie, przecież nie zdążyliby przyjechać w tak krótkim czasie. Pewnie dopiero dosiadają swych koni. Mężczyzna kroczący na samym przedzie był z pewnością szlachcicem. Potężny i krzepki, miał jasne włosy i jasnoniebieskie oczy oraz dumną postawę człowieka, który nigdy nie musiał trudnić się orką i siewem. Jego szkarłatne nakrycie głowy ozdobione było złotem, złoto połyskiwało też na rękojeści miecza. Za plecami mężczyzny kroczył młodzieniec, który wydawał się jego mniejszą i młodszą kopią, z pewnością syn. Obok zaś szedł inny młodzian, wysoki i wyprostowany jak wojownik, lecz o ciemnej karnacji, ubrany skromnie w tunikę i wełniane spodnie. Parobkowie z trudem utrzymywali w miejscu wierzchowce pozostałych sześciu dobrze uzbrojonych wojowników, należących bez wątpienia do świty jakiegoś bogatego tana. Idący na przedzie mężczyzna w geście powitania wzniósł otwartą dłoń. - Nie znacie mnie - zaczął. - Jestem Wulfgar, tan króla Edmunda z East Anglii. Przez oddział wartowników przeszedł szmer dezaprobaty. - Zastanawiacie się, co tutaj robię. Zaraz wam wytłumaczę. Nienawidzę wikingów - szerokim gestem wskazał wybrzeże. - Wiem o nich więcej niż niejeden człowiek. W moim kraju, na północy, jestem strażnikiem wybrzeża z rozkazu króla Edmunda. Już dawno zrozumiałem, że my Anglicy nigdy nie pozbędziemy się tego plugastwa, jeżeli walczyć będziemy osobno. Przekonałem o tym swojego króla, a on wysłał poselstwo do waszego władcy. Obaj postanowili, że powinienem pojechać na północ i porozmawiać z mądrymi ludźmi z Beverley i Eoforwich, aby ustalić wspólne plany. Zeszłej nocy zmyliłem drogę i spotkałem twoich ludzi niosących posłanie do Beverley. Przyjechałem więc na pomoc. Czy dasz mi swe pozwolenie? Godwin skinął głową. W końcu, któż może wiedzieć czy ten prostak sędzia nie gada bzdur, pomyślał. Może tym psubratom uda się jednak tu wylądować, a wtedy parunastu rycerzy więcej bardzo się przyda. - Witaj i podejdź bliżej - rzekł po namyśle. Wulfgar pokiwał głową z widoczną satysfakcją - Widzę, że zjawiam się w odpowiedniej chwili. Na morzu miała rozegrać się za chwilę tragedia. Jeden ze statków wyprzedził drugi o jakieś pięćdziesiąt jardów i nieuchronnie zbliżał się do brzegu. Wiatr i fale miotały nim na wszystkie strony. Nagle wpłynął na mieliznę i przechylił na bok. Załoga zaczęła biegać w popłochu po pokładzie próbując zepchnąć statek z powrotem na pełne morze. Było już jednak za późno. W kierunku statku pędziła ogromna fala. Anglicy usłyszeli stłumiony przez wiatr krzyk rozpaczy, który przywitali z entuzjazmem. Była to siódma fala, ta która zawsze dochodzi najdalej w stronę lądu. W jednej chwili okręt znalazł się na jej wierzchołku, a przez burty posypała się kaskada skrzyń i beczek. Potem ze straszliwą siłą statek rzucony został o skaliste nabrzeże i oczom Anglików ukazały się walczące z żywiołem postacie, rozpaczliwie chwytające się wyrzeźbionego w kształcie smoka dziobu. Wkrótce wszystko zakryła kolejna fala, a kiedy opadła, widać już było tylko unoszące się na powierzchni deski. Rybacy pokiwali głowami, kilku się przeżegnało. Jeżeli to dobry Bóg ocalił ich od wikingów, to na chwilę tę czekali już od bardzo dawna. Drugi statek musiał wybrać inną drogę, oznaczało to, że popłynie z wiatrem na południowy wschód. Było jasne, że wikingowie nie zamierzają biernie czekać na śmierć. Za sterem pojawił się potężny mężczyzna i zaczął pospiesznie wykrzykiwać rozkazy. Jego rudą brodę widać było nawet z brzegu. Załoga zaczęła rozwijać żagiel, który natychmiast wypełnił się wiatrem. Statek pomknął nowym kursem i nabierając coraz większej szybkości rozcinał teraz powierzchnię wody. Oddalał się wyraźnie od Flamborough, kierując się w stronę przylądka Spurn. - Uciekają nam! Za mną! Na konie! - krzyknął Godwin i odtrącając na bok swego giermka ruszył galopem w pościg. Tuż za nim pogalopował Wulfgar i cała jego drużyna, z wyjątkiem ciemnowłosego chłopca, który zwrócił się w stronę stojącego bez ruchu sędziego. - Czemu zostałeś? Nie chcesz ich schwytać? Sędzia uśmiechnął się szeroko i przysiadł na piasku. - Musieli spróbować - rzekł wreszcie rzucając w powietrze garść piasku. - Nie pozostało im nic innego. Lecz nie dopłyną daleko. Rzekłszy to wstał i ruszył ku swoim ludziom. Podzielił ich na trzy oddziały. Pierwszy miał zostać na plaży i czekać na ewentualnych rozbitków, drugi pogalopował w ślad za Godwinem i drużyną Wulfgara, trzeci zaś zaczął przemierzać wybrzeże kłusem, śledząc kurs ocalałego statku. Wkrótce nawet szczury lądowe zdały sobie sprawę z tego, co sędzia dostrzegł od razu. Okręt wikingów skazany był na zagładę. Dwukrotnie załoga starała się obrócić go dziobem w stronę pełnego morza. Dwóch mężczyzn pomagało rudobrodemu wodzowi przy sterze, pozostali mocowali się z olinowaniem. Za każdym razem fale okazywały się silniejsze od ludzi i statek wciąż posuwał się równolegle do linii wybrzeża. Po kolejnym manewrze sytuacja wikingów uległa jeszcze pogorszeniu. Nawet dla niedoświadczonych Godwina i Wulfgara różnica była zauważalna. Wiatr wydawał się teraz silniejszy, morze bardziej wzburzone, a statek znoszony był wyraźnie przez silny prąd zatokowy. Rudobrody mężczyzna wciąż stał u steru wykrzykując bez przerwy komendy. Lecz z każdą chwilą, cal po calu, statek zbliżał się do żółtawej linii znaczącej początek mielizny. Było jasne, że zaraz nastąpi katastrofa. Płynąc całą naprzód okręt zarył się nagle w twardy żwir. Maszt pękł z trzaskiem i upadł pociągając za sobą połowę załogi. W przeciągu jednej chwili statek rozpadł się jak łupina orzecha i zniknął pod falami. Na powierzchni pozostało jedynie olinowanie i niewielkie kawałki potrzaskanego drewna, które znaczyły miejsce katastrofy. Pośród nich rybacy dostrzegli ludzką głowę. Rudą głowę wodza wikingów. - Jak sądzisz, uda mu się, czy nie? - spytał Wulfgar. Widzieli go teraz wyraźnie, jakieś pięćdziesiąt jardów od brzegu. Utrzymywał się wciąż w tym samym miejscu, nie próbując płynąć dalej, odkąd zobaczył zmierzające w swoim kierunku potężne fale. - Będzie próbował - odparł Godwin, nakazując swoim ludziom podejść bliżej do brzegu. - Jeśli mu się powiedzie, schwytamy go. Rudobrody zdecydował się wreszcie i zaczął płynąć rozcinając taflę wody potężnymi uderzeniami ramion. Wiedział, że tuż za nim nadciąga wielka fala. Nagle uniosła go wysoko i poniosła do przodu. Starał się utrzymać na szczycie, jakby chciał przy jej pomocy znaleźć się na samej plaży i wylądować miękko niczym biała piana podchodząca pod podeszwy skórzanych butów Godwina i Wulfgara. Prawie mu się udało, jednak tuż przed samym brzegiem fala załamała się z przerażającym hukiem. Mężczyzna przygnieciony został jej ciężarem, przetoczony do przodu, a następnie uniesiony z powrotem wraz z odpływem. - Dalej, brać go - krzyknął Godwin. - Ruszajcie się, tchórze! Nic wam nie zrobi. Dwóch rybaków wystąpiło naprzód i weszło pomiędzy fale. Wzięli rudobrodego pod ręce i zaczęli ciągnąć do brzegu. Początkowo bezwładny, wyprostował się nagle. - On żyje - wymamrotał Wulfgar w osłupieniu. - Ta fala była wystarczająco duża, aby złamać mu kark. Kiedy nogi rudobrodego dotknęły wreszcie stałego gruntu, rozejrzał się wokół i widząc przed sobą osiemdziesięciu uzbrojonych ludzi wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu. - Co za powitanie - mruknął pogardliwie. W jednej chwili odwrócił się i zadał jednemu z trzymających go rybaków dotkliwy cios krawędzią stopy. Anglik jęknął z bólu i uwolnił ramię wikinga, który wyprostował palce i wbił je w oczy drugiego z nich. Tamten krzyknął przeraźliwe, zakrył twarz dłońmi i upadł na kolana. Widać było krew spływającą po jego rękach. Teraz wiking wyciągnął zza pasa zakrzywiony nóż, wychylił się w stronę tłumu, błyskawicznie złapał najbliżej stojącego rybaka i rozpłatał mu brzuch. Kiedy reszta cofnęła się przerażona, odrzucił nóż i wyrwał z rąk trupa włócznię i topór. Minęła zaledwie chwila odkąd zjawił się na lądzie, a powalił już trzech mężczyzn. Nikt nie zamierzał pójść w ich ślady. - No dalej! - parsknął rubasznym śmiechem i odrzucił głowę do tyłu. - Ja jeden, was wielu. Kto chce walczyć z Ragnarem - krzyknął gardłowym głosem. - Który z was jest wielkim panem, który idzie pierwszy? Ty, czy ty? - wskazał włócznią Godwina i Wulfgara, którzy stali teraz osamotnieni, podczas gdy ich ludzie nadal cofali się w popłochu. - Musimy go pojmać - mruknął Godwin dobywając miecza. - Szkoda, że nie mam tarczy. Wulfgar poszedł za nim, jednak wcześniej krzyknął jeszcze do jasnowłosego chłopca, który stał o krok od niego. - Wracaj, Alfgar. Spróbujemy go rozbroić, resztę zrobią kerlowie. Dwóch Anglików zaczęło się zbliżać z obnażonymi mieczami, tymczasem wiking zdawał się tylko na to czekać, potężny niczym niedźwiedź, i z pogardliwym uśmiechem na ustach. Nagle wyskoczył do przodu z szybkością szarżującego dzika wprost na Wulfgara. Ten odskoczył przerażony i pośliznąwszy się upadł niezgrabnie. Rudobrody zamachnął się toporem i chybił przecinając powietrze, drugi cios wymierzył już jednak dokładnie. Lecz nim zdołał dosięgnąć Wulfgara, coś pociągnęło go do tyłu i pozbawiło równowagi. Wiking upadł twardo na mokry piasek, bezskutecznie próbując uwolnić ręce. Była to sieć, zwykła sieć rybacka. Przyniosło ją dwóch ludzi pod wodzą sędziego, a teraz zaciskali ją coraz ciaśniej. Jeden z nich wyrwał z dłoni wikinga topór, drugi przygwoździł do ziemi drugą rękę łamiąc za jednym zamachem drzewce włóczni i trzymające je palce. Następnie, już bezbronnego, potoczyli po piasku, owijając w kolejne zwoje jakby to był pies morski lub rekin. Wulfgar zbliżył się do nich kulejąc i wymienił spojrzenia z Godwinem. - Co my tu mamy? - mruknął. - Coś mi mówi, że nie jest to tylko zwykły kapitan pechowego okrętu. Następnie nachylił się, przyjrzał szatom wikinga i dotknął delikatnie materiału. - Kozia skóra, dobrze wyprawiona. Mówił o sobie Ragnar. Złapaliśmy samego Lothbroka. Ragnara Lothbroka. - Nie nam więc decydować o jego losie - zauważył Godwin po chwili milczenia. - Musimy go zabrać przed oblicze króla Elli. Nagle przerwał mu głos młodego, ciemnowłosego chłopca, który przybył z Wulfgarem. - Króla Elli? - spytał. - Myślałem, że królem Northumbrii jest Osbert. - Nie wiem jak wychowujecie ludzi w waszym kraju - Godwin zwrócił się do Wulfgara z wymuszoną uprzejmością - wiem tylko, że jeśli mój człowiek powiedziałby coś takiego, kazałbym mu wyrwać język. Chyba że jest to twój krewny. Nikt nie mógł go zobaczyć w mroku stajni. Ciemnowłosy chłopiec oparł głowę o siodło i wybuchnął płaczem. Plecy paliły go jak żywy ogień, a jego wełniana tunika lepiła się od krwi. Nikt jeszcze nie wychłostał go tak dotkliwie, a zaznał już w swym życiu wiele cierpienia. Wszystko przez tę wzmiankę, że są spokrewnieni, był tego pewien. Miał tylko nadzieję, że nie płakał zbyt głośno i nikt obcy go nie usłyszał. Nie pamiętał już dobrze ostatnich wypełnionych bólem godzin. Przypominał sobie, że długo jechał przez jakieś pustkowia starając się trzymać prosto w siodle. Czy dotarli aż do Eoforwich? Nie pamiętał. Teraz chciałby uciec jak najdalej. Kiedy wreszcie zdoła zmyć z siebie winę ojca? Kiedy uwolni się w końcu od nienawiści ojczyma? Gdy Shef uspokoił się trochę, zaczął rozpinać popręg mocując się z twardą skórą. Był pewien, że Wulfgar uczyni z niego wkrótce swego niewolnika, założy na szyję żelazną obręcz i nie zważając na nieśmiałe protesty matki sprzeda na jakimś targu, w Thetford, albo w Lincoln. Na pewno weźmie za niego spore pieniądze. Przecież kręcił się często koło kuźni, gdzie ukrywał się przed gniewem ojczyma, poza tym lubił ogień, pomagał kowalowi, dął w miechy, rozkuwał surowe żelazo, z czasem zaczął nawet wyrabiać własne narzędzia. W końcu wykuł swój własny miecz. Kiedy zostanie niewolnikiem, nie będzie mu wolno go zatrzymać. Kto wie, może powinien już teraz uciekać. Niewolnikom udaje się czasem zbiec, zazwyczaj jednak nawet nie próbują. Zdjął siodło i rozejrzał się po obcej stajni w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby je położyć. Drzwi otworzyły się nagle wpuszczając do środka smugę światła i powiew zimna. - Jeszcze nie skończyłeś? - spytał pogardliwie Alfgar. - Lepiej to już zostaw, przyślę zaraz giermka. Mój ojciec wezwany został na naradę z królem i możnymi. Potrzebuje sługi, który czuwałby za jego krzesłem i nalewałby mu piwa. Ja się do tego nie nadaję, ty pójdziesz. Czeka już na ciebie jeden z tanów, żeby dać ci dokładne instrukcje. Oto Shef, wychłostany tak, że ledwo trzymał się na nogach, posłany zostaje do zamku króla, wzniesionego niedawno na ruinach rzymskich fortyfikacji. W sercu chłopca coś poruszyło się gwałtownie, poczuł nagle przypływ podniecenia. Narada? Możni ludzie? Pewnie zadecydują o losie jeńca, tego wielkiego wojownika. Będzie miał o czym opowiadać Godivie, żaden z mędrków w Emneth nie wymyśli lepszej historii. - I trzymaj język za zębami - ciągnął Alfgar - w przeciwnym razie, naprawdę wyrwą ci język. I zapamiętaj raz na zawsze: to Ella jest teraz królem Northumbrii. Poza tym nie jesteś krewnym mego ojca. Rozdział drugi - Sądzimy, że to Ragnar Lothbrok, ale skąd niby mamy to wiedzieć - spytał król Ella. Dwunastu mężczyzn siedziało wokół okrągłego stołu, wszyscy na niskich taboretach, wszyscy z wyjątkiem króla, który zasiadał na wielkim rzeźbionym tronie. Obecni w większości ubrani byli jak król, bądź jak Wulfgar, który znajdował się po jego lewej stronie. Mieli na sobie płaszcze skrojone z jaskrawej materii, których nie zdejmowali z uwagi na panujące w sali przeciągi oraz ozdobione złotem i srebrem nadgarstki. Złotem połyskiwały także ich klamry, sprzączki i pasy. Zebrał się tu kwiat rycerstwa Northumbrii, posiadacze wielkich obszarów ziemskich na południu i wschodzie kraju, wierni stronnicy króla, którym udało się wynieść go na tron i obalić jego rywala Osberta. Na swych taboretach czuli się nieswojo, jak przystało na ludzi, którzy większość życia spędzili na własnych nogach, bądź w siodle. Przy stole siedziało jeszcze czterech mężczyzn, którzy trzymali się razem, jakby celowo izolując się od rycerstwa. Trzech z nich miało na sobie czarne szaty i kaptury mnichów od Św. Benedykta, czwarty nosił strój biskupi. Siedzieli wygodnie rozparci, trzymając w pogotowiu gliniane tabliczki i rylce, gotowi zapisać każde wypowiedziane przy stole słowo, przygotowani do forsowania własnych opinii. Jeden z mężczyzn zdecydował się odpowiedzieć na pytanie, zadane przez króla. Nazywał się Cuthred i był kapitanem straży przybocznej. - Nie możemy znaleźć nikogo, kto mógłby go rozpoznać - przyznał. - Wszyscy, którzy mieli okazję zmierzyć się kiedyś w otwartej walce z Ragnarem, nie żyją. Wszyscy z wyjątkiem walecznego tana króla Edmunda, który dziś tu z nami zasiada. Nawet to nie przesądza jednak, że człowiek ten to rzeczywiście Ragnar Lothbrok. Myślę jednak, że to on. Po pierwsze dlatego, że nic nie mówi. Nie chwaląc się, potrafię skłonić ludzi do mówienia, ten kto mi się opiera, nie może być zwyczajnym piratem. To musi być człowiek, któremu się wydaje, że jest kimś. Po drugie: co robiły tutaj te statki? Wiemy, że wracały z południa i zostały zepchnięte z kursu, tak że przez kilka dni musiały walczyć z żywiołem. Wiemy też, że były to statki handlowe. Jakie towary wiezie się zwykle na południe? Niewolników. Nie chcą tam wełny ani futer, nie chcą piwa. Ci ludzie na statkach byli więc handlarzami niewolników wracającymi po załatwieniu transakcji. Ragnar jest handlarzem niewolników i jest to na pewno ktoś, kto się liczy. Wszystko pasuje, nie mamy tylko dowodów. Cuthred pociągnął tęgi łyk piwa ze swojego kubka, wyczerpany nieco długą przemową. - Jest jednak coś, co mnie ostatecznie przekonało. Co wiemy o Ragnarze? - Cuthred rozejrzał się po twarzach siedzących wokół stołu mężczyzn. - Z pewnością to, że jest łajdakiem. - Rabował kościoły i gwałcił zakonnice! - wykrzyknął arcybiskup Wulfhere siedzący po przeciwnej stronie stołu. - Dopadły go wreszcie własne grzechy! - Ośmielam się jednak zauważyć - dodał Cuthred - że jest jedna rzecz, która odróżnia Ragnara od pozostałych bezbożników i wrogów Kościoła. Ragnar posiada wiele cennych informacji. Jest trochę podobny do mnie, potrafi zmusić ludzi do mówienia. Słyszałem, że ma na to własny sposób - kapitan zniżył głos. - Jeżeli uda mu się kogoś schwytać, pierwszą rzeczą, którą robi jest, bez żadnych wstępnych rozmów czy dyskusji, wyłupienie ofierze oka. Potem wciąż milcząc znów sięga w stronę głowy tamtego człowieka gotowy wyłupić mu drugie. Jeżeli człowiek ma do powiedzenia coś, co akurat interesuje Ragnara, jego szczęście. Jeśli nie, trudno, już po nim. Mówią, że Ragnar krzywdzi wielu ludzi, lecz kerlowie nie są przecież na ogół wiele warci. Mówią, że Ragnar bierze to pod uwagę i dzięki takiemu przekonaniu oszczędza swój czas i energię. - Czy znaczy to, że nasz więzień zapoznał cię ze swoimi poglądami? - spytał jeden z mnichów. - Czy wyjawił ci to w trakcie przyjacielskiej pogawędki o sprawach zawodowych? - Nie - Cuthred wychylił kolejny łyk piwa - ale widziałem jego paznokcie. Wszystkie krótko spiłowane, wszystkie z wyjątkiem prawego kciuka. Jest na cal długi i twardy jak stal. Spójrzcie, przyniosłem go tu ze sobą - Cuthred rzucił na stół zakrwawiony szpon. - A więc to Ragnar - rzekł król Ella przerywając milczenie. - Co z nim teraz zrobimy? Wojownicy wymienili zdziwione spojrzenia. - Myślisz, że nie zasługuje na ścięcie - odważył się spytać Cuthred. - Mamy go powiesić? - A może coś jeszcze gorszego? - włączył się jeden z rycerzy. - Może potraktujemy go jak zbiegłego niewolnika? A może zrobimy mu to, co poganie temu świętemu, no, temu, co go żywcem przypiekali. Jak też on się nazywał... - Mam inny pomysł - przerwał mu Ella. - Możemy go po prostu wypuścić. Na twarzach zebranych pojawiło się osłupienie. Król pochylił się nad stołem i przebiegł wzrokiem po sali obdarzając każdego z podwładnych badawczym spojrzeniem. - Pomyślcie, dlaczego jestem królem? Jestem królem, ponieważ Osbert - to zapomniane imię wywołało wyraźne poruszenie wśród zebranych, a dla stojącego za plecami Wulfgara sługi było jak ukłucie bólu - ponieważ Osbert nie był w stanie obronić królestwa przed najazdami wikingów. Robił po prostu to, co czyniliśmy od wieków. Rozkazał każdemu z nas wystawić własne straże, a w razie ataku organizować samoobronę. Było więc tak, że dziesięć okrętów uderzało na jakieś miasto i grabiło je doszczętnie, podczas gdy ludzie w innych osadach nakładali na głowy koce i dziękowali Bogu, że ich ten los ominął. Co ja w tej sytuacji uczyniłem? Wiecie dobrze, jak było. Pozostawiłem na wybrzeżu tylko punkty obserwacyjne, zorganizowałem system wczesnego ostrzegania, a w razie ataku z morza ogłaszałem pospolite ruszenie. Teraz, gdy próbują nas atakować, odpowiadamy atakiem z naszej strony, zanim jeszcze uda im się zagrozić naszym miastom. To są nowe idee. I sądzę, że tu także musimy wymyślić coś nowego. Możemy pozwolić mu odejść. Możemy zawrzeć z nim układ. Będzie musiał pozostawić Northumbrię w spokoju. Odda nam zakładników, a my będziemy traktować go jak naszego honorowego gościa, a potem wyślemy go z powrotem z masą podarków. Nie będzie nas to drogo kosztować, a może przynieść nam dużo pożytku. I darujemy mu dalsze rozmowy z Cuthredem. Co wy na to? Rycerze patrzyli po sobie, unosząc brwi i kręcąc z niedowierzania głowami. - Mogłoby się to udać - mruknął Cuthred. Wulfgar chrząknął przygotowując się do odpowiedzi, jego twarz było czerwona z gniewu. Ubiegł go jeden z mnichów. - Nie powinieneś tego czynić, mój panie. - Nie powinienem? - Nie możesz. Musisz dbać nie tylko o sprawy tego świata. Arcybiskup, nasz ojciec i niegdysiejszy brat, przypomniał nam o haniebnych czynach, jakich dopuścił się Ragnar na szkodę Chrystusowego Kościoła. Czyny, które dotykały nas zarówno jako ludzi, jak i chrześcijan - moglibyśmy wybaczyć. Jednak nie zbrodnie wymierzone w nasz Święty Kościół. Te zbrodnie powinniśmy pomścić z całą stanowczością. Ile kościołów spalił Ragnar? Ilu chrześcijan, kobiet i mężczyzn, sprzedał poganom jako niewolników, ilu oddał wyznawcom Mahometa? Ile cennych relikwii zostało zniszczonych? Ile skarbców ograbionych? Gdy wybaczysz mu to wszystko, grzech ten ciążyć będzie na twoim sumieniu. Zagrozić to może także zbawieniu wszystkich zebranych przy tym stole ludzi. Nie, królu, to nam powinieneś oddać Ragnara. Pozwól, abyśmy pokazali, co spotka każdego kto wystąpi przeciw Kościołowi. A kiedy wieść ta dotrze do pogan, do tych morskich rabusiów, niech wiedzą odtąd, że ramię Kościoła jest tak mocne, jak nieskończone jego miłosierdzie. Pozwól, żebyśmy wtrącili go do kanału z wężami. Niech ludzie opowiadają o wężach króla Elli. Król zawahał się, widział jaki entuzjazm i podniecenie wzbudziły słowa mnicha u jego rycerzy. - Nie widziałem dotąd człowieka rzucanego gadom na pożarcie - wykrzyknął z zapałem Wulfgar - ale na to zasługuje każdy wiking. I to właśnie powiem mojemu królowi, chwaląc mądrość króla Elli. Mnich, którego przemowa tak się spodobała podniósł się, żeby podsumować dyskusję. Był to archidiakon Erkenbert. - Wszystko jest już przygotowane, czekamy tylko na twój rozkaz, aby przyprowadzić więźnia. I pozwól, aby wszyscy, radni, rycerze i słudzy, zobaczyć mogli zemstę, jaką król Ella i Święty Kościół zgotowali niewiernemu. Wszyscy powstali, a między nimi Ella, którego twarz wciąż wyrażała niepewność. Rycerze zaczęli już się rozchodzić, nawołując swoich służących, żony i przyjaciół, aby przyłączyli się do towarzystwa. Shef podążał za swoim ojczymem. Kiedy się odwrócił dostrzegł, że tylko mnisi pozostali na swoich miejscach przy stole. - Dlaczego to powiedziałeś? - mruknął arcybiskup Wulfhere, zwracając się archidiakona. - Mogliśmy wejść w pakt z wikingami, nie odbierając sobie szansy zbawienia. Dlaczego zmusiłeś króla, żeby rzucił tego Ragnara wężom? Mnich sięgnął do swej sakiewki i podobnie jak wcześniej Cuthred, rzucił na stół jakiś przedmiot. Później dołożył jeszcze jeden. - Czy wiesz co to jest, mój panie? - spytał arcybiskupa. To moneta. Złota. Z inskrypcją podłych czcicieli Mahometa! - Została odebrana więźniowi. - Sądzisz więc, że jest tak zły, że nie można go puścić żywcem? - Nie, mój panie. Spójrz teraz na to. - To pens. Pens z naszej własnej mennicy, tu w Eoforwich. Jest na niej moje imię, o tutaj: Wulfhere. Srebrna jednopensówka. Archidiakon zabrał ze stołu monety i schował je z powrotem do sakiewki. - To bardzo mamy pieniądz, mój panie. Mało srebra, dużo ołowiu. To wszystko, na co może sobie obecnie pozwolić nasz Kościół. Nasi niewolnicy pouciekali, nasi kerlowie oszukują nas na dziesięcinach. Nawet możni dają nam coraz mniej. Tymczasem sakwy bezbożników pęcznieją od złota zrabowanego chrześcijanom. Kościół znajduje się w niebezpieczeństwie, mój panie. Nie dlatego, że może zostać pokonany bądź doszczętnie ograbiony przez pogan, z tych ciężkich ran bowiem Kościół na pewno się podźwignie. Groźne jest to, że poganie i chrześcijanie mogą się razem pojednać. A wtedy zauważą z pewnością, że wcale nas już nie potrzebują. Nie można więc dopuścić, żeby weszli ze sobą w układy. Słuchacze pokiwali zgodnie głowami, arcybiskup został przekonany. - A więc rzucimy go wężom. Kanał z wężami był kamiennym zbiornikiem wodnym pochodzącym jeszcze z czasów rzymskich, osłoniętym prowizorycznym dachem. Mnichowie z opactwa Św. Piotra w Eoforwich dumni byli ze swoich ulubieńców: mieniących się w słońcu gadów. Zeszłego lata rozesłali wiadomość do swoich poddanych z królestwa Northumbrii, aby przynosili do opactwa schwytane przez siebie żmije. Nagrodą miało być zmniejszenie dziesięciny. Czym dłuższa żmija, tym większe ulgi. Nie było tygodnia, żeby ktoś nie doręczył worka z wijącą się zawartością, która trafiała zaraz do opiekuna węży, noszącego dumny tytuł custos viperarum. Gady otoczone były troskliwą pieczą, karmione żabami i myszami, wszystko po to, żeby jak najszybciej rosły. Nadszedł wieczór i bracia przynieśli pochodnie, aby ustawić je wokół zbiornika. Dno wyłożono słomą i ciepłym piaskiem, który miał pobudzić węże do większej aktywności. Po chwili pojawił się sam custos i zaczął przywoływać z uśmiechem swoich pomocników - każdy niósł skórzany worek z żywą zawartością. Opiekun podnosił po kolei worki, pokazywał je tłumowi, który tłoczył się już i przepychał wokół krawędzi pustego zbiornika. Następnie rozwiązywał worki i wysypywał węże na piasek. Za każdym razem opróżniał worek w innym miejscu, chciał bowiem, aby węże rozpełzły się po całym placu. Na końcu zjawił się król w otoczeniu radnych i gwardii przybocznej. Przyprowadzono więźnia. Pośród wojowników z dalekiej Północy było takie powiedzenie: "mężczyzna nie powinien utykać, dopóki obie jego nogi są tej samej długości". Ragnar rzeczywiście nie utykał, choć z trudem trzymał się na nogach. Przesłuchania prowadzone przez Cuthreda nie należały do łagodnych. Rycerze podeszli do krawędzi zbiornika, a następnie cofnęli się nieco, ustępując miejsca więźniowi, żeby mógł zobaczyć co go wkrótce czeka. Ragnar uśmiechnął się szeroko, odsłaniając połamane zęby. Miał związane z tyłu ręce, a na sobie kożuch z koziej skóry. - Wiedz, że masz wybór - zaczął archidiakon Erkenbert starając się mówić prostą handlową angielszczyzną. - Jeżeli przyjmiesz chrzest, będziesz żył. Żył jako niewolnik. Wiking wydął pogardliwie wargi. - Wy, księża. Znam ja waszą mowę. Mówicie: będę żył. Ale jak żył? Jako niewolnik, mówicie. A ja wiem, jakie to życie. Bez oczu i języka. Obcięte nogi, podcięte ścięgna, nie można chodzić. Wyprostował się i wziął głęboki oddech. - Walczę już od trzydziestu wiosen - głos Ragnara wznosił się teraz jak hymn - czterystu mężczyzn zginęło z mej ręki, tysiąc kobiet zgwałciłem, spaliłem wiele opactw, sprzedawałem też dzieci. Wielu płakało z mego powodu, ja nie płakałem za nikim. Teraz stoję przed wami, jak Gunnar, bogiem urodzony. Czyńcie swą przeklętą powinność i niech błyszczący gad ugodzi mnie w samo serce. Nie będę błagał o przebaczenie. Całe życie walczyłem mieczem! - Brać go - warknął Ella zza pleców wikinga i straże zaczęły ciągnąć Ragnara w stronę krawędzi. - Zatrzymajcie się! - krzyknął Erkenbert. - Najpierw trzeba związać mu nogi. Strażnicy związali więc Ragnara dokładnie; nie stawiał zresztą oporu. Potem ułożyli go na krawędzi zbiornika i popchnęli w dół. Upadł w sam środek kłębowiska. Węże rzuciły się na niego. Ubrany w swoje grube skórzane szaty wiking śmiał się jednak urągliwie. - Nie mogą go ukąsić - zawołał ktoś z wyraźnym rozczarowaniem w głosie - jego ubranie jest za grube. - Mogą przecież ukąsić go w ręce albo w twarz - wyjaśnił opiekun węży, broniąc honoru swych podopiecznych. Jedna z największych żmij znalazła się rzeczywiście tuż koło twarzy Ragnara. Przez chwilę wyglądało jakby patrzyli sobie w oczy, przy czym rozwidlony język gada dotykał prawie ludzkiego policzka. Widzowie zamarli w oczekiwaniu. Nagle głowa wikinga wyskoczyła do przodu z rozwartymi zębami. Trysnęła krew i wąż opadł martwy z odgryzioną głową. Ragnar zaśmiał się tryumfalnie i zaczął toczyć się po wężach, wciskając je w ziemię całym ciężarem swego potężnego ciała. - On je pozabija! - krzyknął custos zdławionym głosem. Ella z obrzydzeniem na twarzy podszedł do strażników i pstryknął palcami. - Ty i ty. Obaj macie porządne buty. Wyciągniecie go stamtąd i przyniesiecie na górę. Zapamiętam to sobie - dodał głucho, zwracając się do Erkenberta. - Zrobiłeś z nas wszystkich durniów. Przyglądał się chwilę w milczeniu. - A teraz uwolnijcie jego ręce i nogi - krzyknął do powracających strażników - ściągnijcie z niego ubranie i zwiążcie na nowo. Ty i ty. Przyniesiecie gorącej wody, węże lubią gorąco. Jeżeli rozgrzejemy mu skórę będą do niego lgnęły. I jeszcze jedno: tym razem będzie starał się leżeć nieruchomo, aby popsuć nam szyki, więc przywiążcie mu jedną rękę do ciała, a nadgarstek drugiej owińcie sznurem. Drugi koniec będziemy trzymać na górze, w ten sposób zmusimy Ragnara, żeby się poruszył. Więzień został znowu zepchnięty. Wciąż milczał, uśmiechał się tylko. Tym razem sam król kierował całą akcją. Rozkazał, aby rzucić Ragnara w to miejsce, gdzie zebrały się największe węże. Po kilku sekundach zaczęły one podpełzać do parującego w chłodnym powietrzu nagiego ciała, powoli wślizgując się na nie. Przez tłum przeszedł pomruk obrzydzenia. Nagle król pociągnął za sznur, raz i drugi. Ramię poruszyło się, a wystraszone węże zaczęły syczeć i kąsać, jeden po drugim wypełniały ciało mężczyzny trucizną. Widzowie zauważyli, że twarz wikinga zaczyna się powoli zmieniać, puchnąć i sinieć. Kiedy jego oczy zaczęły wychodzić z orbit, a spuchnięty język sztywnieć Ragnar zakrzyknął po raz ostatni. - Gnythja mundu grisir ef galtar hag vissi! - Co on tam gada? - mruczał tłum. - Co to może znaczyć? Nie znam wprawdzie norweskiego, pomyślał Shef, czuję jednak, że nie wróży to nic dobrego. "Gnythja mundu grisir ef galtar hag vissi" - słowa te wciąż dźwięczały w uszach potężnego mężczyzny, który stał wyprostowany na dziobie wojennego okrętu. Statek znajdował się kilkaset mil na wschód od wybrzeża Anglii i zbliżał się właśnie do duńskiego wybrzeża w okolicy Sjaelland. Miał przecież tak znikome szansę, żeby je usłyszeć. Czy Ragnar mówił sam do siebie? A może wiedział, że ktoś zrozumie i zapamięta jego słowa. Trudno jednak podejrzewać, że ktoś z kręgu króla Elli mógłby znać norweski, albo przynajmniej zrozumieć te kilka słów, które wyrzekł Ragnar. Jednakże mówi się czasem, że umierający miewają wizje. Ragnar wiedział, że słowa jego nie pozostaną bez odpowiedzi. Lecz jeśli były to słowa przeznaczenia, doprawdy przedziwną sobie obrały drogę, żeby do niego dotrzeć! W tłumie otaczającym wypełniony wężami zbiornik znalazła się kobieta, konkubina jednego z możnych Anglików, "lemman", jak je tam nazywają. Zanim jednak jej pan kupił ją na londyńskim targowisku, kobieta ta służyła na dworze króla Maelsechnaill w Irlandii, gdzie często mówiło się po norwesku. Zrozumiała słowa Ragnara i miała na tyle zdrowego rozsądku, żeby nie powiedzieć o tym swemu panu. Cóż, pozbawione sprytu konkubiny nie dożywają zazwyczaj wieku, w którym mogłyby oglądać zmierzch własnej urody. Zamiast swemu panu wyjawiła ten sekret swojemu kochankowi, kupcowi, który wyruszał właśnie na południe, a on przekazał go swoim towarzyszom podróży. Pomiędzy nimi znalazł się pewien zbiegły niewolnik, niegdyś rybak, któremu historia ta wydała się szczególnie bliska, bowiem przypadkowo uczestniczył on w pojmaniu Ragnara. W Londynie, gdzie poczuł się już zupełnie swobodny, niewolnik ten stworzył własną opowieść, którą powtarzał w zamian za kubek piwa albo plaster bekonu. Opowiadał ją w gospodach, gdzie przesiadywali marynarze z różnych stron Europy: Fryzji, Danii i państwa Franków. Wszyscy byli tu bowiem mile widziani, jeśli tylko mieli czym zapłacić. W ten właśnie sposób opowieść dotarła w końcu do uszu przybysza z dalekiej Północy. Niewolnik był głupcem, człowiekiem bez honoru. Opowieść o śmierci Ragnara była dla niego tylko wesołą historią, służącą do rozbawienia słuchaczy. Dla Branda - potężnego wojownika, który stał teraz na dziobie statku, opowieść ta znaczyła dużo więcej. Dlatego właśnie chciał opowiedzieć ją swoim rodakom. Okręt płynął teraz wzdłuż długiego fiordu, zbliżając się do płaskich terenów okolic Sjaellandu, najdalej na wschód wysuniętych duńskich posiadłości. Nie było wiatru, żagiel został zwinięty, a statek napędzała trzydziestoosobowa ekipa doświadczonych wioślarzy. Ich zanurzające się rytmicznie wiosła tworzyły zmarszczki na wygładzonej niczym staw powierzchni morza. Na brzegu dostrzec było można pasące się na rozległych pastwiskach krowy i pola wschodzących bujnie zbóż. Atmosfera spokoju była jednak pozorna, Brand dobrze o tym wiedział. Znajdował się w centrum największej zawieruchy, jaka kiedykolwiek dosięgła Skandynawii. Na morzu trwała wojna, a ogień spustoszył część wybrzeża. Statek Branda kontrolowany był już trzykrotnie przez morskie patrole: potężne statki wojenne, które nigdy nie wypływały na pełne morze. Za każdym razem puszczali go wolno, radzi zobaczyć człowieka, który próbuje swego szczęścia, przydzielono mu jednak potężną eskortę dwóch okrętów, dwukrotnie przewyższających wielkość jego statku. Nie było więc ucieczki. Brand wiedział jednak, a wiedzieli to także jego ludzie, że najgorsze znajdowało się jeszcze przed nimi. W pewnym momencie sternik powierzył ster komuś z załogi i udał się na dziób. Podszedł do Branda tak blisko, że głową dotykał niemal jego łopatki. Przez chwilę stał w milczeniu, wreszcie przemówił. Mówił cicho, starając się, aby słów jego nie usłyszeli nawet siedzący w pierwszym rzędzie wioślarze. - Wiesz, że nie mnie podawać w wątpliwość twoje decyzje - wymamrotał - lecz jeśli się już tu znaleźliśmy i wszyscy wsadzamy nasze tyłki w gniazdo os, może jednak nie miałbyś mi za złe, gdybym spytał: po co? - Ponieważ przybyłeś tak daleko o nic nie pytając - odparł Brand szeptem - podam ci teraz aż trzy powody i nie chcę niczego w zamian. Po pierwsze, to nasza szansa na zdobycie wiecznej chwały. Naszą historię opisywać będą w sagach i poematach aż po sądny dzień, gdy bogowie pokonają olbrzymów i plemię demona Lokiego na zawsze zniknie z powierzchni ziemi. Sternik uśmiechnął się tylko. - Zdobyłeś już wystarczającą chwałę, rycerzu z Halogalandu, a ludzie powiadają, że ci, których mamy spotkać, pochodzą od samego demona. Zwłaszcza jeden z nich. - Dam ci więc drugi powód. Ten angielski niewolnik, ten zbieg, który opowiedział nam całą historię... czyś widział jego plecy? Jego panowie zasłużyli na najgorsze męki. Zamierzam zesłać im je wkrótce. Tym razem sternik wybuchnął głośnym, lecz serdecznym śmiechem. - Czy widziałeś kiedyś kogoś, z kim Ragnar kończył właśnie rozmowę? A ci, których mamy odwiedzić, są jeszcze gorsi. Zwłaszcza jeden z nich. Myślę, że on i chrześcijańscy mnisi są siebie warci. Ale co z całą resztą? - A więc, Steinulfie, przejdźmy do trzeciego powodu - Brand uniósł delikatnie wiszący na szyi srebrny wisiorek i wyjął go spod swojej tuniki. Był to miniaturowy kowalski młot o krótkim trzonku. - Proszono mnie, abym to zrobił, miała być to specjalna przysługa. - Dla kogo? - Dla kogoś, kogo obaj znamy. W imię tego, który przyjechać ma z Północy. - Ach tak. To powinno nam obu wystarczyć. Powinno chyba wystarczyć wszystkim z nas. Lecz zanim zbliżymy się zbytnio do brzegu, powinniśmy jednak coś zrobić. Powoli, upewniając się, że wódz go obserwuje, sternik wziął w palce swój własny wisiorek i umieścił go starannie pod tuniką, tak aby kołnierz przesłaniał widok łańcuszka. Brand zszedł z dzioba w ślad za sternikiem i stanąwszy naprzeciw swoich ludzi powtórzył tę samą czynność. Załoga odłożyła na moment wiosła i każdy z mężczyzn schował posłusznie swój wisiorek. Po chwili znów rozległ się miarowy odgłos wiosłowania. Na nabrzeżu, które widać było coraz dokładniej, ludzie siedzieli i przechadzali się nie zwracając uwagi na zbliżający się okręt wojenny. Sprawiało to wrażenie zupełnej obojętności. Wzdłuż brzegu ciągnęły się zabudowania: szopy, szałasy, młyny, kuźnie, sklepy i zagrody dla bydła. Było to serce morskiego imperium, ojczyzna bezdomnych wojowników. Człowiek, który siedział przy samym krańcu nabrzeża wstał, ziewnął i przeciągając się spojrzał badawczo w ich kierunku. Niebezpieczeństwo. Brand zaczął pospiesznie wydawać rozkazy. Dwóch z jego ludzi stojących koło fału wciągnęło na maszt biały znak pokoju. Dwaj inni pobiegli na dziób i odciągnęli do tyłu rzeźbioną głowę smoka, którą następnie zasłonili jeszcze materiałem. Na brzegu pojawiło się teraz więcej ludzi. Obserwowali uważnie nadpływający statek. Nie witali go żadnym gestem ani okrzykiem, Brand wiedział jednak, że gdyby nie poczynił wcześniej odpowiednich "pokojowych" przygotowań, powitanie to wyglądałoby znacznie gorzej. Na samą myśl o tym, co mogło się zdarzyć i co wciąż może go tu spotkać, poczuł mocny ucisk w żołądku, tak jakby cała jego męskość chciała się schować w trzewiach. Brand odwrócił na chwilę twarz od nabrzeża, aby nikt nie mógł ujrzeć jej wyrazu. Odkąd tylko zaczął raczkować mówiono mu: "nigdy nie okazuj strachu", "nigdy nie okazuj bólu". Te zasady stały się dla niego ważniejsze niż samo życie. Wiedział dobrze, że w grze, w której postanowił wziąć udział, nie można sobie wyobrazić nic gorszego niż okazanie niepewności. Zamierzał zastawić przynętę na swych posępnych gospodarzy, wciągnąć ich w swoje plany. Aby to osiągnąć musiał być nieustraszony, wyzywający, nie zaś błagać potulnie o wysłuchanie. Zamierzał rzucić im wyzwanie tak otwarcie i demonstracyjnie, że nie będą już mieli możliwości go odrzucić. Nie był to plan, który dopuszczałby jakiekolwiek półśrodki. Kiedy okręt przybijał do nabrzeża, załoga rzuciła liny, które zostały złapane przez Duńczyków i przywiązane do pachołków z pozorną obojętnością. Stojący najbliżej statku mężczyzna przyjrzał się Brandowi badawczo. Gdyby znajdowali się w porcie handlowym, spytałby pewnie o rodzaj przewożonego ładunku i miejsce skąd jest on przewożony. Mężczyzna jednak nie spytał o nic, podniósł tylko brew. - Jestem Brand. Płynę z Anglii. - Jest wielu, którzy zwą się Brand. Na dany znak dwóch członków załogi spuściło ze statku kładkę. Brand zszedł po niej na stały ląd i podparłszy się pod boki stanął naprzeciw komendanta portu. Mógł spoglądać na niego z wysoka i z satysfakcją poczuł, że Duńczyk podziwia jego potężną sylwetkę. - Niektórzy nazywają mnie Viga-Brand. Pochodzę z Halogalandu w Norwegii, gdzie mężczyźni są jeszcze potężniejsi niż Duńczycy. - Brand Zabójca. Tak, słyszałem o tobie. Mamy tu jednak niemało zabójców. Potrzeba czegoś więcej niż samo imię, żeby zasłużyć sobie tu na powitanie. - Mam wieści. Wieści dla możnych panów. - Lepiej, żeby było to wieści warte usłyszenia, jeżeli przybywasz bez glejtu i bez zaproszenia. - Są to wieści godne usłyszenia - Brand spojrzał mężczyźnie prosto w oczy. - Ty także możesz je poznać. Powiedz też swoim ludziom, aby przyszli i posłuchali. Każdy, komu nie będzie się chciało wysłuchać, co mam do powiedzenia, będzie przeklinał swoje lenistwo do końca życia. Rzecz jasna, jeśli macie teraz coś ważnego do załatwienia w wygódce, nie będę was zmuszał. Rzekłszy to, Brand zrobił sobie przejście wśród otaczających go ludzi i poszedł prosto do wielkiej budowli, okazałego dworu panów tej ziemi: Braethraborgu. Za nim, w milczeniu, kroczyli jego ludzie. Jak dotąd żaden wróg nie wyszedł stamtąd żywy. Żaden nie zdołał podzielić się ze światem swymi wrażeniami. Usta komendanta portu wykrzywił uśmiech. Dał znak swoim ludziom, którzy wyciągnęli z ukrycia włócznie i ruszyli w głąb lądu. Światło wpadało do wnętrza budowli przez uchylone okiennice, Brand zatrzymał się na samym progu, chciał przyzwyczaić wzrok do półmroku i wczuć się w nastrój tego miejsca. Wiedział, że jeśli dobrze to rozegra, scena ta zostanie unieśmiertelniona w sagach i pieśniach. Wiedział też, że następne minuty zadecydują o tym, czy zasłuży na wieczną chwałę, czy na śmierć w męczarniach. Wewnątrz dostrzegł wielu ludzi. Stali, siedzieli, przechadzali się, niektórzy zajęci byli grą, inni rozmową. Nikt nie spojrzał nawet w jego stronę, Brand wiedział jednak, że jego obecność została zauważona. Kiedy jego oczy przywykły do słabego oświetlenia dostrzegł, że chociaż w środku panuje pozorny chaos, jest jednak miejsce, które wszyscy omijali z szacunkiem. Wojownicy, którzy zasłużyli na miano "drengir" pozornie tylko byli sobie równi. Przy niewielkim stole siedziało trzech mężczyzn. Wydawali się całkowicie pochłonięci własnymi sprawami. Obok stał czwarty. Brand skierował się wprost ku nim. - Przynoszę pozdrowienia! - rzekł głośno, tak, żeby jego głos słychać było w całym pomieszczeniu. - Mam wieści. Wieści dla synów Ragnara. Jeden z mężczyzn, który obcinał sobie nożem paznokcie, spojrzał przez ramię w jego kierunku. - Muszą to być niezwykłe nowiny, skoro ktoś odważył się przybyć z nimi do Braethraborgu bez zaproszenia. - Istotnie, wieści to niezwykłe - Brand wciągnął powietrze i starał się panować nad swym oddechem. - Są to bowiem wieści o śmierci Ragnara. W pomieszczeniu zapadła zupełna cisza. Mężczyzna nie przerwał swego zajęcia, lecz kiedy nóż ślizgał się w okolicy wskazującego palca, nagle trysnęła krew. Ostrze wbiło się aż po kość. Mężczyzna nie wydał z siebie żadnego odgłosu, nie poruszył się nawet. Drugi z mężczyzn, o grubym, potężnym karku i posiwiałych włosach, podniósł kamienną figurę z leżącej na stole szachownicy przygotowując się do wykonania ruchu. - Powiedz nam - zaczął po chwili opanowanym głosem, który skrywać miał niegodne mężczyzny emocje - powiedz nam jak umarł Ragnar, nasz staruszek ojciec. To, że umarł, nie dziwi nas wcale, wszak bardzo posunął się już w latach. - Wszystko zaczęło się na wybrzeżu Anglii, gdzie rozbił się jego okręt. Według historii, którą słyszałem, schwytany został przez ludzi króla Elli. Nie sądzę, aby mieli jakieś problemy, skoro, jak powiadacie sami, Ragnar posunął się już mocno w latach. Kto wie, może nie próbował się nawet bronić - wypowiadając ostatnie zdanie Brand zmienił nieco ton swego głosu, chcąc wystawić na próbę niewzruszoną obojętność mężczyzny. Tamten wciąż trzymał w dłoni swój pionek, jednak jego palce zaczęły zaciskać się na nim coraz mocniej i mocniej, aż spod paznokci trysnęła krew. W końcu mężczyzna postawił pionek z powrotem na szachownicy i przeskoczył nim o dwa pola. - Biorę, Ivar - mruknął i odłożył zbity pion obok szachownicy. Teraz przyszła kolej na trzeciego mężczyznę, którego włosy były tak jasne, że niemal białe i ściągnięte do tyłu lnianą przepaską, a twarz chorobliwie blada. Spojrzał na Branda oczami koloru zamarzniętej wody, a jego powieki nie drgnęły ani razu. - Co z nim zrobili, gdy dostał się w ich ręce? Brand przypatrzył się mężczyźnie, wytrzymując jego badawcze spojrzenie. Wzruszył tylko ramionami, wciąż nie okazując żadnych emocji. - Zabrali go na dwór Elli w Eoforwich - zaczął Brand. - Niezbyt się nim przejmowali. Sądzili chyba, że to zwykły pirat, ktoś bez znaczenia. Myślę, że zadali mu parę pytań, trochę się nim pobawili, lecz później, zmęczeni tym wszystkim, zdecydowali, że równie dobrze mogą go skazać na śmierć. W ciszy, która po tych słowach zapadła Brand zaczął przyglądać się w skupieniu swoim paznokciom. Zdawał sobie sprawę, że rozgrywka, którą toczy z Ragnarssonami, zbliża się do niebezpiecznej kulminacji. - Tak więc zdecydowali się, że oddadzą go mnichom. Myślę, że nie wydawał im się godny śmierci z rąk rycerza. Ciemny rumieniec zagościł nagle na twarzy bladego mężczyzny. Wydawało się, że wstrzymał oddech, prawie się dusił. Rumieniec jeszcze się pogłębił, twarz zrobiła się szkarłatna, a potem przybrała barwę ciemnego fioletu. Widać było, że mężczyzna walczy ze sobą. Starał się miarowo oddychać, a krew wolno odpływała z jego twarzy. Czwarty mężczyzna stał obok stołu wsparty na włóczni i obserwował braci. Dotąd się nie poruszył, ani nie przemówił. Trzymał oczy spuszczone. Teraz podniósł je powoli i spojrzał na Branda, który cofnął się odruchowo. Naprawdę było w nich coś niesamowitego, słyszał już o tym, ale nie chciał uwierzyć. Źrenice były zdumiewająco czarne, wokół nich tęczówki, białe jak świeży śnieg, zaś białka zupełnie sczerniałe. Oczy te lśniły jak metal oświetlony blaskiem księżyca. - W jaki sposób mnisi i król Ella zdecydowali się zgładzić starca? - spytał czwarty z Ragnarssonów cichym, niemal łagodnym głosem. - Pewnie nam powiesz, że nie mieli z tym dużo kłopotów. Brand odpowiedział szczerze, nic nie pomijając. Nie chciał już podejmować ryzyka. - Wrzucili go do kanału z wężami. Z tego, co słyszałem, węże nie chciały go początkowo kąsać i Ragnar rzucił się na nie pierwszy. W końcu jednak musiał ulec i umarł. To była powolna śmierć, bez pomocy oręża. Żadnej rany po mieczu czy włóczni. Rany, którą można by obnosić z dumą po Walhalli. Ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy wspartego na włóczni mężczyzny. Zapanowała długa cisza. Wszyscy wpatrywali się w jego oblicze, myśleli, że podobnie jak jego braci, zdradzą go w końcu emocje, czekali tylko na moment, kiedy przestanie nad sobą panować. On jednak pozostał niewzruszony. Po chwili wyprostował się, przekazał włócznię stojącemu najbliżej rycerzowi i włożył kciuki za pas. Widać było, że przygotowuje się do przemowy. Ciszę przerwało westchnienie mężczyzny, który otrzymał od Ragnarssona włócznię. To westchnienie zdumienia skupiło na nim od razu uwagę zebranych. W milczeniu podniósł do góry jesionowe drzewce, na którym widać było odciśnięte ślady palców. W pomieszczeniu rozległ się pomruk zadowolenia. Zanim mężczyzna zdążył przemówić, przerwał mu Brand, zgrabnie wykorzystując moment wahania. - Jest jeszcze coś, o czym chciałem powiedzieć - rzekł, podkręcając w zamyśleniu wąsa. - Cóż to takiego? - Kiedy pokąsały go już węże i leżał umierający, Ragnar przemówił po raz ostatni. Nie zrozumieli go oczywiście, mówił bowiem w naszym języku, w norroent mal, ktoś jednak usłyszał, ktoś inny przekazał to dalej, a na końcu słowa te trafiły do mnie. Nie mam żadnego glejtu. Ani zaproszenia. Ale wydawało mi się, że będziecie chcieli usłyszeć to z moich ust. - Cóż więc takiego powiedział nasz ojciec przed śmiercią? Brand podniósł głos, żeby każdy kto znajdował się w pomieszczeniu mógł usłyszeć jego słowa. - Powiedział: "Gynthja mundu grisir efgaltar hag vissi". Tym razem nie trzeba było tego tłumaczyć. Wszyscy zrozumieli słowa Ragnara. "Gdyby moje warchlaczki wiedziały, jak padł odyniec, jakże by kwiczały". - Oto dlaczego przybyłem bez zaproszenia - rzekł Brand tym samym ostrym i donośnym głosem. - Przybyłem tutaj, mimo że niejeden przestrzegał mnie przed niebezpieczeństwem. Niosłem jednak posłanie, sądziłem bowiem, że właśnie do was może być ono skierowane. Przyniosłem je tobie, Halvdanie Ragnarssonie - Brand zwrócił się do mężczyzny z nożem - tobie, Ubbi Ragnarssonie - wskazał na jednego z graczy - tobie, Ivarze Ragnarssonie, który słynny jesteś ze swych białych włosów oraz tobie, Sigurcie Ragnarssonie; teraz już wiem, dlaczego ludzie zwą cię Orm-i-auga, Wężowe Oko. Nie spodziewałem się, że słowa te sprawią wam przyjemność, jednak zgodzicie się chyba, że powinniście byli je usłyszeć. Czterej mężczyźni stanęli na wprost Branda. Nie próbowali już udawać obojętności. Jego przemowę powitali kiwając głowami, a na ich ustach pojawił się uśmiech. Po raz pierwszy ich oblicza wydały się podobne, tak jakby byli braćmi, synami jednego człowieka. W tamtych czasach popularna była modlitwa, którą mnichowie i księża odmawiali przy każdej niemal okazji: Domine, libera nos a furorę normannorum - "Boże, zbaw nas przed gniewem Normanów". Lecz gdyby któryś z mnichów ujrzał te cztery twarze, dodałby natychmiast: Sed praespe, Domine, a humore eorum - "zwłaszcza jednak przed ich wesołością". - To są wieści, które powinniśmy byli usłyszeć - zaczął Wężowe Oko - i dlatego dziękujemy ci za to, żeś je tu przywiózł. Na początku sądziliśmy, że nie mówisz nam całej prawdy i był to powód, dla którego wyglądaliśmy na niezadowolonych. Lecz to, co powiedziałeś na zakończenie... Do kroćset... To był głos naszego ojca! On wiedział, że ktoś go usłyszy. Wiedział, że ktoś nam powtórzy. Wiedział też, co wtedy zrobimy. Dobrze mówię, chłopcy? Na jego skinienie ktoś przytoczył do stołu potężny, obdarty z kory dębowy pieniek. Czterej bracia wydali jednocześnie ciężkie westchnienie i pień rozpadł się nagle pod czterema ciosami zgodnymi jak jeden cios. Bracia zwrócili się teraz twarzami w kierunku swych ludzi i rozpoczęli rytuał. - Oto stoimy teraz na tym dębowym klocu i składamy uroczystą przysięgę... - wyrecytowali chórem. - Że najedziemy Anglię, aby pomścić śmierć naszego ojca - rzekł Halvdan. - Schwytamy króla Ellę i zgładzimy go okrutnie za to, że zabił Ragnara - dodał Ubbi. - Pokonamy wszystkich angielskich władców i zawładniemy ich ziemią - przyłączył się Sigurth, Wężowe Oko. - Zemścimy się też na czarnych krukach, Chrystusowych mnichach - zakończył Ivar. - A jeśli nie dotrzymamy naszej obietnicy - zaczęli znowu razem - niechaj bogowie z Asgardy otoczą nas pogardą i napiętnują, tak że nigdy już nie będziemy mogli połączyć się z naszym ojcem i przodkami. Kiedy skończyli, poczerniałe od dymu drewniane ściany budowli zadrżały od radosnego ryku, który wydobył się nagle z czterystu gardeł: jarlów, sterników, kapitanów i szlachty. - A teraz - krzyknął Wężowe Oko, uciszając zgiełk - wynieście na zewnątrz stoły i przygotujcie jadło. Nie można dziedziczyć spadku, dopóki nie wypije się piwa na stypie po zmarłym ojcu. Musimy wypić za Ragnara, wypić jak bohaterowie. A rano wezwiemy wszystkich ludzi i zbierzemy całą flotę i wyruszymy w drogę do Anglii. Tam nigdy już nie zdołają o nas zapomnieć. Nigdy już się od nas nie uwolnią! - Teraz pora się napić. Ty także usiądź z nami - Sigurth zwrócił się do Branda - może opowiesz nam więcej o naszym ojcu. Znajdzie się też dla ciebie miejsce w Anglii, najpierw musimy ją jednak podbić. Daleko stamtąd, Shef, ciemnowłosy chłopak, pasierb Wulfgara, leżał na słomianej macie, okryty tylko cienkim starym kocem. Nad wilgotną ziemią wciąż unosiła się mgła. Wulfgar leżał w zaciszu drewnianego domostwa tuż obok matki chłopca, lady Thryth. W tym samym pokoju w swych ciepłych łożach spoczywali Alfgar oraz córka Wulfgara i jego konkubiny, Godiva. Od czasu powrotu Wulfgara do rodzinnego domu jadało się tu obficie jak nigdy dotąd. Pieczono i gotowano upolowane na moczarach kaczki i gęsi, nie gardząc też rybami. Shef musiał zadowolić się jednak owsianką. Teraz, gdy leżał tak z zamkniętymi oczami, znajdował się wciąż na krawędzi snu. Choć może nie był to tylko sen. Widział rozległe pole, gdzieś na krańcu świata, pole oświetlone tylko szkarłatnym niebem. Na ziemi leżały bezkształtne stosy ludzkich kości. Widział białe czaszki i żebra, które wystawały spod resztek wspaniałych strojów. Wokół stosów skakała cała armia ptaków - wielkich czarnych ptaków z czarnymi dziobami, które szukały resztek ludzkiego mięsa i szpiku. Kości były już niemal zupełnie oczyszczone i wyschnięte, przeto ptaki krakały tylko i dziobały się nawzajem. Nagle uciszyły się wszystkie i wzbiły w powietrze. Na szkarłatnym niebie ptaki połączyły się w wielkie stado i zaczęły krążyć nad łąką, niemal zespolone w jeden żywy organizm. Shef zorientował się, że lecą prosto na niego. Widział dokładnie bezlitosne złote oczy ptaka, który leciał pierwszy. Dziób wycelowany był prosto w jego twarz, lecz chłopak nie mógł się cofnąć, stał przykuty do ziemi. Jakaś siła przytrzymywała jego głowę. Nagle poczuł, jak ten czarny dziób wbija się głęboko w jego oko. Shef obudził się z krzykiem, drżąc jeszcze z przerażenia opasał się kocem i wyjrzał ze swego szałasu. - Co się stało, Shef? Co cię tak przeraziło? - zawołał Hund, przyjaciel chłopca. Przez chwilę Shef nie był w stanie odpowiedzieć. Potem wykrzyknął gwałtownie, dziwnym, zmienionym głosem, nie wiedząc nawet, co mówi. - Kruki! Kruki są już w powietrzu! Rozdział trzeci - Czy jesteś pewien, że wylądowała tam wielka armia? - głos Wulfgara był ostry, chociaż wyrażał niepewność. Była to wiadomość, w którą naprawdę trudno uwierzyć, nie śmiał jej jednak otwarcie kwestionować. - Nie ma wątpliwości - odparł Edrich, tan Edmunda, króla East Anglii. - I powiadasz, że tę armię prowadzą synowie Ragnara? Rozmowie tej przysłuchiwał się także Shef. W domostwie Wulfgara zgromadzili się wszyscy wolni obywatele osady Emneth, wezwani tam przez przybyłych wraz z Edrichem jeźdźców. Gorliwość mieszkańców miała swoje uzasadnienie. Jeżeli nie posłuchaliby wezwania do pospolitego ruszenia, to zgodnie z prawem mogli utracić wszystko: zarówno ziemię, jak i swoje przywileje stanowe. Z tej samej przyczyny mieli jednak prawo uczestniczyć we wszystkich naradach. Czy Shef miał prawo, aby się do nich przyłączyć - to inna sprawa. Na razie nie został skuty jak niewolnik, a obywatel, który sprawdzał wchodzących do budynku ludzi, miał u Shef a dług wdzięczności za naprawiony lemiesz. Popatrzył więc tylko z powątpiewaniem na schowany w zniszczonej pochwie miecz chłopca i wpuścił go do środka. Shef stanął w najdalszym kącie pomieszczenia wciśnięty pomiędzy ubogich kerlów, starając się słuchać nie będąc widzianym. - Moi ludzie rozmawiali już z wieśniakami, którzy widzieli wikingów - rzekł Edrich. - Mówią, że armię prowadzi czterech wielkich wojowników, synów Ragnara. Każdego dnia rycerze zbierają się wokół wielkiego sztandaru z godłem czarnego kruka. Sztandar ten utkały podobno córki Ragnara w jedną noc. Odtąd Czarny Kruk rozwijał swe skrzydła na znak zwycięstwa, a zwijał je w obliczu klęski. Czyny synów Ragnara znane były w całej Północnej Europie i wszędzie tam, gdzie przybijały dotychczas ich statki: w Anglii, w Irlandii, w kraju Franków i w Królestwie Hiszpanii. Znano je nawet w bardziej odległych krajach nad Środkowym Morzem, skąd powrócili przed laty obładowani łupami. Dlaczego więc teraz skierowali swój gniew na ubogie i słabe królestwo East Anglii? Na twarzy Wulfgara pojawił się wyraz niepokoju. - A gdzie mają swoje obozowiska? - Na łąkach, nad rzeką Stour, na południe od Bedricsward. Edrich zaczynał wyraźnie tracić cierpliwość. Opowiadał już o tym kilkanaście razy w niemal każdej osadzie w okolicy. Za każdym razem miał podobną przeprawę. Nie chcieli informacji, szukali tylko sposobu, żeby wymigać się od swego obowiązku. Tym razem spodziewał się, że będzie inaczej, Wulfgar bowiem słynął ze swojej nienawiści do wikingów i chwalił się, że walczył kiedyś oko w oko z samym Ragnarem. - A więc co mamy teraz robić? - Zgodnie z rozkazem króla Edmunda każdy wolny obywatel East Anglii zdolny do noszenia broni ma stawić się w Norwich. Każdy mężczyzna mający więcej niż piętnaście i mniej niż pięćdziesiąt wiosen. W ten sposób będziemy mogli przeciwstawić im nasze siły. - A ilu ich tu przybyło? - spytał jeden z bogatych właścicieli ziemskich stojących w pierwszym rzędzie. - Trzy setki statków. - Ilu to daje ludzi? - Na każdym statku mają zazwyczaj trzy tuziny wioślarzy - odparł niechętnie królewski herold. Wiedział, że jest to sprawa drażliwa. Kiedy kmiotki zorientują się przeciw jakiej potędze mają stanąć, ciężko będzie ich ruszyć z miejsca. Nie miał jednak wyboru, musiał powiedzieć prawdę. W pomieszczeniu zaległa cisza. Pierwszy odezwał się Shef. - Trzy setki statków i trzy tuziny wioślarzy to daje razem dziewięćset tuzinów. Dziesięć tuzinów to ponad setka ludzi, musi więc tam być więcej niż dziesięć tysięcy wojowników - skończył oszołomiony tym odkryciem. - Nie jesteśmy w stanie ich pokonać - rzekł Wulfgar stanowczo, odwracając wzrok od swego pasierba. - Musimy złożyć im daninę. Cierpliwość Edricha wyczerpała się nagle. - To rzecz króla Edmunda podejmować decyzje. Poza tym zapłacimy mniej jeśli zobaczą, że możemy przeciwstawić im równe siły. Nie jestem tu jednak po to, aby słuchać waszych rad. Przynoszę rozkazy, które macie wypełnić. Dotyczy to w równym stopniu was, co każdej osady od Ely, aż po Wisbech. Z rozkazu króla wszyscy mają zebrać się tutaj, a jutro wyruszyć do Norwich. Każdy obywatel Emneth zdolny do służby wojskowej powinien stawić się na rozkaz, w przeciwnym razie spotka go kara. To są rozkazy, którym podlegam na równi z wami - urwał i spojrzał w stronę strapionych ludzi. - Obywatele Emneth, co wy na to? - Jesteśmy gotowi! - wykrzyknął Shef odruchowo. - On nie jest wolnym obywatelem - warknął stojący obok ojca Alfgar. - To jakim prawem tu się znalazł! Czy wam, ludzie, nie brakuje czasem rozsądku? Słowa Edricha zginęły w niechętnym pomruku, jaki wydarł się z sześćdziesięciu gardeł i oznaczał podporządkowanie się rozkazom króla. W obozie wikingów rzeczy miały się zupełnie inaczej. Tutaj decyzje podejmowali czterej synowie Ragnara, a oni znali się tak dobrze, że nie potrzebowali długo dyskutować. - W końcu nam zapłacą - rzekł Ubbi. Zarówno on, jak Halvdan przypominali bardzo swoich rycerzy, tak fizycznie, jak i z temperamentu. Choć Halvdan był młodszy od brata, obaj byli jednakowo potężni i niebezpieczni. Z takimi ludźmi nie można żartować. - Musimy zadecydować teraz - mruknął Halvdan. - Kogo więc wybieramy? - spytał Sigurth. Mężczyźni zastanawiali się przez chwilę. Potrzebowali kogoś, kto sprostałby zadaniu, kogoś doświadczonego, a jednocześnie kogoś, kogo mogliby utracić bez lęku o dalsze losy kampanii. - Sigvarth - rzekł wreszcie Ivar. Jego twarz nawet się nie poruszyła a przeźroczyste oczy nadal wpatrywały się w niebo. Wypowiedział tylko jedno słowo, nie była to jednak sugestia, lecz odpowiedź na zadane pytanie. On, którego zwano Soplem Lodu, nigdy nie wysuwał sugestii. Jego bracia rozważyli i zaakceptowali ten wybór. - Sigvarth! - wykrzyknął Sigurth Wężowe Oko. Sigvarth, jarl Małych Wysp, siedział kilka jardów dalej i grał w kości. Zęby zademonstrować swoją niezależność najpierw wykonał rzut, później jednak podniósł się posłusznie i podszedł do wodzów. - Wywołałeś moje imię, Sigurcie. - Masz pięć statków? Dobrze. Pomyśleliśmy, że Anglicy i ich mały król Edmund chcą wciągnąć nas w głupie gierki. Opierają się, próbują targować. To niedobrze. Chcemy żebyś pojechał i pokazał im, z kim mają do czynienia. Zabierz swoje statki i popłyń w górę, wzdłuż wybrzeża, a dalej skieruj się na zachód. Wejdziesz w głąb lądu i narobisz tyle spustoszenia, ile będziesz mógł, spal kilka wiosek. Pokaż im, co może się stać, kiedy nas sprowokują. Wiesz, co masz robić. - Tak, robiłem to już nieraz - Sigvarth zawahał się. - A co ze zdobyczami? - Wszystko, co zdobędziesz jest twoje. Ale wiedz, że nie chodzi tutaj o łupy. Masz zrobić coś, co będą pamiętać. Postępuj tak, jak postąpiłby Ivar. Jarl uśmiechnął się niepewnie, jak większość ludzi, kiedy słyszeli imię Ivara Ragnarssona. - Gdzie chcesz wylądować? - spytał Ubbi. - W miejscu zwanym Emneth. Byłem tam kiedyś. Znalazłem sobie miłą gąseczkę. Uśmiech jarla zbladł pod spojrzeniem Ivara. Nie spodobała mu się odpowiedź Sigvartha. Nie po to przydzielono mu misję, aby powtórzył młodzieńcze eskapady. To nie było godne wojownika. Ivar nie myślał nawet z nim dyskutować. Zapanowała chwila oczekiwania, wreszcie Ivar skierował wzrok na kogoś innego. Bracia wiedzieli, że Sigvarth nie jest najlepszym wojownikiem, był to zresztą jeden z powodów, dla którego właśnie jego wybrali. - Wykonaj zadanie i nie zaprzątaj sobie głowy drobiem - rzekł w końcu Sigurth i dał jarlowi znak, żeby się oddalił. Trzeba jednak przyznać, że Sigvarth znał swe rzemiosło. Dwa dni później o samym świcie pięć jego statków żeglowało już ostrożnie w kierunku ujścia rzeki Ouse. Po godzinie fala przypływu zaniosła ich tak daleko w głąb lądu, jak tylko było to możliwe bez narażania kilów. Statki zostały ukryte, a oddział wyruszył na rozpoznanie. Najmłodszy i najszybszy z ludzi Sigvartha znalazł niewielką stadninę. Wikingowie zaszlachtowali stajennego, zabrali konie i w blasku porannego słońca wjechali na bagnistą ścieżkę, która miała ich doprowadzić do celu. Stu dwudziestu wojowników jechało w zwartym szyku. Trzymali się razem, bez zwiadowców i tylnej osłony. Wiedzieli, że sprzyja im zarówno niemała siła, jak i możliwość zaskoczenia przeciwnika. Kiedy na ich drodze pojawiała się wioska albo jakieś zabudowania gospodarcze, oddział zatrzymywał się na chwilę, a lżejsi jeźdźcy otaczali teren nie pozwalając wymknąć się nikomu, kto mógłby podnieść alarm w całej okolicy. Potem oddział ruszał do ataku. Rozkaz był ten sam za każdym razem, tak prosty, że Sigvarth nie trudził się nawet, żeby go powtarzać. Zabijali każdą napotkaną osobę: mężczyzn, kobiety, dzieci, nawet niemowlęta w kołyskach. Czynili to bez zadawania jakichkolwiek pytań, szybko i sprawnie. Potem znowu dosiadali koni i jechali dalej, nie zabierając łupów. Zawsze jednak, trzymając się najsurowszego z rozkazów, unikali ognia. Nie minął dzień, a w środku spokojnej angielskiej okolicy wycięty został korytarz śmierci. Jeśli ktoś trafił do jakiejś wioski po przejeździe wikingów, dziwił się, że nie widzi sąsiadów, że brakuje koni, wreszcie odkrywał leżące w polu trupy. Wtedy dopiero zaczynały bić na alarm kościelne dzwony. Lecz najeźdźcy byli już zazwyczaj daleko, a w kolejnych, leżących na ich szlaku wioskach nikt nie miał najmniejszego pojęcia o nadciągającym niebezpieczeństwie. Odział z Emneth wyruszył tamtego dnia znacznie później niż ludzie Sigvartha. Najpierw czekano na ociągające się drużyny z Upwell i Outwell i kilku odleglejszych jeszcze rejonów. Później zamożniejsi posiadacze ziemscy zaczęli się ze sobą witać i przekazywać sobie wyrazy szacunku. Wreszcie Wulfgar zdecydował, że nie mogą wyruszyć z pustymi żołądkami i popisując się hojnością zaprosił wszystkich na grzane wino. Tak więc, kiedy oddział liczący sobie stu pięćdziesięciu uzbrojonych jeźdźców wyruszył w końcu w drogę, słońce stało już wysoko na niebie. Nawet wtedy dołączali jednak do nich maruderzy, których zatrzymał bądź pęknięty popręg, bądź chęć złożenia ostatniej wizyty ukochanej. Oddział jechał bez specjalnych środków ostrożności, nie spodziewając się żadnych niebezpieczeństw. Obecności wikingów domyślili się dopiero wtedy, gdy wyjeżdżając zza zakrętu zobaczyli przed sobą zwartą kolumnę wojowników. Shef jechał zaraz za grupą dowodzących oddziałem możnych panów. Trzymał się tak blisko Edricha, jak tylko się mógł odważyć. Fakt, że odważył się przemówić w trakcie narady zyskał mu uznanie tego dostojnego rycerza. Wiedział, że dopóki Edrich jest blisko, nikt nie odeśle go na tył kolumny. Shef dostrzegł wikingów w tym samym momencie, co wszyscy i usłyszał przerażone okrzyki wodzów. - Kim są ci ludzie? - To wikingowie! - Nie, to niemożliwe. Przecież są teraz w Suffolk. Wciąż prowadzimy negocjacje. - A jednak to wikingowie! A teraz, baranie głowy, zdejmujcie z koni swoje grube tyłki i przygotujcie się do bitwy. Wy także, zsiadać, zsiadać! Konie dawajcie do tyłu. Zdejmujcie tarcze i formujcie szyk! Edrich jeździł wokół przerażonych ludzi i wykrzykiwał głośno rozkazy. W końcu wszyscy zdali sobie sprawę z powagi sytuacji. Zeskakiwali na ziemię i gorączkowo przygotowywali broń i tarcze. Potem, w zależności od indywidualnych inklinacji, okazując tchórzostwo albo brawurę, wojownicy kierowali się na przód, bądź na sam tył bojowego szyku. Shef nie przygotowywał się zbyt długo, był najbiedniejszym wojownikiem w całej kolumnie. Puścił wolno kuca, którego pożyczył mu ojczym, odpiął z pleców drewnianą tarczę i przygotował swój jedyny oręż. Za zbroję służył mu skórzany, niemiłosiernie podziurawiony kaftan. Zajął pozycję tuż za Edrichem. Jego gardło ścisnęło podniecenie, umysł zaś rozpalała ciekawość. Jak walczą wikingowie? Co stanowi istotę walki? Sigvarth ogarnął całą sytuację w tej samej chwili, kiedy ujrzał przed sobą pierwszych jeźdźców. Unosząc się w siodle krzyknął komendę w stronę jadących za nim wojowników. Kolumna rozsypała się natychmiast i wszyscy zeskoczyli z koni. Część ludzi odprowadziła zwierzęta w bezpieczne miejsce i używając wodzy, przywiązała je do wbitych w ziemię kołków. Kiedy rozkaz został wykonany, przyłączyli się do innych formując rezerwę. Wojownicy, którzy pozostali na miejscu, zatrzymali się na krótką chwilę. Niektórzy stali w milczeniu, inni ukucnęli, aby poprawić buty, jeszcze inni zaspokajali pragnienie. Nagle wszyscy jednocześnie zaczęli wyjmować tarcze, mocować drzewca do włóczni i toporów, poluzowywać miecze. Następnie na rozkaz Sigvartha utworzyli szyk bojowy w kształcie strzały wycelowanej prosto w oddział Anglików. Na czele stanął sam Sigvarth, a za nim jego syn Hjorvarth. Przewodził on grupie dwunastu zbrojnych, którzy mieli dostać się na tyły wroga w momencie, kiedy linia obronna zostanie przerwana. Ich zadaniem było uniemożliwienie Anglikom odwrotu i doszczętne rozgromienie ich oddziałów. Naprzeciwko Anglicy ustawili się w poprzek drogi w potrójnym, miejscami poczwórnym szyku. Problem, jaki stwarzały konie rozwiązali w ten sposób, że porzucili zwierzęta, pozwalając aby na nich czekały bądź pokłusowały w nieznane. Pomiędzy końmi ukryło się też kilku mężczyzn, którzy po cichu cofnęli się na koniec kolumny, ale tylko kilku. Po ciągnących się od trzech pokoleń najazdach i wojnach, było wśród Anglików dużo wzajemnej urazy, którą odpłacali sobie na różne sposoby, tak jednak, aby nie narazić przy tym na pośmiewisko sąsiadów. Ci, którzy uważali, że pozycja ich do tego upoważnia, nie szczędzili pozostałym okrzyków zachęty, zagrzewając wszystkich do walki. Nikt nie wydawał już jednak rozkazów. Rozglądając się wokół, Shef, który znalazł się tuż za linią doskonale uzbrojonej szlachty, poczuł się osamotniony. Kiedy ostrze bojowego szyku wikingów zbliżało się do angielskiej linii, rycerze nieświadomie rozstąpili się nieco na obie strony. Pozostali tylko najbardziej zdecydowani i oni właśnie przyjęli na siebie pierwsze uderzenie. Jeżeli Wulfgarowi i jego kompanom nie udałoby się powstrzymać natarcia, oznaczałoby to rychły koniec bitwy. Szyk klinowy uważany był za wynalazek skandynawskiego boga wojny. Ze strony Anglików zaczęły sypać się włócznie. Niektóre spadały za blisko, inne zatrzymywały się na tarczach wroga. Nagle wikingowie przyspieszyli gwałtownie i truchtem natarli na pierwszą linię. Tym razem grad oszczepów posypał się w środek angielskiego szyku. Shef ujrzał, jak Edrich zręcznie uchyla się przed nimi i broni tarczą. Kilka kroków dalej jeden z możnych osłaniał właśnie tarczą brzuch, kiedy kolejny oszczep przeszył mu gardło. Inny z rycerzy klął głośno próbując oswobodzić tarczę od tkwiących w niej trzech włóczni. Zanim mu się to udało, klin przerwał angielską linię. Przed sobą widział teraz Shef wodza wikingów, który wymierzał cios Wulfgarowi. Anglik zdołał przyjąć uderzenie na tarczę, zadając jednocześnie cięcie pałaszem. Wiking uchylił się i zaatakował ponownie wkładając w uderzenie całą siłę. Raz jeszcze Wulfgarowi udało się odparować cios. Miecze z brzękiem zwarły się ze sobą, lecz Anglik stracił już równowagę. Sigvarth, obracając ostrze, uderzył rękojeścią w twarz Wulfgara i pchnął go do tyłu nacierając tarczą. Kiedy przygotowywał się do zadania ostatecznego cięcia, wyskoczył na niego Shef. Mimo potężnych rozmiarów wiking był zaskakująco szybki. Uskoczył do tyłu i wymierzył cios w pozbawioną hełmu głowę chłopca. Na podstawie krótkiej obserwacji przebiegu walki Shef zdał sobie już sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, wszystkie czynności powinny być wykonywane przy użyciu całej siły, nie ma tu miejsca na półśrodki. Chłopiec wziął to pod uwagę odparowując cios Sigvartha. Po drugie, w walce nie ma miejsca na przerwy pomiędzy kolejnymi uderzeniami. Kiedy wiking zaatakował ponownie, Shef był już na to przygotowany. Tym razem udało mu się podbić miecz wroga do góry. Usłyszał przy tym brzęk i ostry trzask, kiedy ostrze pękło i jego fragment poszybował nad głową chłopca. To nie moje! - pomyślał uradowany Shef i złożył się do tryumfalnego ataku. Ktoś pociągnął go jednak gwałtownie do tyłu. Był to Edrich, który krzyczał mu coś do ucha. Shef rozejrzał się wokół i dostrzegł, że w czasie gdy walczył z ich wodzem, reszta wikingów zdążyła już wedrzeć się głęboko w angielskie szyki. Pół tuzina angielskich wielmożów leżało na ziemi, a Wulfgar cofał się w popłochu atakowany przez kilkunastu wikingów. W pewnej chwili mężczyzna pochwycił spojrzenie chłopca. - Uciekaj! - krzyczał Edrich. - Jesteśmy pobici. Nic już się nie da zrobić. Uciekaj, może uda nam się ocalić życie. - Ale mój ojciec!... - krzyknął Shef. - Za późno, już go powalili. Była to prawda. Wulfgar otrzymał właśnie potężny cios w hełm i runął do przodu prosto pod nadciągającą falę wikingów. Edrich wiedział, że za chwilę mogą odciąć im możliwość ucieczki. Chwycił chłopca za kołnierz i pociągnął za sobą. - Przeklęci głupcy. Niewyszkolona zgraja. Czego się zresztą spodziewać? Bierz konia, chłopcze. Wkrótce Shef cwałował już tą samą drogą, która przywiodła go do wikingów. Jego pierwsza bitwa była skończona. Uciekał stamtąd niedługo po tym, jak zadany został pierwszy cios. Rozdział czwarty Rosnące na krawędzi mokradeł trzciny poruszały się delikatnie na porannym wietrze. Musieli iść dalej, więc Shef usiłował rozeznać się w okolicy. Po wikingach nie było już śladu. Chłopak wrócił na osłoniętą drzewami suchą wysepkę, gdzie obozowali ostatniej nocy. Edrich zajadał właśnie zimne pozostałości ich wspólnej biesiady. Widząc chłopca wytarł zatłuszczone palce w trawę i podniósł pytająco brwi. - Nic nie widać - rzekł Shef. - Cisza. Żadnego dymu. Opuścili pole bitwy, wiedząc, że jest już przegrana. Chcieli ocalić życie. Nie było pościgu, ale dla pewności porzucili konie i na własnych nogach przedarli się przez mokradła. Ostatnia noc była dla Shefa przyjemnym ukojeniem. Myślał o tym teraz z mieszanymi uczuciami. Po raz pierwszy nie miał przed sobą żadnej pracy do wykonania, żadnych zobowiązań. Jego jedynym obowiązkiem było ukrywać się, nie dać się odnaleźć. Na wysepce udało im się wznieść trzcinowy szałas, a w zawiesistej wodzie łatwo było złapać węgorze. Edrich, po chwili wahania zdecydował, że mogą rozpalić ognisko. Wikingowie mieli teraz co innego do roboty niż przeszukiwać bagna z powodu jakiejś smużki dymu. Zresztą zanim jeszcze zapadł zmierzch, można było i tak zobaczyć pełno dymów w różnych stronach okolicy. - Najeźdźcy wracają do siebie - rzekł Edrich. - Kiedy się wycofują, przestają zwracać uwagę na ostrożność. - Panie, czy uciekałeś już kiedy z pola bitwy? - spytał Shef ostrożnie. - Wiele razy - odparł szczerze Edrich. - I nie nazywaj tego bitwą, to była zwykła potyczka. Uciekałem często, a gdyby robili tak wszyscy, mielibyśmy mniej zabitych. Nie tracimy tak wielu ludzi w równej walce, ale kiedy wikingom uda się przebić, zaczyna się zwyczajna rzeź. Przez chwilę sam się nad tym zastanów. Każdy, kto ujdzie cało, może stanąć do walki nawet następnego dnia. Kłopot w tym - Edrich uśmiechnął się kwaśno - że im częściej się to zdarza, tym mniej ludzi ma ochotę spróbować po raz kolejny. Tracą ducha. Wczoraj przegraliśmy, bowiem nikt nie był przygotowany, ani fizycznie, ani wewnętrznie. Jeżeli jedną dziesiątą czasu, którą poświęcą teraz na rozpaczanie, poświęciliby wcześniej na przygotowania, nie byłoby mowy o porażce. - Edrich zamyślił się na chwilę. - A teraz pokaż mi swój miecz. Wygląda jak jakieś narzędzie rolnicze - zauważył obracając w dłoniach ostrze. - W każdym razie nie jak prawdziwa broń. Widziałem jednak, jak pękło na tym ostrze wikinga. Jak to możliwe? - To dobre ostrze - odparł Shef. - Może nawet najlepsze w Emneth. Zrobiłem je sam, wykułem z żelaznych łup, które przywieźli nam z Południa. Lecz jest tam też warstwa twardej stali. Pewien tan z March dał mi kilka grotów od włóczni jako zapłatę za robotę, którą dla niego wykonałem. Przetopiłem je wszystkie, a potem połączyłem stal z żelazem i wykułem ostrze. Żelazo jest jego spoiwem, a stal daje mu siłę. - Lecz mimo całej tej pracy ostrze jest krótkie i jednosieczne, a rękojeść zrobiona ze zwykłej kości. Poza tym pozwoliłeś, aby zamokło i rdzewiało. - Gdybym chodził po Emneth z prawdziwym połyskującym w słońcu orężem przy boku, jak sądzisz, czy długo bym się nim cieszył? Rdzy jest tylko tyle, aby zmienić kolor ostrza, postarałem się, by nie sięgnęła głębiej. - No właśnie, jest jeszcze jedno pytanie, które chciałbym ci zadać. Młody tan powiedział, że nie jesteś wolnym człowiekiem. Wygląda jakbyś się ukrywał. W czasie potyczki nazwałeś jednak Wulfgara ojcem. Jest w tym jakaś zagadka. Świat pełen jest bękartów. Rzecz to wiadoma, że tanowie mają nieprawych synów, nikt jednak nie próbuje uczynić z nich niewolników. Shef spotykał się już z tym pytaniem wiele razy. W innych okolicznościach na pewno by na nie nie odpowiedział, ale teraz, na tej wyspie wśród moczarów, gdy rozmawiał jak równy z równym z tanem króla Edmunda, słowa popłynęły same. - On nie jest mym ojcem, choć go tak nazywam. Osiemnaście wiosen temu wikingowie najechali naszą osadę. Wulfgara nie było wtedy w domu, została tylko moja matka, lady Thryth, ze swoim nowo narodzonym synem Alfgarem, moim przyrodnim bratem. W noc kiedy przybyli wikingowie, służącemu udało się zabrać Alfgara w bezpieczne miejsce. Moja matka została jednak pojmana. Edrich pokiwał głową. Wszystko to znał aż za dobrze, znał cały mechanizm, przynajmniej wtedy gdy w grę wchodził ktoś z pozycją. Mąż mógł się spodziewać, że po krótkim czasie dostanie wiadomość z jakiegoś targu niewolników w Hedeby czy Kaupang, że taka a taka pani jest do odkupienia za określoną sumę. Jeżeli takiej informacji nie otrzymał, mógł uznać się za wdowca i ponownie ożenić, przekazując srebrne bransolety kolejnej kobiecie, która wychowa mu syna. Przyznać trzeba, że czasem taką sielankę przerywało po latach pojawienie się jakiejś zniszczonej starowiny, której udało się wreszcie powrócić do domu. Rzadki to jednak przypadek, zresztą i tak nie wyjaśniałby on wcale zagadki młodzieńca, którego Edrich miał przed sobą. - Moja matka powróciła po kilku tygodniach. Była w ciąży. Przysięgała, że moim ojcem jest sam jarl wikingów. Kiedy przyszedłem na świat chciała nazwać mnie Halfden, ponieważ jestem w połowie Duńczykiem, lecz Wulfgar przeklął ją za to. Powiedział, że Halfden to imię bohatera, króla, od którego wywodzi się ród Shieldingów, a oni z kolei dali początek panującym dynastiom w Anglii i Danii. To nie było imię dla mnie, nazwali mnie więc Shef, tak jak zwykłego psa. Młodzieniec spuścił oczy. - I dlatego właśnie mój ojczym tak mnie nienawidzi i chce uczynić niewolnikiem, dlatego mój przyrodni brat, Alfgar, opływa we wszystko, podczas gdy ja jestem biedakiem. Shef nie opowiedział jednak całej historii. Nie powiedział, że Wulfgar naciskał na żonę, aby pozbyła się płodu i zabiła siedzące w jej łonie dziecko gwałciciela. Nie wspomniał, że dopiero interwencja ojca Andreasa ocaliła mu życie, ksiądz bowiem ostro potępił grzech dzieciobójstwa, nawet w przypadku dziecka wikinga. Nie powiedział także, że Wulfgar w przypływie gniewu i zazdrości wziął sobie konkubinę i spłodził z nią piękną Godivę, tak że było ich w końcu troje: Alfgar - syn prawowity, Godiva - córka Wulfgara i niewolnicy oraz Shef - syn lady Thryth i wikinga. Edrich oddał chłopcu miecz. Historia wciąż wydawała mu się tajemnicza. Jak to możliwe, że tej kobiecie udało się uciec? Handlarze niewolników nie są zazwyczaj tak beztroscy. - Jak zwał się ten jarl? - spytał po chwili. - Twój... - Mój ojciec? Matka mówiła, że zwie się Sigvarth. Jest jarlem Małych Wysp, gdziekolwiek się one znajdują. Chwilę jeszcze siedzieli w milczeniu, a potem ułożyli się do snu. Było już późno, kiedy Shef i Edrich wyszli ostrożnie z szuwarów, a przed ich oczami ukazały się ruiny Emneth. Wszystkie budynki zostały spalone, z niektórych zostały tylko stosy popiołów, z innych stosy poczerniałych belek. Spłonęło domostwo Wulfgara, kościół, kuźnia, wszystko. Widać było kilkoro ludzi, którzy chodzili bez celu wokół ruin, grzebiąc w popiołach. Kiedy weszli do wioski, Shef zagadnął jedną z ocalałych, w której rozpoznał służącą swej matki. - Trudo, powiedz mi, co się tu stało. Kobieta zadrżała na całym ciele i spojrzała na niego z przerażeniem. Przypatrywała się jego tarczy i mieczowi dziwiąc się, że stoi przed nią żywy, nawet nie draśnięty. - Lepiej... lepiej pójdź zobaczyć się z matką. - Czy ona wciąż tu jest? - Shef poczuł przypływ nadziei. Może odnajdzie także innych. Czy udało się uciec Alfgarowi i Godivie? Mężczyźni podążyli za kobietą, która utykała niezdarnie. - Dlaczego ona chodzi w ten sposób? - szepnął Shef. - Zgwałcona... - odparł krótko Edrich. - Ale... ale ona nie była dziewicą. - Gwałt to coś innego. Czterech mężczyzn ciągnie kobietę na wszystkie strony, a piąty sobie dogadza. Wszyscy są podnieceni, zrywają ścięgna, czasem nawet łamią kości. Najgorzej, kiedy kobieta próbuje się wyrywać. Shef pomyślał znów o Godivie i zacisnął pieści tak mocno, aż zbielały palce. Zrozumiał, że nie tylko mężczyznom przyszło płacić za przegraną bitwę. Dalej szli już w milczeniu. Truda prowadziła ich do szałasu zbudowanego z nadpalonych belek i przykrytego starymi deskami. Szepnęła coś zaglądając do środka, a po chwili zaprosiła ich, aby weszli. W środku, na posłaniu zrobionym ze starych worków, leżała lady Thryth. Wyraz cierpienia na twarzy oraz dziwaczny sposób, w jaki była ułożona świadczyły o tym, że przeszła to samo, co Truda. Shef ukląkł przy niej i dotknął ramienia. - Nie było ostrzeżenia, nie mieliśmy czasu, aby się przygotować - wyszeptała zbolałym głosem. - Nie wiedzieliśmy co robić. Te świnie przyjechały tu zaraz po bitwie. Otoczyli nas, zanim ktokolwiek się zorientował. Kobieta skręciła się z bólu i zamilkła. W jej oczach czaiła się pustka. - To bestie. Zabili każdego, kto próbował się bronić. Potem zebrali nas przed kościołem. Wtedy zaczęło padać. Najpierw wybrali młode i ładne dziewczęta oraz niektórych chłopców. Przeznaczyli ich na sprzedaż jako niewolników. A potem... Potem przyprowadzili swoich jeńców i... - kobieta zasłoniła oczy, jej głos zaczął się załamywać. - Kazali nam patrzeć... Jej słowa utonęły w szlochu. Chwilę leżała bez ruchu, wreszcie drgnęła, jakby przypomniała sobie nagle coś ważnego. Ścisnęła wtedy rękę chłopca i po raz pierwszy spojrzała mu prosto w oczy. - Wiesz, Shef, to był on! Ten sam, co poprzednio. - Jarl Sigvarth? - spytał w napięciu Shef. - Tak. Twój... twój... - Jak on wyglądał? Czy był wysoki i ciemnowłosy, z białymi zębami? - Tak, miał złote bransolety na całym ramieniu. Shef przywołał z pamięci obraz stoczonej na drodze walki, szczęk pękającego oręża i moment, kiedy gotował się do decydującego pchnięcia. Czy to możliwe, że sam Bóg uchronił go przed straszliwym grzechem? Lecz jeśli to prawda, co w takim razie Bóg porabiał potem? - Czy on nie mógł cię obronić, matko? - Nawet nie próbował - odparła Thryth panując nad swym głosem. - Kiedy złamali szereg po tym... po tym przedstawieniu, powiedział im, że mogą do woli plądrować i używać życia, mają jednak skończyć, gdy usłyszą głos rogu. Niewolnicy zostali związani i odprowadzeni na bok, ale reszta z nas, Truda, ja i inne kobiety, byłyśmy po prostu podawane z rąk do rąk. - Shef, ja wiem, że on mnie rozpoznał! I pamiętał kim jestem. Lecz kiedy go błagałam, żeby przynajmniej zostawił mnie dla siebie, zaśmiał się tylko. Powiedział... powiedział, że teraz już jestem starą gęsią, nie żadną gąską, a gęsi powinny sobie same radzić. Zwłaszcza gęsi, które kiedyś miały ochotę sobie odfrunąć. Tak więc potraktowali mnie jak Trudę, gorzej nawet, gdyż byłam damą, a dla niektórych z nich stanowiło to dodatkową rozrywkę - jej twarz wykrzywił grymas gniewu i nienawiści, przez chwilę zapomniała nawet o bólu. - Ale zdążyłam mu powiedzieć, Shef. Powiedziałam, że ma syna i że ten syn kiedyś go odnajdzie i zabije! - Prawie mi się to udało, matko - odparł Shef i zawahał się. Dręczyło go jeszcze jedno pytanie, lecz ubiegł go Edrich. - A co właściwie mieliście oglądać, pani? Oczy Thryth znowu wypełniły się łzami. Nie mogąc wydobyć głosu przywołała ręką swoją służącą. - Chodźcie za mną - rzekła Truda - pokażę wam, jak wygląda miłosierdzie wikingów. Mężczyźni wyszli z szałasu i podążyli za nią w poprzek pogorzeliska w stronę kolejnego naprędce zbitego szałasu. Przy wejściu stała niewielka grupka ludzi. Co pewien czas ktoś wchodził do środka, a po chwili wychodził pospiesznie. Trudno było odczytać rysujące się na twarzach tych ludzi uczucia. Smutek? Gniew? W większości przypadków był to chyba po prostu zwyczajny strach. Wewnątrz szałasu stał koński żłób do połowy wypełniony sianem. Shef rozpoznał od razu jasne włosy Wulfgara i jego brodę, ale twarz, którą ujrzał była twarzą trupa: blada, stężała, z wystającymi kośćmi. Wulfgar żył jednak. Przez moment Shef nie mógł zrozumieć tego, co ujrzał. Jak Wulfgar mógł leżeć w żłobie? Był za wysoki. Miał jakieś sześć stóp wzrostu, a żłób, Shef wiedział o tym aż za dobrze, z własnego doświadczenia, był długości niecałych pięciu stóp... Coś tu się nie zgadzało. Coś było nie tak z nogami Wulfgara. Jego kolana sięgały końca żłobu, a potem były już tylko niezdarnie zawiązane i poplamione krwią bandaże. Shef poczuł silny odór rozkładu i spalenizny. Z rosnącym przerażeniem ujrzał, że Wulfgar nie ma także rąk. Kikuty, które mu zostały, leżały skrzyżowane na piersiach, bandaże zaczynały się na wysokości łokci. - Przyprowadzili go i ustawili naprzeciw nas - mruknął ktoś z tyłu. - Ułożyli go na klocu drewna i po kolei obcięli toporem ręce i nogi. Nogi najpierw. Za każdym razem przypalali pozostały kikut rozpalonym do czerwoności żelazem, żeby nie umarł z upływu krwi. Z początku przeklinał ich i usiłował się bronić, lecz później zaczął błagać, aby pozostawili mu chociaż jedną rękę, tak, żeby mógł przynajmniej samodzielnie jeść. Wyśmiali go. Ten wysoki, jarl, powiedział, że zostawią mu całą resztę. Mówił, że pozostawią mu oczy, aby mógł oglądać ponętne kobiety, oraz jądra, aby mógł ich pożądać. Ale nigdy już nie będzie mógł zdjąć spodni, nigdy więcej. Nie będzie w stanie nic dla siebie zrobić, pomyślał Shef. Zupełnie uzależniony od innych, począwszy od jedzenia, a na sikaniu kończąc. - Zrobili z niego "heimnara" - rzekł Edrich, posługując się norweskim określeniem - żywego trupa. Słyszałem już o tym, ale nigdy jeszcze nie widziałem na własne oczy. Nie zamartwiaj się jednak, chłopcze. Infekcja, ból, utrata krwi. Długo nie pożyje. Nagle nieruchome oczy otwarły się szeroko i spojrzały z jawną wrogością na Shefa i Edricha. Spomiędzy wyschniętych warg dobiegł do nich cichy szept, brzmiący niczym syk węża. - Zbiegowie. Uciekłeś i zostawiłeś mnie, chłopcze. Będę ci to pamiętał. A ty, królewski tanie... Przyjechałeś, zebrałeś nasze siły i poprowadziłeś do walki. Gdzie jednak byłeś, kiedy walka dobiegła końca? Nie bójcie się, pożyje jeszcze wystarczająco długo, aby wziąć odwet na was obu. Nie zapomnę też o twoim ojcu, chłopcze. Nie powinienem był opiekować się jego pomiotem, ani przyjmować z powrotem jego dziwki. Oczy zamknęły się, a głos ucichł. Shef i Edrich w milczeniu wyszli z szałasu. Na dworze znów zaczęło mżyć. - Nie rozumiem - rzekł Shef - dlaczego oni to zrobili? - Tego i ja, przyznam, nie pojmuję. Coś ci jednak powiem. Kiedy król Edmund o tym usłyszy, wpadnie w furię. Najazd i mord w czasie rozejmu, to już rzecz normalna, ale coś takiego... Zrobić coś takiego jego człowiekowi, jego dawnemu druhowi. Będzie miał umysł podzielony dwiema myślami. Z jednej strony chciał będzie uchronić swych ludzi przed czymś takim, z drugiej jego honor podpowie mu zemstę. To będzie trudna decyzja. Czy pojedziesz teraz ze mną, chłopcze? - Edrich spojrzał na Shefa. - Muszę zawieźć mu wieści. Nie jesteś tutaj wolnym człowiekiem, ale widać od razu, że z ciebie wojownik. Nic tu teraz po tobie. Jedź ze mną, będziesz moim sługą, a później znajdziemy dla ciebie odpowiednią broń i ekwipunek. Jeżeli potrafiłeś walczyć wystarczająco dobrze, aby powstrzymać wielkiego jarla, król weźmie cię do swej drużyny. Nie ma znaczenia, kim byłeś w przeszłości. Naprzeciw wyszła im lady Thryth podpierając się z wysiłkiem na kiju. Shef zadał jej w końcu pytanie, które nie dawało mu spokoju odkąd ujrzał dymiące pogorzelisko Emneth. - A co się stało z Godiva? - Zabrał ją Sigvarth. Zabrali ją do obozu wikingów. Shef odwrócił się do Edricha. Mówił pewnie, bez próby usprawiedliwiania się. - Słyszałem już, że jestem zbiegiem i niewolnikiem. Niechaj więc będę i jednym, i drugim - Shef odpiął tarczę i rzucił ją na ziemię. - Przedostanę się do obozu wikingów. Może wezmą mnie do siebie. Muszę coś zrobić, aby uratować Godivę. - Nie przeżyjesz nawet tygodnia - rzekł Edrich ze wzburzeniem. - I umrzesz jako zdrajca. Zdradzisz swoich ludzi i króla Edmunda. Mężczyzna odwrócił się na pięcie i odszedł, nawet się nie oglądając. - Zdradzisz też samego Chrystusa Pana - dodał ojciec Andreas, który pojawił się właśnie u wejścia do szałasu. - Widzisz, co uczynili nam poganie. Lepiej być niewolnikiem wśród chrześcijan niż królem wśród takich jak tamci. Shef zdał sobie sprawę, że zdecydował się bardzo szybko, zapewne zbyt szybko i bez zastanowienia. Teraz jednak nie było już odwrotu. W jego głowie kłębiły się myśli: próbowałem zabić ojca, mój ojczym stał się żywym trupem, matka nienawidzi mnie za to, co zrobił ojciec, straciłem szansę na odzyskanie wolności, straciłem względy człowieka, który mógł zostać moim przyjacielem. Takie myśli nie mogły mu teraz pomóc. Wszystko to uczynił dla Godivy. Musiał zakończyć rozpoczęte dzieło. Godiva obudziła się z bólem głowy czując wokół siebie swąd dymu. Przerażona próbowała wstać i jakoś się wyswobodzić, jednak powstrzymał ją piskliwy jęk dziewczyny, na której leżała. Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do półmroku, zorientowała się, że znajduje się w ciągniętym po wyboistej drodze wozie. Wnętrze wozu wypełniały ułożone jedna na drugiej dziewczęta z Emneth. Słychać było jęki i płacz. Nagle z tyłu wozu pojawiła się brodata twarz. Dziewczęta z piskiem starały się ukryć jak najgłębiej, mężczyzna jednak uśmiechnął się tylko ukazując białe zęby i zniknął. Wikingowie! W jednej chwili Godiva przypomniała sobie wszystko. Falę zbliżających się mężczyzn, panikę w osadzie, ucieczkę przez mokradła, to jak została schwytana i obezwładniającą grozę, kiedy po raz pierwszy w życiu dostała się w objęcia dorosłego mężczyzny... Jej dłoń powędrowała bezwiednie wzdłuż uda. Co mogło się stać kiedy była nieprzytomna? Nie czuła bólu, chyba więc nadal pozostała dziewicą. Niemożliwe, żeby zgwałcili ją i nic teraz nie czuła. Leżąca obok dziewczyna, córka jednego z gospodarzy i towarzyszka zabaw Alfgara, dostrzegła przestrach na jej twarzy i ruch dłoni pod spódnicą. - Nic się nie bój - odezwała się, nie bez złośliwości. - Nawet nas nie dotknęli. Mamy zostać sprzedane. Nie masz się czego lękać, dopóki nie znajdą na ciebie kupca. Później staniesz się taka, jak my wszystkie. Wspomnienia powracały jedno po drugim. Grupa mieszkańców otoczonych przez uzbrojonych wikingów, a pośrodku jej ojciec rozkrzyżowany na drewnianym pniaku. Przeraźliwa trwoga, kiedy ujrzała zbliżającego się kata z toporem i zrozumiała, co zamierzają z nim zrobić. Tak, wybiegła naprzód i z krzykiem rzuciła się na tego wysokiego mężczyznę, lecz inny, ten, którego tamten nazywał synem, zdołał ją pochwycić. A co później? Ostrożnie dotknęła głowy i wyczuła guz. Głowa nie krwawiła jednak. Nie była jedyną, z którą postąpiono w ten sposób. Wikingowie uderzyli ją wypełnionym piaskiem workiem. Piraci od lat trudnili się handlem i nauczyli się, jak postępować z żywym towarem. W czasie najazdu używali najpierw toporów, włóczni i mieczy, zabijali gospodarzy i wojowników. Później jednak ostra broń stawała się nieporęczna. Zbyt łatwo było uszkodzić jakąś czaszkę, uciąć ucho czy w inny sposób uszkodzić kosztowny towar. Nawet zwykły cios pięścią okazać się mógł zbyt potężny zważywszy na krzepę tych ludzi. Kto kupiłby dziewczynę z pękniętą szczęką albo z przetrąconą kością policzkową? Może jakiś sknera ze Skandynawii, ale na pewno nie wybredni klienci z Hiszpanii czy Dublina. Tak więc ludzie znajdujący się pod komendą Sigvartha, jak również wielu innych, którzy trudnili się handlem niewolnikami, nosili za pasem albo ukryte wewnątrz tarczy woreczki w kształcie kiełbasy wypełnione po brzegi piaskiem zebranym pracowicie na wydmach Jutlandii. Wystarczył jeden zgrabny cios i towar już leżał cicho nie sprawiając kłopotów. A przy tym żadnego ryzyka uszkodzenia. Dziewczęta zaczęły w końcu do siebie szeptać, choć ich głosy drżały ze strachu. Opowiedziały Godivie, co stało się z jej ojcem, a potem, co spotkało Trudę i Thryth. Opowiadały, jak załadowano je na wóz, żadna nie wiedziała jednak, co stanie się z nimi dalej. Pod wieczór następnego dnia Sigvarth, jarl Małych Wysp, poczuł jak ogarnia go niepokój, którego przyczyny nie umiał odgadnąć. Siedział w namiocie synów Ragnara i wraz innymi jarlami przysłuchiwał się, jak jego syn Hjorvarth opowiada historię wyprawy. Choć był to jeszcze młody wojownik, przemawiał dobrze. Skąd więc to dręczące uczucie? Sigvarth nie był człowiekiem zdolnym do głębokiej autoanalizy, żył jednak już wystarczająco długo, aby przekonać się, że nie należy lekceważyć takich objawów. Powrót z wyprawy był udany. Ciągnął za sobą kolumnę wozów z niewolnikami i łupami. Najważniejsze jednak, że zrobił dokładnie to, o co chodziło Wężowemu Oku. Spalone chaty i wypalone pola, studnie pełne trupów oraz, dla przykładu, kilku okaleczonych, którzy będą mogli opowiedzieć wszystkim swoją historię. Czyń tak, jak uczyniłby to Ivar, mówił Wężowe Oko. W porządku, nie był może tak dobry w zadawaniu cierpień jak Ivar, ale nikt chyba nie powie, że się nie starał. Udało mu się całkiem nieźle. Ta okolica z pewnością nie podźwignie się szybko. Nie, nie to go niepokoiło, to było dobrze wykonane zadanie. Jeżeli coś było nie tak, to stało się to znacznie wcześniej. Powoli Sigvarth uzmysłowił sobie, że martwiło go pewne wspomnienie związane z potyczką. Już ćwierć wieku walczył na pierwszej linii, zabił setkę ludzi, zebrał ze dwa tuziny ran. Potyczka powinna być prosta, przysporzyła im jednak trudu. Przedarł się przez angielską linię, tak jak wiele razy przedtem, zmiótł ze swej drogi jasnowłosego tana i doszedł do drugiej linii wyjątkowo zdezorganizowanej i nierównej. A wtedy wyrósł przed nim ten chłopak. Nie miał nawet hełmu ani porządnego miecza. Wyglądał jak wyzwolony właśnie niewolnik albo najbiedniejsze dziecko z całej osady. Wystarczyły jednak dwa starcia i miecz Sigvartha rozpadł się na kawałki, a on sam stracił równowagę. Sigvarth uświadomił sobie, że gdyby to był pojedynek, czekałaby go niechybna śmierć. Ocalili go wojownicy, którzy pojawili się nagle po jego obu stronach. Nie sądził, żeby któryś z nich dostrzegł w jak beznadziejnym położeniu się znalazł, lecz jeśli to dostrzegli, ktoś ze starszyzny mógł zgłosić teraz jego odwołanie. Czy będzie mógł spojrzeć im w oczy? Czy jego syn Hjorvarth jest już wystarczająco potężny, aby ktoś przestraszył się jego zemsty? A może rzeczywiście stał się już za stary do zabijania. Jeśli nie potrafił usadzić w miejscu na wpół uzbrojonego chłopca, to chyba faktycznie nie był już w dawnej formie. W każdym razie teraz zrobi coś naprawdę mądrego. Najważniejsze, żeby mieć po swojej stronie Ragnarssonów, to się zawsze sprawdzało. Hjorvarth zbliżał się już do końca opowieści. Sigvarth odwrócił się na krześle i skinął głową w stronę dwóch giermków, którzy stali obok wejścia. W odpowiedzi obaj kiwnęli głowami i wyszli na zewnątrz. - ...tak więc zapaliliśmy wozy i wrzuciliśmy do środka kilku ludzi, których mój ojciec w swej mądrości przywiódł tak daleko, aby złożyć ich w ofierze Aegirowi i Ranowi. Potem wsiedliśmy na statek, popłynęliśmy w dół rzeki i oto jesteśmy! My, ludzie słynnego jarla Sigvartha, w tym ja, jego prawowity syn, Hjorvarth, gotowy spełnić wasze dalsze rozkazy, synowie Ragnara! W namiocie wybuchł aplauz, jedni tupali nogami, inni uderzali o stół naczyniami. Wszyscy w znakomitym nastroju, po tak dobrym rozpoczęciu kampanii. Potem przemówił Wężowe Oko. - Dobrze, Sigvarcie, możesz zachować swoje łupy, widzimy bowiem, jak ciężko na nie zapracowałeś. Teraz możesz nam zdradzić, czy dopisało ci szczęście. Powiedz, ile łupów udało ci się zebrać tym razem? Czy stać cię już, aby rzucić wojaczkę i kupić sobie letni domek w Sjaellandzie? - Oj, nie jest tego tak dużo - odrzekł Sigvarth, a słowa jego powitał pomruk niedowierzania. - Nie starczy, abym mógł stać się gospodarzem. To tylko skromne łupy, czego zresztą można się spodziewać po takiej okolicy. Trzeba nam poczekać, aż armia dojdzie do Norwich. Do Yorku, Londynu! - Słowa te wywołały ponowny wybuch entuzjazmu. - Musimy odebrać złoto tym, którzy mają go najwięcej. Księżom. W wioskach nie znajdziemy go wcale. Muszę jednak przyznać, że coś udało nam się zdobyć i chętnie podzielę się tym, co mam najlepszego. Pozwólcie, że pokażę wam moją najświetniejszą zdobycz! Sigvarth odwrócił się i przywołał giermków. Przecisnęli się pomiędzy stołami prowadząc ze sobą postać spowitą całkowicie w tkaninę i przewiązaną sznurem. Postać została popchnięta w stronę głównego stołu, sznur błyskawicznie przecięty, a tkanina odrzucona na bok. Pośrodku namiotu ukazała się Godiva, która mrugając oczami zaczęła przyglądać się otaczającym ją brodatym mężczyznom. Cofnęła się i chciała odwrócić, lecz stanęła nagle oko w oko z najwyższym z wojowników. Mężczyzna miał jasną karnację i oczy koloru lodu, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Spojrzała w bok i niemal z ulgą rozpoznała stojącego tam Sigvartha, jedynego człowieka, którego potrafiła rozpoznać w tym tłumie. W tym ponurym otoczeniu była niczym kwiat wyrastający z podmokłego poszycia. Jasne włosy, delikatna skóra, pełne usta, które rozchylone w przestrachu wydawały się jeszcze bardziej pociągające. Sigvarth skinął raz jeszcze i jeden z mężczyzn przeciął tył jej sukni, po czym zerwał ją nie zważając na krzyki dziewczyny. Stanęła więc przed nimi niemal naga, okryta tylko cienką koszulą, tak że wszyscy mogli podziwiać jej młodzieńcze ciało. W rozpaczliwym geście strachu i palącego wstydu Godiva skrzyżowała na piersiach ramiona i opuściła głowę. Przygotowała się na najgorsze. - Nie mogę się nią podzielić! - wykrzyknął Sigvarth. - Jest na to zbyt cenna. Postanowiłem więc, że ją oddam! Podaruję ją człowiekowi, który wysłał mnie na tę wyprawę, w podzięce i w nadziei, że będzie o mnie pamiętał. Niech mu ona dobrze i długo służy. Podaruję ją najmądrzejszemu człowiekowi w całej armii. Przeznaczona jest tobie, Ivarze! Sigvarth zakończył swoją przemowę tryumfalnym okrzykiem i wzniósł do góry róg. Powoli zorientował się jednak, że nie było żadnego odzewu. Wokół panowało pełne zakłopotania milczenie. Nawet ludzie, którzy nie znali prawie Ragnarssonów i dopiero niedawno dołączyli do armii, pobladli lekko i spuścili oczy. Serce Sigvartha znów wypełniło nieprzyjemne uczucie chłodu. Może powinienem był najpierw spytać, pomyślał z niepokojem. Może stało się coś, o czym nie zdążył się dowiedzieć. Ale jaką szkodę mógł wyrządzić swoim podarkiem. Dzielił się swoim łupem, dzielił się czymś, co każdy mężczyzna chciałby posiąść. Co w tym złego, że podarował tę dziewczynę, tę piękną dziewicę, Ivarowi? Ivarowi Ragnarssonowi, zwanemu... Zaraz... jak oni go nazywają? Przerażająca myśl przebiegła nagle przez głowę Sigvartha. Czy to przezwisko naprawdę coś oznaczało? Sopel Lodu... Rozdział piąty Pięć dni później Shef i jego towarzysz leżeli ukryci w cieniu zagajnika i patrzyli na ciągnące się aż do obozowiska wikingów podmokłe łąki. Była to niemal mila odkrytego terenu. Tym razem nie udało im się powstrzymać zdenerwowania. Nie mieli kłopotów aby wydostać się z Emneth, co w normalnych warunkach mogłoby stanowić najtrudniejsze zadanie dla zbiegłego niewolnika. Lecz Emneth żyło teraz innymi problemami, nikt zresztą nie uważał Shefa za swoją własność. A Edrich, który mógłby powstrzymywać ludzi przed przejściem na stronę wikingów, w tym wypadku najwyraźniej umywał ręce. Tak więc nikt nie przeszkodził Shefowi, kiedy pakował kilka drobiazgów i trochę jedzenia na drogę, czyniąc wyraźne przygotowania do ucieczki. Ktoś jednak mu się przyglądał. Kiedy stał pośród pogorzeliska niezdecydowany czy pożegnać się z matką, zdał sobie sprawę, że jakiś człowiek stoi za jego plecami. Był to Hund, przyjaciel z dzieciństwa, syn pary niewolników, który był zapewne najniżej stojącą w hierarchii osobą w całym Emneth. Jednak Shef nauczył się już cenić go. Nikt nie znał mokradeł tak dobrze jak Hund, nawet Shef mu w tym ustępował. W ciasnej chacie, którą dzielił z rodzicami i resztą rodzeństwa, można było często pobawić się z młodą wydrą, jego rodzinie nie brakowało też ryb, które Hund potrafił łapać ręką, bez pomocy sieci. Znał też wszystkie zioła, które można było znaleźć w okolicy: ich nazwy i przeznaczenie. I choć był o dwie wiosny młodszy od Shefa, biedniejsi ludzie przychodzili do niego po poradę i leki. Z takim talentem mógłby w niedługim czasie stać się ważną figurą w całym okręgu, poważaną nawet przez możnych. Jego czyny zyskały mu już niezbyt życzliwe zainteresowanie ojca Andreasa, wybawcy Shefa. Kościół najwyraźniej nie lubił konkurencji. - Chcę pójść z tobą - zaczął Hund. - To niebezpieczne - odrzekł Shef. Hund przyjął to w milczeniu, nie miał zwyczaju mówić, gdy uznał to za niepotrzebne. Niebezpiecznie było również pozostać w Emneth, a trzymając się razem, obaj zwiększali tylko swoją szansę przeżycia. - Jeżeli idziesz ze mną, będziesz musiał zdjąć tę obręcz - zauważył Shef. - Teraz jest właściwy moment, nikt się nie będzie nami interesował. Poczekaj tu, przyniosę narzędzia. Ukryli się pośród mokradeł, aby zniknąć z oczu mieszkańców, zdjęcie obręczy okazało się jednak bardzo skomplikowane. Shef obwiązał szyję Hunda szmatami, aby uratować skórę przed skaleczeniem, a następnie rozpiłował żelazo. Mocował się długo ze szczypcami, którymi chciał rozgiąć przepiłowany metal, lecz w końcu stracił cierpliwość. Obwiązał sobie wtedy dłonie szmatami, chwycił obręcz i rozgiął ją, używając całej swojej siły. Hund rozmasował pokrytą zgrubieniami i bliznami skórę i spojrzał na leżącą na ziemi rozerwaną obręcz. - Niewielu ludzi potrafiłoby to zrobić - zauważył. - Potrzeba uskrzydla człowieka - odparł skromnie Shef, ale w głębi duszy był zadowolony. Wciąż przybywało mu sił, zmierzył się w bitwie z dorosłym mężczyzną, a teraz mógł iść dokąd tylko chciał. Nie wiedział jeszcze w jaki sposób, ale czuł, że wkrótce uda mu się uwolnić Godivę i zostawić za sobą przeklętą przeszłość. Wyruszyli nie poczyniwszy dalszych uzgodnień, szybko jednak wpadli w poważne tarapaty. Shef przewidywał, że będą czasem musieli ukrywać się przed ludźmi, nie sądził wszakże, że cała okolica wrzeć będzie jak gniazdo os, które ktoś przedziurawił kijem. Jeźdźcy galopowali po wszystkich drogach, a każdą wioskę otaczały grupy zbrojnych, patrzących podejrzliwie na każdego obcego przybysza. Chłopcy zostali schwytani i kiedy nikt nie chciał uwierzyć w ich zmyśloną historię, musieli ratować się ucieczką. Najwyraźniej król wydał już odpowiednie rozkazy i lud East Anglii postanowił ściśle ich przestrzegać. W powietrzu czuć było okrutny gniew i napięcie. W ciągu ostatnich dwóch dni Shef i Hund przeszli pas podmokłych łąk i pastwisk posuwając się okropnie wolno, czasem po prostu pełznąc na brzuchach. Tak czy inaczej natrafili na kilka patroli. Czasem była to grupa jeźdźców prowadzona przez jakiegoś tana, innym razem poruszający się niemal bezszelestnie oddział piechoty. Shef zrozumiał, że ich zadaniem jest niedopuszczenie, aby wikingowie wyprawiali się ze swego obozu na indywidualne zbójeckie wyprawy. Niemniej ludzie ci nie mieliby nic przeciwko temu, aby złapać, a nawet zabić, każdego kogo tylko podejrzewać można o wspieranie najeźdźców. Niebezpieczeństwo ze strony Anglików zaczęło maleć dopiero w bezpośrednim sąsiedztwie obozu wikingów, pojawiło się jednak zagrożenie ze strony patroli wroga. W niewielkim lesie chłopcy napotkali oddział około pięćdziesięciu jeźdźców w pełnym rynsztunku bojowym. Nietrudno było ich dostrzec, łatwo też ominąć. Lecz gdyby jednak odział ten starł się z którymś z mijanych przez chłopców patroli, Anglicy nie mieliby żadnych szans. Shef wiedział, że są to ludzie, na których łaskę będą niebawem zdani, i wszystko nie wydawało mu się już tak łatwe jak w Emneth. Z początku planował, że przedrze się do obozu i każe zaprowadzić przed oblicze Sigvartha. Dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności spotkał się już przecież twarzą w twarz z człowiekiem, który, jako jedyny, mógłby go z miejsca przyjąć i zaakceptować. Później Shef odrzucił ten pomysł. Chciał teraz za wszelką cenę uniknąć spotkania z ojcem. Czy wikingowie przyjmowali ochotników? Shef miał niejasną obawę, że potrzebowałby do tego czegoś więcej poza dobrymi chęciami i własnoręcznie wykonanym orężem. Wiedział natomiast, że mogą potrzebować niewolników. Shef wyobraził sobie, jak pływa po odległych morzach przykuty do galery. Nie było to przyjemne uczucie. Z Hundem mogło być łatwiej, nie sprawiał wrażenia specjalnie wartościowego towaru. Wikingowie mogliby go po prostu wypuścić, niczym rybkę, która jest zbyt mała, aby się nadać na patelnię. A może piraci wybiorą najprostszy sposób poradzenia sobie z niewygodną przeszkodą? Poprzedniego wieczoru chłopcy dostrzegli, jak bramy obozu opuszczała grupa ludzi i ciągnięty przez konia niewielki wóz. Ludzie wykopali nie opodal spory dół, do którego zrzucono bez ceremonii kilkanaście trupów. - Nie wygląda to lepiej niż wczorajszej nocy, ale kiedyś będziemy musieli się stąd ruszyć - westchnął Shef z rezygnacją. Nagle Hund ścisnął go za ramię. - Poczekaj... Słyszysz? Dźwięk nabierał siły. Była to pieśń. Wspólny śpiew wielu mężczyzn. Odgłosy dobiegały z odległego o jakieś sto jardów miejsca, gdzie kończyła się podmokła łąka. - To brzmi jak śpiew mnichów w wielkim klasztorze w Ely - mruknął Shef. Głupia myśl. Nie mogło być przecież mowy o żadnych mnichach ani księżach w promieniu dwudziestu mil od tego miejsca. - Możemy popatrzeć? - szepnął Hund. Shef nie odpowiedział, lecz zaczął czołgać się powoli i bardzo ostrożnie tam, skąd dochodził śpiew. Musieli to być poganie, jednak z pewnością łatwiej podejść do małej grupy niż do całej armii. Wszystko wydawało się lepsze niż spacer po odsłoniętej równinie wokół obozu. Kiedy pokonali już połowę dystansu, Hund chwycił Shefa za nadgarstek. W milczeniu wskazał niewielkie wzniesienie. Dwadzieścia jardów od nich, pod starym wyrośniętym głogiem stał mężczyzna, który wsparty na toporze badał wzrokiem okolicę. Mężczyzna miał gruby kark, był tęgi i postawny. Przynajmniej nie powinien być zbyt szybki - pomyślał z ulgą Shef - poza tym, jak na wartownika, stoi w złym miejscu. Chłopcy wymienili spojrzenia. Wikingowie są być może wielkimi żeglarzami, ale muszą się jeszcze sporo nauczyć o sztuce podkradania. Shef zaczął wolno skradać się do przodu, kryjąc się za kępą paproci i zwinnie przesuwając obok rosnących nie opodal ciernistych zarośli. Hund posuwał się bezpośrednio za nim. Tymczasem śpiew ucichł, a jego miejsce zajął teraz pojedynczy głos. Nie była to zwykła przemowa, lecz jakby natchnione kazanie. Czy to możliwe, żeby wśród pogan ukrywali się jacyś chrześcijanie? - zastanawiał się Shef. Po przejściu kilku jardów znalazł się na szczycie wzniesienia i rozchyliwszy ostrożnie łodygi paproci spojrzał na niewielką dolinę. Dojrzał tam czterdziestu, może pięćdziesięciu mężczyzn, którzy siedzieli wokół płonącego ogniska. Każdy z nich trzymał topór bądź miecz, ale ich włócznie i tarcze stały oparte o siebie lub wbite w ziemię. Dwanaście włóczni tworzyło wokół mężczyzn rodzaj ogrodzenia, zaś pomiędzy ich grotami rozpięta została gruba nić, z której, w niewielkich odstępach, zwieszały się kiście jasnoczerwonych owoców jarzębiny, w całej swojej jesiennej krasie. W środku koła, obok ogniska, wbita była jeszcze jedna włócznia, której grot lśnił srebrzyście. Obok włóczni stał mężczyzna i przemawiał do pozostałych, tak jakby chciał im coś narzucić, coś rozkazać. W przeciwieństwie do swoich towarzyszy, jak również w odróżnieniu od wszystkich znanych Shefowi ludzi, człowiek ten ubrany był nie w zieleń, brąz czy naturalny beż, lecz w nieskazitelną biel, która przypominała ugotowane białko jajka. W jego prawej ręce chłopiec dostrzegł osadzony na krótkim trzonku młot, taki sam, jakiego używają kowale. Shef przyjrzał się teraz uważnie siedzącym wokół ognia mężczyznom i odkrył, że każdy z nich ma na szyi wisiorek. Niektórzy mieli wisiorki w kształcie miecza, rogu, łodzi lub fallusa, lecz przynajmniej połowa zebranych nosiła na szyi znak młota. Shef wstał nagle i wyszedł z ukrycia. Na jego widok mężczyźni powstali niemal jednocześnie i sięgnęli po broń krzycząc ostrzegawczo. Shef usłyszał za sobą odgłos kroków i westchnienie zdziwienia. Wiedział, że wartownik znajduje się teraz za jego plecami, nie odwrócił się jednak. Człowiek w białej tunice odwrócił się powoli i stanął naprzeciw chłopca przyglądając mu się uważnie od stóp do głów. - Skąd przybywasz? - spytał mężczyzna w bieli. Mówił po angielsku z silnym gardłowym akcentem. Co mam mu odpowiedzieć - zamyślił się Shef. - Z Emneth? Z Norfolk? Te nazwy nic dla nich nie znaczą. - Przybywam z północy - rzekł w końcu. Twarze mężczyzn zmieniły się nagle. Czy była to oznaka zdziwienia, a może jakieś przeczucie? Mężczyzna w bieli gestem ręki uciszył swoich towarzyszy. - A co sprowadza cię do nas, którzy podążamy Asgarthsvegr, Drogą do Asgardu. Shef wskazał młot, który tkwił wciąż w dłoni mężczyzny. - Jestem kowalem, podobnie jak ty, a moim celem jest nauka. Ktoś zaczął tłumaczyć jego słowa, Shef tymczasem zorientował się, że u jego boku pojawił się nagle Hund. Za plecami czuł wciąż złowróżbną obecność wartownika, nie spuszczał jednak wzroku z mężczyzny. - Pokaż mi znak twego rzemiosła. Shef wyjął z pochwy miecz i podał go człowiekowi w bieli, tak jak kiedyś Edrichowi. Tamten zważył miecz w dłoniach i długo obracał przed oczami. Patrzył na świetlne refleksy, spróbował zeskrobać pokrywającą ostrze rdzę, wreszcie ściął delikatnie kosmyk włosów ze swego przedramienia. - Palenisko nie było dostatecznie rozgrzane - zauważył - albo zbyt szybko straciłeś cierpliwość. Te stalowe paski nie były wystarczająco gładkie, kiedy je stapiałeś. Ale to dobre ostrze. Z pewnością nie jest takie, na jakie wygląda. Ty także jesteś kimś innym, niż się wydajesz. Mów prawdę, młody człowieku, i pamiętaj, śmierć stoi za twymi plecami. Jeśli jesteś tylko zbiegłym niewolnikiem jak twój przyjaciel - mężczyzna wskazał na szyję Hunda, na której wciąż widać było ślady po obręczy - może puścimy cię wolno. Jeżeli jesteś tchórzem, który chce przyłączyć się do zwycięzców, być może cię zabijemy. Lecz może jesteś kimś innym. Powiedz więc: po co tu przyszedłeś? Chcę uwolnić Godivę - pomyślał Shef - potem jednak spojrzał kapłanowi prosto w oczy i odpowiedział, starając się, aby jego głos zabrzmiał szczerze. - Jesteś mistrzem kowalskim. Chrześcijanie nie nauczą mnie już więcej, dlatego chciałbym zostać twoim uczniem. Kapłan chrząknął i podał Shefowi miecz, rękojeścią do przodu. - Opuść swój topór, Kari - rzekł zwracając się do mężczyzny stojącego za plecami chłopców. - Wezmę cię na pomocnika, młody człowieku, a jeśli twój przyjaciel coś potrafi, on także może się przyłączyć. A teraz usiądźcie z boku i pozwólcie nam dokończyć obrządek. Nazywam się Thorvin, co znaczy "przyjaciel Thora", boga kowali. Powiedzcie, jakie są wasze imiona. Shef zarumienił się ze wstydu i spuścił wzrok. - Mój przyjaciel zwie się Hund - wyjaśnił. - To znaczy "pies", ja także mam tylko psie imię. Mój ojciec... Nie, nie mam ojca. Nazwali mnie Shef. Po raz pierwszy na twarzy Thorvina pojawiło się zdziwienie, a może coś więcej. - Nie masz ojca? - mruknął. - I nazywasz się Shef. Wiedz, że nie jest to tylko psie imię. Musisz się rzeczywiście sporo nauczyć. Shef poczuł się nieswojo, gdy zaczęli zbliżać się do obozu. Nie bał się o swoją skórę, bał się o Hunda. Thorvin kazał im usiąść z boku i czekać aż skończy się to dziwne spotkanie. Najpierw przemawiał Thorvin, później zaczęła się dyskusja. Choć mówiono po norwesku, Shefowi udało się sporo zrozumieć. Następnie z rąk do rąk podawano sobie z powagą bukłak z jakimś napojem. Na koniec mężczyźni rozbili się na kilka grup i złączyli ręce, każda grupa na innym przedmiocie. Shef dostrzegł młot, róg, miecz i coś, co wyglądało jak wysuszony koński członek. Nikt nie ośmielił się dotknąć srebrzystej włóczni, Thorvin rozłożył ją na dwie części i zawinął w kawałek materiału. Zaraz potem spotkanie dobiegło końca, wygaszono ogień, zebrano włócznie, a ludzie zaczęli się rozchodzić w różne strony. - Jesteśmy kapłanami Drogi - wyjaśnił Thorvin zwracając się do obu młodzieńców w swojej starannej angielszczyźnie. - Nie każdy chce, aby o nim wiedziano, przynajmniej nie tutaj w obozie Ragnarssonów. Mnie tolerują - wskazał na wiszący na szyi amulet - mam swój fach. Ty też będziesz miał swój fach, młody człowieku, powinno cię to chronić. Co jednak z twoim przyjacielem? Czy coś potrafisz, chłopcze? - Umiem wyrywać zęby - odparł niespodziewanie Hund. Stojący wokół ludzie westchnęli z niedowierzaniem. - Tenn draga - odezwał się jeden z nich. - That er ithrott. - On mówi: "wyrywać zęby - to prawdziwy talent" - przetłumaczył Thorvin. - Czy to prawda? - To prawda - odparł Shef za swego przyjaciela. - On mówi, że nie potrzeba tu wcale wielkiej siły. Trzeba wiedzieć, jak pociągnąć, trzeba wiedzieć, jak zęby są osadzone. On potrafi też uleczyć gorączkę. - Wyrywanie zębów, nastawianie kości, leczenie gorączki: dla medyka zawsze znajdzie się praca, zarówno wśród kobiet, jak i wojowników - rzeki Thorvin. - Poślę cię do mojego przyjaciela Ingulfa. Jeżeli uda nam się tylko wejść do obozu. Gdy już się tam znajdziemy, będziemy bezpieczni, ale przy wejściu możemy kogoś spotkać. Jest wielu, którzy życzą mi najgorszego. Zastanówcie się, czy chcecie ryzykować? Shef i Hund poszli za nim w milczeniu, nie byli jednak pewni, czy postąpili rozsądnie. W miarę jak się zbliżali obozowisko wyglądało coraz potężniej, otoczone wysokim wałem ziemnym i szeroką fosą. Musiało to ich kosztować wiele pracy - pomyślał Shef. Czy to znaczy, że zamierzają tu długo zabawić, czy czynią tak zawsze, gdy przyjadą w nowe miejsce? Może to po prostu rutyna. Obwałowanie, wzmocnione rzędem zaostrzonych na końcach pali, ciągnęło się jakieś dwieście dwadzieścia jardów. Ze wszystkich czterech stron... Chociaż nie - uświadomił sobie Shef - z jednej obóz sąsiadował z rzeką. Z początku bardzo go to zdziwiło, potem zrozumiał, że wikingowie musieli rozwiązać jakoś problem związany ze statkami, które stanowiły dla nich najbardziej drogocenny dobytek. Nawet z tak znacznej odległości dostrzegł, że okręty wciągnięto na mieliznę i ustawiono jeden obok drugiego, tak że tworzyły zwartą i wysoką ścianę, która ciągnęła się nad rzeką na długości ponad sześciuset jardów. Shef pojął nagle, że dla tych ludzi wojna to nie tylko chwała zwycięstw i dumne przemowy, lecz prawdziwe rzemiosło. Drobiazgowe, fachowe plany, mistrzowskie wykonanie i wielkie zyski. W zasięgu wzroku zaczęło pojawiać się coraz więcej ludzi, niektórzy po prostu spacerowali, inni siedzieli przy ogniu przygotowując jedzenie, było też kilku, którzy rzucali włóczniami do celu. Shef uznał, że w swych niechlujnych wełnianych strojach przypominają bardzo Anglików. Była jednak pewna różnica. Każda grupa Anglików składała się w pewnej części z ludzi, którzy nie nadawali się już do walki. Byli tam zawsze kulawi, głusi, niedowidzący bądź w jakimś stopniu zdeformowani. Tutaj nie spotkał jeszcze nikogo ułomnego. Nie wszyscy byli potężni i wysocy, lecz wyglądali na takich, którzy znają swe rzemiosło i w każdej chwili mogliby stanąć do walki. Było wśród nich kilku młodzieńców, jednak żadnych chłopców. Niektórzy mężczyźni byli już posiwiali, inni łysi, ale Shef nie dostrzegł zniedołężniałych starców. Były tam także konie. Pasły się na równinie i miały spętane nogi. Dla takiej armii potrzeba mnóstwo koni - pomyślał Shef - potrzeba też sporo paszy, żeby je wykarmić. To mógł być słaby punkt całej operacji. Shef uświadomił sobie, że rozumuje jak wróg, wróg starający się poznać tajemnice przeciwnika. Nie był wprawdzie królem ani tanem, ale własne doświadczenie podpowiadało mu, że w nocy nikt nie potrafiłby upilnować takiego stada zwierząt. Korzystając z osłony mroku mogłaby się tu przedostać niewielka grupka angielskich zwiadowców i poprzecinać sznury. Zwierzęta rozbiegłyby się po całej okolicy, a wikingowie mieliby poważny problem do rozwiązania. Kiedy podeszli do samego wejścia, Shef stracił nagle pewność siebie. Nie było tam żadnej bramy, co samo przez się wydało mu się złowieszczym znakiem. Droga prowadziła prosto przez szeroki na dziesięć jardów wyłom w obwałowaniu. Było tak, jak gdyby wikingowie chcieli powiedzieć: "Nasze mury chronią nasze dobra i strzegą niewolników. My nie będziemy się za nimi chować. Jeśli chcesz walczyć, idź prosto przed siebie. Zobaczymy, czy uda ci się pokonać straże. To nie zaostrzone belki bronić nas będą przed wrogiem, lecz topory, które je wyciosały". Przy wejściu do obozowiska stała grupa ponad czterdziestu wojowników. W przeciwieństwie do ludzi przechadzających się na zewnątrz każdy z nich miał na sobie kolczugę bądź skórzany kaftan. Byli uzbrojeni i gotowi do walki, niezależnie od tego gdzie pojawiłby się przeciwnik. Shefa, Hunda i Thorvina oraz ośmiu towarzyszących im ludzi zmierzono badawczym spojrzeniem. Nie wiedzieli, czy zostaną zatrzymani. Kiedy podeszli bliżej, drogę zastąpił im ubrany w kolczugę wojownik i spojrzał wyczekująco. Było jasne, że rozpoznał dwóch obcych przybyszów. Po chwili kiwnął głową i pokazał kciukiem w stronę wnętrza obozu. Przeszli obok niego, a za plecami usłyszeli jeszcze jego słowa. - Co powiedział? - szepnął Shef. - Powiedział: "Odpowiadasz za to własną głową", coś w tym rodzaju. Wewnątrz opanowało Shefa uczucie bezgranicznego zdumienia. Było to zdumienie porządkiem i wspaniałą organizacją, wszystko wydawało się tam mieć swój cel i przeznaczenie. Ludzie byli wszędzie, rozmawiali, gotowali, grali w kości. Drogi były wytyczone równo, wszystkie tej samej szerokości i mocno ubite. Nierówności terenu zasypano żwirem. Ci ludzie naprawdę ciężko pracują - pomyślał Shef. Prowadzona przez Thorvina grupa mężczyzn posuwała się wciąż naprzód. Gdy przeszli już około stu jardów, Shef uznał, że powinni znajdować się w samym środku obozu. W tej samej niemal chwili Thorvin przywołał do siebie obu chłopców. - Będę mówił szeptem, bo grozi nam wielkie niebezpieczeństwo - wyjaśnił na wstępie. - Wielu tutejszych ludzi zna wiele języków. Teraz przetniemy główną drogę, która wiedzie z północy na południe. Na południu, niedaleko brzegu rzeki znajdują się namioty Ragnarssonów i ich stronników. Rozsądny człowiek nigdy się tam nie zapuszcza. Pójdziemy wprost do mojej kuźni, która mieści się przy drugim wejściu do obozu. Będziemy iść patrząc przed siebie, nie oglądając się nawet w stronę obozowiska Ragnarssonów. Kiedy dojdziemy do kuźni, od razu wejdziemy do środka. A teraz śmiało w drogę, jesteśmy już niedaleko. Shef szedł ze spuszczonymi oczami, żałując, że nie może się choć trochę rozejrzeć. Przyjechał tu z powodu Godivy, lecz jak ją teraz odnajdzie? Czy odważy się spytać o jarla Sigvartha? Powoli przecisnęli się przez tłum i dotarli niemal pod samą palisadę. Oddalony nieco od pozostałych zabudowań stał tam prowizorycznie wykonany budynek. W środku Shef zauważył znajome wyposażenie: kowadło, miechy i palenisko. Wokół kuźni rozciągnięte były grube nici, na których wisiały szkarłatnoczerwone jarzębiny. - Jesteśmy na miejscu - westchnął Thorvin z wyraźną ulgą, lecz kiedy spojrzał w stronę chłopców, jego twarz pobladła gwałtownie. Shef odwrócił się przerażony. Za nimi stał mężczyzna. Po raz pierwszy od kilku miesięcy Shef przyglądał się komuś z podniesioną głową. Dawno już nie spotkał człowieka tak potężnego. Mężczyzna ubrany był w takie same samodziałowe spodnie, jak wszyscy w obozie, jednak jego klatkę piersiową owijała dziwaczna jaskrawożółta tkanina upięta na lewym barku, tak że prawe ramię pozostawało całkowicie odsłonięte. Za jego plecami widać było rękojeść olbrzymiego miecza, który zawieszony przy boku ciągnąłby się pewnie po ziemi. W lewej ręce mężczyzna trzymał niewielką okrągłą tarczę, z długim żelaznym szpicem pośrodku. Parę kroków za nim tłoczyło się jeszcze kilkunastu identycznie odzianych wojowników. - Co to za jedni? - warknął mężczyzna. - Kto ich tu wpuścił? - Słowa wypowiadane były z dziwacznym akcentem, ale Shef zrozumiał wszystko. - Wpuścili ich strażnicy przy bramie - odparł Thorvin. - Nie zrobią nic złego. - To przecież Anglicy. Enzkir. - W obozie jest pełno Anglików. - Aha, ale tamci mają łańcuchy na szyjach. Chcę, żebyś mi ich wydał. Chcę ich widzieć w kajdanach. Thorvin postąpił krok do przodu i znalazł się pomiędzy Shefem a Hundem. Jego pięciu towarzyszy stanęło naprzeciw ubranym na żółto wojownikom. - Biorę tego tutaj - Thorvin ścisnął rękę Shefa - na pomocnika do kuźni. - Ładna sztuka - zadrwił mężczyzna - pewnie potrzebujesz go do innych celów. A co z tamtym? - wskazał kciukiem Hunda. - On pójdzie do Ingulfa. - Ale skoro go tam jeszcze nie ma, trzeba się przekonać, czy nie przyszedł tu na przeszpiegi. Widzę, że miał obręcz na szyi. Shef postąpił krok do przodu, czując jak żołądek podchodzi mu do gardła. Wiedział, że opór nie ma sensu, nie mógł przecież stawić czoła dwunastu w pełni uzbrojonym wojownikom. Lecz nie mógł także pozwolić, aby zabrali jego przyjaciela. Kiedy położył dłoń na rękojeści swego krótkiego miecza, stojący na przedzie mężczyzna sięgnął błyskawicznie za siebie i wyciągnął swój potężny oręż. - Stójcie! - krzyknął ktoś potężnym głosem. Podczas gdy Thorvin rozmawiał z wysokim mężczyzną, całe zgromadzenie stało się obiektem ogólnego zainteresowania. Otaczała ich teraz grupa sześćdziesięciu, może osiemdziesięciu mężczyzn. Spośród gapiów wyszedł najwyższy mężczyzna jakiego Shef kiedykolwiek widział. Przewyższał chłopca o głowę, był też bez porównania potężniejszy. - Thorvin - rzekł spokojnie mężczyzna - Muirtach - kiwnął w stronie dziwacznie ubranego wojownika. - Co to za zamieszanie? - Zabieram ze sobą tego niewolnika. - Nie - odparł Thorvin ciągnąc Hunda w stronę kuźni i zaciskając jego palce na uwiązanych na nici jarzębinach. - On jest pod opieką Thora. Muirtach podszedł w ich stronę z podniesionym mieczem. - Stój! - zagrzmiał znowu ten sam głos. - Nie masz prawa, Muirtach! - A tobie co do tego? Powoli i bardzo niechętnie potężny mężczyzna włożył rękę pod swoją tunikę i wyciągnął na wierzch srebrny emblemat w kształcie młota. Muirtach zaklął i splunął na ziemię. - Możesz ich więc zabrać - rzekł chowając miecz - ale ty, chłopcze... - jego oczy zatrzymały się teraz na Shefie. - Ty chciałeś podnieść na mnie rękę. Niedługo cię dopadnę, a wtedy będziesz trupem, mój mały. Thor nic dla mnie nie znaczy - zwrócił się do Thorvina. - Nie więcej niż Chrystus i jego matka-dziwka. Nie ogłupisz mnie tak łatwo jak jego - wskazał palcem wybawcę Anglików i odszedł wolno z wysoko uniesioną głową, jak ktoś kto doznał porażki, lecz wstydzi się to okazać. W ślad za nim odeszli jego ludzie. Shef zdał sobie sprawę, że przez cały czas wstrzymywał oddech, i z ulgą wypuścił powietrze. - Kim byli ci ludzie? - spytał odprowadzając wzrokiem ubranych na żółto wojowników. Thorvin odpowiedział mu po norwesku, używając jednak słów, które w obu językach były podobne. - To byli gaddgedlarzy. Irlandzcy chrześcijanie, którzy opuścili swój lud i boga i stali się wikingami. Ivar Ragnarsson ma wśród nich wielu stronników i przy ich pomocy będzie próbował objąć tron Anglii, a później Irlandii. Kiedy mu się to uda, powróci pewnie wraz z braćmi w swoje strony, do Danii i Norwegii. - Lecz może tam już nigdy nie dotrzeć... - wtrącił potężny mężczyzna skinąwszy głową Thorvinowi w geście szacunku. Potem zmierzył wzrokiem Shefa. - To było odważne, mały. Rozdrażniłeś potężnego człowieka. Mnie też się to zresztą udało. Jeżeli będziesz mnie jeszcze kiedyś potrzebował, zwróć się do Thorvina. Ragnarssonowie trzymają mnie u siebie, bo to ja zaniosłem wiadomość do Braethraborgu. Teraz, kiedy pokazałem wszystkim mój amulet, wszystko może się zdarzyć. Tak czy inaczej, nie czuję się już dobrze wśród sfory Ivara. Mężczyzna odszedł bez pożegnania. - Kto to był? - spytał Shef. - Wielki wojownik z Halogalandu w Norwegii, zwą go Viga-Brand. Brand Zabójca. - Czy jest twym przyjacielem? - Jest przyjacielem Drogi, przyjacielem Thora, a więc również przyjacielem wszystkich kowali. Nie mam pojęcia, w co dałem się wciągnąć - pomyślał Shef - ale pod żadnym pozorem nie wolno mi zapominać, po co tu przyjechałem. Jego oczy powędrowały bezwiednie w kierunku południowego krańca obozu, gdzie znajdowały się kwatery synów Ragnara. Ona musi tam być. Rozdział szósty Przez pierwszych kilka dni Shef nie miał jednak czasu myśleć o swojej misji. Pracował zbyt ciężko. Thorvin wstawał o świcie, a pracę kończył czasem późną nocą. W przypadku tak wielkiej armii było rzeczą zupełnie naturalną, że każdego dnia pojawiali się kolejni ludzie, których topory obluzowały się przy trzonie, ci, którym trzeba było znitować tarcze, byli też tacy, którzy chcieli osadzić na nowo swoje włócznie. Czasem ustawiała się nawet kolejka, złożona z dwudziestu mężczyzn. Niekiedy trafiały się cięższe i bardziej skomplikowane zamówienia. Pewnego razu przyniesiono im podziurawione i pokrwawione kolczugi, które trzeba było przygotować dla nowego właściciela. Każde oczko kolczugi musiało być dopasowane precyzyjnie do sąsiednich czterech, tamte zaś należało połączyć z następnymi. - Kolczugę łatwo jest założyć i daje ona swobodę ramionom - stwierdził Thorvin, kiedy Shef uporał się wreszcie z pracą. - Nie daje jednak dobrej ochrony przed mocnym ciosem, poza tym jest prawdziwym piekłem dla kowali. Z biegiem czasu Thorvin powierzał Shefowi coraz więcej rutynowych zadań, a sam koncentrował się na wyjątkowo ciężkich, albo bardzo specjalistycznych pracach. Był jednak niemal zawsze w pobliżu. Rozmawiając używał języka norweskiego, powtarzając, jeśli było to konieczne, niektóre słowa i wyrażenia. Na początku pomagał sobie też gestykulacją. Shef wiedział, że Thorvin zna dobrze angielski, ale nie chce się nim posługiwać. Co więcej, Shef został nakłoniony do odpowiadania po norwesku, choćby miał tylko powtarzać słowa Thorvina. Szybko przekonał się jednak, że oba języki są do siebie bardzo podobne i to zarówno pod względem słownictwa, jak i samego stylu wypowiedzi. Stopniowo Shef zaczął traktować norweski jak dziwaczny dialekt angielski o specyficznej wymowie, dialekt, który można z powodzeniem naśladować, jednak trudno uczyć się go od podstaw. Wkrótce potem zaczął robić szybkie postępy. Rozmowa z Thorvinem była poza tym dobrą odtrutką na nudę i zniechęcenie. Za sprawą Thorvina i czekających przed kuźnią mężczyzn Shef nauczył się mnóstwa rzeczy, o których wcześniej nie miał pojęcia. Wikingowie wydawali się znakomicie poinformowani, jeśli chodzi o wszelkie decyzje bądź zamiary swoich wodzów, nie mieli też żadnych oporów, aby sprawy te poddawać dyskusji, a nawet krytykować. Jedna rzecz stała się szybko oczywista, wielka armia, której obawiało się całe chrześcijaństwo, nie okazała się monolitem. Jej serce stanowili synowie Ragnara i ich stronnicy, lecz była to najwyżej połowa wszystkich żołnierzy. Reszta to przybyłe z różnych stron kontyngenty, które liczyły na swój udział w zdobyczach wojennych. Kontyngenty te były rozmaitej wielkości, tak więc pewien jarl z Orkadów przywiódł dwadzieścia statków; nie brakowało jednak niewielkich oddziałów zwerbowanych w wioskach Jutlandii i Skandynawii. Część z tych ludzi była wyraźnie rozczarowana przebiegiem wydarzeń. Mówili, że kampania rozpoczęła się wprawdzie dobrze, ale zajęcie East Anglii miało być tylko etapem do podboju królestwa Northumbrii, prawdziwego celu kampanii. Nie zamierzali zostawać tu tak długo. - Dlaczego nie wylądowaliście od razu w Northumbrii? - spytał kiedyś Shef jednego ze swych klientów. Krępy wiking z zarysowaną wyraźnie łysiną zaśmiał się głośno w odpowiedzi. Wyjaśnił, że najbardziej skomplikowaną częścią kampanii jest jej rozpoczęcie, a więc wprowadzenie statków w górę rzeki, znalezienie miejsca, w którym można je ulokować, znalezienie koni dla tysięcy jeźdźców, a wreszcie zebranie w jednym miejscu wszystkich kontyngentów, które przybywają z opóźnieniem i gubią drogę. - Jeżeli chrześcijanie mieliby choć trochę rozumu - rzekł wreszcie z emfazą, spluwając siarczyście - mogliby nas wykurzyć za każdym razem, nawet zanim uda nam się zacząć. - Jednak nie wówczas, gdy dowodzi Wężowe Oko - dorzucił inny mężczyzna. - Może i nie - zgodził się krępy wiking. - Może nie udałoby im się z Wężowym Okiem, ale czy pamiętasz słabszych dowódców? Pamiętasz wyprawę Ulfketila do kraju Franków? Tak więc lepiej jednak trochę przeczekać zanim się w końcu uderzy, zgodzili się wszyscy, ale tym razem trwa to już za długo. Pomysł się nie sprawdził. Wszystko to wina tego króla Edmunda, "Jatmunda", jak go nazywali. Co sprawia, że zachowuje się tak głupio? Tak łatwo byłoby im spustoszyć to całe jego królestwo, ale nie mieli na to ochoty. Trwałoby to zbyt długo, narzekali klienci Shefa, a łupy byłyby bardzo mizerne. Czemu, do czorta, król nie chce im zapłacić i dojść do ugody. Dostał przecież ostrzeżenie. Może było ono zbyt okrutne - pomyślał Shef, przypominając sobie spojrzenie okaleczonego Wulfgara. Przypomniał sobie także atmosferę potężnego gniewu, jaki opanował całą okolicę, o czym przekonał się na własnej skórze w trakcie wyprawy. Kiedy spytał dlaczego wikingowie uparli się, żeby zaatakować właśnie Northumbrię, największe wprawdzie, ale na pewno nie najbogatsze z angielskich królestw, jego słowa powitał wybuch śmiechu, który potrwał jeszcze dobrą chwilę. W końcu opowiedziano mu historię o Ragnarze Lothbroku i królu Elli, o starym odyńcu i jego warchlaczkach, o spotkaniu Vigi-Branda z Ragnarssonami w Braethraborgu. Shef słuchał w napięciu i czuł przechodzące po plecach ciarki. Przypomniał sobie dziwne słowa, które wypowiedział umierający wojownik o siniejącej twarzy i złowrogie przeczucie, jakiego wtedy doświadczył. Teraz zrozumiał już powód zemsty, wiele rzeczy pozostało jednak nie wyjaśnionych. - Dlaczego mówisz czasem o "piekle"? - spytał Thorvina po całym dniu znojnej pracy, kiedy usiedli wreszcie przy kuflach piwa. Czy wierzysz, że jest miejsce, gdzie wymierzana jest po śmierci kara za grzechy? Chrześcijanie wierzą w Piekło, ale ty nie jesteś przecież chrześcijaninem. - Naprawdę sądzisz, że Piekło jest chrześcijańskim słowem? - odrzekł Thorvin. - A co to takiego "Niebiosa"? - To samo co niebo - odparł zdziwiony Shef. - Ale także miejsce pośmiertnej chwały i błogości, w które wierzą chrześcijanie. To słowo istniało jednak zanim powstał Kościół. Zostało pożyczone i zmieniło się wtedy jego znaczenie. To samo z Piekłem. Co oznacza "hulda"? - spytał Shefa tym razem używając norweskiego określenia. - Oznacza: coś chować, przykrywać, podobnie jak słowo "helian" w angielskim. - A więc Piekło jest tym, co pozostaje zakryte. Tym, co znajduje się pod ziemią. Proste słowo, podobnie jak Niebo. Możesz podłożyć pod nie takie znaczenie, jakie ci się tylko podoba. Teraz twoje drugie pytanie. Tak, wierzymy, że jest miejsce, gdzie po śmierci ukarane zostaną nasze grzechy. Niektórzy z nas nawet je widzieli. Wierzymy więc w karę za grzechy, lecz mamy chyba nieco inne niż chrześcijanie wyobrażenie o tym, co jest grzechem, a co nim nie jest. - O kim mówisz "my"? - Już czas, żebym ci wszystko powiedział. Wiele razy doznałem wrażenia, że jesteś powołany, aby poznać naszą historię. Thorvin zamilkł na chwilę i dotknął swego amuletu. - Wszystko zaczęło się kilka pokoleń przed nami, może sto pięćdziesiąt lat temu. W tamtym czasie wielki jarl Fryzów, który był poganinem, na skutek opowieści, jakie przynieśli mu misjonarze z kraju Franków, a także z uwagi na więzy jakie łączyły go z chrześcijańską już wtedy Anglią, zdecydował się przyjąć chrzest. Tak jak było w zwyczaju, chrzest odbyć się miał w miejscu publicznym, pod gołym niebem w specjalnie wy budowanym do tego celu basenie. Postanowiono, że po tym jak ochrzczony zostanie jarl Radbod, w jego ślady pójdą możni z jego dworu, a następnie całe hrabstwo. Hrabstwo, bowiem Fryzowie byli zbyt dumni, a pozwolić komukolwiek spośród siebie na posługiwanie się tytułem króla. Tak więc jarl podszedł do krawędzi basenu ubrany w swoje gronostaje i purpury i wszedł na prowadzące do wody stopnie. Kiedy umoczył w wodzie jedną stopę odwrócił się nagle i zadał pytanie przełożonemu misjonarzy, którego Frankowie nazywali Wulfhramm, bądź Wolfraven. Spytał go, czy to prawda, że jeśli on, Radbod, przyjmie chrzest, jego przodkowie, którzy wraz z innymi grzesznikami cierpią męki w piekle, zostaną uwolnieni i od tej chwili czekać będą na swych potomków, aby wejść z nimi do Królestwa Niebieskiego. Nie, odparł Wolfraven, twoi przodkowie byli poganami, którzy nigdy nie dostąpili chrztu, nie mogą więc zostać zbawieni. Nie ma zbawienia poza Kościołem, dodał i dla większego efektu powtórzył to raz jeszcze po łacinie: Nulla salvatio extra ecclesiam. Lecz moich przodków nikt nigdy nie nakłaniał do przyjęcia chrztu, rzekł Radbod. Nie mieli nawet okazji się od niego uchylić. Czemu więc mają zostać potępieni na wieki za coś, o czym nie mieli pojęcia? Taka jest wola boska, rzekł frankoński misjonarz wzruszając ramionami. Słysząc to Radbod wyjął z wody swą stopę i złożył uroczystą przysięgę, że nigdy nie zostanie chrześcijaninem. Jeżeli miałby wybierać, dodał jeszcze, wolałby już żyć w piekle wraz ze swoimi niewinnymi przodkami niż iść do nieba ze świętymi i biskupami, którym brak poczucia sprawiedliwości. I tak zaczęło się wielkie prześladowanie chrześcijan w całym hrabstwie fryzyjskim, które wpędziło w gniew króla Franków. Thorvin pociągnął głęboki łyk grzanego piwa i dotknął wiszącego na szyi amuletu. - Tak to się wszystko zaczęło. Jarl Radbod był człowiekiem mądrym i przewidującym. Zrozumiał, że jeśli chrześcijaństwo będzie nadal jedyną religią dysponującą kapłanami, księgami i pismem, to wkrótce stanie się tak, że to, co głosi, zostanie przez wszystkich przyjęte. Na tym polega siła, a zarazem grzech chrześcijan. Nie są w stanie zaakceptować faktu, że ktoś poza nimi mógłby posiadać choć cząstkę Prawdy. Nie zamierzają się z nikim układać. Nie uznają półśrodków. Tak więc, aby ich pokonać, albo przynajmniej zatrzymać na długość ramienia, Radbod postanowił, że kraje Północy powinny mieć swoich kapłanów i swoje własne podania. W ten oto sposób powołana została Droga. - Droga? - powtórzył Shef, gdy Thorvin zamilkł na chwilę. - My właśnie jesteśmy kapłanami Drogi, a nasze obowiązki są trojakiego rodzaju. Pierwszy, to oddawać cześć starym bogom, całej rodzinie Azów: Thorowi i Odynowi, Freyrowi i Ullrowi, Tyrowi i Njordowi, a także Hajmdalowi i Baldurowi. Ci, którzy wierzą szczerze, noszą amulety, symbolizujące boga, którego kochają najbardziej. Znakiem Tyra jest miecz, róg znakiem Hajmdala, zaś znakiem Thora młot, taki właśnie jaki noszę na szyi. Wielu ludzi nosi taki amulet. Shef dobrze już znał te amulety. - Naszym drugim obowiązkiem jest utrzymywać się z wykonywania jakiegoś rzemiosła, w moim przypadku jest to kowalstwo. Nie wolno nam bowiem postępować jak kapłani boga Chrystusa, którzy sami nie pracując pobierają dziesięcinę i datki, bogacąc się na cudzej pracy. Trzeci z naszych obowiązków trudno jest wytłumaczyć. Musimy troszczyć się o to, co ma nadejść, czuwać nad tym, co ma się dopiero wydarzyć. I to nie w przyszłym świecie, lecz tutaj, na ziemi. Widzisz chłopcze, chrześcijańscy kapłani wierzą, że ten świat to tylko krótki etap na wielkiej drodze do wieczności i że najświętszą powinnością człowieka jest przejść przezeń czyniąc jak najmniej złego. Nie wierzą, żeby ten świat sam w sobie miał jakąś wartość. Jednak my, kapłani Drogi wierzymy, że na tym właśnie świecie rozegra się wielka bitwa, tak wielka, że żaden człowiek nie jest w stanie sobie tego wyobrazić. Naszym celem jest wesprzeć naszą stronę, stronę bogów i ludzi, żeby była silniejsza, gdy nadejdzie ten wielki dzień. Dzień ostatecznej walki. Tak więc naszą powinnością jest nie tylko wykonywać nasze rzemiosło, ale ulepszać naszą pracę, wprowadzać do niej to wszystko, czego możemy się sami nauczyć. Najbardziej poważani wśród nas wymyślają zupełnie nowe rodzaje sztuki i rzemiosła, takie, o których nikt wcześniej nie słyszał. Cóż, daleko mi do nich. Przyznać jednak trzeba, że wielu nowych rzeczy nauczyliśmy się już na Północy od czasów jarla Radboda. Uśmiechnął się. - Słyszano już o nas nawet na Południu. W miastach gdzie panują Maurowie, w Kordobie i w Kairze, mówi się już o Drodze, opowiada o "czcicielach ognia", jak nas tam nazywają. Wysyłają do nas ludzi, aby patrzyli i słuchali. Chrześcijanie jednak nikogo do nas nie posyłają. Są przekonani, że tylko oni posiedli Prawdę, że tylko oni wiedzą co jest zbawieniem, a co grzechem. - Czy to nie grzech uczynić z człowieka "heimnara"? - spytał Shef, a Thorvin spojrzał na niego badawczo. - Nie ja nauczyłem cię tego słowa. Wciąż jednak zapominam, że wiesz znacznie więcej, niż mogłem z początku podejrzewać. Tak, to grzech uczynić z człowieka "heimnara", niezależnie od tego, co człowiek ten miałby na swoim sumieniu. To sprawa Lokiego, demona, w intencji którego paliliśmy ogień w naszym kręgu, przy włóczni jego ojca, Odyna. Niewielu z nas nosi jednak znak Odyna, a żaden nie nosi znaku Lokiego... Zrobić z kogoś żywego trupa. Czuję w tym rękę Ivara, niezależnie od tego, czy zrobił to sam, czy nie. Istnieją inne sposoby, aby pokonać chrześcijan, a sposób, jaki stosuje Ivar Ragnarsson, jest głupi. Do niczego nie doprowadzi. Ale dosyć już tego. Pora spać. Praca dla Thorvina odebrała Shefowi możliwość zajęcia się własną misją. Hund zabrany został niemal od razu do Ingulfa, który także był kapłanem Drogi. Od tego czasu nie mieli okazji się spotkać. Thorvin powtarzał Shefowi, żeby nie wychodził poza obręb okalających kuźnię girland z jarzębiny. Wewnątrz jesteś pod ochroną Thora - mówił - a tego, kto by cię zabił, dosięgłaby jego zemsta. Muirtach byłby niezwykle szczęśliwy, gdyby spotkał cię błąkającego się po obozie. Następnego ranka w kuźni pojawił się Hund. Shef był sam i klęczał ugniatając ciasto na chleb, który zgodnie z umową mieli wypiekać tego dnia dla wojowników. - Widziałem ją! Widziałem ją tego ranka - szepnął, gdy tylko zobaczył Shefa. Shef poderwał się na równe nogi wysypując na ziemię mąkę. - Kogo?! - krzyknął. - Widziałeś Godivę? Gdzie? Kiedy? - Błagam cię, usiądź - uspokajał go Hund starając się posprzątać z ziemi rozsypaną mąkę. - Musimy wyglądać normalnie. Wokół pełno ludzi. Usiądź i słuchaj. Najpierw zła wiadomość: Godiva została kobietą Ivara Ragnarssona. Nikt jej jednak nie skrzywdził, żyje i ma się dobrze. Wiem to, ponieważ jako medyk, Ingulf bywa wszędzie, a teraz, kiedy zobaczył już, co potrafię, często mnie że sobą zabiera. Przed kilkoma dniami został wezwany do Ivara. Nie pozwolili mi wejść do środka, wokół ich namiotów stoją silne straże, ale kiedy czekałem na Ingulfa, widziałem jak tamtędy przechodziła. Nie może być mowy o pomyłce. Przeszła w odległości zaledwie pięciu jardów ode mnie, choć mnie nie zobaczyła. - Jak wyglądała? - spytał Shef przypominając sobie niedawne spotkanie z matką i Trudą. - Śmiała się. Wyglądała na szczęśliwą. Obaj młodzieńcy zamilkli na chwilę. Po tym co do tej pory usłyszeli wydawało im się zupełnie nieprawdopodobne, aby ktoś mógł się czuć, lub nawet wydawać się szczęśliwy w zasięgu władzy Ivara Ragnarssona. - Słuchaj, Shef, ona jest w okropnym niebezpieczeństwie, choć sama tego nie rozumie. Ona myśli, że jeśli Ivar jest w stosunku do niej uprzejmy i nie wykorzystał jej od razu jak dziwki, to znaczy, że jest bezpieczna. Ale z Ivarem jest coś nie tak, może być chory na ciele, albo na umyśle. Musisz ją stamtąd zabrać, Shef, i to szybko. Najpierw jednak pozwól, aby cię zobaczyła. Nie wiem, co zrobimy potem, ale jeśli będzie wiedziała, że jesteś w pobliżu, może uda jej się przemycić jakąś wiadomość. Usłyszałem jeszcze jedno. Wszystkie kobiety Ragnarssonów i wyższych dowódców mają opuścić dziś namioty. Słyszałem już wcześniej jak narzekały, że nie ma miejsca, gdzie mogłyby się umyć, z wyjątkiem tej brudnej rzeki. Idą więc dzisiaj się umyć poza terenem obozu. Jest jakiś staw, może o milę stąd. - Czy możemy ją wtedy porwać? - Nawet o tym nie myśl. W armii są tysiące mężczyzn, każdy łasy na kobiety. Będzie tak wielu strażników w eskorcie, że nie dasz rady ich nawet policzyć. Jedyne co możesz zrobić, to postarać się, aby cię ujrzała. A teraz powiem ci dokładnie, którędy będą szli. I Hund opisał Shefowi całą drogę. - Ale jak ja stąd wyjdę? Thorvin... - Pomyślałem już o tym. Kiedy kobiety zaczną wychodzić, przyjdę tu i powiem Thorvinowi, że wzywa go mój pan. Powiem, że trzeba zaostrzyć narzędzia, których Ingulf używa do otwierania ludzkich brzuchów i głów. Ingulf potrafi niezwykle rzeczy - dodał Hund kiwając z podziwu głową. - Więcej niż jakikolwiek chrześcijański medyk. Tak więc Thorvin pójdzie ze mną. Wtedy ty musisz się stąd wymknąć, prześliznąć na zewnątrz i starać się jak najbardziej wyprzedzić kobiety i ich eskortę. To ma wyglądać, jakbyś spotkał je przypadkowo na drodze. Thorvin wyszedł zaraz po tym jak Hund przyniósł mu prośbę od Ingulfa, potem jednak sprawy przybrały zły obrót. W kuźni było jeszcze dwóch klientów, których Shef musiał obsłużyć, a kiedy wreszcie sobie poszli - przyszedł jeszcze jeden, który najwyraźniej chciał sobie trochę porozmawiać. Trwało długo, zanim Shefowi udało się go pozbyć i nie pozostało mu już nic innego, jak wybrać najbardziej niebezpieczny sposób wydostania się z zatłoczonego obozu: pośpiech. Szedł więc szybko nie oglądając się na nikogo, aż nagle zboczył w stronę kilku opuszczonych namiotów przy samej palisadzie. Wspiął się na nią i dwiema rękami podciągnął na jednej z zaostrzonych belek. Usłyszał za sobą krzyk, lecz nie było pościgu. Fakt, że wydostawał się na zewnątrz, a nie wślizgiwał do środka nie pozwalał zakwalifikować go jako złodzieja. Po chwili był już na równinie, gdzie pasły się konie i spacerowali wojownicy. W oddali ujrzał rząd drzew, za którymi miała znajdować się woda. Kobiety wybrały pewnie drogę wzdłuż rzeki, ale byłoby samobójstwem biec teraz za nimi. Musiał znaleźć się tam wcześniej i poczekać aż nadejdą. Shef podjął decyzję i ruszył na przełaj, przez łąkę. W przeciągu dziesięciu minut Shef dotarł do stawu i zaczął się przechadzać po biegnącej w pobliżu podmokłej ścieżce. Nie było tam jeszcze nikogo. Wiedział, że powinien wyglądać jak żołnierz odpoczywający na łonie natury. Problem polegał na tym, że było coś, co odróżniało go od wszystkich innych. Był sam. Poza obszarem obozu, a nawet w jego obrębie, wikingowie poruszali się zwykle w gronie towarzyszy ze statku, w wyjątkowych przypadkach chodzili we dwóch. Nie miał jednak wyboru. Musiał po prostu wyjść kobietom na spotkanie łudząc się, że Godiva będzie wystarczająco spostrzegawcza, żeby go rozpoznać i dostatecznie sprytna, aby nie powiedzieć słowa. Wkrótce usłyszał przed sobą głosy, nawoływania i śmiech kobiet, okrzyki mężczyzn. Shef wyszedł zza zakrętu i ujrzał Godivę na samym przedzie nadciągającej grupy. Ich oczy spotkały się na chwilę. W tym samym momencie ujrzał jednak kroczącego z uśmiechem tryumfu Muirtacha. Zanim zdołał się poruszyć, ktoś wykręcił mu do tyłu oba ramiona. Wokół Muirtacha zebrał się odział jego gwardii w zabarwionych szafranem ubiorach. Kobiety pozostawione zostały teraz bez nadzoru. - Oto nasz zadziomy wróbelek! - wykrzyknął rozradowany Muirtach biorąc się pod boki. - Ten sam, który próbował podnieść na mnie rękę. Przyszedłeś popatrzeć na niewiasty? Mam rację? Oj, przyjdzie ci drogo zapłacić za ten widok. Dalej, chłopcy, zabierzcie go trochę na bok - krzyknął do swoich ludzi, a sam wyciągnął z pochwy swój wielki miecz. - Nie chcę, aby nasze panie musiały patrzeć na krew. - Chcę z tobą walczyć - rzekł hardo Shef. - Co to, to nie. Ja, wódz gaddgedlarów, mam się zmierzyć ze zbiegłym niewolnikiem, który ledwo co zerwał swoją obręcz?! - Nigdy nie miałem obręczy na szyi! - warknął Shef. Czuł jak narasta w nim dziwne gorąco, które wypiera stopniowo lodowate uczucie lęku i przerażenia. Wiedział, że jest dla niego tylko jeden ratunek. Musiał ich skłonić, aby traktowali go jak równego sobie, a wtedy może uda mu się przeżyć. W przeciwnym razie za moment zostanie z niego tylko bezgłowy korpus. - Moje pochodzenie jest równie dobre, jak twoje. I lepiej niż ty władam norweskim - dodał po chwili. - To prawda - odezwał się ktoś z tyłu. - Muirtach, twoi ludzie powinni pilnować kobiet. Chyba nie potrzebujesz ich wszystkich, aby poradzić sobie z tym chłopcem? Gęsty szereg stojących naprzeciw Shefa mężczyzn rozstąpił się szybko i chłopak stanął oko w oko z tym, który wypowiedział ostatnie słowa. Człowiek ten wpatrywał się w niego jasnymi jak lód oczami. Czekał aż Shef spuści wreszcie wzrok. Chłopak poczuł, że śmierć jest bardzo blisko. Z trudem oderwał wzrok od mężczyzny. - Czujesz do niego urazę, Muirtach? - Tak, panie - przyznał Irlandczyk z opuszczonymi oczyma. - A więc stań z nim do walki. - Nie, panie. Ja mówiłem wcześniej... - Jeśli więc sam nie chcesz, wyznacz kogoś ze swych ludzi. Wybierz najmłodszego. Niechaj chłopak walczy z chłopakiem. Jeżeli twój człowiek zwycięży, coś mu podaruję - Ivar zdjął z ramienia srebrną bransoletę i podrzuciwszy ją do góry założył z powrotem. - A teraz cofnąć się, dać im miejsce. Pozwólcie też patrzeć kobietom. Żadnych reguł i nie można się poddać! - dodał po chwili, a jego zęby błysnęły w posępnym uśmiechu. - Będziecie walczyć do końca! Chwilę potem Shefowi raz jeszcze udało się uchwycić spojrzenie Godivy, jej oczy były teraz okrągłe ze strachu. Stała w kręgu, który otoczył miejsce, gdzie miała rozegrać się walka. Oprócz kobiet stali tam ludzie Muirtacha oraz cała arystokracja wikingów, stronnicy Ivara i jarlowie w purpurowych płaszczach. Pośród nich dostrzegł Shef znajome oblicze Vigi- Branda. Wiedziony jakimś impulsem Shef podszedł w jego stronę. - Panie, użycz mi swego amuletu. Oddam ci go, jeśli tylko będę mógł. Brand zdjął łańcuch i z kamienną twarzą podał go Shefowi. - Zrzuć buty, chłopcze. Ziemia jest tu śliska. Shef usłuchał rady. Świadomie zaczął kontrolować oddech, starając się wciągać powietrze głęboko do płuc. Wiedział z doświadczenia, że zapobiega to atakom chwilowego odrętwienia, w jaki wpadają nieraz walczący wojownicy. Potem zdjął koszulę, zawiesił na szyi amulet i dobył miecza, odrzucając na bok swój pas. Przeczuwał, że w tej walce decydująca może okazać się szybkość. Jego przeciwnik był także gotowy. Rozebrany do pasa, podobnie jak Shef, w jednej ręce trzymał miecz gaddgedlarów, którego ostrze było cieńsze, ale za to niemal o stopę dłuższe od normalnego, w drugiej zaś okrągłą tarczę z kolcem po środku. Na głowę nasunięty miał hełm. Nie wyglądał na dużo starszego i Shef nie bałby się stanąć naprzeciw niego w zapasach. Młodzieniec miał jednak potężny miecz i tarczę, broń w każdej ręce. Poza tym był wojownikiem, który zaznał już walki, brał udział w niejednej potyczce. Naraz pojawił się przed oczami Shefa obraz przemawiającego śpiewnie Thorvina. Pochylił się, podniósł z ziemi gałązkę i rzucił ją w stronę swego przeciwnika, niczym oszczep. - Strącę cię do piekła! - zapowiedział uroczyście. Tłum zawrzał z podniecenia, słychać było okrzyki zachęty, nikt jednak nie dodawał otuchy Shefowi. Irlandzki wojownik natarł i zaatakował błyskawicznie. Zamarkował cios w głowę, który przeszedł później w długie cięcie wymierzone prosto w szyję. Shef schylił się i miecz przeszedł nad jego głową. Gaddgedlar natarł jednak ponownie zadając dwa cięcia, z prawej i lewej strony. Shef cofnął się do tyłu i udając, że odskoczy w prawo, rzucił się na lewą stronę. Mógł teraz zadać cios w odsłonięty bark przeciwnika, zamiast tego cofnął się błyskawicznie na sam środek placu. Wiedział już jaką obrad taktykę, wiedział też, że może polegać na swoich mięśniach. Czuł pulsowanie krwi i ogarniającą go lekkość. Flann, bo tak nazywał się irlandzki wojownik, podszedł teraz do Shefa wymachując szybko mieczem. Chciał zepchnąć go w stronę kręgu widzów i uniemożliwić dalszą ucieczkę. Był naprawdę szybki, ale po raz pierwszy zdarzyło mu się walczyć z kimś, kto nie ma zamiaru odparowywać ciosów, lecz ich po prostu unika. Shefowi znowu udało się uskoczyć, a kiedy się odwrócił zobaczył, że Flann zaczyna już dyszeć. Armia wikingów była armią żeglarzy i jeźdźców, mocnych w barach i ramionach, nie przyzwyczajonych jednak do chodzenia, nie mówiąc już o bieganiu. Kiedy widzowie pojęli w końcu taktykę Shefa, zaczęli pokrzykiwać gniewnie w jego kierunku. Gdyby trwało to dłużej, mogliby zacząć zacieśniać pierścień wokół walczących. Kiedy Flann po raz kolejny spróbował swojego popisowego cięcia idącego skosem ku dołowi, tym razem wolniej niż poprzednio, Shef natarł pierwszy i odparował gwałtownie, uderzając szeroką klingą swego miecza w sam koniec wymierzonego w siebie ostrza. Ostrze nie pękło wprawdzie, ale Irlandczyk osłupiał na moment i Shef zdecydował się błyskawicznie na zadanie ciosu. Z ramienia Flanna trysnął strumień krwi. Przez długą chwilę młodzieńcy stali na środku placu jeden naprzeciw drugiego. Prawe ramię Flanna broczyło dość mocno, chłopak wiedział więc, że jeśli chce przeżyć - musi działać szybko. Ruszył do przodu próbując teraz ostrych pchnięć i nacierając tarczą. Shef stosował uniki i odparowywał ciosy starając się wytrącić miecz z zakrwawionej ręki przeciwnika. W pewnej chwili poczuł, że ciosom Irlandczyka zaczyna brakować pewności. Shef znów zaczął krążyć po placu, pełen energii, niepomny zmęczenia. Flann z trudem chwytał powietrze, nagle wyrzucił do przodu tarczę celując kolcem w twarz Shefa, po czym wymierzył w niego cios mieczem. Shef błyskawicznie przykucnął uchylając się od ostrza i równie szybko wstał zagłębiając swój oręż w brzuchu Irlandczyka. Flann zatoczył się do tyłu, lecz Shef nie pozwolił mu upaść. Zacisnął lewe ramię na szyi przeciwnika i zamierzył się do kolejnego ciosu. Pośród panującej wokół wrzawy Shef usłyszał nagle głos Branda Zabójcy. - Przyrzekłeś zrzucić go do Nastrónd - krzyknął. - Musisz z nim skończyć! Shef spojrzał w dół na poszarzałą, skręconą z bólu i przerażenia twarz i niespodziewanie ogarnęła go furia. Wepchnął miecz w pierś Flanna i poczuł jak ciało Irlandczyka skręca spazm śmierci. Powoli opuścił nieruchome już zwłoki i uwolnił tkwiący w nich miecz. Potem rozejrzał się dookoła i ujrzawszy pobladłą z gniewu twarz Muirtacha, podszedł prosto do Ivara, u którego boku stała Godiva. - Wyjątkowo pouczające - rzekł Ivar. - Lubię obserwować kogoś, kto potrafi walczyć nie tylko ręką, ale też głową. Ocaliłeś też mój srebrny naramiennik. Kosztowało mnie to jednak wojownika. Jak zamierzasz mi za niego zapłacić? - Ja także jestem wojownikiem, panie. - Skoro tak, dołącz do moich ludzi. Zostaniesz jednym z wioślarzy. Ale nie w drużynie Muirtacha. Przyjdziesz dziś wieczór do mego namiotu. Mój marszałek znajdzie dla ciebie odpowiednie miejsce. Ivar zamilkł i przyjrzał się uważnie Shefowi. - Twój miecz jest w jednym miejscu wyszczerbiony, nie zrobił tego Flann. Powiedz, czyj oręż to uczynił. Shef zawahał się przez chwilę, zdecydował jednak, że wikingowie najbardziej docenią brawurę. - To był miecz jarla Sigvartha! Rysy Ivara ściągnęły się wyraźnie. - Rozumiem. Kończmy jednak ten turniej. Inaczej kobiety nigdy się nie wykąpią. Ivar odwrócił się i popchnął przed sobą Godivę, ale przez chwilę jej spojrzenie raz jeszcze spoczęło na Shefie. Gdy odeszli, chłopak podszedł do Vigi-Branda i zdjął z szyi amulet. - W normalnych okolicznościach powiedziałbym: "Zatrzymaj go chłopcze, boś na to zasłużył. Pewnego dnia zostaniesz może wielkim wodzem". Coś mi jednak mówi, że młot Thora nie jest dla ciebie właściwym znakiem, mimo że jesteś przecież kowalem. Wydaje mi się, że należysz do Odyna, którego nazywają także Bileyg, lub Bolverk. - Bolverk? - zdziwił się Shef. - Czyż jestem sprawcą zła i niedoli? - Jeszcze nie teraz. Ale możesz stać się powolnym instrumentem w czyichś rękach. Miej się na baczności. Dziś jednak spisałeś się świetnie, zwłaszcza jak na początkującego. Dziś zabiłeś chyba po raz pierwszy, mówię to jako znawca. Spójrz, zabrali już ciało, zostawili jednak ekwipunek. Miecz, tarcza i hełm należą teraz do ciebie. Tak nakazuje zwyczaj. Brand mówił jakby próbował go sprawdzić. Shef zdał sobie z tego sprawę i pokręcił głową. - Nie mogę czerpać korzyści z kogoś, kogo posłałem do Nastrónd, Miejsca Umarłych Ludzi - rzekł uroczyście, następnie zaś cisnął w krzaki hełm i tarczę, miecz zaś zgiął nogą i zostawił na ziemi. - Sam widzisz - powiedział Brand. - Thorvin nigdy by cię tego nie nauczył. To znak Odyna. Rozdział siódmy Thorvin nie okazał zdziwienia kiedy Shef powrócił do kuźni i opowiedział mu, co się wydarzyło. Chrząknął tylko z powątpiewaniem, gdy chłopak pochwalił się, że dołączy do kontyngentu Ivara. - A więc dobrze, nie idź tam jednak tak jak stoisz. Zostałbyś od razu wyśmiany, a wtedy mogłyby cię ponieść nerwy i doprowadzić do nieszczęścia. Z leżącego na tyłach kuźni stosu uzbrojenia Thorvin wyciągnął świeżo osadzoną włócznię i obitą skórą tarczę. - Z tym wzbudzisz większy szacunek. - Czy to twoja własność? - Czasami ludzie zostawiają u mnie rzeczy do reperacji, ale nie przychodzą po nie z powrotem. Shef przyjął podarki i stanął zakłopotany. - Muszę ci podziękować, za wszystko coś dla mnie uczynił. - Zrobiłem to, gdyż tak nakazywała mi moja wiara. Tak mi się przynajmniej wydaje. Nie jestem jednak głupcem, wiem, że przyszedłeś tu w jakiejś innej sprawie. Nie wiem co to za sprawa, ale mam nadzieję, że nie wpędzi cię w kłopoty. Może kiedyś nasze drogi znowu się skrzyżują. Rozstali się bez dalszych słów. Shef dopiero drugi raz przestępował krąg, w którym chroniła go moc Thora, lecz tym razem czynił to bez strachu. Z podniesioną głową przeszedł pomiędzy namiotami kierując się nie do kwatery synów Ragnara, lecz do Ingulfa. Jak zwykle obok jego domostwa stała gromadka ludzi. Gdy pojawił się Shef, rozeszli się powoli, a chłopak ujrzał, że zabierają kogoś na noszach. Hund wyszedł na spotkanie przyjaciela. - Co robiłeś? - Pomagałem Ingulfowi. To niezwykłe, jakie cuda on potrafi. Tamten człowiek wdał się w bójkę, upadł niezgrabnie i złamał nogę. Co byś z nim zrobił, gdyby się to stało u nas w Emneth? - Zabandażowałbym go - wzruszył ramionami Shef. - Nic innego nie da się zrobić. W końcu wszystko się zrośnie. - Ale ten człowiek nigdy nie mógłby już chodzić jak przedtem. Kości zrosłyby się całkiem przypadkowo, noga byłaby pokrzywiona i guzowata. Pamiętasz, jak zrosła się noga Crubby, po tym jak spadł z konia? Ingulf naprostowuje nogę, rozciąga mocno, aż złamane końcówki kości znowu się spotkają, unieruchamiając ją potem pomiędzy dwiema deseczkami, tak żeby mogła się spokojnie goić, i dopiero bandażuje. Ingulf potrafi czynić jeszcze większe cuda. Widziałeś tego człowieka na noszach? W tym przypadku złamanie było tak niebezpieczne, że kości wyszły przez skórę. Ingulf otworzył ostrzem nogę i wepchnął kość do środka, od razu ją nastawiając. Nigdy bym nie uwierzył, że można przeżyć taki zabieg, jednak Ingulf jest szybki i zwinny, poza tym zawsze wie, co trzeba zrobić. - Czy możesz się tego nauczyć? - spytał Shef, widząc wielki entuzjazm na nieruchomej zazwyczaj twarzy przyjaciela. - Owszem. Mając nieco praktyki i dostatecznie dużo wskazówek. I jeszcze coś. Ingulf studiuje ciała zmarłych, patrzy jak połączone są kości. Pomyśl, co by na to powiedział ojciec Andreas? - A więc chciałbyś zostać z Ingulfem? Hund skinął z wahaniem głową, a następnie wyjął spod swej tuniki łańcuch. Wisiał na nim niewielki srebrny amulet w kształcie jabłka. - Dał mi to Ingulf. To jabłko Ithuna-Uzdrowiciela. Jestem teraz jednym z wiernych. Wierzę w Ingulfa i Drogę, choć trochę mniej w samego Ithuna. Hund spojrzał teraz na szyję swego przyjaciela. - Widzę, że ciebie Thorvin nie nawrócił. Nie nosisz znaku młota. - Nosiłem go przez chwilę - Shef wyjaśnił pokrótce, co mu się przydarzyło. - Teraz mam szansę, aby uratować Godivę i uciec. Może Bóg będzie dla mnie łaskawy. - Bóg? - Bóg albo Thor. Może Odyn. Zaczynam sądzić, że jest to dla mnie bez różnicy. Zapewne któryś z nich nas teraz obserwuje. - Czy mogę coś dla ciebie zrobić? - Nie - Shef ścisnął ramię przyjaciela. - Niewykluczone, że nigdy się już nie zobaczymy. Lecz jeśli kiedyś opuścisz wikingów, znajdę dla ciebie jakieś schronienie. Nawet jeśli będzie to tylko chata na moczarach. Potem Shef odwrócił się i skierował w stronę miejsca, na które nie ośmielił się dotąd nawet przelotnie spojrzeć: do głównej kwatery dowództwa. Kwatery te ciągnęły się wzdłuż rzeki na przestrzeni ponad dwustu jardów. W samym środku znajdował się wielki namiot przeznaczony do spotkań. Przy ustawionych wewnątrz stołach pomieścić się mogło około stu osób. Niedaleko stały namioty braci Ragnarssonów, każdy z nich otoczony zabudowaniami dla kobiet, strażników i służby. Nieco dalej rozciągał się obóz wojowników, zazwyczaj na załogę jednego statku przypadały trzy, czasem cztery namioty. Ludzie Sigurtha byli przeważnie Duńczykami. W armii mówiło się otwarcie, że z czasem Sigurth powróci do Danii, aby objąć należne mu po ojcu królestwo Sjaellandu i Skaane, a później spróbuje przejąć władzę nad całą Danią - od Bałtyku aż po Morze Północne. Ubbi i Halvdan, którzy sami nie zgłaszali na razie pretensji do żadnego tronu, otoczyli się wojownikami pochodzącymi z całej niemal Skandynawii: ze Szwecji, Norwegii, Gotlandii, Bornholmu i rozmaitych wysepek. Wokół Ivara zgromadzili się natomiast wszelkiego rodzaju wygnańcy i uciekinierzy. Wielu z nich było bez wątpienia pospolitymi mordercami uciekającymi przed czyjąś zemstą bądź przed prawem. Większość stanowili jednak Norwegowie, którzy od wieków przemieszczali się w rejony wysp Morza Północnego, opanowując najpierw Orkady i Szetlandy, później Hebrydy i północną Szkocję. Ludzie ci zaprawieni już byli w walkach w Irlandii i szczerze wierzyli, że pewnego dnia Ivar zawładnie całą wyspą i zasiądzie na zamku Dubh Linn. W tym właśnie podzielonym i skorym do waśni otoczeniu Ragnarssonów pojawił się nagle Shef. Marszałek wysłuchał uważnie jego opowieści i przyjrzał się z dezaprobatą skromnemu ekwipunkowi, który chłopak dostał od Thorvina. Potem zawołał swego giermka, aby pokazał Shefowi namiot, miejsce do spania i wiosło oraz wyjaśnił obowiązki. Człowiek ten, którego imienia Shef nawet nie zapamiętał, objaśnił, że wykonywał będzie na zmianę z innymi cztery rodzaje obowiązków: wartę przy statkach, wartę przy bramie, wartę przy zabudowaniach, gdzie więziono niewolników, i, jeśli zajdzie taka konieczność, wartę przy namiocie Ivara. - Sądziłem, że to gaddgedlarowie chronią Ivara - rzekł Shef. - Tylko jeśli jest tutaj. Jeśli wychodzi, idą wraz z nim, a tu zostają kobiety i kosztowności. Ktoś musi tego pilnować. - Czy nie trzeba być zaufanym człowiekiem, żeby pilnować namiotu Ivara? - A co, ty nie jesteś? - giermek popatrzył na Shefa z ukosa. - Powiem ci jedno, Enzkir, jeżeli myślisz o kosztownościach Ivara, daj sobie z tym spokój. Od razu zrobi ci się lepiej. Słyszałeś chyba co Iv ar zrobił w Knowth z irlandzkim królem? Kiedy przechadzali się po obozie, Shef bez specjalnego zainteresowania wysłuchiwał opowieści o okrutnych czynach Ivara. Wiedział, że mają one tylko jeden cel, wywołać strach, wolał więc przyglądać się uważnie okolicy. Upewnił się, że najsłabszym punktem obozowiska były statki. Nie było wokół nich żadnych fortyfikacji, gdyż odgrodziłoby to statki od rzeki. Okręty stanowiły wprawdzie rodzaj przeszkody, ale równocześnie były przecież najcenniejszą własnością wikingów. Jeżeli komuś udałoby się ominąć stojących nad rzeką wartowników, i znalazłby się wśród statków z pochodnią i toporem, niełatwo byłoby się go pozbyć. Trudniej byłoby z wartownikami przy bramie. Nie sposób ich zaskoczyć. Trzeba by stoczyć z nimi regularną walkę, w czasie której mieliby przewagę dzięki swoim wielkim toporom i osadzonym na żelaznych trzonach oszczepom. Poza tym każdy, kto mimo wszystko zdołałby sobie z nimi poradzić, musiałby stawić czoło kolejnym jednostkom, które nadciągałyby z obozu z odsieczą. Kiedy przechodzili obok zabudowań, w których więzieni byli niewolnicy, Shef dostrzegł nagle znajomą twarz. Na ziemi, skuty kajdanami leżał jego przyrodni brat Alfgar. Jego jasne kręcone włosy zlepione były brudem, a oblicze wyrażało krańcową rozpacz. Czując na sobie czyjeś spojrzenie chłopak podniósł głowę, Shef błyskawicznie odwrócił wzrok. - Czy sprzedaliście już jakichś niewolników od czasu przyjazdu? - Nie. Za dużo kłopotu, aby wywieźć ich teraz na morze. Anglicy czają się wszędzie. Większość z nich należy do Sigvartha - giermek splunął na ziemię. - Czeka, żeby ktoś inny przetarł za niego drogę. - Przetarł drogę? - Za dwa dni Ivar weźmie pół armii i wyruszy na spotkanie temu królikowi, Jatmundowi, czy Edmundowi, jak wy Anglicy go nazywacie. Chce wyzwać go do walki, albo zniszczyć cały jego kraj. Wybralibyśmy najprostszą drogę, ale i tak zmarnowaliśmy już mnóstwo czasu. Oj, nie będzie to miłe spotkanie dla Jatmunda. - Jedziemy z nim, czy zostajemy tutaj? - Nasza załoga zostaje - raz jeszcze giermek spojrzał na Shefa z ukosa. Na poły z ciekawością, na poły z gniewem. - A jak myślisz, po co bym ci to wszystko opowiadał? Będziemy stać na warcie i cały czas pilnować obozu. Żałuję, że nie mogę pojechać. Chciałbym zobaczyć, co zrobią królowi, gdy go w końcu pojmają. Opowiadałem ci już o Knowth. Byłem tam, gdy Ivar plądrował groby dawnych królów, a mnisi próbowali nam przeszkodzić. Widziałem, co Ivar zrobił... Temat ten powracał jeszcze kilkakrotnie podczas wspólnej biesiady, na którą złożyły się: bulion, solona wieprzowina i kapusta. Była też beczka piwa, z której wszyscy czerpali do woli. Shef wypił więcej niż mu się wydawało i jego myśli zaczęły wirować, nie pozwalając mu na stworzenie planu działania. Wyczerpany położył się na posłaniu. Obraz konającego w jego ramionach Irlandczyka wydał mu się teraz mało istotnym szczegółem z zamierzchłej przeszłości. Wyczerpanie owładnęło nim i powiodło w sen. W coś więcej niż sen nawet. Wyglądał na zewnątrz przez wpół zasłonięte okno. Była noc. Jasna, księżycowa noc. Było tak jasno, że przesuwające się po niebie chmury rzucały na ziemię swe cienie. I nagle coś zabłysło. Obok niego stał mężczyzna, próbował wytłumaczyć to dziwne zjawisko. On jednak nie potrzebował wyjaśnień. Już wiedział. Narastało w nim poczucie zguby, zatracenia. Wzbierała też gwałtowna furia. - To nie są promienie jutrzenki - rzekł Shef, który nie był Shefem. - Nie jest to także latający smok, ani łuna pożaru. To błysk dobywanej broni. Nasi wrogowie chcą nas zaskoczyć w czasie snu. Nastała bowiem nowa wojna, wojna, która przyniesie wszystkim zniszczenie. Powstańcie więc, moi rycerze, pomyślcie o waszej odwadze, pilnujcie bram i walczcie dzielnie. I wtedy Shef usłyszał potężny głos, tak potężny, że nie mógł należeć do człowieka. Był to głos boga, nie taki jednak, jakiego ktoś mógłby się po bogu spodziewać. Nie był to głos pełen godności i dumy, lecz sardoniczny chichot. - Pół-Duńczyku, który nie jesteś z rodu Pół-Duńczyków - rzekł bóg. - Nie słuchaj tego, co mówi dzielny wojownik. Nie idź do walki. Pozostań z boku. Trzymaj się blisko ziemi. Shef obudził się raptownie i poczuł odór spalenizny. Przez kilka chwil, wciąż nieprzytomny ze zmęczenia, próbował poskładać myśli: dziwna drażniąca woń, jak smoła. Skąd mógł się tu wziąć taki zapach? Później rozpoczęła się szaleńcza bieganina, ludzie potykali się o jego posłanie, deptali po jego nogach, aż w końcu obudził się całkowicie. W namiocie roiło się od mężczyzn, szukających nerwowo ubrań, butów, broni. Wszystko w głębokim mroku rozświetlonym jedynie poświatą płonącego gdzieś na zewnątrz ognia. Shef zdał sobie nagle sprawę, że w tle słychać przez cały czas potężny łoskot. Krzyki ludzi, trzask drewna, a ponad tym wszystkim ogłuszający brzęk metalu, nacierających na siebie mieczów i odpierających ataki tarczy. Odgłosy prawdziwej bitwy. Mężczyźni w namiocie krzyczeli i pchali się jeden na drugiego. Na zewnątrz także słychać było okrzyki, niektóre w odległości zaledwie kilku jardów. Były to okrzyki Anglików. Nagle Shef wszystko zrozumiał. W uszach wciąż jeszcze brzęczały mu wypowiedziane potężnym głosem słowa. Rzucił się na ziemię i zaczął posuwać się w stronę środka namiotu, jak najdalej od ścian. Kilka chwil później jeden bok zapadł się, a poprzez materiał wtargnęło do środka ostrze włóczni. Giermek, który niedawno oprowadzał Shefa po obozowisku, obrócił się w tamtą stronę i włócznia trafiła go w sam środek piersi. Shef pochwycił padające ciało i podtrzymał je w ramionach. Po raz drugi w przeciągu kilkunastu zaledwie godzin oglądał ludzką agonię. Wkrótce namiot się zawalił, przygniatając sobą Shefa i kilku pozostałych w środku ludzi. Na płótno namiotu wbiegli Anglicy przebijając włóczniami szamoczących się w środku ludzi. Shef leżał nieruchomo, jednak w pewnym momencie jedna z włóczni otarła się o jego kolano. Potem Anglicy odeszli, a odgłosy ucichły nieco. Walka przeniosła się najwyraźniej do samego środka obozu. Shef wiedział, co się stało. Angielski król przyjął wyzwanie wikingów. Natarł na ich obóz w środku nocy i jakimś cudem udało mu się sforsować palisady i wtargnąć do środka. Szedł teraz w kierunku statków i namiotów dowództwa, siejąc po drodze krwawe spustoszenie. Shef wciągnął spodnie, włożył buty i przypasawszy miecz wyczołgał się na zewnątrz po trupach swoich niedawnych towarzyszy. Potem pobiegł, pochylony nisko nad ziemią. Nie dostrzegł nikogo w promieniu dwudziestu jardów. Pomiędzy nim a palisadą ciągnął się pas zrównanych z ziemią namiotów, a obok nich stosy trupów i garstka rannych. Niektórzy z nich wzywali pomocy, inni próbowali wstać o własnych siłach. Angielscy najeźdźcy starali się rozpłatać mieczami wszystko, co tylko się rusza, mało komu udało się więc uratować. Shef wiedział, że jeśli wikingom nie uda się szybko przyjść do siebie i połączyć sił, najeźdźcy mogą wedrzeć się już bardzo głęboko i rozstrzygnąć o losach bitwy. Wzdłuż rzeki widać było błysk ognia i gęsty dym. Natarcie Anglików na straże wokół statków spotkało się z niewielkim oporem, lecz przy samej wodzie napotkali najeźdźcy znacznie silniejszą i lepiej zorganizowaną obronę. Co jednak działo się przy namiotach Ragnarssonów? Czy nastał już odpowiedni moment? Czy nadeszła chwila, aby uwolnić Godivę? Nie, zdecydował Shef po chwili zastanowienia. Zbyt zacięta była trwająca wokół walka. Jeżeli wikingowie odeprą natarcie, Godiva pozostanie nadal niewolnicą, nałożnicą Ivara. Jeśli jednak atak się powiedzie, powinien być na miejscu, aby ją uratować... Shef zaczął biec, jednak nie w stronę, gdzie rozgrywała się walka, tam bowiem na wpół uzbrojony człowiek znaleźć mógł tylko pewną śmierć. Początkowo sądził, że nie ma tam nikogo, jednak zorientował się, że istnieją dwa ogniska bitwy, jedno wewnątrz obozu, w rejonie rzeki, i drugie bardzo rozległe, wokół całej palisady. Król Edmund zaatakował obóz jednocześnie ze wszystkich stron. Shef niczym cień podążał w stronę zabudowań niewolników. Kiedy był już blisko, drogę przeciął mu wojownik. W ognistej poświacie dostrzec można było jego czarne od krwi udo. - Fraendi! - krzyknął mężczyzna. - Pomóż mi, zatamuj krew... Shef powalił go mieczem. To pierwszy - pomyślał, podnosząc z ziemi oręż wikinga. Przy zabudowaniach nadal stali wartownicy. Zbici w gęstą gromadę przy samych wejściu przygotowani byli do odparcia każdego ataku. Poprzez grube żerdzie, z których zbudowane zostało ich więzienie, wystawały głowy niewolników. Próbowali zorientować się, co dzieje się na zewnątrz. Shef przerzucił swój nowy miecz poprzez boczną ścianę, odbił się z całej siły i skoczył, przerzucając ciało ponad przeszkodą. Usłyszał za sobą krzyk wartowników, jednak nikt nie ruszył w pościg. Nie wiedzieli czy mają pilnować bramy, czy próbować wyciągnąć Shefa ze środka. Kiedy znalazł się wewnątrz, otoczyły go i zaczęły szarpać cuchnące postacie. Odepchnął je od siebie przeklinając po angielsku. Szybko przeciął skórzane więzy na rękach i nogach najbliższego mężczyzny i przekazał mu miecz. - Dalej, zacznij ich uwalniać! - syknął, wyjmując z pochwy własny oręż i oswobodzając nim kolejnego człowieka. Niewolnicy widząc, co się dzieje, wyciągali do niego ręce. W niedługim czasie udało mu się oswobodzić dziesięciu. Nagle ściana runęła z jednej strony i do środka wkroczyli wikingowie, zdecydowawszy najwyraźniej, że muszą schwytać intruza. Pierwszego z nich Anglicy powalili gołymi rękami wyrywając mu topór i włócznię, następnie rzucili się z furią na jego towarzyszy. Shef nadal przecinał więzy. W pewnej chwili spostrzegł przed sobą ręce Alfgara. Jego oczy wyrażały zdumienie, a twarz wykrzywiała wściekłość. - Musimy uwolnić Godivę - rzekł Shef, a Alfgar skinął głową. - Chodź ze mną. - Niech pójdą za mną wszyscy, którzy mają broń i chcą walczyć za króla Edmunda! - wykrzyknął zwracając się do pozostałych. Ludzie zaczęli wydostawać się na zewnątrz. Część z nich usiłowała schronić się w bezpiecznej ciemności, inni rzucili się z wściekłością na resztę strażników. Shef pobiegł w stronę zrównanych z ziemią namiotów, prowadząc za sobą grupkę kilkunastu mężczyzn. Broni było pod dostatkiem, leżała obok martwych wojowników, część zaś tam, gdzie odłożono ją poprzedniego wieczora. Shef podniósł do góry kawałek płótna i wyciągnął włócznię i tarczę. Chwilę trwało, zanim uzbroili się wszyscy jego ludzie i Shef mógł się im uważniej przyjrzeć. Ocenił, że są to przeważnie kerlowie, rozsierdzeni i gotowi na wszystko, jednak tylko jeden z nich sylwetką przypominał wojownika. Shef wskazał w kierunku namiotów dowództwa. - Tam jest król Edmund. Próbuje zabić Ragnarssonów. Jeżeli mu się to uda, wikingowie nie zdołają się już pozbierać i zostaną rozgromieni. Jeśli nie, schwytają nas wszystkich i wszystkie wioski w okolicy znajdą się w niebezpieczeństwie. Jesteśmy wypoczęci i uzbrojeni. Przyłączymy się do nich, aby razem pokonać wroga! Uwolnieni niewolnicy rzucili się do walki. Alfgar został z tyłu i podszedł do Shefa. - Nie przybyłeś tu chyba z Edmundem, półnagi i na wpół uzbrojony. Skąd wiesz, gdzie szukać Godivy? - Zamknij się i biegnij za mną - krzyknął Shef i pobiegł w stronę namiotu, gdzie mieszkały kobiety Ivara. Rozdział ósmy Edmund, syn Edwolda, potomek Raedwalda Wielkiego, ostatniego z Wuffingasów, a teraz z Bożej łaski król East Anglii, spoglądał z bezsilną wściekłością poprzez otwory w ozdobnej przyłbicy. Muszą się przebić! Jeszcze jedno natarcie i wreszcie przerwą ich linię. Wszyscy Ragnarssonowie zginą skąpani w krwi i ogniu, a reszta wielkiej armii wycofa się w popłochu... Ale jeśli wytrzymają... Jeśli wytrzymają, to w przeciągu następnych paru minut wikingowie zorientują się w końcu, że palisadę atakują tylko rozwścieczeni wieśniacy, którymi można się nie przejmować, a wtedy zbiorą ludzi i uderzą prosto na nich... Jego żołnierze zostaną wówczas wyłapani jak szczury. On, król Edmund nie miał synów. Cała przyszłość jego dynastii i królestwa zależała teraz od wyniku tej potyczki. Po każdej ze stron walczyła chyba setka ludzi: najlepsi rycerze East Anglii i przyboczna świta Ragnarssonów. Edmund zacisnął dłoń na rękojeści swojego zakrwawionego miecza i ruszył do przodu. Po jego obu stronach pojawili się od razu kapitanowie gwardii przybocznej. Zagrodzili mu drogę tarczami nie pozwalając, aby znalazł się w centrum szalejącej bitwy. - Spokojnie, mój panie - mruknął Wigga. - Spójrz, Totta i jego chłopcy już tam poszli. Zaraz przebiją się przez tych łotrów. Tymczasem fala natarcia kołysała się raz w jedną, raz w drugą stronę. Najpierw kilka kroków do przodu, kiedy Anglikom udało się odeprzeć wikingów i zająć na chwilę ich miejsce, potem jednak zaczęła się znowu cofać. Edmund dostrzegł postać ogromnego wojownika, który wymachiwał toporem i zachęcał Anglików, żeby się zbliżyli. - Musieliśmy zabić już z tysiąc tych świń - rzekł Eddi, stojący po lewej stronie króla. Edmund wiedział, że zaraz któryś z nich powie: "Czas już, aby się stąd wycofać, panie" i zostanie odesłany do diabła. Większość armii, tanowie i zwerbowani przez nich naprędce wojownicy, i tak zaczęła już się cofać. Wykonali, co do nich należało. Wraz ze swym królem przedarli się przez palisadę, zmasakrowali śpiących, rozbili warty przy rzece i podpalili tyle statków, ile tylko zdołali. Ani przez chwilę jednak nie sądzili, że będą musieli stanąć w otwartej walce z najlepszymi wojownikami Północy i nie mieli wcale zamiaru tego robić. To była rzecz, którą powinien zająć się ktoś lepszy. Tylko jeden wyłom, modlił się Edmund. Wszechmogący Boże, jeden wyłom w tej linii, a przebijemy się do środka i zaatakujemy ze wszystkich stron. Wojna będzie zakończona, poganie pobici. Nie będzie już porozrzucanych po polach ciał i dziecięcych trupów wrzucanych do studni. Lecz jeśli uda im się wytrzymać jeszcze minutę, to wystarczy, aby kosiarz naostrzył swe narzędzie... Wtedy to my zostaniemy zmiażdżeni, a mnie czeka los Wulfgara. Wspomnienie umęczonego tana zakłuło jego serce. Król odepchnął na bok Wiggę i ruszył do walki z podniesionym orężem. - Przebijać się! Przebijać! - krzyknął ile tchu w płucach, a jego potężny głos wibrował w metalowej przyłbicy. - Temu, kto przebije się pierwszy, obiecuję skarb Raedwalda. I pięć setek dla tego, kto przyniesie mi głowę Ivara! Dwadzieścia kroków dalej Shef zebrał swój oddział uciekinierów. Wzdłuż wybrzeża płonęły uszczelniane smołą statki wikingów rzucając swój trupi blask na walczących. Wszędzie wokół namioty zostały zrównane z ziemią, a ich mieszkańcy zabici bądź ranni. Tylko w jednym miejscu wciąż stało osiem czy dziesięć zabudowań, siedziby Ragnarssonów, wszystkich dowódców, oraz ich gwardii i kobiet. Wokół tego właśnie miejsca trwała zaciekła walka. Shef odwrócił się do Alfgara oraz muskularnego rycerza stojącego na czele grupy pół uzbrojonych i ciężko dyszących wieśniaków. - Musimy przedostać się do tamtych namiotów. Tam właśnie znajdziemy Ragnarssonów. A także Godivę - pomyślał w duchu. Łuna oświetliła wykrzywioną ponurym uśmiechem twarz rycerza. - Spójrz - zwrócił się do Shefa wskazując coś palcem. Chłopak dostrzegł sylwetki dwóch wojowników. Ich miecze wręcz wirowały. Każdy cios był natychmiast odparowywany, uderzenia precyzyjne, dokładnie wymierzone. Rycerze stosowali uniki, pomagali sobie tarczami, błyskawicznie zmieniali pozycje. - Popatrz na nich. Z jednej strony zaprawieni w boju wojownicy naszego króla, z drugiej najlepsi z piratów. Mówią o nich "drengir", twardzi, "herechempan". Czy sądzisz, że uda nam się stawić im czoło? Mnie może udałoby się sprawić jednemu z nich trochę kłopotu przez minutę. Ciebie nie znam, ale oni... - wskazał kciukiem wieśniaków - zostaną od razu poszatkowani, jak mięso na kiełbasę. - Lepiej stąd chodźmy - włączył się nagle Alfgar, a jego słowa wywołały poruszenie wśród wieśniaków. - Nie - krzyknął rycerz chwytając Alfgara za ramię. - Posłuchajcie, to głos waszego króla. Wzywa swoich wiernych ludzi. Posłuchajcie, czego od nich żąda. - Chce głowy Ivara - krzyknął jeden z wieśniaków. Nagle wszyscy rzucili się naprzód potrząsając włóczniami, pośród nich także rycerz. On wie dobrze, że nic z tego nie wyjdzie, lecz ja znalazłem chyba sposób - pomyślał naraz Shef i rzucił się w pogoń za swymi ludźmi. Zabiegł im drogę i gestykulując zmusił, aby stanęli. Wspólnie pobiegli w stronę najbliższego z płonących statków. Mimo brzęku metalu wikingowie także usłyszeli słowa króla. Wielu zrozumiało je bez trudu, część wikingów od lat utrzymywała angielskie nałożnice, podobnie zresztą jak wcześniej ich ojcowie. - Król Jatmund żąda twej głowy! - krzyknął jeden z jarlów. - Lecz ja nie chcę jego! - odkrzyknął Ivar. - Pojmijcie go żywego. - Co chcesz z nim zrobić? - Muszę nad tym pomyśleć. Będzie to jednak coś zupełnie nowego. Coś bardzo pouczającego. Coś, co natchnęłoby ludzi otuchą, dokończył w myśli. Wciąż nie mógł się nadziwić, że król takiego małego państewka jak to, miał tyle śmiałości, żeby zaatakować wielką armię w jej własnym obozie. - W porządku - zwrócił się do gaddgedlarów, którzy wciąż jeszcze nie włączyli się do walki, tworząc ostateczną rezerwę. - Nie ma już na co czekać. I tak się nie przebiją. W każdym razie nie tutaj, przy namiotach. Teraz, na mój rozkaz pójdziecie do natarcia. Nie włączajcie się jednak do walki. Macie pojmać króla Jatmunda. Widzicie, jest tam. Ten niski człowiek w wojennej masce na twarzy. Ivar nabrał powietrza w płuca, aby krzyknąć parodiując króla Edmunda: "Dwadzieścia uncji, dwadzieścia uncji złota dla człowieka, który przyprowadzi mi angielskiego króla! Nie zabijajcie go! Chcę go mieć żywego!". Zanim jednak otworzył usta, dostrzegł jak znowu otaczają go Irlandczycy, a Muirtach wskazuje coś z przerażeniem. - Spójrz, panie! - Spada na nas płonący krzyż! - Mac na hoige slan! - Matko Boska, zmiłuj się nad nami. - Na Odyna, co to takiego? Ponad głowami walczących mężczyzn zamajaczył olbrzymi kształt podobny do krzyża, monstrualnego płonącego krzyża, który rósł w oczach. Szeregi Anglików rozstąpiły się nagle, Brand Zabójca skoczył do przodu z podniesionym toporem. Potężny krzyż runął na ziemię. W jednej chwili ściany namiotów stanęły w płomieniach, a do odgłosów bitwy dołączył teraz przeraźliwy krzyk kobiet. Gaddgedlarowie rozpierzchli się na wszystkie strony. Nagle po płonącej belce nadbiegł jeden z wyzwolonych niewolników potrząsając włócznią. Wymierzył ją niezręcznie w twarz Ivara. Ten zdołał ją odepchnąć ściągając grot z drzewca. Wieśniak ponowił atak drzewcem i tym razem udało mu się trafić wikinga w bok głowy. Cios był ogłuszający. Ivar zachwiał się i runął na ziemię, oczy przesłoniła mu ciemność. Przez szalejące wokół płomienie przeskoczyło jeszcze kilka postaci. Ivar rozpoznał jedną z nich. To ten, który wygrał pojedynek przy stawie - pomyślał odzyskując świadomość. - A ja sądziłem, że to jeden z naszych... W tym samym momencie czyjaś stopa spadła na jego krocze. Shef biegł po tlącym się maszcie. Czuł, że poparzone ręce pokrywać zaczynają pęcherze, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Maszt udało im się wyciągnąć przy pomocy wieśniaków z jednego z płonących statków, a następnie zanieść w stronę obozowiska Ragnarssonów i zwalić prosto na ich ludzi. Wiedział, że teraz wkroczyć tam mógł wreszcie król Edmund wraz ze swą drużyną. Jemu, Shefowi, pozostało jednak jeszcze uratowanie Godivy. Minął wieśniaka próbującego rozprawić się z wikingiem, któremu pękła właśnie włócznia i kilku biegających w panice gaddgedlarów, przekonanych najwyraźniej, że płonący krzyż to zemsta za ich odszczepieństwo. Wreszcie dobiegł do namiotu, z którego dochodziły krzyki i zawodzenia kobiet. Wtedy wyciągnął miecz i przeciąwszy płótno na wysokości kolan, rozerwał je z całej siły rękami. Ze środka wydobył się przeraźliwy lament. Kobiety stały zbite w jedną masę, jedne w sukniach, inne w bieliźnie, a kilka wciąż jeszcze nagich. Gdzie Godiva?! Może tamta odwrócona plecami z chustą na głowie? Złapał ją za ramię i odwrócił gwałtownie. Zobaczył rozsierdzone spojrzenie nieznajomych oczu, a kobieca dłoń wymierzyła mu siarczysty policzek. Kobiety rozbiegły się nagle i Shef dostrzegł wreszcie wśród nich znajomą sylwetkę. Biegła lekko jak młoda sarna, wprost na zatracenie. Anglicy byli teraz wszędzie. Wiedzieli, że zaraz nadciągnie odsiecz z drugiej części obozu, szlachtowali więc wszystko, co się ruszało, rozglądając się wciąż za Ivarem i jego braćmi. Shef dopędził Godivę i chwytając od tyłu przewrócił na ziemię. Oboje potoczyli się po ziemi, później Shef pociągnął dziewczynę w bezpieczne miejsce. - Shef! - Tak, to ja - potwierdził zatykając jej usta. - Teraz posłuchaj. Musimy stąd uciec. Taka szansa się już nie powtórzy. Wrócimy tą samą drogą, którą przyszedłem, nie został tam już nikt żywy. Zrozumiałaś? A więc w drogę. Bitwa dobiegła końca - pomyślał Edmund. Wiedział, że poniósł klęskę. Dzięki pomocy wieśniaków pod wodzą tego półnagiego młodzieńca udało im się przełamać ostatni bastion wikingów. Udało im się dokonać spustoszenia wśród najlepszych wojowników, wśród żołnierskiej elity wielkiej armii, która nigdy już nie odzyska dawnego blasku. Cóż jednak z tego, skoro Ragnarssonowie nadal żyli. Dopiero gdyby udało mu się pozabijać ich wszystkich, byłby pewny, że odniósł ostateczne zwycięstwo Nie ma już jednak na to szansy. W sercu Edmunda wygasał powoli gniew i entuzjazm, zaczęła się chłodna kalkulacja. Dostrzegł, że poza obrębem płomieni zaczynają zbierać się wikingowie. Najwyraźniej wydane zostały już jakieś rozkazy. Czuł, że niedługo zacznie się kontruderzenie. - Czas wracać, panie - mruknął Wigga. Edmund skinął głową, wiedział, że jest to rzeczywiście ostatni moment. Droga ucieczki była wciąż wolna, poza tym pozostała jeszcze grupka zaufanych wojowników, którzy osłania go podczas odwrotu w stronę wschodniej palisady. - Wracamy! Wracamy tam, skąd przyszliśmy! Zabijajcie każdego, kto znajdzie się na drodze. Nieważne, nasz czy obcy. Nie chcę ich zostawić dla Ivara. I nie pozostawiajcie niedobitków! Ivar poczuł, jak powraca mu świadomość. Wracała jednak stopniowo i nie od razu udało mu się pozbierać myśli. Czuł, że zbliża się coś straszliwego. Słyszał zbliżające się kroki. To był draugr - gigant, spuchnięty i siny jak rozkładający się trup, lecz tak potężny jak dziesięciu mężczyzn. Wrócił na ziemię, aby niepokoić swoich potomków albo pomścić ich śmierć. Ivar przypomniał sobie to oblicze. To irlandzki król Maelguala, którego zabił przed wieloma laty. Pamiętał dobrze tę wykrzywioną wściekłością i cierpieniem twarz. Pamiętał przekleństwa rzucane nawet wtedy, kiedy koła zaczęły rozciągać jego ciało. Rozciągali go aż nagle - Ivar przypomniał sobie trzask pękającego kręgosłupa i w jednej chwili oprzytomniał całkowicie. Poczuł, że ma coś na twarzy, chyba kawałek tkaniny. Czy zawinęli go już w całun? Prawe ramię było zupełnie bezwładne. Ivar usiadł i poczuł teraz ból z lewej strony głowy. O dziwo, nie z prawej, tam gdzie otrzymał cios, lecz właśnie z przeciwnej. A więc to wstrząs, pomyślał. Powinien się teraz położyć i nie poruszać głową, nie mógł sobie jednak na to pozwolić. Powoli podniósł się z ziemi. Wysiłek ten spowodował przypływ nudności i zawrotów głowy. W dłoni wciąż dzierżył miecz. Spróbował go podnieść, jednak ręka odmówiła posłuszeństwa. Opuścił więc broń i podparłszy się na niej popatrzył na zdewastowane obozowisko. Pośród namiotów wciąż walczyło kilkudziesięciu wojowników. I nagle dostrzegł nadciągającą zgubę. Nie był to draugr. Kilkanaście kroków od niego stanęła nagle niska postać w zaciągniętej na oczy wojennej masce. Angielskie królewiątko. Jatmund. Z obu jego stron oraz za jego plecami kroczyło sześciu mężczyzn, potężnych jak wikingowie, potężnych jak Viga-Brand. Z pewnością jego gwardia przyboczna. Samo serce i dusza angielskiego rycerstwa, "the chempan", jak ich tam nazywają. Było ich sześciu, a on, Ivar, nie mógł nawet unieść miecza. Zrobił jednak krok w ich kierunku, żeby nikt nie śmiał powiedzieć, że on, wielki wojownik Północy, schwytany został przy próbie ucieczki. Edmund rozpoznał go nagle i z jego ust wyrwał się okrzyk tryumfu. W kierunku Ivara ruszyło teraz sześciu rycerzy z podniesionymi mieczami. Tymczasem Shef przemykał się właśnie w ciemności i widząc lukę pomiędzy namiotami popchnął do przodu Godivę, aby pobiegła pierwsza. Dziewczyna wyrwała się z jego uścisku i ruszyła pędem w stronę jakiegoś mężczyzny. Potem chwyciła go za rękę, a on, najwyraźniej ranny, wsparł się na jej ramieniu. Chryste, to przecież Ivar! Shef nie mógł uwierzyć własnym oczom. Chłopak zagryzł wargi i zaczaj zbliżać się ostrożnie jak lampart, z uniesionym na wysokości bioder mieczem. Wiedział już, że ostrze skieruje pod samą brodę, gdzie ciała nie krył żaden pancerz. Nagle naprzeciw niego znalazła się Godiva przytrzymując jego prawą rękę. Chciał ją odtrącić, lecz przywarła do niego z całej siły oplatając rękami i zaczęła przeraźliwie krzyczeć. - Uważaj! Z tyłu! Shef rzucił ją na bok, a sam odwrócił się i w ostatniej chwili odparował cios wymierzony we własną szyję. Drugi cios przyszedł jednak zaraz po pierwszym, uchylił się przed nim i usłyszał świst przecinanego powietrza. W tej samej chwili uświadomił sobie, że Godiva stoi za jego plecami. Musiał ją ocalić. Zaczął się powoli cofać wąskim korytarzem między namiotami, a wraz z nim Godiva i Ivar. Przed nim kroczyło sześciu potężnych mężczyzn, a wśród nich jeden niski w kunsztownie ozdobionej przyłbicy. To musiał być król. On, Shef, niewolnik i nędzny pies stał teraz naprzeciw króla East Anglii. - Zejdź mi z drogi - rzekł Edmund postępując jeszcze krok naprzód. - Jesteś Anglikiem. Zwaliłeś maszt. Przerwałeś ich linię. Widziałem, że to ty. Za tobą jest Ivar. Zabij go albo pozwól, żebym ja to zrobił, a nie ominie cię nagroda, którą ci obiecałem. - Ta kobieta... - zaczął Shef. Chciał powiedzieć, aby zostawili w spokoju kobietę, ale nie starczyło mu czasu. Przerwa między namiotami rozszerzyła się nagle i na Shefa rzucili się ludzie Edmunda. Jeden wysunął się naprzód tnąc na odlew, raz za razem i wyrzucając do przodu tarczę. Shef cofał się, uskakiwał, kucał, nie przyjmując ciosów, lecz uciekając przed nimi, jak podczas pojedynku z młodym Irlandczykiem. Nagle z ciemności wyłoniło się kilkunastu wikingów prowadzonych przez samego Vigę- Branda. Anglicy cofnęli się, aby chronić swego króla. Broniąc go ginęli jeden po drugim, podczas gdy Ivar napominał bez przerwy swoich ludzi, aby pozostawili przy życiu Jatmunda. Shefowi udało się tymczasem wymknąć i pociągnąć za sobą przerażoną Godivę. Pobiegli w stronę dopalających się okrętów i błotnistego brzegu rzeki Stour. Angielskie królestwo legło w gruzach, Godiva wyszła jednak bez szwanku. Udało mu się ją ocalić. Lecz ona ocaliła Ivara. Rozdział dziewiąty Gwiazdy zaczęły już blednąc na niebie, kiedy Shef i Godiva przedzierali się ostrożnie przez leśną gęstwinę. Najwyższe gałęzie poruszał lekki wietrzyk, którego nie czuć było na dole. Gdy przebiegli przez niewielką polankę rozpościerającą się wokół przewróconego dębu, ich stopy zmoczyła rosa. To będzie upalny dzień - pomyślał Shef - jeden z ostatnich dni tego pełnego wydarzeń lata. Na razie było im jednak zimno. Shef miał na sobie jedynie buty i wełniane spodnie, które wciągnął w pośpiechu podczas ataku Anglików, Godiva zaś cienką koszulę. Zdjęła długą suknię, gdy wchodziła do rzeki. Pływała dobrze niczym wydra, i jak wydra musiała nurkować i przepływać długie odcinki pod wodą. Płynęli bardzo ostrożnie, starając się nie robić najmniejszego hałasu i śledząc uważnie brzeg, czy nie ma na nim patroli. Oboje zanurkowali głęboko, gdy rzeka wpłynęła w zakole przy krańcu palisady. Było to miejsce, gdzie zawsze czuwały straże. Shef nie poczuł chłodu, gdy wchodził do wody, jedynie uczucie pieczenia na poparzonych dłoniach, teraz jednak ciałem wstrząsały bez przerwy dreszcze. Wiedział, że długo tak nie wytrzyma. Musiał koniecznie się położyć, rozluźnić mięśnie i poukładać sobie w głowie wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin. Zabił człowieka, nie, dwóch ludzi. Widział króla, co zdarzyć się może raz, czasem dwa razy w życiu. Tym razem jednak król także go dostrzegł, a nawet przemówił do niego! Stał też oko w oko z Ivarem Ragnarssonem. Wiedział, że mógłby go zabić, gdyby nie Godiva. Mógłby zostać bohaterem całej Anglii, całego chrześcijaństwa. Powstrzymała go jednak. I wtedy zdradził swego króla, zatrzymał go, oddał go w ręce pogan. Jeżeli ktoś kiedyś się o tym dowie... Nie chciał o tym teraz myśleć. Ważne, że udało im się uciec. Kiedy tylko nadarzy się okazja zapyta Godivę, co naprawdę łączyło ją z Ivarem. Gdy zrobiło się już zupełnie widno, Shef odnalazł zarośnięty trawą szlak, najwyraźniej nikt nie przechodził tamtędy od tygodni. Był to dobry znak, zwłaszcza że na końcu tej drogi odnaleźć powinni jakąś chatę albo szałas, gdzie mogliby znaleźć schronienie. Istotnie, drzewa zaczęły się wkrótce przerzedzać i oboje zobaczyli zbudowany z gałęzi szałas. Zbudowali go zapewnię drwale, którzy pracowali nie opodal przy wyrębie lasu. Teraz nie było tam nikogo. Shef i Godiva stanęli na wprost siebie objęci rękami. - Pewnego dnia - zaczął Shef patrząc dziewczynie głęboko w oczy - będziemy mieli prawdziwy dom. Miejsce, gdzie będziemy mogli mieszkać oboje przez nikogo nie niepokojeni. Dlatego właśnie przyszedłem, aby odebrać cię wikingom. Nie powinniśmy podróżować w czasie dnia, to zbyt niebezpieczne. Zostaniemy tutaj i odpoczniemy sobie aż do wieczora. Shef obudził się, kiedy słońce zaczęło przeświecać między ścianami szałasu. Podniósł się ostrożnie, aby nie obudzić dziewczyny i wyszedł na zewnątrz. W szparze pomiędzy gałęziami znalazł ukrytą hubkę i krzesiwo. Czy można rozpalić ogień? Shef zastanawiał się chwilę i postanowił nie ryzykować. Mieli pod dostatkiem wody, ale nic do jedzenia. Powinien był o tym pomyśleć. Nie sądził, aby ktoś mógł im przeszkodzić, jeszcze nie tego dnia. Znajdowali się wciąż w zasięgu patroli wikingów, które widział, gdy podkradał się wraz z Hundem w pobliże obozu. Teraz jednak wikingowie mieli chyba inne zmartwienia. Wszyscy zebrali się pewnie w obozie, szacując straty, zastanawiając się co dalej robić i spierając się o dowództwo nad pozostałością wielkiej armii. Czy udało się ocaleć Sigurthowi - Wężowemu Oku? Jeżeli nawet ocalał, nawet jemu trudno będzie utrzymać nadszarpnięty ostatnimi wydarzeniami autorytet. Shef położył się w słońcu i poczuł, jak rozluźnia się jego ciało. Patrzył jak mięsień uda kurczy się nierytmicznie, aby po chwili uspokoić się zupełnie, potem przyjrzał się pęcherzom na swoich dłoniach. - Czy nie będzie lepiej, jak je przebiję? - spytała Godiva, która pojawiła się nagle u jego boku trzymając w dłoni długi kolec. Shef skinął głową. Kiedy pochyliła się nad nim i zajęła się jego lewą dłonią, objął ją drugim ramieniem, tuląc do siebie jej rozgrzane snem ciało. - Powiedz mi - spytał - dlaczego stanęłaś pomiędzy mną a Ivarem? Co było między wami? Dziewczyna spuściła oczy, wydawało się, że nie wie, co ma odpowiedzieć. - Czy wiesz, że zostałam mu ofiarowana? Przez... przez Sigvartha. - Przez mego ojca. Tak wiem. Lecz co stało się potem? Godiva nadal nie podnosiła wzroku przypatrując się uważnie pęcherzom. - On mnie ofiarował w trakcie biesiady, przy wszystkich. Tylko to miałam na sobie. Niektórzy z nich robią ze swymi kobietami okropne rzeczy, na przykład Ubbi. Powiadają, że kocha się z nimi na oczach swoich ludzi, a kiedy nie potrafią go zadowolić, oni je dostają i korzystają z nich jeden po drugim. Wiesz, że byłam dziewicą... Jestem nią nadal. Bardzo się bałam. - Wciąż jesteś dziewicą? Godiva skinęła głową. - Ivar nic do mnie powiedział w trakcie przyjęcia, ale kazał, aby przywiedli mnie do jego namiotu tej samej nocy. Wtedy ze mną rozmawiał. Powiedział mi... Powiedział, że jest inny niż reszta mężczyzn. Nie jest wałachem, to coś innego. Spłodził już dzieci, przynajmniej tak mówił. Powiedział mi jednak, że podczas gdy inni mężczyźni czują przypływ pożądania na sam widok kobiecego ciała, on potrzebuje czegoś innego. - Czy wiesz, co jest tym czymś? - spytał Shef bez ogródek przypominając sobie wskazówki, jakie dał mu Hund. - Nie wiem - Godiva potrząsnęła głową. - Nie mogę tego zrozumieć. Ale on mówił, że jeśli mężczyźni dowiedzieliby się, jak jest z nim naprawdę, kpiliby z niego. W młodości koledzy przezywali go Sopel Lodu, ponieważ nie potrafił tego, co oni. Mówił mi, że zabił wielu mężczyzn, którzy z niego kpili i sprawiło mu to przyjemność. Dziś wszyscy, którzy się z niego śmiali, nie żyją i tylko najbliżsi podejrzewają, że jest jakiś inny. Jeżeli wszyscy by o tym wiedzieli, Sigvarth nie odważyłby się ofiarować mnie otwarcie, tak jak to uczynił. Ivar powiada, że teraz nazywają go Soplem Lodu, ponieważ się go boją. Mówią, że nie zamienia się w nocy w wilka czy niedźwiedzia, jak jego bracia, lecz w smoka. Wielkiego, długiego smoka. - A co ty o tym myślisz? - spytał Shef. - Czy pamiętasz, co zrobili z twym ojcem? Twoim ojcem, nie moim, lecz nawet ja poczułem żałość na jego widok. Wprawdzie Ivar nie zrobił tego osobiście, wydał jednak odpowiednie rozkazy. To są właśnie rzeczy, jakimi się trudni. Mógł oszczędzić ci gwałtu, ale kto wie, jakie miał w stosunku do ciebie zamiary. Powiadasz, że ma dzieci. Czy ktokolwiek widział ich matki? Godiva pochyliła się nad dłonią i zaczęła przebijać pęcherze. - Nie wiem. Jest na pewno okrutny i pełen nienawiści w stosunku do mężczyzn, ale to dlatego, że się ich obawia. Boi się, że są bardziej męscy od niego. Ale jak oni pokazują tę męskość? Znęcając się nad słabszymi, czerpiąc przyjemność z ich cierpienia. Może Ivar zesłany został przez Boga, jako kara za męskie grzechy. - Czy żałujesz, że cię od niego zabrałem? - Głos Shefa zrobił się nagle ostrzejszy. Godiva pochyliła się nad nim, poczuł na piersi jej policzek i przesuwające się wzdłuż ciała dłonie. Przyciągnął ją do siebie. Ramiączko jej koszuli opadło nagle odsłaniając nagą, dziewczęcą pierś. Jedyną kobietą, którą widział dotąd rozebraną, była potężna, grubo ciosana Truda o ziemistej, niezdrowej cerze. Jego stwardniałe dłonie zaczęły pieścić ciało Godivy z niewiarygodną delikatnością. Jeżeli sądził, że kiedyś to nastąpi, a rozmyślał o tym często siedząc samotnie w kuźni, spodziewał się, że będzie to dopiero w dalekiej przyszłości, kiedy już na nią zasłuży, kiedy znajdzie miejsce, gdzie razem będą bezpieczni. Nie tak jak teraz, w środku lasu, pod gołym niebem, bez błogosławieństwa księdza ani zgody rodziców. - Jesteś lepszym człowiekiem niż Ivar, czy Sigvarth, czy ktokolwiek, kogo spotkałam w życiu - powiedziała ze szlochem Godiva. - Wiedziałam, że po mnie przyjdziesz. Bałam się tylko, że mogą cię za to zabić. Podciągnął jej koszulę i powoli obrócił na plecy. - Oboje powinniśmy już nie żyć. Jestem tak szczęśliwy, że jestem tutaj wraz z tobą... Nie łączy nas krew, pochodzimy od różnych ojców i różnych matek. Posiadł ją w blasku słońca. Ten, który obserwował ich z ukrycia, wstrzymał z zazdrości oddech. Godzinę później Shef leżał na miękkiej trawie w przedzierających się poprzez konary dębów promieniach słońca. Był senny i całkowicie rozluźniony. Nie spał jednak. Myślał o przyszłości, o tym gdzie mogą teraz pójść, może na mokradła, tam gdzie nocował wspólnie z tanem Edrichem. Czuł na twarzy ciepło słońca i miękkość darni, na której leżał, lecz wszystko zaczęło się powoli oddalać. Doznał już wcześniej podobnego uczucia. W obozie wikingów. Jego myśli zaczęły błądzić gdzieś bardzo daleko, opuszczając leśną polanę i uśpione ciało. - Potężni są panowie, którym odebrałeś kobietę - przemówił do niego głos, twardy, szorstki i pełen dostojeństwa. Shef zdał sobie sprawę, że znalazł się nagle w kuźni. Wszystko było znajome: napięcie mięśni, kiedy wyjmował z ognia rozgrzany do czerwoności kawał metalu, i automatyczne odchylenie głowy, gdy iskry wzbiły się ku jego włosom. Nie była to wszakże kuźnia w Emneth, ani kuźnia Thorvina w obozie wikingów. Shef poczuł rozciągającą się wokół olbrzymią przestrzeń, wytyczoną gigantycznymi kolumnami, które ginęły wysoko w górze. Wziął do ręki młot i zaczął wykuwać kształt z połyskującej na kowadle bryły metalu. Nie wiedział, jaki to ma być kształt. Wiedziały jednak jego ręce, poruszały się bowiem szybko i bez wahania. Nie było to ostrze włóczni ani topór, nie był to także lemiesz. Wyglądało tak jak koło, lecz koło z wieloma zębami, ostrymi jak u psa. Shef patrzył w zdumieniu, w głębi serca wiedział, że to co właśnie robił, jest niemożliwe. Nikomu nie udałoby się wykonać czegoś takiego za jednym zamachem. Najpierw należałoby wykuć obręcz i osobno każdy z zębów, dopiero wtedy można by połączyć te elementy w całość. Jednak po co to wszystko? Być może, gdyby mieć jedno takie koło, ustawione nad ziemią jak ściana, koło, które poruszałoby się w jedną stronę i drugie koło umocowane płasko, to jedno z nich nadawaćby mogło pęd drugiemu. Lecz jaki miałoby to sens? Z pewnością istniał powód. Miało to coś wspólnego z dziwnym urządzeniem majaczącym w oddali, potężną konstrukcją znajdującą się pod jedną ze ścian. W pewnej chwili Shef zdał sobie sprawę, że wokół niego stoi jeszcze kilka postaci i to postaci równie gigantycznych rozmiarów, co całe pomieszczenie. Nie widział ich dokładnie, zresztą nie ośmielił się otwarcie podnieść na nie wzroku, rzucał więc jedynie ukradkowe spojrzenia. Postacie stały jedna obok drugiej i obserwując go wymieniały uwagi, takie przynajmniej odniósł wrażenie. Były to bóstwa Thorvina, bóstwa Drogi. Najbliżej stojąca postać przypominała jeszcze potężniejszą i wyższą replikę Vigi-Branda. Pod krótkimi rękawami tuniki widać było napinające się gigantyczne bicepsy. To musi być Thor, pomyślał Shef. Twarz bóstwa wyrażała pogardą, wrogość i jakiś niepokój. Zaraz za nim stała inna postać o uważnym spojrzeniu i ostrych rysach, która spoglądała na Shef a ze zręcznie skrywaną aprobatą, tak jakby był koniem wystawionym na sprzedaż przez głupiego kupca, nie orientującego się w jego rzeczywistej wartości. Ten jest po mojej stronie, pomyślał Shef, lub też myśli, że ja jestem po jego. Za plecami tych dwóch stała grupa innych postaci, z których najwyższa, a zarazem najdalej oddalona podpierała się na potężnej włóczni o trójkątnym grocie. Shef zdał sobie sprawę z jednej jeszcze rzeczy: ktoś podciął mu ścięgna w kolanach. Poruszał się po kuźni przy pomocy swoich ramion, wlokąc za sobą bezużyteczne już nogi. Wokół niego porozstawiane były stołki, ławki, leżały sterty drewna, wszystko to sprawiało wrażenie bałaganu, lecz w istocie pomagało mu przemieszczać się z jednego miejsca na drugie. Mógł dźwignąć się na rękach i stanąć wyprostowany, niczym człowiek starający się złapać równowagę na szczudłach, w nogach nie było jednak życia, jedynie tępy ból rozchodzący się od kolan w górę. Był jeszcze ktoś, kto go obserwował, tym razem ktoś bardzo mały, gdzieś przy samej ziemi. To Thorvin! Choć nie, to nie był Thorvin, lecz ktoś jeszcze mniejszy i drobniejszy, z wysokim czołem odsłoniętym i przerzedzonymi włosami. Postać ta miała jednak biały strój Thorvina oraz naszyjnik z kiści jarzębiny. - Kim jesteś, chłopcze? - spytała. - Czy jesteś wędrowcem z krainy ludzi? Jak tu trafiłeś? W jaki sposób udało ci się odnaleźć Drogę? Shef potrząsnął głową, udając, że chroni oczy przed iskrami. Wrzucił gotowe już koło do stojącego obok kubełka z wodą i zaczął pracować nad następnym kawałkiem metalu. Pracował z zapałem człowieka, który wie, że któregoś dnia zwrócona mu zostanie wolność, nie chce jednak, aby prześladowcy odkryli rosnącą w jego sercu radość. Nagle Shef zorientował się, że jedna z olbrzymich postaci zaczyna poruszać się w jego kierunku. Była to ta najwyższa, ta, która dzierżyła włócznię. Palec niczym konar dębu uniósł do góry brodę Shef a. Twarz wydała się chłopcu ostrzem topora: prosty nos, wystająca szczęka, szpiczasta, siwa broda i wystające, szerokie kości policzkowe. W dół spoglądało na niego jedno nieruchome oko. W tym zestawieniu oblicze Ivara mogłoby napełnić otuchą, jako coś co przynajmniej ogarnąć można rozumem, było mimo wszystko ludzkie. Ta twarz była inna. Shef czuł, że mogłaby przywieść człowieka do szaleństwa. Teraz nie wyrażała jednak wrogości, raczej koncentrację, skupienie. - Dużo ci jeszcze zostało do przejścia, karle - rzekł w końcu. - Dobrze jednak zacząłeś. Módl się, abym nie musiał cię wezwać zbyt szybko. - Dlaczego miałbyś mnie wzywać, Najwyższy? - spytał Shef oszołomiony własną zuchwałością. - Nie pytaj. Mądry człowiek nie podpatruje i nie podgląda, jak panna szukająca swego kawalera. Wielka dłoń spadła nagle na kuźnię roztrącając ławy, wiadra i narzędzia, niczym człowiek strząsający z serwety łupiny orzecha. Shef został ciśnięty w powietrze, a unosząc się zdołał jeszcze zauważyć badawcze spojrzenie wychylającej się z cienia maleńkiej, ubranej na biało postaci. W przeciągu sekundy znalazł się znowu na trawie, pod gołym niebem. Słońce przesunęło się trochę, pozostawiając go w cieniu. Gdzie Godiva? Shef zaniepokoił się nagle. Odeszła na chwilę na bok, ale co potem... Shef zerwał się na nogi i zaczął rozglądać się wokół w poszukiwaniu wroga. Z krzaków doszedł go zgiełk, trzask gałęzi i krzyk kobiety, której usta zasłonił ktoś szybko dłonią. Shef skoczył w tamtym kierunku, lecz zza drzew wyrośli nagle mężczyźni i otoczyli go szczelnie niczym zaciśnięte palce Przeznaczenia. Na czele ich stał Muirtach, z przecinającą twarz świeżą pręgą i wyrazem niepohamowanej furii. - Prawie ci się udało, chłopcze - rzekł. - Powinieneś był dalej uciekać, ale ty wolałeś się zatrzymać i wypróbować kobietę Ivara. Cóż, gorący kutas nie zna co to rozum, wkrótce jednak będzie zupełnie zimny. Silne ramiona ścisnęły Shefa, który wciąż się wyrywał w stronę zarośli. Czy już ją pojmali? Jak udało im się ich znaleźć? Czy zostawili jakiś ślad? Szyderczy śmiech wybuchł nagle pośród głosów gaddgedlarów. Shef rozpoznał go od razu. Był to śmiech Anglika. Jego przyrodniego brata, Alfgara. Rozdział dziesiąty Kiedy Shef znalazł się z powrotem w obrębie palisady, bliski był załamania. Przyczynę stanowiło ogromne wyczerpanie oraz głęboki wstrząs związany z nagłą i niespodziewaną utratą wolności. Wikingowie obchodzili się z nim bardzo surowo, popychając i szturchając boleśnie przez całą drogę powrotną. Shef czuł jednak, że sami są mocno wystraszeni. Wracali do Ivara tylko z jednym trofeum, co nie stanowiło z pewnością właściwej przeciwwagi wobec poniesionych szkód. Było jasne, że gaddgedlarowie chcą się na nim odegrać. Został uwięziony w miejscu, gdzie trzymano niewolników i pobity do nieprzytomności. Leżał tak aż do wieczora, a kiedy wreszcie się ocknął i otworzył zlepione krwią powieki, czuł się obolały i odrętwiały. Był także zziębnięty oraz osłabiony z pragnienia i głodu. Podczas gdy wokół zapadała noc rozglądał się desperacko, oceniając perspektywy ucieczki bądź ocalenia. Nie było jednak żadnego ratunku. Żelazne obręcze spinające jego stopy przymocowane były do wbitych w ziemię grubych kołków, ręce zaś miał związane z przodu. Być może z czasem udałoby mu się przegryźć pęta na nadgarstkach, lecz najmniejszy ruch z jego strony prowokował strażnika do wymierzenia kolejnego kopniaka. Shef uświadomił sobie, że strażnicy nie mieli teraz zbyt wielu więźniów do pilnowania. Niemal wszystkim pojmanym w czasie kampanii Anglikom udało się uwolnić i zniknąć pod osłoną nocy. Oprócz Shefa pod strażą przebywało tylko kilku rycerzy króla Edmunda, którzy zdecydowali się walczyć do samego końca. Wszyscy byli ciężko ranni, przygotowani na śmierć i rozmawiali cicho czekając na swoją kolej. Zgodzili się w końcu, że powinni byli najpierw zaatakować obóz Ragnarssonów, uznali jednak, że tak czy owak, zasłużyli na wielką chwałę. Spalili przecież statki i mocno przerzedzili zastępy wroga. - Szkoda tylko, że schwytali naszego króla - rzekł jeden z nich po chwili milczenia. Pozostali pokiwali smutno głowami i spojrzeli w kierunku odległego narożnika. Shef poczuł ciarki na plecach. Król Edmund był ostatnią osobą, z którą chciałby się teraz spotkać. Pamiętał chwilę, kiedy król podszedł do niego, marnego niewolnika z prośbą, aby odsunął się z jego drogi. Gdyby go posłuchał, ta noc zakończyłaby się całkowitym zwycięstwem, a on, Shef, nie musiałby znosić teraz gniewu Ivara. Słyszał już rozmowy strażników opowiadających z rozbawieniem, co go wkrótce czeka. Pamiętał też słowa giermka, który oprowadzał go po obozie nie dalej jak poprzedniego wieczoru. Zbrodnia, jakiej się dopuścił, była ciężka. Zabrał Ivarowi kobietę, uprowadził ją i posiadł, tak że nigdy już nie mogła być mu zwrócona. Co się z nią stało? Nie została zawleczona z powrotem do obozu. Ktoś musiał ją porwać. Shef nie był jednak w stanie długo nad tym rozmyślać, zbyt pochłonięty własnym losem. Gniew Ivara wydawał mu się straszniejszy niż śmierć i dojmujący wstyd z powodu zdrady. Gdyby tak mógł umrzeć z zimna i nie doczekać poranka. Niczego nie pragnął bardziej. Nad ranem obudziło go uderzenie buta. Usiadł i pierwszą rzeczą, z której zdał sobie sprawę, była suchość w ustach. Wokół niego uwijali się strażnicy przecinając niektórym więźniom pęta i wywlekając trupy na zewnątrz. Udało im się, pomyślał Shef. Przed sobą ujrzał kucającą postać w brudnej poplamionej tunice. Był to Hund. W rękach trzymał dzban z wodą. Przez pewien czas Shef nie był w stanie o niczym innym myśleć, Hund tymczasem ostrożnie i powoli pozwolił mu pić, robiąc nieznośne przerwy po każdym jego łyku. Dopiero gdy poczuł, że woda wypełniła mu już cały brzuch, Shef zaczął rozkoszować się jej smakiem. W tym samym momencie zdał sobie sprawę, że Hund coś do niego mówi. - Shef, Shef, mówię do ciebie. Musisz mi coś powiedzieć. Gdzie jest Godiva? - Nie wiem. Uprowadziłem ją. Potem ktoś inny musiał ją porwać. Pojmali mnie zanim mogłem coś na to poradzić. - Jak ci się wydaje, kto mógł ją porwać? Shef przypomniał sobie śmiech w zaroślach, przeczucie, które kiedyś oddalił od siebie, przeczucie, że w lesie są jeszcze inni uciekinierzy. - To Alfgar. Musiał nas śledzić. Shef zamyślił się starając odegnać od siebie zmęczenie. - Wydaje mi się, że to on przyprowadził do nas Muirtacha i jego ludzi. Być może zawarli jakiś układ. Oni wzięli mnie, a on ją. Może udało mu się po prostu ją porwać, podczas gdy wszyscy zajęli się mną. Nie było ich dostatecznie dużo, aby ryzykować dalsze poszukiwania. - Widać więc, że Ivarowi bardziej zależy na tobie niż na niej. Wie jednak, że to ty uprowadziłeś ją z obozu. To nie wróży dobrze - Hund pogładził się po swojej rzadkiej brodzie. - Zastanów się, czy ktoś widział cię, jak zabijałeś któregoś z wikingów własnymi rękami. - Zabiłem tylko jednego. To było w ciemności i nikt tego nie zauważył. Ktoś mógł jednak widzieć, jak uwolniłem niewolników, jak uwolniłem Alfgara - twarz Shefa wykrzywił grymas. - Poza tym to właśnie ja rozbiłem umocnienia wokół obozu Ragnarssonów spuszczając na nie płonący maszt. Zrobiłem to, czego nie udało się dokonać towarzyszom króla. - No tak, ale nie powinno to być jeszcze powodem do krwawej zemsty. Ingulf i ja zrobiliśmy wiele w ciągu ostatniego dnia. Wielu dowódców pozostałoby kalekami do końca życia, gdyby nie nasza pomoc. Ingulf potrafi nawet zaszyć z powrotem jelita, które wydostały się z rozprutego brzucha. Jeśli ktoś jest dostatecznie silny, aby wytrzymać ból, powinien przeżyć. - Staracie się wybłagać moje życie? Wstawiliście się za mnie u Ivara? - Tak. - Ty i Ingulf? Ale cóż ja dla niego znaczę? Hund zamoczył w dzbanie kawał chleba i podał go przyjacielowi. To zasługa Thorvina. Mówi, że to sprawa Drogi. Mówi, że musimy cię uratować. Nie wiem dlaczego, ale on całkowicie poświęcił się dla ciebie. Wczoraj ktoś z nim rozmawiał. Potem Thorvin przybiegł prosto do nas. Czy zrobiłeś coś, o czym mi nie wiadomo? - Wiele rzeczy, Hund. Jednego jestem wszak pewien. Nikt nie zdoła uchronić mnie przed gniewem Ivara. Zabrałem jego kobietę, co mogę mu ofiarować w zamian? - Warto o tym pomyśleć - rzekł Hund napełniając dzban wodą ze skórzanego bukłaka. Postawił dzban na ziemi, obok zaś resztę chleba i kupon brudnego samodziału, który przyniósł ze sobą na ramieniu. - W obozie brakuje jedzenia, a połowa koców użyta została jako całuny. To wszystko, co mogłem ci teraz przynieść. Postaraj się, aby starczyło na dłużej. Jeśli chcesz odpłacić się Ivarowi, rozejrzyj się, może król ci pomoże. - Czy jest jakaś nadzieja? - szepnął Thorvin. Viga-Brand popatrzył na niego ze zdziwieniem. - Czy tak powinien mówić kapłan Drogi? Nadzieja... Jeżeli zaczniemy robić pewne rzeczy tylko dlatego, że jest jakaś nadzieja, skończymy nie lepiej jak chrześcijanie śpiewający hymny do swego Boga łudząc się, że da im lepsze życie po śmierci. Zapominasz się, Thorvinie. Brand urwał i spojrzał na swoją prawą dłoń, nad którą nachylał się właśnie Ingulf. Była rozcięta prawie do nadgarstka, a cięcie przechodziło równo pomiędzy drugim a trzecim palcem. Ingulf przemył ranę ciepłą wodą, z której unosił się zapach ziół, a później rozwarł ostrożnie jej brzegi. Przez chwilę widać było białą kość, wkrótce jednak wszystko zalała krew. - Byłoby znacznie lepiej, gdybyś przyszedł z tym do mnie od razu, zamiast czekać półtora dnia - powiedział medyk. - Mogłem wyczyścić ranę póki była świeża, teraz brzegi zaczęły już się zasklepiać, muszę więc ją rozerwać na nowo. Mógłbym ją zaszyć bez tego, ale kto wie, co było na tamtym ostrzu. - Rób swoje, Ingulfie. Widziałem zbyt wiele ran, które nie chciały się goić, aby samemu ryzykować. To tylko ból, a zgorzel to pewna śmierć. - Nadal jednak twierdzę, że przyszedłeś za późno. - Przez pół dnia leżałem pośród trupów, aż pewien bystry człowiek zauważył wreszcie, że wszyscy z wyjątkiem mnie ostygli. A kiedy wreszcie się pozbierałem i upewniłem, że to najgroźniejsza z moich ran, byłeś zajęty dużo poważniejszymi rzeczami. Thorvin westchnął i przesunął kufel piwa bliżej lewej dłoni Branda. - Twoja mowa była dla mnie wystarczającą karą. Teraz możesz mi już powiedzieć, czy jest jakaś szansa. Twarz Branda pobladła gwałtownie, gdyż Ingulf wyciągał właśnie z rany odłamek kości, odpowiedział jednak spokojnym tonem. - Nie sądzę. Wiesz sam jak to jest z Ivarem. - Wiem - przyznał Thorvin. - To sprawia, że nie potrafi zachować rozsądku w pewnych sytuacjach. Nie mówię o "przebaczeniu", nie jesteśmy chrześcijanami, aby puszczać w niepamięć wyrządzane nam krzywdy. Lecz Ivar nie zechce nawet nas wysłuchać. Chłopak uprowadził jego kobietę. Porwał kobietę, w stosunku do której Ivar miał pewne plany. Gdyby ten głupiec Muirtach przyprowadził ją z powrotem, wtedy być może udałoby się coś zrobić. Ale nie sądzę, gdyż najgorsze jest to, że kobieta odeszła z własnej woli. To znaczy, że chłopakowi udało się to, czego Ivar nie mógł dokonać. Krew musi się polać. - Musi być jednak coś, co sprawi, że Ivar zmieni zdanie i przyjmie to, co proponujemy w zamian. Ingulf rozpoczął właśnie zszywanie rany. Thorvin położył dłoń na srebrnym młocie, który wisiał na jego piersi, i zwrócił się do Branda. - Przysięgam, że to prawdopodobnie największa przysługa, jaką możemy oddać Drodze. Wiesz chyba, że są wśród nas tacy, którzy mają Widzenia? - Pamiętam, że kiedyś o tym mówiłeś - przyznał Brand. - Ludzie ci podróżują do krainy bogów, a później wracają stamtąd i opowiadają, co widzieli. Niektórzy uważają, że to tylko wizje, podobne do tych, jakie miewamy w snach, rodzaj poezji. Lecz ludzie ci widzą te same rzeczy. Przynajmniej niekiedy się to zdarza. Najczęściej jest tak, jakby wszyscy oni widzieli tylko część jakiegoś obrazu czy wydarzenia, tak że mogą go po kolei uzupełniać. Brand chrząknął, nie wiadomo czy z niedowierzania, czy pod wpływem bólu. - Jesteśmy pewni, że ten inny świat istnieje i ludzie mogą się tam dostać. Nie dalej jak wczoraj miał miejsce dziwny wypadek. Odwiedził mnie Farman, który jest kapłanem Freyra, tak jak ja jestem kapłanem Thora. Z tą jednak różnicą, że Farman już kilkakrotnie odwiedzał tamten świat, podczas gdy ja nie byłem tam ani razu. Mówił, że był w Wielkiej Sali, tam gdzie spotykają się bogowie, aby decydować o losach dziewięciu światów. Stał przy samej ziemi, niczym mysz szukająca okruchów. Widział jak obradują bogowie, ujrzał też mojego ucznia Shefa. Nie miał wątpliwości, że to on, widział go nieraz w kuźni. Ubrany był dziwnie, niczym myśliwy w lasach Halogalandu i z trudem utrzymywał równowagę, jakby został okaleczony. Farman widział, jak przemówił do niego ojciec bogów i ludzi. Gdyby Shef przypomniał sobie, co wtedy usłyszał... - Rzadko się zdarza, żeby jeden podróżnik do tamtego świata zobaczył drugiego. Rzadko też bogowie zwracają się do podróżników, zwykle nie zauważają nawet ich obecności. I jest jeszcze jedna rzecz. Ktokolwiek dał chłopcu imię, nie wiedział co czyni. Teraz jest to imię nadawane psom, nie było tak jednak zawsze. Czy słyszałeś kiedyś o Skioldzie? - To założyciel dynastii Skioldungów, królów Danii. Przodek królów, których Ragnar i jego synowie wygnaliby najchętniej z kraju, gdyby tylko mogli. - Anglicy nazywają go "Scyld Sceafing - Shield with the Sheaf, czyli Tarcza ze Snopem i opowiadają bzdurną historię jak dryfował przez ocean na swojej tarczy, mając za żagiel snop zboża, stąd właśnie miał wziąć się jego przydomek. Nie wiedzą jednak, że "Sceafing" to znaczy także "Syn Sheafa". Kim więc był Sheaf? Kimkolwiek był, to on właśnie posłał za morze najpotężniejszego z królów i powiedział mu jak uczynić życie ludzkie szczęśliwym i pełnym chwały. Sheaf to imię zwiastujące wielkie szczęście, zwłaszcza gdy zostanie nadane bezwiednie. Sheaf lub Shef, bo tak właśnie wymawiają to imię mieszkańcy tych stron. - Musimy wyrwać chłopca z rąk Ivara. Jego także ludzie widzieli w tamtym świecie. Nie miał jednak ludzkiej postaci. - To człowiek o wielu obliczach. - To jeden z rodu demona Lokiego, zesłany na ziemię, aby siał na niej spustoszenie. Musimy uchronić przed nim mego ucznia. Ale jak możemy tego dokonać? Jeżeli nie powstrzymają go twoje perswazje, Brand, ani moje prośby, czy zdołamy go jakoś przekupić? Czy jest coś, czego Ivar pragnie bardziej niż zemsty? - Nie wiem, co sądzić o tej historii o innych światach - rzekł Brand. - Znalazłem się wśród was, ponieważ mogę przy waszej pomocy zdobyć wiele różnych umiejętności, poza tym, podobnie jak wy, nie lubię chrześcijan i szaleńców w rodzaju Ivara. Ten chłopak dokonał niezwykłej rzeczy przychodząc do obozu po dziewczynę. Trzeba mieć ikrę, żeby coś takiego zrobić. Wiem o tym dobrze. Pamiętam, jak za namową waszych towarzyszy przyjechałem do Braethraborgu, aby wciągnąć Ragnarssonów w tę wojnę. Życzę chłopcu jak najlepiej. Nie znam zamiarów Ivara, nikt ich pewnie nie zna. Powiem wam jednak, czego mu potrzeba. Być może i on zdaje sobie z tego sprawę, mimo swego szaleństwa. Lecz jeśli nie, Wężowe Oko powinien przemówić mu do rozsądku. Kiedy wypowiadał te słowa, pozostali mężczyźni pokiwali ze zrozumieniem głowami. Shef zorientował się od razu, że to nie ludzie Ivara przyszli po niego. Nie byli to także gaddgedlarowie, nie wyglądali też na przybyszów z Norwegii. Ludzie, którzy po niego przyszli, byli potężnie zbudowani i w sile wieku, włosy mieli już posiwiałe. Shef zauważył srebrne pasy i złote naramienniki, świadczące o odnoszonych w przeszłości sukcesach. Kiedy dowódca straży zastąpił im drogę, Shef nie dosłyszał wyjaśnienia, jakiego jeden z nich udzielił szeptem. Strażnik zaczął wykrzykiwać coś w odpowiedzi gestykulując w stronę zrujnowanych zabudowań obozu. Zanim jednak zdołał dokończyć zdanie, rozległ się jęk poprzedzony głuchym odgłosem. Przybysz spojrzał na ziemię upewniając się, czy sprawa została zakończona, a następnie schował do rękawa worek z piaskiem. Po chwili mężczyźni rozcinali już krępujące Shefa więzy. Jego serce zaczęło walić jak szalone. Czy czeka go śmierć? Czy wyciągają go stąd, aby poprowadzić na ścięcie? Shef zagryzł wargi. Nie mógł pozwolić sobie na błaganie o litość, zaraz by go wyśmiali. Zaciągnęli go kilka jardów dalej w stronę innych zabudowań, gdzie przetrzymywano więźniów. Zatrzymali się przed wejściem do niewielkiej komórki. Shef zorientował się, że jeden z przybyłych wojowników, zapewne ich przywódca, przypatruje mu się niezwykle uważnie, jakby chciał coś wyczytać z jego twarzy. - Rozumiesz po norwesku? Shef skinął głową. - Zrozum więc, że jeśli ty będziesz mówił, to bez znaczenia, lecz jeśli on się odezwie, być może uda ci się zachować życie. Całkiem niewykluczone. Jest coś, co ciebie może uratować, dla mnie zaś znaczy jeszcze więcej. Niezależnie od tego, czy masz umrzeć czy nie, niedługo będziesz potrzebował przyjaciela. Przyjaciela na dworze Ragnarssonów. Jest wiele sposobów, w jakie stracić można życie. Potem Shef wepchnięty został do ciemnej komórki. W ścianę wbite były dwa metalowe pierścienie, przez które przeciągnięto łańcuchy. Shef poczuł jak mężczyźni zakładają mu na szyję obręcz, obręcz połączoną z łańcuchami. Nogi pozostawili nie związane, jednak jego ręce były wciąż skrępowane. Mógł wstać i przechadzać się po kilka kroków w każdą stronę, tyle na ile pozwalał łańcuch. Wkrótce Shef zorientował się, że w celi znajduje się ktoś jeszcze. Widział zwieszający się ze ściany łańcuch, ginący gdzieś w ciemności. Wyobrażając sobie leżącą na ziemi postać poczuł nagle przypływ lęku i wstydu. - Panie? - spytał niepewnie. - Panie, czyś jest królem? Postać wzdrygnęła się nerwowo. - Jestem król Edmund, syn Edwolda, władca East Anglii. Lecz kim ty jesteś, skoro mówisz jak człowiek z Norfolku? Nie jesteś żadnym z mych rycerzy. Czy przybyłeś wraz z pospolitym ruszeniem? Zostałeś schwytany w lesie? Zbliż się trochę, abym mógł ujrzeć twe oblicze. Shef odwrócił się w stronę króla, a promień słońca oświetlił nagle jego twarz. - A więc to ty. Ty, który stanąłeś pomiędzy mną a Ivarem. Pamiętam cię dobrze. Nie miałeś pancerza ani broni, lecz powstrzymałeś przez dobrą chwilę jednego z moich najlepszych ludzi, Wiggę. Gdyby nie ty, to byłyby ostatnie chwile w życiu Ragnarssona. Dlaczego Anglik miałby ratować Ivara? Uciekłeś swemu panu? Byłeś niewolnikiem u zakonników? - Moim panem był twój tan, Wulfgar - rzekł Shef. - Wiesz panie, co zrobili z nim wikingowie. Król skinął głową. Oczy Shefa przyzwyczaiły się do słabego oświetlenia i chłopak mógł już przypatrzeć się obliczu swego władcy. Oblicze to nie wyrażało litości, było skupione i poważne. - Zabrali też jego córkę, moją mleczną siostrę. Przyszedłem tutaj, aby ją odzyskać. Nie zamierzałem chronić Ivara, lecz twoi ludzie, panie, zamierzali zabić ich oboje. Chciałem tylko, abyś pozwolił mi zabrać ją na bok. Wtedy przyłączyłbym się do ciebie. Nie jestem wikingiem. Dwóch z nich zabiłem własnymi rękami. Poza tym zrobiłem coś dla ciebie, mój panie, coś co usiłowali wcześniej twoi ludzie... - Zrobiłeś to, widziałem. Wołałem, aby ktoś przełamał pierścień i tobie się to udało. Tobie i garstce wieśniaków, przy pomocy masztu. Gdyby Wigga o tym pomyślał, albo Totta, albo Eddi, zrobiłbym z nich najbogatszych ludzi w królestwie. Co też ja wtedy obiecywałem? Edmund pokręcił w milczeniu głową i spojrzał na Shefa. - Czy wiesz, co oni chcą ze mną zrobić? Budują teraz ołtarz ku czci swoich pogańskich bogów. Jutro przyjdą po mnie i położą mnie na nim. Wtedy wkroczy Ivar. Zabijanie królów to jego rzemiosło. Powiedzieli mi, że na jutro przygotował on coś specjalnego. Chciał zostawić to dla króla Northumbrii, Elli, zabójcy jego ojca, lecz zdecydował, że ja także na to zasługuję. Położą mnie na ołtarzu, twarzą do ziemi. W środek moich pleców Ivar wbije swój miecz. Wiesz, jak żebra przylegają ściśle do kręgosłupa i tworzą na piersiach kościaną klatkę? Ivar będzie nacinał je po kolei zaczynając od tych na samym dole. Mówią, że użyje miecza tylko do pierwszego cięcia, potem korzystać będzie z młota i dłuta. Potem wykroi w plecach wielką dziurę, włoży do środka ręce i będzie wyciągać stamtąd żebra, jedno po drugim. Król mówił spokojnie. - Sądzę, że powinienem wtedy umrzeć. Mówią, że potrafi pozostawić człowieka przy życiu, aż do tego momentu, jeżeli tylko uda mu się ciąć nie zbyt głęboko. Lecz kiedy wyciąga żebra na zewnątrz, serce musi pęknąć. Na koniec wyciągają też twoje płuca i ustawiają żebra w ten sposób, że wyglądają jak skrzydła kruka lub orła. Dlatego nazywają to "wycinaniem krwawego orła". Zastanawiam, jakie to będzie uczucie, kiedy zatopi ostrze w moich plecach. Wiesz chłopcze, wydaje mi się, że jeśli uda mi się zachować zimną krew do tego momentu, reszta pójdzie już łatwo. Ale dotyk tej zimnej stali na plecach, zanim jeszcze nastąpi ból... Nigdy nie sądziłem, że coś takiego może mnie spotkać. Chroniłem mój lud, nigdy nie złamałem żadnej przysięgi, byłem hojny dla sierot. Czy wiesz, chłopcze, co powiedział Chrystus, kiedy wisiał umierający na krzyżu? Shef potrząsnął głową. Nauki ojca Andreasa ograniczały się zazwyczaj do przypominania o obowiązku daniny na rzecz Kościoła. - "Mój Boże, czemuś mnie opuścił?" Król zamilkł na chwilę. - Wiem dobrze, dlaczego on chce to zrobić. W końcu jestem władcą, tak jak on. Wiem, czego potrzebują teraz jego ludzie. Ostatnie miesiące nie były dobre dla jego armii. Wydawało im się, że będą mieli łatwy początek kampanii, zanim zdecydują się ruszyć na York. I tak mogło się stać, gdyby nie to, co zrobili z twoim opiekunem. Niewiele udało im się zebrać łupów, ot garstkę niewolników, a teraz jeszcze przerzedziły im się szeregi. Widzieli swoich przyjaciół, jak umierali z ran, a wielu czeka jeszcze na śmierć ze zgorzeli. Jeżeli nie zobaczą czegoś naprawdę krzepiącego, gotowi są stracić ducha. Ivar potrzebuje jakiegoś tryumfu. Egzekucji. Albo... Shef przypomniał sobie ostrzeżenie, jakie usłyszał przy wejściu do celi. - Nie mów zbyt otwarcie, panie. Oni chcą, żebyś mówił. Chcą też, żebym ja słuchał. Edmund zaśmiał się krótko. Słońce było już nisko i w celi panowała niemal zupełna ciemność. - Słuchaj więc. Obiecałem ci połowę skarbu Raedwalda, jeśli rozbijesz linię wikingów. Zrobiłeś to. Możesz mieć nawet cały skarb, powierzę ci sekret, a ty zrobisz, co będziesz uważał. Ten, kto przekaże im tę wiadomość, uratować może życie i sporo zyskać. Gdybym to ja im o tym powiedział, mógłbym zostać jarlem. Nie jest jednak rzeczą króla kierować się lękiem. Ale ty, chłopcze, zyskać możesz niejedno. Słuchaj więc uważnie i dobrze zapamiętaj. Zdradzę ci sekret skarbu Wuffingasów. Król zamilkł, a po chwili zaczął mówić półgłosem: Gdzie bród u wierzb, drewniany most Tam królów ród w swych łodziach śpi Cztery pagórki w ziemi tkwią; Patrz na północ i omiń trzy. W czwartym spoczywa tajemny skarb, Strzeże go Wuffa, z Wehhy krwi. Odszukaj go, jeśli masz hart. Głos zamarł nagle. - To moja ostatnia noc, chłopcze. Być może twoja także. Pomyśl co zrobić, aby uratować życie. Nie sądzę, by angielska zagadka okazała się prosta dla wikingów. Lecz jeśli z ciebie tylko zwykły prostaczek, ty także nie pojmiesz ni słowa. Rozdział jedenasty Wielka armia gnębiona była niepokojem i niepewna swej siły, dokładnie jak przewidział to król Edmund. Została zaskoczona i częściowo rozbita przez władcę niewielkiego państewka, królika, o którym nawet nie słyszeli i choć wszystko skończyło się pomyślnie, w głębi serca wikingowie wiedzieli, że nie są jeszcze zdolni do następnej bitwy. Wprawdzie zabici zostali już pochowani, ranni przychodzili do zdrowia, a dowódcy poszczególnych kontyngentów porozumieli się w sprawie wymiany ludzi i sprzętu, jednak wojownicy potrzebowali czegoś, co przywróciłoby im wiarę we własne siły. Jakiegoś rytuału, który pomógłby im uwierzyć, że nadal są wielką armią - postrachem chrześcijan, niezwyciężonymi zastępami Północy. Od samego rana ludzie tłoczyli się wokół wytyczonego poza obrębem obozu terenu, gdzie miało odbyć się wielkie zebranie. Zgodnie z tradycją, aplauz miano wyrażać uderzeniami mieczy o tarcze. W tym samym czasie trwała narada przywódców. Shef był przygotowany na przyjście żołnierzy. Odczuwał silny głód i silne pragnienie, które wysuszyło mu język i usta, był jednak w pełni świadomy i czujny. Edmund także już się obudził, nie zdradzał jednak tego żadnym ruchem. Shef nie odważył się do niego przemówić. Ludzie Wężowego Oka zjawili się z tą samą pewnością siebie, co poprzedniego dnia. W przeciągu kilku sekund zdjęli Shefowi żelazną obręcz i wyprowadzili go na zewnątrz w półmrok jesiennego poranka. Nad rzeką wciąż wisiała mgła, kropelki wody zebrały się też na krawędzi dachu. Shef wpatrywał się w nie intensywnie, zastanawiając się, czy udałoby mu się je zlizać. - Rozmawialiście wieczorem. Co ci powiedział? Shef potrząsnął głową i wskazał skrępowanymi rękami w kierunku pasa mężczyzny, do którego przywiązany był skórzany bukłak. Mężczyzna podał mu go w milczeniu. W środku było piwo, gęste i zawiesiste, zaczerpnięte bez wątpienia z samego dna beczki. Shef wypił je duszkiem przechylając głowę do tyłu. Kiedy skończył, wytarł usta rękami i poczuł jak piwo zaczyna wypełniać całe jego ciało niczym skórzany worek. Wikingowie obserwowali go z rozbawieniem. - Dobre, co? Piwo jest dobre. Życie także. Jeśli chcesz spróbować więcej obu tych rzeczy, lepiej nam opowiedz, co usłyszałeś. Dolgfinn obserwował twarz Shefa z niezwykłą uwagą. W jego oczach czaiła się wątpliwość, był w nich jednak także upór. Mężczyzna odwrócił się i przywołał ręką jednego ze stojących w pobliżu wojowników. Shef od razu go rozpoznał. Ten człowiek ze złotym łańcuchem na szyi i mieczem o srebrnej rękojeści był jego ojcem. Kiedy ruszył w stronę Shefa, pozostali cofnęli się nieco, aby pozostawić obu mężczyzn sam na sam. Przyglądali się sobie przez kilka selcund, badając wzrokiem od stóp do głów. Patrzy na mnie w ten sam sposób w jaki ja patrzę na niego - pomyślał Shef. Próbuje rozpoznać się w moim ciele, ja zaś w jego. Wie już, że jestem jego synem. - Spotkaliśmy się już kiedyś - zaczął Sigvarth - na pewnej drodze. Muirtach powiedział, że w obozie jest pewien młody Anglik, który przechwala się, że mnie pokonał w walce. Teraz mówią mi, że jesteś mym synem. Twierdzi tak ten pomocnik medyka, chłopak, który przybył tu wraz z tobą. Czy to prawda? Shef skinął głową. - To świetnie. Tęgi z ciebie zuch, dobrze walczyłeś. - Sigvarth podszedł jeszcze bliżej i dotknął bicepsów Shefa. - Stoisz jednak po złej stronie, synu. Wiem, że twoja matka to Angielka, ale tak samo jest z połową wojowników naszej armii. Można by powiedzieć, że są Anglikami, Frankami, Irlandczykami albo Finami, lecz krew dziedziczy się po ojcu. Wiem oczywiście, że ciebie wychowali Anglicy, chował cię ten głupiec, którego chciałeś ocalić. Ale co oni dla ciebie właściwie zrobili? Jeżeli wiedzieli, że jesteś moim synem, śmiem twierdzić, że ciężkie było twoje życie. Czy się mylę? Sigvarth spojrzał na chłopca, świadom, że słowami tymi powinien go sobie zjednać. - Uważasz pewnie, że zostawiłem cię tam na pastwę losu. Masz rację, tak było. Lecz nie wiedziałem wtedy o twoim istnieniu, nie znałem cię. Teraz jest inaczej. Widzę, jak wyrosłeś, widzę, że mógłbyś stać się moją chlubą. Powiedz tylko słowo, a uznam cię swoim prawowitym synem. Będziesz miał takie same prawa i przywileje jakbyś się narodził w moim domu. Porzuć Anglików. Porzuć chrześcijan. Zapomnij o swojej matce. Pójdę do Ivara i porozmawiam z nim o tobie, jako o moim synu, a słowa moje poprze Wężowe Oko. Masz kłopot, synu, i trzeba cię z niego wyciągnąć. Shef spojrzał w górę ponad ramieniem ojca. Przypomniał sobie koński żłób i znoszone z pokorą razy. Przypomniał sobie klątwę, jaką rzucił na niego ojczym i oskarżenie o tchórzostwo. Przypomniał sobie niekompetencję, ociężałość i powolność angielskich oddziałów, rozdrażnienie Edricha z powodu ich niezdecydowania. Czy można odnosić zwycięstwa mając przy boku takich ludzi? Później dostrzegł stojącego kilka kroków za plecami Sigvartha młodzieńca o jasnej cerze i wystających jak u konia siekaczach. On także jest synem Sigvartha - pomyślał Shef. Jeszcze jeden przyrodni brat. W dodatku wyraźnie nierad z obrotu sprawy. Shef przypomniał sobie śmiech Alfgara dochodzący z zarośli. - Co powinienem uczynić? - spytał w końcu. - Opowiedz nam, co usłyszałeś od króla Jatmunda. Albo wyciągnij z niego to, co chcielibyśmy wiedzieć. Shef przyjął wyzwanie i splunął prosto na skórzany but ojca błogosławiąc w myśli wypite piwo. - Odrąbałeś ręce i nogi Wulfgara, podczas gdy przytrzymywali go twoi ludzie. Potem pozwoliłeś im zgwałcić moją matkę, nie zważając na to, że urodziła ci syna. Nie jesteś żaden "drengir". Jesteś niczym. Przeklinam krew, którą od ciebie dostałem. W jednej chwili pomiędzy nimi stanęli ludzie Sigurtha, próbowali powstrzymać Sigvartha, który chwytał już za miecz. Nie opierał się jednak zbyt silnie. Kiedy odciągali go do tyłu, wciąż wpatrywał się w syna z jakąś tęsknotą w oczach. Myśli pewnie, że pozostało jeszcze coś do powiedzenia - zreflektował się Shef. Stary głupiec. - A więc zrobiłeś, co chciałeś - mruknął Dolgfinn, wysłannik Sigurtha, popychając chłopca do przodu. - Twoja sprawa. Wyprowadźcie go na zewnątrz, za palisadę - zwrócił się do swoich ludzi. - Przyprowadzicie tam też tego króla, wcześniej jednak upewnijcie się, czy aby nie nabrał rozumu. Ci Anglicy nie potrafią walczyć ani się poddać, kiedy trzeba. Teraz życie Jatmunda należy do Ivara, a przed zmierzchem stanie przed obliczem Odyna. Armia wikingów zebrała się już za wschodnią palisadą. Ludzie tłoczyli się po trzech stronach pustego kwadratu, wzdłuż czwartego boku stali jedynie jarlowie oraz całe najwyższe dowództwo z Ragnarssonami na czele. W chwili, gdy podchodził tam eskortowany przez grupkę wojowników Shef, z gardeł zebranych popłynął nagle tryumfalny okrzyk, któremu towarzyszył brzęk metalu. Sekundę później miecz odrąbał głowę stojącemu w rogu wysokiemu mężczyźnie o kredowobiałej twarzy. Shef patrzył z niedowierzaniem, widział już w swoim życiu wiele trupów, ale taka scena była dla niego nowością. Nie dadzą mi wiele czasu na przygotowanie, pomyślał. Muszę być gotowy, jak tylko usłyszę brzęk mieczy. - Co to za jeden? - spytał Shef wskazując w stronę rzucanej właśnie na stos głowy. - To jeden z angielskich rycerzy. Ktoś mówił, że walczył naprawdę dobrze i wiernie bronił swego pana, więc powinniśmy dostać za niego okup. Lecz Ragnarssonowie postanowili, że nie czas teraz na branie okupów. Trzeba dać Anglikom lekcję. Teraz twoja kolej. Żołnierze wypchnęli go do przodu, niemal na sam środek kwadratu, tak że znalazł się o dziesięć kroków od najwyższych dowódców. - Kto ma ochotę przedstawić tę sprawę? - odezwał się jeden z mężczyzn donośnym głosem. Gwar zaczął wyraźnie słabnąć. Z szeregu wyszedł Ivar Ragnarsson. Jego prawe ramię unieruchomione było na temblaku. To dlatego nie mógł walczyć przeciw rycerzom Edmunda - pomyślał Shef. - Ja ją przedstawię - rzekł Ivar. - Stoi przed wami nie wróg, lecz zdrajca. Nie jest to jeden z ludzi Jatmunda, lecz jeden z moich. Przyjąłem go do swego oddziału, nakarmiłem, dałem schronienie. Kiedy przyszli Anglicy, nie walczył dla mnie. W ogóle nie walczył. Przybiegł do mojego obozu i uprowadził moją kobietę. Skradł mi ją, a ona nigdy już nie może mi zostać zwrócona. Nie należy już do mnie, choć została mi ofiarowana w majestacie prawa przez jarla Sigvartha. Wyznaczyłem okup za tę dziewczynę, lecz on nie może go spłacić. Nawet jednak gdyby mógł, zabiłbym go za wyrządzoną mi zniewagę. Poza tym nasza armia powinna ukarać go za zdradę. Kto jest za? - Popieram - zawołał posiwiały mężczyzna stojący obok Ivara, zapewne Ubbi lub Halvdan. W każdym razie któryś z Ragnarssonów, jednak nie ich wódz, Sigurth, który stał bez ruchu w samym środku szeregu. - Popieram cię - ciągnął mężczyzna. - Ten człowiek miał szansę wykazać się lojalnością, odrzucił ją jednak. Przyszedł do naszego obozu jako szpieg i złodziej. - Jaką karę proponujesz? - spytał herold. - Śmierć to zbyt mało - wykrzyknął Ivar. - Żądam jego oczu za zniewagę, jaką mi wyrządził, żądam jego jaj za to, że zabrał mi kobietę. Żądam jego rąk za zdradę, jakiej dopuścił się w stosunku do armii. Kiedy będzie po wszystkim, niechaj zachowa swe życie. Shef poczuł jak przeszywa go dreszcz. Jego kręgosłup zamienił się nagle w kawał lodu. Zaraz rozlegnie się okrzyk i brzęk stali, pomyślał z przerażeniem, a potem pójdzie prosto w ręce kata. Z tłumu stojących po przeciwległej stronie mężczyzn wyszedł jednak potężny wojownik z przewiązaną zaplamionym bandażem ręką. - Jestem Brand. Zna mnie tutaj wielu. Jego słowom towarzyszył okrzyk poparcia i aprobaty. - Chciałem powiedzieć o dwóch rzeczach. Po pierwsze, powiedz nam Ivarze, skąd wziąłeś tę dziewczynę? Albo skąd wziął ją Sigvarth? Jeżeli ją porwał, a chłopak zabrał ją z powrotem, co jest w tym złego? Powinieneś był go zabić w czasie kradzieży. Jeśli tego nie zrobiłeś, zbyt późno już, żeby wzywać do zemsty. Jest jeszcze druga rzecz. Przyszedłem ci pomóc, Ivarze, kiedy otoczyli cię rycerze Jatmunda. Walczę już od dwudziestu lat i nigdy się nie cofnąłem przed atakiem. Tę oto ranę dostałem, gdy walczyłem za ciebie. Przerwij mi, jeśli to nieprawda! Widziałem jak angielski król wraz ze swymi wyszedł prosto na ciebie. Byłeś ranny i nie mogłeś nawet unieść miecza. Twoi ludzie byli martwi, a ja miałem tylko lewą rękę, aby cię bronić. Kto wtedy zasłonił cię swoim ciałem, jeśli nie ten młodzieniec? To on właśnie powstrzymał Anglików dopóki nie wróciłem tam wraz z Arnketilem i jego drużyną. Powiedz, Arnketilu, czy ja kłamię? - Było tak jak powiedziałeś, Brandzie - odezwał się ktoś z tłumu. - Widziałem Ivara, widziałem Anglików, widziałem też chłopca. Pomyślałem, że zaraz zabiją go w tej potyczce i zrobiło mi się. przykro, bowiem walczył dzielnie. - Tak więc oskarżenie o porwanie upada. Oskarżenie o zdradę nie jest prawdziwe, bowiem właśnie temu chłopcu zawdzięczasz życie. Nie wiem, co łączyć go może z Jatmundem, chcę jednak powiedzieć, że jeśli jest dobry w porywaniu kobiet, mam dla niego miejsce w swojej drużynie. Potrzeba nam paru nowych ludzi. A jeśli ty nie potrafisz sam strzec swoich kobiet, Ivarze, w porządku, twoja sprawa, ale nie mieszaj do tego armii. Shef zobaczył, jak Ivar podchodzi do Branda wpatrując się w niego z nienawiścią i oblizując wargi językiem niczym wąż. Wokół rozległ się pomruk zainteresowania. Nie był to objaw wrogości, żołnierze lubili takie przedstawienia. Brand nie poruszył się nawet, oparł tylko lewą dłoń na rękojeści miecza. Ivar stanął jakieś trzy kroki od niego i podniósł do góry zabandażowaną rękę, tak żeby wszyscy mogli ją zobaczyć. - Kiedy twoja dłoń będzie już sprawna, przypomnę sobie, co mi teraz powiedziałeś, Brandzie - syknął Ivar. - Ja też ci o tym przypomnę, kiedy wyleczysz już swój bark - odparował Brand. Ich spór przerwał nagle potężny i lodowaty głos Sigurtha Ragnarssona, zwanego Wężowym Okiem. - Armia ma przed sobą znacznie poważniejsze rzeczy niż dyskusje o chłopcach. Słuchajcie więc. Mój brat Ivar musi dostać zapłatę za uprowadzoną kobietę. W zapłacie za własne życie, Ivar musi zwrócić chłopcu jego życie, i nie okaleczyć go zbyt dotkliwie. Chłopiec musi żyć, lecz musi także zostać ukarany. Przyszedł tu jako jeden z nas, lecz nie zachował się jak nasz prawdziwy towarzysz. Gdy nas zaatakowano, myślał o własnym zysku. Jeżeli miałby przyłączyć się do załogi Vigi-Branda, musimy dać mu lekcję. Nie obetniemy mu ręki, bo nie będzie mógł walczyć, nie pozbawimy jąder, bo nie chodziło tu naprawdę o kradzież kobiety. Armia zabierze mu jednak oko. Shefowi z trudem udało się ustać na swoim miejscu, kiedy usłyszał okrzyk aprobaty. - Nie dwoje oczu. Jedno. Co na to armia? Jego słowa powitał ryk entuzjazmu i brzęk ostrzy. Shef popchnięty został w narożnik kwadratu. Mężczyźni rozstąpili się i chłopiec ujrzał metalowy kosz z rozgrzanymi do czerwoności węglami i Thorvina dmuchającego w miechy. Do Shefa podszedł pobladły ze zdenerwowania Hund. - Trzymaj się - mruknął po angielsku, podczas gdy mężczyźni przewrócili Shefa na ziemię i odchylili do tyłu jego głowę. Shef zorientował się, że brązowe ramiona, które obejmują go jak kleszcze, należą do Thorvina. Próbował się wyrwać, krzyczeć, oskarżyć ich o zdradę, ale ktoś wepchnął mu w usta kawał szmaty. Do jego twarzy zbliżała się rozżarzona do białości igła, czuł naciskający na gałkę oczną kciuk. Zacisnął mocno oczy i raz jeszcze spróbował przekrzywić głowę, krzyknąć. Czuł bezustanny, nieubłagany uścisk. Opalony nad ogniem szpic igły zbliżał się wciąż do prawego oka. Ból, paroksyzm bólu ogarniający niczym rozszalały ogień wszystkie zakamarki mózgu. Po chwili łzy i krew zmieszane razem i spływające wolno po policzku, a gdzieś w tle syk rozgrzanego metalu zanurzanego w wodzie. Unosił się w powietrzu, właściwie wisiał nogami ku ziemi. Jego oko przebite było ostrzem, a przeraźliwy ból wykrzywił twarz. Ból nie zmniejszał się wcale, nie zanikał. Umysł jednak był jasny i skupiony. Nietknięte było także jego drugie oko. Pozostało otwarte i nie mrugało nawet. Niezależnie, w którym ze światów się akurat znajdował, mógł się przyglądać wszystkiemu. Teraz był bardzo, bardzo wysoko. W dole widział góry, równiny, rzeki i morza, na których bieliły się czasem żagle wikingów. Po równinach maszerowały wielkie armie wzbijając w górę tumany kurzu: to chrześcijańscy królowie Europy i pogańscy nomadowie przygotowywali się do kolejnej wojny. Zorientował się, że jeśli zwęził odpowiednio oczy, a właściwie oko, dostrzec mógł co tylko zapragnął. Mógł czytać z ust dowódców i żołnierzy, z ust cesarza Greków i tatarskiego chana. Pomiędzy nim a rozpościerającym się w dole światem szybowały ptaki. Dwa z nich minęły go całkiem blisko, tak że dostrzec mógł żółty błysk ich inteligentnych oczu. Ich pióra były połyskliwie czarne, a dzioby ostro zakrzywione. To kruki, kruki, które wydziobywały ludziom oczy. Przyjrzał im się nieruchomym wzrokiem, a one zwinęły skrzydła i odleciały pospiesznie. Igła przeszywająca oko, czy to ona utrzymywała go w powietrzu? Na to wyglądało. W takim jednak razie powinien był już dawno nie żyć. Nikt nie mógł żyć z ostrzem przechodzącym przez mózg i czaszkę i wbitym w drzewo. Znowu przeszył go ból. Twarz wykrzywił grymas, ręce zwieszały się w dół, bezwładne jak u trupa. Zobaczył nadciągające kruki: zaciekawione, tchórzliwe, sprytne i wyczulone na każdy objaw słabości. Szybowały w jego stronę, trzepotały skrzydłami. Były coraz bliżej. W końcu kilka wylądowało na jego barkach. Tym razem wiedział jednak, że nie powinien obawiać się ich dziobów. Przyleciały do niego, aby dodać mu otuchy, podtrzymać na siłach. Zbliżał się król. Postać uniosła się z tego punktu na ziemi, od którego odwrócił właśnie wzrok i zatrzymała się tuż przed nim. Była naga, a twarz wykrzywiało jej nieludzkie cierpienie. Ujrzał lejącą się po biodrach krew, sterczące z pleców krwawe skrzydła i całkowicie zapadniętą pierś. W dłoni trzymała własny kręgosłup. Przez moment wisieli tak twarzą w twarz, oko w oko. Postać rozpoznała go, zmierzała jednak ku swemu odległemu przeznaczeniu, poza obrębem dziewięciu światów. Tam gdzie nikt prawie się nie zapuszcza. Poczerniałe wargi poruszyły się nieznacznie. - Nie zapomnij. Nie zapomnij słów, których cię nauczyłem. Ból w oku Shefa podwoił się jeszcze, chłopak krzyknął i potrząsnął głową chcąc uwolnić się od przytrzymującego go szpikulca. Nagle poczuł wokół siebie delikatny dotyk czyichś rąk. Powoli otworzył oko. Nie był to już panoramiczny krajobraz dziewięciu światów rozciągający się z wierzchołka wielkiego dębu, lecz pochylająca się nisko twarz Hunda. Hunda trzymającego igłę. Shef krzyknął ponownie i starał się wyswobodzić z uścisku, ręce jednak zacisnęły się na nim jeszcze mocniej. - Spokojnie, spokojnie - szeptał Hund. - Już po wszystkim. Nikt cię już nie tknie. Należysz do armii, do drużyny Branda z Halogalandu. Przeszłość została zapomniana. - Muszę sobie przypomnieć... - krzyknął Shef. - Co takiego? Łzy wypełniły jego oczy, to zdrowe i to, które właśnie stracił. - Nic już nie pamiętam... - szepnął. - Zapomniałem sekretne słowa wypowiedziane przez króla. Część druga Karl Rozdział pierwszy Z początku szlak wiódł płaską, suchą równiną, która stanowiła południową część wielkiej Doliny Yorku, roz- ciągającej się na północ od bagien Humberu. Nawet wówczas jednak dla wielkiej armii był to ciężki marsz: osiem tysięcy wojowników, tyleż samo koni, setki hand- larzy, prostytutek oraz niewolników na sprzedaż krok po kroku udeptywało ziemię. Po ich przejściu nawet kamienne drogi zbudowane jeszcze przez Rzymian zamieniały się w grząskie bagna, gdzie błoto bryzgające spod kopyt chlapało na końskie brzuchy. Teraz zaś, gdy armia poru- szała się po glinianych traktach czy pasterskich dróżkach, zostawał za nią jedynie pas podmokłego gruntu. Brand Zabójca uniósł w górę wciąż zabandażowaną rękę i szereg jeźdźców - dziewięć tuzinów ludzi, trzy pełne załogi - ściągnął wodze. Ci na samym końcu natychmiast zaczęli się odwracać, spoglądając na szarą, wilgotną płasz- czyznę, gdzie mdłe jesienne światło jęło już przygasać. Dwaj mężczyźni na czele oddziału pilnie wpatrywali się w drogę przed sobą. Błotnista szeroka ścieżka schodziła w dół, zakręcając w stronę koryta jakiegoś strumienia. Widać było, że sto jardów dalej szlak ponownie wyłania się z zagłębienia i biegnie przez otwartą przestrzeń. Przedtem jednak prowadził obok gęstego lasu, porastającego brzegi potoku. Olbrzymie dęby i leszczynowe zarośla, szeleszczące liśćmi w podmuchach wiatru, tłoczyły się wokół ścieżki. - I co o tym sądzi nasz młody kapitan? - zapytał Brand, skubiąc brodę palcami lewej ręki. - Podobno jednym okiem widzisz więcej niż większość ludzi oby- dwoma. - Wystarczyłaby mi połówka oka, żeby dostrzec to, co najważniejsze, mój drogi mańkucie - odparł Shef ze spokojem. - Spójrz na to końskie łajno przy drodze; przestało już dymić. Główne siły coraz bardziej się oddalają. Idziemy zbyt wolno. Mieszkańcy Yorkshire mieli mnóstwo czasu, żeby nas otoczyć. - A jak masz zamiar sobie z tym poradzić, pogromco Ivara? - Na twoim miejscu sprowadziłbym ludzi z drogi i ruszył w dół prawą stroną. Prawą, bo mogliby się spodziewać, że zejdziemy lewą, z tarczami zwróconymi w stronę drzew i zasadzki. Możemy zjechać aż do strumie- nia, a potem zadąć w rogi i zaatakować, jakbyśmy dostrzegli lukę w palisadzie wroga. Jeżeli nikogo tam nie ma, wy- jdziemy na głupców. Jeżeli jednak urządzili zasadzkę, uda nam się ich wykurzyć. Cokolwiek zamierzamy zrobić, zróbmy to szybko. Brand z lekkim poirytowaniem pokręcił głową. - Głupi nie jesteś. To dobra odpowiedź. Ale od- powiedź taka przystoi może czcicielowi twojego jednookiego patrona, Odyna, Zdrajcy Wojowników. Nie jest godna karla Wielkiej Armii. Wyznaczono nas do zbierania maru- derów, by żaden z nich nie dostał się w łapy Anglików. Wężowe Oko nie przejmuje się głowami, które co ranka wrzucają nam do obozu. Ludzie robią się niespokojni. Lubią myśleć, że wszyscy są równie ważni i że każdy, kto ginie, ginie w jakimś celu, a nie ot tak, przez przypadek. Gdybyśmy zjechali z drogi, moglibyśmy kogoś przeoczyć, a prędzej czy później jego przyjaciele zaczęliby się o niego dopytywać. Zaryzykujemy więc i pojedziemy szlakiem. Shef skinął głową. Zdjął tarczę z pleców, przesunął dłoń pod skórzanym paskiem i zacisnął palce wokół uchwytu, znajdującego się tuż pod wypukłym guzem zdobiącym szczyt puklerza. W szeregach rozległy się szme- ry i szczęk metalu; stu dwudziestu pięciu wojowników ujęło broń w pozycji bojowej i ruszyło przed siebie. Shef zdawał sobie sprawę, że Brand rozpoczyna tego typu rozmowy po to, aby go wypróbować i wpoić mu sposób myślenia dowódcy. Nie czuł żalu, gdy doświa- dczony wojownik odrzucał jego radę. Jednak w głębi duszy podejrzewał, że wszyscy ci mądrzy ludzie, ci wspaniali i doświadczeni wojownicy - Brand Zabójca, Ivar Sopel Lodu, nawet sam niedościgły Wężowe Oko - wszyscy oni się mylą. Popełniają wciąż te same błędy. Co prawda błędy te nie przeszkodziły im w podbiciu każdego królestwa, przeciwko któremu się zwrócili. Ulegały im państwa o wiele potężniejsze od mizernego, nędznego państewka East Anglii. Mimo to on, Shef, niegdyś niewol- nik, potem zabójca, który nawet przez dziesięć uderzeń serca nie stał w szyku bojowym - on właśnie uważał, że lepiej się zna na sprawach wojskowych. Czy dowiedział się tego ze swoich wizji? Czy wiedzę tę zesłał mu jego opiekun z Walhalli - Odyn Sprzeniewierca, Bóg Powieszonych, Zdrajca Wojowników - tak jak to sugerował Brand? Tak czy owak, gdyby to Shef był wodzem armii, zarządzałby postój sześć razy dziennie i kazał dąć w trąby, żeby straż boczna i tylna wiedziała o posunięciach głównych sił. W dodatku nie ruszałby dalej, póki nie usłyszałby odpowiedzi. Najlepiej byłoby, gdyby wszyscy wiedzieli, o jakiej porze mają się odzywać trąbki. Ale jak można to osiągnąć, jeżeli poszczególne oddziały stracą się z oczu? Czarni mnisi w klasztorach mieli jakiś sposób, żeby odmierzać czas między nabożeństwami. Przez chwilę chłopak zastanawiał się nad tym problemem. Koń niósł go między drzewami; cienie poczynały zalegać ścieżkę. Ostatnimi czasy głowa Shefa wprost puchła od natłoku myśli, pomysłów i prob- lemów, dla których, wydawałoby się, dostępna wiedza nie zapewnia rozwiązania. Chłopak zatęsknił do pracy w kuźni i huku młota. Czuł, że łatwiej przyszłoby mu wykuć odpowiedź na kowadle. Na bezowocnych rozmyślaniach tracił tylko siły. Na drodze przed nimi stał jakiś człowiek. Aż pod- skoczył, gdy usłyszał tętent kopyt - rozpoznał jednak jeźdźców i schował miecz do pochwy. - Jestem Stuf - powiedział. - Byłem w oddziale Humlego z Ribe. Brand skinął głową. Humli dowodził małym, niezbyt dobrze zorganizowanym oddziałem. Często się zdarzało, że taka grupa gubiła człowieka i nie interesowała się jego losem do chwili, gdy było już za późno. - Mój koń okulał i nie nadążałem za resztą. W końcu postanowiłem puścić go wolno i ruszyć dalej na piechotę. Brand ponownie przytaknął. - Mamy kilka luzaków. Pozwolę ci dosiąść jednego. Będzie cię to kosztować sztukę srebra. Stuf już otworzył usta, żeby zaprotestować i rozpocząć tradycyjną sprzeczkę, która powinna towarzyszyć targom o konia, jednak zmienił zdanie, widząc, że Brand gestem każe swoim ludziom ruszać dalej. Szybko chwycił wodze wierzchowca, którego prowadził dowódca. - Cena jest wysoka - powiedział - ale chyba nie mam czasu się wykłócać. W pobliżu kręcą się Anglicy. Czuję to. Ledwo przebrzmiały te słowa, gdy Shef kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Poruszyła się jedna z gałęzi. Nie, całe drzewo wygięło się nagle w okazały łuk; sznury przywiązane do jego czubka, napięte teraz do granic możliwości, stały się całkowicie widoczne. Chwilę później po lewej stronie szlaku rozpoczęło się jakieś zamieszanie. Shef szybko zasłonił się tarczą. Usłyszał głuchy stuk. Grot strzały przebił miękkie, lipowe drewno tuż obok jego dłoni. Z tyłu rozległy się krzyki i wrzaski. Konie wierzgały i stawały dęba. Chłopak zdążył już ześliznąć się z siodła i kulił się teraz przy szyi wierzchowca, odgradzając się nim od zasadzki. Jego umysł w mgnieniu oka zarejestrował kilkanaście faktów. Zasadzkę przygotowano już po przejściu armii. Tylna straż oddaliła się bardziej, niż się spodziewał. Atak nastąpi z lewej; napastnicy będą chcieli ich zepchnąć w zarośla po prawej. Ucieczka jest niemożliwa; z przodu zagradza drogę powalone drzewo, z tyłu leżą trupy koni i kłębią się zaskoczeni ludzie. Trzeba zrobić to, czego najmniej oczekują! Shef przemyka pod pyskiem konia, unosi tarczę i na czworakach wspina się na strome zbocze po lewej stronie szlaku, trzymając włócznię w opuszczonej dłoni. Trzy skoki, jeden po drugim; gdyby się zatrzymał, błotnisty grunt mógłby się pod nim osunąć. Pośpiesznie sklecona barykada z gałęzi, wygląda zza niej czyjaś twarz, jakiś Anglik nerwowo sięga do kołczana po strzałę. Shef dźga włócznią przez gałęzie na wysokości krocza. Twarz wy- krzywia się z bólu. Chłopak przekręca dłonie na drzewcu, wyszarpuje włócznię, po czym sięga w stronę rannego i przerzuca go przez barykadę. Wbija ostrze w ziemię i jak o tyczce skacze przez gałęzie. Odwraca się gwałtownie i tnie nieprzyjaciół. Nagle zdał sobie sprawę, że gardło boli go od krzyku. Towarzyszył mu o wiele grubszy, mocniejszy głos: to Brand, niezdolny do walki jedną ręką, kierował zaskoczo- nych wikingów w stronę wyłomu. Shefa otacza już kil- kanaście postaci. Chłopak odcina się na wszystkie strony, usiłując ich odeprzeć. Nagle ktoś wbija mu łokieć w plecy, Shef się potyka. Dookoła roi się od mężczyzn w kolczugach. Anglicy wycofują się w pośpiechu, uciekają ile sił w nogach. Wieśniacy, stwierdził Shef. Skórzane kapoty, myśliwskie łuki i ościenie, używane do poganiania knurów, nie do walki z ludźmi. Gdyby wikingowie uciekli w las, jak tego się spodziewali napastnicy, bez wątpienia natrafiliby na doły i sieci, gdzie szamocąc się nadaremnie czekaliby, aż ich dobiją. Jednak w walce wręcz angielscy chłopi nie mogli dorównać wojownikom, kryjącym się za drewnianymi tarczami. Nie było sensu ścigać kerlów w ich własnym lesie. Wikingowie rozejrzeli się dokładnie i bez pośpiechu dobili wszystkich, których udało im się zranić w pierwszym ataku. W ten sposób zyskiwali pewność, że żaden z nich nie przeżyje, by chełpić się tym dniem. Shef poczuł, jak ciężka ręka uderza go po plecach. - Dobra robota, chłopcze. Nigdy nie stój bezczynnie w zasadzce. Zawsze albo uciekaj, albo rzucaj się naprzód. Skąd jednak o tym wiedziałeś? Może Thorvin nie mylił się co do ciebie. Brand zapiął na szyi amulet-młot i ponownie zaczął wykrzykiwać rozkazy, każąc ludziom zejść ze szlaku i obejść powalony pień, zdjąć uprząż z martwych bądź okaleczonych koni oraz zająć się kilkunastoma mężczyznami, zranionymi w potyczce. - Na taką odległość strzała posłana z krótkiego łuku może przebić kolczugę, ale nic więcej. Nie ma siły, by wbić się w żebra czy brzuch. Strzały i łuki jeszcze nigdy nie wygrały bitwy. Orszak ruszył pod górę wijącą się ścieżką po drugiej stronie strumienia, po czym wydostał się z lasu na równinę oświetloną resztkami jesiennego słońca. Na szlaku leżała jakaś rzecz. Nie, nie jedna - kilka rzeczy. Dopiero gdy podjechali bliżej Shef dostrzegł, że to ludzie - maruderzy jak Stuf, odziani w brudną, połataną odzież charakterystyczną dla weteranów. W ich wyglądzie było jednak coś przerażającego, coś, co widział już przed- tem... Z tym samym szokiem nagłego rozpoznania, którego doświadczył w Emneth, Shef zdał sobie sprawę, że wojow- nicy są zbyt mali. Ich ręce zostały odcięte w łokciach, a nogi w kolanach; swąd przypalonego ciała dobitnie świadczył o tym, co ich spotkało. Obaj żyli jeszcze. Jeden, słysząc nadjeżdżających, uniósł głowę, ujrzał zszokowane i gniewne twarze. - Bersi - zawołał. - Z drużyny Skulego. Fraendir, vinir, czyńcie waszą powinność. Dajcie nam umrzeć, jak przystało wojownikom. Brand z poszarzałym obliczem zeskoczył z konia, lewą ręką wyciągnął sztylet. Delikatnie pogładził zabandażowaną dłonią twarz okaleczonego, ustawił ją odpowiednio, po czym mocno wbił ostrze tuż za uchem. To samo zrobił z drugim mężczyzną, który na szczęście był nieprzytomny. - Ściągnijcie ich z drogi - powiedział. - Ruszamy dalej. "Heimnarowie" - dodał pod adresem Shefa. - Za- stanawiam się, kto ich tego nauczył. Shef nie odpowiedział. Daleko przed sobą, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, które padały niemal poziomo przez szparę w chmurze, dostrzegł żółte kamienne ściany, stadko domów na łagodnym zboczu przed nimi, dym wznoszący się z tysiąca kominów. Widział to już kiedyś. Znowu nadeszła fala przypomnienia. - Eoforwich - powiedział. - Yovrvik - powtórzył stojący w pobliżu wiking, z trudem wypowiadając obce zgłoski. - Do diabła z tym - odezwał się Brand. - Po prostu York. Po zmroku grupka ludzi na miejskich murach spo- glądała w dół na nieprzebrane mrowie ognisk armii wikin- gów. Patrzący stali na szczycie południowo-wschodniej wieży starej fortecy, zbudowanej na planie kwadratu. Tę imponującą budowlę wznieśli jeszcze Rzymianie, by trzymać w ryzach mieszkańców północy. Niegdyś stacjonował tu Szósty Legion. Za plecami patrzących znajdowało się trzysta dwadzieścia akrów bronionego terytorium, gdzie piętrzyła się katedra Świętego Piotra, niegdyś najsłynniejsze na północy siedlisko wiedzy i źródło nauki. W obrębie murów mieściła się również siedziba króla, domy szlachetnie urodzonych oraz ciasno skupione chaty, w których miesz- kali ich tanowie, kompani i najemnicy. A także kuźnie, zbrojownie, warsztaty płatnerzy, garbarnie - słowem wszystko, co stanowi o potędze. Na zewnątrz zaś rozciągało się miasto z jego składami i portami na brzegach rzeki Ouse. Samo miasto jednak nie było aż tak ważne. Najważ- niejsze kryło się za murami: tymi otaczającymi starą fortecę legionistów, a także tymi, które broniły twierdzy po drugiej stronie rzeki, z kościołem Marii Panny pośrodku. Niegdyś znajdowała się tam rzymska kolonia; fortyfikacje zbudowali weterani, którzy się tam osiedlili, zgodnie ze swym zwycza- jem odgradzając się od ewentualnych zamieszek czy oporu krajowców. Król Ella ponuro spoglądał na niezliczone ognie. Przy jego boku tkwiła krzepka postać Cuthreda, kapitana straży. W pobliżu stał arcybiskup Yorku, Wulfhere, odziany w biel i purpurę. Flankował go archidiakon Erkenbert w czarnej sutannie. - Nic nie opóźniło ich przybycia - powiedział Ella. - Myślałem, że może zatrzymają ich bagna Humberu, ale udało im się prześliznąć. Liczyłem na to, że skończy im się żywność, ale widać dali sobie radę. Mógł też dodać, że wiązał pewne nadzieje z desperackim atakiem króla Edmunda, o którym krążyło tyle opowieści. Jednak na samo wspomnienie poczuł zimno w sercu. Wszystkie te opowieści kończyły się opisem męczarni, w jakich król rozstał się z życiem. A Ella wiedział - wie- dział to od chwili, gdy doszły go słuchy o przybyciu Ragnarssonów ¦- że dla niego szykują to samo, jeżeli nie coś gorszego. Osiem tysięcy ludzi siedzących przy ogniskach czyhało na jego życie. Gdyby uciekł, ruszyliby za nim. Gdyby się ukrył, wyznaczyliby cenę za jego głowę. Wulf- here, a nawet Cuthred, mogli liczyć na to, że przetrwają porażkę. EUa wiedział, że musi pokonać armię albo zginie. - Stracili wielu wojowników! - odezwał się diakon Erkenbert. - Nawet wieśniacy ruszyli, by opóźniać ich marsz, napadać na tylne straże i odcinać dostawy żywności. Do tej pory musiały zginąć setki, może tysiące wikingów. Wszyscy nasi ludzie szykują się do obrony. - To prawda - zgodził się Cuthred. -Wiesz jednak, z czyjego powodu to robią. Cała grupka odwróciła się, by spojrzeć na dziwaczny przedmiot stojący kilka jardów dalej. Wyglądał jak płaska skrzynia, do której doczepiono żerdzie, tak by mogła służyć jako nosze. Pomiędzy jedną parą żerdzi tkwiła oś z kołami, aby na płaskim gruncie można ją było pchać niczym taczki. W skrzyni tkwił kadłub człowieka. Teraz, gdy skrzynia była przechylona, człowiek ów stał niemal pionowo i podobnie jak reszta mógł spoglądać ponad blankami. Utrzymywał go w tej pozycji szeroki pas, biegnący wokół piersi i pod pachami. Krocze okaleczonego spoczywało na wyściełanej podpórce. Całe ciało opierało się na obandażowanych kikutach nóg. - Teraz jestem ostrzeżeniem - zagrzmiał Wulfgar, zdumiewająco donośnym głosem jak na tak strasznie pomniejszonego człowieka. - Pewnego dnia posłużę jako zemsta. Za to i za wszystko, co zrobili mi ci poganie. Nikt się nie odezwał. Wszyscy wiedzieli, jaki skutek miało pojawienie się okaleczonego tana z East Anglii. W swoim niemal triumfalnym przejeździe z rodzinnych stron, wyprze- dzając armię, zatrzymywał się w każdej wiosce, by opowia- dać wieśniakom, jaki los czeka ich i ich kobiety. - Czy te wszystkie przygotowania miały w ogóle jakiś sens? - zapytał gorzko król EUa. Cuthred zmarszczył czoło w zamyśleniu. - Nie opóźniły ich marszu. Nie przetrzebiły szeregów. Sprawiły, że musieli trzymać się razem. Może nawet pomogły im się zjednoczyć. Wciąż jest ich koło ośmiu tysięcy. - Możemy wystawić o połowę więcej - odezwał się archidiakon Erkenbert. - Tu nie East Anglia. W samym Eoforwich żyje koło dwóch tysięcy ludzi zdolnych do walki. W dodatku jesteśmy zbrojni mocą Pana Zastępów. - Nie sądzę, aby to wystarczyło - odparł Cuthred powoli. - Nawet pomijając Pana Zastępów, trzy do dwóch to dobre proporcje. Jednak w otwartym polu zawsze walczy się jeden na jednego. My też mamy doskonałych wojowników, ale nie aż tak wielu, jak oni. Jeżeli stawimy im czoło na zewnątrz, przegramy. - A wiec nie wyjdziemy z fortecy? - Zostaniemy tutaj. Jeżeli będą chcieli się do nas dostać, niech spróbują wspiąć się na mury. - Oni zniszczą naszą własność - krzyknął Erken- bert. - Wybiją stada, uprowadzą młodzież, wytną sady. Spalą zboże. Ale to nie wszystko. Dzierżawa z gruntów kościelnych jest wyznaczona na Świętego Michała. Nikt jeszcze nie zapłacił. Wieśniacy nadal mają pieniądze scho- wane w sakiewkach, albo ukryte w ziemi. Jeśli zobaczą, że ich ziemie są plądrowane, a szlachta kryje się za murami, czy będą chcieli zapłacić? Teatralnym gestem wzniósł ręce do nieba. - Nastąpi katastrofa! Wszystkie kościoły w całej Northumbrii popadną w ruinę, a słudzy Boży umrą z głodu. - Nie umrą, jeżeli stracą tylko roczną dzierżawę -- powiedział Cuthred. - Ile wam zostało z zeszłego roku? - Jest jeszcze jedno wyjście - odezwał się Ella. - Proponowałem to już wcześniej. Moglibyśmy zawrzeć pokój. Zaproponować im daninę, można by ją nazwać wergildem za zmarłego ojca. To musiałby być wielki skarb, żeby ich skusił. Ale w Northumbrii jest dziesięć domów na każdego wikinga w armii. Dziesięć gospodarstw powinno spłacić jednego karla. Dziesięć rodzin tanów może spłacić jednego szlachetnie urodzonego. Część z nich może się sprzeciwiać, ale jeżeli ogłosimy rzecz publicznie, przekonają ich właśni towarzysze. Poprosimy o rok pokoju. A przez ten rok - bo oni na pewno pojawią się znowu - wy- szkolimy wszystkich zdolnych do walki tak, że będą mogli stawić czoło Ivarowi Ragnarssonowi, albo i samemu diabłu. Wtedy, przy proporcjach trzy do dwóch, uda nam się ich pokonać, co, Cuthred? A jeśli będzie trzeba, to i jeden na jednego damy sobie radę. Krępy kapitan aż prychnął z rozbawienia. - Odważne słowa, panie, i dobry plan. Chętnie bym się do niego zastosował. Problem w tym... - Cuthred rozwiązał rzemienie sakiewki u pasa i wysypał jej zawartość na otwartą dłoń. - Spójrzcie na to. Kilka porządnych srebrnych pensów ze sprzedaży konia na południu. Reszta to podróbki z mennicy naszego arcybiskupa. W większości ołów, jeżeli nie miedź. Nie wiem, co się stało z całym srebrem, kiedyś mieliśmy go w bród. Od jakichś dwudziestu lat jest go coraz mniej. My używamy pieniędzy arcybiskupa, ale już południowcy ich nie przyjmują; jeżeli chce się prowadzić z nimi handel, trzeba mieć coś na wymianę. Możecie być pewni, że armii też nie skuszą. Co chcecie im dać w zamian, ziarno i miód? - A jednak przypłynęli do nas - odparł Ella. - Mu- simy mieć coś, na co mają ochotę. Kościół posiada zasoby złota i srebra... - Zamierzasz poświęcić skarby Kościoła, żeby spłacić wikingów? - krzyknął Erkenbert. - Zamiast wyjść za mury i walczyć z nimi, co jest twoim chrześcijańskim obowiązkiem? To, o czym mówisz, to świętokradztwo, odstępstwo od wiary! Jeżeli chłop ukradnie srebrny talerz z najpośledniejszej kaplicy, obdziera się go żywcem ze skóry i przybijają do drzwi kościoła. To, co ty proponujesz, jest tysiąc razy gorsze. - Narażasz swą nieśmiertelną dusze - zawołał ar- cybiskup. - Nie po to zrobiliśmy cię królem - zasyczał jak żmija Erkenbert. Głos Wulfgara zagłuszył ich obu. - Wszyscy zapominacie, z kim mamy do czynienia. To nie są ludzie, to pomiot diabelski. Nie możemy się z nimi targować. Nie wolno pozwolić, by obozowali tu całymi miesiącami. Trzeba ich zniszczyć... - Na bladych wargach mężczyzny pojawiła się piana. Tan uniósł na moment kikut ramienia, jak gdyby chciał ją otrzeć, zaraz jednak opuścił go z powrotem. - Panie królu, poganie nie są ludźmi. Nie mają duszy. Sześć miesięcy temu - pomyślał Ella - poprowadził- bym zastępy Northumbryjczyków do bitwy. Tego właśnie oczekują. Jeżeli rozkażę cokolwiek innego, nazwą mnie tchórzem. Nikt nie słucha tchórza. Erkenbert wyraził się zupełnie jasno: jeżeli nie będę walczył, przywrócą władzę temu prostakowi Osbertowi. Pewnie nadal ukrywa się gdzieś na północy. Ten pomaszerowałby do boju z wdziękiem idioty. Jednak Edmund udowodnił, co się dzieje, kiedy walczy się z wikingami na otwartym terenie, nawet jeżeli uda się ich zaskoczyć. Jeżeli ruszymy do walki w starym stylu, przegramy, wiem że przegramy, a ja umrę. Muszę zrobić coś innego. Coś, na co Erkenbert się zgodzi. A na jawne zapłacenie daniny nie zgodzi się na pewno. Ella zdecydował się nagle. Przemówił z całą mocą i powagą swojego urzędu: - Przygotujemy się do oblężenia i spróbujemy ich zmęczyć. Cuthred, sprawdź obronę i zapasy żywności, odeślij wszystkich bezużytecznych ludzi. Panie arcybiskupie, powiedziano mi, że w katedralnej bibliotece są uczone księgi starożytnych Rzymian, którzy pisali wiele na tematy wojenne, zwłaszcza o oblężeniach. Powinny one dopomóc w pokonaniu wikingów. Król odwrócił się i zszedł z murów. Za nim postępował Cuthred i gromadka pośledniejszej szlachty. Dwaj krzepcy niewolnicy znieśli Wulfgara po kamiennych schodach. - Tan z East Anglii ma raqę - szepnął Erkenbert do arcybiskupa. - Musimy pozbyć się tych ludzi zanim zniszczą nasze dzierżawy i zbałamucą niewolników. A także szlachtę. Znam kilku takich, którzy łatwo daliby się przekonać, że mogą się obejść bez nas. - Odszukaj księgę Wegecjusza zatytułowaną "De Re Militari" - odparł Wulfhere. - Nie wiedziałem, że nasz pan jest taki uczony. - Siedzi tam już cztery dni - zauważył Brand. On, Thorvin, Hund i Ingulf, mistrz Hunda, stali zbici w gromadkę kilka jardów od migoczącego paleniska kuźni. Wikingowie znaleźli ją, pełną węgla drzewnego, w wiosce Osbaldwich, kilka mil od Yorku. Shef natychmiast ją zajął, żądając ludzi, żelaza i paliwa. Czwórka przyjaciół przyglądała mu się teraz przez otwarte szeroko drzwi warsztatu. - Cztery dni - powtórzył Brand. - Prawie nic nie jadł. Nie spałby też, gdyby ludzie nie oświadczyli, że oni, w przeciwieństwie do niego, potrzebują trochę snu i nie zmusili go, by w nocy przestawał walić młotem przynajmniej na kilka godzin. - Nie wygląda na to, żeby poniósł jakąś szkodę - stwierdził Hund. Rzeczywiście, jego przyjaciel, którego nadal w myślach nazywał chłopcem, zmienił się całkowicie w trakcie ostat- niego lata. Postury był niezbyt masywnej, sądząc według standardów armii, pełnej olbrzymów. Wydawało się jednak, że nie ma zbędnego ciała. Shef, nie bacząc na paździer- nikową niepogodę, rozebrał się do pasa. Gdy kręcił się dookoła paleniska, pracując nad jakimś drobnym przed- miotem, podnosząc szczypcami rozpalony do czerwoności metal, pokrzykując na swego pomocnika - Anglika w żelaznej obroży - żeby mocniej dął w miechy, mięśnie pod jego skórą rysowały się tak wyraźnie, jak gdyby nie pokrywała ich najcieńsza nawet warstwa tłuszczu. Gwał- towne szarpniecie, syk metalu i kolejny element wyłania się z ognia. Przy każdym ruchu poszczególne mięśnie nasuwały się gładko na siebie. W czerwonym blasku kuźni Shef przypominał spiżowe posągi z dawnych czasów. Brakowało mu jednak ich urody. Nawet w przy- tłumionym świetle prawy oczodół wyglądał jak gnijąca czeluść. Na grzbiecie chłopaka wyraźnie odcinały się ślady chłosty, pamiątka z niewolniczych czasów. Niewielu ludzi w armii równie beztrosko ukazywałoby oznakę podobnej hańby. - Może nie ucierpiał na ciele - odparł Thorvin. - Ale co do umysłu, to nie byłbym tego taki pewien. Pamiętasz słowa ballady o Vólundzie: Siedział, nie sypiając, wciąż uderzał młotem, Cierpiał nienawistną pracę dla Nidhada... - Nie wiem, jaką przemyślną rzecz twój przyjaciel wykuł w swoim umyśle. Ani dla kogo ją wykonuje. Mam nadzieję, że powiedzie mu się lepiej niż Vólundowi, że łatwiej zdobędzie to, czego pożąda jego serce. - A co właściwie on tam robił przez te cztery dni? - zapytał Ingulf. - Na przykład to. - Thorvin podsunął przyjaciołom hełm do zbadania. Nie przypominał on żadnego hełmu, które dotychczas widzieli. Był zbyt duży, bombiasty jak głowa olbrzymiego owada. Osadzono na nim obręcz, opiłowaną z przodu ostro niczym czubek sztyletu. Z przodu biegł ochraniacz na nos, kończąc się pałąkami, które łączyły się z osłonami policzków. Szeroka koszulka z solidnego metalu opadała na kark. Jeszcze bardziej zdumiało ich wnętrze hełmu. Przymo- cowano doń paskami skórzaną wyściółkę. Po założeniu wyściółka ściśle otulała głowę, chroniąc ją przed dotykiem metalu. Szeroki pasek z klamrą służył do zapinania pod brodą. - Nigdy nie widziałem czegoś takiego - odezwał się Brand. - Uderzenie w metal nie uszkodzi czaszki, chociaż i tak wolałbym unikać ciosów. Gdy rozmawiali, huk w kuźni ustał nagle i ujrzeli Shefa, jak pilnie składa w całość maleńkie elementy. Wkrótce podszedł do nich, uśmiechnięty i spocony. Brand podniósł głos. - Moim zdaniem, niewczesna pobudko wojowników, hełm niepotrzebny jest temu, kto unika ciosów. A cóż to w imię Thora trzymasz w ręce? Shef uśmiechnął się szeroko i zaprezentował świeżo wykutą broń. Trzymał ją poziomo, wspaniale wyważoną, w miejscu, gdzie drewno łączyło się z metalem. - Co to ma być - zapytał Thorvin. - Dzido-topór? Siekiera na drągu? - Bastard topora bojowego i lemiesza? - podpowie- dział Brand. - Nie rozumiem, jaki z tego użytek. Shef ujął wciąż zabandażowaną dłoń Branda i delikatnie podwinął rękaw. Przytknął własną rękę do ramienia przy- jaciela. - Jakim jestem szermierzem? - zapytał. - Kiepskim. Brak treningu. Trochę talentu. - Gdybym zaczął trenować, czy mógłbym kiedykol- wiek dorównać komuś takiemu jak ty? Nigdy. Spójrz na swoje ramię. Jest dwa razy grubsze od mojego? A może tylko o połowę grubsze? A przecież nie jestem słaby. Po prostu mam inną budowę. Ty nadajesz się idealnie do machania mieczem, czy nawet toporem. Potrafisz zawinąć bronią niczym mały chłopiec patykiem do łamania ostów. Ja tego nie potrafię. A pewnego dnia będę musiał stawić czoło takiemu mistrzowi, jak ty. Może Muirtachowi. A może jeszcze gorzej. Cała piątka w milczeniu skinęła głowami. - Muszę więc wyrównać szansę. Tym zaś, zobacz- cie... - Shef począł z wolna obracać bronią. - Mogę pchnąć. Mogę ciąć od lewej i od prawej, nie musząc przekręcać rąk na rękojeści. Mogę zmienić uchwyt i uderzyć rękojeścią. Mogę zablokować uderzenie z dowolnego kie- runku. Mogę używać obu rąk. Nie potrzebuję tarczy. A co najważniejsze, taki oręż, nawet w moich rękach, może zadać cios dorównujący ciosowi Branda, który niewielu potrafi sparować. - Ale masz odsłonięte ręce - powiedział Brand. Shef skinął w stronę kuźni. Angielski pomocnik wybiegł z niej pośpiesznie. Niósł dwa metalowe przedmioty. Shef wziął je i przekazał przyjaciołom. Były to rękawice: wyściełane skórą, z długimi metalo- wymi ochraniaczami sięgającymi do pół łokcia. Najbardziej jednak zadziwiającą rzeczą był sposób, w jaki poruszał się metal. Na każdym palcu znajdowało się pięć kawałków blachy, z których każdy łączył się z sąsiednimi małymi nitami. Większe kawałki chroniły kłykcie i wierzch dłoni; one też się poruszały. Shef założył rękawice i zademonst- rował ich działanie, otwierając i zamykając ręce wokół drzewca broni. - Wyglądają jak łuski smoka Fafnira - odezwał się Thorvin. - Fafnir został zabity ciosem w brzuch, od spodu. Mam nadzieję, że mnie trudniej będzie ukatrupić. - Shef odwrócił się. - Muszę załatwić jeszcze jedną sprawę. Nie zdołałbym zrobić wszystkiego na czas bez pomocy Halfiego. Świetnie szyje skórę, chociaż za wolno pracuje przy mie- chach. Gestem kazał Anglikowi uklęknąć, po czym zaczął przepiłowywać żelazną obrożę na jego szyi. - Powiecie pewnie, że nie ma sensu go uwalniać, skoro i tak ktoś zaraz go schwyta. Ale nocą wyprowadzę go poza ogniska wartowników armii, a jego pan jest uwięziony w Yorku. Jeżeli będzie miał trochę szczęścia i oleju w głowie, ucieknie stąd, tak daleko, by nikt już go nigdy nie złapał. Anglik podniósł wzrok, gdy Shef jął delikatnie ściągać żelazo z jego karku. - Jesteście poganami - powiedział niewolnik, nie rozumiejąc. -Księża mówią, że nie znacie litości. Ucięliście tanowi ręce i nogi, sam go widziałem! Jak to możliwe, że uwalniacie człowieka, którego sprzedali w niewolę kapłani Chrystusa? Shef postawił go na nogi. Odpowiedział po angielsku, nie po norwesku, którym to językiem posługiwał się do tej pory. - Ludzie, którzy okaleczyli tana, nie powinni byli tego robić. Nie mówię jednak o chrześcijanach i poganach, lecz o tym, że źli ludzie są wszędzie. Mogę dać ci tylko jedną radę. Jeżeli nie wiesz, komu ufać, spróbuj zwrócić się do tych, którzy noszą taki znak. - Machnął ręką w stronę przyjaciół, którzy w milczeniu ukazali srebrne amulety: Brand i Thorvin młot, zaś dwaj medycy, Hund i Ingulf, jabłka Ithun. - Są różne symbole. Łódź dla Njórda, młot dla Thora, fallus dla Freyra. Nie twierdzę, że ci pomogą. Ale będą cię traktować jak człowieka, a nie jak bydlę. - Ty nie nosisz żadnego znaku - zauważył Halfi. - Nie wiem, jaki powinienem. Dookoła zwykły zgiełk obozu przeradzał się właśnie we wrzawę, towarzyszącą rozchodzącym się wieściom; roz- mawiano podniesionymi głosami, wojownicy krzyczeli do siebie. Ludzie w kuźni unieśli głowy, gdy pojawił się jeden z podkomendnych Branda. Jego usta w gęstwinie splątanej brody rozciągnięte były w szerokim uśmiechu. - Ruszamy! - wykrzyknął. - Jarlowie i Ragnars- sonowie przestali wreszcie kręcić się w kółko, rozmyślać i drapać po tyłkach. Jutro bierzemy się za mury! Strzeżcie się, kobiety i dziewczyny Yorku! Shef rzucił mu ponure spojrzenie. Nie rozbawiły go te słowa. - Moja dziewczyna nazywała się Godiva - powie- dział. - To znaczy "Dar od Boga". - Założył rękawice i zamachnął się halabardą. - Nazwę ją "Pomsta thralla", Zemsta Niewolnika. Pewnego dnia zemszczę się za Godivę. I za inne dziewczęta. Rozdział drugi W szarym świetle poranka wikingowie jęli przemykać wąskimi uliczkami wśród ruder zewnętrznej części Yorku. Wszystkie trzy główne mosty na rzece Ouse znajdowały się za murami starej kolonii na południowym brzegu, ale to nie sprawiło trudności doświadczonym szkutnikom zapełniającym szeregi armii, której główną bronią były przecież topory. Wojownicy rozebrali kilka domów oraz oddalony kościół i z co większych desek zbudowali w po- bliżu własnego obozowiska szeroki most przez Ouse. Przedostali się na drugą stronę i poczęli wspinać się, niczym przypływ, ku żółtym ścianom w sercu miasta. Nie było żadnego pośpiechu, wykrzykiwania rozkazów; osiem tysięcy ludzi, nie licząc kilku oddziałów pozosta- wionych dla obrony obozu, zbliżało się w stronę oczy- wistego celu. Podczas marszu od gromady odrywały się niewielkie grupki ludzi, by kopniakami otwierać drzwi lub rąbać okiennice. Shef sztywno, niezgrabnie odwrócił głowę, nie- przywykłą jeszcze do ciężkiego hełmu i spojrzał pytająco w stronę Branda, który spokojnie szedł u jego boku, co chwila rozprostowując dłoń, świeżo odwiniętą z bandaży. - Głupcy są wszędzie - stwierdził Brand. - Ucieki- nierzy mówili, że król wiele dni temu kazał opuścić miasto; część ludzi schroniła się w fortecy, inni powędrowali gdzieś na wzgórza. Zawsze jednak znajdzie się ktoś, kto uważa, że wie lepiej, i że nic się nie stanie. Nagle z przodu, jak gdyby na potwierdzenie tych słów, wybuchło jakieś zamieszanie. Rozległy się okrzyki męż- czyzn, wrzask kobiety, odgłos uderzenia. Zza strzaskanych drzwi wyłoniło się czterech wojowników, uśmiechniętych od ucha do ucha. W ich uścisku wiła się i szamotała obdarta, niechlujna młoda kobieta. Wikingowie podcho- dzący pod górę zatrzymywali się, by pożartować. - Nie przemęczaj się zbytnio, Tosti! Zabraknie ci siły na później. Jeden z mężczyzn zarzucił dziewczynie sukienkę na głowę niczym worek, unieruchamiając ramiona i tłumiąc wrzaski. Dwóch innych chwyciło jej gołe nogi i rozwarło je brutalnie. Nastrój w przechodzącym obok tłumie zmienił się nagle. Ludzie zaczynali zatrzymywać się, żeby popatrzeć. - Zostawisz coś dla innych, Skakul? Shef mocno zacisnął urękawiczone dłonie na rękojeści Zemsty Niewolnika i również skierował się w stronę kotłującej się i postękującej grupy. Olbrzymia dłoń Branda zamknęła się delikatnie wokół jego ramienia. - Zostaw to, chłopcze. Jeżeli wywiąże się walka, dziewczyna na pewno zginie. W takich przypadkach naj- pierw zawsze ginie najsłabszy. Zostaw ich w spokoju, a może pod koniec puszczą ją wolno. Idą do bitwy, więc muszą się pośpieszyć. Shef niechętnie odwrócił wzrok i poszedł dalej, starając się nie słyszeć dźwięków dobiegających z tyłu - a także, w miarę dalszego marszu, również z innych stron. Miasto, jak stwierdził, przypominało pole jesiennego zboża. Z po- zoru puste, ale gdy kosiarze posuwają się coraz dalej, coraz bardziej zawężając pas nie zżętej pszenicy, nagle ujawniają się jego mieszkańcy, niespokojni, przerażeni, uciekający w popłochu na oślep, byle dalej od ludzkich głosów i ostrzy kos. Powinni odejść, kiedy im kazano, pomyślał. Król powinien się upewnić, czy wszyscy za- stosowali się do jego rozkazu. Dlaczego ludzie nie mogą zachowywać się rozsądnie? Budynki skończyły się. Przed wikingami ciągnęła się otwarta przestrzeń, szeroka gdzieś na osiemdziesiąt jardów, pełna błota i gruzów, dochodząc ostatecznie do żółtych kamiennych murów, wzniesionych przez Rzymian. Brand i jego towarzysze wyłonili się z uliczki, spoglądając na blanki, gdzie poruszały się jakieś postacie, nawołując szyderczo. W powietrzu rozległ się świst i strzała .wbiła się w pokrytą gliną, splecioną z gałęzi ścianę pobliskiego domu. Kolejny świst i jeden z wikingów zaklął gniewnie, patrząc na drzewce wystające z uda. Brand wyciągnął rękę i wyrwał strzałę, zerknął na nią po czym odrzucił w tył, przez ramię. - Jesteś ranny, Arnthorze? - Lekko draśnięty. Gdyby szła kilka cali wyżej, po prostu odbiłaby się od kurtki. - Nie mają dostatecznego pędu - stwierdził Brand. - Lepiej jednak nie patrzcie w tamtą stronę. Możecie dostać w okp. Shef ruszył naprzód, usiłując na równi z innymi ig- norować świsty i odgłosy uderzeń. - Robiłeś już kiedyś coś takiego? - zapytał. Brand zatrzymał się, zwołał swoją drużynę, po czym odwrócił się w stronę ściany i przysiadł na piętach. - Raczej nie. Nie na tę skalę. Ale dzisiaj musimy po prostu wykonać to, co nam kazano. Ragnarssonowie mówią, że mają plan i zdobędą miasto, jeżeli wszyscy będą w pogotowiu, żeby w razie czego się przyłączyć. Musimy więc patrzeć i czekać. Do licha, jeżeli ktokolwiek wie, w jaki sposób zabrać się do nieciy, to właśnie Ragnars- sonowie. Czy wiesz, że ich ojciec, Ragnar, usiłował kiedyś zdobyć miasto Franków? Nazywało się Paryż. Och, to musiało być ze dwadzieścia lat temu. Ragnarssonowie od tej pory wiele myśleli o murach i miastach. Oczywiście, trudno porównać osady w Kilkenny czy Meath z tym tutaj. Z chęcią popatrzę, jak się zabiorą do dzieła. Shef wsparł się na halabardzie i rozejrzał dookoła. Z przodu wznosił się mur zwieńczony blankami. Po jego szczycie przechadzali się ludzie, nie marnując już pocisków. Przyglądali się masie wikingów, zgromadzonych na skraju otwartej przestrzeni, najwyraźniej gotowi strzelać natych- miast, gdy rozpocznie się jakiś ruch. Shef, zaskoczony, pomyślał, jak niewielką przewagę może dać łucznikom nawet wysoki kamienny mur. Ludzie na blankach, trzydzie- ści jardów nad ziemią, byli bezpieczni, nietykalni. Mimo to ich łucznicy niewiele mogli zdziałać. W odległości pięć- dziesięciu jardów było niebezpiecznie, przy dziesięciu czło- wiek miał nikłe szansę przeżycia. W odległości osiem- dziesięciu jardów można było stać na otwartej przestrzeni i bez pośpiechu robić przygotowania. Chłopak dokładniej przyjrzał się murom. Po lewej, jakieś dwieście jardów dalej, kończyły się one okrągłą, wysuniętą w przód wieżą, skąd obrońcy mogli strzelać wzdłuż linii blanków, przynajmniej na taką odległość, na jaką mogły nieść łuki. Za wieżą teren opadał w stronę bryzowej, mulistej Ouse. Na drugim brzegu znajdowała się drewniana palisada chronią- ca nadrzeczną część kolonii - Marystown, jak nazywali ją miejscowi. Tam również tkwiła grupka mężczyzn, przygląda- jąc się niespokojnie przygotowaniom pogan, znajdujących się tak blisko, a jednak będących poza ich zasięgiem. Wikingowie czekali, ustawiwszy się w szyku, roz- ciągniętym na pięćset jardów, po sześciu-ośmiu ludzi w każdym rzędzie. Większość wojowników schroniła się w wylotach uliczek i alejek, para z ich oddechów unosiła się w powietrzu. W masie matowego metalu, zgrzebnej wełny i kiepsko wyprawionej skóry z rzadka jedynie połyskiwały jaskrawe farhy na tarczach. Wo- jownicy stali spokojni, opanowani, niczym parobcy cze- kający na gospodarza. Z centrum oczekujących szeregów, jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt jardów na prawo od Shefa rozległ się dźwięk rogów. Chłopak nagle zdał sobie sprawę, że powi- nien raczej przyjrzeć się bramie tkwiącej pośrodku murów. Wybiegała z niej szeroka ulica, teraz już niezbyt imponująca pośród zwałów mułu i stert gałęzi, które pozostały na miejscu domów, ale najwyraźniej pełniąca niegdyś funkcję głównej drogi na wschód. Sama brama była nowa; nie stanowiła dzieła Rzymian, jednak wyglądała wystarczająco potężnie i masywnie. Tworzące ją bale pochodziły z pni najstarszych dębów, wznosiła się równie wysoko jak wieże po obu jej stronach. Zawiasy wykonano z najtwardszego żelaza, jakie mogli wykuć angielscy kowale. Była jednak słabsza niż kamienie. Naprzeciwko niej ruszało teraz czterech Ragnarssonów. Shef odszukał wzro- kiem najwyższego z nich, który wyglądał niemal wątle u boku swych potężnych braci. Ivar Sopel Lodu. Przyodział się na tę okazję w migotliwy, szkarłatny płaszcz. Zielone jak trawa spodnie wystawały spod długiej kolczugi; hełm i tarczę miał pomalowane na srebrno. Ragnarsson zatrzymał się i machnął ręką, każąc zagrać sygnał. Znowu zabrzmiały rogi; Anglicy na blankach odpowiedzieli deszczem strzał, świszczących w powietrzu, wbijających się w tarcze, od- bijających się od kolczug. Tym razem Wężowe Oko dał znak i setki ludzi truchtem ruszyły naprzód. Byli to specjalnie dobrani poplecznicy Ragnarssonów. Pierwszy szereg niósł tarcze, nie te okrągłe, używane do walki wręcz, ale wielkie prostokąty, mogące zakryć ciało od kostek aż po szyję. Przebiegli pod gradem strzał i zatrzymali się, tworząc wielką literę V wycelowaną w bramę. W drugim i trzecim szeregu stali łucznicy. Ci też ruszyli naprzód, przykucnęli za tarczami i jęli strzelać w górę. Teraz po obu stronach zaczęły padać trupy, z przestrzelonym gardłem lub mózgiem. Shef widział, jak wojownicy siadają, mocując się ze strzałami mocno wbitymi w zbroje i skórę. Gromadki rannych wycofywały się na tyły. Jednak zadaniem pierwszych atakujących było tylko oczyszczenie blanków. Z gardzieli jednej z uliczek powoli wytoczyła się duma Ragnarssonów. Shefowi, który przyglądał się, jak wyłania się spomiędzy szeregów ludzi, przypominała monstrualnego odyńca. Nogi mężczyzn, popychających konstrukcję, były niewidoczne. Długą na dwadzieścia stóp machinę z boków i od góry chroniły ciężkie, zachodzące na siebie tarcze. Wewnątrz znajdował się wykonany z pnia dębu taran, który zwieszał się z drewnianego szkieletu na żelaznych łańcuchach. Pięćdziesięciu najsilniejszych mężczyzn pchało platformę umieszczoną na ośmiu kołach, dwukrotnie więk- szych niż koła zwykłych wozów. Z przodu wystawał żelazny czub tarana. Gdy machina dostojnie sunęła pośród szere- gów, wojownicy zaczynali wiwatować i razem z nią ruszać przed siebie, nie zważając na angielskie strzały. Ragnars- sonowie kroczyli obok tarami, gestami każąc swoim lu- dziom trzymać się z tyłu i sformować coś w rodzaju kolumny. Shef posępnie spoglądał na furkoczący, kraciasty pled koloru szafranu. To był Muirtach. Nie wyciągnął jeszcze miecza z pochwy, podobnie jak inni wymachiwał rękami, klnąc. - Tak właśnie wygląda plan - odezwał się Brand; nie zadał sobie nawet trudu, by wstać. - Taran rozwali bramę i wejdziemy do środka. - Uda się? - Gdyby można to było przewidzieć, nie musielibyśmy walczyć. Taran znajdował się już o dwadzieścia metrów od bramy; zrównał się z najbardziej wysuniętymi do przodu łucznikami. Machina ruszyła teraz szybciej; pchający ją mężczyźni musieli ujrzeć cel przez szczelinę znajdującą się z przodu. Na blankach nagle pojawili się ludzie. Łucznicy wikingów powitali ich gradem strzał. Obrońcy także naciąg- nęli łuki i z murów posypały się w stronę taranu płonące pociski, z łoskotem uderzając w twarde drewno. - Nie zapalą - stwierdził Brand. - Gdzie indziej, może, ale w Anglii? Po żniwach? Musiałbyś suszyć to drewno przez cały dzień, zanim wreszcie zajęłoby się ogniem. Płomienie zasyczały i przygasły. Taran był już przy samej bramie, wciąż przyśpieszając, nim w końcu zatrzymał się z hukiem. Nastąpiła chwila przerwy; wojownicy zostawili powrozy, na których ciągnęli machinę i podeszli do uch- wytów przy taranie. Cała konstrukqa drgnęła, gdy ciężki bal został odciągnięty w tył na żelaznych łańcuchach. Potem pchnięcie w przód, napędzane siłą setki ramion i masą samego tarana. Brama zatrzęsła się. Shef zdał sobie nagle sprawę, że wszystkich poczyna ogarniać bitewna gorączka. Nawet Brand stał już na nogach; wojownicy pchali się do przodu. Zorientował się, że znajduje się dziesięć jardów bliżej muru niż poprzednio. Obrońcy nie odpowiadali, nie naprzykrzali się już próbami podpalenia. Uwaga obu walczących stron skupiła się na bramie. Potężna konstrukcja zadygotała, gdy wikingowie ponownie rozbujali kłodę. Kolejne uderzenie, towarzyszący mu huk głośniejszy niż echo tysiąca głosów, drżenie masywnych wrót. Co robili Anglicy? Jeżeli nie udaremnią poczynań ludzi przy taranie, brama ich fortecy wkrótce rozsypie się w drzazgi i armia przedrze się do środka. Na wieżach poczęły ukazywać się głowy. Obrońcy nie kryli się, mimo deszczu pocisków, którymi zasypywali ich wikingowie. Każdy mężczyzna - a wszyscy oni musieli mieć niepospolitą siłę - taszczył spory kamień, który teraz dźwignął ponad głowę i cisnął w dół, prosto na tarcze chroniące taran. Takiego celu nie sposób było chybić. Tarcze łamały się z trzaskiem. Jednak mocujące je gwoździe trzymały mocno, a zresztą dach pokrywający całą machinę zbudowano pod pewnym kątem. Kamienie spadały, staczały się po pochyłości. Działo się jednak coś jeszcze. Shef stał teraz blisko, tuż za linią łuczników Ragnarssonów. Wojownicy za nim przeciskali się do przodu z naręczami odzyskanych strzał. Cóż to było? Liny. Ludzie na wieżach przy bramie mieli liny, mnóstwo lin - ciągnęli je ile sił, będąc wciąż poza zasięgiem strzał. W polu widzenia pojawił się na moment jeden z Ragnarssonów - prawdopodobnie Ubbi - krzy- cząc coś do napierających w przód wojowników. Kazał im rzucać oszczepy na blanki, celować w ludzi ciągnąc- ch powrozy. Kilku wikingów złożyło się do rzutu, lecz niezbyt wielu. Takie ciskanie na ślepo oznaczało bezsensowne pozbawianie się kosztownej broni, jaką był oszczep. Liny naprężyły się. Ponad górną krawędzią bramy pojawił się dziwny przedmiot, olbrzymi walec balansował tuż na skraju murów. Była to kolumna; kamienna kolumna jeszcze z czasów rzymskich, opiłowana na obu końcach. Żadna konstrukcja nie mogłaby przetrzymać jej upadku z trzydziestu stóp. Shef przekazał Zemstę Niewolnika Brandowi i biegiem ruszył przed siebie, wrzeszcząc coś nieartykułowanie. Wo- jownicy we wnętrzu odyńca nie widzieli nic z tego, co się działo ponad ich głowami, ale inni już spostrzegli, co się święci. Problem w tym, że nikt nie wiedział, co robić. Gdy Shef dopadł do tylnego końca machiny, stało tam już kilku ludzi, przynaglając załogę, by rzucała uchwyty i ponownie chwytała za liny, aby wyprowadzić cały mechanizm w bez- pieczne miejsce. Inni wołali do Muirtacha i jego oddziałów szturmowych, aby przyłożyli się od zewnątrz i pomogli pchać taran. Gdy to się stało, angielscy łucznicy znów pojawili się na blankach i powietrze napełniło się świstem strzał, tym razem nadchodzących z morderczej odległości. Shef odepchnął jakiegoś człowieka, potem następnego, i tylnym wejściem wśliznął się do wnętrza machiny. Natych- miast ogarnęła go smrodliwa fala potu i oddechów. Pięć- dziesięciu herosów stękało z wysiłku, niektórzy ciągnęli już liny, inni odsuwali się pośpiesznie od masywnego tarana. - Nie - krzyknął Shef na całe gardło. - Wracajcie do uchwytów. Wojownicy obrócili w jego stronę nierozumiejące twarze, coraz to nowi ludzie poczynali chwytać za liny. - Nie trzeba wycofywać całej machiny, po prostu odciągnijcie taran do tyłu... Ktoś złapał go za ramię, obrócił gwałtownie, wcisnął linę do ręki. Inni mijali ich w pośpiechu. - Ciągnij, ty przeklęty próżniaku, albo ci wytnę wątrobę - wrzasnął chłopakowi Muirtach prosto w ucho. Shef poczuł, jak cała konstrukcja drży; koło za nim zaczęło się obracać. Z całej siły pociągnął za linę - wystar- czy, jeśli odsuną całość o dwie, może o trzy stopy, przecież i tak nie zdołają wycofać olbrzymiej machiny dalej... Nagle ziemia się trzęsie, gwałtowny cios w plecy, głowa uderza o deski, rozlega się potworny wrzask, wysoki jak głos kobiety, rozbrzmiewa wciąż na tę samą nutę, bez końca... Shef dźwignął się na nogi, rozejrzał wokół. Wikingowie okazali się zbyt wolni. Kamienna kolumna, setką ramion przerzucona ostatecznie przez krawędź muru, spadła prosto na żelazny czub tarana, wbijając go w ziemię, zrywając łańcuchy i wyrywając sworznie. Strzaskała także przednią część drewnianej konstrukcji i upadła przygniatając w biod- rach jednego z członków załogi. To właśnie on - potężny, szpakowaty mężczyzna po czterdziestce - tąk krzyczał. Jego towarzysze wycofali się - przestraszeni i zawstydze- ni - ignorując trzy czy cztery leżące bez ruchu ciała, które uderzył rozpędzony łańcuch bądź spadające deski. W każ- dym razie wszyscy, poza tym jednym człowiekiem, trwali w milczeniu. Shef zdawał sobie sprawę, że gwar głosów wybuchnie już za chwilę, lecz teraz jeszcze mógł nagiąć tych ludzi do swojej woli. Wiedział, co trzeba zrobić. - Muirtach. Ucisz go. Ciemna, okrutna twarz spojrzała nań, najwyraźniej nie rozpoznając, po czym mężczyzna postąpił krok do przodu, wyciągając sztylet z cholewy. - A wy, reszta, odciągnijcie taran do tyłu. Nie za daleko. Sześć stóp. Dosyć. Teraz... - Shef stał przy deskach z przodu, badając uszkodzenia. - Dziesięciu na zewnątrz; weźcie połamane deski, drzewca oszczepów, cokolwiek, i odtoczcie kolumnę tuż pod bramę. Jest szeroka tylko na kilka stóp, jeśli wesprzemy o nią przednie koła, będziemy jeszcze mogli zrobić użytek z tarana. - Teraz trzeba połączyć łańcuchy. Potrzebny mi jest młot, dwa młoty. Zacznijcie ciągnąć taran do tyłu, powoli, żeby nie zsunął się z pętli... Czas mijał szybko. Shef kątem oka dostrzegał wpat- rujące się w niego twarze, gdzieś przy tylnym wejściu mignął mu srebrny hełm, Muirtach wycierał klingę sztyletu. Nie zwracał na to uwagi. W jego głowie łańcuchy i słupy, gwoździe i połamane deski jawiły się jako świetliste linie, zmieniając położenie w miarę jak podejmował kolejne decyzje. Nie miał żadnych wątpliwości, co robić. Na zewnątrz rozległa się pełna podniecenia wrzawa; armia przypuściła niespodziewany atak na nie broniony fragment murów, przystawiając do nich sklecone naprędce drabiny. Obrońcy jednak szybko zorientowali się w sytuacji i napastnicy musieli się wycofać. Wewnątrz odyńca słychać było postękiwania z wysiłku, pomruki. - To kowal, jednooki kowal. Róbcie, co mówi. Gotowe. Przechodząc do tyłu, Shef machnął ręką w stronę wojowników, aby ponownie chwytali za liny, ujrzał, jak machina toczy się w przód, jak koła opierają się 0 kolumnę, a wierzchołek tarana - żelazny czub odrąbano 1 porzucono - znów uderza o bramę, dąb o dąb. Wojow- nicy podeszli do uchwytów, odciągnęli je do tyłu, po czym pchnęli w przód. I jeszcze raz w przód. Śpiewali teraz pieśń wioślarzy. Ich ciała poddawały się rytmowi, tak że mogli uderzać bez namysłu i bez komendy. Shef przedostał się przez otwór i wyszedł na zewnątrz. Dookoła, tam gdzie rano była tylko pusta, błotnista równina, rozciągało się pobojowisko. Na ziemi leżały ciała, wlekli się ranni - sami lub z pomocą towarzyszy, wszędzie poniewierały się strzały, które skrzętnie zbierali zapobiegliwi łucznicy. Niespokojne twarze obróciły się w stronę Shefa. Potem obejrzały się na bramę. Wrota zaczynały już trzaskać. Z każdym uderzeniem przechodziło przez nie drżenie; jeden ze słupów przechylił się lekko. Ludzie wewnątrz machiny przesuwali właśnie taran, szykując się do tym lepszego ciosu. Za pięćdziesiąt, może sto oddechów, brama stanie otworem. Wypadną z niej Northumbryjczycy, wymachując mieczami o złotych rękojeściach, by stawić czoło mistrzom z Danii, Vik oraz irlandzkim odstępcom. To był punkt zwrotny całej bitwy. Shef zorientował się nagle, że spogląda prosto w twarz Ivara Ragnarssona, który stał ledwie kilka stóp dalej, wpatrując się weń nienawistnym, podejrzliwym spojrzeniem bladych oczu. Po chwili jednak Ivar skierował uwagę na coś zupełnie innego. On także wiedział, że zbliża się rozstrzygająca chwila walki. Odwracając się, wiking zama- chał ramionami w umówionym geście. Spośród domów nad brzegiem Ouse wybiegła zgraja ludzi. Nieśli długie drabiny, nie prowizoryczne, jak podczas ostatniego ataku, ale starannie wykonane i ukrywane dotychczas. Nowi wojownicy dobrze wiedzieli, co robią. Skoro doborowi szermierze atakowali bramę, Ivar posyłał swoje oddziały w stronę narożnej wieży, skąd odeszli co odważniej si i bardziej doświadczeni spośród Anglików, by przyłączyć się do walki przy bramie. Anglicy są skończeni, pomyślał Shef. Ich obrona za- łamała się w dwóch miejscach. Teraz armia zdoła się przedostać. Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego pomogłem Ivarowi, tym, którzy wypalili mi oko? Zza skrzypiących wrót dobiegł go dziwny, głuchy brzęk, jak gdyby pękającej struny harfy, lecz nieporównanie głośniejszy, nie dający się zagłuszyć przez bitewny zgiełk. W powietrze wzniósł się jakiś przedmiot, ogromny przemiot, głaz, jakiego nie uniosłoby nawet dziesięciu ludzi. To niemożliwe, pomyślał Shef. Niemożliwe. Głaz jednak nadal się wznosił, w górę, wysoko, tak że Shef musiał dobrze zadzierać głowę, żeby mu się przyjrzeć. Wydało mu się, że kamień na ułamek sekundy zamarł w powietrzu. A potem runął w dół. Wylądował dokładnie pośrodku tarana, miażdżąc tarcze i drewnianą konstrukcję jak dziecinny domek z kory. Wierzchołek tarana wystrzelił w górę, i opadł na bok, niczym zdychająca ryba. Wewnątrz odyńca rozległy się gardłowe okrzyki bólu. Atakujące oddziały zdążyły już oprzeć drabiny o mur; wojownicy wspinali się w górę; jedna drabina została odepchnięta, inne trzymały się mocno. Dwieście jardów dalej, za nurtem Ouse, na szczycie drewnianej palisady Marystown trwało jakieś zamieszanie: ludzie pochylali się nad maszyną. Tym razem nie głaz, lecz jakiś podłużny przedmiot przeciął powietrze wznosząc się nad rzeką, po czym zaczął opadać, kierując się w stronę drabin. Wojownik na szczycie najbliższej z nich chwycił już za blanki i właśnie usiłował przedostać się do środka. Jego ciało znalazło się na linii lotu pocisku. Mężczyzna szarpnął się nagle w przód, jak gdyby uderzony w plecy przez giganta, szarpnął się tak mocno, że drabina pod nim załamała się od impetu. Wojownik zwinął się w powietrzu, rozłożył szeroko ramiona; Shef ujrzał gigantyczny pocisk sterczący mu z kręgosłupa. Wiking spadając nienaturalnie wygiął się do tyłu, złożył wpół, po czym opadł powoli na stertę swoich towarzyszy, usiłujących właśnie dźwignąć się na nogi. Strzała. A jednak nie strzała. Żadna ludzka istota nie mogłaby jej wystrzelić, ani rzucić głazu. A przecież te rzeczy zdarzyły się naprawdę. Shef powoli ruszył naprzód i obejrzał wielki kamień leżący pośród szczątków taranu, ignorując rozpaczliwą szamotaninę rannych i wołanie o pomoc. Tego zniszczenia dokonały maszyny. I to jakie maszyny! Gdzieś wewnątrz fortu, może pośród czarnych mnichów, jest mistrz maszyn, o jakim nawet nie śnił. Musi go odnaleźć. W każdym razie wiedział już, dlaczego pomaga armii: nie mógł znieść widoku niewłaściwie wykorzys- tywanej maszyny. Teraz jednak maszyny były po obu stronach. Brand chwycił go, wcisnął mu do ręki Zemstę Niewol- nika i pogonił go, sycząc gniewnie. - ...stój tam jak czubek, za moment przejdą do ataku! Shef spostrzegł, że są jednymi z ostatnich, którzy zostali jeszcze na opustoszałej równinie, miejscu rzezi. Reszta wycofywała się już w dół zbocza, na które wspinali się rano. Atak Ragnarssonów na York zakończył się niepowo- dzeniem. Bardzo ostrożnie, lekko wysuwając język, Shef przyłożył do postronka błyszczące ostrze kuchennego noża. Sznurek pękł. Ciężarek na jednym końcu drewnianego ramienia opadł, drugi podskoczył w górę. Kamienny okruch szerokim łukiem poszybował nad paleniskiem kuźni. Shef usiadł z westchnieniem. - Tak to właśnie działa - wyjaśnił Thorvinowi. - Krótkie ramię, duży ciężar; długie ramię, mniejszy ciężar. Nareszcie. - Cieszę się, że w końcu jesteś usatysfakcjonowany - odparł Thorvin. - Przez dwa dni zabawiałeś się drewien- kami i kawałkiem sznurka, a ja musiałem odwalać całą robotę. Może teraz mi trochę pomożesz. - Oczywiście, ale to też jest ważna praca. To nowa wiedza, której muszą szukać ludzie Drogi. - Zgoda, ale nie można zaniedbywać codziennych obowiązków. Thorvin odnosił się do eksperymentów z równym jak Shef entuzjazmem, lecz po kilku próbach udzielenia mu pomocy zdał sobie sprawę, że tylko tłamsi rozpaloną wyobraźnię swojego byłego czeladnika, i wrócił do ogromu obowiązków, które każda armia, przez sam fakt swego istnienia, nakłada na swoich płatnerzy. - Czy jednak jest to nowa wiedza? - zapytał Hund. - Ingulf umie robić rzeczy, których żaden Anglik nigdy nie potrafił. A on uczy się metodą prób i błędów, oraz poprzez krajanie na części ciał umarłych. Ty też uczysz się na błędach, ale starasz się osiągnąć tylko to, co czarni mnisi umieją już od dawna. A oni nie bawią się modelami. Shef skinął głową. - Wiem, że marnuję czas. Teraz rozumiem, jak można było tego dokonać, ale wciąż są sprawy, których nie pojmuję. Gdybym umieścił tu prawdziwy ciężar, jak ten, który oni przerzucili przez mury, czym musiałbym obciążyć drugie ramię? Musiałoby to być o wiele cięższe niż jakakol- wiek rzecz, którą może udźwignąć tuzin mężczyzn. A gdyby było aż tak ciężkie, jak zdołałbym opuścić długie ramię, to, które wyrzuca pocisk? Potrzebowałbym jakiegoś kołowrotu. A przecież wiem, co za dźwięk usłyszałem tuż przed ukazaniem się głazu. To był brzęk przecinanej liny, którą ktoś zwolnił, aby uruchomić machinę. Jednak najbardziej niepokoi mnie coś zupełnie innego. Anglicy wystrzelili jeden kamień, a on strzaskał taran. Gdyby nie powiodło im się za pierwszym razem, brama poszłaby w drzazgi i wszyscy mistrzowie machin by zginęli. Musieli być absolutnie pewni, że trafią. Shef gwałtownie zatarł linie, które do tej pory rysował w pyle. - To strata czasu. Rozumiesz, o czym mówię, Thor- vinie? Musi istnieć jakiś rodzaj wiedzy, jakiś rodzaj rzemios- ła, które pozwala ludziom przewidzieć, co się stanie, bez potrzeby kolejnych powtórek. Kiedy po raz pierwszy ujrzałem palisadę wokół waszego obozu nad Stour, byłem zaskoczony. Zastanawiałem się, skąd wodzowie wiedzą, ile pni przygotować, aby wznieść ogrodzenie, które pomieści wszystkich ich ludzi. Teraz wiem, że nawet Ragnarssonowie potrafią to zrobić. Na każdy statek biorą jeden patyk, robią dziesięć nacięć na każdym z nich, a potem rzucają patyki na kilka stert, po jednej dla każdej z trzech ścian, czy czterech ścian, czy ile ich tam jest, a kiedy nie ma już patyków, liczą, ile jest w każdej stercie. Oto, co obchodzi największych wodzów i kapitanów tego świata. Sterta patyków. Ale w tym mieście kryje się wiedza Rzymian, którzy potrafili pisać cyframi równie łatwo, jak literami. Gdybym umiał pisać cyframi Rzymian, zbudowałbym maszynę! Thorvin odłożył szczypce i w zamyśleniu spojrzał na srebrny młot zawieszony na swojej piersi. - Nie powinieneś myśleć, że Rzymianie znali od- powiedź na wszystkie pytania - zauważył. - Gdyby tak było, to do dzisiejszego dnia władaliby Anglią z Yorku. Zresztą, cokolwiek by o nich mówić, to byli przecież tylko chrześcijanie. Shef gwałtownie zerwał się na nogi. - Ha! A jak wyjaśnisz to drugie urządzenie? To, które wystrzeliło olbrzymią strzałę? Myślałem nad tym i myślałem. Tego się nie da zrobić. Nie można zrobić tak dużego łuku. Drewno się złamie. A co poza łukiem może strzelać? - Wiem, czego ci trzeba - odezwał się Hund. - Ucie- kiniera z miasta, albo z Marystown. Kogoś, kto widział machiny przy pracy. - Może kogoś złapiemy. Zapadła cisza, zakłócana jedynie przez miarowy stukot młota Thorvina i przez syk miechów, którymi Shef ze złością poruszał przy palenisku. Uciekinierzy stanowili drażliwy temat. Po zakończonym niepowodzeniem ataku, Ragnarssonowie, w swej wściekłości, zwrócili się przeciw wsiom dookoła miasta York, przeciw bezbronnym rol- nikom - bo przecież wszyscy zbrojni, i szlachta, i thanowie, i szermierze, zamknęli się z królem Ellą za murami. - Jeżeli nie możemy zdobyć miasta - krzyczał Ivar - obrócimy w perzynę całą prowincję. - I tak też zrobili. - Niedobrze mi się robi - zwierzył się Shefowi Brand, gdy nadeszła ich kolej przejścia przez spustoszony już krajobraz. -- Nie myśl że jestem mięczakiem, albo chrześ- cijaninem. Chcę się wzbogacić i nie ma wielu rzeczy, których nie zrobiłbym dla pieniędzy. Ale z tego, co robimy, nie będzie pieniędzy. A w tym, co robią Ragnarssonowie i gaddgedlarowie nie ma, jak na mój gust, zbyt wielkiej rozrywki. Żadna przyjemność przechodzić przez wioskę po tym, jak oni już przez nią przeszli. Wiem, to są tylko chrześcijanie, i może zasługują na swój los za to, że płaszczą się przed tym bogiem, Chrystusem, i jego kap- łanami. - Brand westchnął. - Nie widzę w tym sensu. Łapiemy niewolników całymi setkami, towar najlepszej jakości. Ale gdzie ich sprzedać? Na południu? Trzeba by mieć mocną flotę i szeroko otwarte oczy. Nie jesteśmy tam zbyt popularni, a za to winie Ragnara i jego potomstwo. Do Irlandii? Daleka droga, dużo czasu by minęło, zanim ujrzelibyśmy pieniądze. A poza niewolnikami nie ma tu nic. Kościoły odprowadziły swoje złoto i srebro do Yorku jeszcze przed naszym przybyciem. Zaś to, co mają wieśniacy czy ich tanowie to nędza. Jedna wielka nędza. Dziwne. To bogata kraina, widać na pierwszy rzut oka. Gdzie się podziało całe srebro? W ten sposób nigdy się nie wzboga- cimy. Czasami żałuję, że zawiozłem do Braethraborgu wieści o śmierci Ragnara, bez względu na to, co mówili kapłani Drogi. Mimo to Brand ponownie wyprowadził swoją drużynę, przemierzając całą prowincję w stronę świątyni w Strenshall, mając nadzieję, że uda mu się znaleźć choć trochę złota czy srebra. Shef poprosił go o zwolnienie z tego obowiązku. Obrzydł mu już widok ziemi plądrowanej przez Ragnars- sonów i ich popleczników, z których każdy marzył tylko 0 tym, żeby popisać się przed innymi umiejętnością wydo- bywania tajemnic, informacji i ukrytych skarbów od kerlów 1 thrallów, którzy żadnej z tych rzeczy, a już zwłaszcza skarbów, nie posiadali. Brand zawahał się, spojrzał spode łba. - Wszyscy jesteśmy w armii - powiedział w końcu. - To, o czym zadecydujemy, wszyscy musimy wykonywać, nawet jeżeli niektórzy są przeciwni. Jeżeli powstają jakieś wątpliwości, należy je przedyskutować na otwartym spot- kaniu. Nie podoba mi się, młody człowieku, że chciałbyś wedle swej woli popierać w armii jedne rzeczy, a odrzucać inne. Jesteś teraz karlem. Karlowie robią to, co uważają za najlepsze dla większości. Dlatego wszyscy mamy prawo głosu. - Kiedy złamał się taran robiłem to, co uważałem za najlepsze. Brand spojrzał powątpiewająco. - Dla swoich własnych celów - mruknął. Pozwolił jednak Shefowi zostać razem z Thondnem i górą pracy w kuźni, w obozie naprzeciwko Yorku, dobrze strzeżonym wobec możliwości wypadu oblężonych. Shef natychmiast zaczął bawić się modelami, wyobrażać sobie olbrzymie łuki, proce, młoty. Jeden problem przynajmniej udało mu się rozwiązać, chociaż nie w praktyce, ani nawet nie w teorii. Przed kuźnią rozległ się tupot nóg, urywany ze zmęcze- nia oddech. Trzech mężczyzn w środku jak na komendę ruszyło w stronę szeroko otwartych drzwi. Kilka stóp przed nimi Thorvin ustawił szereg palików, połączonych przędzą, na której pozawieszał owoce jarzębiny oznaczające granice jego posiadłości, zasięg świętego miejsca. Do jednego z owych palików przywarła zadyszana postać, odziana w podarte łachmany. Żelazna obroża wokół szyi mężczyzny zdradzała jego status. Niewolnik rozpaczliwie wodził wzrokiem po trzech przypatrujących mu się ludziach. Jego twarz nagle rozjaśniła się z ulgi; spostrzegł młot na masywnym karku Thorvina. - Sanctuarium - wydyszał. - Udzielcie mi sanc- tuarium - mówił po angielsku, ale użył łacińskiego słowa. - Czego on chce? - zapytał Thorvin. - Schronienia. Chce dostać się pod twoją opiekę. Wśród chrześcijan panuje zwyczaj, że uciekinier może chwycić drzwi kościoła i tym samym znaleźć się pod opieką biskupa, póki jego przypadek nie zostanie rozpatrzony. Thorvin powoli pokręcił głową. Widział już zbliżający się pościg. Pół tuzina mężczyzn, sądząc z wyglądu - He- brydyjczyków, najgorliwszych pośród łowców niewolni- ków. Teraz, mając zdobycz w zasięgu wzroku, już się nie śpieszyli. - My tutaj nie mamy tego zwyczaju - powiedział. Niewolnik zawył ze strachu, widząc jego gest i czując za sobą obecność swych prześladowców. Jeszcze mocniej uchwycił się wątłego palika. Shef przypomniał sobie mo- ment, gdy on sam podchodził do Thorvina, nie wiedząc, czy idzie na śmierć, czy też nie. Chłopak miał jednak wówczas tę przewagę, że mógł się nazwać kowalem, kolegą po fachu. Ten człowiek zaś wyglądał po prostu na niewyk- walifikowanego robotnika, nie umiejącego nic, co mogłoby przedstawiać jakąś wartość. - Chodź no tutaj - odezwał się przywódca Heb- rydyjczyków, uderzając skuloną postać w ucho i rozginając palce zaciśnięte na paliku. - Ile za niego chcecie? - zapytał Shef impulsywnie. - Odkupię go od was. Wybuch śmiechu. - Po co, Jednooki? Chcesz mieć popychadło? W za- grodzie mam o wiele lepszych. - Powiedziałem, że kupię tego. Patrzcie, mam pienią- dze. - Shef odwrócił się w stronę Zemsty Niewolnika wbitej w ziemię tuż przy wejściu do kuźni. Wieszał zwykle na niej swoją sakiewkę z kilkoma monetami, które dał mu Brand jako udział w mizernym łupie. - Nie ma mowy. Jeżeli chcesz niewolnika, przyjdź do zagrody, sprzedam ci którego zechcesz. Tego muszę zabrać z powrotem i przykładnie ukarać. Zbyt wielu z nich uciekło od jednego pana i teraz sądzi, że mogą uciekać również od innych. Trzeba im pokazać, że to się nie opłaca. Niewolnik zrozumiał coś z dialogu, bo znowu zawył, przerażony, tym razem jeszcze bardziej rozpaczliwie. Kiedy prześladowcy chwycili go za dłonie i ramiona, odciągając go na bok i starając się jednocześnie nie uszkodzić palików, wyrywał się i walczył. - Amulety - krzyknął. - Mówili mi, że ludzie z amuletami są bezpieczni. - Nie możemy ci pomóc - odparł Shef, znowu przechodząc na angielski. - Powinieneś był zostać ze swoim angielskim panem. - Moimi panami byli czarni mnisi. Wiecie, jacy oni są dla swoich niewolników. A moim panem był najgorszy z nich wszystkich, diakon Erkenbert, ten, który robi maszyny... Rozgniewany Hebrydyjczyk stracił w końcu cierpliwość do szamocącego się uciekiniera, odwiązał od pasa worek z piaskiem i zadał cios. Chybił jednak, trafił niewolnika w szczękę, a nie w skroń. Rozległ się trzask, szczęka obwisła bezwładnie, z kącika ust pociekła krew. - E...ken...ert. To...abeł....obi...bełskie...szyny. Shef podniósł rękawice, naciągnął je na dłonie, gotując się, by wyrwać halabardę z ziemi. Kotłująca się gromadka cofnęła się o kilka kroków. - Stać - powiedział. - Ten człowiek jest cenny. Nie ważcie się go więcej uderzyć. Dziesięć słów - pomyślał. Potrzeba mi tylko dziesięciu słów, a będę znał zasadę działania wielkiego łuku. Niewolnik, walczący teraz z zaciekłością schwytanej łasicy, uwolnił jedną stopę, wymierzył kopniaka. Jeden z Hebrydyjczyków stęknął, zgiął się wpół, zaklął. - Dosyć tego - warknął przywódca gromady. Shef skoczył przed siebie, wyciągając ręce obronnym gestem, ale Hebrydyjczyk dobył noża, zrobił krok w stronę leżącego i zadał cios wygiętą dłonią. Niewolnik, nadal podtrzymy- wany przez liczne ręce, wygiął się w łuk, wykrzywił z bólu, po czym zwisł bezwładnie. - Ty zakuta pało! - wrzasnął Shef. - Zabiłeś człowieka od maszyn! Hebrydyjczyk obrócił się w jego stronę, gniewnie wydy- mając wargi. Chciał coś powiedzieć, ale Shef dłonią w żelaz- nej rękawicy uderzył go prosto w twarz. Mężczyzna runął na wznak. Zapadła głucha cisza. Hebrydyjczyk powoli dźwignął się na nogi, wypluł na rękę jeden ząb, chwilę później wypluł drugi. Spojrzał na swoich ludzi, wzruszył ramionami. Jego podwładni porzucili trupa niewolnika, odwrócili się i odeszli w stronę obozu. - Doigrałeś się, chłopcze - odezwał się Thorvin. - Jak to? - Tylko jedna rzecz może się teraz wydarzyć. - Co takiego? - Holmgang. Rozdział trzeci ijhef leżał na sienniku tuż obok paleniska kuźni, rzucając się niespokojnie przez sen. Thorvin wmusił w niego ogrom- ną kolację, którą powinien przyjąć z wdzięcznością po wielu dniach zmniejszających się nieustannie racji, typowych dla obozu, który w kwestii żywności był całkowicie zależny od oddziałów plądrujących okolicę. Mimo to żytni chleb i wo- łowa pieczeń ciężko zaległy mu na żołądku. Jeszcze cięższe były jednak myśli chłopaka. Towarzysze wyjaśnili mu już zasady holmgangu, tak bardzo różne od chaotycznej bójki, w której kilka miesięcy wcześniej zabił Irlandczyka Flanna. Zdawał sobie sprawę, że znalazł się w bardzo niekorzystnym położeniu. Nie mógł się jednak w żaden sposób wymigać. Wiedział, że cała armia wyczekuje jutrzejszego pojedynku jako głównej atrakcji dnia. Znalazł się w pułapce. A mimo to wciąż myślał o machinach. Jak je budowano? Jak można ulepszyć te, które on budował? W jaki sposób można zburzyć mury Yorku? Z wolna zapadł w mocniejszy sen. Stał na jakiejś odległej równinie. Przed nim piętrzyły się ogromne mury, tak wielkie, że całkowicie przyćmiewały potęgę ścian Yorku oraz innych budowli wzniesionych przez śmiertelnego człowieka. Wysoko na murach stały jakieś postacie, które już wcześniej widywał w swoich snach - w "wizjach", jak je nazywał Thorvin - olbrzymie istoty 0 twarzach niczym ostrze topora i surowym, poważnym wyrazie oczu. Teraz jednak na twarzach tych malowały się troska i trwoga. Na przedpolu, przed murami ujrzał postać jeszcze bardziej gigantyczną niż figury bogów, tak przepotężną, że wzrostem sięgała niemalże blanków. Postać ta nie miała proporcji ludzkiej istoty: krępe nogi, grube ramiona, pękaty brzuch, szczerbate zęby. Wyglądała po prostu błazeńsko. Wyglądała jak zdeformowane od uro- dzenia dziecko, które, jeśli ojca Andreasa nie będzie akurat pod ręką, cicho zakończy swój żywot w bagnach Emneth. Olbrzym poganiał równie monstrualnego konia, zbudowa- nego jakby na jego miarę, który ciągnął wóz, a na nim kamienny blok wielki jak góra. Shef zdał sobie sprawę, że blok ów ma zapełnić lukę w wielkim murze. Mur bowiem był prawie kompletny - z jed- nym tylko wyjątkiem. Słońce w tym dziwnym świecie zacho- dziło właśnie, a chłopak wiedział, że jeżeli budowa muru zostanie ukończona przed zachodem, wydarzy się coś przera- żającego, coś nieodwracalnego i strasznego. To dlatego bogowie spoglądali z niepokojem, dlatego olbrzym popędzał konia - ogiera, jak dostrzegł Shef - okrzykami radości 1 zniecierpliwienia. Z tyłu rozległo się ciche rżenie. Następny koń, tym razem bardziej proporcjonalnej budowy. Klacz o kasztanowej sierści i grzywie opadającej na oczy. Klacz zarżała znowu, po czym odwróciła się bojaźliwie.jak gdyby nieświadoma efektu, jaki wywarł jej glos. Ogier jednak usłyszał. Poderwał głowę. Potrząsnął uprzężą. Jego członek zaczął powoli wysuwać się z moszny. Olbrzym krzyczy, bije ogiera po głowie, usiłuje zasłonić mu oczy. Nozdrza konia falują, rozlega się rżenie wściekłości. Kolejna zachęta ze strony klaczy, tym razem z bliższej odległości, podkowy kokieteryjnie podzwaniają 0 ziemię. Ogier staje dęba, zamierza się na olbrzyma mocnymi kopytami, zrywa uprząż. Wóz przewraca się, głaz koziołkuje na ziemię. Olbrzym tupie nogami z irytacji. Ogier jest wolny, pędzi w stronę klaczy, by zatopić w niej swój naprężony członek, długi niczym łańcuch. Klacz jednak zwodzi go, tańczy, prowokuje, aby się do niej zbliżył, po czym odskakuje w bok. Dwa konie wirują, nagle zrywają się do galopu, ogier powoli dogania klacz, ale wkrótce zwierzęta znikają za horyzontem. A z tyłu, za nimi, olbrzym przeklina i podskakuje w komicznej pantomimie. Słońce zaszło. Jedna z postaci na murze z nieruchomą twarzą rusza do przodu, naciąga metalowe rękawice. Ktoś będzie musiał zapłacić grzywnę, myśli Shef. I znowu równina, i znowu otoczone murami miasto na równinie. To miasto także jest potężne - mury wznoszą się o wiele wyżej niż w Yorku - ale przynajmniej zbudowano je w ludzkiej skali. Podobnie ludzkie są tysiące postaci uwijających się w mieście i na równinie. Ludzie za murami ciągną olbrzymią figurę - nie odyńca, na którego kształt został wykonany taran Ragnarssonów, ale gigantycznego konia. Drewnianego konia. Jaki sens budować konia z dre- wna, zastanawia się Shef. Z pewnością nikt nie da się na to nabrać. Istotnie, nikt się nie nabrał. Strzały i pociski wylatywały zza murów, trafiając w konia, w ludzi pchających ciężkie koła. Część z nich odbiła się nie czyniąc żadnej szkody, inne dziesiątkowały ciągnących, ale nie zdołały rozproszyć ani zniechęcić setek nowych wojowników, którzy natychmiast przejmowali obowiązki zabitych towarzyszy. Koń przysunął się do samych murów, górując ponad blankami. Shef wiedział, że to, co się teraz wydarzy, będzie rezultatem konfliktu, który trwał od wielu lat, pochłonął już tysiące istnień 1 pochłonie dalsze tysiące. Coś mówiło mu także, że te wypadki będą fascynować ludzi przez cale pokolenia - ale niewielu pojmie, o co naprawdę chodziło, więc powstanie mnóstwo nieprawdopodobnych domysłów. Nagle w głowie Shefa odezwał się głos, który chłopak słyszał już wcześniej. Głos, który ostrzegał go przed nocną bitwą nad Stour. Tym razem również przemówił w jego umyśle z wyraźną nutą rozbawienia, nie pozbawioną jednak troski. - Patrz teraz - odezwał się głos. - Patrz uważnie. Pysk konia otworzył się, język wysunął się i oparł o blanki. A z pyska... Thorvin potrząsał jego ramieniem, nieubłaganie ścią- gając z wyrka. Shef usiadł, nadal usiłując rozwikłać zna- czenie snu. - Czas wstawać - powiedział Thorvin. - Czeka cię ciężki dzień. Mogę jedynie mieć nadzieję, że dożyjesz zachodu. Archidiakon Erkenbert siedział w swoim pokoiku na wieży, wysoko ponad główną nawą katedry. Przysunął bliżej świecznik. Tkwiły w nim trzy świece, wszystkie wykonane z najlepszego pszczelego wosku, nie śmierdzące łojem i dające jasne światło. Erkenbert spojrzał na nie z upodobaniem, po czym wyciągnął gęsie pióro z kałamarza. To, co zamierzał zrobić, nie było proste, wymagało mozol- nej pracy, a efekty mogły być mało zadowalające. Przed diakonem leżała sterta welinowych zwitków, zapisanych, pokreślonych i zapisanych na nowo. Mężczyzna ujął pióro, przygotował sporą kartę świeżego, czystego welinu i napisał: De parochia ąuae dicitur Schirlam desunt nummi XLVIII " " " Fulford " " XXXVI Haddinatunus " " LIX Lista ciągnęła się długo. Wreszcie mężczyzna podkreślił zapis nie zapłaconych dzierżaw grubą linią, wziął głęboki oddech i przystąpił do wyczerpującej umysł czynności dodawania liczb. - O eto et sex -mruczał pod nosem - ąuattuordecim. Et novo, sunt... viginta tres. Et septem. - Aby sobie ułatwić zadanie, rysował małe kreski na luźnej karcie, przekreślając je, gdy doszedł do dziesięciu. Zaczął też, przesuwając palcem po liście, stawiać mały znaczek pomiędzy XL a VIII, między L a IX, aby tym lepiej pamiętać, które cyfry należy dodawać, a które zostawiać. Nareszcie dobrnął do końca pierwszego obliczenia, pewnym ruchem zapisał CDXLIX, po czym znów zaczął liczyć od góry karty, tym razem dodając cyfry, które wcześniej pominął. - Quaranta et triginta sunt septuaginta. Et ąuinąuagin- ta. Centum et viginta. Nowicjusz, który po paru minutach skromnie wsunął się do komnaty, żeby sprawdzić, czy nie jest potrzebny, pełen respektu wrócił do swych towarzyszy. - Powtarza liczby, których nigdy nie słyszałem - oz- najmił. - To cudowny człek - odezwał się jeden z czarnych mnichów. - Oby Pan sprawił, aby taka znajomość czar- nych kunsztów nie przyniosła mu żadnej szkody. - Duo milia ąuattuor centa nonaginta - powiedział Erkenbert, zapisując jednocześnie: MMCDXC. Obok siebie leżały teraz dwie liczby: MMCDXC oraz CDXLIX. Znowu minęło kilka minut intensywnego kreślenia i poprawiania. Wreszcie miał gotowy wynik: MMCMXXXIX. Teraz dopiero zaczynały się prawdziwe trudności. To była suma zaległych dzierżaw za jeden kwartał. Ile pieniędzy straci Kościół, jeżeli Bóg dopuści, aby plaga wikingów ciążyła na grzbietach Jego owieczek przez okrągły rok? Wielu ludzi, nawet spośród arithmeticusów, poszłaby łatwiejszą drogą i czterokrotnie dodała do siebie tę samą liczbę. Erkenbert jednak stawiał się wyżej ponad takimi wykrętnymi sposo- bami. Z drobiazgową dokładnością przygotował się do najbardziej złożonej procedury, do najtrudniejszego spośród wszystkich diabelskich kunsztów: mnożenia rzymskich cyfr. Skończywszy, pełen niedowierzania wpatrywał się w wy- nik. Mimo sporego doświadczenia nigdy jeszcze nie spotkał się z tak olbrzymią sumą. Powoli, trzęsącymi się palcami, zgasił świece. Za oknem szarzał już świt. Po jutrzni będzie musiał spotkać się z arcybiskupem. Straty byłyby zbyt wielkie. Nie wolno do nich dopuścić. Daleko, sto pięćdziesiąt mil na południe, światło budzą- cego się poranka padło na powieki kobiety, wtulonej w puchowy materac, chroniącej się przed zimnem pod stosem wełnianych kocy. Kobieta poruszyła się, drgnęła. Jej dłoń trafiła na ciepłe, nagie udo mężczyzny leżącego obok. Wzdrygnęła się, jak gdyby dotknęła łusek żmii. To mój przyrodni brat, pomyślała chyba po raz tysięcz- ny. Syn mojego własnego ojca. Żyjemy w śmiertelnym grzechu. Ale jak mogę im to powiedzieć? Nie mogę się zwierzyć nawet kapłanowi, który nas zaślubił. Alfgar powiedział mu, że zgrzeszyliśmy cieleśnie podczas ucieczki od wikingów, i że teraz modli się do Boga o wybaczenie i odkupienie w naszym związku. Wszyscy myślą, że jest jak święty. A królowie Mercji i Wessexu z zapartym tchem słuchają jego opowieści o zbrodniach wikingów, o tym, co zrobili jego ojcu, o tym, jak przedarł się do obozu wroga, aby mnie uwolnić. Uważają go za bohatera. Mówią, że uczynią go aldermanem i nadadzą mu własną prowincję, że przywiozą z Yorku jego biednego, umęczonego ojca, który nadal broni się przed poganami. Co się stanie, gdy ojciec ujrzy nas razem. Gdyby Shef żył... Na przypomnienie tego imienia, podobnie jak poprzed- niego ranka, łzy popłynęły spod zamkniętych powiek Godivy, skapując na poduszkę. Shef maszerował błotnistą uliczką pomiędzy szeregami szałasów, wzniesionych przez wikingów dla ochrony przed zimową pogodą. Halabardę trzymał opartą na ramieniu, na dłoniach miał metalowe rękawice, ale hełm został w kuźni Thorvina. Jak się dowiedział, regulamin holmgangu nie zezwalał na noszenie kolczug ani hełmów. Pojedynek był sprawą honorową, więc nie należało myśleć o drobnos- tkach, takich jak przeżycie czy zabicie przeciwnika. Co nie oznaczało, że w holmgangu nie można zginąć. W walce brały udział cztery osoby. Dwaj przeciwnicy kolejno zadawali ciosy, przed którymi bronili ich sekun- danci z tarczami. Ich zadaniem było trzymać tarczę i wy- chwytywać na nią uderzenia. Życie walczącego zależało więc od zręczności sekundanta. Shef takowego nie posiadał. Brand i cała jego drużyna jeszcze nie wrócili. Thorvin nerwowo szarpał brodę i w zde- nerwowaniu uderzał młotem o ziemię, ale jako kapłan Drogi nie mógł uczestniczyć w walce. Gdyby zgłosił swą kandydaturę, sędziowie z pewnością by ją odrzucili. To samo dotyczyło Ingulfa, mistrza Hunda. Jedyną osobą, którą mógł poprosić na sekundanta, był Hund. Rozważywszy ten pomysł, Shef doszedł do wniosku, że Hund - skoro tylko zorientuje się w sytuacji - sam zaofiaruje się z pomocą. Uprzedził go więc, wybijając mu to z głowy. Pomijając wszystko inne, chłopak był pewien, że w krytycznym momencie, gdy ostrze miecza zacznie opadać, Hund spostrzeże czaplę na bagnie albo traszkę w mokradle i prawdopodobnie przyczyni się do śmierci ich obu. - Sam sobie poradzę - oznajmił kapłanom Drogi, którzy schodzili się, by mu udzielać rad, zresztą ku jego wielkiemu zdumieniu. - Nie po to przemówiliśmy za tobą do Wężowego Oka i uchroniliśmy cię przed zemstą Ivara - odezwał się ostro Farman, kapłan Freyra, słynny ze swych wędrówek w innych światach. - Tacy jesteście pewni ścieżek losu? - zapytał Shef i kapłani nie znaleźli na to odpowiedzi. Jednak prawdę mówiąc, kiedy szedł na miejsce holm- gangu, nie martwił go sam pojedynek. Martwiło go to, czy sędziowie pozwolą mu rozegrać walkę bez sekundanta. Jeżeli nie, zostanie po raz drugi w życiu zdany na łaskę vapna takr, zbiorowego osądu wojowników armii. Na samo wspomnienie zgiełku i szczęku broni, które towarzy- szyły wyrokowi, poczuł, jak jelita skręcają mu się w supeł. Przeszedł przez bramę w palisadzie i wydostał się na zdeptaną łąkę przy rzece, gdzie zgromadziła się już cała armia. Gdy się zbliżał, rozległ się szmer głosów. Tłum rozstąpił się, aby dać mu przejść. W centrum znajdował się pierścień wytyczony przez wierzbowe witki, szeroki zaledwie na dziesięć stóp. - Tradycja każe, by holmgang odbywał się na wyspie pośrodku strumienia - tłumaczył mu Thorvin. - Kiedy jednak w pobliżu nie ma nic odpowiedniego, można posłużyć się symbolem. W holmgangu nie wolno stosować uników. Walczący stoją naprzeciw siebie i uderzają, póki jeden z nich nie padnie martwy. Albo stanie się niezdolny do walki, złoży okup, rzuci broń na ziemię czy wystąpi poza oznakowany obszar. Ostatnie dwie możliwości są równoznaczne z oddaniem się na łaskę przeciwnika, który może zażądać śmierci bądź okaleczenia. Jeżeli walczący okaże się tchórzem, sędziowie z pewnością zażądają jednej z tych dwóch rzeczy, jeśli nie obu. Shef spostrzegł, że jego wrogowie już stoją przy wierz- bowych gałązkach. Hebrydyjczyk, któremu wybił zęby, a który nazywał się Magnus, trzymał w dłoni nagi miecz, tak wypolerowany, że węże wyobrażone na klindze zdawały się pełzać i wić w mętnym, szarym świetle. Obok Hebrydyj- czyka zajął pozycję jego sekundant: wysoki, pokryty bliz- nami, potężnie wyglądający mężczyzna w średnim wieku. Trzymał pokaźnych rozmiarów tarczę z malowanego drew- na, opatrzoną w metalowe brzegi i takiż guz. Shef przy- glądał im się przez moment, po czym ostentacyjnie rozejrzał się w poszukiwaniu sędziów. Serce załomotało mu mocno, gdy na pierwszy rzut oka, w grupce czterech mężczyzn nieomylnie rozpoznał sylwetkę Sopla Lodu. Jego wróg wciąż miał na sobie szkarłatno- -zielony strój, ale srebrny hełm odłożył na bok; blade oczy o niewidocznych brwiach i rzęsach spoglądały prosto w źre- nice chłopaka. Tym razem Ragnarsson nie patrzył podejrzli- wie, zareagował za to rozbawieniem i pogardą na niekontro- lowany paroksyzm strachu Shefa oraz jego natychmiastową próbę przywołania na twarz bardziej obojętnego wyrazu. Ivar ziewnął, przeciągnął się i odwrócił. - Rezygnuję z sędziowania tego przypadku - powie- dział. - Mam z tym kogucikiem kilka rachunków do wyrównania. Nie chcę, by mógł mówić, że wykorzystałem sytuację i rozstrzygnąłem sprawę na jego niekorzyść. Zostawiam jego śmierć Magnusowi. Wśród najbliżej stojących rozległ się szmer aprobaty. Słyszeć się dało także falę szeptu, gdy zaczęto przekazywać informację bardziej oddalonym gapiom. Shef ponownie zdał sobie sprawę, że wszystkie działania armii podlegają kolektywnemu osądowi. Zawsze dobrze było mieć opinię publiczną po swojej stronie. Po odejściu Ivara w radzie sędziów pozostało trzech mężczyzn, najwyraźniej doświadczonych wojowników, dobrze uzbrojonych, o karkach, pasach i ramionach połyskujących od srebra, które miało świadczyć o ich pozyqi. W środkowym Shef rozpoznał Halvdana Ragnarssona, najstarszego z braci. Miał on opinię mężczyzny okrutnego, rzucającego się do walki bez powodu - nie tak mądrego, jak jego brat Sigurth, ani tak przerażającego, jak jego brat Ivar, ale na pewno kogoś, kto nie okaże litości człowiekowi niegodnemu miana wojownika. - Gdzie jest twój sekundant? - spytał Halvdan, marszcząc brwi. - Nie potrzebuję sekundanta - odparł Shef. - Musisz go mieć. Nie można walczyć w holmgangu bez tarczy i tarczownika. Jeżeli stajesz przed nami sam, oddajesz się tym samym na łaskę swojego przeciwnika. Magnus, co chcesz z nim zrobić? - Powiedziałem, że nie potrzebuję sekundanta! -Tym razem Shef krzyknął głośniej, wystąpił naprzód i wbił koniec halabardy w ziemię. - Tarczę mam. - Uniósł lewe ramię, do którego przypasał prostokątny ochraniacz, sze- roki na stopę, mocno przytwierdzony do łokcia i nadgars- tka, a wykonany w całości z żelaza. - Nie walczę mieczem i drewnianym puklerzem, ale tym i tym. Nie potrzebuję sekundanta. Jestem Anglikiem, nie Duńczykiem! Tłum odpowiedział głośnym pomrukiem - pomrukiem z nutką rozbawienia. Armia uwielbiała przedstawienia, Shef dobrze o tym wiedział. Mogli nagiąć reguły gry, jeżeli spodziewali się zobaczyć coś atrakcyjnego. Wojownicy poprą każdego, kto wykaże się dostatecznym tupetem. - Nie możemy przyjąć tej propozycji - odezwał się Halvdan do dwójki sędziów. - Zgadzacie się ze mną? Zamieszanie z tyłu, ktoś przepycha się w stronę kręgu, by zająć miejsce obok Shefa przed sędziami. Następna potężna, mocarnie wyglądająca postać, odziana w srebro. Hebrydyjczycy zmarszczyli brwi. Wstrząśnięty Shef roz- poznał swojego ojca, Sigvartha. Sigvarth popatrzył na syna, po czym zwrócił się w stronę sędziów. Umięśnione ramiona rozpostarł w pojednawczym geście. - Chcę wystąpić jako sekundant tego człowieka. - Czy prosił cię o to? - Nie. - Jaka jest wiec twoja rola w tej sprawie? - Jestem jego ojcem. Kolejny pomruk wśród tłumu, pełen narastającego podniecenia. Wojownicy w zimowym obozie nudzili się i marzli. To była najlepsza rozrywka, jaka ich spotkała od czasu nieudanego ataku na York. Podobnie jak dzieci, żołnierze armii bardzo troszczyli się o to, żeby przed- stawienie nie skończyło się za szybko. Zaczęli przepychać sie bliżej, nadstawiać ucha i przekazywać wiadomości kolegom z tyłu. Ich postawa zrobiła wrażenie na sędziach: musieli nie tylko wydać właściwą decyzję, ale również właściwie wyczuć nastrój tłumu. Gdy trzej mężczyźni zaczęli się cicho naradzać, Sigvarth obrócił się w stronę Shefa. Podszedł bliżej, nachylił się trochę i przemówił błagalnym tonem: - Posłuchaj, chłopcze. Już raz się mnie wyparłeś, kiedy byłeś w kłopotach. To dowiodło twojej odwagi, muszę to przyznać. Ale zobacz, ile to cię kosztowało. Straciłeś oko. Nie rób tego znowu. Przykro mi z powodu tego, co stało się z twoją matką. Gdybym wiedział, że ma syna takiego, jak ty, nigdy bym tego nie zrobił. Wielu ludzi opowiadało mi o tym, czego dokonałeś podczas oblężenia, przy taranie. W armii wciąż jeszcze huczy na ten temat. Jestem z ciebie dumny. Pozwól mi trzymać tarczę dla ciebie. Robiłem to już kiedyś. Jestem lepszy niż Magnus, lepszy niż jego sekundant Kolbein. Mając mnie za tarczow- nika możesz się niczego nie bać. A przecież już raz przewróciłeś tego hebrydyjskiego głupca, wziąłeś go z kom- pletnego zaskoczenia. Zrób to znowu! Wspólnie wykoń- czymy tę dwójkę. Chwycił syna za ramię. Jego oczy błyszczały z pod- niecenia, widniała w nich mieszanina dumy, zakłopotania i czegoś jeszcze - żądzy sławy, jak to ocenił Shef. Nikt nie może przez dwadzieścia lat być zwycięskim wojownikiem, jarlem, dowódcą oddziałów, jeżeli w sercu nie ma potrzeby przebywania na szczycie, zawsze na oczach wszystkich, przekreślania losu jednym ciosem miecza. Shef poczuł, jak nagle ogarnia go spokój i opanowanie. Mógł nawet za- stanowić się nad sposobem, w jaki sposób pozwolić ojcu zachować twarz, odrzucając jednocześnie jego propozycję. Wiedział już, że jego najgorsze obawy się nie sprawdzą. Sędziowie pozwolą mu walczyć samemu. Gdyby teraz zmienił zdanie, armia straciłaby dla niego całe zaintereso- wanie i poparcie. Shef odsunął się lekko, nie pozwalając ojcu na objęcie go ramionami. - Dziękuję jarlowi Sigvarthowi za ofertę trzymania mojej tarczy w tym hobngangu. Między nami jest jednak przelana krew, on wie, czyja. Wierzę, że popierałby mnie lojalnie w tej sprawie, a jego pomoc oznaczałaby wiele dla tak młodego człowieka, jak ja. Straciłbym jednak drengs- kapr przyjmując tę propozycję. Shef użył słowa oznaczającego honor, przymioty wojow- nika - słowa, które stosowano, aby oznajmić, że jest się ponad wszelkimi błahostkami, że nie dba się o własny pożytek. Gdy ktoś odwołał się do drengskapru, jego przeciwnik nie mógł okazać się gorszy. - Powtarzam: mam tarczę, mam broń. Jeżeli to nie wystarczy, tym lepiej dla Magnusa. Ja mówię, że wystarczy aż nadto. Walka rozstrzygnie, czy się mylę, czy nie. Halvdan Ragnarsson spojrzał na dwóch współsędziów. Zobaczywszy, że kiwają głowami, również uczynił gest zgody. Dwaj Hebrydyjczycy natychmiast weszli w obręb wytyczonego kręgu i zajęli pozycje ramię przy ramieniu: wiedzieli, że wahanie lub przeciąganie dyskusji zrobiłoby złe wrażenie na armii. Shef stanął naprzeciwko, zobaczył, że dwaj młodsi sędziowie zajmują miejsca po bokach, a Halvdan, stojąc w środku, powtarza reguły walki. Kątem oka dostrzegł Sigvartha. Jarl wciąż nie ruszał się z miejsca. U jego boku pojawił się młody człowiek, którego Shef widział już wcześniej - ten z wystającym, końskim zębem. Hjórvarth Jarlsson, stwierdził beznamiętnie. Jego przyrodni brat. Tuż za ojcem i synem stał szereg mężczyzn z Thor- vinem pośrodku. Mimo starań, by skupić się na przemowie Halvdana, chłopak zdołał zauważyć, że każdy z nich ma na szyi srebrny amulet, tak ułożony, by wszyscy dobrze go widzieli. Thorvin zadbał o to, by w razie czego mogli się wypowiedzieć ludzie darzeni powszechnym szacunkiem. - ...walczący muszą uderzać na zmianę. Jeśli któryś z was spróbuje zadać cios po raz drugi, nawet chcąc wykorzystać nieuwagę przeciwnika, złamie reguły holmgan- gu i będzie musiał poddać się wyrokowi sędziów. A nie będzie on łagodny! Tak więc, zaczynajcie. Magnus, jako strona poszkodowana, będzie uderzał pierwszy. Halvdan odsunął się, patrząc czujnie, z mieczem w ręce, aby zablokować każdy niedozwolony cios. Shef znalazł się nagle pośrodku wielkiej ciszy, twarzą w twarz z dwójką wrogów. Przesunął halabardę do przodu, celując prosto w twarz Magnusa. Lewą ręką uchwycił broń tuż pod masywnym, złożonym ostrzem. Prawą dłoń trzymał opuszczoną, gotowy w każdej chwili uchwycić drzewce i zablokować bądź odparować dowolny cios. Magnus zmarszczył brwi, zdając sobie sprawę, że musi teraz przesunąć się w którąś stronę, zdradzając tym samym kierunek ataku. Zrobił dwa kroki, w przód i w prawo, stając tuż przy linii, którą wyrysował w błocie Halvdan, oddzielając w ten sposób walczących. Uderzył z góry, wyprostowaną ręką, celując w głowę - najbardziej podstawowy cios. Chce jak najszybciej z tym skończyć, pomyślał Shef. Uderzenie było bezlitosne i szybkie jak błyskawica. Chłopak poderwał lewe ramię, wyłapując cios w sam środek żelaznego ochraniacza. Miecz odbił się z brzękiem. Klinga zostawiła na och- raniaczu matową rysę i wklęśnięcie przez całą jego długość. Co stało się z ostrzem miecza, o tym Shef, jako kowal, wolał nawet nie myśleć. Magnus cofnął się daleko za linię, a do przodu wystąpił Kolbein z nastawioną tarczą. Shef obiema rękami uniósł halabardę powyżej prawego ramienia, podszedł do linii i pchnął prosto w serce Magnusa, nie zwracając uwagi na osłaniającą go tarczę. Trójkątne ostrze przebiło lipowe drewno niczym ser, ale w tym samym momencie Kolbein podrzucił puklerz do góry, tak że ostry czub minął policzek Magnusa, nie czyniąc mu szkody. Shef szarpnął mocno, przekręcił drzewce w dłoni, szarpnął znowu i uwolnił broń wśród trzasku łamanego drewna. W błękitno malowanej tarczy zionęła teraz szeroka dziura. Kolbein i Magnus wymienili posępne spojrzenia. Magnus ponownie wystąpił naprzód, rozumiejąc, że nie może uderzać od strony ochraniacza. Zamachnął się z dru- giej strony, nadal jednak mierząc w głowę, wciąż sądząc, że człowiek bez prawdziwego miecza i tarczy musi znajdować się w niekorzystnej sytuacji. Nie zmieniając uchwytu, Shef przesunął w bok ostrze halabardy, wyłapując cios opada- jącej klingi nie siekierą, ale grubym jak kciuk żelaznym hakiem. Miecz wyfrunął z dłoni Magnusa, lądując daleko za linią po stronie Shefa. Wszystkie oczy zwróciły się na sędziów. Shef cofnął się o krok, potem jeszcze o jeden, utkwił wzrok w niebo. Wśród widzów, do których dotarło wreszcie, co właś- ciwie się wydarzyło, przeszedł szmer uznania. Szmer ten narastał w miarę jak żywo zainteresowana publiczność zaczęła zdawać sobie sprawę z możliwości halabardy i z problemu, przed jakim stanęli Hebrydyjczycy. Magnus z kamienną twarzą wystąpił naprzód, odzyskał ostrze, zawahał się, po czym szybko zasalutował bronią i wrócił na swoją stronę linii. Tym razem Shef zadał cios znad lewego ramienia i uderzył niczym drwal powalający drzewo, lewą dłonią przesuwając w dół styliska, mobilizując wszystkie siły i całą moc siedmiu stóp metalu podtrzymujących roz- pędzone, długie prawie na dwie stopy ostrze. Kolbein skoczył szybko i bez wahania, zasłaniając swojego partne- ra i unosząc tarczę wysoko ponad głowę. Siekiera prze- rąbała się przez drewno, zmieniła lekko kierunek na metalowej krawędzi i odpłatała ze dwie stopy tarczy, po czym z mlaśnięciem wbiła się w błotnisty grunt. Shef wyszarpnął ją szybko, po czym przybrał obronną pozycję. Kolbein spojrzał na połówkę tarczy wciąż przypasaną do swego ramienia, szepnął coś do Magnusa. Halvdan Ragnarsson, niewzruszony, zbliżył się, podniósł strzaskany owal drewna i odrzucił go na bok. - Tarcze można wymieniać jedynie za zgodą obu stron - zauważył. - Uderzaj. Magnus zrobił krok do przodu, a w jego oczach błysnęło coś na kształt rozpaczy. Uderzył nagle, bez ostrzeżenia, na wysokości kolan. Szermierz przeskoczyłby nad klingą albo przynajmniej by usiłował - cios został zadany odrobinę powyżej wysokości, na którą człowiek spodziewałby się doskoczyć. Shef przesunął lekko prawą rękę i zablokował uderzenie za pomocą wzmocnionego metalem drzewca halabardy. Ledwo Magnus zdołał schro- nić się za tarczą swego partnera, chłopak skoczył w przód i pchnął z dołu, z wysuniętym do przodu hakiem. Żelazo z głuchym łoskotem wbiło się w resztki tarczy. Tym razem na jego drodze znalazło się nie tylko drewno. Kolbein z niedowierzaniem wpatrywał się w długi na stopę szpikulec, który przeszedł przez tarczę i jego przedramię, rozdzielając kość łokciową i ramieniową. Shef z kamienną twarzą przesunął rękę pod głowicę halabardy, uchwycił mocno i szarpnął. Kolbein zachwiał się na nogach, postawił stopę poza linią, po czym odzyskał równowagę i wyprostował się, z twarzą pobladłą z szoku i bólu. Widząc, jak jeden z walczących przekracza linię, tłum zawrzasnął jednym głosem, po czym wybuchnął tumultem okrzyków. - Walka skończona, wyszedł za znak! - Uderzył sekundanta! - Celował w Magnusa. Skoro sekundant podsunął ramię... - Pierwsza krew dla kowala, to rozstrzyga wszystkie zakłady! - Przerwać walkę, przerwać walkę - zawołał Thorvin. Zagłuszył go jednak mocny głos Sigvartha: - Niech walczą dalej! To wojownicy, a nie małe dziewczynki, które płaczą na widok zadrapania. Shef rozejrzał się, zobaczył jak Halvdan, poważny lecz zafascynowany, gestem każe walczyć dalej. Kolbein, trzęsąc się cały, zaczął mocować się z klamrami bezużytecznej tarczy, najwyraźniej nie będąc w stanie trzymać jej dłużej. Magnus także pobladł. Z każdym dotychczasowym ciosem halabardy ledwie o włos unikał śmierci. Teraz nie miał już żadnej ochrony. Nie mógł jednak ani uciec, ani się poddać. Gryząc pobielałe wargi, wystąpił naprzód z odwagą rozpaczy, uniósł miecz i ciął prosto, od góry. W normalnych warunkach każdy wojownik mógłby uniknąć takiego ciosu, nawet o tym nie myśląc; w holmgangu jednak należało stać nieruchomo. Po raz pierwszy w tym pojedynku Shef przekręcił lewą ręką, by z całej mocy odparować uderzenie siekierą halabardy. Oba ostrza spotkały się w pół drogi. Klinga miecza odskoczyła w bok, wytrącając Magnusa z równowagi. Hebrydyjczyk odzyskał ją szybko, spoglądając na swą broń. Nie pękła, ale została przecięta wzdłuż i mocno wygięta. - Miecze mogą zostać wymienione - zaintonował Halvdan - jedynie za zgodą obu stron. Twarz Magnusa skurczyła się z rozpaczy. Usiłował się wyprostować, by z godnością przyjąć śmiertelny cios. Kolbein przysunął się kawałek do przodu, trzymając się za łokieć zdrową ręką. Shef spojrzał na ostrze halabardy, przeciągnął kciukiem po świeżej szczerbie. Wystarczy trochę pracy z pilnikiem, pomyślał. Jego broń nazywała się Zemstą Niewolnika. Walczył, ponieważ jego przeciwnik zabił niewolnika. Teraz nadszedł czas zemsty, za tego zabitego i bez wątpienia za wielu innych. Ale przecież uderzył Hebrydyjczyka nie dlatego, że ten zamordował niewolnika, ale dlatego, że on, Shef, chciał go dla siebie. Chciał się dowiedzieć czegoś o maszynach, które niewolnik robił. Zabicie Magnusa nie przywróciłoby tej wiedzy. A zresztą i tak już wiedział więcej. Pośród kompletnej ciszy Shef cofnął się, wbił halabardę ostrzem w błoto, odwiązał ochraniacz i rzucił go na ziemię. Obrócił się w stronę Halvdana i zawołał głośno, tak by usłyszała go cała armia: - Poddaję ten holmgang i oczekuję werdyktu sędziów. Żałuję, że w gniewie uderzyłem Magnusa Ragnaldssona, wybijając mu dwa zęby. Jeżeli zwolni mnie od holmgangu, proponuję mu grzywnę za tamtą szkodę i za zranienie jego partnera Kolbeina, prosząc jednocześnie o przyjaźń i popar- cie w przyszłości. Jęki rozczarowania zmieszały się z krzykami aprobaty. W tłumie zawrzało; zwolennicy dwóch przeciwstawnych poglądów już zaczynali się przepychać. Halvdan i sędziowie zebrali się na naradę, po kilku minutach dopuszczając do niej także obu Hebrydyjczyków. W końcu osiągnęli poro- zumienie. Powoli zapadała cisza. Widzowie chcieli usłyszeć decyzję, by móc ją zaaprobować. Shef nie czuł strachu, nie naszło go przypomnienie ostatniego razu, kiedy to stał czekając na werdykt Ragnarssona. Wiedział, że właściwie ocenił nastrój tłumu, i że sędziowie nie ośmielą się postąpić wbrew woli armii. - Wszyscy trzej sędziowie doszli do wniosku, że ten holmgang został rozegrany dobrze i sprawiedliwie, bez ujmy dla któregoś z przeciwników, i że Shef... - Mówca walczył z angielskim imieniem, nie mogąc go wypowie- dzieć. - ...Skjef, syn Sigvartha, miał prawo oddać walkę pod osąd w momencie, gdy nadeszła jego kolej uderze- nia. - Halvdan rozejrzał się, po czym powtórzył: - Gdyż była to jego kolej uderzenia. A zatem, skoro Magnus Ragnaldsson również jest przygotowany, by zaakceptować wyrok, ogłaszamy, że ten pojedynek może zostać przerwany bez kary dla którejkolwiek ze stron. Magnus Hebrydyjczyk wystąpił naprzód. - A ja oświadczam, że przyjmuję ofertę Skjefa Sig- varthssona dotyczącą grzywny za szkody wyrządzone mnie i Kolbeinowi Kolbrandssonowi, i oceniam je na pół miarki srebra dla każdego z nas... - Wśród wyspiarzy, których pazerność była przysłowiowa, rozległy się gwizdy i pohuki- wania, jako wyraz dezaprobaty dla niskiej ceny. - ...pod jednym wszelako warunkiem: że Skjef Sigvarthsson w swojej kuźni zrobi dla nas broń taką, jaką dzisiaj walczył, i sprzeda po pół miarki srebra od sztuki. Gdy ten warunek zostanie spełniony, ofiarujemy mu naszą przyjaźń i pełne poparcie. Magnus ruszył naprzód, z szerokim uśmiechem na twarzy, uścisnął dłoń Shefa. Kolbein również pokuśtykał do przodu. W kręgu pojawił się Hund, pochylił się nad skrwawionym i już zapuchniętym łokciem Kolbeina, za- cmokał na widok brudnego rękawa. Sigvarth kręcił się w pobliżu niedawnych przeciwników, usiłując coś po- wiedzieć. Nagle przez gwar przebił się głos zimny niczym lód: - Coś szybko dochodzicie do porozumienia. Jeśli zamierzaliście przerwać walkę, skoro tylko padną dwie krople krwi, powinniście raczej załatwić to na osobności, a nie angażować w to całą armię. Ale powiedz no mi jedną rzecz, koguciku... - Głos Sopla Lodu, który sunął do przodu, z gorejącymi oczami, padał teraz w sadzawkę ciszy. - Co zamierzasz zrobić, by zdobyć moją przyjaźń i pełne poparcie? Co? Bo między nami również jest rozlana krew. Co możesz mi ofiarować w zamian? Shef obrócił się, podnosząc głos, znów nadając mu wyzywające, pogardliwe brzmienie. Chciał, by armia wie- działa, że Ivar znalazł godnego przeciwnika. - Mogę dać ci, Ivarze Ragnarssonie, coś, co już raz próbowałem dla ciebie*zdobyć, skoro sam nie możesz sobie z tym poradzić. Nie, nie myślę o kobiecych spódnicach... - Ivar cofnął się, nie spuszczając wzroku z twarzy Shefa. Shef wiedział, że teraz Ivar go już nie opuści, że nie zapomni go, póki jeden z nich nie padnie martwy. - Nie. Przydziel mi pięciuset ludzi, a ja dam ci coś, czym będziesz mógł się podzielić z nami wszystkimi. Dam ci maszyny mocniejsze od tych, które posiadają chrześcijanie. Broń większą od tej, której użyłem w tej walce. A kiedy już będę miał to wszystko, dam ci coś innego. Dam ci York! Zakończył przemowę głośnym okrzykiem, a cała armia mu towarzyszyła, waląc mieczami o tarcze na znak aprobaty. - Łatwo jest się chwalić - odparł Ivar, spoglądając na Sigvartha, na Hebrydyjczyków, na Thorvina i grupkę jego noszących amulety przyjaciół, którzy otoczyli Shefa, by w ten sposób wyrazić swoje poparcie dla niego. - Ale przyrzekam, że jeśli chwalipięta nie spełni tej obietnicy, gorzko jej pożałuje! Rozdział czwarty X rudno stwierdzić, kiedy nadchodzi świt podczas angiel- skiej zimy - pomyślał Shef. Chmury unosiły się nisko nad ziemią, zalewając równinę strugami deszczu lub deszczu ze śniegiem. Grdziekolwiek znajdowało się słońce, jego światło nie mogło się przebić przez grube zasłony. A Shef pot- rzebował światła dla swoich ludzi, potrzebował go, by widzieć Anglików. Do tego czasu wszyscy musieli czekać. Obolałe ciało chłopaka ocierało się o warstwę nasiąk- niętej potem wełny, która była jego tuniką, i o sztywną, wygotowaną skórę, która stanowiła jedyną zbroję, jaką zdołał dotychczas wysłużyć. Teraz, po godzinach mozolnej harówki, wilgotna tkanina przyprawiała go o dreszcze. Najbardziej pragnąłby zdjąć z siebie wszystko i owinąć się suchym płaszczem. Ludzie w ciemnościach za nim musieli czuć się tak samo. A przecież każdy z nich powinien myśleć tylko o jednej rzeczy i wykonywać jeden tylko obowiązek, bez względu na to, jak bardzo zmęczyła ich już jego monotonia. Jedynie Shef nosił w umyśle obraz rzeczy, które mają się wydarzyć, wizję fragmentów, które muszą się połączyć w całość. Tylko on przewidywał setki spraw, które mogą się nie powieść. Shef nie obawiał się śmierci ani okaleczenia, nie bał się bólu, wstydu ani niesławy - zwykłych niebez- pieczeństw, o których pozwala zapomnieć zgiełk walki, i podniecenie, i szał bitewny. On obawiał się tego, co nieprzewidywalne, niespodziewane: złamanej szprychy koła, śliskich liści, nieznanej maszyny. Doświadczonemu jarlowi piratów niewątpliwie wydało- by się, że Shef dotychczas popełniał same błędy. Jego ludzie zostali zgromadzeni, ale byli zziębnięci, zmęczeni, zesztywniali i niepewni swej przyszłości. To jednak miała być bitwa zupełnie inna od dotych- czasowych. O jej losach przesądzi nie to, jak ludzie się czują, ani to, jak walczą. Byle tylko każdy zrobił to, co do niego należy, nic więcej nie będzie się liczyło. Ta walka odbędzie się niczym oranie pola albo karczowanie pniaków. Bez chwały, bez bohaterstwa. W oddali błysnęło coś jakby iskra. Rzeczywiście. Cały snop iskier, rosnące jęzory płomieni, pojawiające się w róż- nych miejscach. Widać już było zarysy budynków, nad dachami zaczynał unosić się dym, rozwiewany wiatrem. Ogień oświetlił długą linię muru oraz bramę, którą Rag- narssonowie usiłowali sforsować dwa tygodnie temu. Na całej długości wschodniej ściany ludzie podpalali chaty. Kłęby dymu buchały pod niebo, wojownicy pędzili naprzód z przygotowanymi drabinami - nagłe starcie, świst strzał, dźwięk rogów, nowi wojownicy zastępują wycofujących się towarzyszy. Hałas, płomienie i ataki nie czyniły jednak żadnej szkody. Wkrótce angielscy wodzowie zorientują się, że to tylko fałszywy alarm i zwrócą uwagę gdzie indziej. Shef zapamiętał jednak z Emneth rozpaczliwą powolność i zamieszanie; w szeregach Anglików to, co myślą wodzowie, nie miało większego znaczenia. Zanim dowódcy przekonają swoich ludzi, by nie wierzyli temu, co widzą ich oczy, bitwa powinna już dobiec końca. Ogień, dym. Wojenne rogi na blankach trąbiły na alarm, naprzeciwko na murach zaczynały się już jakieś ruchy. Czas zaczynać. Shef obrócił się w prawo i rozmyślnie powoli jął iść wzdłuż linii domów przy północnej ścianie. Halabardę luźno trzymał w dłoni. Powinien odliczyć czterysta po- dwójnych kroków. Kiedy doszedł do czterdziestu, ujrzał wielki, kanciasty kształt pierwszej z wojennych machin. Jej załoga tłoczyła się w wylocie jednej z alejek, dokąd z wielkim trudem przywlokła olbrzymie urządzenie. Chło- pak drzewcem halabardy dotknął człowieka stojącego z przodu - był to Egil ze Skaane. Egil poważnie skinął głową i zaczął maszerować w miejscu, mozolnie licząc pod nosem za każdym razem, gdy jego lewa stopa dotknęła ziemi. To był najtrudniejszy etap przygotowań: namówić dowódców, by zgodzili się robić coś takiego. To się nie mieściło w ich wyobrażeniu o wojnie. W ten sposób nie zachowuje się żaden drengir. Ludzie mogliby się z nich śmiać. A poza tym, kto zdołałby liczyć tak długo? Shef dał Egilowi pięć białych kamyków, po jednym na każdą setkę, i jeden czarny, na ostatnią sześćdziesiątkę. Po pięciuset sześćdziesięciu krokach Egil ruszy naprzód - o ile nie pomyli się w rachubie, a jego ludzie nie zaczną się śmiać. Do tego czasu Shef dotrze do końca swej trasy, zawróci, i znów znajdzie się na swoim stanowisku pośrodku. Nie sądził, by ludzie Egila zaczęli się śmiać. Specjalnie dobrał najsławniejszych pośród wojowników. Godność nieroze- rwalnie wiązała się z ich imionami. Oto rola przywódcy w nowym stylu wojowania, roz- ważał Shef posuwając się naprzód. Dobierać ludzi tak, jak cieśla dobiera belki na szkielet domu. Doliczył do osiem- dziesięciu, zobaczył drugą machinę, dotknął Skulego, ujrzał, jak ten chwyta kamyczki i zaczyna odliczanie, po czym ruszył dalej. Dowódca musi nie tylko dobrać belki, ale i osobiście sprawdzić, czy będą do siebie pasować. Musi być jakaś łatwiejsza metoda, myślał Shef, mijając trzecią i czwartą machinę. Rzymianie ze swoją znajomością liczb nie mieliby z tym żadnego problemu. Chłopak wiedział jednak, że na żadnym kowadle, choćby najtwardszym, nie zdoła wykuć dla siebie tej wiedzy. Trzy drużyny Branda tworzyły załogi kolejnych trzech machin w szeregu. Dalej stało pół tuzina Hebrydyjczyków, każdy ze świeżo wykutą halabardą w dłoni. Dziwni byli ci ochotnicy, którzy się do niego zgłosili. Po holmgangu chłopak poprosił Sigurtha Wężowe Oko 0 pięciuset ludzi. Pod koniec potrzebował najmarniej dwóch tysięcy, nie tylko po to, aby obsadzić załogami machiny 1 stworzyć oddziały dywersyjne, ale przede wszystkim by mieć robotników do gromadzenia drewna, przycinania go do odpowiednich kształtów, wyszukiwania bądź wykuwania olbrzymich gwoździ, wtaczania wielkich konstrukcji pod błotniste wzgórze. Jednak ludzie wykonujący całą tę pracę nie przyszli od Sigurtha, Wara, ani któregokolwiek z Rag- narssonów, którzy po kilku dniach zaczęli trzymać się z daleka. Pochodzili oni z małych drużyn, niezorganizowa- nych obrzeży armii. Większość nosiła amulety Drogi. Shef z niepokojem uświadamiał sobie, że spora część wojowników zaczyna podzielać zdanie Thorvina i Branda co do jego osoby. Na jego temat poczynały krążyć opo- wieści. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, wkrótce przybędzie im jeszcze jedna historia do opowiadania. Doliczywszy do czterystu dwunastu znalazł się przy ostatniej machinie, zawrócił na pięcie i przyśpieszył kroku, rozumiejąc, że rachuba dobiegła już końca. Mrok rzedł coraz bardziej; przy wschodniej ścianie nadal panował zamęt, dym unosił się pod wciąż ciemne niebo. Niespodziewanie w głowie Shefa rozbrzmiała strofa wiersza, angielskiego wierszyka zapamiętanego z czasów dzieciństwa: Gdzie bród u wierzb, drewniany most, Tam królów ród w swych łodziach śpi... Nie, nie tak! To było: Pył wzbił się w niebo, szron pokrył ziemię, zapadła noc - tak brzmiał ten wierszyk... Więc co to za słowa mu się przypomniały? Chłopak zatrzymał się, zgiął się w pół, jak gdyby chwycił go kurcz. Coś strasznego działo się w jego głowie, a on nie miał czasu, by się tym zająć. Zmusił się, żeby ruszyć dalej. Zobaczył, jak nadchodzi Brand. Na twarzy wikinga malowała się troska. - Straciłem rachubę. - Nie szkodzi. Widać już na czterdzieści kroków. Ruszymy, gdy Gummi ruszy ze swoimi. Jest tylko jedna sprawa... - Brand nachylił się wprost do ucha Shefa. - Z tyłów przyszedł jakiś człowiek. Mówi, że Ragnarssonów nie ma za nami. Nie chcieli się podporządkować. - A więc poradzimy sobie sami. Ale mówię ci: Rag- narssonowie czy nie, jeśli nie będą walczyć, nie dopuścimy ich do podziału! - Ruszają. Shef wycofał się do własnej machiny, z lubością wciągnął w nozdrza zapach trocin. Zanurkował do wnętrza, zaczepił ostrze halabardy o złamany gwóźdź, który osobiście wbił zeszłej nocy, stanął na wyznaczonej pozycji przy ostatniej belce, z całej siły pchnął do przodu. Machina z wolna zaczęła sunąć w stronę murów. Angielskim wartownikom wydało się, że to domy zaczęły się ruszać. Jednak nie znajome, przysadziste chaty z plecionki i gliny toczyły się w ich stronę pośród wstającej mgły, ale budowle wysokie niczym dwory tanów, wieże kościołów czy dzwonnice. Tygodniami spoglądali z murów, bacząc na wszystko, co może dostrzec ludzkie oko. Teraz zbliżały się do nich konstrukcje sięgające aż do blanków. Czy to tarany? Czy może ukryte drabiny? Albo też tarcze dla jakichś innych diabelskich wynalazków? Sto łuków napięło się, wypuściło strzały. Bezskutecznie. Na pierwszy rzut oka było widać, że pocisk z krótkiego łuku nie uczyni tym konstrukcjom żadnej szkody. Ale Anglicy mieli przecież lepszą broń. Tan dowodzący obroną północnej bramy, burcząc gniewnie, odesłał blado- licego chłopaka, rekruta w służbie jednego z pomniejszych władców, z powrotem na jego miejsce na blankach. Chwycił też jednego z gońców-niewolników. - Idź na wschodnią wieżę - warknął. - Każ ludziom przy maszynie, żeby strzelali. Ty tam! To samo do zachod- niej wieży. Ty! Wracaj na dziedziniec, powiedz załodze miotacza kamieni, że do północnego muru zbliżają się machiny. Powiedz machiny! Z całą pewnością! Cokol- wiek się dzieje, to nie jest udawany atak. No dalej, ruszajcie. Gdy gońcy rozbiegli, tan skupił uwagę na własnych oddziałach. Część ludzi pędziła po drabinach, by zajmować stanowiska. Ci, którzy zorientowali się już, co się dzieje, krzyczeli i wskazywali palcami na zbliżające się konstrukqe. - Nie rozpraszać się - wrzasnął. - Patrzcie na dół, na litość boską! Czymkolwiek są te konstrukcje, nie można pozwolić, by dotknęły murów. Broń mnichów zniszczy je, gdy tylko dostatecznie się zbliżą! Gdyby w fortecy nadal siedzieli rzymscy żołnierze, myślał Shef, u podstawy murów znajdowałby się głęboki rów, który zagradzałby atakującym drogę. Wieki zanied- bania oraz sterty odpadków wypełniły zagłębienie, tworząc wciąż rosnący, pokryty darnią wał, wysoki na pięć stóp i równie szeroki. Człowiek, który wspiąłby się nań, wciąż by się znajdował kilkanaście stóp poniżej często napra- wianych blanków, więc obecność wybrzuszenia nie wy- dawała się obrońcom niebezpieczna. Prawdę mówiąc, całkowicie bezwiednie stworzyli sobie w ten sposób kolejne zabezpieczenie. Gdy wieża oblężnicza zbliżała się do murów, człowiek z przodu krzyknął nagle, załogi napierające na belki przyśpieszyły krok do truchtu. Machina potoczyła się w przód, napotkała wybrzuszenie, zatrzymała się z dygotem. Natychmiast kilkunastu mężczyzn wyłoniło się zza wieży i ruszyło do przodu. Połowa z nich wznosiła w górę ciężkie, czworokątne tarcze, zasłaniając się przed deszczem strzał. Pozostali mieli ze sobą oskardy i łopaty. Bez słowa zabrali się do kopania kolein na linii wytyczonej przez przednie koła, odrzucając ziemię na bok niczym borsuki. Shef przedarł się pomiędzy ociekającymi potem wo- jownikami i przez cienkie przepierzenie wyjrzał na ze- wnątrz machiny. Cały problem polegał na wadze. Z grub- sza rzecz biorąc wieża składała się z drewnianej konstrukcji na osiem stóp szerokiej, dwanaście stóp długiej i trzydzieści stóp wysokiej, wspartej na sześciu kołach. Całość była raczej niestabilna i dość nieporęczna do obsługi. Dla obrony przed angielskimi machinami dół wieży po bokach wykonano z najcięższych belek, jakie można było znaleźć wśród ruin northumbryjskich domów i kościołów. Dla równowagi należało odciążyć koła w innym miejscu. Wy- bór Shefa padł na front konstrukcji. Deski miały tam grubość tarczy. Groty angielskich strzał przebijały je bez trudu; ich ostrza sterczały po wewnętrznej stronie. Zaledwie kilka cali dalej pracowali ludzie z łopatami, gorączkowo usiłując przedłużyć koleinę o następne dwie stopy. Nareszcie. Gdy Shef odwrócił się, by krzyknąć na wojowników przy belkach, z tyłu rozległ się zbiorowy okrzyk i głuchy odgłos upadku. Shef zakręcił się wokół własnej osi, serce podeszło mu do gardła. Wielka strzała? Jeden z olbrzymich głazów? Nie, nie aż tak źle. Jakiś krzepki Anglik cisnął w dół kamieniem, ważącym najmar- niej pięćdziesiąt funtów. Ciężar przełamał osłonę i runął na przód machiny, druzgocąc deski. Nic poważnego. Na ziemi jednak znalazł się także jakiś człowiek - Eystein leżał z nogą wykrzywioną tuż przed lewym kołem, z otwartymi ustami wpatrując się w górujący nad nim kształt. - Stać! - Ludzie zamarli w bezruchu. Właśnie zbierali siły do ostatecznego wysiłku, który miał pchnąć machinę dokładnie przez zmiażdżoną nogę Eysteina. - Stać. Wyciągnij go, Stubbi. W porządku. Wy z ło- patami - z powrotem pod osłonę. Do roboty, chłopcy, pchnijcie porządnie. Wystarczy! Jesteśmy w domu. Brand, wbij z tyłu kilka palików, żebyśmy nie potoczyli się do tyłu. Opuścić drabiny. Łucznicy na górną platformę. Oddział szturmowy, za mną! Jedna para drabin wyniosła ciężko uzbrojonych wojow- ników dwanaście stóp w górę. Wszyscy dyszeli teraz z wysiłku, ale z podnieceniem parli pod górę. Następne drabiny, kolejne dwanaście stóp. Ktoś podał Shefowi halabardę, zapomnianą w pośpiechu. Chwycił ją, patrząc na ludzi tłoczących się na górnej platformie. Czy są na jednym poziomie z blankami? Tak! Widział pod sobą szczyt murów, niewiele niżej niż na długość kolana. Stojący tam Anglik strzelał w górę z łuku. Grot trafił na przerwę pomiędzy deskami, brzechwa zagrzechotała o drewno, po czym ugrzęzła, zatrzymała się zaledwie o cal od zdrowego oka Shefa. Chłopak odłamał strzałę, odrzucił ją. Ludzie byli już gotowi, czekali na sygnał. Shef przyłożył ostrze halabardy do liny i ciął. Zwodzony most natychmiast zaczął opadać w dół, najpierw powoli, potem z rozmachem niczym wielki młot: jego przednią krawędź obciążono workami z piaskiem. Rozległ się głuchy łoskot, chmura piasku z pękniętego worka rozwiała się z wiatrem. Z góry dochodził jęk cięciwy; to łucznicy starali się oczyścić blanki. W końcu dało się słyszeć głośne stęknięcie; na pomoś- cie pojawiła się olbrzymia postać Branda z uniesionym toporem. Shef skoczył za nim, ale w tym samym momen- cie od tyłu złapały go czyjeś ramiona. Chłopak spojrzał przez ramię i ujrzał Ulfa, statkowego kucharza, najpotęż- niejszego mężczyznę we wszystkich trzech załogach, nie licząc Branda. - Brand powiedział, że ty nie. Kazał ci na początku trzymać się z daleka. Ludzie parli naprzód: najpierw doborowy oddział szturmowy, potem reszta załogi. Nadciągali nieprzerwanym strumieniem, wspinając się po drabinach i biegnąc po- mostem. Następnie pojawili się wojownicy, którzy pra- cowali łopatami. Shef wił się w uścisku Ulfa, majtał nogami w powietrzu. Słyszał szczęk broni, jęki i bitewne okrzyki. Gdy na drabinach pojawili się obcy ludzie z innych załóg, Ulf zwolnił uścisk. Shef skoczył na pomost, wybiegł na zewnątrz, i zobaczył wreszcie, jak działa jego plan. W szarym świetle poranka olbrzymie machiny na oczyszczonym pasie ziemi pomiędzy murami a miastem zewnętrznym wyglądały niczym potężne zwierzęta, które dowlokły się tu, by umrzeć. Ta musiała zgubić koło albo złamać oś na nierównym terenie; może wjechała w stary dół kloaczny. Druga, ta, którą prowadzili Hebry- dyjczycy, pomyślnie dotarła do murów. Pomost wciąż wspierał się o blanki, właśnie pędziła po nim kolejna grupa ludzi. Następna nie miała tyle szczęścia. Załoga przecięła linę i most opadł o stopę za blisko. Zwieszał się teraz bezwładnie, niczym olbrzymi jęzor wystający z bezokiej twarzy. Między nim a podstawą ściany leżały ciała w kolczugach. Shef cofnął się, by dać przejście kolejnej fali atakujących, po czym zaczął liczyć. Trzy wieże nie dotarły do ściany, dwie dotarły, ale ludzie z nich nie zdołali przedostać się na blanki. A więc w najlepszym wypadku pięć machin spełniło zadanie. Powinno wystarczyć. Gdyby ruszali się wolniej, straciliby dużo więcej. Albo gdyby nie zaatakowali wszyscy naraz. W tym musi być jakaś prawidłowość. Jak to powiedzieć? Może: Hóggva ekki hyggiask. Uderzaj i nie myśl. Jeden potężny cios, a nie seria drobnych. Brand uznałby to za dobrą zasadę, gdyby mu ją wytłumaczyć. Shef spojrzał w górę i ujrzał na niebie coś, co przez całe tygodnie widział w swoich snach, w swoich koszmarach: oto gigantyczny głaz wznosi się z nadludzką łatwością, wciąż wyżej i wyżej, przecząc zdrowemu rozsądkowi, wreszcie osiąga szczyt. I spada. Nie na niego. Na wieżę. Chłopak skulił się z przerażenia - nie w trosce o własną skórę, ale w oczekiwaniu przeraźliwego trzasku, rozdziera- jącego jęku miażdżonych desek, kół i osi, które tak pieczołowicie łączył ze sobą. Wikingowie na moście skulili się także, wznosząc bezużyteczne tarcze. Głuchy odgłos, szmer spadających grudek ziemi. Shef z niedowierzaniem spojrzał na głaz zaryty w ziemię dwa- dzieścia stóp od wieży, wyglądający, jak gdyby leżał tam od początku świata. Anglicy chybili. Chybili o całe jardy. Nie przypuszczał, że to jest możliwe. Nagle mężczyzna z przodu, zwalisty osiłek w kolczudze, został zmieciony z pomostu. Krew w powietrzu, brzęk, jakby ktoś szarpnął najgrub- szą strunę harfy olbrzymów, pocisk zbyt szybki, żeby go można dostrzec, przebił na wylot ciało wojownika. A więc wielki łuk także działał, nie tylko miotacz kamieni. Shef przysunął się do krawędzi muru, by spojrzeć na zmasakrowane ciało leżące na ziemi. No tak, machiny może i działają, ale jedna chybiła, a obie wystrzeliły o wiele za późno. Widać Anglicy jeszcze nie otrząsnęli z za- skoczenia. -- Dalej, nie stójcie tam jak prawiczki, które po raz pierwszy zobaczyły byka! - Shef gniewnie machnął ręką na ludzi tłoczących się przy wyjściu z wieży. - Minie godzina, zanim ponownie zdołają ustawić machiny. Chodź- cie za mną, a dopilnujemy, żeby to im się nie udało. Chłopak odwrócił się i ruszył szybko wzdłuż szczytu murów, za blankami. Ulf, niczym olbrzymia niańka, sadził olbrzymimi krokami tuż za nim. Branda znaleźli tuż za bramą, teraz już otwartą, na placu usłanym wszystkim, co kojarzy się z bitwą: strzas- kanymi tarczami, powyginaną bronią, ciałami. Shef do- strzegł także, absurdalnie wyglądający w tym otoczeniu, podarty but, który w jakiś dziwny sposób rozstał się ze swym właścicielem. Brand oddychał ciężko i trzymał usta przytknięte do draśnięcia na gołym ramieniu, tuż nad rękawicami, ale poza tym nie odniósł żadnych obrażeń. Ludzie wciąż przepychali się przez wrota, kierowani w różne strony przez szyprów, najwyraźniej zgodnie z jakimś wcześ- niejszym planem. Wszystko to odbywało się w gorącz- kowym pośpiechu. Kiedy się zbliżyli, Brand przywołał dwóch starszych wojowników i wydał krótkie rozkazy. - Sumarrfugl, weź sześciu ludzi, obejdź wszystkie ciała dookoła, obszukaj Anglików i zgromadź to, co znajdziesz, przy tamtym domu. Kolczugi, broń, łańcuchy, klejnoty, sakiewki. Nie zapomnij sprawdzić pod pachami. Thorstein, weź kolejną szóstkę i zrób to samo wzdłuż murów. Nie dajcie się otoczyć i nie ryzykujcie bez powodu. Przynieście wszystko i zwalcie na jedną kupę. Kiedy już to zrobicie, możecie posegregować naszych zabitych i rannych. A te- raz... Thorvin, tutaj! Kapłan pojawił się w bramie, prowadząc jucznego konia, obładowanego do granic możliwości. - Masz swoje narzędzia? Chcę, żebyś został tutaj póki nie zdobędziemy katedry i przyszedł do nas gdy tylko poślę po ciebie. Wtedy będziesz mógł rozstawić warsztat i zacząć przetapiać łupy. - Łupy! - Oczy Branda błysnęły zachwytem. - Już widzę tę farmę w Halogaland. Gospodarstwo! Posiadłość! W porządku, do roboty. Shef wystąpił naprzód i chwycił go za łokieć. - Brand, potrzebuję dwudziestu ludzi. - Po co? - Żeby zdobyć strzelającą machinę na narożnej wieży, a potem iść do tej rzucającej głazy. Wiking odwrócił się, nie spuszczając oka z pobojowiska dookoła. Chwycił ramię Shefa olbrzymimi, metalowymi palcami, ścisnął lekko. - Posłuchaj no, uparty smarkaczu. Dokonałeś dzisiaj wielkich rzeczy. Ale pamiętaj: ludzie walczą, aby zdobyć pieniądze. Pieniądze! - Brand użył słowa fe, oznaczającego każdy rodzaj dóbr: pieniądze, metal, towary, bydło. - Więc na jeden dzień, młody kowalu, zapomnij o machinach i chodźmy się obłowić! - Ale gdybyśmy mieli... Shef poczuł, jak palce boleśnie wpijają mu się w oboj- czyk. - Powiedziałem. Zapamiętaj sobie: nadal jesteś karlem Wielkiej Armii, jak my wszyscy. Walczymy razem i dzielimy się zyskami. I na błyszczące cycki Gerth-dziewicy, pląd- rujemy też razem. A teraz wracaj do szeregów! Chwilę później pięciuset wojowników zwartą kolumną maszerowało w stronę gardzieli jednej z uliczek wewnętrz- nego miasta, kierując się do katedry. Shef, na samym końcu, zerknął na odziane w kolczugę plecy, zważył w dłoni halabardę, po czym tęsknie obejrzał się przez ramię na małe grupki wikingów pozostawione z tyłu. - Chodź - ponaglał Ulf. - Nie przejmuj się. Brand zostawił wystarczająco dużo ludzi, by chronić łup. I tak wszystkim dostanie się równy udział, wszyscy w armii to wiedzą. Ci z tyłu są tylko po to, żeby uważać na Anglików. Kolumna przyśpieszyła kroku niemalże do truchtu i jednocześnie przybrała znajomy, klinowaty kształt, który Shef zapamiętał ze swojej pierwszej potyczki. Dwukrotnie napotkali opór; wzniesione w pośpiechu barykady za- gradzały wąską uliczkę, zdesperowani northumbryjscy tanowie godzili w swych wrogów ponad tarczami z lipowego drewna, ich kerlowie zaś i sprzymierzeńcy ciskali oszczepy i kamienie z okien na górze. Wikingowie przypuścili szturm, wymienili ciosy, wdarli się do domów, usunęli łuczników i oszczepników, zburzyli wewnętrzne ściany, by zajść Anglików z boku i od tyłu, działając cały czas bez rozkazu i bez zatrzymania, z przerażającą żądzą zabijania. Za każdym razem, gdy następowała chwila przerwy, Shef wykorzystywał to, by przedrzeć się bardziej do przodu, obierając sobie za cel szerokie plecy Branda. Zdał sobie sprawę, że będzie musiał pozwolić im zdobyć katedrę. Ale może kiedy znajdą już swój łup, drogocenne pamiątki wielu wieków, Shef dostanie kilku ludzi, by przechwycić machiny. A nade wszystko musi poruszać się blisko dowód- ców, aby uratować życie jeńców - życie ludzi wykształ- conych, znających liczby. Wikingowie znowu poruszali się truchtem, Brand wy- przedzał teraz chłopaka zaledwie o kilka szeregów. Zakręt w wąskiej uliczce, ludzie po wewnętrznej stronie wyhamo- wują powoli, by ich towarzysze na zewnątrz mogli do- trzymać kroku. I oto katedra, wyrastająca ponad wojow- nikami niczym dzieło gigantów, oddalona zaledwie o sześć- dziesiąt kroków, tkwiąca pośród stłoczonych pomniejszych budynków. I znowu Northumbryjczycy; rzucają się do walki po raz ostatni, z odwagą zrodzoną z rozpaczy bronią domu swego Boga. Wikingowie zwolnili nieco, wysoko dźwignęli tarcze. Shef, który nadal przepychał się do przodu, znalazł się nagle w jednym szeregu z Brandem, ujrzał klingę northum- bryjskiego miecza lecącą niczym meteor w stronę jego szyi. Bez namysłu sparował cios, usłyszał znajomy trzask łamiącego się brzeszczotu. Zadał pchnięcie halabardą, przekręcił drzewce i szarpnął, wyrywając tarczę z dłoni przeciwnika. Wsparty barkami w plecy Branda, chłopak zamachnął się szeroko. Dookoła zrobiło się pusto; wrogowie ze wszystkich stron. Uderzył znowu, siekiera halabardy ze świstem przecięła powietrze. Zmienił uchwyt i ciął w tył; wrogowie usiłowali prześlizgiwać się poniżej zasięgu hala- bardy. Chybił powtórnie, ale przez ten czas wikingowie zdołali odtworzyć szyk. Klin ruszył do przodu, klingi cięły ¦ pod wszystkimi kątami. Prowadził Brand, wymachując toporem z precyzją cieśli. Pierwsza fala szturmujących załamała się nad angiels- kimi obrońcami, miażdżąc ich doszczętnie. Nagle Shef spostrzegł, że biegnie ile sił w nogach po otwartej przest- rzeni, po wyludnionym nagle terenie, z przodu wznosi się katedra, zewsząd dochodzą go okrzyki podniecenia. Oślepiony nagłym przebłyskiem słońca chłopak ujrzał przed sobą... jaskrawożółte, szafranowe płaszcze. Z niedo- wierzaniem rozpoznał znajomą, rozciągniętą w szyderczym uśmiechu twarz Muirtacha. Mężczyzna wbił oszczep w zie- mię. Tkwił tam już szereg oszczepów powiązanych sznur- kiem, niczym ogrodzenie z owoców jarzębiny strzegące kuźni Thorvina. Okrzyki zamarły na ustach. - Nieźle biegacie, chłopcy. Ale na tym koniec. Trzy- majcie się z daleka od sznurka, słyszycie? Muirtach cofnął się widząc postępującego naprzód Branda, rozpostarł ramiona. - Spokojnie, spokojnie. Każdy dostanie swój udział, bez obawy. Rozstrzygnięto o tym bez was. Dostalibyście swój udział, nawet gdyby atak się nie powiódł. - Weszli od tyłu - krzyknął Shef. - Wcale nie przyłączyli się do nas rano. Zdobyli zachodnią bramę, gdy my atakowaliśmy od północy. - Zdobyli, akurat - warknął jakiś głos. - Wpusz- czono ich. Spójrzcie! W drzwiach katedry, opanowany jak zawsze, wciąż odziany w szkarłat i zieleń, pojawił się Ivar. U jego boku kroczyła postać w stroju, jakiego Shef nie widział od śmierci Ragnara zeszłego roku: mężczyzna miał na sobie biało-purpurową szatę, na głowie dziwaczną, wysoką czapę, a w dłoni dekorowaną złotem laskę z kości słoniowej. Wolną rękę odruchowo uniósł w geście błogosławieństwa. Był to metropolita Eoforwich we własnej osobie, arcybiskup Wulfhere. - Zawarliśmy układ - odezwał się Ivar. - Chrześ- \f cijanie zaproponowali, że wpuszczą nas do miasta jeśli katedra zostanie oszczędzona. Dałem im na to słowo. Możemy wziąć wszystko inne: miasto, całą okolicę, majątek króla, cokolwiek. Nie wolno jednak ruszać katedry ani mienia Kościoła. W zamian chrześcijanie będą naszymi przyjaciółmi i pokażą, jak wycisnąć z tego kraju wszystko. - Jesteś jarlem armii - zawył Brand. - Nie masz prawa zawierać układów, nikomu nic o tym nie mówiąc. Ivar teatralnym gestem uniósł ramię, poruszył nim, zakręcił, przesadnie wykrzywiając się z bólu. - Widzę, Brand, że twoja ręka jest już sprawna. Kiedy ja też wyzdrowieję, będziemy mieli kilka spraw do omówienia. Ale teraz trzymaj się po swojej stronie liny! I przypilnuj swoich ludzi, bo inaczej źle skończą. Chłop- ców też to dotyczy - dodał, gdy natrafił wzrokiem na Shefa. Zza katedry wyłaniali się ludzie, setki popleczników Ragnarssonów - uzbrojonych po zęby, wypoczętych, pewnych siebie, zimno spoglądających na zdziesiątkowa- nych, wyczerpanych towarzyszy. Spośród gromady wystąpił Wężowe Oko. Flankowali go obaj bracia - posępny Halvdan oraz Ubbi, który przynajmniej raz wyglądał na zawstydzonego i spoglądał w ziemię, mówiąc: - Spisaliście się dobrze. Przykro nam, że spotkała was niespodzianka. Wszystko zostanie wyjaśnione na zgroma- dzeniu. Ale Ivar ma rację. Nie przekraczajcie liny. Trzymaj- cie się z dala od katedry. Wszędzie indziej możecie grabić, ile dusza zapragnie. - Bardzo zabawne - zawołał jakiś anonimowy głos. - Czy ktoś kiedy widział, aby kapłani Chrystusa zostawiali cokolwiek dla innych? Wężowe Oko nic nie odpowiedział. Jego brat Ivar odwrócił się, machnął ręką. Za plecami Ragnarssonów wzbił się w powietrze jakiś drąg. Silne dłonie zatknęły go w ubitą ziemię przed katedrą. Szarpnięcie za sznurek i z drąga rozwinął się - powiewając niemrawo na wilgot- nym wietrze - słynny Kruczy Sztandar, na którym czarny ptak, godło braci, rozpościerał skrzydła na znak zwycięstwa. Zjednoczona dotychczas gromada ludzi, która sztur- mowała mury i wywalczyła sobie drogę przez miasto, powoli zaczynała tracić na zwartości, dzielić się na mniejsze grupki, szeptać miedzy sobą, liczyć poległych. - No i dobrze, niech sobie zachowają katedrę - mruk- nął Shef do siebie. - My jeszcze możemy zająć maszyny. - Brand! - zawołał. - Brand! A teraz, czy dasz mi tych dwudziestu ludzi? Rozdział piąty W bladym, zimowym słońcu, pośród bezlistnych drzew zagajnika poza murami Yorku, siedziała grupka mężczyzn. Otaczały ich sznury, owoce jarzębiny czerwieniły się po- między włóczniami. Było to tajne zgromadzenie kapłanów, wszystkich kapłanów Drogi do Asgardu, którzy towarzy- szyli armii Ragnarssonów. Siedział tu Thondn, kapłan Thora, Ingulf, kapłan Ithun, i inni: Vestmund, nawigator, znawca gwiazd, kapłan morskiego boga Njórda; Geirulf, kronikarz bitew, kapłan Tyra; Skaldflnn tłumacz, kapłan Hajmdalla. A także najbardziej poważany ze wszystkich, ze względu na swoje wizje i wędrówki w innych światach, Farman, kapłan Freyra. Pośrodku kręgu tkwiła srebrna włócznia Odyna, tuż obok świętego ognia Lokiego. Jednak żaden kapłan w armii nie pragnął wziąć na swoje barki wielkiej odpowiedzialności, jaka wiązała się z włócznią. Podobnie nie było kapłana Lokiego - chociaż o istnieniu boga ognia nigdy nie zapominano. Wewnątrz pierścienia znajdowało się też dwóch ludzi lie należących do rady kapłanów: Brand Zabójca oraz lund, uczeń Ingulfa siedzieli w milczeniu, z dala od łownej grupy. Wezwano ich by dali świadectwo oraz, razie potrzeby, udzielili rady. Pierwszy, powiódłszy wzrokiem po zgromadzeniu, odez- yał się Farman: - Nadszedł czas, byśmy rozważyli naszą pozycję. Słuchacze w milczeniu skinęli głowami. Ludzie Drogi lie odzywali się bez potrzeby. - Wszyscy wiemy, że nic w historii heimsins kringla, akręgu świata, nie jest z góry przesądzone. A przecież wielu nas w swoich wizjach oglądało rzeczy, które zdają się zbliżać nieubłaganie. Nadchodzi świat, w którym dominuje )óg-Chrystus. Gdzie przez ponad tysiąc lat ludzie będą legli jemu jednemu, oraz jego kapłanom, póki pod koniec owego tysiąclecia nie nastanie głód i pożoga. A do tego czasu trwać będzie walka, by ludzie pozostali takimi, jakimi są, i by nie myśleli o tym świecie, a jedynie 0 przyszłym. Jak gdyby Ragnarók, walka bogów, ludzi 1 gigantów została już rozstrzygnięta, a ludzie byli pewni swego zwycięstwa. Farman z kamienną twarzą spojrzał na krąg kapłanów. - Takiemu właśnie światu musimy się przeciwstawić, nim właśnie musimy walczyć. Pamiętacie zapewne, że srzez przypadek dowiedziałem się w Londynie o śmierci tagnara Lothbroka. Wówczas we śnie przyszło do mnie objawienie, że to jest jeden z tych momentów, kiedy listoria świata może przybrać zupełnie inny obrót. Dlatego wezwałem Branda - mówca machnął ręką w stronę masywnej postaci przycupniętej kilka stóp dalej - aby przekazał wiadomość synom Ragnara, i to w takiej formie, żeby nie mogli oprzeć się wyzwaniu. Niewielu ludzi podo- łałoby takiej misji. A przecież Brand tego dokonał, speł- niając swój obowiązek wobec nas wszystkich, w imię tego, który, jak wierzymy, nadejdzie z Północy, by sprowadzić świat na właściwą ścieżkę. Ludzie w kręgu z szacunkiem dotknęli amuletów. Farman mówił dalej: - Łudziłem się, że synowie Ragnara, spadając na chrześcijańskie królestwa Anglii, zniweczą ich potęgę i staną się naszą forpocztą, forpocztą ludzi Drogi. Byłem głupcem, sądząc, że zdołam przeniknąć zamierzenia bogów. Głupio też wierzyłem, że zło Ragnarssonów może zrodzić jakiekol- wiek dobro. Synowie Ragnara nie są chrześciianami, ale ich czyny dają chrześcijanom siłę. Tortury. Gwałty. Mno- żenie "heimnarów". W tym momencie wtrącił się Ingulf, mistrz Hunda. - Ivar jest z rodzaju Lokiego. Posłano go, by siać zamęt na ziemi. Widywałem go już po drugiej stronie, i to nie jako człowieka. Nie można go wykorzystać w żadnym dobrym celu. - Teraz to widzimy - odparł Farman. - Zamiast walczyć z potęgą kościoła boga-Chrystusa, zawarł z nim układ, dla swoich własnych celów. I tylko taki głupiec jak ten arcybiskup mógł mu zaufać. Co nie zmienia faktu, że chwilowo obaj na tym skorzystali. - A myśmy stracili! - warknął Brand, zapominając o należnym szacunku. - Ale czy Ivar istotnie coś zyskał? - zapytał Vest- mund. - Nie rozumiem, co Ivar i jego bracia osiągnęli przez ten układ. Poza wejściem do Yorku. - Mogę ci udzielić na to odpowiedzi - powiedział Thorvin - gdyż dobrze wejrzałem w tę sprawę. Wszyscy widzieliśmy, jak marnego pieniądza używa tutejsza ludność. Niewiele srebra, dużo miedzi i ołowiu. Gdzie się podziało całe srebro? Nawet Anglicy zadają sobie to pytanie. A ja wiem. Kościół je zabrał. Nie tylko nam, ale również Warowi trudno jest sobie wyobrazić, jak bogaty jest Kościół w Northumbrii. Istnieje tu od dwustu lat i przez cały ten czas dostawał podarki w postaci srebra, złota i ziemi. A z ziemi potrafi czerpać jeszcze więcej srebra. I to nie tylko z tej, którą posiada. Ochlapać niemowlę wodą, uświęcić małżeństwo, a w końcu pogrzebać człowieka w poświęconej ziemi oraz oddalić groźbę wiecznych męcza- rni, męczarni nie za popełnione grzechy, ale za opieszałość w płaceniu daniny. - Ale co oni robią z całym tym srebrem? - zapytał Farman. - Ozdoby dla swojego boga. Wszystko to leży teraz w katedrze, równie bezużyteczne jak wtedy, gdy jeszcze tkwiło pod ziemią. Złote i srebrne kielichy, wielkie krucyfik- sy, zdobione sklepienia, naczynia na ołtarzu, kasetki na szczątki ich świętych. To wszystko pochodzi z pieniędzy. Im bogatszy jest Kościół, tym nędzniejsze są monety. - Thorvin z odrazą pokręcił głową. - Kościół niczego nie odda, a Ivar nawet nie zdaje sobie sprawy, na czym mógłby położyć rękę. Księża powiedzieli mu, że zbiorą wszystkie monety z całego królestwa i przetopią na nowo. Usuną nieszlachetny metal, a z całego srebra wybiją jego własną monetę. Monetę Ivara Zwycięskiego, króla Yorku. Oraz Dublina. - Ragnarssonowie może nie będą bogatsi, ale na pewno potężniejsi. - A Brand, syn Barna, będzie biedniejszy! - warknął gniewny głos. - A więc dokonaliśmy tylko tyle - podsumował Skaldfinn - że połączyliśmy Ragnarssonów i kapłanów Chrystusa. Co teraz myślisz o swoim śnie, Farmanie? I co z historią świata oraz jego przyszłością? - Jest jedna rzecz, o której wtedy nie śniłem - odparł Farman. - Za to od tamtej pory zdarzało mi się to dość często. Mówię o tym chłopcu, Skjefie. - On nazywa się Shef - wtrącił Hund. Farman skinął głową na znak zgody. - Pomyślcie tylko. Sprzeciwił się Ivarowi. Walczył w holmgangu. Przedarł się przez mury Yorku. A kilka miesięcy temu przybył do Thorvina, mówiąc, że jest tym, który przychodzi z Północy. - Miał na myśli tylko tyle, że pochodzi z północnej części królestwa, z Northfolku - zaprotestował Hund. - Co on myślał, to jedna rzecz, a co mieli na myśli bogowie, to zupełnie co innego - odparł Farman. - Poza tym nie zapominajcie, że widziałem go po drugiej stronie. W domu bogów. - I jeszcze jedna zagadka. Kto jest jego ojcem? Jarl Sigvarth myśli, że on. Ale na to mamy tylko słowo jego matki. Wydaje mi się, że być może ten chłopak jest zaczątkiem wielkiej zmiany, środkiem kręgu, chociaż nikt by się tego po nim nie spodziewał. Mam więc jedno pytanie do jego przyjaciół i tych, którzy go znają: czy on jest opętany? Wszystkie oczy zwróciły się w stronę Ingulfa. Ten uniósł brwi. - Opętany? Medycy nie używają raczej tego słowa. Ale skoro ująłeś to w ten sposób, odpowiem ci. Tak, oczywiście, on jest opętany. Pomyśl tylko... Hund znalazł swego przyjaciela dokładnie tam, gdzie się spodziewał: pośród kawałków usmolonego drewna i odłamków żelaza na północno-wschodniej wieży. Ota- czała go garstka zaintrygowanych mężczyzn z amuletami na szyjach. Hund przecisnął się przez tłumek niczym węgorz. - Udało się? - zapytał. Shef podniósł wzrok. - Sądzę, że znam już odpowiedź. Przy każdej maszynie stali mnisi, których obowiązkiem było zniszczyć urządzenie, by nie wpadło w nasze ręce. Ci zrobili, co uważali za najpilniejsze, po czym schronili się do katedry. Thrallom, których zostawili, nieszczególnie zależało na pilnowaniu, by ogień dopalił się do końca. Ten niewolnik został schwytany - Shef skinął głową w stronę Anglika w obroży, który stał pośród wikingów. - Powiedział mi, jak działała machina. Nie próbowałem jej odbudować, ale wszystko rozumiem. Wskazał ręką na stos nadpalonego drewna i kawałków żelaza. - To jest maszyna, która wyrzuca pociski. Sekret nie tkwi w drewnie, ale w linie. Skręconej linie. Oś się obraca i skręca linę, która naciąga oba ramiona łuku. A potem, we właściwym momencie zwalniasz cięciwę... - I buch, trafiasz starego Tonniego - powiedział jeden z wikingów. Wojownicy parsknęli śmiechem. Shef pokazał zębate koła na ramie konstrukcji. - Widzisz tę rdzę? Są stare jak świat. Nie wiem, ile czasu minęło, odkąd odeszli Rzymianie, ani czy te rzeczy walały się do tej pory w jakiejś zbrojowni. Wiem jednak, że nie zrobili ich ludzie z katedry. Potrafią ich tylko używać. - A co z maszyną od wielkich głazów? - Spłonęła prawie doszczętnie. Ale wiedziałem, jak działa, jeszcze zanim przedostaliśmy się przez mury. Ludzie z katedry mieli wszystko w książce. Mieli też zapasowe części, pozostałe z dawnych czasów, jak mówi niewolnik. Choćby dlatego żałuję, że wszystko spłonęło. Chciałbym zobaczyć książkę, która mówi, jak budować machiny. I tę drugą, o sztuce liczb. - Erkenbert zna sztukę liczb - odezwał się nieocze- kiwanie thrall, wychwytując znajomo brzmiące słowo; Shef wciąż mówił po norwesku z lekkim angielskim akcentem. - On jest arithmeticusem. Kilku wikingów obronnym gestem dotknęło amuletów na piersi. Shef zaśmiał się. - Arithmeticus czy nie, i tak potrafię budować machiny lepsze niż ma on. Wiele machin. Thrall mówi, że słyszał niegdyś, jak jeden z ludzi katedry porównywał chrześcijan do karłów na ramionach gigantów - Rzymian. Cóż, może czarni mnisi istotnie siedzą na ramionach gigantów, mając I te wszystkie książki, stare machiny i stare mury, pozo- stawione z minionych czasów. Ale to nie zmienia faktu, że są karłami. A my, my jesteśmy... - Nie mów - przerwał nagle jeden z wikingów, występując naprzód. - Nie wypowiadaj tego słowa, Skjefie Sigvarthssonie. Nie jesteśmy gigantami, a giganci, iót- narowie, to przeciwnicy bogów i ludzi. Sądziłem, że wiesz o tym. Czy nigdy ich nie widziałeś? Shef z wolna skinął głową, przypominając sobie sen o nieukończonych murach i gigantycznym, niezgrabnym właścicielu ogiera. Tłumek poruszył się, spoglądając po sobie. Chłopak rzucił na ziemię żelazne części, trzymane do tej pory w ręce. - Steinulfie, puść niewolnika wolno, w nagrodę za to, co nam powiedział. Pokaż mu, jak się stąd wydostać, żeby nie wpadł w łapy Ragnarssonów. Teraz możemy już sami zbudować machinę. - Czy wystarczy nam na to czasu? - zapytał jakiś wojownik. - Potrzebujemy tylko drewna. Oraz trochę pracy przy kowadle. A do spotkania armii zostały jeszcze dwa dni. - To nowa wiedza - dodał jeden ze słuchaczy. - Thondn kazałby nam to wypróbować. - Przyjdźcie tu jutro rano - powiedział Shef sta- nowczo. Gdy ludzie zaczęli się rozchodzić, któryś z wikingów powiedział: - To będą bardzo długie dwa dni dla króla Elli. Chrześcijański biskup postąpił jak pies wydając go Ivarowi. Ivar porządnie się przygotował na to spotkanie. Shef zagapił się na plecy odchodzących, po czym obrócił się w stronę przyjaciela. - Co tam masz? - Eliksir od Ingulfa. Dla ciebie. - Nie potrzebuję żadnego eliksiru. Na co to? Hund zawahał się. - Ingulf powiedział, że dla uspokojenia umysłu. I... przywrócenia pamięci. - Co jest nie tak z moją pamięcią? - Ingulf i Thorvin mówią... mówią, że zapomniałeś nawet o tym, że to my wypaliliśmy ci oko. Że Thorvin cię trzymał, Ingulf rozgrzał igłę, a ja ją ustawiłem. Zro- biliśmy tak dlatego, żeby nie oddać cię w ręce któregoś z rzeźników Ivara. Ale oni mówią, że nienaturalne jest, żebyś nigdy o tym nie wspominał. Sądzą, że zapomniałeś tamtą chwilę. I nie pamiętasz już Godivy, dla której wszedłeś do obozu. Shef spojrzał na niewysokiego medyka ze srebrnym jabłkiem-amuletem na szyi. - Możesz im powiedzieć, że nigdy nie zapomniałem żadnego z tych momentów. Ale mimo to - wyciągnął rękę - przyjmę twój eliksir. - Wziął eliksir - oznajmił Ingulf. - Shef przypomina mi ptaka ze starej historii - po- wiedział Thorvin. - Tej, którą opowiadają chrześcijanie tłumacząc, jak Anglicy z pomocy przeszli na nową wiarę. Podobno kiedy król Edwin zwołał radę, by zdecydować, czy on i jego poddani powinni zostać przy wierze ojców, czy też przyjąć naukę Chrystusa, odezwał się kapłan Aesira, mówiąc, że starzy bogowie nie przynieśli im żadnej korzyści, więc lepiej ich porzucić. Wtedy jednak wstał inny z członków rady, i to jest prawdziwsza opo- wieść, i rzekł, że świat przypomina mu królewską ko- mnatę podczas zimowego wieczoru: ciepłą i jasno oświe- tloną, odgrodzoną od ciemnego, zimnego świata na zewnątrz. "I do tej komnaty - opowiadał królewski doradca - wlatuje ptak, przez moment czuje ciepło i widzi światło, lecz po chwili znowu wyfruwa w ciemność i zimno. Jeżeli bóg-Chrystus może nam lepiej wytłu- maczyć, co się dzieje z człowiekiem przed narodzinami i po śmierci, powinniśmy dowiedzieć się czegoś więcej 0 jego naukach". - To dobra historia i zawiera trochę prawdy - stwier- dził Ingulf. - Rozumiem, dlaczego uważasz, że Shef może być jak ten ptak. - Może tak, a może nie. Może być czymś zupełnie innym. Kiedy Fannan ujrzał go w swoich wizjach, w As- gardzie, widział go na miejscu Vólunda, kowala bogów. Chyba nie znasz tej historii, Hundzie. Vólunda schwytał 1 uwięził zły król Nidhad, przeciął mu ścięgna pod kolanami, by mógł pracować, lecz nie mógł uciec. Ale Vólund zwabił do swej kuźni królewskich synów, zabił ich, zrobił brosze z ich oczu i naszyjnik z ich zębów, i dał to ich ojcu, swojemu panu. Zwabił do kuźni córkę króla, spoił ją piwem i zgwałcił. - Dlaczego miałby to robić, skoro wciąż był więź- niem? - zapytał Hund. - Jeżeli kulał i nie mógł uciec? - Był mistrzem-kowalem - odparł Thorvin. - Kiedy córka króla obudziła się i pobiegła do ojca, żeby wszystko mu opowiedzieć, a Nidhad przybył, aby zabić swego niewolnika wśród męczarni, Vólund przypiął skrzydła, które sekretnie wykuł sobie na kowadle. I odleciał, naś- miewając się z tych, którzy uważali go za kalekę. - W czym Shef przypomina Vólunda? - Widzi rzeczy na górze i na dole. Większość ludzi tego nie potrafi. To wielki dar, ale obawiam się, że to dar od Odyna, Odyna Ojca Wszystkich, Odyna B61verka, Niosącego Zgubę. Twój eliksir, Ingulfie, ześle mu sny. Co zobaczy w tych snach? Resztkami gasnącej świadomości Shef usiłował przenik- nąć skład wypitego specyfiku. Smakował miodem, co stanowiło odmianę od obrzydliwych mieszanek, które Ingulf i Hund zwykle sporządzali. Jednak poza słodyczą czuł też inny smak. Pleśni? Grzyba? Nie miał pojęcia, lecz wyczuwał coś gorzkiego i gnijącego. Ledwo wypił, zdał sobie sprawę, że będzie musiał coś przecierpieć. A mimo to sen zaczął się słodko, jak te, które miewał w czasach, zanim zaczęły się jego kłopoty, zanim się dowiedział, że przeznaczyli go na thralla. Pływał w jeziorze. Wyrzuty jego ramion stawały się coraz silniejsze, brzeg oddalał się w zawrotnym tempie; poruszał się szybciej od galopującego konia. Pęd wyrwał go z wody. Wznosił się teraz w powietrzu. Nie wymachiwał już rękami. Z początku rozpaczliwie wspinał się coraz wyżej, a potem, gdy strach minął, poszybował przed siebie, frunąc wysoko niczym ptak. Kraina pod nim była zielona i słoneczna, wszędzie rozwijały się świeże, wiosenne liście, a łąki pięły się ku zalanym słońcem wzgórzom. Nagła ciemność. Tuż przed nim zwarta kolumna ciemności. Wiedział, że był tu już wcześniej. Wtedy jednak znajdował się wewnątrz ciemności, wyglądał na zewnątrz; nie chciał znów ujrzeć tego, co wtedy zobaczył. Król, król Edmund o smutnej i umęczonej twarzy, z własnym kręgosłupem w ręce. Jeżeli przeleci ostrożnie, nie rozglądając się na boki ani nie patrząc za siebie, może tym razem go nie zobaczy. Powoli, ostrożnie, wędrująca dusza zbliżyła się do olb- rzymiego, pociemniałego drzewa. Shef wiedział, co tam zobaczy: przybitą do pnia postać z kolcem wystającym z jednego oka. Chłopak z uwagą zajrzał w twarz przybitego, zastanawiając się, czy nie zobaczy swojej własnej. Ale nie. Zdrowe oko było przymknięte. Zdawało się nie zwracać uwagi na przybysza. Nad głową postaci krążyły dwa czarne ptaki z czarnymi dziobami. Kruki. Obróciły na chłopaka błyszczące oczy, przekrzywiając ciekawie głowy. Lotki ich skrzydeł zaszeleś- ciły, poruszyły się lekko. Ptaki bez najmniejszego wysiłku nieruchomo tkwiły w powietrzu. Postacią był Odyn czyli Woden, kruki zaś były jego nieodłącznymi towarzyszami. Jak one się nazywały? Shef wiedział, że to bardzo ważne. Słyszał gdzieś ich imiona. Tak, zgadza się -¦ brzmiały one Hugin i Munin. Po angielsku to będzie Hyge i Myne. Hugin/Hyge. To oznaczało ,,rozum". Nie tego szukał. Ptak, jak gdyby odprawiony, opuścił się w dół i przysiadł na ramieniu pana. Munin/Myne. To znaczy "pamięć". Tego właśnie pragnął. Wiedział jednak, że będzie musiał zapłacić cenę. Miał przyjaciela, opiekuna, pośród bogów, z tego już zdał sobie sprawę. Ale nie był nim O dyn, wbrew przypuszczeniom Branda. Tak więc cena zostanie zapłacona. I znowu, nieocze- kiwanie, przypomniał mu się fragment wiersza. Angielskiego wiersza. Opisywał on człowieka, który wisiał na szubienicy, kołysząc się w te i we wte, nie mogąc unieść ręki, by odgonić czarne kruki, które nadleciały... Nadleciały, żeby wydziobać mu oczy. Oko. Ptak pojawił się nagle, tak blisko, że zasłaniał sobą cały świat. Jego czarny dziób niczym strzała godził w oko Shefa. Ale nie w zdrowe oko. W to wypalone, które już stracił. Tam jednak była pamięć. Pamięć, którą utracił wraz ze źrenicą. Ręce miał opuszczone, nie mógł nimi poruszyć. To dlatego, że Thorvin je trzymał. Nie, tym razem mógł ruszać rękami, tyle tylko, że mu nie wolno. Nie poruszy. Ptak jakby to zrozumiał. Podleciał bliżej, skrzecząc triumfalnie i zatopił ostrze dzioba w oku chłopaka, w jego mózgu. Ból przeszył ciało Shefa, a wraz z nim pojawiły się słowa: słowa dawno umarłego króla. Gdzie bród u wierzb, drewniany most Tam królów ród w swych łodziach śpi. Cztery pagórki w ziemi tkwią; Popatrz na północ i omiń trzy. W czwartym spoczywa tajemny skarb, Strzeże go Wuffa, z Wehhy krwi. Odszukaj go, jeśli masz hart. Shef spełnił swój obowiązek. Ptak puścił go wolno. Chłopak natychmiast odpadł od pnia, koziołkując bezwładnie z unieruchomionymi rękami, spadając w stronę ziemi, od- dalonej o całe mile. Nie potrzebował rąk. Mógł po prostu odwracać ciało we właściwą stronę i toczyć się, póki znów się nie zanurzy w blasku słońca, opadać, zataczając łagodne kręgi, w stronę miejsca, gdzie jego ciało leżało na słomie. Dziwnie jest oglądać świat z góry; ludzie, armie, kupcy przychodzili i odchodzili, niektórzy miotali się rozpaczliwie, a przecież z tej wysokości zdawało się, że wcale się nie poruszają. Widział mokradła, widział morze, widział wielkie kurhany, pagórki porosłe zieloną darnią. Musi to zapamiętać, pomyśleć o tym później. Teraz trzeba dopilnować jednej rzeczy, wykonać ją skoro tylko jego duch znajdzie się z powrotem na swoim miejscu, w ciele, które leżało na materacu, w ciele, do którego właśnie wchodził... Shef rozbudził się gwałtownie, zerwał z posłania. - Muszę zapamiętać, a nie umiem pisać - jęknął z rozpaczą. - Ja umiem - odezwał się Thorvin, który siedział na stołku kawałek dalej, ledwo widoczny na tle płomieni. - Umiesz? Umiesz pisać jak chrześcijanie? - Jak chrześcijanie też, ale bardziej jak kapłan Drogi, Umiem pisać runami. Co mam ci napisać? - Pisz szybko - powiedział Shef. - Kupiłem to od Munina za cenę bólu. Thondn spuścił wzrok, wyjął bukową deseczkę oraz nóż i przygotował się do rycia. Gdzie bród u wierzb, drewniany most Tam królów ród w swych łodziach śpi... - Trudno jest pisać runami po angielsku - mruknął Thorvin. Ale mruknął to bardzo cicho. Armia zgromadziła się na otwartej przestrzeni poza wschodnimi murami miasta w trzy tygodnie przed dniem, w którym chrześcijanie obchodzili narodziny swego Boga. Wojownicy, nieufnie nastawieni, spoglądali na siebie spode łba. Siedem tysięcy ludzi zajmowało sporo miejsca, zwłasz- cza że wszyscy byli uzbrojeni od stóp do głów i szczelnie opatuleni przed wiatrem oraz sporadyczną mżawką. Ponie- waż jednak Shef spalił wszystkie domy pozostałe w tej części miasta, wolna przestrzeń była wystarczająco duża, aby wszyscy mogli utworzyć półokrąg, sięgający od muru do muru. W środku półkręgu stali Ragnarssonowie i ich poplecz- nicy. Za nimi powiewał Kruczy Sztandar. Kilka kroków dalej, w silnym uchwycie ludzi odzianych w szafranowe pledy, czekał czarnowłosy król, a raczej były król, Ella. Jego twarz była tak blada, że Shef owi, patrzącemu z odleg- łości trzydziestu jardów, przypominała białko ugotowanego kurzego jaja. Bowiem król Ella był zgubiony. Wyrok nie został jeszcze ogłoszony, ale nikt nie wątpił, jaka będzie jego treść. Wkrótce Ella usłyszy szczęk broni, przy którym to dźwięku armia zawsze oznajmiała swoją decyzję. A wtedy wikingowie zajmą się nim, jak przedtem zajęli się Shefem, królem Edmundem, królem Maelgualą i całą resztą irlan- dzkich królików, na których Ivar ostrzył sobie zęby i doskonalił technikę. Dla Elli nie było nadziei. Wrzucił Ragnara do dołu ze żmijami. Nawet Brand, nawet Thorvin zgadzali się, że synowie mają prawo pomścić ojca. Więcej niż prawo, obowiązek. Zaś armia miała dopilnować, by sprawę załatwiono porządnie i w sposób godny wojow- ników. Prócz tego jednak w rękach armii leżała moc osą- dzania własnych przywódców. Nie tylko Ella był za- grożony. Nawet Ivar Ragnarsson, nawet sam Sigurth Wężowe Oko nie mogli mieć całkowitej pewności, że wyjdą bez szwanku z tego spotkania, że ich reputaga pozostanie nienaruszona. W powietrzu wyczuwało się napięcie. Gdy blade zimowe słońce osiągnęło południe, Sigurth rozpoczął spotkanie, wołając: - Jesteśmy Wielką Armią. Spotkaliśmy sie, aby omó- wić to, co zostało zrobione .i to, co ma się jeszcze dokonać. Mam do powiedzenia kilka rzeczy. Ale najważ- niejsze jest, że dochodzą mnie słuchy o ludziach, którym nie podoba się sposób, w jaki miasto zostało zdobyte. Czy jeden z nich zechce przemówić otwarcie przed nami wszystkimi? Z pierścienia wyłonił się jakiś mężczyzna i przeszedł na środek, ustawiając się tak, by słyszeli go zarówno właśni poplecznicy jak i Ragnarssonowie. Był to Skuli, który doprowadził machinę do murów, ale nie zdołał umieścić pomostu na ich szczycie. - Ukartowana sprawa - mruknął Brand. - Za- płacono mu, żeby ponarzekał, ale niezbyt ostro. - Ja nie jestem zadowolony - zawołał Skuli. - Po- prowadziłem moją drużynę do ataku na mury tego miasta. Straciłem kilkunastu ludzi, w tym własnego szwa- gra, dobrego człowieka. Mimo to dostaliśmy się do środka i wywalczyliśmy sobie drogę do katedry. Wtedy jednak nie pozwolono nam jej złupić, chociaż wedle tradygi to było nasze prawo. I odkryliśmy, że śmierć naszych towarzyszy poszła na marne, gdyż miasto było' już zdobyte. Nie dostaliśmy ani łupów, ani żadnej rekom- pensaty. Dlaczego pozwoliłeś nam rzucać się na mury jak głupcom, Sigurth, skoro wiedziałeś, że nie ma takiej potrzeby? Szmer aprobaty, gwizdy w drużynie Ragnarssonów. Sigurth wystąpił naprzód, uniesieniem ręki nakazał ciszę. - Dziękuję Skulemu za te słowa i przyznaję, że racja jest po jego stronie. Chcę jednak powiedzieć dwie rzeczy. Po pierwsze, nie wiedziałem, że nie ma takiej potrzeby. Nie mogliśmy być pewni, że się dostaniemy do miasta. Księża mogli nas okłamać. A gdyby król dowiedział się o całej sprawie, obsadziłby otwieraną bramę własnymi ludźmi. Gdybyśmy wtajemniczyli całą armię, jakiś niewolnik mógłby nas podsłuchać i zdradzić. Tak więc zachowaliśmy to dla siebie. A po drugie: nie przypusz- czałem, że Skuli i jego ludzie przedostaną się przez mury. Nie sądziłem, że w ogóle uda im się do nich dotrzeć. Te machiny, te wieże są czymś, czego nigdy dotychczas nie widziałem. Wydawały mi się zabawkami, które można zatrzymać strzałą z łuku. Gdybym myślał inaczej, powie- działbym Skulemu, żeby nie ryzykował życia i nie narażał ludzi. Myliłem się i za to przepraszam. Skuli z godnością skinął głową i wycofał się na swoje miejsce w szeregach. - To nie wystarczy! - krzyknął ktoś z tłumu. - A co z rekompensatą? Z wergildem za naszych towarzy- szy? - Ile dostaliście od księży? - zawołał inny. - I dla- czego nie podzieliliście się ze wszystkimi? Sigurth ponownie uniósł rękę. - Pozwólcie, że was zapytam: po co tu przybyliśmy? Brand wystąpił naprzód, zamachnął się toporem i wrzas- nął tak, że kark poczerwieniał mu z wysiłku: - Po pieniądze! Ale nawet jego głos utonął w ogólnym zgiełku: - Pieniądze! Bogactwo! Złoto i srebro! Okup! Gdy wrzawa przycichła, Sigurth wystąpił znowu. Shef zdał sobie sprawę, że Ragnarsson trzyma całe zgromadzenie w garści. Wszystko rozgrywało się zgodnie z planem. Nawet Brand działał na jego korzyść. - A po co wam te pieniądze? - zapytał Sigurth. Zamieszanie, wątpliwości, okrzyki różnej treści - niektóre lubieżne. Wężowe Oko przekrzyczał je wszystkie. - Ja wam powiem. Chcecie kupić sobie ziemię, razem z ludźmi, którzy będą ją dla was uprawiać, żebyście już nigdy nie musieli dotykać pługa. Słuchajcie uważnie: tutaj nie ma wystarczająco dużo pieniędzy, by zaspokoić wasze marzenia. Tu nie ma dobrych pieniędzy. - Ragarsson pogardliwie cisnął na ziemię garść monet. Wszyscy rozpoz- nali bezwartościowy stop, który spotykali aż za często. - Nie mówię jednak, że nie możemy się wzbogacić. Ale na to trzeba czasu. - Czasu, Sigurth? Po to, żebyś zdążył ukryć swoje łupy? Wężowe Oko postąpił krok naprzód. Jego dziwne, biało obrzeżone oczy szukały w tłumie człowieka, który go oskarżał. Dłoń położył na głowni miecza. - Wiem, że to otwarte spotkanie, gdzie każdy może mówić, co mu się podoba - zawołał. - Ale jeżeli ktoś oskarży mnie albo moich braci o czyny niegodne wojowników, wezwę go, żeby zdał z tego sprawę po spotkaniu! Słuchajcie, co mówię. Mnisi zapłacili nam okup, to prawda. Ci z was, którzy wdarli się na mury, także się obłowili, obdzierając zmarłych albo plądrując domy. Wszyscy odnieśliśmy korzyść z tego, co dała nam katedra. - Ale całe złoto było w katedrze! - To krzyknął Brand, wciąż rozwścieczony, i dobrze wysunięty w przód, tak że nie można go było pomylić z nikim innym. Sigurth obdarzył go zimnym spojrzeniem, ale nie zripos- tował. - Powiadam wam, że cały okup, wszystkie łupy złożymy do jednej puli i podzielimy je między drużyny, jak to zawsze było w zwyczaju armii. A potem nałożymy dodatkową daninę na cały ten kraj, z terminem zapłaty do końca zimy. Zapłacą złą monetą, to pewne. My jednak weźmiemy ją, wytopimy z niej srebro i wybijemy własny pieniądz. A ten podzielimy między siebie, żeby każdy miał swój udział. Jest tylko jeden problem. Aby tego dokonać, musimy mieć mennicę. - Szmer głosów; wikingowie powtarzali nieznane słowo. - Potrzebujemy narzędzi oraz ludzi, którzy zrobią monety. A oni są w katedrze. To kapłani Chrystusa. Nie mówiłem o tym dotychczas, ale mówię teraz: musimy przekonać mnichów, żeby pracowali dla nas. Tym razem swary trwały o wiele dłużej. Wielu ludzi występowało naprzód i mówiło naraz. Shef powoli zrozu- miał, że w dyskusji przeważają zwolennicy Sigurtha. Jego słowa wywarły pożądany efekt na wikingach zmęczonych bezowocną wojaczką. Napotkały też jednak zdecydowany opór - wśród kapłanów Drogi, wśród ludzi, którzy po prostu nie lubili chrześcijan i im nie ufali, którym wciąż nie uśmiechała się utrata bogactw zgromadzonych w ka- tedrze. I opór ten nie cichł. Stosowanie przemocy w trakcie spotkania było prawie nie do pomyślenia, gdyż zwyczaj przewidywał niezwykle surowe kary. Jednak wojownicy, wszystko ludzie zaprawieni w walce, stali w pełnym uzbrojeniu, łącznie z kolczugami, tarczami i hełmami. Zawsze należało się liczyć z możliwością rozruchów. Shef pomyślał, że Wężowe Oko będzie musiał coś zrobić, jeżeli chce odzyskać kontrolę nad tłumem. W tym właśnie momencie jeden z wikingów - był to Egil ze Skaane, który dowodził jedną z wież - przykuł uwagę całej armii wygłaszając płomienny monolog o zdradzieckich metodach chrześcijan. - I jeszcze jedno - wołał. - Wszyscy wiemy, że chrześcijanie nigdy nie dotrzymują danego nam słowa, bo sądzą, że tylko wyznawcy ich boga mogą żyć po śmierci. A ja wam mówię, co jest jeszcze bardziej niebezpieczne. Oni sprawiają, że inni również zaczynają zapominać 0 swych obietnicach. Zaczynają myśleć, że człowiek może jednego dnia mówić jedno, a drugiego dnia drugie, a potem powiedzieć o tym kapłanowi, poprosić o przebaczenie 1 wytrzeć całe zdarzenie ze swojej pamięci równie łatwo, jak mamka wyciera kupę z tyłka niemowlaka. To właśnie wam mówię! Wam, synowie Ragnara! Odwrócił się w stronę braci i postąpił ku nim o krok w geście wyzwania. Odważny człowiek, pomyślał Shef, odważny i rozgniewany. Egil odrzucił na ramię płaszcz, by zademonstrować srebrny róg Hajmdala jaśniejący na tunice. - Jak pomściliście ojca, który poniósł śmierć w tym właśnie mieście, w wężowym dole? Co wynikło z waszych przechwałek w Roskilde, kiedy staliście na dębowym klocu i przysięgaliście, biorąc sobie Bragiego na świadka? Jaki los spotyka krzywoprzysięzców w świecie, w który wierzymy? Czy już zapomnieliście? Z gromady poparł go nagle czyjś głęboki, poważny głos. To Thorvin recytował święte pieśni. Tam to mordercy i krzywoprzysięzcy Żywot swój pędzą w trwodze i katuszach. Z ciał obnażonych Nithhógg krew wysysa Wilcze kły ich szarpią. Czy to cię nie wzrusza? - Krzywoprzysięzcy! - krzyknął Egil. Odwrócił się na pięcie i wtopił w tłum, pokazując Ragnarssonom plecy. Mimo to bracia wyglądali na zadowolonych, nawet usatysfakcjonowanych. Wiedzieli, że ktoś wystąpi z tym zarzutem. - Rzucono nam wyzwanie - powiedział Halvdan Ragnarsson, odzywając się po raz pierwszy. - Pozwólcie nam więc odpowiedzieć. Bardzo dobrze pamiętamy, co mówiliśmy w Roskilde. Ja przysiągłem najechać Anglię w zemście za naszego ojca... - Bracia poparli go, pow- tarzając: - Ja też przysiągłem. I Sigurth przysiągł... - ...pokonać wszystkich królów Anglii i sprawić, by byli nam podlegli. - Dwóch już pokonaliśmy, przyjdzie czas na resztę. Od strony popleczników Ragnarssonów dobiegły okrzy- ki aprobaty. - A Ivar przysiągł... - ...wywrzeć zemstę na czarnych krukach, kapłanach Chrystusa, który wydali wyrok na naszego ojca. Zapadła absolutna cisza. W tej ciszy przemówił Ivar: - Tego nie dokonałem. Ale odłożyłem zemstę na później, nie zapomniałem o niej. Pamiętajcie: mam teraz czarne kruki w garści. Sam zdecyduję, kiedy zacisnąć ją w pięść. Pośród całkowitego milczenia Ivar mówił dalej: - Ale Ubbi, mój brat, przysiągł... Bracia znów podjęli wspólnie: - ...pochwycić króla EUę i zabić go wśród męczarni, jako zapłatę za śmierć Ragnara. - I to właśnie zrobimy - zawołał Ivar. - Tak wiec dwie z naszych przysiąg zostaną dopełnione i dwaj z nas będą wolni przed obliczem Bragiego, boga przysięgi. Zaś pozostałe dwie wypełnią się już wkrótce. - Przyprowadzić więźnia. Muirtach i jego zbiry natychmiast wepchnęli króla Ellę na środek kręgu. Shef zdawał sobie sprawę, że Ragnarssonowie liczyli na zmianę nastroju tłumu. Przy- pomniał sobie młodzika, który oprowadzał go po zagrodach dla niewolników w obozie nad Stour, opowiadając o ok- rucieństwie Ivara. Na niektórych ludziach robiło ono wrażenie. Trudno jednak powiedzieć, czy plan zadziała i tym razem. Ludzie Muirtacha zaczęli wbijać w ziemię gruby pal. Król był jeszcze bledszy niż poprzednio, co uwidaczniało się zwłaszcza na tle jego czarnych włosów i czarnej brody. Ella nie został zakneblowany, usta miał otwarte, lecz nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Na szyi jeńca widniała zakrzepła krew. - Ivar przeciął mu struny głosowe - stwierdził Brand. - Tak się robi ze świniami, żeby nie mogły kwiczeć. A to co znowu? Gaddgedlarowie, z rękoma owiniętymi szmatami, wnie- śli żelazny kosz pełen rozżarzonych węgli. Żelazne pręty, rozpalone do czerwoności, wystawały z niego złowieszczo. Tłum poruszył się, zaszemrał. Niektórzy zaczęli się przepy- chać do przodu, by lepiej widzieć, inni najwyraźniej zdawali sobie sprawę, że odwraca się ich uwagę od prawdziwego problemu, ale nie wiedzieli, jak temu prze- ciwdziałać. Muirtach zdarł nagle płaszcz ze skazańca, tak że stanął przed nimi nagi, nawet bez przepaski na biodrach. Śmiech, drwiny, kilka gwizdów dezaprobaty. Czterech gaddgedlarów chwyciło jeńca i rozkrzyżowało go między sobą, twarzą do góry. Ivar wystąpił naprzód, w jego ręce błysnął nóż. Ragnarsson pochylił się nad brzuchem Elli, zasłaniając króla przed przerażonym wzrokiem Shefa. Nagi człowiek wyprężył się nagle, aż zatrzeszczały kończyny przytrzymy- wane bezlitośnie przez czterech oprawców. Ivar cofnął się, trzymając w ręce zwój czegoś śliskiego, niebiesko-szarego. - Otworzył mu brzuch i wyjął flaki - skomentował Brand. Ivar zbliżył się do słupa, ciągnąc delikatnie lecz nieub- łaganie za rozwijające się jelita, z krzywym uśmieszkiem spoglądając na wyraz rozpaczy i męczarni na twarzy króla. Ragnarsson wziął młot i przybił do pala wolny koniec wnętrzności Elli. - A teraz - zawołał - król Ella będzie chodził dookoła słupa póki nie wyrwie sobie serca i nie umrze. Dalej, Angliku. Im szybciej ruszysz, tym prędzej będziesz to miał za sobą. Trochę to jednak potrwa. Wedle moich obliczeń masz do przejścia dziesięć jardów. Czy proszę 0 tak wiele? Pomóż mu, Muirtach. Muirtach zbliżył się z kawałkiem rozpalonego żelaza 1 szturchnął króla w pośladek. Ella drgnął, twarz mu zszarzała. Powoli ruszył naprzód. To najgorsza śmierć, jaka może spotkać człowieka - myślał Shef. Bez szacunku, bez godności. Jedynym wyjściem jest spełnić żądanie ciemięzców i pokornie wysłuchać ich szyderstw. Człowiek wie, co musi zrobić, żeby zakończyć cierpienie, ale nie może tego zrobić szybko. Rozpalone żelazo uniemożliwia nawet wybranie własnego tempa. Nie można nawet krzyknąć. A przez cały ten czas jelita powoli wysuwają się z brzucha. Chłopak w milczeniu przekazał halabardę Brandowi i wyśliznął się spośród rozpychających się, wyciągających szyje ludzi. Z wieży spojrzało nań kilku pomocników, których zostawił tam, by mieli oko na machinę. Po chwili, gdy patrzący zorientowali się, o co mu chodzi, z góry spuściła się lina. Krótka wspinaczka po murze i Shef poczuł znajomy, czysty zapach trocin i świeżo wykutego żelaza. - Obszedł już słup trzy razy - odezwał się jeden z wikingów na wieży, mężczyzna z fallusem Freyra na szyi. - To nie jest koniec godny wojownika. Chłopak umieścił bełt w rowku, machina gładko ob- róciła się wokół własnej osi; poprzedniego dnia wpadli na pomysł, żeby wesprzeć spód konstrukcji na parze mocnych kół. Grot trochę w górę, żeby mimo trzystujardowej odległości poszybował dostatecznie wysoko. Gdy jeniec, poganiany rozpalonym do czerwoności prętem, znalazł się naprzeciw muru, okrążając pal po raz czwarty, Shef wycelował w ranę na jego podbrzuszu. Zwolnił spust. Brzęk. Pocisk wzniósł się w górę, po czym zaczął opadać; ugodził króla prosto w pierś, przeszywając na wylot jego zamierające serce. Gdy Ella, odepchnięty siłą uderzenia, padał na wznak, Shef ujrzał, jak jego wy- krzywiona cierpieniem twarz odpręża się, uspokaja. Tłum zafalował, wszystkie oczy zwróciły się w stronę wieży, z której nadleciał bełt. Ivar pochylił się nad ciałem, po czym się wyprostował, zaciskając pięści. Shef ujął w dłoń jedną z nowych halabard i ruszył murem w stronę gromady, chcąc, żeby go rozpoznano. Gdy znalazł się nad tłumem, jednym susem wskoczył na blanki. - Jestem tylko karlem, a nie jarlem! - zawołał. - Mimo to chcę powiedzieć armii trzy rzeczy. Po pierwsze, synowie Ragnara spełnili tę przysięgę, bo nie mieli ochoty dotrzymać pozostałych. Po drugie, niezależnie od tego, co mówi Wężowe Oko, kiedy Ragnarssonowie wśliznęli się do Yorku, nie mieli na myśli dobra armii, ale swoje własne. Nie mieli ochoty ani walczyć, ani dzielić się łupami. Okrzyki gniewu, gaddgedlarowie miotają się wkoło, szukając wejścia do miasta i schodów prowadzących do miejsca, w którym stał Shef. Inni powstrzymują ich, chwytając za pledy. Shef jeszcze bardziej podniósł głos, by słyszano go mimo całej wrzawy. - A po trzecie: zabicie mężczyzny i wojownika tak, jak został zabity król Ella jest pozbawione drengskapru. Twierdzę, że to zwykły nithingsverk. Czyn nithinga, człowieka pozbawionego honoru, bez żadnych praw, gorszego od banity. Nazwanie kogoś nithin- giem na oczach całej armii było najgorszą obelgą. Jeżeli armia się z tym zgodziła. Część ludzi pokrzykiwała na znak zgody. Shef ujrzał Branda z uniesionym toporem, gotowego do uderzenia. Wokół niego kłębili się jego ludzie, odpychając tarczami popleczników Ragnarssonów. Z drugiego krańca pierścienia nadciągali wojownicy, by się do niego przyłączyć. Kto to się wycofuje? Sigvarth z poczerwieniałą twarzą odkrzyknął coś w odpowiedzi na czyjąś obelgę. Skuli, wyraźnie nie mogąc się zdecydować, stał nad trupem Elli. Ubbi wołał coś do niego. W armii wrzało, tworzyły się dwa obozy. Gdy minęło sto uderzeń serca dwie grupy stały już w sporej odległości od siebie, a dystans zwiększał się z każdą chwilą. Na czele dalszej grupy stali Ragnarssonowie, na czele bliższej Brand, Thorvin i garstka innych. - Ludzie Drogi plus kilku twoich przyjaciół przeciwko reszcie - mruknął czciciel Freyra, stojący za Shefem. - Dwa do jednego na naszą niekorzyść, jak sądzę. - Podzieliłeś armię - odezwał się Hebrydyjczyk z dru- żyny Magnusa. - To wielki czyn, lecz nieco pochopny. - Cięciwa była napięta - odparł Shef. - Ja ją tylko zwolniłem. Rozdział szósty VJdy armia oddalała się spod murów Yorku, płatki śniegu jęły opadać z bezwietrznego nieba. Nie była to już Wielka Armia, ona przestała istnieć. Ta część niegdyś wielkiej armii, która odmówiła służenia pod rozkazami Ragnarssonów i nie chciała już im towarzyszyć, liczyła sobie około dwustu tuzinów ludzi - dwa tysiące czterystu, wedle rachuby Rzymian. Odchodzący prowadzili stadko luzaków, jucznych koni i mułów oraz pięćdziesiąt drew- nianych wozów, skrzypiących pod ciężarem ładunku. Na wozach leżały łupy: brąz i żelazo, kowalskie narzędzia, kamienie szlifierskie oraz skrzynki bezwartościowych monet i nędzna garstka srebra, pochodząca z podziału. A także ranni, niezdolni iść czy dosiąść kuca. Reszta armii obserwowała ich odejście z murów miasta. Kilku młodszych, bardziej zapalczywych wojowników po- krzykiwało i szydziło, a nawet posłało kilka strzał w ślad za odchodzącymi kamratami. Jednak milczenie panujące w oddalającej się kolumnie, a także posępne twarze dowód- ców na murach złamały ich ducha. Wikingowie otulili się szczelniej płaszczami, spojrzeli na niebo, na nisko wiszące chmury, na oszronioną trawę porastającą pagórki wokół miasta. Poczuli ulgę na myśl o ciepłych kwaterach, zapasach drewna, zamykanych oknach i szczelnych ścianach. - Przed świtem sypnie gęściej - mruknął Brand, idący w tylnej straży kolumny, w miejscu najbardziej wystawionym na niebezpieczeństwo póki nie znajdą się w sporej odległości od Ragnarssonów. - Jesteście wikingami - odparł Shef. - Sądziłem, że śnieg wam nie przeszkadza. - Nie przeszkadza, o ile trzyma ostry mróz - powie- dział Brand. -Jeżeli śnieg pada i zaraz topnieje, jak w tym kraju, trzeba maszerować po błocie. Ludzie się męczą, zwierzęta się męczą, a wozy nie chcą się toczyć. W dodatku jeśli podróżujesz w takich warunkach, potrzebujesz jedze- nia. Wiesz, ile czasu zabiera parze wołów pochłonięcie siana o masie dorównującej im wagą? A przecież musimy oddalić się od tych z tyłu. Kto wie, co im teraz przyjdzie do głowy. - Dokąd idziemy? - zapytał Shef. - Nie mam pojęcia. A poza tym kto dowodzi tą armią? Wszyscy myślą, że ty. Shef umilkł, zakłopotany. Gdy ostatni opatuleni wojownicy tylnej straży zniknęli pośród zrujnowanych domów zewnętrznego Yorku, Rag- narssonowie na murze spojrzeli po sobie. - No i bardzo dobrze - powiedział Ubbi. - Mniej gąb do żywienia, mniej głów do podziału. Poza tym cóż znaczy kilkuset ludzi Drogi? Miękkie ręce, słabe nerwy. - Nikt nigdy nie posądził Vigi-Branda o miękkie ręce - odparł Halvdan. Od holmgangu nieczęsto popierał ataki swoich braci na Shefa i jego frakcję. - Poza tym nie wszyscy z nich byli ludźmi Drogi. - Nieważne, kim byli - odezwał się Sigurth. - Teraz są wrogami. A to już wystarczy. Nie możemy sobie pozwolić, by z nimi walczyć. Musimy zabezpieczyć zdo- bycz... Wskazał palcem na grupkę ludzi na murze kilka jardów dalej. Stał tam arcybiskup Wulfhere w otoczeniu czarnych mnichów, wśród których wyróżniała się nienaturalnie blada, wychudła twarz diakona Erkenberta, od paru dni zarzą- dzającego mennicą. Ivar roześmiał się nagle. Trzej bracia spojrzeli nań niespokojnie. - Nie musimy z nimi walczyć - odezwał się Sopel Lodu. - Odchodzą na własną zgubę. Ich los już jest przesądzony. Wulfhere także spoglądał spode łba na oddalającą się kolumnę. - Część krwiożerczych potworów odeszła - powie- dział. - Gdyby podzielili się wcześniej, nie musielibyśmy układać się z resztą. A tak mamy ich w środku miasta. - Mówił po łacinie, aby mieć pewność, że nie podsłuchają go wrogie uszy. - W tak niespokojnych czasach musimy być roztropni jak węże, zachowując pozory niewinnych jak gołębice - odparł Erkenbert w tym samym języku. - Nasi nie- przyjaciele, zarówno w mieście jak i poza nim, mogą zostać jeszcze pokonani. - Że w mieście, to rozumiem. Jest ich mniej niż przedtem i można z nimi walczyć. Nie mówię o North- umbryjczykach, ale o sprzymierzeńcach z południa: o Bur- gredzie z Mercji, o Ethelredzie z Wessexu. Dlatego przecież posłaliśmy do tych krajów okaleczonego tana z East Anglii. On da świadectwo o naturze wikingów i rozbudzi bojowego ducha władców. Ale jaki masz plan względem tych, co odeszli, Erkenbercie? Co możemy zrobić w środku zimy? Niewysoki archidiakon uśmiechnął się. - Ludzie maszerujący zimą potrzebują jedzenia, a wi- kingowie przyzwyczaili się do plądrowania. Każda ukra- dziona garstka ziarna zwiększy liczbę dzieci, które umrą do wiosny. Wobec takiego zagrożenia nawet kerlowie rzucą się do walki. Dopilnowałem, aby wieści o ich nadejściu rozprzestrzeniły się po kraju. Ataki rozpoczęły się ledwo blade, zimowe słońce znik- nęło za horyzontem. Z początku wyglądało to nieszkodliwie: pojedynczy kerlowie wyłaniali się zza drzew, posyłali z wiatrem kamień bądź strzałę i uciekali pośpiesznie, nie patrząc nawet, czy pocisk trafił w cel. Później zaczęli podchodzić bliżej, w małych grupkach. Wikingowie, nie przerywając marszu, wyjmowali z kołczanów nieliczne posiadane łuki i, starając się chronić cięciwy przed śniegiem, odpowiadali strzałami. Inni osłaniali głowy tarczami, po- zwalali pociskom odbić się od nich, po czym krzyczeli szyderczo w stronę napastników, wyzywając ich do otwartej walki. W końcu jakiś wojownik, poirytowany, cisnął włócznią w jedną z postaci, która zdawała się podejść za blisko. Chybił jednak i klnąc pod nosem zszedł ze szlaku, aby odzyskać broń. Natychmiast okryła go kurzawa śniegu. Gdy wszystko się uspokoiło, wiking zniknął. Jego towarzy- sze zatrzymali kolumnę, brnącą naprzód z niemałym trudem, po czym trzydziestoosobową grupą ruszyli mu na ratunek. Po chwili wrócili z ciałem, już obdartym z odzieży i okaleczonym. W ślad za nimi z ciemności pomknęły strzały. Kolumna zdążyła się już rozciągnąć na milę. Szyprowie i sternicy przekleństwami i kuksańcami usiłowali zaprowa- dzić porządek, ustawiając wozy pośrodku a łuczników po bokach. - Nie mogą nam nic zrobić - powtarzał Brand. - Mają tylko myśliwskie łuki. Krzyczcie i uderzajcie w tarcze, a zniechęcą się i uciekną. Jeżeli ktoś dostanie w nogę, wsadźcie go na jucznego konia. Jeśli trzeba, wyrzućcie trochę tego złomu z wozów. Ale się nie zatrzymujcie. Wkrótce angielscy kerlowie zorientowali się, na czym polega ich przewaga. Wrogowie byli objuczeni wojennym rynsztunkiem, ubrani grubo i ciężko. Nie znali okolicy. Kerlowie znali tu każde drzewo, każdy krzak, ścieżkę czy grudkę błota. Mogli rozebrać się do tunik i portek, zwinnie doskakiwać, uderzać i znikać, zanim przeciwnik zdoła wyzwolić rękę spod płaszcza. Żaden wiking nie odważy się ścigać ich w ciemnościach dalej niż na kilka stóp. Po pewnym czasie jakiś wioskowy przywódca zdołał zgromadzić większą liczbę ludzi. Czterdziestu czy pięć- dziesięciu kerlów zaatakowało z zachodniej flanki, powaliło kilku wikingów uderzeniami pałek i ościeni, po czym zaczęło odciągać na stronę ciała niczym wilki swą zdobycz. Wikingowie, rozwścieczeni, rzucili się za nimi w pościg, zasłaniając się tarczami, wznosząc topory. Kiedy przywlekli się z powrotem, burcząc gniewnie, nie złapawszy nikogo, zobaczyli stojące wozy i woły, leżące w bezruchu na ziemi. Płachty na wozach były odsłonięte, a ranni zniknęli. Śnieg już zaczął zasypywać ślady. Brand, niczym śnieżny troll, przemierzył krokami całą kolumnę, po czym zwrócił się do Shefa, który szedł u jego boku. - Myślą, że mają nas w garści - warknął. - Ale niech tylko nastanie świt, a dam im nauczkę, choćby to była ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu. Shef popatrzył na niego, mruganiem powiek strząsnął śnieg z rzęs. - Nie - powiedział. - Myślisz jak karl, jak karl armii. Armii już nie ma. Musimy oduczyć się myślenia jak karlowie. Mówiłeś, że ja patrzę na świat jak wyznawca Odyna, wodza bitew. Wy też będziecie się musieli tego nauczyć. w - A jakie są twoje rozkazy, mały wodzu? Wodzu, który nigdy nie stałeś w szyku bojowym? - Zwołaj szyprów, wszystkich, którzy są w zasięgu głosu. - Shef szybko zaczął rysować na śniegu. - Zanim rozpadało się na dobre, przeszliśmy przez Eskrick, mniej więcej tutaj. Teraz musimy być o krótką milę na północ od Riccall. - Wojownicy skinęli głowami, przytaknęli. Podczas plądrowania zdążyli dobrze poznać okolice Yorku. - Potrzebuję setki mężczyzn, młodych, zwinnych i nie zmęczonych. Trzeba będzie ruszyć szybciej naprzód i zdobyć Riccall. Wziąć paru jeńców, będą nam potrzebni, a resztę przepędzić. Zostaniemy tam na noc. Nie ma tam wiele, pięćdziesiąt chat i nędzny kościół. Ale zyskamy schronienie, nawet jeśli będzie nam trochę ciasno. - Druga setka w czterech grupkach niech patroluje obrzeża kolumny. Anglicy nie zaatakują, jeśli damy im powód do przypuszczeń, że zdołamy ich odeprzeć. Wojow- nicy w patrolu niech zdejmą płaszcze, rozgrzeją się w biegu. Cała reszta ma po prostu maszerować i poganiać woły. Jak tylko dotrzecie do Riccall, użyjcie wozów do zablokowania przerw między chatami. Woły i ludzi zgru- pujcie pośrodku pierścienia. Rozpalimy ogniska i po- stawimy osłony. Brand, wybierz ludzi, daj rozkaz do wymarszu. Minęły dwie pracowite godziny. Shef siedział na stoł- ku w domu tana Riccall, patrząc na posiwiałego, star- szawego Anglika. Pomieszczenie było pełne wikingów. Wojownicy przeciągali się leniwie lub przysiadali na piętach; przemoknięte ubrania zaczynały już parować. Zgodnie z rozkazem nikt nie zwracał uwagi na to, co się działo. Pomiędzy dwójką mężczyzn, na chropowatym stole, stał skórzany kufel piwa. Shef łyknął z niego, spojrzał uważnie na mężczyznę naprzeciwko. Anglik wyglądał na w miarę przytomnego. Na szyi miał żelazną obrożę. Chłopak pchnął kufel w jego stronę. - Widziałeś jak piję, możesz być pewny, że nie jest zatrute. Dalej, pij. Gdybym chciał cię zabić, wybrałbym łatwiejszy sposób. Oczy thralla rozszerzyły się na dźwięk płynnej angielsz- czyzny Shefa. Wziął kufel, pociągnął głęboki łyk. - Kim jest pan, któremu płacicie dzierżawę? Mężczyzna dopił piwo. - Większość ziemi posiada tan Ednoth, z nadania króla Elli. Zginął w bitwie. Reszta należy do czarnych mnichów. - Zapłaciliście dzierżawę na Świętego Michała? Jeśli nie, mam nadzieję, że ukryliście pieniądze. Mnisi nie cackają się z opieszałymi płatnikami. Gdy Shef wspomniał o mnichach i ich metodach, przez twarz niewolnika przebiegł skurcz strachu. - Skoro nosisz obrożę, musisz wiedzieć, co mnisi robią z uciekinierami. Hund, pokaż mu swoją szyję. Hund w milczeniu odpiął amulet Ithun, podał go Shefowi, po czym odsunął tunikę, ukazując odciski i pręgi, powstałe w ciągu lat noszenia obręczy. - Czy pojawiali się tu jacyś uciekinierzy? Ludzie, którzy wspominali o czymś takim? - Shef zważył w dłoni amulet Ithun, po czym oddał go Hundowi. - Albo takim. - Wskazał na Thorvina, Vestmunda, Farmana i czwartego kapłana, stojących w pobliżu. Widząc jego gest, oni także w ciszy odsłonili swoje insygnia. - Jeśli tak, może wspominali także, że tym ludziom można ufać. Niewolnik opuścił wzrok, zadrżał wyraźnie. - Jestem dobrym chrześcijaninem. Nic nie wiem o ta- kich pogańskich sprawach... - Mówię o zaufaniu, nie o pogaństwie czy chrześ- cijaństwie. - Wy, wikingowie, jesteście tymi, którzy biorą niewol- ników, a nie ich uwalniają. Shef wyciągnął rękę i poklepał żelazną obręcz. - To nie wikingowie ci ją założyli. A poza tym ja jestem Anglikiem. Nie przekonała cię jeszcze moja wymo- wa? A teraz słuchaj uważnie. Puszczę cię wolno. Powiedz tym na zewnątrz, żeby zaprzestali ataków, bo nie my jesteśmy ich wrogami. Tamci zostali w Yorku. Jeśli twoi ziomkowie pozwolą nam przejść, nikomu nie stanie się krzywda. I wspomnij im o tej chorągwi. Shef wskazał palcem na drugą stronę pełnego dymu i pary pokoju, gdzie siedziała gromadka towarzyszących armii kobiet. Podniosły się teraz z ziemi i rozwinęły wielki sztandar, który w pośpiechu wyszywały. Na czerwonym jedwabiu, pochodzącym z łupów, widniał kowalski młot o dwóch obuchach, zrobiony z kawałka białego lnu ob- rębionego srebrną nicią. - Druga armia, ta, którą opuściliśmy, walczy pod Czarnym Krukiem, padlinożercą. Tamten znak zwiastuje chrześcijanom męki i śmierć. Nasz jest symbolem tworzenia. Powiedz im o tym. A teraz dam ci dowód, co młot może zrobić dla ciebie. Zdejmiemy ci obręcz z szyi. Niewolnik zadrżał ze strachu. - Ale czarni mnisi, kiedy powrócą... - Zabiją cię w okrutny sposób. Zapamiętaj to i powtórz innym. Ofiarowaliśmy ci wolność, my poganie. Ale strach przed chrześcijanami trzyma cię w niewoli. A teraz idź. - O jedno tylko proszę, i proszę w strachu. Nie zabijaj mnie za to, co powiem, ale... wasi ludzie opróżniają składy z żywnością, zabierają nasze zapasy. Będziemy głodować do wiosny. Umrze wiele dzieci. Shef westchnął. To był twardy orzech do zgryzienia. - Brand, daj coś thrallowi. Zapłać mu czymś. Ale uczciwym srebrem, jeśli łaska, a nie chłamem arcybis- kupa. - Ja mam mu płacić! To on mnie powinien zapłacić. Co z wergildem za ludzi, których straciliśmy? I od kiedy to armia płaci za prowiant? - Armia już nie istnieje. A on nie musi ci płacić żadnego wergildu. Wszedłeś na jego ziemie. Zapłać mu. Dopilnuję, żebyś na tym nie stracił. Brand mruknął coś pod nosem, po czym rozsupłał sakiewkę i odliczył sześć srebrnych pensów z Wessexu. Niewolnik ledwo mógł uwierzyć własnym oczom, wpat- rywał się w błyszczące monety, jak gdyby nigdy nie widział pieniędzy takich jak te. Może istotnie nie widział. - Powiem im wszystko - powiedział, niemalże wy- krzykując poszczególne słowa. - O chorągwi także. - Jeżeli to zrobisz i wrócisz tutaj przed zmierzchem, dostaniesz drugie tyle, dla siebie, a nie do podziału. Gdy niewolnik zniknął za drzwiami razem z eskortą, która miała go bezpiecznie przeprowadzić przez straże, Brand, Thorvin i reszta z powątpiewaniem spojrzeli na Shefa. - Nie zobaczysz więcej ani pieniędzy, ani niewol- nika - stwierdził Brand. - Zobaczymy. A teraz potrzebuję osiemnaście tuzinów mężczyzn oraz najlepszych koni z jukami pełnymi żywności, gotowych do drogi ledwo niewolnik powróci. Brand uchylił okiennicę i wyjrzał w noc, popatrzył na wirujące płatki śniegu. - A to po co? - warknął. - Chcę odzyskać twoje dwanaście pensów. A poza tym mam pomysł. - Z czołem zmarszczonym w skupieniu, Shef ostrzem noża jął ryć w deskach stołu jakieś linie. Czarnych mnichów z katedry Świętego Jana w Beverley, w przeciwieństwie do ich konfratrów od Świętego Piotra w Yorku, nie otaczały bezpieczne mury fortecy legionistów. Za to ich dzierżawcy i mieszkańcy równin na wschód od Yorkshirskich Wzgórz mogli z łatwością wystawić dwa tysiące zbrojnych, nie licząc łuczników ani oszczepników. Przez całą jesień, gdy trwał najazd na York, wiedzieli, że mogą nie obawiać się niczego poza głównymi siłami wielkiej armii. Wiedzieli też, że siły te w końcu nadejdą. Kilka miesięcy temu zniknął zakrystian, unosząc z sobą co cenniejsze relikwie katedry, a parę dni później wrócił z wieściami przeznaczonymi tylko dla uszu opata. Połowa sił zbrojnych Beverley trwała w pogotowiu, a reszta rozeszła się po okolicy, strzegąc zbiorów i nadzorując przygotowania do zimy. Tego wieczoru poczuli się bezpieczniej. Zwiadowcy donieśli, że wielka armia podzieliła się, a jedna jej część odmaszerowała na południe. Jednak angielska noc w środku zimy trwa szesnaście godzin od zachodu do świtu; wystarczająco długo, by dać gromadzie zdeterminowanych ludzi szansę przebycia czter- dziestu mil. Wikingowie przez pierwszych kilka mil węd- rowali błotnistymi, wijącymi się polnymi dróżkami, później dopiero przyspieszając kroku i poganiając konie na lepszych drogach wśród wzgórz. Stracili trochę czasu na obchodzenie dookoła wiosek, na które się natknęli. Niewolnik, Tida, prowadził ich dobrze, a oddalił się dopiero wtedy, gdy wieże katedry w Beverley jęły rysować się na świtającym niebie. Z chat strażniczych na obrzeżach miasta właśnie wyłaniały się zaspane niewolnice od żaren, by rozpalić ogniska i zemleć ziarno na poranną owsiankę. Na widok wikingów rozbiegły się z krzykiem i zawodzeniem, zaczęły ściągać z barłogów niedowierzających wojowników, tylko po to, by dowiedzieć się, że są idiotkami i by stać się częścią kompletne- go zamieszania, które tradycyjnie czynią zaskoczeni Anglicy. Shef otworzył na oścież wielkie drewniane drzwi katedry i wkroczył do środka. Za nim tłoczyli się jego towarzysze. Wewnątrz kościoła rozbrzmiewała antyfonalna pieśń śpiewana przez dwa chóry, stojące naprzeciw siebie po obu stronach nawy. Słodko brzmiące hymny głosiły, że oto narodziło się Dzieciątko Jezus. W katedrze nie było innych wiernych, chociaż drzwi stały nie zaryglowane. Mnisi wysławiali swego Boga codziennie, niezależnie diii tego, czy mieli słuchaczy, czy nie. Zimą, o świcie, słusznie czynili nie spodziewając się tłumów. Gdy wikingowie pojawili się w nawie prowadzącej do głównego ołtarza - odziani w przemoczone płaszcze, bez widocznej broni nie licząc halabardy na ramieniu Shefa - twarz opata, siedzącego na wysokim krześle pośród chóru wykrzywiła się z przerażenia. Shef poczuł nagle, jak odstępuje go cała pewność siebie - takie wrażenie zrobił na nim widok dostojnika, uosabiającego majestat Kościoła, w szacunku dla którego przecież dorastał. Chłopak przełknął głośno ślinę, niepewny, jak zacząć. Guthmund, stojący tuż za nim szyper ze szwedzkiego wybrzeża Kattegat, nie miał ani skrupułów, ani wątpliwości. Przez całe życie marzył, by obrabować porządny kościół albo opactwo i nie zamierzał dopuścić do tego, by zdener- wowanie jakiegoś nowicjusza pozbawiło go takiej okazji. Z szacunkiem podniósł młodego dowódcę do góry i odstawił go na bok, po czym chwycił najbliższego mnicha za habit, powalił go na posadzkę, wyciągnął topór spod płaszcza i z hukiem wraził go w balustradę ołtarza. - Do roboty - zawołał. - Przeszukajcie tych ptasz- ków i zapędźcie ich w tamten róg. Tofi, przynieś świeczniki. Frani, daj mi te talerze. Snok, Uggi, wy jesteście lżejsi, obejrzyjcie no tę figurę... - Wskazał ręką na wielką postać ukrzyżowanego Chrystusa wysoko nad ołtarzem, spoglądającego w dół umęczonym wzrokiem. - Właźcie na górę i zobaczcie, czy uda wam się zdjąć koronę, wygląda na złotą. A wy, reszta, przewróćcie wszystko do góry nogami, łapcie co tylko się świeci. To miejsce ma być dokładnie ogołocone, zanim te łobuzy na zewnątrz zdążą wzuć buty. Ej, ty... - Guthmund zbliżył się do opata, kulącego się na swym tronie. Shef wyprzedził go. - W porządku, ojcze - zaczął, przechodząc znów na angielski. Na dźwięk znajomego języka opat, przerażony, 113 lecz równocześnie śmiertelnie obrażony, posłał mu bazylisz- kowe spojrzenie. Shef zawahał się na moment, po czym przypomniał sobie drzwi katedry, jak wiele innych obite od wewnątrz skórą. Ludzką skórą, zdartą z żywego ciała świętokradców, którzy chcieli przywłaszczyć sobie własność Kościoła. Pozwolił stwardnieć swemu sercu. - Twoi strażnicy wkrótce nadbiegną. Jeśli chcesz przeżyć, musisz ich odwołać. - Nie! - A więc umrzesz. - Szpic halabardy dotknął gardła opata. - Na jak długo? - Kapłan trzęsącymi się rękami bezskutecznie usiłował odepchnąć ostrze. - Nie na długo. Potem możecie nas ścigać, spróbować odzyskać skradzione dobra. A więc rób, jak mówię... Z tyłu dobiegły jakieś trzaski. Guthmund zbliżył się, ciągnąc za sobą jednego z mnichów. - To chyba zakrystian. Mówi, że skarbiec jest pusty. - To prawda - potwierdził opat. - Wszystko zostało ukryte całe miesiące temu. - Co zostało ukryte, zawsze można odnaleźć - odparł Guthmund. - Zacznę od najmłodszych, żebyś wiedział, że mówię serio. Jeden, dwa trupy i zaczniesz mówić. - Nie zrobisz tego - rozkazał Shef. - Weźmiemy ich ze sobą. Nie będzie tortur wśród ludzi Drogi. Azowie zabraniają. I tak nieźle się obłowiliśmy. A teraz wy- prowadźcie ich, żeby zobaczyli ich strażnicy. Mamy przed sobą długą drogę. W katedrze pojaśniało. Shef spostrzegł, że coś wisi na ścianie: spory kawałek welinu ozdobiony jakimś dziwnym rysunkiem. - Co to takiego? - zapytał opata. - To nie ma żadnej wartości dla kogoś takiego, jak ty. Nie ma w tym ani złota, ani srebra. To mappa mundi. Mapa świata. Shef zdarł ją ze ściany, zwinął i schował głęboko pod tunikę. Wikingowie wypchnęli opata i mnichów na ze- wnątrz, gdzie stał nierówny szereg uzbrojonych Anglików, którzy wreszcie zwlekli się z łóżek. - No to drogę powrotną mamy odciętą - mruknął Guthmund nie wiadomo który raz, przyciskając do siebie worek z brzęczącą zawartością. - A kto powiedział, że chcemy wracać tamtędy? - odparł Shef. - Wkrótce sam się przekonasz. n Rozdział siódmy lJurgred, król Mercji, jednego z dwóch wielkich królestw Anglii nadal nie podbitych przez wikingów, zatrzymał się przy wejściu do swych prywatnych komnat, odprawił tłum sług i pieczeniarzy, zrzucił kunie futro, pozwolił zdjąć sobie przemoczone buty oraz zastąpić je miękkimi kapciami ze skóry i przygotował się, by rozkoszować się nadchodzącą chwilą. Zgodnie z jego rozkazem młodzik wraz z ojcem czekał już na niego, podobnie jak Alfred, który reprezen- tował swojego brata Ethelreda, króla Wessexu, drugiego z ocalałych wielkich królestw Anglii. Tematem, nad którym mieli radzić, był los East Anglii. Jej król umarł bezpotomnie, ludność żyła w stra- chu i niepewności. Mimo to Burgred wiedział bardzo dobrze, że gdyby wystąpił zbrojnie, aby siłą przyłączyć East Anglię do Mercji, jej mieszkańcy stanęliby do walki. Anglicy przeciwko Anglikom, jak to już często bywało w przeszłości. Liczył jednak na to, że jeśli pośle im ich rodaka, kogoś ze szlachetnego rodu, kto wszystko, łącznie z towarzyszącą mu armią, będzie zawdzięczał właśnie jemu, królowi Burgredowi - no cóż, może wtedy to przełkną. Zwłaszcza że ten właśnie szlachetny i wdzięczny młody człowiek, o którym myślał, ma bardzo przydatnego ojca. Kogoś, kto, jeśli można się tak wyrazić - Burgred pozwolił sobie na gorzki uśmiech - dowody swojej nienawiści do wikingów zawsze nosi przy sobie. Któż oparłby się sile przekonywania tak posągowej postaci? Postaci, która przypominała posąg, czy może raczej popiersie? Burgred w duchu błogosławił ten dzień, kiedy z Yorku przybyły dwa kuce, dźwigając między sobą nosze z pasażerem. No i ta piękna, młoda kobieta. Cóż to była za wzru- szająca scena! Młody człowiek, o jasnych włosach za- czesanych do tyłu, klęczy u stóp swego ojca zanim jeszcze zdjęto go z noszy, błagając o wybaczenie, że wziął sobie żonę bez jego pozwolenia. Tej parze można by wybaczyć dużo więcej, po tym wszystkim, co razem przeszli, ale nie, młody Alfgar jest wcieleniem przyzwoitości. Ta właśnie cecha uczyni w przyszłości Anglików największym ze wszystkich narodów. Uczciwość, dumał Burgred, niena- ganne maniery. Słowa, które Alfgar wyszeptał u stóp swego ojca, brzmiały naprawdę: "Poślubiłem Godivę, ojcze. Wiem, że jest moją przyrodnią siostrą, ale nie wspominaj o tym nikomu, albo rozpuszczę pogłoskę, że oszalałeś. A wtedy mogłoby ci się przydarzyć coś złego. Ludzi bez rąk łatwo się dusi. Poza tym nie zapominaj, że oboje jesteśmy twoimi dziećmi. Jeżeli nam się uda, twoje wnuki mogą nadal być książętami. Albo i lepiej". Wulfgar, kiedy już otrząsnął się z pierwszego szoku, łatwo pogodził się z tym wszystkim. To prawda, jego dzieci były winne incestu. Ale czy taka drobnostka mogła mieć jakiekolwiek znaczenie? Thryth, jego żona, dopuściła się cudzołóstwa z jakimś pogańskim wikingiem. Czy ktoś zrobił coś w tej sprawie? Jeśli z kazirodczego związku Alf gara i Godivy narodzi się dziecko, jak Siegmundowi i jego siostrze w legendzie, nie może być gorsze od tego bękarta, którego on, Wulfgar, hodował w swej głupocie. Gdy władca Mercji wkroczył do komnaty, ludzie zna- jdujący się w niej wstali i złożyli pokłon. Jedyna obecna kobieta, piękność z East Anglii, dygnęła wedle nowej mody szerzonej przez Franków. Dwaj służący - jeszcze przed chwilą spierali się cicho, co wypada im uczynić - unieśli wyściełaną skrzynię Wulfgara do pionu, po czym ponownie oparli ją o ścianę. Na zezwalający gest króla obecni zajęli miejsca: dla wszystkich poza Burgredem i Wulfgarem przeznaczone były zwykłe trójnogi. "Heimnar" na równi z władcą zajął wysokie krzesło z drewnianymi poręczami; nie można było od niego wymagać, by siedział na stołku. - Mam wieści z Eoforwich - zaczął król. - Świeższe od tych, które przyniósł Wulfgar. I lepsze. Mimo to zmusiły mnie one do działania. Jak słyszałem, po kapitulacji Kościoła i króla Elli... - Powiedz raczej - wtrącił Alfred z Wessexu - po haniebnej zdradzie, której dopuścili się na osobie króla Elli ci, których chronił. Burgred zmarszczył brwi. Młodzieniec, jak zdążył zau- ważyć, żywił niewielki szacunek dla królów, a już żadnego dla dostojników Kościoła. - Po kapitulacji Ragnarssonowie, a zwłaszcza ten, którego nazywają Sopel Lodu, skazali króla Ellę na okrutną śmierć. Podobnie jak przydarzyło się to twemu panu, szlachetnemu Edmundowi - dodał, skinąwszy głową Wulfgar owi. - Wydaje się jednak, że wydarzenie to stało się przyczyną kłótni wśród pogan. Doszły mnie dziwne wieści, że egzekucja została przerwana za pomocą swego rodzaju machiny. Zaiste, wszystko w Eoforwich zdaje się kręcić wokół machin. Najważniejsza jednak w tym wszystkim jest kłótnia, gdyż doprowadziła ona do rozłamu pośród wi- kingów. Rozległ się szmer zdziwienia i zadowolenia. - Część barbarzyńców opuściła Eoforwich i maszeruje na południe. Jest to mniejsza część armii, lecz nadal groźna. Zastanawiałem się więc, dokąd zmierzają. I doszedłem do wniosku, że ich celem jest East Anglia, skąd wyruszyli. - Chcą wrócić na statki - rzucił Alfgar. - Może i tak. Problem jednak w tym, że East Anglia raczej nie stanie do walki. Stracili króla oraz wielu przywód- ców, tanów i wojowników w bitwie nad Stour, skąd ty, młody człowieku, tak mężnie wywalczyłeś sobie drogę ucieczki. A przecież, jak wciąż powtarzacie - Burgred zmierzył Alfreda sarkastycznym spojrzeniem - wikingowie muszą zostać pokonani. Tak więc wyślę do East Anglii wojennego przywódcę wraz ze sporymi siłami moich wojsk, żeby go wspierały póki nie zbierze własnej armii. Mówię o tobie, młody człowieku. Alfgarze, synu Wulfgara. Pocho- dzisz z tamtych stron. Twój ojciec był tanem króla Edmunda. Twoja rodzina straciła więcej, wycierpiała więcej i ważyła się na więcej niż jakakolwiek inna. Ty właśnie podźwigniesz królestwo z gruzów. Z tym, że nie będzie już ono królestwem. Burgred odszukał wzrokiem spojrzenie młodego księcia. Alfred z Wessexu oczy miał równie błękitne a włosy równie jasne jak Alfgar; prawdziwy książę krwi. Było w nim jednak coś dziwnego, niepokojącego: trzeźwe spojrzenie. Obaj wiedzieli, że zbliżyli się do drażliwego punktu. Burgred z Mercji nie miał do East Anglii więcej praw niż Ethelred z Wessexu. Zaś ten, który zdoła wyprzedzić rywala, urośnie w potęgę. - Jaki będzie mój tytuł? - spytał Alfgar ostrożnie. - Alderman. Zarówno North Folk jak i South Folk. - To są dwie prowinge - zaprotestował Alfgar. - Jeden człowiek nie może być aldermanem dwóch prowincji naraz. - Nowe czasy, nowe obyczaje - odparł Burgred. - Ale w tym, co mówisz, kryje się prawda. W swoim czasie, Alfgarze, możesz zyskać nowy tytuł. Możesz zostać tym, co księża nazywają subregulus. Możesz zostać moim wice- królem. Powiedz, czy będziesz lojalnie służył mnie i Mercji? Czy będziesz wierny Marchii? Alfgar w milczeniu ukląkł przed królem, na znak poddania. Burgred poklepał go po ramieniu, podniósł z klęczek. - W odpowiedniej chwili załatwimy to bardziej formal- nie. Chciałem po prostu wiedzieć, czy doszliśmy do porozu- mienia. - Król zwrócił się do Alfreda. - Tak, młodzieńcze, wiem, że ty nie wyraziłeś zgody. Ale powiedz swojemu królowi i bratu, jak teraz sprawy stoją. Niech on siedzi po swojej stronie Tamizy, a ja zostanę po swojej. Ale północna część Tamizy i południe Humberu należy do mnie. Całość. Burgred pozwolił, by pełna napięcia cisza trwała jeszcze przez moment, po czym zdecydował się ją przerwać. - Doszły mnie również inne dziwne wieści. Armią zawsze dowodzili Ragnarssonowie, ale oni wszyscy zostali w Eoforwich. Część informatorów twierdzi, że ci, którzy odeszli, nie mają żadnych przywódców, inni mówią o wielu wodzach. Jednak mój zwiadowca dał mi do zrozumienia, że jednym z ich dowódców, albo też głównym dowódcą jest Anglik. Z East Anglii, sądząc z wymowy. Posłaniec mógł mi przekazać jedynie imię, jakim nazywają go wikingowie, ale oni mówią naszym językiem tak fatalnie, że nic mi to nie dało. Podobno wołają tego człowieka Skjef Sigvarths- son. Co to może być za imię? - Shef! - To odezwała się milcząca kobieta. Nie odezwała się: westchnęła. Jej oczy, jej błyszczące, jakby szklane oczy ożywiły się nagle. Mąż spojrzał na nią jak człowiek, który zastanawia się, ile ma przygotować rózeg, Wulfgar zaś zakrztusił się nagle, poczerwieniał. - Mówiłeś, że widziałeś go martwym - warknął oskarżycielsko pod adresem syna. - Nic straconego - mruknął Alfgar. - Daj mi tylko ludzi. Prawie dwie setki mil dalej na północ Shef po raz kolejny odwrócił się w siodle, by sprawdzić, czy straż tylna nadąża za głównymi siłami. Musiał uważać, by wszyscy jechali w zwartej gromadzie, trzymając się w zasięgu głosu. Shef wiedział, że w ślad za nimi po błotnistych drogach zmierza grupa ludzi czterokrotnie przewyższająca ich liczebnością, niezdolna jednak zaatakować ze względu na zakładników, mnichów od Świętego Jana i ich opata Saxwulfa. Ważne też było, żeby poruszać się w miarę szybko, nawet po długiej nocnej jeździe, żeby nie dać się wyprzedzić wieściom i uniemożliwić przeciwnikom poczynienie przygotowań. Prowadził ich zapach morza a także, odkąd dotarli na szczyt łagodnego wzniesienia, nie dający się z niczym pomylić kształt przylądka Flamborough. Shef ponaglił awangardę okrzykiem i gestem. Guthmund został kilka kroków z tyłu, wciąż trzymając uzdę opackiego konia. Shef przywołał go uniesieniem ręki. - Nie ociągaj się. Prowadź opata blisko mnie. Chłopak cmoknął i wbił pięty w boki zmęczonego wałacha, doganiając resztę kawalkady w momencie, gdy stu dwudziestu jeźdźców i trzydziestu zakładników scho- dziło długim zboczem w stronę zbiorowiska nędznych chałup, składających się na osadę Bridlington. Wybuch paniki. Kobiety rzucają się do ucieczki, unosząc z sobą obdarte dzieci o poodmrażanych nogach. Mężczyźni chwytają włócznie, rzucają je znowu, niektórzy pędzą w stronę plaży, gdzie na brudnym, pokrytym śniegiem piasku spoczywają wyciągnięte na brzeg łodzie. Shef zato- czył koniem koło, wypchnął naprzód opata, rozpoznawal- nego bez trudu dzięki czarnym szatom. - Pokój - zakrzyknął. - Pokój. Chcę Ordlafa. Ale Ordlaf już stał przed nim, sędzia okręgu Bridlington, a także, chociaż nikt go dotychczas nie wiązał z tym wydarzeniem, pogromca Ragnara. Wystąpił spomiędzy swoich ludzi, zdumionym wzrokiem mierząc wikingów i mnichów, niechętnie biorąc na siebie odpowiedzialność. - Pokaż im opata - rzucił Shef Guthmundowi. - Niech ci z tyłu trzymają się z daleka. - Zwrócił się do Ordlafa. - Ty i ja spotkaliśmy się już kiedyś. Tego dnia, gdy złapałeś Ragnara. Chłopak zsiadł z konia, wbił halabardę głęboko w piasz- czystą ziemię. Kładąc rękę na ramieniu sędziego, odciągnął go na stronę, poza zasięg słuchu opata, patrzącego na nich z nienawiścią. Zaczął tłumaczyć coś naglącym tonem. - To niemożliwe - powiedział Ordlaf chwilę póź- niej. - Nie da się zrobić. - Czemu nie? Morze jest wzburzone i zimne, ale wiatr wieje z zachodu. - Z południowego zachodu - poprawił Ordlaf od- ruchowo. - Możesz płynąć wzdłuż wybrzeża i mieć wiatr od burty. Tylko do przylądka Spurn. Dwadzieścia pięć mil, nie więcej. Zdążysz przed zmrokiem. Nie proszę cię o prze- jście przez morze. Ani na moment nie stracisz ziemi z oczu. A jeśli pogoda się zmieni, rzucimy dryfkotwę i przeczekamy. - Za Spurn będzie trzeba wiosłować pod wiatr. Shef wskazał palcem za siebie. - Najlepsi wioślarze na świecie i ty jako kapitan. Postoisz sobie tylko za sterem, jak król. - Taak. A co się stanie, jeśli wrócę a opat wyśle swoich ludzi, aby spalili osadę? - Robisz to, żeby ratować mu życie. - Wątpię, żeby był wdzięczny. - W drodze powrotnej nie musisz się śpieszyć. Zdą- żysz dobrze schować to, co ci damy. A zapłacimy ci srebrem z katedry. Twoim własnym srebrem, pochodzą- cym z wielu lat dzierżaw. Ukryj je, przetop. Nigdy go nie wywęszą. - Skąd mam wiedzieć, że po prostu nie poderżniecie mi gardła? Mnie i moim ludziom? - Tego nie możesz wiedzieć, ale masz niewielki wybór. Decyduj. Ordlaf wahał się jeszcze przez moment. Przypomniał sobie Merlę, kuzyna swej żony, którego opat kazał sprzedać w niewolę za długi. Pomyślał o żonie i dzieciach Merli, które do dziś żyły na łasce mieszkańców Bridlington, po tym jak ich mąż i ojciec zniknął z okolicy. - W porządku. Ale udawaj, że mi grozisz. Shef wybuchł udawaną wściekłością, uderzył Ordlafa w głowę, wyszarpnął sztylet z pochwy. Sędzia odwrócił się, wykrzykując rozkazy w stronę garstki mężczyzn, stojącej kilka jardów dalej. Wkrótce rybacy zaczęli spychać łodzie na wodę, stawiać maszty, wyciągać żagle z worków. Wikingowie w zwartej gromadzie zbliżyli się do brzegu morza, pchając przed sobą jeńców. Pięćdziesiąt jardów dalej pięciuset angielskich jeźdźców postąpiło kawałek naprzód, nie chcąc dopuścić, by wrogowie wymknęli im się z rąk. Powstrzymał ich dopiero widok błyszczących mieczy nad wygolonymi głowami mnichów. - Nie pozwól im się zbliżyć - warknął Shef do opata. - Wypuszczę połowę twoich braciszków, gdy tylko wejdziemy na pokład. Ty i reszta zostaniecie z nami jeszcze przez moment. - Jak rozumiem to oznacza, że stracimy konie - ode- zwał się Guthmund ponuro. - Ukradłeś je. Możesz ukraść sobie nowe. Tak więc o zmroku wpłynęliśmy na wiosłach do zatoki Humberu, dobiliśmy do brzegu na noc, kiedy byliśmy już pewni, że nikt nas nie śledzi, a rano powiosłowaliśmy w górę rzeki. Razem z łupem. - Ile tego jest? - zapytał Brand, siedząc wraz z innymi członkami zgromadzonej naprędce rady. - Już zważyłem - odparł Thorvin. - Naczynia, świeczniki, te małe pudełeczka, w których chrześcijanie trzymają palce swoich świętych, kielich na kawałki ciasta, które nazywają ciałem swego Boga, puszki, w których palą kadzidło a także sporo monet. Sądziłem, że mnichom nic nie wolno posiadać na własność, ale Guthmund mówi, że kiedy się dobrze potrząśnie, z każdego habitu wypadnie sakiewka. W każdym razie po podziale z rybakami zostały nam dziewięćdziesiąt dwa funty srebra. No i jeszcze złoto. Korona, którą zdjęliście z posągu Chrystusa, była szczeroz- łota, i dość ciężka. Tak samo kilka talerzy. To daje dodatkowo czternaście funtów. A ponieważ złoto jest osiem razy cenniejsze od srebra, razem mamy dwieście cztery funty. - Dwieście cztery - powtórzył Brand w zamyśle- niu. - Trzeba będzie podzielić to między załogi i pozwolić im dokonać własnego podziału. - Nie - odezwał się Shef. - "Nie" wydaje się ostatnio twoim ulubionym sło- wem - zauważył Brand. - To dlatego, że ja, w przeciwieństwie do innych, wiem co robić. Nie wolno nam dzielić tych pieniędzy. To będzie wojenny skarbiec armii. Dlatego zorganizowałem tę wyprawę. Gdybyśmy dokonali podziału, wszyscy byliby odrobinę bogatsi. A ja chcę ich użyć, żeby wszyscy stali się dużo bogatsi. - Skoro tak to ujmujesz, sądzę, że armia nie wyrazi sprzeciwu - powiedział Thorvin. - W porządku. Osta- tecznie sam zdobyłeś te pieniądze. Ale jak chcesz sprawić, żebyśmy się wszyscy wzbogacili? Shef wyciągnął spod tuniki mapę, którą zdjął ze ściany katedry. - Spójrzcie - powiedział. Kilkanaście głów pochyliło się nad welinową kartą. Twarze wyrażające rozmaite stopnie zdumienia wpatrywały się w nakreślone tuszem znaczki. - Czy umiecie czytać takie pismo? - zapytał chłopak. - Tu, w środku - odezwał się Skaldfinn, kapłan Heimdalla - nad tym małym obrazkiem, jest napis: "Hierusalem". To święte miasto chrześcijan. - Kłamstwo, jak zwykle - skomentował Thorvin. - Ta czarna plama ma przedstawiać Ocean, wielkie morze otaczające całą Mithgarth, ziemię. Chcą nam wmówić, że ich święte miasto znajduje się w centrum świata. Bardzo typowe. - Rozejrzyjmy się po brzegach - zagrzmiał Brand. - Zobaczmy, co znaki mówią o miejscach, które znamy. Jeśli kłamią na ich temat, możemy sądzić, że cała reszta też jest kłamstwem, jak mówi Thorvin. - Dacia et Gothis - przeczytał Skaldfln. - Gocja. To ten kraj na południe od Szwecji. Chyba że chodziło im o Gotlandię. Ale Gotlandia jest wyspą, a to tutaj jest zaznaczone jako stały ląd. Zaś tuż obok napisano: "Buł- garia". Rada wybuchnęła gromkim śmiechem. - Bułgarowie są wrogami cesarza Greków - odezwał się Brand. - Podróż z kraju Gotów do Bułgarów zajmuje co najmniej dwa miesiące. - Po drugiej stronie Gocji jest napisane: "Slesvic". No, w tym przynajmniej nie ma nic niejasnego. Wszyscy znamy Szlezwik zamieszkany przez Duńczyków. A te małe literki głoszą: Hic abundanł leones. To znaczy: "Tu jest wiele lwów". Kolejny ryk śmiechu. - Wiele razy byłem na rynku w Szlezwiku - rzekł Brand. - I rzeczywiście spotkałem człowieka, który opo- wiadał o lwach. Lwy wyglądają jak wielkie koty, a żyją w gorącym kraju daleko na południu. W Szlezwiku nigdy nie było lwów, zwłaszcza wielu. Straciłeś tylko czas przy- nosząc nam tę - jak jej tam? - tę mappa. To czysty nonsens, jak wszystko, co chrześcijanie uważają za mądrość. Shef wodził palcem po welinie, mrucząc pod nosem litery, których z takim trudem usiłował go wyuczyć ojciec Andreas. - Tu jest jakiś napis po angielsku - powiedział. - Dopisany inną ręką. Mówi on: "Suth-Bryttas", co znaczy "południowi Brytowie". - To ma oznaczać Bretończyków - odezwał się Brand. - Mieszkają na dużym półwyspie po drugiej stronie Kanału. - A więc nie wszystko jest kłamstwem. Można znaleźć prawdę na mapie. O ile się ją tam umieści. - Nadal nie rozumiem, jak to ma nas wzbogacić - odparł Brand. - Od tego przecież zaczęliśmy rozmowę. - Ta mapa nas nie wzbogaci. - Shef zwinął welin, odrzucił go na bok. - Ale sama jej idea może to zrobić. Musimy znać więcej ważnych rzeczy. Przecież gdybyśmy nie wiedzieli, gdzie jest Riccall, tego dnia podczas zawiei, moglibyśmy zamarznąć albo dać się wyrżnąć co do nogi. Kiedy wyruszałem do Beverley znałem kierunek, ale bez przewodnika nigdy nie trafiłbym do katedry. Bridlington zaś i człowieka, który wyprowadził nas z pułapki, odnalazłem tylko dzięki temu, że byłem tam już wcześniej. Rozumiecie, o co mi chodzi? Posiedliśmy mnóstwo wiedzy, ale jesteśmy zależni od ludzi. Nie ma takiego człowieka, który umiałby odpowiedzieć na wszystkie pytania. Na mapie można umieś- cić mądrość wielu osób. Gdybyśmy ją mieli, moglibyśmy odnaleźć drogę do miejsc, w których nas nigdy nie było. Potrafilibyśmy określić kierunek, zmierzyć odległość. - Dobrze więc, sporządzimy sobie taką mappa - po- wiedział Brand stanowczo. - A teraz przejdź wreszcie do tego bogactwa. - Posiadamy jeszcze jedną cenną rzecz - zaczął Shef. - A tej nie dostaliśmy od chrześcijan. Thorvin wam opowie. Kupiłem ją sam. Od Munina, kruka Odyna. Okupiłem ją bólem. Pokaż im, Thorvinie. Thomn wyjął spod tuniki małą, kwadratową deszczuł- kę. Widniały na niej szeregi runicznych liter, wydrapanych nożem i zabarwionych czerwoną farbą. - To jest zagadka. Ten, kto ją rozwiąże, odnajdzie skarb Raedwalda, króla East Anglii. Tego właśnie szukał Ivar zeszłej jesieni. Ale król Edmund zabrał tajemnicę do grobu. - Królewski skarb - zamyślił się Brand. - To mogłoby być warte zachodu. Więc najpierw rozwiążmy zagadkę. - Do tego właśnie będzie nam potrzebna mapa - po- wiedział Shef stanowczo. - Jeśli zaczniemy zapisywać wszystko, czego się dowiemy, pod koniec będziemy mieć wystarczająco dużo kawałków, żeby z nich ułożyć od- powiedź. Ale jeśli nic nie zapiszemy, zanim dobrniemy do końca, zdążymy zapomnieć, co było na początku. I jeszcze jedno. - Shef walczył z pamięcią, usiłował przywołać obraz krainy widzianej z góry, z perspektywy, z jakiej nie mógł oglądać ziemi żaden żyjący człowiek. - Również ta mapa przedstawia nową ideę. Przedstawia świat widziany z góry. Taki, jakim mógłby go widzieć lecący orzeł. W ten sposób musimy szukać nowych rzeczy. Zapadła długa cisza. Przerwał ją dopiero Guthmund. - Ale zanim coś znajdziemy, musimy zdecydować, dokąd pójdziemy teraz. - Jest coś jeszcze ważniejszego - wtrącił Brand. -Trze- ba uzgodnić, w jaki sposób prowadzić armię, pod jakim prawem żyć. Kiedy walczyliśmy w Wielkiej Armii, podlegaliśmy staremu hermanna log naszych przodków, prawu wojowników. Ale Ivar Sopel Lodu złamał to prawo i nie chcę już do niego wracać. Wiem, że nie wszyscy wśród nas noszą amulety. - Brand spojrzał znacząco na Shefa i Guthmunda, siedzących wraz z innymi przy stole. - Ale przyszło mi do głowy, że powinniśmy wprowadzić nowe prawo. Nazwałbym je vegman- na log, prawo ludzi Drogi. Jednak pierwszym krokiem musi być zwołanie otwartego zebrania całej armii i uzgodnienie, kogo obdarzyć przywilejem tworzenia nowych praw. Natychmiast rozgorzała dyskusja. Shef, jak to często bywało, odpłynął umysłem zupełnie gdzie indziej. On wiedział, co armia będzie musiała zrobić. Przemaszerować przez Northumbrię, aby oddalić się od Ragnarssonów, przejść przez prowincje Burgreda, potężnego króla Ma- rchii, tak szybko, jak to tylko możliwe. Osiedlić się w pozbawionej króla East Anglii i nałożyć na ludność odpowiednią daninę - w zamian za ochronę. Ochronę przed królami, opatami i biskupami. Po pewnym czasie taka danina przyniesie efekty, z których nawet Brand będzie zadowolony. Jednocześnie zaś trzeba będzie popracować nad mapą. I nad zagadką. A także, co najważniejsze, jeżeli armia Drogi ma chronić swoje ziemie przed łupieżcami, trzeba będzie dać ludziom nową broń. Nowe machiny. Gdy Shef zaczął rysować, przed oczami swego umysłu, kształty nowej katapulty, do jego świadomości przedarł się głos, gwałtownie żądający, by do rady dopuścić przede wszystkim dziedzicznych jarlów. • To obejmowałoby Sigvartha, ojca Shefa, którego dru- żyny w ostatniej chwili dołączyły do kolumny opuszczającej York. Chłopak żałował, że tak się stało. Nie pragną} widywać Sigvartha ani jego syna, Hjóvartha. Może nie będą musieli się spotykać. Może pomysł z jadami nie przejdzie. Shef na powrót zajął się rozważaniami, jaką siłą można zastąpić powolną i niewygodną w obsłudze przeciwwagę. Palce go swędziały, by znów wziąć młot do ręki. Rozdział ósmy W ciągu następnych czterech tygodni swędzenie palców Shefa zostało dość wydatnie złagodzone. Poza obozem, w którym armia zatrzymała się na zimę, znajdowało się pole, gdzie chłopak przeprowadzał próby z katapultami. Ale machiny, za którą właśnie stał, Rzymianie z dawnych czasów z pewnością by nie rozpoznali. - Opuszczać! - krzyknął w stronę swych ośmiu pomocników. Długie ramię ze skrzypieniem opuściło się ku jego wyciągniętym dłoniom, dziesięciofuntowy kamień zawiro- wał w skórzanej sakwie, podwieszonej na dwóch hakach: jednym wolnym, drugim umocowanym. - Trzymać! - Ośmiu krzepkich wikingów przy drugim ramieniu katapulty napięło liny, przygotowało się do ciągnięcia. Shef poczuł, jak długie drzewce - wykorzystał na nie górną część masztu, odpiłowanego tuż nad po- kładem - napręża się nagle, poczuł, jak stopy odrywają mu się od wilgotnej ziemi. - Ciągnąć! - Wikingowie pociągnęli potężnie, z całej siły, doskonale jednomyślni, jak gdyby walczyli z martwą falą na Atlantyku. Krótkie ramię katapulty wygięło się w dół. Długie ramię skoczyło do góry. Skórzana sakwa, wirując gwałtownie, osiągnęła punkt, w którym wolny hak wyrwał się z zaczepu i zwisł luźno. Głaz poszybował pod chmurne niebo. Przez długi moment zdawał się tkwić nieruchomo w szczytowym punkcie łuku, po czym zaczął opadać i z mlaśnięciem zarył się w ziemię dwieście pięćdziesiąt kroków dalej. Natychmiast kilka obdartych postaci popędziło w tamtą stronę, współ- zawodnicząc o to, kto pierwszy dopadnie kamienia i przy- niesie go z powrotem. - Opuszczać! - zawołał Shef ile sił w płucach. Jego drużyna, jak zwykle, nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Wszyscy pokrzykiwali, śmiali się głośno, klepiąc się nawzajem po plecach, patrząc, gdzie upadł pocisk. - Nąjmarniej dwieście jardów! - krzyknął Steinulf, sternik Branda. - Opuszczać! To jest próba szybkości! - wrzasnął Shef znowu. Wikingowie powoli przypomnieli sobie o jego istnieniu. Jeden z nich, kucharz Ulf, niespiesznie obszedł machinę i delikatnie poklepał chłopaka po plecach. - Do licha z próbą szybkości - stwierdził dobrodusz- nie. - Jeśli trzeba będzie strzelać szybko, zrobimy to. A teraz pora coś zjeść. Jego towarzysze skinęli głowami na znak zgody i pod- nieśli kapoty, które wcześniej przewiesili przez podobne do szubienicy rusztowanie katapulty. - Fajnie sobie postrzelaliśmy - odezwał się Kolbein Hebrydyjczyk, od niedawna obnoszący z dumą swój amulet, fallus Freyra. - Jutro przyjdziemy znowu. Czas na żarcie. Shef patrzył, jak odchodzą w stronę palisady, w stronę garstki namiotów i byle jak zadaszonych szałasów, które stanowiły zimowy obóz armii. W sercu miał gniew i poczu- cie zawodu. Pomysł na nową katapultę przyszedł mu do głowy gdy się przyglądał, jak rybacy Ordlafa stawiają maszt. Wielki miotacz głazów z Yorku, maszyna, która trzy miesiące temu zniszczyła taran Ragnarssonów, działała dzięki przeciwwadze. Sama przeciwwaga była wynoszona w powietrze za pomocą kołowrotu. Tak więc służyła ona jedynie magazynowaniu siły, którą ludzie włożyli w pracę kołowrotu. A po co magazynować siłę, zapytywał się Shef. Dlaczego po prostu nie kazać ludziom ciągnąć lin przywiązanych do krótkiego ramienia? Dla małych kamieni, jak te, którym z trudem nadali kształt zbliżony do kuli, nowa machina, "kamieniomiot", jak nazywali ją wikingowie, była wprost wyśmienita. Miotała głazy w doskonale prostej linii i można nią było celować z dokładnością do kilku stóp. Jej pociski dosłownie rozbijały wszystko w proch, krusząc kamienie i przebijając tarcze niczym papier. W miarę, jak uczyli się obsługiwać nowe urządzenie z coraz większą wydajnością, jego zasięg wzrósł do ósmej części mili. A Shef był pewien, że gdyby tylko jego ekipa robiła to, co jej każe, mogliby posyłać dziesięć kamieni w czasie, jaki zabiera doliczenie do stu. Ale jego drużyna nie traktowała katapulty jako nowego rodzaju broni. Dla nich była to tylko zabawka. Może pewnego dnia przyda się do kruszenia palisady lub murów. A na razie służyła jako igraszka, pozwalała zapominać o nudzie zimowego obozu, gdzie tradycyjne rozrywki wikingów, takie jak grabieżcze wyprawy po pieniądze lub kobiety, były surowo zabronione. A przecież ta machina zwyciężyłaby wszystko. Statki. Armie. Jaki szyk bojowy zdołałby się oprzeć deszczowi głazów, ciskanych z odległości większej niż strzał z łuku, z których każdy mógłby okaleczyć bądź zabić wielu ludzi? Nagle zdał sobie sprawę, że otaczają go podniecone, uśmiechnięte szeroko twarze. Niewolnicy. Uciekinierzy z Northfolk i z ziem króla Marchii, przyciągnięci do obozu na płaskiej, błotnistej rubieży między strumieniami Nene i Welland przez zdumiewającą plotkę, że tutaj mogą liczyć na zdjęcie żelaza z szyi. Że mogą pracować w zamian za jedzenie. Słyszeli też, chociaż nie bardzo w to wierzyli, że nie zostaną pojmani w niewolę, gdy ich panowie ruszą dalej. Każda z obdartych postaci dzierżyła dziesięciofuntowy kamień, które w ostatnich dniach pieczołowicie obrabiali za pomocą najmniej cennych dłut Thorvina. - W porządku - powiedział Shef. - Wyjmijcie kołki, rozbierzcie machinę, owińcie belki w płótno. Mężczyźni przestąpili z nogi na nogę, spojrzeli po sobie. Jeden z nich, zachęcony przez resztę, przemówił z oporem, wpatrując się w ziemię. - Tak sobie myśleliśmy, panie. Skoro jesteś z Emneth i tak dalej. I mówisz tak jak my. Więc... - Wyduś to z siebie. - Zastanawialiśmy się, skoro jesteś z naszych stron, może pozwoliłbyś nam raz strzelić. - Wiemy, jak to się robi! - krzyknął jeden z jego towarzyszy. - Przyglądaliśmy się dobrze. Nie jesteśmy aż tak silni jak oni, ale umiemy ciągnąć. Shef zagapił się na podniecone twarze. Na żylaste, niedożywione ciała. Czemu nie, pomyślał. Zawsze sądził, że najważniejsza w tej pracy jest waga i siła. Ale jeszcze ważniejsza jest koordynacja. Może dwunastu lekkich Ang- lików zdoła dorównać ośmiu potężnie zbudowanym wikin- gom. Z mieczami i toporami to nie miałoby sensu. Ale byli niewolnicy zrobią przynajmniej to, co im się każe. - W porządku - powiedział. - Najpierw wystrzelimy pięć razy na próbę. A potem zobaczymy, ile kamieni zdołacie wypuścić zanim doliczę do pięćdziesięciu. Wyzwoleńcy aż podskoczyli z radości, rzucili się w stro- nę lin. - Spokojnie. To ma być próba szybkości. Ułóżcie kamienie w jednym miejscu, żebyście nie musieli nigdzie po nie chodzić. A teraz, uwaga... Godzinę później, gdy jego nowa drużyna rozbierała machinę, którą już uważała za swoją, Shef w zamyśleniu szedł do szałasu Hunda i Ingulfa, gdzie leżeli chorzy i ranni. Hund stał właśnie na zewnątrz, wycierając za- krwawione ręce. - Jak oni się czują? - zapytał Shef. Miał na myśli ofiary swojej drugiej machiny, którą wikingowie nazywali wielkim łukiem, a która jakiś czas temu skróciła cierpienia króla Elli. - Będą żyć. Jeden stracił trzy palce. Dobrze że nie dłoń albo ramię. Drugi miał połamane żebra. Ingulf musiał go rozciąć, żeby wyjąć odłamek z płuca. Ale goi się szybko. Właśnie sprawdzałem szwy. Pachną w porządku. Ta twoja machina w ciągu czterech dni załatwiła dwóch mężczyzn. Co się z nią stało? - Z nią nic. To ci wikingowie. Silni ludzie, dumni ze swej siły. Porządnie przykręcają koła zębate, ale któryś z nich zawsze musi naprzeć na dźwignię, żeby sprawdzić, czy nie pójdzie kawałek dalej. Ramię łuku puszcza i jest nieszczęście. - A więc to wina załogi, nie machiny? - Właśnie. Potrzebni mi ludzie, którzy przekręcą koła tyle razy, ile trzeba, którzy będą robić, co im się mówi. - Nie ma wielu takich w tym obozie. Shef popatrzył na przyjaciela. - A jednak... Ziarno idei zakiełkowało. Zapadał zimowy zmierzch. Wkrótce Shef będzie mógł wziąć świecę i popracować nad swoją mappa, nad mapą Anglii. - Widzę, że z kolaqi nie zostało już nic poza owsianką? Hund w milczeniu podał mu miskę. Sigvarth z lekkim niepokojem rozejrzał się dookoła. Kapłani Drogi uformowali święty krąg, z jarzębiną zwie- szającą się z lin, wbitą w ziemię włócznią i rozpalonym ogniem. I tym razem nie dopuszczono nikogo z zewnątrz: w mrocznej szopie o dachu zrobionym z żagla znajdowało się jedynie sześciu biało odzianych kapłanów oraz Sigvarth, jarl Małych Wysp. - Nadszedł czas, byśmy wreszcie dowiedzieli się wszys- tkiego - odezwał się Farman. - A mianowicie czy możesz być pewien tego, że to ty jesteś ojcem Shefa? - On sam tak twierdzi - odparł Sigvarth. - Wszyscy tak myślą. A poza tym jego matka była tego zdania, a ona powinna wiedzieć. Oczywiście mogła zrobić wiele rzeczy po tym, jak ode mnie uciekła. Dziewczyna po raz pierwszy spuszczona z uwięzi mogła się zabawić. - Żółte zęby wyszczerzyły się w uśmiech. - Ale nie sądzę. Była damą. - Chyba znam całą historię - odezwał się Farman. - Uprowadziłeś ją od męża. Ale jednego nie rozumiem: uciekła od ciebie, przynajmniej tak słyszeliśmy. Czy za- zwyczaj tak kiepsko pilnujesz branek? Jak udało jej się uciec? I w jaki sposób wróciła do męża? Sigvarth w zamyśleniu potarł szczękę. - Minęło już dwadzieścia lat. Ale dziwna rzecz, wciąż pamiętam całkiem nieźle. Wracaliśmy z wyprawy na połud- nie. Nie poszła nam za dobrze. W drodze powrotnej postanowiłem zawinąć do zatoki Wash, tak na wszelki wypadek. Jak zwykle wszędzie pałętało się mnóstwo Ang- lików. Dotarliśmy do małej wioski, Emneth, i złapaliśmy, kogo się dało. Między innymi żonę tana, zapomniałem już, jak się nazywała. Ale jej samej nie zapomniałem. Była dobra. Wziąłem ją dla siebie. Miałem wtedy trzydzieści lat, ona może ze dwadzieścia. To zawsze jest dobra kombinacja. Miała dziecko i była zupełnie załamana. Ale odniosłem wrażenie, że mąż nie dawał jej za wiele radości. Z początku walczyła ze mną jak lwica, ale do tego jestem przy- zwyczajony; muszą tak robić, aby pokazać, że nie są kurwami. Kiedy jednak zrozumiała, że nie ma wyboru, pogodziła się z losem. Miała takie drobne przyzwyczajenie: kiedy doszła do szczytu, unosiła się z ziemi, ze mną na górze. Thorvin chrząknął z dezaprobatą. Farman, z jedną ręką zaciśniętą na wysuszonym końskim penisie, oznace swojej funkcji, uciszył go gestem. - Ale jak łódź się kołysze, nie można mieć dobrej zabawy. Wiec gdy dobiliśmy do brzegu, poszukałem odpo- wiedniego miejsca. Zamierzałem rozpalić ogniska, upiec jakiegoś wołu, wytoczyć kilka beczek piwa, zabawić się wieczorem. Rozruszać trochę chłopców przed przejściem przez morze. A jednocześnie nie ryzykować, nawet z Anglika- mi. No i znalazłem takie miejsce. Kawałek plaży, dalej wysokie klify. Jakiś wąwóz ze strumykiem. Dałem tam pół tuzina ludzi, żeby się upewnić, że żadna ze schwytanych dziewczyn nie ucieknie. Postawiłem po jednym człowieku na klifach po obu stronach, z rogami, by mogli zatrąbić, gdy dostrzegą jakiś ślad odwetu. No i ze względu na stromiznę każdy miał linę przywiązaną do palika. Gdyby ich zaskoczo- no, mieli zatrąbić w rogi. Ci z wąwozu mogli szybko się wycofać, a tamci ześliznąć się po linach na dół. Mieliśmy trzy łodzie, przywiązane na dziobie i na rufie: dziobem do plaży, z rufy kotwica daleko w morze. W razie czego wystarczyło wskoczyć do środka, zluzować cumę, wyciągnąć się na linie kotwicznej i postawić żagle. Ale najważniejsze, że moja plaża była strzeżona, jak zakonnica w klasztorze. - No tak, kto jak nie ty miałby się znać na zakon- nicach - odezwał się Thorvin. Sigvarth zarechotał. - Chyba tylko biskup zna je lepiej ode mnie. - A jednak uciekła - podpowiedział Farman. - Właśnie. Zdążyliśmy się zabawić. Zrobiłem to z nią na piasku, dwa razy. Zapadł zmierzch. Nie dzieliłem się moją branką z nikim, ale chłopaki mieli kilkanaście dziew- czyn i postanowiłem się do nich przyłączyć. Ha, miałem w końcu trzydzieści lat! Tak więc przyciągnąłem łódź, zostawiłem ubranie na brzegu i wsiadłem z żoną tana do środka. Wyciągnąłem się na linie kotwicznej, może ze trzydzieści jardów od brzegu, zostawiłem dziewczynę w ło- dzi, skoczyłem do morza i dopłynąłem do plaży. Upatrzyłem sobie taką dużą blondynkę. Robiła mnóstwo hałasu. Ale po jakimś czasie, miałem właśnie kawał pieczeni w jednej ręce a kufel piwa w drugiej, ludzie zaczęli krzyczeć. Tuż za kręgiem światła z ognisk na piasku leżał jakiś kształt. Duży kształt. Myśleliśmy, że to wyrzucony na brzeg wieloryb, ale kiedy dobiegliśmy, to coś ze świstem wciągnęło powietrze i rzuciło się na pierwszego z brzegu człowieka. Ten odskoczył, zaczęliśmy się rozglądać za bronią. Sądziłem, że to może być whaleross. Wieloryb, jak niektórzy mówią. I w tym właśnie momencie dobiegły nas wrzaski ze szczytu klifu. Chłopak, którego tam zostawiliśmy, Stig, wołał o pomoc. Nie dął w róg, ale żądał pomocy. Jak gdyby z kimś walczył. Więc wspiąłem się po linie, żeby zobaczyć, co to takiego. - I co to było? - Nic. Kiedy dotarłem na górę, chłopak prawie płacząc opowiedział, że zaatakował go skoffin. - Skoffini - zdziwił się Vigleik. - Co to takiego? Skaldfinn roześmiał się. - Musisz więcej rozmawiać ze starymi kobietami, Vigleik. Skoffin jest przeciwieństwem skuggabaldura. Jeden jest potomkiem lisa i kotki, drugi kocura i lisicy. - Do tego czasu - podjął Sigvarth - wszyscy już poczuli się nieswojo. Tak więc zostawiłem Stiga na górze, powiedziałem mu, żeby nie robił z siebie głupca, ześliznąłem się po linie i kazałem ludziom wchodzić do łodzi. Ale kiedy przyciągnąłem swoją łódź, okazało się, że dziewczyna zniknęła. Przeszukaliśmy plażę. Sprawdziłem czaty w wą- wozie; nie ruszyli się nawet z miejsca, przysięgali, że nikt tamtędy nie mógł przejść. Wspiąłem się na oba urwiska. Nikt nic nie widział. W końcu wpadłem we wściekłość i niewiele myśląc zrzuciłem Stiga z urwiska za to, że się mazgaił. Złamał sobie kark i umarł. Po powrocie do domu musiałem zapłacić za niego wergild. A swojej kobiety nie widziałem aż do zeszłego roku. Wtedy byłem jednak zbyt zajęty, żeby ją o cokolwiek pytać. - Rzeczywiście. Wszyscy wiemy, czym byłeś tak zaję- ty - wtrącił Thomn. - Spiskowaniem z Soplem Lodu. - A co, może stałeś się chrześcijaninem, skoro ci to przeszkadza? - Wracając do naszej sprawy - odezwał się Far- man - wytłumaczenie może być proste. Kobieta mogła zwyczajnie dopłynąć do brzegu. Ty dopłynąłeś. - Musiałaby to zrobić w ubraniu, bo jej suknie też zniknęły. A poza tym nie wystarczyło dopłynąć do brzegu, bo na plaży jej nie było, tego jestem pewien. Musiałaby popłynąć morzem, żeby okrążyć klify. - Whaleross. Skoffin. Kobieta, która znika i pojawia się brzemienna - rozważał Farman. - Wszystko to można wytłumaczyć. I to na kilka różnych sposobów. - Myślicie, że Shef nie jest moim synem - stwierdził Sigvarth. - Myślicie, że jest dzieckiem jednego z waszych bogów. To wam powiem: ja nie czczę żadnych bogów poza Ran, boginią, do której idą utopieni żeglarze. A ten cały inny świat, te wizje, którymi się przechwalacie, ta wasza Droga, biorą się z picia i kwaśnego jedzenia, a ględzenie jednych zaraża innych, aż w końcu wszyscy muszą pleść te same bzdury, żeby nie różnić się od pozostałych. W tym nie ma więcej sensu niż w skofjinach. Ten chłopak jest moim synem. Wygląda jak ja. Zachowuje się jak ja, kiedy byłem w jego wieku. - On zachowuje się jak mężczyzna - warknął Thor- vin. - Nie jak zwierzę w czasie rui. I chociaż przez wiele lat chodziłeś bezkarnie po ziemi, jest kara dla takich jak ty. Jeden z naszych poetów opisał, co dla zbrodniarzy przewi- dziano w świecie Hel: Widziałem również jak butni wojacy Na ścieżkach Hel jęczą z rozpaczy i bólu Krew czarna zalewa ich okrutne twarze. Oto jest kara za cierpienia niewiast! Sigyarth dźwignął się na nogi, położył rękę na mieczu. - A ja odpowiem ci lepszą pieśnią. Skald Ivara Ragnarssona napisał ją w zeszłym roku na śmierć Ragnara. Rąbaliśmy mieczami! Mówię, że to dobrze, By mąż męża spotykał na odległość miecza A nie drżał przed walką. W świecie wojowników Za zwycięzcą pójdą najpiękniejsze z kobiet. - Oto poezja dla wojowników. Dla ludzi, którzy wiedzą jak żyć i umierać. Dla takich znajdzie się miejsce na uczcie Odyna, bez względu na to, ile kobiet doprowadził do płaczu. To poezja dla wikinga, nie mlekosysa. W ciszy, jaka zapadła, odezwał się Farman: - Cóż, Sigvarth, dziękujemy ci za opowieść. Weź- miemy pod uwagę, że jesteś jarlem i członkiem rady. Ty zaś weź pod uwagę, że żyjesz teraz według prawa Drogi, niezależnie od tego, co sądzisz o naszych wierzeniach. Farman rozwiązał sznur wytyczający granice świętego kręgu, aby wypuścić Sigvartha na zewnątrz. Gdy jarl wyszedł, kapłani zaczęli się naradzać przyciszonym tonem. Shef-który-nie-byl-Shefem wiedział, że ciemności, w któ- rych się znajdował, przez dwieście lat nie rozproszyło żadne światło. Przez pewien czas kamienna komora i ziemia wokół niej jaśniała fosforyzującą poświatą rozkładu, blaskiem, przy którym robaki powoli toczyły zwłoki: oczy, wątroby i szpik wszystkich, których tu złożono. Ale robaki dawno już zniknęły. Pozostały tylko białe kości, tak twarde i bezwładne jak kamień tkwiący w jego własnej, obranej z ciała dłoni. A także przedmioty, również bez życia, lecz należące tylko do niego: skrzynie i szkatułki wokół stóp i pod krzesłem. No i samo krzesło - masywny drewniany tron, na którym usadowił się siedem wieków temu, by pozostać na nim przez całą wieczność. Krzesło zgniło pod właścicielem, przez tyle lat zdołali wrosnąć w siebie nawzajem. Mimo to postać siedziała bez ruchu, puste oczodoły wpatrywały się w ziemię i w to, co było poza nią. On, siedzący na krześle, dokładnie pamiętał, jak się tu znalazł. Mężczyźni wykopali wielki dół i przyciągnęli na rolkach duży statek. Wedle jego wskazań tron postawili na rufie, tuż przy wiośle sterowym. On sam zasiadł na tronie, na jednej jego poręczy ułożył sceptr - kamienną osełkę rzeźbioną w wykrzywione gniewem twarze, na drugiej umieścił miecz. Skinął głową, każąc ludziom kontynuować. Najpierw przyprowadzili jego bojowego ogiera, ustawili zwierzę pyskiem do pana i zabili ciosem topora. Potem przyszła pora na cztery najlepsze psy; każdy dostał nożem prosto w serce. Człowiek na krześle pilnował, by każdy został zabity. Nie miał ochoty dać się pogrzebać na wieki z żywym mięsożercą. Następnie sokoły, wszystkie uduszono. Potem kobiety, para ślicznotek, łkających i wołających o litość mimo wywaru z maku, który w nie wmuszono; mężczyźni udusili je szybko. W końcu przyniesiono skrzynie. Każdą dźwigało dwóch łudzi, stękających z wysiłku. I tym razem człowiek na krześle przypatrywał się uważnie, szukając oznak niechęci i oporu. Gdyby tylko się ośmielili, zachowaliby jego skarby. Albo wykopali je później. Ale się nie ośmielą. Przez cały rok kurhan będzie otaczać błękitna poświata rozkładu; mężczyzna z pochodnią będzie podpalał gaz wydobywający się z wnętrza ziemi, aż wszyscy zaczną się bać i unikać grobowca Kara Starego. Skrzynie piętrzyły się coraz wyżej, ludzie poczęli je umieszczać również w środkowej części statku, tam gdzie leżały martwe ciała. Inni układali kamienie wokół tronu, póki nie sięgnęły na wysokość jedwabnego baldachimu. Wtedy ułożyli na nich grube drewniane belki, przykrywając je dodatkowo ołowianą płytą. Dookoła stóp siedzącego i na wiekach skrzyń ułożyli smołowane płótno. Po pewnym czasie drewno zbutwieje, ziemia zasypie wnętrze statku, kości martwych kobiet i zwierząt przemieszają się ze sobą. A on będzie tu siedział, spoglądając na nie, nie musząc obawiać się ziemi. Oni zostaną pogrzebani martwi. On nie. Kiedy wszystko już zostało zrobione, przed tronem pojawił się mężczyzna: ludzie nazwą go Koi Niggard, syn Kara Starego. - Dokonało się, ojcze - powiedział. Na jego twarzy malowało się coś pomiędzy strachem i nienawiścią. Kar skinął głową, nie mrugając powiekami. Nie będzie się żegnał z synem ani życzył mu szczęścia. Gdyby w Kołu płynęła czarna krew jego przodków, wolałby raczej przyłączyć się do ojca i siedzieć na swych skarbach przez całą wieczność niż oddać je temu nowemu królowi przybyłemu z południa, niż żyć jako człowiek bez honoru, lennik. Szóstka zaufanych wojowników jęła mordować niewol- ników i układać ich ciała wokół statku. Potem zarówno oni jak i Koi wyszli na zewnątrz. Chwilę później na pokład zaczęły spadać grudy ziemi, zasypując go szybko, piętrząc się na deskach, płótnie i ołowianej pokrywie. Kar widział, jak ziemia powoli sięga jego kolan, jego piersi. Siedział bez ruchu, nawet gdy piasek pojawił się w kamiennej izbie, pokrywając rękę umieszczoną na osełce. Wciąż jeszcze widać trochę światła. Piasek i kamienie bębnią o strop. Światło znika, mrok gęstnieje. Kar usadowił się wygodniej, odetchnął z ulgą i zadowoleniem. Teraz wszystko już jest jak powinno. Wszystkie te skarby pozostaną jego własnością. Na zawsze. Zastanowił się, czy umrze tutaj. Bo co niby ma go zabić? To zresztą nie miało znaczenia. Czy umrze, czy też będzie żył, nic się nie zmieni. Na wieki już zostanie duchem kurhanu. Shef przebudził się nagle. Jego ciało, okryte szorstkimi kocami, było mokre od potu. Niechętnie zsunął z siebie derki, ze stęknięciem przetoczył się po łóżku na wilgotne klepisko. Natychmiast uderzyło go mroźne powietrze. Chłopak chwycił konopną koszulę, wdział ją przez głowę, rozejrzał się za ciężką wełnianą tuniką i spodniami. ¦¦¦¦¦i Thondn mówił, że wizje są zsyłane przez bogów dla pouczenia ludzi. Lecz czego uczyła go ta wizja? Nie było w niej żadnej machiny. Płótno zawieszone w drzwiach szopy poruszyło się nagle i wszedł wyzwoleniec Padda. Na zewnątrz świtał styczniowy poranek. Widać było tylko gęstą mgłę, wstającą z nasiąkniętej wodą ziemi. Wojownicy z pewnością późno dziś wygrzebią się spod ciepłych koców. Ludzie we śnie nazywali się Kar i Koi. Nie przypomi- nało to żadnych angielskich imion. Nordyckich też nie. Ale wikingowie byli niedoścignieni w skracaniu słów. Guth- mund stawał się dla przyjaciół Gummim, Thormoth - Tommim. Zresztą Anglicy też to robili. Jak brzmiała zagadka króla Edmunda? "...Wuffa, z Wehhy krwi..." - Jak się naprawdę nazywasz, Padda? - zapytał. - Paldriht, panie. Od śmierci matki nikt mnie tak nie wołał. - Od czego skrótem może być Wuffa? - Nie wiem. Może od Wulfstana? Trudno powiedzieć. Znałem kiedyś człowieka imieniem Wiglaf. Bardzo szlachet- ne imię. Nazywaliśmy go właśnie Wuffa. Gdy Padda zaczął ostrożnie rozdmuchiwać żar na palenisku, Shef zatopił się w myślach. Wuffa, syn Wehhy. Wulfstan albo Wiglaf, z krwi... Weohstana, czy może Weohwarda. Nie znał takich imion. Będzie musiał poszukać innych. Padda krzątał się wokół drewna, wody, garnków i nie- śmiertelnej owsianki, a Shef odwinął welin z nasączonych woskiem płócien i rozpostarł mapę na stoliku, przytrzymu- jąc kamykami rogi. Nie patrzył jednak na wykończoną stronę, na mapę chrześcijan. Na odwrocie już od jakiegoś czasu rysował własną mapę. Mapę Anglii, na której umieszczał wszystkie zdobyte wiadomości. Z początku kreślił je pobieżnie na brzozowej korze, tam szkicował zarysy, pisał nazwy i odległości. Dopiero gdy je sprawdził i porównał z tym, co już wiedział, dodawał do mapy nową informację. Mapa rosła każdego dnia, szczegółowa i do- kładna w Norfolk i okolicach Mokradeł, niezbyt pewna i upstrzona białymi plamami w Northumbrii z dala od Yorku, a zupełnie pusta na południu, nie licząc Londynu i Tamizy, oraz symbolicznego zarysu Wessexu na zachodzie. Padda zdołał jednak odszukać wśród wyzwoleńców człowieka z Suffolk. Ten, w zamian za śniadanie, obiecał opowiedzieć Shefowi wszystko, co pamiętał ze swoich rodzinnych stron. - Zawołaj go - rozkazał Shef, przygotowując świeżą korę i sprawdzając ostrość rysika. Wszedł wyzwoleniec. - Chcę, żebyś powiedział mi wszystko o Suffolk. Zacznij od rzek. Znam już Yare i Waverly. - No tak - odezwał się mężczyzna w zamyśleniu. - Niżej jest Alde, która wpływa do morza w Aldeburgh. Dalej Deben. Ta ma ujście dziesięć mil na południe od Aldeburgh, w Woodbridge, tam gdzie, jak to powiadają, leżą starzy królowie. Bo wiecie, panie, my w Suffolk mieliśmy kiedyś własnych królów, jeszcze zanim przybyli chrześcijanie... Chwilę później Shef wpadł do kuźni, gdzie Thorvin przygotowywał się właśnie do wykuwania kół zębatych dla wielkich łuków. - Chcę, żebyś zwołał radę armii - zażądał chłopak. - Po co? - Chyba wiem, w jaki sposób zrobić Branda bogatym człowiekiem. Rozdział dziewiąty tspedycja wyruszyła tydzień później, pod nisko wi- szącymi chmurami, godzinę po świcie. Rada nie zgodziła się na opuszczenie obozu przez główne siły armii. Na- leżało przecież strzec statków wyciągniętych na brzegi rzeki Welland. Obóz zapewniał nie tylko schronienie na resztę zimy, ale także gromadził pracowicie zebrane zapasy. Ponadto wielu członków rady mocno powąt- piewało w to, że mapa Shefa kryje w sobie przepis na bogactwo. Mimo to nikt nie kwestionował faktu, że na podobną wyprawę potrzeba więcej niż kilku drużyn. Królestwo East Anglii nie było już królestwem, zginęli najpotężniejsi pośród wojowników i najszlachetniejsi pośród tanów. Zawsze jednak istniało niebezpieczeństwo sprowokowania rozru- chów. Mała grupka wikingów mogła zostać otoczona i zmasakrowana przez przeważające siły. Brand mamrotał pod nosem, że chociaż uważa cały pomysł za mocno pomylony, to nie życzy sobie, aby pewnego ranka wyrwano go ze snu ciskając zza palisady głowy jego towarzyszy. Koniec końców Shefowi zezwolono na werbowanie ochot- ników. W obozie ogarniętym zimową nudą chłopak nie miał z tym żadnych problemów. Tysiąc wikingów wyruszyło na swoich konikach, osiem- dziesiąt trzy tuziny wojowników, zgodnie ze swoim zwy- czajem jadąc załoga za załogą. Setki jucznych kuców dźwigały namioty i posłania, żywność i piwo. Prowadzili je angielscy wyzwoleńcy. W centrum kolumny znajdowało się jednak coś niezwykłego: sznur wozów, wiozących liny, belki, koła i dźwignie, a wszystko to dokładnie pooz- naczane, żeby umożliwić sprawną rekonstrukcję odpowied- nich machin: dwunastu kamieniomiotów, ośmiu wielkich łuków. Shef zabierał ze sobą wszystkie machiny, które wraz z Thomnem zdołał zbudować podczas tygodni spędzonych w obozie. Gdyby ich nie wziął, zostałyby zapomniane, rozebrane, użyte na opał. Zbyt wiele wysiłku go kosztowały, by mógł na to pozwolić. Dookoła kręciło się mnóstwo thrallów, uciekinierów z okolicy. Załogi katapult otaczały wozy ze swymi machinami, a każdą z załóg dowodził człowiek z owej pierwszej dwunastki, która przyszła do Shefa. Wikingom bardzo się to nie podobało. Owszem, każda armia potrzebuje gromady thrallów do kopania dołów kloacz- nych, rozpalania ognisk, dbania o konie. Ale tak wielka gromada? Chmara głodomorów wyjadających zapasy? W dodatku ci thrallowie zdawali się wierzyć, że już wcale nie muszą być thrallami. Nawet wyznawcy Drogi nie zamierzali uznawać za równych sobie ludzi, którzy mówi- li po angielsku; nawet Shef nie odważył się tego zasugero- wać. Poradził Paddzie i reszcie swoich załóg, żeby nie podnosili głów za wysoko. - Jeżeli ktoś chce, żebyście przyrządzili posiłek albo rozstawili namiot, zróbcie to - mówił. - I starajcie się trzymać z daleka. Mimo to pragnął, aby jego rekruci poczuli się inaczej. Żeby byli dumni z tego, jak szybko i sprawnie zajmują pozycje, obracają dźwignie czy łączą belki. Aby można ich było odróżnić, wszyscy jego pomocnicy nosili teraz jednakowe kamizele, uszyte ze zwykłego workowego płótna ufarbowanego na zielono, zarzucone na łachmany, w których przybyli do obozu. Z tyłu i z przodu każdy z nich przyszył młot o dwóch obuchach wycięty z białego lnu. Każdy też przepasywał się kawałkiem sznurka bądź rzemienia, za który zatykał nóż, o ile go posiadał. Może się uda, rozmyślał Shef, patrząc, jak wozy ze skrzypieniem ruszają naprzód, wikingowie z przodu i z tyłu, wyzwoleńcy pośrodku. Anglicy już o wiele lepiej radzą sobie z katapultami niż wojownicy, których zastąpili. A w dodatku nawet w mroźny, zimowy dzień wyglądają na zadowolonych. Nagle powietrze rozdarł dziwny jęk. Cwicca, thrall który przybył kilka dni temu po ucieczce z kościoła Św. Guthlaca na Crowland, a który maszerował teraz na czele pochodu, przyniósł ze sobą swój największy skarb - kobzę. Prowadził kolumnę wozów, nadymając policzki i szybko przebierając palcami po kościanej piszczałce. Jego towa- rzysze pokrzykiwali radośnie i przyśpieszali kroku. Nie- którzy pogwizdywali cicho. Nagle jakiś wiking ze straży przedniej zawrócił konia, spojrzał spode łba. Shef ujrzał, że to Hjórvarth Sigvarthson, jego przyrodni brat. Sigvarth zbyt szybko zgłosił się na ochotnika, by można go było odprawić z kwitkiem. Szybciej nawet niż Thorvin, Hebrydyjczycy czy Brand, wciąż pełni wątpliwości. Teraz Hjórvarth kłusem podjechał do kob- ziarza; miecz do połowy wyciągnął z pochwy. Muzyk dobył ze swego instrumentu jeszcze kilka bezładnych tonów i zamilkł. Shef wmanewrował swego kuca między Hjórvartha a thralla, zeskoczył z siodła, oddał wodze Paddzie. - Muzyka daje ciepło - powiedział do brata, patrząc w jego gniewną twarz. - Muzyka sprawia, że mile szybciej płyną. Pozwól mu grać. Hjórvarth zawahał się, wykręcił łeb kuca. - Jak tam sobie chcesz - rzucił przez ramię. - Ale dla wojowników są harfy. Tylko hornung może słuchać piszczałki. Hornung, bękart, myślał Shef. Ile słów wymyślono na określenie nieślubnego dziecka. A jednak nie powstrzymuje to mężczyzn przed umieszczaniem ich w brzuchach kobiet. Może Godiva też już ma takie. - Graj dalej! - zawołał do kobziarza. - Zagraj "Szybki taniec". Zagraj go dla Thunora, syna Wodena, i do Hel z mnichami! Skoczna muzyka rozbrzmiała ponownie, tym razem głośniej, akcentowana zgodnym gwizdaniem. Wozy toczyły się naprzód, ciągnięte przez cierpliwe woły. - Czy jesteś pewien, że Burgred zamierza zawładnąć East Anglią? - zapytał król Ethelred. Po tym pytaniu nastąpił długi paroksyzm ostrego, męczącego kaszlu. Młodszy brat Ethelreda, Alfred, spojrzał na swego władcę z troską. A także z mimowolną kalkulacją. Ojciec Alfreda, Ethelwulf - król Wessexu, zwycięzca wikingów spod Oakley - miał czterech silnych synów: Ethelstana, Ethelbalda, Ethelberta i Ethelreda. Gdy więc pojawił się piąty potomek, wydało mu się tak nieprawdopodobne, by mógł on kiedyś wstąpić na tron, że odstąpił od tradycji i nadał najmłodszej latorośli imię nie zawierające rdzenia "Ethel", który określał przynależność do królewskiego rodu Wessexu. Chłopcu nadano imię Alfred, popularne wśród ludu jego matki. Teraz ojciec i jego trzej synowie już nie żyli. Żaden nie zginął w bitwie, ale wszystkich zabili wikingowie. Przez całe lata maszerowali nie zważając na pogodę, spali w mok- rym ubraniu, pili wodę ze strumieni przecinających obozo- wiska armii, których wojownicy nie dbali o to, by załatwiać się z dala od wodopoju. Członków królewskiego rodu wykończyły biegunki i choroby płuc. Teraz kaszel powoli wyniszczał Ethelreda. Ile czasu jeszcze minie, rozmyślał Alfred, zanim będę mógł zostać królem? Tymczasem musiał służyć swemu bratu. - Całkowicie pewien - odparł. - Nie krył się z tym wcale. Kiedy odchodziłem, gromadził właśnie ludzi. Nie zamierza jednak jawnie dokonać przejęcia władzy. Wyznaczył sobie wicekróla, człowieka z East Anglii. W ten sposób Anglowie łatwiej przełkną nowe panowanie. Zwłaszcza że ma po swojej stronie żywy totem. Tego tana bez kończyn, o którym ci wspomi- nałem. - Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? - Ethelred z trudem poruszał oślinionymi wargami. - Ziemia ta może pomieścić dwadzieścia tysięcy gos- podarstw. To zaś, dodane do tego, co Burgred już posiada, uczyni Mercję daleko potężniejszą od Northumbrii. Gdy- byśmy mogli wierzyć, że Burgred użyje swych sił tylko przeciwko poganom... Ale może połaszczyć się na łat- wiejszą zdobycz. Mógłby powiedzieć, że jego obowiązkiem jest zjednoczenie wszystkich królestw Anglii. Łącznie z na- szym. - A więc? - Więc musimy przystąpić do rozgrywki. Zobacz, Essex i tak należy do nas. A granica między Essexem a Suffolk przebiega... Dwaj mężczyźni, król i książę, niespiesznie zaczęli określać terytorium, o które przyjdzie im się upomnieć. Nie mieli żadnego wyobrażenia owej ziemi, a tylko wiedzę, że jedna rzeka płynie na północ od drugiej, że dane miasto znajduje się w określonej prowincji. Dysputa pochłonęła kolejną część i tak nadwątlonych sił Ethelreda. - Jesteś pewien, że się podzielili? - zapytał Ivar Ragnarsson ostro. Wysłaniec skinął głową. - Prawie połowa wyruszyła na południe. - Ale żadnych kłótni? - Nie. Wieści głoszą, że mieli jakiś plan, żeby zdobyć bogactwa zabitego przez ciebie króla Jatmunda. - Bzdura - warknął Ivar. - Słyszałeś, ile wzięli z ataku na katedrę w Beverley? - zapytał Halvdan Ragnarsson. - Sto funtów srebra i tyle samo złota. To więcej niż nam się udało zgromadzić do tej pory. Ten chłopak nieźle planuje. Powinieneś był dojść z nim do porozumienia po holmgangu. Lepiej mieć go za przyjaciela niż za wroga. Ivar obrócił się w stronę brata, twarz zbielała mu w przypływie wściekłości. Halvdan odwzajemnił spojrzenie. Ragnarssonowie nigdy nie walczyli między sobą. To był sekret ich potęgi, nawet Ivar w swym szaleństwie o tym wiedział. Będzie musiał zaspokoić wściekłość w inny sposób, wywrzeć złość na kim innym. A jeżeli chodzi o utrzymanie całej sprawy w tajemnicy, to mieli już w tym niejakie doświadczenie. - W każdym razie teraz jest naszym wrogiem - stwie- rdził Sigurth stanowczo. - Musimy tylko zdecydować, czy należy traktować go jako wroga numer jeden. Bo jeśli tak... Wysłanniku, możesz odejść. Bracia zebrali się w jednym z małych pokoików pełnego przeciągów dworzyszcza króla EUi w Eoforwich i jęli dyskutować na temat liczb, zapasów, dystansów, mo- żliwości. - Roztropni jak węże, niewinni jak gołębice - ode- zwał się archidiakon Erkenbert z satysfakcją. - Nasi wrogowie już zaczynają się bić między sobą. - W istocie - zgodził się Wulfhere. - Poganie czynią mnóstwo hałasu, wstrząsają królestwami. Ale Bóg wydał już wyrok i ich zagłada jest bliska. Rozmawiali przekrzykując huk młotów panujący w klasz- tornej mennicy. Świeccy bracia układali srebrne płytki na matrycach, uderzali w nie młotem, żeby odbić na powierz- chni metalu odpowiedni wzór. Przenosili srebro na drugą matrycę, uderzali znowu. Na monetach najpierw pojawiał się kruk z rozpostartymi skrzydłami, znak Ragnarssonów. Następnie litery S.P.M. - Sancti Petri Moneta. Niewolnicy w obrożach kręcili się po sali, dźwigając kosze z węglem drzewnym, wytaczając wózki pełne odrzuconego ołowiu, miedzi, żużlu. Jedynie mnisi, ci, których wspólną własnością były skarby katedry, dotykali srebra. A z nich każdy, zanim pomyślał o własnej korzyści, musiał sobie przypo- mnieć regułę Świętego Benedykta, w której zapisano, że arcybiskup ma władzę wymierzania kary cielesnej. Dużo czasu wprawdzie minęło odkąd ostatni mnich został za- ćwiczony na śmierć podczas zebrania kapituły albo zamu- rowany żywcem w krypcie, ale takie wypadki się zdarzały. - Są w rękach Boga - stwierdził arcybiskup. - A Je- go zemsta z pewnością nie minie tych, którzy splądrowali katedrę Świętego Jana w Beverley. - Jednak czasami to ludzie muszą wymierzyć Bożą sprawiedliwość - odezwał się Erkenbert. - I do tych ludzi musimy się zwrócić o pomoc. - Do królów Mercji i Wessexu? - Do kogoś nieporównanie potężniejszego. Wulfhere spojrzał na swego rozmówcę. Na jego twarzy odmalowało się zdumienie, powątpiewanie, w końcu zro- zumienie. Erkenbert przytaknął. - Napisałem już list. Potrzebna mi tylko pieczęć. I posłaniec do Rzymu. W oczach Wulfhere'a błysnęło zadowolenie, być może przypomniały mu się osławione luksusy Świętego Miasta. - To sprawa najwyższej wagi - oznajmił. - Pismo do Rzymu zawiozę sam. Osobiście. Shef w zamyśleniu spoglądał na odwrotną stronę mapy, na mapę Anglii. W połowie pracy odkrył, że istnieje coś takiego jak skala, zbyt późno jednak, by wszystko zmieniać. Suffolk wyrosło olbrzymie, zajmując czwartą część welinu. W jednym rogu chłopak wyrysował wszystkie informacje, które zdołał zgromadzić na temat północnego brzegu Deben. Zgadza się, pomyślał. Oto miasto Woodbridge, Drew- niany Most. To o nim mówiła pierwsza linijka wiersza. Bo musiało tam chodzić o miasto - w przeciwnym wypadku nie miałoby to sensu: przecież wszystkie mosty są drewniane. Jednak ważniejsze jest to, co thrall mówił 0 tym miejscu bez nazwy, w dole rzeki, za brodem. Tam właśnie znajdują się kurhany, miejsce spoczynku starych królów. Kim byli ci królowie? Niewolnik nie znał ich imion, ale tan Helminghamu, który sprzedał wikingom miód, wymienił przodków Raedwalda Wielkiego, wśród nich Wiglafa i jego ojca Weohstana. A więc Wuffa, z krwi Wehhy. Jeżeli niewolnik dobrze zapamiętał, za rzeką znajdują się cztery kurhany w jednej linii biegnącej mniej więcej z południa na północ. Miał wybrać ten najbardziej wysu- nięty na północ. Tam znajduje się skarb. Dlaczego nikt dotychczas go nie odkopał? I skoro król Edmund wiedział, że grobowiec jest tajemnym skarbcem kryjącym bogactwo jego królestwa, to dlaczego go nie strzegł? A może kurhan był strzeżony, tyle że nie przez ludzi. Tak właśnie sądził niewolnik. Gdy zorientował się, co zamierza zrobić Shef, umilkł natychmiast. Nikt nie mógł go odnaleźć. Thrall wolał raczej zaryzykować ucieczkę 1 ponowne schwytanie przez dawnych panów niż uczest- niczyć w rabowaniu grobu. Chłopak zajął swój umysł bardziej praktycznymi spra- wami: kopaczami, strażnikami, szpadlami, skrzynkami i sposobem wygarniania ziemi na powierzchnię. A także światłem - nie miał zamiaru kopać w biały dzień na oczach całej okolicy. - Powiedz mi, Thorvinie - zagaił. - Jak myślisz, co znajdziemy we wnętrzu kurhanu? Poza złotem, na które mamy nadzieję? - Statek - odparł Thondn krótko. - Blisko milę od wody? - Spójrz na mapę. Można przenieść łódź tym zboczem. Kurhany mają kształt łodzi. A tan powiedział nam, że Wiglaf był królem-żeglarzem, z wybrzeży Szwecji, o ile mówił prawdę. W moim kraju nawet bogaci chłopi, jeżeli mogą sobie na to pozwolić, każą się grzebać w pozycji siedzącej w swoich łodziach. Wierzą, że dzięki temu pożeg- lują przez morza do Odainsakr, Wiecznego Brzegu, gdzie spotkają się ze swymi przodkami i Azami. Wcale nie twierdzę, że się mylą. - Cóż, wkrótce się przekonamy. - Shef spojrzał na zachodzące słońce, zerknął zza płachty namiotu na pięć- dziesięciu wikingów-strażników oraz garstkę angielskich kopaczy, którzy w milczeniu przygotowywali się do wymar- szu. Ruszą zaraz po zmroku. Gdy chłopak wstał, by poczynić własne przygotowania, Thorvin chwycił go za ramię. - Nie traktuj tego zbyt lekko, młody człowieku. Nie za bardzo wierzę w duchy kurhanów, żywe trupy czy smoki lęgnące się ze szkieletów. Mimo to chcesz obrabować zmarłych. Słyszałem wiele opowieści na ten temat, a wszys- tkie mówią to samo. Zmarli oddadzą swoje bogactwa, ale nie bez walki. I trzeba za to zapłacić. Powinieneś pozwolić, żeby poszedł z tobą jakiś kapłan. Albo przynajmniej Brand. Shef pokręcił głową. Przerabiał to już wcześniej. Przed- stawiał rozmaite wymówki i racje. Żadna z nich nie była prawdziwa. W głębi serca czuł, że tylko on ma prawo zabrać skarb, pozostawiony mu w spadku przez umierają- cego króla. Chłopak wyszedł w gęstniejący mrok. Wiele, wiele godzin później Shef usłyszał, jak kilof uderza o drewno. Podniósł się z kucek, stanął nad czarną jamą w ziemi. Dotychczas nie wiodło im się najlepiej. Miejsce znaleźli bez trudu, posługując się mapą. Nikogo nie spotkali. Ale gdzie zacząć poszukiwania? Strażnicy i kopacze stali w milczeniu, czekając na rozkazy. Kazał zapalić pochodnie, żeby sprawdzić, czy gdzieś nie ma oznak grzebania w ziemi. Jednak ledwo pierwsze żywiczne polano zajęło się ogniem, z kurhanu buchnął pod niebo błękitny płomień. W tejże chwili Shef stracił połowę kopaczy; thrallowie po prostu rozpłynęli się w ciemnościach. Eskorta wikingów sprawiła się trochę lepiej, wojownicy wyciągnęli broń i zaczęli rozglądać się dokoła, jak gdyby spodziewając się w każdej chwili ataku żądnych zemsty umrzyków. Jednak nawet Guth- mund Chciwy, najbardziej zagorzały poszukiwacz skar- bów, stracił cały entuzjazm. - Odejdziemy kawałek dalej - mruknął. - Trzeba pilnować, żeby nikt się nie zbliżył. Od tego momentu Shef nie widział żadnego z wikingów. Musieli kryć się gdzieś w mroku, stojąc w małych grupkach, plecami do siebie. Chłopak został z dziesięcioma angielskimi wyzwoleńcami, podzwaniającymi zębami ze strachu. Nie mając żadnej wiedzy ani żadnego planu, Shef wprowadził ich po prostu na szczyt kurhanu i kazał kopać w dół, tak blisko środka pagórka, jak mógł to określić w tych warunkach. W końcu kilof uderzył o coś twardego. - Czy to skrzynia? - zawołał z nadzieją w stronę otworu. Jedyną odpowiedzią było nerwowe ciągniecie za liny, które prowadziły do środka jamy, głębokiej już na osiem stóp. - Chcą wyjść - mruknął jeden z mężczyzn stojących na zewnątrz. - A wiec ciągnijcie. Umazani błotem ludzie powoli wydostali się na powierz- chnię. Shef, nakazując sobie cierpliwość, czekał na relacje. - Nie skrzynia, panie. To łódź. Dno łodzi. Musieli ją zagrzebać stępką do góry. - No to przebijcie deski. Anglicy pokręcili głowami. Jeden z wyzwoleńców w mil- czeniu podał Shefowi kilof. Drugi wyciągnął rękę z ledwo się żarzącą pochodnią. Chłopak przyjął oba przedmioty. Zdał sobie sprawę, że nie ma sensu szukać ochotników. Wbił halabardę głęboko w ziemię, wziął linę, sprawdził kotwicę, do której była przywiązana i spojrzał po towarzy- szach. W ciemności widać było jedynie białka ich oczu. - Zostańcie przy linie. - Głowy skinęły potakująco. Shef niezgrabnie opuścił się w dół, z pochodnią i kilofem w jednej ręce. Wkrótce dotknął stopami drewnianej, lekko zakrzywio- nej powierzchni. Najwyraźniej znajdował się w pobliżu stępki. W słabym świetle pochodni przesunął ręką po deskach. Zbudowane na zakładkę. I, o ile mógł to wyczuć, porządnie wysmołowane. Ile czasu mogły już leżeć w tej suchej, piaszczystej ziemi? Chłopak podniósł kilof i uderzył. Po chwili uderzył jeszcze mocniej, usłyszał jęk pękającego drewna. Ogarnęła go fala smrodu. Pochodnia zajaśniała nagle. Okrzyki przestrachu, poruszenie na górze. Jednak odór, który poczuł, nie był odorem rozkładu. Bardziej coś jakby smród obory pod koniec zimy. Shef rąbał deski, poszerzając otwór. Pod spodem nie było ziemi, ale wolna przestrzeń. Twórcom kurhanu udało się stworzyć dla zmarłego i jego skarbu podziemną komorę. Dzięki temu nie trzeba będzie badać każdej garści ziemi. Shef wsunął linę w otwór i opuścił się niżej, z pochodnią w ręce. Jego stopa trafiła na kości. Ludzkie kości. Chłopak spojrzał w dół i poczuł, jak ogarnia go fala współczucia. Zebra, które skruszył nogą, nie należały do władcy skarbca. I II bbBW ffl(r) To był szkielet kobiety. Poniżej czaszki połyskiwała brosza płaszcza. Niewiasta leżała twarzą do ziemi, podobnie jak jej towarzyszka obok, wyciągnięta na podłodze komory. Dostrzegł teraz, że kręgosłupy obu kobiet zostały zmiaż- dżone przez wielkie żarna, które najwyraźniej ciśnięto z góry. Dwie kobiety ze związanymi rękami opuszczono do grobu, złamano im kręgosłupy i zostawiono, by umarły w ciemnościach. Żarna dobitnie świadczyły, kim były i po co się tu znalazły: to były niewolnice, które mełły ziarno na posiłki swego pana. Teraz miały go żywić przez całą wieczność. Gdzie są niewolnice, musi być ich pan. Shef uniósł pochodnię i ruszył w stronę rufy statku. Tam, na wysokim krześle, siedział król, patrząc na swoje psy, konia i kobiety. Spod wysuszonej skóry połys- kiwały wyszczerzone zęby. Złoty diadem wciąż lśnił na łysej czaszce. Chłopak podszedł bliżej, spojrzał na częściowo zachowaną twarz, jak gdyby szukał w niej sekretu do- stojeństwa. Przypomniał mu się Kar Stary, który wolał raczej zostać pogrzebany ze swymi skarbami niż żyć bez nich. Pod dłonią władcy leżała królewska osełka, znak króla-wojownika, którego utrzymywała na tronie właśnie ostra broń. Pochodnia Shefa zgasła nagle. Chłopak zamarł w bezruchu. Przeszedł go dreszcz. Z przodu rozległo się skrzypienie, jak gdyby stary król wstawał z miejsca, by rozprawić się z intruzem, który chciał zagarnąć jego skarb. Shef przygotował się na dotyk kościs- tych palców, bliskość okropnych zębów w zeschłej twarzy. Odwrócił się na pięcie i w kompletnych ciemnościach cofnął się o cztery, pięć, sześć kroków, mając nadzieję trafić na miejsce, w którym była lina. Czyżby mrok pojaśniał trochę? I czemu on sam trzęsie się jak zwykły niewolnik? Przecież na górze też spoglądał śmierci w oczy. Może to zrobić i tutaj. - Nie masz już żadnego prawa do tego złota - po- wiedział w ciemność, po omacku odnajdując drogę z po- wrotem do wysokiego krzesła. - Dziecko dzieci twoich dzieci oddało je mnie. Nie bez przyczyny. Chłopak macał rękami po ziemi, póki jego palce nie trafiły na pochodnię. Wtedy zatrzymał się, wyjął z sakiewki hubkę i krzesiwo, po czym zaczął krzesać ogień. - A poza tym, stary kościotrupie, powinieneś się cieszyć, że możesz oddać swój skarb Anglikowi. Są gorsi ode mnie, którzy chcieliby go zagarnąć. Gdy pochodnia znów zapłonęła, Shef zatknął ją za przegniłą deskę, postąpił krok w stronę tronu oraz jego przerażającego rezydenta, po czym otoczył ciało ramionami i uniósł je ostrożnie, mając nadzieję, że resztki skóry i ubrania nie dadzą się rozsypać kruchym kościom. Ułożył zwłoki pośrodku łodzi, obok szkieletów kobiet. - Teraz możecie sobie we trójkę załatwić stare pora- chunki. Zdjął z czaszki złoty diadem i włożył go na własną głowę. Wrócił do pustego tronu, wziął sceptr, który leżał pod prawą dłonią króla i w zamyśleniu zważył ciężki przedmiot w dłoni. - W każdym razie jedno mogę ci na pewno ofiarować w zamian za złoto - dodał. - Pomszczę twojego potomka. Zemszczę się na Soplu Lodu. Jeszcze nie skończył mówić, gdy coś poruszyło się w ciemności. Po raz pierwszy Shef odskoczył z przeraże- niem. Czyżby Sopel Lodu pojawił się na dźwięk swego imienia? A może grobu strzegł jakiś potworny wąż? Opanowując się z trudem Shef postąpił w stronę, skąd dobiegł go szelest, unosząc wysoko pochodnię. To była lina, po której dostał się na dół. Drugi koniec został odcięty. Daleko na górze ktoś stękał z wysiłku. Podobnie jak w jego śnie, ziemia zaczęła osypywać się przez otwór. Z największym trudem udało mu się zachować zdrowy rozsądek. To nie był koszmar, wizja, która miała do- prowadzić go do szaleństwa. Musi myśleć o tym jako o zagadce, problemie do rozwiązania. Na górze są jacyś wrogowie. Padda i jego przyjaciele mogli się wystraszyć i uciec, ale nie przecinaliby liny, ani nie zrzucali na niego ziemi. Guthmund tym bardziej nie. Może więc ktoś ich przegonił, kiedy był tu na dole? Może Anglicy przybyli, żeby bronić grobu swego króla? Widocz- nie jednak nie mają ochoty zejść do niego na dół. Tak czy owak, tą drogą już się nie wydostanie. Czy jednak jest inna droga? Król Edmund mówił o kurhanie jako o skarbcu Raedwalda, a to przecież jest grobowiec Wuffy. Czyżby on i jego przodkowie używali grobu jako skrytki? Jeśli tak, musieli mieć jakiś sposób, żeby dokładać do niej nowe bogactwa. Oraz wyjmować stare. Od góry kurhan wyglądał na nienaruszony. Więc czy jest inna droga? Musiałaby prowadzić blisko złota. A złoto powinno znajdować się jak najbliżej strażnika. Shef przestąpił nad ciałami i zbliżył się do tronu. Odepchnął go na bok, ujawniając cztery mocne skrzynie ze skórzanymi uchwytami. Obmacał jeden z uchwytów; skóra wyglądała na w miarę nową. Za skrzyniami, w deskach tworzących wygięty dziób statku, widniał czarny, kwad- ratowy otwór, niewiele szerszy niż ramiona mężczyzny. Tunel! Chłopak poczuł nagłą ulgę, jak gdyby ktoś zdjął z niego niewidzialny ciężar. Wszystko się zgadzało. Czło- wiek mógł wpełznąć tunelem, otworzyć skrzynię, zamknąć skrzynię, zrobić to, o co mu chodziło. Nie musiałby nawet patrzeć na zwłoki. A więc do dzieła. Shef ponownie włożył diadem na głowę, chwycił pochodnię, która dopaliła się już niemal do końca. Czy powinien wziąć osełkę czy kilof? Kilofem mógłbym w razie czego poszerzyć otwór, myślał. Ale teraz, gdy zabrałem królowi sceptr, nie mam prawa go odkładać. Z pochodnią w jednej ręce a osełką w drugiej, chłopak wczołgał się w ciemność. Tunel powoli się zwężał. Wkrótce Shef musiał przeć na przemian to jednym, to drugim ramieniem. Pochodnia dopaliła się, parząc mu dłoń. Skruszył ją o ziemię i poczołgał dalej, starając się nie myśleć o tym, że ściany zaczynają się zamykać wokół niego. Pot wystąpił mu na czoło i zalał oczy; nie mógł nawet uwolnić ręki, by go otrzeć. Nie mógł też się wycofać; tunel stał się zbyt niski, by można było unieść biodra i poczołgać do tyłu. Wyciągnięta w przód dłoń napotkała nagle pustkę. Jedno pchnięcie i głowa oraz ramiona chłopaka znalazły się nad dziurą w ziemi. Shef ostrożnie obmacał otwór. Twarda ziemia. Korytarz długi przynajmniej na dwie stopy, prowadzący w dół. Budowniczowie nie zamierzali nikomu ułatwiać sprawy, pomyślał. A przecież wiem, co tam musi być. Wiem, że to nie pułapka, lecz przejście. Muszę spuścić się w dół, poza zakręt. Przez jakieś dwie stopy będę miał twarz w ziemi, ale potrafię wstrzymać oddech na tak długo. Jeśli się mylę, umrę uduszony, z głową do dołu. Najgorzej, jeśli zacznę walczyć. Tego nie zrobię. Jeśli nie będę się mógł przedostać, przycisnę twarz do ziemi i umrę. Shef przeczołgał się przez krawędź i wsunął tułów w otwór. Przez moment nie mógł zmusić mięśni do pracy; nogi zostały na górnym poziomie. Wreszcie wcisnął się cały do dziury, osunął stopę lub dwie i utknął. Tkwił do góry nogami w tunelu, pośród kompletnych ciemności. Tylko bez paniki. Muszę myśleć o tym jak o zagadce. To nie może być ślepy zaułek, to przeczyłoby zdrowemu rozsądkowi. Thorvin zawsze powtarza, że najbardziej użytecznym brzemieniem człowieka jest jego rozsądek. Shef obmacał ziemię dokoła. Jest przerwa. Z tyłu, za karkiem. I znowu poziomy korytarz, a za chwilę otwór prowadzący w górę. Chłopak wśliznął się do środka i po raz pierwszy od bardzo długiego czasu stanął na nogach. Pod palcami wyczuł drewniane szczeble. Z trudem wspiął się pod górę. Jego głowa uderzyła o zapadnię. Ale drzwi przeznaczone do otwierania się od zewnątrz nie chciały otworzyć się od środka. Może przy- gniatała je ziemia. Chłopak wyszarpnął sceptr zza paska i, zapierając się plecami o ścianę, pchnął zaostrzonym końcem w górę. Drewno zaskrzypiało. Uderzał raz za razem. Kiedy mógł przecisnąć dłoń przez szparę, jął odłamywać deski. Piasz- czysta ziemia zaczęła spadać do tunelu, osypując się coraz szybciej w miarę jak otwór się poszerzał, ukazując blade niebo przedświtu. Shef z wysiłkiem wydostał się z tunelu, wyłaniając się pośród rosnących gęsto głogów, nie dalej niż sto kroków od kurhanu, do którego wszedł tak dawno temu. Na szczycie pagórka stała grupka ludzi, patrzących w dół. Nie zamierzał się przed nimi kryć ani uciekać. Wyprostował się, nasadził mocniej diadem na głowę, zważył sceptr w dłoni i cicho ruszył w ich stronę. To był Hjórvarth, jego przyrodni brat. Mógł się tego spodziewać. Ktoś spostrzegł go w mdłym świetle, krzyk- nął głośno, odskoczył. Gromadka mężczyzn rozproszyła się szybko, pozostawiając Hjórvartha, stojącego nad ot- worem, jeszcze nie zasypanym do końca. Shef przestąpił nad ciałem jednego z angielskich kopaczy, ciętego mie- czem przez pierś. Zdał sobie teraz sprawę, że w odległości pięćdziesięciu jardów stoi Guthmund i grupka jego wikin- gów. Broń trzymali wyciągniętą, ale nie śpieszyli się do działania. Shef ze zmęczeniem spojrzał w twarz przyrodniego brata. - Cóż, bracie - powiedział. - Wydaje się, że chciał- byś mieć więcej, niż wynosi twój przydział. A może działasz na rozkaz kogoś, kogo tu nie ma? Twarz Hjórvartha stężała. Młody wiking wyszarpnął miecz, zasłonił się tarczą i ruszył w dół zbocza. - Nie jesteś synem mojego ojca - warknął. Klinga przecięła powietrze. Shef odparował cios kamiennym sceptrem, grubym jak nadgarstek. - Kamień tępi ostrze - powiedział, gdy miecz zgrzyt- IS8 nął na osełce. - I kamień kruszy czaszki. - Zamachnął się nagle od lewej. Usłyszał trzask, gdy jedna z rzeźbionych, okrutnych twarzy uderzyła Hjórvartha w skroń. Wiking zachwiał się, upadł na jedno kolano, podpierając się przez moment złamanym mieczem. Shef odstąpił na bok, zmierzył odległość i uderzył z całej siły. Ponownie trzasnęła kość. Brat padł na twarz. Krew puściła mu się z ust i uszu. Shef niespiesznie otarł szarą masę z kamienia i obejrzał się na mężczyzn z drużyny Hjóvartha, gapiących się z otwartymi ustami. - Sprawa rodzinna - oznajmił. - Nikt z was nie musi się w to mieszać. w 1 Rozdział dziesiąty Oprawa, którą Sigvarth przedstawił radzie wikingów, zdecydowanie nie rozwijała się po jego myśli. Z twarzą pobladłą i napiętą, ojciec Hjórvartha patrzył przez stół. - On zabił mojego syna i za to żądam rekompensaty. Brand uniósł potężną dłoń, nakazując mu milczenie. - Najpierw wysłuchamy Guthmunda. Mów dalej. - Moi ludzie stali w ciemnościach, otaczając kurhan. Ludzie Hjórvartha pojawili się nagle. Słyszeliśmy ich głosy, więc wiedzieliśmy, że to nie Anglicy, ale nie mieliśmy pojęcia, co zrobić. Odepchnęli tych, którzy próbowali zastąpić im drogę. Nikt nie zginął. Wtedy Hjórvarth spróbował zabić swojego brata, najpierw chcąc pogrzebać go żywcem, potem rzucając się na niego z mieczem. Wszyscy widzieliśmy. Shef był uzbrojony jedynie w kamienną pałkę. - Zabił Paddę i pięciu moich kopaczy - wtrącił Shef. Rada zignorowała go całkowicie. Głos Branda zabrzmiał łagodnie, ale stanowczo. - Z tego, co zrozumiałem, nie możesz żądać rekom- pensaty, Sigvarth. Nawet za życie syna. Hjórvarth usiłował zabić swojego towarzysza, wojownika armii, chronionego przez prawo Drogi. Gdyby mu się udało, kazałbym go powiesić. Próbował też zasypać brata w grobowcu. A gdyby to mu się udało, pomyślcie tylko, co byśmy stracili!__ Brand z niedowierzaniem pokręcił głową. Co najmniej dwieście funtów złota. Większość pod postacią wyrobów znacznie przekraczających wartością cenę surowego kruszcu. Zdobione rzymskie misy. Naszyj- niki torąues z białego złota pochodzące z Irlandii. Monety z wizerunkami nieznanych rzymskich władców. Wyroby z Kordoby i Miklagarth, z Rzymu i Germanii. A ponadto worki srebra, przez całe stulecia upychane w tunelu przez potomków króla. Wszyscy byli zgodni, że tego, co zdobył Shef, wystarczy, żeby każdy wojownik armii żył dostatnio przez resztę swoich dni. O ile zdoła opuścić Anglię. Gdy tylko wzeszło słońce, całej sprawy nie dało się już utrzymy- wać w tajemnicy. Sigvarth pokręcił głową, nie zmieniając wyrazu twarzy. - Byli braćmi - wymamrotał. - Synami jednego człowieka. - Tym bardziej nie możesz żądać pomsty - odparł Brand. - Nie możesz mścić się na jednym synu za śmierć drugiego. Musisz to przysiąc. - Urwał na moment. - Tak chciały Norny. Żaden śmiertelnik nie może kwestionować ich wyroku. Tym razem Sigvarth przytaknął. - Taka była wola Norn. Dobrze, Brand. Przysięgnę. Hjórvarth nie zostanie pomszczony. - W porządku. Bo mówię wam wszystkim - Brand rozejrzał się dokoła - całe to bogactwo sprawia, że czuję się nieswojo jak dziewica na orgii. Cała okolica musi aż huczeć od opowieści o tym, cośmy znaleźli. Wyzwoleńcy Shefa rozmawiają z kerlami i thrallami. A plotki rozchodzą się w obie strony. Słyszeli już, że w stronę tego królestwa maszeruje nowa armia. Angielska armia, prosto z Mercji, przybywa, żeby zająć kraj. Możecie być pewni, że już o nas 1 słyszeli. Jeśli mają choć odrobinę zdrowego rozsądku, będą się śpieszyć, żeby odciąć nam drogę do statków, albo ścigać nas, gdy przybędą za późno. Chcę, żeby zanim słońce zajdzie, obóz był zwinięty a ludzie gotowi do drogi. Trzeba iść przez całą noc i jutrzejszy dzień. Nie zatrzymywać się przed zachodem słońca. Powiedzcie szyprom, niech każą nakarmić zwierzęta i zebrać ludzi. Gdy grupka rozeszła się i Shef zmierzał właśnie, by sprawdzić swoje wozy, Brand chwycił go za ramię. - Ty nie - powiedział. - Gdybym miał kawałek wypolerowanego metalu, kazałbym ci się w nim przejrzeć. Czy wiesz, że posiwiały ci włosy na skroniach? Guthmund zajmie się wozami. Ty będziesz podróżował na jednym z nich, okryty dodatkowo moim płaszczem. - Podał przyjacielowi flaszkę. - Wypij to. Udało mi się ją zaoszczędzić. Nazwij to darem Odyna dla człowieka, który znalazł największy skarb, odkąd Gunnar ukrył złoto Niflungów. - Shef poczuł zapach przefermentowanego miodu; napój Odyna. Brand spojrzał na wycieńczoną, zniszczoną twarz chło- paka - jedno oko zapadnięte, kości policzkowe wystające spod napiętej, suchej skóry. Ciekawe, myślał, jakiej ceny zażąda duch kurhanu w zamian za swój skarb. Poklepał Shefa po ramieniu i oddalił się pośpiesznie, pokrzykując na Steinulfa i szyprów. Armia ruszyła w drogę. Shef, opróżniwszy butelkę, drzemał na jednym z wozów, uśpiony przez jego kołysanie. Leżał wciśnięty między dwie skrzynie pełne skarbów i belkę od katapulty. Każdy wóz otaczało kilkunastu mężczyzn z załóg Branda, pełniących funkcję eskorty. Wokół nich maszerowali wyzwoleńcy obsługujący katapulty, pobudzani przez pogłoskę, że również oni mogą mieć z podziału jakiś mały udział, że po raz pierwszy w życiu mogą dostać na własność pieniądze. Z przodu, z tyłu i po bokach jechały silne oddziały wikingów, nadstawiając uszu na wszelkie oznaki zasadzki bądź pościgu. Brand przemieszczał się wzdłuż kolumny, zmieniając konie gdy tylko jakiś zmęczył się pod jego ciężarem, klątwami przynaglając wszystkich do większego wysiłku. Więc teraz on się z tym meczy, pomyślał Shef. Ponownie zapadł w głębszy sen. Jechał konno po równinie. Nie tylko jechał - gorączkowo poganiał konia. Wierzchowiec chrapał i gryzł wędzidło, gdy jeździec orał ostrogami poranione boki, ale zmuszony do posłuchu pędził dalej. Shef stanął w strzemionach i spojrzał za siebie. Zza szczytu niewysokiego pagórka wyłoniła się horda jego prześladowców. Jeden z nich, ten wysunięty do przodu, dosiadał krzepkiego siwka. Athils, król Szwecji. A kim był on sam, uciekający? Umysł Shef a nie potrafił stwierdzić, w czyim ciele się znalazł. W każdym razie był to mąż tak wysoki, że nawet siedząc na potężnym koniu niemalże szurał długimi nogami po ziemi. Wysoki mężczyzna miał towarzyszy, równie dziwnych jak on sam. Najbliżej jechał człowiek tak szeroki w ramionach, że wyglądał, jakby włożył pod skórzaną kurtkę drewniane nosidła. Nos miał zadarty, twarz szeroką. Malowała się na niej jakaś zwierzęca przebieg- łość. Jego koń także stękał z wysiłku, niezdolny nieść tak wielki ciężar w równie szybkim tempie. Obok niego pędził mężczyzna niezwykle przystojny - wysoki, urodziwy, o rzę- sach jak u dziewczyny. Dziewięciu czy dziesięciu jeźdźców z przodu poruszało się z taką samą zabójczą szybkością jak wysoki człowiek i dwójka jego towarzyszy. - Dogonią nas! - zawołał ten szeroki. Wydobył z juków krótki toporek i zamachnął się nim radośnie. - Jeszcze nie, Bóthvarze - odparł wysoki. Zatrzymał konia, rozwiązał sakwę przytroczoną do siodła, sięgnął do środka i wyjął garść złota. Sypnął nim na ziemię, po czym zawrócił konia i popędził dalej. Chwilę później, obracając się na szczycie kolejnego wzniesienia, dostrzegł jak pościg zatrzymuje się, rozprasza, jak ludzie zeskakują z koni i przepychając się nawzajem zbierają z ziemi cenny kru- szec. Wielki siwek oderwał się od reszty, kontynuując pościg. Inni jeźdźcy ruszyli za nim, starając się zmniejszyć dystans. Jeszcze dwukrotnie wysoki mężczyzna zastosował ten sam manewr, za każdym razem pozbywając się części prześladowców. Teraz jednak ostrogi nie dawały już żadnego rezultatu; wierzchowce z trudem posuwały się stępa. A prze- cież tak niewiele dzieliło ich od bezpiecznego miejsca - czym ono było, tego Shef nie mógł wiedzieć. Statek? Granica? Nieważne. Liczyło się tylko to, żeby tam dotrzeć. Koń Bóthvara, cały spieniony, zwalił się nagle na ziemię. Krew popłynęła mu z nozdrzy. Jeździec zwinnie zerwał się na nogi, chwycił topór i odwrócił w stronę, gdzie w odległości stu jardów mknął pościg. Prześladowców wciąż jeszcze było zbyt wielu. Na ich czele jechał Athils ze Szwecji na swoim koniu, Hrafnie. - Poczekaj, Hjalti - zawołał wysoki człowiek. Ponow- nie sięgnął do sakiewki, ale jego palce nic nie znalazły. Nic, poza jedną rzeczą: pierścieniem Sviagris. Nawet w obliczu śmierci, gdy ratunek znajdował się tak blisko, mężczyzna się zawahał. Potem, wyraźnie się do tego zmuszając, podniósł go w ręce i cisnął daleko na błotnisty szlak, którym zbliżał się Athils. Następnie ile sił w nogach pognał przez szczyt wzniesienia w stronę bezpiecznej przystani. Tam odwrócił się. Athils dojechał do pierścienia. Wstrzy- mał konia, sięgnął w dół włócznią, usiłując ostrzem podnieść pierścień z ziemi i jechać dalej bez zsiadania. Pudło. Król zatoczył koniem, wprowadzając zamieszanie wśród ludzi jadących z tyłu, spróbował znowu. I znowu pudło. Athils spojrzał z nienawiścią i niezdecydowaniem na swego wroga, jeszcze raz zerknął na pierścień grzęznący w błocie. Nagle zeskoczył z siodła, schylił się, sięgnął po swój skarb. Stracił szansę. Wysoki mężczyzna zaniósł się śmiechem, pobiegł za przyjaciółmi. Gdy Bóthvar obrócił się pytająco w jego stronę, wykrzyknął z triumfem: "Teraz sprawiłem, że największy pośród Szwedów rył w ziemi niczym świnia!" 164 r Shef gwałtownie usiadł na wozie, międląc w ustach słowo svinebeygt. Ujrzał przed sobą twarz Thorvina. - Tarzający się jak świnia? To słowa, które wypowie- dział król Hrolf na równinie Fyrisvellir. Cieszę się, że wypocząłeś. Teraz jednak chyba nadszedł czas, żebyś na równi z nami wszystkimi stawił czoło rzeczywistości. Pomógł Shefowi zsunąć się z wozu, zeskoczył w ślad za nim. - Ściga nas armia - powiedział głośnym szeptem. - W każdej wiosce twoi thrallowie zasięgają języka. Mówią, że idą za nami trzy tysiące ludzi, armia Mercji. Wyruszyli z Ipswich, gdy my opuściliśmy Woodbridge. Słyszeli o zło- cie. Brand wysłał posłańców do obozu w Crowland. Chce, żeby reszta naszych spotkała się z nami w March, gotowa do bitwy. Jeśli uda nam się do nich dotrzeć, będziemy bezpieczni, bo przewaga Anglików nie będzie zbyt duża. Jeżeli jednak złapią nas przed March, to będzie zupełnie inna historia. Słyszałem też coś bardzo dziwnego. Jak powiadają, armię prowadzi jakiś "heimnar". I jego syn. Shef poczuł, jak przenika go fala zimna. Od przodu dobiegło go echo wykrzykiwanych komend. Wozy za- trzymywały się, ludzie zaczynali zdejmować pakunki. - Brand zatrzymuje kolumnę co dwie godziny, aby napoić zwierzęta i nakarmić ludzi - wyjaśnił Thorvin. - Mówi, że na dłuższą metę to oszczędza czas. Armia za nami - myślał Shef. - A my spieszymy w stronę bezpiecznego miejsca. Tak jak w moim śnie. Pierścień powinien mnie czegoś nauczyć. Pierścień Sviagris. Ale kto chciał mi dać tę lekcję? Jeden z bogów, ale nie Thor ani Odyn. Thor jest przeciw mnie, a Odyn tylko się przygląda. Ilu może być bogów? Szkoda, że nie mogę zapytać Thorvina. Ale nie sądzę, żeby mój opiekun - ten, który zsyła mi ostrzeżenia - lubił takie dociekania. Gdy Shef ruszył w stronę czoła kolumny, zastanawiając się nad pierścieniem, ujrzał na skraju drogi Sigvartha. Ojciec przysiadł na składanym, płóciennym stołku, który T rozstawili dla niego jego ludzie. Starszy mężczyzna od- prowadził chłopaka spojrzeniem. Ledwo zaczynało świtać, gdy zmęczone oczy Shefa w półmroku lutowego poranka dostrzegły wieże katedry w Ely, wznoszące się pod niebo nieco na prawo od ich linii marszu. Wielka armia splądrowała ją jakiś czas wcześniej, ale iglica wciąż godziła w chmury. - Czy jesteśmy już bezpieczni? - zapytał Thondna. - Thrallowie uważają, że tak. Spójrz, jak się śmieją. Ale dlaczego? Przecież do March został nam cały dzień uciążliwego marszu, a wojownicy z Mercji są tuż za nami. - Myślą o mokradłach za Ely - stwierdził Shef. - 0 tej porze roku droga do March przez wiele mil biegnie po grobli, wzniesionej ponad powierzchnią wody i błota. W razie potrzeby kilku ludzi mogłoby tam zatrzymać całą armię. Innego przejścia nie ma. Przynajmniej nie dla obcych. W kolumnie powoli zapadała cisza, towarzysząca poja- wieniu się Branda. Wiking stanął nagle przed Shefem 1 Thorvinem. Jego płaszcz był czarny od błota, twarz blada. - Stać! - zawołał. - Stać, wszyscy! Przerwa na popas. Zluzować popręgi! - O wiele ciszej zwrócił do swoich dwóch kolegów z rady. - Mamy kłopoty. Jacyś ludzie przed nami. Nie dajcie nic po sobie poznać. Shef i Thorvin wymienili spojrzenia. W milczeniu ruszyli za Brandem. Kilkunastu mężczyzn, dowódców, stało na skraju szla- ku. Ich buty już zaczynały przesiąkać. Pośrodku, w mil- czeniu, zgodnie ze swym zwyczajem trzymając lewą dłoń na głowni miecza, stał Sigvarth. - To Ivar - zaczął Brand bez żadnych wstępów. - Zeszłej nocy zaatakował nasz obóz w Crowland. Zabił kilku, rozproszył resztę. Z pewnością złapał też paru naszych. Do tej pory musieli zacząć mówić. A więc wie, gdzie mieliśmy się spotkać. Wie o złocie. Trzeba przyjąć, że już wyruszył, aby nam przeciąć drogę. Czyli mamy od północy Ivara, a od południa Anglików. 166 - Ilu ludzi? - zapytał Guthmund. - Wojownicy, którzy uciekli, by nam przekazać wia- domość, twierdzą, że około dwóch tysięcy. Nie cała armia z Yorku. Nie ma na przykład reszty Ragnarssonów. Tylko Ivar i jego zgraja. - Moglibyśmy ich pokonać, jeśli zaatakujemy głów- nymi siłami - stwierdził Guthmund. - To banda krymi- nalistów. Gaddgedlarów. Ludzi wyjętych spod prawa. - Splunął w błoto. - Nie jesteśmy tu przecież głównymi siłami. - Ale wkrótce będziemy - ciągnął Guthmund. - Skoro Ivar wiedział o złocie, mogę się założyć, że nasi wiedzieli o tym wcześniej. Pewnie właśnie świętowali i spili się do nieprzytomności. Dlatego Ragnarssonowi udało się ich zaskoczyć. Gdy tylko wytrzeźwieją, ci, którzy zdołali uciec, ruszą prosto na wyznaczone miejsce w March. Kiedy ich spotkamy, nasze siły będą przeważające, a przynajmniej wyrównane. A wtedy rozprawimy się z Ivarem. Będziesz mógł go zachować dla siebie, Brand. Masz z nim rachunek do wyrównania. Brand uśmiechnął się szeroko. Shef zdał sobie sprawę, jak trudno jest zastraszyć tych ludzi. Trzeba by ich pozabijać, jednego po drugim, żeby ich pokonać. Niestety przyszłość zwiastowała taką właśnie ewentualność. - A co z Anglikami za nami? - zapytał. Brand spoważniał nagle, otrząsnął z mrzonek o po- jedynku. - Z tym będzie mniejszy problem. Zawsze ich zwycię- żaliśmy. Ale jeżeli nadejdą w chwili, gdy będziemy zajęci z Ivarem... Potrzebujemy czasu. Czasu, żeby spotkać się z resztą armii w March. Czasu, żeby rozprawić się z Ivarem. Shef przypomniał sobie swoją wizję. Trzeba im rzucić coś, po co się schylą, pomyślał. Ale nie skarb. Brand nigdy by na to nie pozwolił. Za paskiem chłopaka wciąż tkwił sceptr starego króla z kurhanu. Wyciągnął go teraz, popatrzył na brodate, koronowane głowy wyrzeźbione po obu końcach. Dzikie twarze, świadome swej potęgi. Królowie muszą robić rzeczy, których trudno wymagać od zwykłego człowieka. Dowódcy tak samo. I jarlowie. Wszyscy mówili, że zmarły zażąda zapłaty za swoje skarby. Może właśnie nadeszła właściwa chwila. Shef uniósł głowę i ujrzał, że Sigvarth z szeroko otwartymi oczami wpatruje się w broń, która rozbiła czaszkę jego syna. - Grobla - powiedział Shef ochryple. - Kilku ludzi może bardzo długo powstrzymywać Anglików. - Rzeczywiście - zgodził się Brand. - Ale musiałby tam być ktoś z nas. Jakiś dowódca. Ktoś, kto przywykł do wydawania rozkazów. Ktoś, kto może polegać na swoich ludziach. I ma ich przynajmniej trzy załogi. Zapadło głuche milczenie. Ktokolwiek zostanie, by bronić przejścia, mógł już się uważać za zmarłego. Nawet od tych wikingów trudno było wymagać takiego po- święcenia. Sigvarth zimno spoglądał na Shefa, czekając na jego słowa. Ale to Brand przerwał ciszę. - Potrzebujemy kogoś, kto ma ze sobą całą drużynę. Kogoś, kto spotkał się już z tanem, którego wiozą teraz za nami ci Anglicy... - Czy mówisz o mnie, Brand? Czy chcesz wysłać mnie i moich ludzi na ścieżki Hel? - Tak, Sigyarth. Mówię właśnie o tobie. Sigvarth chciał coś odpowiedzieć, ale obrócił się i popat- rzył na Shefa. - Dobrze. Zrobię to. Mam przeczucie, że wyryto już runy, które będą opowiadać o tym wydarzeniu. Powiedzie- liście, że mój syn zginął z wyroku Norn. Myślę, że Norny przędą nić przeznaczenia gdzieś tutaj, na tej grobli. I nie tylko Norny. Podniósł wzrok, by spojrzeć w oczy syna. Pierwsze szeregi wojsk Mercji, nawet nocą ścigając umykających wrogów, wpadły w zasadzkę Sigvartha w go- dzinę po zachodzie słońca. Rzeź trwała dwadzieścia uderzeń serca. Anglicy, maszerujący po dziesięciu w szeregu wąską groblą, stracili pół setki doborowych wojowników. Re- szta - zmęczona, przemoczona, głodna i wściekła na swoich przywódców - wycofała się w popłochu, nie próbując nawet odzyskać ciał i zbroi. Przez godzinę załogi Sigvartha czekały w napięciu, słysząc, jak wrogowie po- krzykują i sprzeczają się między sobą. Potem z wolna dobiegło ich echo kroków odchodzących ludzi. Anglicy nie byli wystraszeni. Raczej niepewni. Zastanawiali się, czy nie ma innej drogi. Czekali na rozkazy. Nikt nie chciał brać na siebie odpowiedzialności. Woleli się przespać na ziemi, pod przemoczonymi kocami, niż ryzykować życie na nieznanym terenie. Dwanaście godzin już zyskałem - pomyślał Sigvarth - zezwalając swoim ludziom na spoczynek. Ale nie dla siebie. Równie dobrze mogę czuwać. Nie zasnę już po śmierci mego syna. Mojego pierwszego syna. Zastanawiam się, czy ten drugi też jest moim dzieckiem. Jeśli tak, to wydał wyrok na swojego ojca. O świcie wrócili Anglicy, trzy tysiące ludzi, żeby spraw- dzić, jaka to zapora blokowała im drogę. Wikingowie rozkopali miękką ziemię po obu stronach grobli. Na głębokości jednej stopy natknęli się na wodę. Dwie stopy niżej zalegał muł. Zamiast zwykłego ziemnego wału stworzyli więc wypełniony wodą rów, szeroki na dziesięć stóp. Po jednej jego stronie wbili w ziemię kawałki desek, wszystkie, jakie zdołali odłamać z wozu, pozos- tawionego im przez Shefa. Śmieszna przeszkoda, którą gromada kerlów sforsowałaby w ciągu paru minut. Gdyby nie broniący jej wikingowie. Na grobli było miejsce jedynie dla dziesięciu ludzi naraz. Tylko pięciu mogło swobodnie walczyć. Wojownicy Marchii, zbliżając się ostrożnie z uniesionymi tarczami, odkryli, że brną w głębokiej po uda lodowatej wodzie, nie mogąc nawet dosięgnąć wrogów czubkiem miecza. Ich skórzane buty ślizgały się po dnie. Gdy dotarli do brzegu, spojrzały na nich brodate twarze. Wikingowie opierali na ramionach dwuręczne topory. Atakować ludzi? Trzeba by najpierw wspiąć się na błotnisty pagórek. Wikingowie mieliby mnóstwo czasu, by wybrać sobie dogodny cel. A wiec celować w deski, w szaniec. Ale wystarczy oderwać wzrok od przeciwnika, by ten zdołał odciąć ci rękę albo strącić głowę z karku. Bardzo ostrożnie, rozpaczliwie starając się zachować równowagę, angielscy wojownicy bokiem zbliżali się do wrogów, zachęcani okrzykami towarzyszy, którzy nie dotarli jeszcze do rowu. W miarę jak blade słońce zbliżało się do zenitu walczący powoli nabierali rozpędu. Cwichelm, kapitan wojsk Burgreda, wyznaczony przez swego króla na do- radcę i sprzymierzeńca nowego aldermana, stracił w końcu cierpliwość. Kazał ludziom wycofać się, pchnął do przodu łuczników. - Strzelajcie na wysokości głów - rozkazał. - Nie- ważne, jeśli chybicie. Bylebyście tylko nie dali im się podnieść. Inni ciskali oszczepy, chroniąc w ten sposób walczących towarzyszy. Najlepsi szermierze Cwichelma, podbechtani odpowiednio apelami do ich honoru, ruszyli, by spotkać się z wikingami na długość miecza, nie usiłując jednak przedostać się przez barykadę. - Zmęczcie ich po prostu i ustępujcie miejsca następ- nym szeregom - przykazał Cwichelm. W tym czasie tysiąc ludzi wycofało się na tyły, aby wycinać krzaki i znosić gałęzie, rzucając je pod stopy walczących. Po pewnym czasie miało to dać solidną platformę. Alfred, przyglądając się temu z odległości dwudziestu stóp, niecierpliwie szarpał brodę. - Ilu jeszcze ludzi potrzebujesz? - zapytał. __To tylko rów i kawałek płotu. Jeden porządny atak i sprawa załatwiona. Nic się nie stanie, jeśli stracimy garstkę żoł- nierzy. Kapitan z ironią spojrzał na swego nowego pana. - Powiedz to tej garstce - odparł. - A może wolałbyś sam stanąć w pierwszym szeregu? Rzuć wyzwanie temu wielkiemu wikingowi z żółtymi zębami. Temu, co to się śmieje. W bladym świetle Alfgar spojrzał ponad zimną wodą i walczącymi na Sigvartha, który, kołysząc się lekko na boki, odbijał kolejne ciosy, sam je zadając na prawo i lewo. Młody alderman zatknął za pas trzęsące się ręce. - Przynieście mojego ojca - rozkazał sługom. - Jest tu coś, co powinien zobaczyć. - Anglicy niosą jakąś trumnę - zauważył jeden z wikingów obok Sigvartha. - Wydawałoby się, że po- trzebują więcej niż jednej. Sigvarth spojrzał na wyściełaną skrzynię, stojącą niemal- że pionowo, popatrzył na jej lokatora przytrzymywanego w tej pozycji pasami biegnącymi na wysokości piersi oraz talii. Napotkał wzrok człowieka, którego okaleczył. Po chwili wiking odrzucił głowę do tyłu i zaniósł się długim, dzikim śmiechem. Podrzucił do góry tarczę, potrząsnął toporem, wołając coś po norwesku. - Co on mówi? - wymamrotał Alfgar. - Woła do twojego ojca - przetłumaczył Cwi- chelm. - Pyta, czy pamięta ten topór. Czy nie sądzi, że jego ostrze zapomniało o czymś. Jeśli tak, niech tylko spuści spodnie, a on się postara naprawić niedopatrzenie. Usta Wulfgara poruszyły się bezgłośnie. Alfgar nachylił się ku ojcu. - Mówi, że odda cały swój dobytek temu, kto weźmie tego człowieka żywcem. Cwichelm wydął wargi. - Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Te diabły mają jedną wadę. Czasami można ich pokonać. Ale zawsze jest to trudne. Cholernie trudne. Powietrze nad nimi rozdarł nagle ostry świst, zbliżając się coraz bardziej. - Opuszczać! - szczeknął dowódca pierwszej katapul- ty. Dwunastu wyzwoleńców trzykrotnie przesunęło dłonie po linach, odliczając głośno. Skórzana sakwa opuściła się prosto do rąk dowódcy. Ładowacz błyskawicznie zerwał się z klęczek, wsunął do sakwy dziesięciofuntowy kamień i natychmiast wrócił na swoje miejsce, chwytając kolejny pocisk. - Trzymać! - Plecy się zgarbiły, ramię machiny wygięło się skrzypiąc, a stopy dowódcy lekko uniosły się z ziemi. - Ciągnąć! - Jednogłośne stęknięcie, świst, kamień wiruje w powietrzu. Nacięcia na jego powierzchni zwięk- szają złowrogi gwizd pocisku. W tym samym momencie załoga usłyszała okrzyk dowódcy drugiej machiny. - Trzymać! Katapulty były dziwnymi stworzeniami; największą moc osiągały przy największej odległości. Ciskały głazy pod niebo. Im wyżej któryś wzleciał, z tym większą siłą spadał. Dwie drużyny wyzwoleńców, które Shef zostawił razem z wozem i machinami, wspólnymi siłami ustawiły "kamie- niomłoty" dwieście jardów za szańcem Sigvartha. W ten sposób pociski spadały dwadzieścia pięć jardów dalej. Wąska grobla stanowiła idealny cel. Kamienie leciały cudownie prosto, z odchyleniem najwyżej kilku stóp od środka. Angielscy thrallowie doszli już w obsłudze machin do perfekcji. Wszystkie ruchy wykonywali harmonijnie i z maksymalną szybkością. Przez trzy minuty strzelali. Potem odpoczywali przez moment, dysząc ciężko. Głazy niosły śmierć żołnierzom Mercji. Pierwszy pocisk trafił wysokiego wojownika, stojącego w osłupieniu, niemal- że wbijając mu czaszkę w ramiona. Drugi uderzył od- ruchowo wzniesioną tarczę, druzgocząc trzymające ją ramię, miażdżąc klatkę piersiową. Trzeci grzmotnął w czyjeś odwrócone plecy, łamiąc kręgosłup. W mgnieniu oka na grobli powstał straszny zamęt. Ludzie rozpaczliwie próbo- wali wymknąć się śmierci, której nie widzieli ani nie mogli pojąć. Kamienie zlatywały na kotłującą się masę, raz padając bliżej, raz dalej, zależnie od tego, z jaką siłą wyzwoleńcy ciągnęli liny, ale nigdy nie chybiały grobli. Jedynie ci atakujący, którzy stali w rowie blisko wikingów, byli w miarę bezpieczni. Gdy minęły trzy minuty, wojownicy prowadzący atak ujrzeli za sobą chaos i ruinę. Ci co uciekli dostatecznie daleko pojęli, że na tyłach nic im nie grozi. Cwichelm, stojąc w pierwszych szeregach, zamachnął się mieczem, z wściekłością krzyknął do Sigvartha: - Dalej! Wyłaź ze swojego rowu i walcz jak mężczyzna! Na miecze, a nie na kamienie! Sigvarth wyszczerzył w uśmiechu żółte zęby. - Chodź i zmuś mnie do tego - zawołał w języku, który przy dużej dozie dobrej woli można było nazwać angiel- skim. - Jesteś taki odważny. Ilu pomocników ci trzeba? Zaoszczędziłem jeszcze kilka godzin - pomyślał. - Ile czasu trzeba, żeby nauczyć Anglików rozsądku? Wcale nie tak dużo. Krótki lutowy dzień zbliżał się do końca. Zaczął padać deszcz ze śniegiem. O świcie katapulty i rów wyraźnie budziły postrach wśród wojowników Burg- reda. Ale powoli, bardzo powoli, może nawet trochę za szybko, żołnierze otrząsnęli się z szoku i zaczęli działać tak, jak powinni od samego początku. Czyli robić wszystko naraz. W pierwszej linii szermierze, by nie dać Sigvarthowi chwili wytchnienia. Włócznie i strzały ciskane nad ich głowami, żeby go nieustannie drażnić. Gałęzie pod stopy walczących, aby zbudować platformę. Wojownicy nadchodzili teraz jeden za drugim, rozglądając się uważnie, stanowiąc kiepski cel dla katapult. Inni w małych grupkach brnęli przez bagno, usiłując wspiąć się na groblę poza barykadą, rozpraszając i tak wątłe siły wikingów. Część na zarekwirowanych łodziach przeprawiała się przez mokradło, odpychając się żerdziami od dna, z zamiarem odcięcia Sigyarthowi drogi odwrotu. Anglikom wystarczyłby jeden solidny atak, by zdobyć szaniec, bez względu na własne straty. Jeden z niewolników od machin pociągnął Sigvartha za rękaw, przemówił łamanym norweskim. - My iść teraz - powiedział. - Nie być kamieni. Shef mówić, że my strzelać aż nie ma kamieni, potem iść. Ciąć liny, rzucić machiny w bagno. Iść teraz! Sigvarth skinął głową, odprowadził wzrokiem drobną postać. W tej chwili musiał już myśleć jedynie o własnym honorze. Wypełnić własne przeznaczenie. Ruszył w stronę pierwszego szeregu walczących, poklepując wojowników po ramionach. - Już wystarczy - mówił każdemu. - Bierz konia i uciekaj. Jedź prosto do March, to cię nie złapią. Sternik Vestlithi zawahał się, gdy Sigvarth podszedł z kolei do niego. - A kto tobie przyprowadzi konia, jarlu? Będziesz musiał szybko się stąd wynosić. - Mam tu jeszcze coś do załatwienia. Idź, Vestlithi. To moje przeznaczenie. Ty nie masz z tym nic wspólnego. Gdy tupot stóp z tyłu cichł powoli, Sigvarth spojrzał na pięciu najlepszych wojowników Marchii, którzy zbliżali się ostrożnie, zmęczeni już całodniową rzezią. - Dalej - zawołał na nich. - Tylko ja. Mężczyzna pośrodku pośliznął się nagle. Wiking skoczył z przerażającą szybkością, ciął, skontrował, wbił ostrze w gardło przeciwnika po czym odskoczył, odcinając się rozwścieczonym Anglikom. - Dalej - powtórzył, rycząc słowa pieśni o śmierci Ragnara, ułożonej przez skalda Wara Ragnarssona. Rąbaliśmy mieczami! Sześćdziesiąt i jeden Razy stawałem już w orężnej sprawie. Do tej pory jednakże - choć wcześnie zacząłem Szczerbić kolczugi - nigdy nie spotkałem W boju godnego siebie przeciwnika. Nie lękam się śmierci. Czeka mnie Walhalla. Ponad hałas bitewny, zgiełk walki jednego człowieka przeciw całej armii, wzbił się mocny głos Wulfgara: - Brać żywcem! Przygniećcie go tarczami! Brać żywcem! Muszę im na to pozwolić - pomyślał Sigvarth, wirując i parując ciosy. - Nie kupiłem synowi wystarczająco dużo czasu. Jest sposób, by podarować mu jeszcze jedną noc. Dla mnie będzie ona bardzo długa. Rozdział jedenasty i Brand, stojąc ramię w ramię, patrzyli, jak po płaskiej łące zbliża się powoli nieprzyjacielska armia, rozciągnięta w szyku bojowym, szerokim na dwustu ludzi. Nad ludźmi powiewały bitewne sztandary, rodowe znaki jarlów i sławnych wojowników. Brakowało jednak Krucze- go Sztandaru Ragnarssonów, który pojawiał się tylko wtedy, gdy wszyscy czterej bracia stawali razem. Jedynie z tyłu, tam gdzie czekał główny odwód przeciwnika, nagły podmuch wiatru rozwinął długi proporzec: Pełznący Potwór samego Wara Ragnarssona. Shefowi wydało się, że dost- rzega błysk srebrnego hełmu i szkarłatny płaszcz. - Będzie rzeź. Siły są zbyt wyrównane - mruknął Brand. - Nawet zwycięska strona poniesie spore straty. Trzeba mieć mocne nerwy, żeby wiedząc o tym ruszać w pierwszym szeregu. Wara nie ma na czele. Szkoda. Miałem nadzieję, że uda mi się go spotkać. Naszą jedyną szansą na łatwe zwycięstwo byłoby zabicie przywódcy i osłabienie ducha reszty. - A oni, czy mają szansę na łatwe zwycięstwo? - Nie sądzę. Nasi chłopcy widzieli pieniądze. Oni tylko słyszeli o nich. - Mimo to sądzisz, że przegramy? Brand poklepał go po ramieniu. - Wojownik nie powinien myśleć w ten sposób. Ale każdy kiedyś musi przegrać. A oni mają liczebną przewagę. - Nie wziąłeś pod uwagę moich thrallów. - Nigdy nie widziałem, żeby thrallowie wygrywali bitwy. - Poczekaj, to zobaczysz. Shef odbiegł kilka kroków, znalazł się pod sztandarem ze znakiem młota, który powiewał na tyłach ich armii. Armia Drogi ustawiła się dokładnie w ten sam sposób co siły Ivara, z tym, że w każdym rzędzie stało jedynie pięciu wojowników. Mniej też było odwodów. Shef ustawił w linii wielkie łuki, chronione zaledwie przez jeden szereg ludzi z tarczami. Jeszcze dalej stały kamieniomłoty - wszystkie poza parą, którą zostawił Sigvarthowi. Ich załogi trzymały zwisające luźno liny. Pierwszy ruch należał jednak do wielkich łuków. Po- sługując się halabardą niczym tyczką, Shef wskoczył na środkowy z dziewięciu wozów, które kazał tam ustawić nie wyprzęgając wołów. Rozejrzał się po szeregach, spostrzegł, że załogi katapult przypatrują mu się uważnie. - Oczyścić pole! Wikingowie stojący na linii strzału rozstąpili się na boki. Liny zostały naciągnięte już wcześniej. Dowódcy załóg stali w pogotowiu z naręczami oszczepów. Machiny były wycelowane i gotowe. Celu, jaki stanowiła nad- chodząca masa ludzi, nie sposób było chybić. Z przeciwleg- łego krańca łąki dobiegło ich ochrypłe zawołanie armii Ragnarssonów. - Ver thik - wołali wojownicy raz po razie. - Ver thik, her ek kom: "Strzeżcie się, oto nadchodzimy". Shef opuścił ostrze halabardy, wołając jednocześnie: - Strzelać! Czarne smugi wznoszą się pod niebo, opadają ze świstem, wcinają się w gromadę wojowników Wara. Koła zębate już kręcą się w zawrotnym tempie, oszczepy wskakują na miejsce. Shef odczekał, aż ostatnia machina zostanie załadowana, ostatnia dłoń wzniesie się w górę na znak gotowości. - Strzelać! I znowu brzęk, świst pocisku. Szmer podniecenia w szeregach armii Drogi. Coś działo się także w szyku Ragnarssonów. Wojownicy Ivara porzucili spokojny krok, bojowe okrzyki urwały się nagle. Przeciwnicy poruszali się teraz szybkim truchtem, chcąc przebyć łąkę zanim zostaną nadziani na piki niczym prosięta na rożen, bez możliwości obrony. Półmilowy bieg w pełnym uzbrojeniu porządnie ich zmęczy. Katapulty już dały się we znaki armii Ragnarssona. Nie mogli jednak z nich korzystać dużo dłużej. Shef obliczył, że zdołają wystrzelić jeszcze dwukrotnie zanim wrogowie zbliżą się na odległość mieczy. Kilku zabiją, w sercach reszty zasieją niepokój. Gdy machiny po raz ostatni odskoczyły w tył po strzale, Shef kazał je wycofać. Załogi chwyciły za liny, odtoczyły urządzenia w stronę wozów, wznosząc pełne triumfu okrzyki. - Cisza tam! Do kamieniomiotów! W ciągu kilku sekund byli niewolnicy wzięli się do ładowania i celowania machin. Wikingowie nigdy by tak nie postąpili, pomyślał Shef. Potrzebowaliby czasu, żeby opowiedzieć wszystkim, jakich to czynów dokonali. Chło- pak wzniósł halabardę i dziesięć głazów równocześnie wzbiło się w powietrze. Thrallowie załadowali jak najszybciej, wedle wskazówek swych kapitanów w pocie czoła wyrównali machiny. Pono- wnie głazy ze świstem przecięły powietrze; nie leciały już tak równo; każda załoga pracowała we własnym tempie. Szyk nieprzyjaciela rozpadł się całkowicie; wojownicy, wytrąceni z równowagi i wstrząśnięci, runęli do bezładnego ataku. Kamienie leciały teraz zbyt wysoko, spadając poza nacierającymi ludźmi. Mimo to Shef z satysfakcją dostrzegł długi szlak zmiażdżonych ciał i rannych, wijących się na ziemi, znaczący drogę armii jak śluz trasę ślimaka. Oba wojska spotkały się wśród wrzasku i szczęku metalu, cofając się natychmiast i znów prąc naprzód. Ludzie Drogi odebrali impet ataku Ragnarssona, przejęli go i odpowiedzieli tym samym. W mgnieniu oka bitwa przerodziła się w szereg indywidualnych walk. Wojownicy rąbali tarcze mieczami i toporami, starali się przełamać obronę przeciwnika, wytrącić mu broń z ręki lub zmiażdżyć twarz albo żebra wypukłym guzem puklerza. Biało odziani kapłani Drogi, skupieni wokół świętej włóczni Odyna na tyłach, rozpoczęli monotonną pieśń. Shef, niezdecydowany, zważył w dłoni halabardę. Zrobił już to, co zamierzał. Czy teraz powinien stanąć do walki na równi z szermierzami? Jeden człowiek pośród czterech tysięcy? Nie. Wciąż jeszcze można było znaleźć zastosowanie dla machin. Pobiegł w stronę thrallów przy kamieniomio- tach, machając rękami i krzycząc. W końcu pojęli, o co mu chodzi, biegiem wrócili do wielkich łuków, zaczęli wtaczać opatrzone kołami machiny na wozy. - Za mną! Skoro są zajęci walką, spróbujemy zajść ich od tyłu. Wozy ze skrzypieniem ruszyły z miejsca, tocząc się w ślad za mozolnie kroczącymi wołami. Shef widział, jak ludzie odwracają głowy, patrzą za nim, zastanawiają się. Czyżby uciekał z bitwy? Na wozach? Niektórych rozpo- znawał: Magnus, Kolbein i inni Hebrydyjczycy czekali w odwodzie. Brand postawił ich tutaj, mówiąc, że ich broń nie nadaje się do walki w tłoku. - Magnus! Potrzebuję po sześciu ludzi do obrony każdego z wozów. - Ale wtedy nie będziemy mieć żadnej rezerwy. - Rób co mówię, a rezerwa nie będzie nam potrzebna. Halabardnicy otoczyli wozy i ruszyli za Shefem, który szerokim półkolem omijał obie walczące armie. Odprowa- dzały ich zdumione spojrzenia zarówno wojowników Drogi, jak i żołnierzy Ivara. Jednak w zamęcie bitwy nikt nie mógł poświęcić im większej uwagi. W końcu dotarli na tyły prawej flanki wojska Ragnarssona. - Stop. Skręćcie w lewo. Zablokujcie koła. Nie! Nie zdejmujcie machin. Będziemy strzelać z wozów. Dobrze. Zrzućcie płachty. Halabardnicy podważyli ćwieki, pozwolili płachcie zsu- nąć się w przód. Ukazały się załadowane, gotowe do strzału katapulty. Shef dokładnie zbadał sytuację. Dwie armie zwarły się na dwustujardowym odcinku. Szansę wyglądały na wyrów- nane; żadna ze stron nie czyniła starań, by nagłym manew- rem zyskać przewagę. Jednak w samym środku linii Rag- narssonów Ivar zgrupował dużą część swoich oddziałów. Wojownicy, w gromadzie głębokiej na dwadzieścia szere- gów, nieubłaganie parli naprzód, chcąc samą liczebnością przełamać opór przeciwnika. Nad ich głowami powiewał sztandar. Tam właśnie należało celować. Wszędzie indziej Shef mógłby trafić własnych ludzi. - Celujcie w środek. Celujcie w Pełznącego Potwora. Strzelać! Katapulty podskoczyły na twardych deskach; tym razem siły odrzutu nie wygasiło miękkie podłoże. Machiny poto- czyły się do tyłu. Thrallowie przytrzymali je i ustawili w poprzedniej pozycji. Ludzie przy dźwigniach z wysiłkiem napinali cięciwy. Wokół sztandaru Ivara zapanował chaos. W kłębiącym się tłumie Shef na mgnienie oka dostrzegł dwa ciała nadziane na jedną włócznię niczym dwa skowronki na rożen. Jakiś wojownik rozpaczliwie usiłował wyciągnąć z ramienia odłamany grot. W stronę machin odwracały się twarze. I nie tylko twarze. Ludzie nastawiali tarcze, rozu- miejąc, że jakimś dziwnym sposobem atak nadszedł od tyłu i należy stawić mu czoło. Sztandar Ivara wciąż powiewał na wietrze. Człowieka, który go trzymał, nadal chroniły całe szeregi jego towarzyszy. Machiny już były gotowe do strzału. - Strzelać! - wrzasnął Shef. Tym razem sztandar osunął się na ziemię. W szeregach armii Drogi powitano to rykiem zachwytu. Co prawda ktoś natychmiast przechwycił chorągiew i wyzywająco podniósł ją do góry, ale i tak pięć środkowych jardów ataku Ragnarssonów przekształciło się w jatkę, gdzie wojownicy z trudem utrzymywali równowagę na wilgotnej od krwi ziemi, a cofając się potykali o ciała własnych towarzyszy. W stronę wozów pędzili już żołnierze Ivara. - Zmieniamy cel? - zapytał jeden z kapitanów, wskazując na zbliżających się ludzi. - Nie! Ponownie w sztandar. Strzelać! I znowu grad włóczni posypał się na zbity tłum, znowu sztandar upadł na ziemię. Nie było czasu patrzeć, czy się podniesie, ani czy Brand zdoła zakończyć walkę. Ludzie przy dźwigniach znów pracowali ile tchu, ale z góry było wiadomo, że nie zdążą już wystrzelić. Shef dłonią w rękawicy sięgnął po Zemstę Niewolnika oraz hełm, którego dotychczas jeszcze nie nosił w walce. - Halabardnicy na wozy - krzyknął. - Trzymajcie ich z dala. Wy, przy katapultach, użyjcie dźwigni i ki- lofów. - A co z nami, panie? - Pięćdziesięciu nie uzbrojo- nych wyzwoleńców stłoczyło się za wozami. Na ich kafta- nach widniał znak młota. - Czy mamy uciekać? - Schowajcie się pod wozy. W razie czego macie noże. Chwilę później dosięgła ich fala wojowników Ragnars- sona, pośród błysków kling i wściekłych grymasów. Shef poczuł, jak gdyby zdjęto z niego wielki ciężar. Nie musiał już myśleć. Nie był odpowiedzialny za innych. Losy bitwy rozstrzygną się gdzie indziej. Teraz mógł tylko wymachiwać halabardą, jak gdyby kuł żelazo w kuźni: zamach i pchnię- cie, w górę i w dół. Na ziemi wojownicy Ivara dosłownie przetoczyliby się po nielicznej i kiepsko uzbrojonej gromadce Shefa. Nie mieli jednak pojęcia, jak walczyć z ludźmi stojącymi na farmerskich wozach. Wrogowie znajdowali się o wiele wyżej, a w dodatku chroniły ich dębowe deski. Halabardy zrobione przez Shefa dawały Magnusowi i jego Hebrydyj- czykom kilka dodatkowych stóp zasięgu. Wikingowie przemykający pod ich ostrzami, usiłujący wspiąć się na wozy, stawali się łatwym celem dla pałek i kilofów angiel- skich thrallów. Noże trzymane w wychudzonych rękach zza zasłony kół godziły w uda i krocza napastników. Po paru rozpaczliwych próbach wikingowie zaprzestali ataków. Kilku najrozsądniejszych zaczęło wydawać roz- kazy. Wojownicy wyprzęgli woły, chwycili za dyszle, chcąc odciągnąć wozy znad thrallów. Nastawili oszczepy, przy- gotowując się do zmasowanego natarcia na odsłoniętych halabardników. Nagle Shef spostrzegł przed sobą Muirtacha. Potężny Irlandczyk kroczył naprzód niczym drapieżny wilk; szeregi rozstępowały się na jego widok. Nie miał na sobie kolczugi, a tylko szafranowy pled, spod którego wystawał nagi tors i prawe ramię. Muirtach odrzucił tarczę, oburącz uniósł długi, ostro zakończony miecz gaddgedlarów. - Tylko ty i ja - powiedział do chłopaka. - Już wkrótce będę podcierał sobie tyłek twoim skalpem. W odpowiedzi Shef wyciągnął ćwiek i kopniakiem zrzucił płachtę z wozu. Muirtach zaatakował zanim zdążył się wyprostować. Shef nigdy nie widział, żeby człowiek poruszał się z taką szybkością. Skoczył do tyłu, ale potknął się o koło machiny. Muirtach już był w wozie, miecz trzymał sztychem w dół, gotowy do pchnięcia. Shef ponownie rzucił się w tył, odpychając się od przeciwnika nogami. W tej pozycji nie mógł ani się bronić, ani ciąć wroga halabardą. Muirtach już szykował się do ciosu. Cwicca uderzył nagle pałką, zmieniając kierunek klingi, posyłając ją prosto w napiętą cięciwę katapulty. Silny brzęk, huk potężny jak gdyby wieloryb rzucił się na powierzchni wody. - Synu Dziewicy - jęknął Muirtach, patrząc w dół. Jedno ramię katapulty, zwolnione, opadło o sześć cali; tyle tylko miało miejsca. Na tych sześciu calach zużyło całą energię, która mogła posłać głaz na odległość mili. Jedna strona nagiej piersi Muirtacha została zmia- żdżona, jak gdyby uderzył w nią młot giganta. Krew popłynęła z ust Irlandczyka. Wojownik cofnął się, usiadł, osunął na burtę wozu. - Widzę, że znów nawróciłeś się na chrześcijaństwo - powiedział Shef. - A więc z pewnością pamiętasz: "oko za oko". - To mówiąc, odwrócił halabardę i wbił ostrze głęboko przez oko Muirtacha do jego mózgu. W ciągu kilku sekund cała sytuacja uległa zmianie. Gdy Shef podniósł wzrok, ujrzał przed sobą jedynie plecy uciekających. Wojownicy Ragnarssona zrejterowali; inni odrzucali broń i odpasywali tarcze. - Bracie - wołali. - Przyjacielu. - Jeden, ku zaskoczeniu chłopaka, rozsznurował tunikę, wyciągnął srebrny amulet. Może to jakiś wyznawca Drogi, który wolał zostać z ojcem bądź przywódcą klanu niż opuszczać York. Równiną sunął najeżony bronią klin, z olbrzymią figurą Branda na czele. Poza klinem na łące widać było jedynie nielicznych wojowników, uciekających, kulejących, bądź stojących w małych grupkach z uniesionymi ramiona- mi. Armia Ragnarssona poszła w rozsypkę. Ci, którzy przeżyli, mogli albo próbować ucieczki w ciężkiej zbroi, albo oddać się na łaskę zwycięzców. Shef opuścił Zemstę Niewolnika, nagle zmęczony. Gdy zaczął zsuwać się z wozu, jego wzrok przykuł jakiś ruch. Dwa konie, na jednym jeździec w szkarłatnym płaszczu i spodniach koloru trawy. Ivar Ragnarsson siedząc w siodle odwrócił głowę, przez moment patrzył na pobojowisko, na Shefa stojącego na wozie. Potem oddalił się, ciągnąc za sobą luzaka. Błoto tryskało spod rozpędzonych kopyt. Brand przysunął się do chłopaka, ścisnął mu dłoń. - Zmartwiłeś mnie wtedy. Myślałem, że uciekasz. A ty pędziłeś do bitwy, a nie od niej. Dobra robota. - Dzień się jeszcze nie skończył. Wciąż mamy za plecami armię - odparł Shef. - Żołnierze Mercji powinni byli runąć na nas już o świcie. Sigvarth przytrzymał ich dwanaście godzin dłużej, niż to uważałem za możliwe. - Ale chyba niedostatecznie długo - odezwał się z wozu Magnus zwany Szczerbatym. Wyciągnął ramię, wskazał przed siebie. Gdzieś daleko na równinie jakiś zabłąkany promyk słońca wzbudził nikłe refleksy; to błyszczały ostrza włóczni. Jakaś armia zbliżała się w roz- ciągniętym szyku. - Potrzebuję więcej czasu - tchnął Brand w ucho Shefa. - Idź, pogadaj z nimi, potarguj się. Graj na zwłokę. Nie było wyboru. Thorvin i Guthmund przyłączyli się do niego i wszyscy trzej ruszyli w stronę nadchodzącego wojska. Na pierwszy rzut oka różniło się ono od tego, które właśnie pokonali tylko tym, że wznosiły się nad nim trzy wielkie krzyże. Z tyłu armia Drogi usiłowała się przegrupować. Praw- dopodobnie trzecia część wojowników leżała martwa lub ciężko ranna. Jednak ci, którzy mogli chodzić, zabrali się do gorączkowej pracy: odbierali pokonanym broń i zbroje, przetrząsali pobojowisko, szukając jakichkolwiek wartoś- ciowych bądź użytecznych przedmiotów - w czym poma- gali im entuzjastycznie nastawieni wyzwoleńcy Shefa - oraz odsyłali jeńców razem z tymi rannymi, którzy przeżyli plądrowanie pobojowiska, w stronę zatoki Wash, gdzie czekały statki i gdzie mieli się nimi zająć medycy. To, co Shef uznał za całą armię, stanowiło zaledwie jej front: kilkuset najsprawniejszych mężczyzn w jednej linii miało złamać ducha przeciwników. Za nimi stały szeregi jeńców z luźno związanymi rękami. Obiecano im darować życie w zamian za to, że dzięki nim armia będzie wydawać się liczniejsza. Pół mili dalej thrallowie i wojownicy poś- piesznie kopali rów, ustawiali machiny - a także obracali konie i wozy do ucieczki. Ludzie Drogi nie byli jeszcze gotowi do walki - chociaż bynajmniej nie brakło im ducha. Tradycja nakazywała przerwę w celu uczczenia wygranej bitwy. Trudno wymagać, by natychmiast stawili czoło nowej armii. Następnych kilka minut będzie bardzo niebezpiecz- nych, pomyślał Shef. Na spotkanie jego niewielkiej grupki wyszło trzech mężczyzn; w tym jeden kapłan. Z tyłu dwaj inni pchali dziwną skrzynię na kołach. W tej skrzyni, jak zdał sobie sprawę chwilę później, spoczywał jego ojczym, Wulfgar. Dwie grupy zatrzymały się w odległości dziesięciu kroków, przyglądając się sobie bacznie. Shef przerwał głęboką, nienawistną ciszę. - Cóż, Alfgarze - powiedział do swego przyrodniego brata. - Widzę, że urosłeś w świecie. Czy nasza matka jest zadowolona? - Nasza matka nigdy nie doszła do siebie po tym, co zrobił jej twój ojciec. Twój zmarły ojciec. Przed śmiercią dużo nam o tobie opowiedział. Miał mnóstwo czasu. - A więc schwytałeś go? Czy też znowu kryłeś się na tyłach, jak podczas bitwy nad Stour? Alfgar postąpił naprzód, sięgając po miecz. Mężczyzna z posępną twarzą, ten, który nie był kapłanem, szybko chwycił go za ramię. - Jestem Cwichelm, dowódca wojsk Burgreda, króla Marchii - powiedział. - Wysłano mnie, bym pomógł nowemu aldermanowi objąć prowincje Norfolk i Suffolk oraz ustanowił w nich władzę mojego króla. A kim ty jesteś? Powoli, świadom gorączkowych przygotowań, które ¦ czynili jego towarzysze, Shef przedstawił swoją grupkę, pozwolił Cwichelmowi zrobić to samo. Odżegnał się od złych intencji. Zgłosił gotowość wycofania. Rzucił propozy- cję wynagrodzenia za poczynione szkody. - Bawisz się ze mną, młody człowieku - przerwał mu Cwichelm. - Gdybyście byli dostatecznie silni, żeby wal- czyć, nie rozmawiałbyś ze mną teraz. A wiec powiem ci, co masz zrobić, jeśli chcesz dożyć jutrzejszego świtu. Po pierwsze, wiemy że wykopaliście skarby z kurhanu przy Woodbridge. Musicie oddać wszystko. Należą do mojego króla, pochodzą z jego królestwa. - Po drugie - wtrącił kapłan w czarnej sutannie, nie spuszczając oczu z Thorvina - są miedzy wami chrześ- cijanie, którzy zdradzili swą wiarę i swych panów. Muszą zostać nam zwróceni dla przykładnego ukarania. - To się tyczy również ciebie - powiedział Alfgar. - Cokolwiek stanie się z innymi, mój ojciec i ja dopilnujemy, abyś się nie wymknął. Własnoręcznie założę ci obrożę. I tak możesz być szczęśliwy, że nie potraktujemy cię tak, jak twojego ojca. Shef nie trudził się tłumaczeniem tego fragmentu Guth- mundowi. - Co zrobiliście mojemu ojcu? Wulfgar nie odzywał się do tej pory. Wyprostował się w swojej skrzyni, przytrzymywany pasami. Shef zapamiętał jego twarz taką, jaką widział ostatnim razem: zżółkła i pełną bólu. Teraz twarz Wulfgara była rumiana, czerwone wargi kontrastowały z przetykaną siwizną brodą. - Co on mnie zrobił - oznajmił - ja jemu zrobiłem. Ale z większą wprawą. Najpierw palce u rąk, potem u nóg. Uszy, wargi. Ale nie oczy, żeby mógł widzieć, co robimy. Ani nie język, żeby mógł krzyczeć. Potem dłonie i stopy. Kolana i łokcie. Nie pozwalając mu się wykrwawić. Ostru- gałem go jak dziecko struga patyk. W końcu nie zostało już nic poza kadłubem. Trzymaj, chłopcze. To pamiątka po twoim ojcu. Wulfgar skinął głową i jeden ze służących rzucił w stro- nę Shefa skórzaną sakiewkę. Chłopak rozwiązał rzemyki, zerknął do środka, po czym rzucił całość pod nogi Cwi- chelma. - Wpadłeś w kiepskie towarzystwo, wojowniku - stwierdził. - Czas wracać - odezwał się Guthmund. Obie grupki wycofały się na bezpieczną odległość, po czym zwróciły do siebie plecami. Gdy żwawo wracali w stronę własnych szeregów, uszu Shefa dobiegł dźwięk wojennych rogów, krzyk żołnierzy i szczęk broni. Angielska armia ruszyła. W tej samej chwili, zgodnie z wcześniejszą umową, wojownicy Drogi odwrócili się od atakujących i zaczęli biec. Rozpoczął się pierwszy etap długiej, zaplanowanej ucieczki. Kilka godzin później, gdy zimowy zmrok zaczął ustępo- wać miejsca nocy, Brand ochryple wymamrotał do Shefa: - A więc dzisiaj nam się udało. - Dzisiaj, tak - zgodził się Shef. - Nie mam jednak nadziei na jutro. Brand wzruszył ramionami, kazał ludziom zatrzymać się, rozpalić ognie, zagrzać wodę, przygotować jedzenie. Cały dzień ludzie Drogi spędzili w odwrocie. Osłaniali machiny Shefa, strzelali, gdy Anglicy zbytnio się zbliżyli, zmuszali ich do trzymania się z daleka, pośpiesznie ładowali belki na wozy oraz juczne konie i partiami wycofywali się na następną pozyqę. Żołnierze Mercji podążali za nimi niczym ludzie, którzy chcą wziąć na łańcuch złego psa: podchodzili bliżej, uskakiwali przed kłapaniem pyska i warczeniem, zbliżali się znowu. Przynajmniej trzy razy obie armie zwarły się w walce. Działo się tak wtedy, gdy wojownicy Drogi bronili jakiejś przeszkody: wykopanego rowu, wału wzdłuż brzegu mokradła, głębokiego i błotnis- tego strumienia Nene. Za każdym razem, po półgodzinnej wymianie ciosów, Anglicy wycofywali się z ponurymi minami, nie mogąc przełamać obrony wikingów. A cofając się, dostawali się pod ostrzał katapult. Ludzie Drogi walczyli coraz lepiej w miarę jak nabierali ducha. Problem w tym, że Anglicy uczyli się także. Na początku kulili się słysząc pierwszy świst w powietrzu, widząc pierwsze katapulty w szyku. Przed byle rowem w wilgotnej ziemi przeżywali chwile wahania. Sigvarth musiał udzielić im niezłej lekcji. Z upływem czasu stawali się jednak coraz śmielsi; dostrzegli podstawową słabość armii Drogi: niewielką liczebność. Wciąż trzymając w dłoni niedojedzoną miskę owsianki, Shef osunął się na juki i natychmiast zasnął. Obudził się zesztywniały, mokry i przemarznięty do kości. Dźwięk rogów właśnie oznajmiał świt. Wszędzie dookoła ludzie dźwigali się z ziemi, pili wodę lub osuszali resztki zapasów piwa i miodu. Powłócząc nogami pod- chodzili do mizernego szańca, wzniesionego wokół osady, którą Brand wybrał na ich ostatni bastion. W szarym świetle oczom wojowników ukazał się widok, który mógł nawet najdzielniejszych pozbawić ducha. Armia, z którą walczyli poprzedniego dnia, podobnie jak ich własna, powoli słabła, ludzie byli ubłoceni po czubek głowy, ubrania mieli przemoknięte, tarcze umazane mułem, pod wieczór zaś liczba zabitych i dezerterów po stronie wroga wzrosła tak bardzo, że wojsko Anglików zaledwie o połowę przewyższało ludzi Drogi. Ta armia zniknęła. Zamiast niej wokół osady, szereg za szeregiem, dmąc w rogi na znak wyzwania, stała nowa armia, tak świeża i wypoczęta, jakby nie przemaszerowała nawet jednej mili. Tarcze błyszczały od nowej farby, broń i kolczugi połyskiwały czerwono w świetle wschodzącego słońca. Nad szeregami wznosiły się krzyże, ale sztandary były zupełnie inne. Obok krzyży przedstawiały złotego smoka. Z pierwszego szeregu kłusem wyjechał człowiek na siwym koniu. Siodło i uprząż miał jasnoszkarłatną, tarczę odwróconą w drugą stronę na znak rozejmu. - Chce rozmawiać - powiedział Shef. Wikingowie w milczeniu odsunęli przewrócony wóz, robiąc drogę swoim przywódcom. Brand, Shef, Thorvin, Farman, Guthmund i Steinulf wyszli na zewnątrz. W mil- czeniu ruszyli za jeźdźcem w stronę długiego stołu na kozłach, ustawionego pośrodku gromady wojowników. Po jednej jego stronie siedzieli Cwichelm i Alfgar ze ściągniętymi twarzami. O krok za nimi stała skrzynia Wulfgara. Herald gestem kazał sześciu członkom rady Drogi zająć miejsca po drugiej stronie. Pomiędzy dwiema grupami zasiadł jeden tylko męż- czyzna - młody, jasnowłosy, niebieskooki. Na głowie nosił złoty diadem, niczym król w grobowcu. Patrzył dziwnie przenikliwie. Gdy Shef siadał, ich spojrzenia się spotkały. Młody człowiek uśmiechnął się. - Jestem Alfred, brat króla Wessexu, Ethelreda - oznajmił. - Jak rozumiem, Burgred z Marchii wyznaczył aldermana na prowincje należące niegdyś do króla East Anglii. - Zrobił pauzę. - Nie możemy na to pozwolić. Alfgar i Cwichelm spojrzeli kwaśno, milcząc. Musieli słyszeć to już wcześniej. - Jednocześnie nie możemy pozwolić, żeby jakakol- wiek armia wikingów z północy obrała sobie za siedzibę angielską prowincję, by rabować i zabijać, jak to ma w zwyczaju. Już raczej wolałbym zniszczyć was wszyst- kich. Kolejna pauza. - Ale nie wiem, co z wami zrobić. Z tego co słyszałem, wczoraj walczyliście z Ivarem Ragnarssonem, i pokonaliście go. Z nim nie zawarłbym pokoju. Zabił króla Edmunda. Kto zabił króla EUę? - Ja to zrobiłem - odparł Shef. - Ale podziękowałby mi, gdyby tylko mógł. Powiedziałem Ivarowi, że postąpił z Ellą w sposób niegodny wojownika. - Czyli w tej kwestii się zgadzamy. Pozostaje tylko kwestia czy możemy zawrzeć pokój? Czy musimy walczyć? - A pytałeś swoich kapłanów? - zapytał Thorvin swoją powolną, ostrożną angielszczyzną. Młody człowiek uśmiechnął się. - Mój brat i ja doszliśmy do wniosku, że ile razy ich 0 coś pytamy, zawsze żądają pieniędzy. Na niewiele się też zdadzą podczas obrony przed ludźmi pokroju Ivara. Mimo to wciąż jestem chrześcijaninem. Trzymam się wiary moich ojców. Mam nadzieję, że pewnego dnia nawet wy, wojownicy Północy, dacie się ochrzcić i zaczniecie pod- legać naszemu prawu. Ale nie kocham przedstawicieli Kościoła. - Niektórzy z nas są chrześcijanami - odparł Shef. - Niektórzy są Anglikami. - Czy są pełnoprawnymi członkami armii? Z prawem do udziału w łupach? Brand, Guthmund i Steinulf spojrzeli po sobie. Dotarła do nich intencja tego pytania. - Jeżeli to konieczne, to tak - powiedział Shef. - Więc dobrze. Jesteście Anglikami i wikingami. Chrześcijanami i poganami. - Nie poganami - wtrącił Thorvin. - Ludźmi Drogi. - A mimo to potraficie żyć razem. Może powinniście służyć za model nam wszystkim. Posłuchajcie mnie teraz. Możemy dopracować szczegóły rozejmu: podział dóbr, podatki, prawa i obowiązki, zasady dotyczące wergildu 1 wyzwoleńców. Jednak najważniejsze jest to: mogę wam dać Norfolk, byście wprowadzili tam własne prawo. Ale musicie rządzić sprawiedliwie. Nigdy nie wpuścić w jego granice najeźdźcy. A ten, kto zostanie aldermanem, musi przysiąc na nasze relikwie i wasze świętości, że będzie przyjacielem króla Ethelreda i jego brata. Skoro już przy tym jesteśmy, kto ma być tym aldermanem? Pokryta bliznami dłoń Branda dotknęła ramienia Shefa. - On musi nim zostać, bracie króla. Mówi dwoma językami. Żyje w dwóch światach. Zobacz, nie nosi znaku Drogi. Został ochrzczony. Ale jest naszym przyjacielem. Wybierzcie jego. - To uciekinier - zawołał Alf gar nagle. - Zwykły thrall. Ma na plecach ślady bicza! - A na twarzy ślady kaźni - odparł Alfred. - Może dopilnuje, żeby w Anglii było mniej obu tych rzeczy. Pociesz się jednak, młody człowieku. Nie odeślę cię do króla Burgreda samego. Skinął ręką. Gdzieś z tyłu dobiegło ich trzepotanie spódnic. Wprowadzono gromadkę kobiet. - Natknąłem się na nie po drodze. Zostały z tyłu i błąkały się samotnie przyprowadziłem je tutaj, żeby nie przytrafiło im się coś złego. Słyszałem, że jedna z nich jest twoją żoną, młodzieńcze. Zabierz ją do króla Burgreda i bądź mi wdzięczny. Jego żona, pomyślał Shef, wpatrując się w szare oczy Godivy. Wyglądała piękniej niż kiedykolwiek. Co ona sobie o nim pomyśli, widząc go pokrytego błotem, śmier- dzącego błotem i gnojem, z wypalonym okiem? Na jej twarzy pojawił się grymas przerażenia. Chłopak poczuł, jak zimna pięść zaciska mu się wokół serca. Nagle Godiva znalazła się w jego ramionach, szlochając. Objął ją mocno jedną ręką, rozglądając się wokoło. Alfgar zerwał się na nogi, rzucając się w silnym uchwyciłe dwóch strażników. Wulfgar wołał coś ze swojej skrzyni. Alfred, zaniepokojony, wstawał z miejsca. Gdy zamieszanie ucichło, odezwał się Shef. - Ona należy do mnie - przemówił. - To moja żona - zawołał Alfgar. Oraz przyrodnia siostra - pomyślał Shef. - Gdybym to powiedział głośno, Kościół by interweniował, zabrał ją od niego. Ale to oznaczałoby, że pozwalam, by zasady Kościoła miały wpływ na mnie i na prawo Drogi. Na ziemię ludzi Drogi. Oto cena, której duch kurhanu żąda za swoje złoto. Poprzednio zabrał mi oko. Teraz zabiera serce. Stał spokojnie, pozwalając służącym oderwać od siebie Godivę, wtrącić ją na powrót w kazirodczy związek, oddając ją mężowi i jego zakrwawionym wierzbowym rózgom. Od królów i przywódców wymaga się rzeczy, których trudno żądać od zwykłych ludzi. - Skoro jesteś gotów oddać tę kobietę na znak dobrej woli - przemówił Alfred dźwięcznie - niniejszym przyłą- czam Suffolk do królestwa mojego brata i uznaję w tobie, Shefie Sigwardssonie, aldermana Norfolku. Co ty na to? - Nie mów "aldermana" - wtrącił Brand. - Użyj naszego słowa. Powiedz, że będzie naszym jarlem. KONIEC