10148
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 10148 |
Rozszerzenie: |
10148 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 10148 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 10148 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
10148 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Ray Flynn
"Jan Paweł II - Portret prywatny człowieka i Papieża"
Książka Raya Flynna Jan Paweł II to poczyniony z bliska i głęboko uczuciowy portret papieża Jana Pawła II jako człowieka ogarniętego współczuciem wobec rodzaju ludzkiego, bezgranicznie oddanego Kościołowi i jego misji, o tak silnej wierze w Boga, że wspiera i odnawia wiarę innych ludzi.
To zbliżenie do jego osoby pozwala nam dojrzeć dobroć Ojca Świętego.
Kardynał Bernard Law, arcybiskup Bostonu
Pełen sympatii, osobisty opis Papieża jako człowieka.
Jan Paweł II to bardzo prywatny hołd złożony przez Flynna przyjacielowi i bohaterowi.
Nie ma tu ideologicznych ani teologicznych wywodów.
Przeczytałem niemal wszystkie biografie Papieża.
Każda ma jakieś zalety, ale żadnemu autorowi nie udało się tak dobrze jak Flynnowi oddać obrazu Jana Pawła II jako człowieka.
Monsignor George G.
Higgins Amerykański Uniwersytet Katolicki
Ray Flynn był ambasadorem amerykańskim w Watykanie w latach 1993 - 1997.
Książka powstała w 2001 roku.
Flynn po objęciu stanowiska ambasadora przyjaźni} się z wieloma dostojnikami Kościoła, dlatego bardzo często dowiadywał się o sprawach i rzeczach zupełnie nieznanych szerszemu ogółowi.
Korzysta z tej wiedzy w swojej książce, która dzięki temu jest wzbogacona o wiele ciekawostek, anegdot i wzruszających historii związanych z osobą Papieża.
Ray Flynn
JAN PAWEŁ II
Portret prywatny człowieka i papieża
z angielskiego przełożył Krzysztof Obłucki
Świat Książki
PODZIĘKOWANIA
Prezentowana książka jest wynikiem wielu lat obserwacji, studiów i osobistej przyjaźni z papieżem Janem Pawłem II. Najpierw jednak chciałbym podziękować oraz złożyć wyrazy najgłębszego podziwu i szacunku dwóm utalentowanym i inteligentnym ludziom - autorowi bestsellerów Robinowi Moore'owi i pisarzowi, o którym już wkrótce na pewno będzie głośno, Jimowi Yrabelowi.
Chciałbym także podziękować żonie, Kathy; naszym dzieciom - Rayowi juniorowi, Eddiemu, Julie, Nancy, Katie i Maureen; wnukowi Jamesowi; zięciom: Mikę'owi Degulisowi i Jamiemu Longowi; przyszłemu zięciowi Mike'owi.Foleyowi; oraz ich wspaniałym rodzinom. Dziękuję żonie Robina Moore'a, Mary Oldze, i żonie Jima Yrabela, Eiric, a także ich córce Zoe za to, że pozwoliły im spędzić masę czasu nad pracą przy tej książce.
Słowa wdzięczności chciałbym przekazać także wielu dostojnikom Watykanu i Kościoła w Stanach Zjednoczonych za przyjaźń i dzielenie się ze mną wiedzą przez lata, a zwłaszcza kardynałom: nieżyjącemu już Johnowi O'Connorowi i Giuseppe Caprio. Wyrazy najgłębszego szacunku kieruję pod adresem watykańskiego sekretarza stanu Angelo Sodano, sekretarza Sekcji Relacji z Państwami arcybiskupa Jeana-Louisa Taurana i przewodniczącego Papieskiej Rady do spraw Komunikacji Społecznej arcybiskupa Johna Foleya, a także kardynałów Bernarda Lawa, Francisa George'a i Williama Bauma; biskupów: Stanisława Dziwisza, Jamesa Harveya, Dino Monduzziego; prałata Stanisława Sypka; jezuity Roberta Grahama; dominikanów Johna Farrena i Jamesa Quigleya. Dziękuję także prałatowi Robertowi J. Dempseyowi, kierującemu edycją angielskojęzycznej wersji L'Os-servatore Romana.
Jan Paweł II. Portret papieża i człowieka
Wyrazy specjalnego podziękowania chciałbym złożyć prałatowi Timowi Dolanowi oraz wszystkim pracownikom i studentom Collegio Americano del Nord (Kolegium Ameryki Północnej) w Rzymie za okazywaną mi sympatię, za wskazówki, rozmowy, a także za wyśmienite posiłki, jakie dzieliłem z nimi w campusie na wzgórzu Gianicolo (Janikulum). Chciałbym podziękować również prałatowi George'owi Higginsowi z Catholic University (Uniwersytetu Katolickiego), którego poświęcenie dla spraw sprawiedliwości społecznej i ekonomicznej jest dla mnie źródłem inspiracji, oraz wielebnemu Richardowi Shmarukowi za wnikliwe przeczytanie rękopisu i przemyślane rady. Dziękuję przywódcy związkowemu Kenowi Lyonsowi z NAGE — ogólnonarodowego związku zawodowego pracowników państwowych; American Catholic Television (Amerykańskiej Telewizji Katolickiej), doktorowi Alfredowi Arcidiemu i mieszkańcom Bostonu, na których mogłem liczyć przez długie lata.
Dziękuję Melowi i Charlene Grahamom, bo pozwolili swojemu synowi, Marty'emu, być z nami wszystkimi; Charlene Bizokas za zgodę na zrelacjonowanie jej historii. Wiele podziękowań składam baseballiście Philowi Rizutto - gorącemu sympatykowi Jana Pawła II - oraz Gilbertowi Levine'owi i Joan Lewis z watykańskiej służby informacyjnej; Cindy Wooden z Catholic News Service (katolickiego serwisu informacyjnego); Tadowi Szulcowi; ambasadorowi Stefanowi Falażbwi; Tedowi Buczko, prawnikom z Catholic Alliance (Stowarzyszenia Katolików) Dennisowi Lynchowi i Philowi Moranowi, Docowi Tynanowi, Evelyn Rolak, Johnowi W. McCor-mackowi, Mike'owi Sheehanowi, Johnowi Albertsowi, Johnowi Stinsonowi i mojej rodzinie w Cork, Galway i Kerry za podzielenie się ze mną wiadomościami. Chcę wyrazić słowa podzięki pod adresem personelu Ambasady Stanów Zjednoczonych przy Stolicy Apostolskiej, zwłaszcza zaś Mirelli Giacolone i Claudio Manno za wsparcie, jakiego mi udzielali w czasie, gdy pełniłem obowiązki ambasadora. Pragnę podziękować wielu przyjaciołom w Rzymie, przede wszystkim zakonnicom i księżom, z którymi tak dobrze mi się rozmawiało. Otwarte nastawienie mojej rodziny wobec świata umożliwiło mi w czasie pobytu we Włoszech poznanie wielu cudownych rodzin - było to doświadczenie, którego nigdy nie zapomnimy.
Chciałbym wyrazić wdzięczność redaktor naczelnej Dianę Higgins z wydawnictwa St. Martin's Press za wiarę w powodzenie tego przedsięwzięcia, a także jej asystentkom, Patty Fernandez, Nichole Argyres i Joan Higgins za pomoc. Nasze podziękowanie otrzymują także Mel Berger z William Morris Agency oraz prawnicy John Moore i Harry Grill.
Na koniec pragnąłbym podziękować Karolowi Wojtyle - Janowi Pawłowi II, mężnemu Ojcu Świętemu, nie tylko za umacnianie mojej własnej wiary oraz wiary mojej rodziny, ale za inspirowanie i wspieranie duchowe tak wielu ludzi na całym świecie.
PRZEDMOWA
Charakterystyka papieża - dokonana przez osobę, która miała przywilej
bezpośredniego z nim kontaktu
(Chciałbym rozpocząć tę książkę w sposób niezwykły, a mianowicie od napisania, czym ona nie jest. A zatem to nie jest biografia Jana Pawła II przedstawiająca jego życie od momentu, gdy był małym chłopcem i mieszkał w Wadowicach, przez lata nauki w czasie niemieckiej okupacji i posługę kapłańską w komunistycznej Polsce po służbę na Tronie Piotrowym. Nawet gdyby nie został papieżem, historia jego życia stanowiłaby wspaniały materiał na książkę i jeszcze lepszy na film, ale to zadanie pozostawiam, jako wyzwanie, innym.
Ta książka nie jest analizą pontyfikatu Jana Pawła II ani też jakąkolwiek oceną, czy papież wzmocnił Kościół katolicki, czy też uczynił go surowszym, przyciągnął ludzi na jego łono, czy też ich zniechęcił. O tym niech decydują teologowie i historycy Kościoła. To nie jest książka o roli, jaką Jan Paweł II odegrał w dwudziestowiecznej rzeczywistości, ani też próba zdefiniowania go jako „konserwatysty" albo „liberała" - określenia te, typowo amerykańskie uproszczenia stosowane w polityce, nie mają zupełnie zastosowania wobec papieża. W tej książce nie usiłuję również wskazać miejsca Jana Pawła II w historii, choć z drugiej strony jego rola w obaleniu komunizmu z pewnością sytuuje go na czele przywódców XX wieku.
Ta książka nie traktuje o żadnej z wyżej wymienionych kwestii. Zamiast tego proponuje obraz Jana Pawła II jako papieża, kapłana i człowieka, powstały dzięki obserwacjom w chwilach, jakie spędziłem w jego obecności przez ostatnie trzydzieści lat - od dnia, gdy poznałem
go w kościele w Bostonie, jako stosunkowo mało znanego polskiego kardynała, aż do niedawnego spotkania na stopniach Bazyliki św. Piotra w Rzymie, kiedy był już „Janem Pawłem Wielkim".
Wielokrotnie miałem okazję patrzeć na niego i z nim rozmawiać. Widziałem, jak całuje dzieci i cierpliwie wysłuchuje ludzi w podeszłym wieku, chcących podzielić się z nim swoimi kłopotami. Widziałem go z bezdomnymi i z rodzinami Cyganów, z książętami i królami. Widziałem, jak pod jego spojrzeniem peszą się politycy, byłem świadkiem, gdy tysięcznym tłumom mówił o sprawach, o których niezbyt chętnie chciały słuchać. Patrzyłem, jak „przybija piątkę" z młodzieżą i koi ból cierpiących rodziców. Słyszałem, jak opowiada dowcipy. Obserwowałem go zatopionego w modlitwie. I zacząłem go podziwiać za wszystkie jego przymioty - szerokie horyzonty i ogromną inteligencję, wyczucie komizmu i dramatyzmu, zrozumienie realiów polityki i odmowę pójścia na kompromis w sprawach moralności. W czasach, gdy przeżywaliśmy w Stanach Zjednoczonych trudne chwile związane z wyborem prezydenta, stało się jaśniejsze niż zwykle, że od ponad dwudziestu dwóch lat błogosławieństwem dla nas jest przewodzenie Kościołowi katolickiemu i światu przez Jana Pawła II.
Nie jestem biografem, teologiem ani historykiem. Niemniej - choć jeden z biografów Jana Pawła II, Tad Szulc, powiedział, że trzeba być Polakiem, by w pełni zrozumieć polskość tego papieża - wydaje mi się, iż moje pochodzenie i doświadczenie dają mi unikatową perspektywę do sportretowania Jana Pawła II i jako osoby publicznej, i sługi bożego. Pochodzę z rodziny robotniczej, jestem katolickim politykiem -i właśnie dlatego myślę, że zrozumiałem niektóre okoliczności dotyczące Karola Wojtyły i jego życia, a także roli, jaką odgrywa na światowej scenie.
„Nie lękajcie się", powtarzał raz po raz od czasu, gdy został papieżem i wyszedł jako pierwszy papież-Polak przed tłum rzymian stojących na placu św. Piotra. Powtarzał to w dniach historycznego powrotu do ojczyzny znajdującej się jeszcze pod rządami komunistów, w dniach misji w Stanach Zjednoczonych, kiedy przypomniał nam, że razem z wolnością i dostatkiem pojawia się odpowiedzialność, w dniach podróży obejmujących cały świat, podczas których modlił się o prawdę i poszanowanie godności ludzkiej. To właśnie dlatego, że nie lękał się głosić prawdy, zacząłem go podziwiać i głęboko szanować jako papieża. Za dobrodziejstwa wyświadczone mnie, mojej
rodzinie i innym ludziom jestem mu niezwykle wdzięczny jako kapłanowi i człowiekowi.
Żaden autor nie jest w stanie przedstawić w książce głębi osobowości i złożoności charakteru Jana Pawła II. Moja opowieść nie jest nawet próbą zdefiniowania osoby Jana Pawła II, to jedynie opis człowieka, którego nie tylko podziwiam i darzę szacunkiem, ale którego także pokochałem.
I
PIERWSZE WRAŻENIA
Polski kardynał opowiada w bostońskim kościele o stoczniowcach
Po raz pierwszy spotkałem Karola Wojtyłę we wrześniu 1969 roku. Ubiegałem się wtedy po raz pierwszy o urząd publiczny - deputowanego do legislatury stanu Massachusetts, jako reprezentant Bostonu Południowego. Zatelefonował do mnie przyjaciel, Joe Aleks, człowiek bardzo aktywnie działający w polonijnej społeczności Bostonu.
- Ray - powiedział - w niedzielę w kościele Świętego Wojciecha w Hyde Parku będzie „celebra". Jeśli chcesz pozyskać głosy Polaków, musisz tam być.
Zanim zdążyłem o cokolwiek zapytać, Joe rozłączył się.
„Celebra" („time") to w języku bostońskich kręgów politycznych, towarzyskich i religijnych określenie każdej uroczystości, organizowanej w celu uczczenia jakiejś osoby - żyjącej lub nie. Ludzi ocenia się po tym, w jakich „celebrach" brali udział, samych zaś honorowanych „celebrą" - kto przyszedł i jak liczne było grono przybyłych. Kiedy wieczorem przyjechałem do kościoła pod wezwaniem św. Wojciecha, okazało się, że „celebrę" przygotowano dla uhonorowania arcybiskupa Krakowa, pierwszego w historii polskiego kardynała, który odwiedził Stany Zjednoczone.
Muszę przyznać, że nic nie wiedziałem o gościu honorowym. Znałem jednak gospodarza wieczoru, arcybiskupa Bostonu, kardynała Richarda Cushinga. Podobnie jak ja, Cushing urodził się i wychował w „Południaku" (Bostonie Południowym). Gdy byłem jeszcze chłopakiem, sprzedawałem mu gazety na rogu Broadway i Dorchester Street przy Andrew Square.
Pamiętam, że kiedy arcybiskup został kardynałem, wszyscy w sąsiedztwie byli bardzo dumni, że jeden z nas stał się księciem Kościoła. W miarę upływu lat mówiący poważnym głosem arcybiskup o wyrazistych rysach twarzy pozyskał serca mieszkańców całego Bostonu. Znano go powszechnie z dowcipnych uwag i zamiłowania do polityki.
Tamtego wieczora, w czasie mszy poprzedzającej uroczystość, kardynał Cushing serdecznie powitał gościa honorowego. Wyeksponował duchowe przewodnictwo kardynała Wojtyły w Polsce „w tej trudnej godzinie". Mówił, że Wojtyła rozumie „klasę robotniczą", bo jako młody człowiek pracował w zakładach chemicznych. Opowiadał zebranym o nieustępliwości kardynała wobec władz komunistycznych i przedstawił go jako człowieka, który doprowadził do budowy pierwszego kościoła w „robotniczym mieście" - Nowej Hucie. Patrząc na polskiego kolegę, mówił, jak wielkie rzesze studentów i inteligencji garną się do niego.
Byłem pod dużym wpływem mowy kardynała Cushinga, ale jeszcze większe wrażenie zrobiło na mnie to, co usłyszałem potem, na przyjęciu, kiedy czekałem w kolejce gości, żeby zostać przedstawionym polskiemu gościowi.
- To wspaniały facet - powiedział mi jeden z księży z parafii Matki Boskiej Częstochowskiej z Bostonu Południowego. - Mówią, że w czasie wojny był w konspiracji. A potem, zanim został biskupem, uczył teologii i filozofii.
Przyjrzałem się baczniej przybyszowi z Polski. Był przystojnym, dobrze zbudowanym mężczyzną o szerokiej, szczerej twarzy i jasnych oczach. Otaczał go pewien rodzaj aury. Zachowywał się swobodnie, „urabiając zebranych", jak nazywamy to w polityce. Stał na końcu szeregu witających w sali parafialnej, za księżmi, prałatami i biskupami, tuż obok Cushinga. Kiedy ludzie do niego podchodzili, rozmawiał z nimi - czasami po polsku, czasem po angielsku.
„How arę you?", „Miło mi pana poznać", „Miło znów pana widzieć" - słyszałem, jak mówił do osób stojących przede mną. Niektórzy - politycy, księża, inne znakomitości - tak naprawdę nie czują się najlepiej podczas podobnych „ceremonii ściskania rąk", ale ów człowiek wydawał się to nawet lubić.
Kiedy nadeszła moja kolej, kardynał Cushing dokonał prezentacji:
- Eminencjo, to jeden z moich sąsiadów z Bostonu Południowego, Ray Flynn. Ray był dobrym sportowcem w szkole, koszykarzem.
Polski kardynał skinął głową, by okazać, że rozumie.
- Sportowiec? - powiedział. - Sam grałem w piłkę nożną.
A potem Cushing pomyślał o czymś mniej błahym i bardziej odpowiednim do okazji:
- Ojciec Raya jest stoczniowcem. Pomaga nam przy agapach. Czasami przychodzi na nie około tysiąca osób.
Kardynał z Bostonu wspomniał o corocznej agapie, organizowanej w kościele św. Wincentego a Paulo. Zanim nastały czasy kontenerów i automatyzacji, tysiące mężczyzn zarabiało na życie w dokach bostońskiego portu. Księża byli wtedy z nimi blisko związani, pomagali nie tylko w sprawach wiary, ale także zatrudnienia, warunków pracy i wynagrodzenia. Tamten świat był bardzo podobny do pokazanego w filmie On the Waterfront. Karl Malden gra w nim księdza, usiłującego uchronić stoczniowych związkowców przed gangsterami, którzy próbują przejąć nad nimi kontrolę.
Kardynał Wojtyła trzymał moją rękę i nie wypuszczał jej, kiedy arcybiskup Cushing opowiadał o tym wszystkim. Ściskał ją, jakby podkreślając, że mamy ze sobą coś wspólnego.
- Robotnicy stoczniowi - powiedział wolno po angielsku. - Dużo pracy... bardzo trudna... na statkach nie jest bezpiecznie.
Jego słowa mnie zaskoczyły. Wiedziałem wszystko o tym, że „na statkach nie jest bezpiecznie", o grożących tam niebezpieczeństwach. Mój ojciec zwrócił się o pomoc do księdza z naszej parafii, kiedy w trakcie rozładowywania statku z Afryki Południowej jednego z kolegów pogryzły pająki i inne robactwo uczepione skór zwierzęcych. Mój teść, który też był robotnikiem w .stoczni, został zraniony, gdy rulon stalowej blachy spadł mu na nogę. Po tym wypadku nie mógł wrócić do pracy. Sam również harowałem w dokach razem z ojcem - aż do chwili, gdy namówił mnie do nauki w szkole średniej i znalezienia sobie innego rodzaju zatrudnienia. Byłem zaskoczony faktem, że polski kardynał zna życie stoczniowych robotników. Po latach okazało się, że nie było w tym nic dziwnego. Przypadkiem odkryłem pierwszy artykuł Wojtyły, opublikowany w 1949 roku w „Tygodniku Powszechnym" - dotyczył współdziałania robotników i księży w dokach Marsylii.
Chętnie porozmawiałbym dłużej z honorowym gościem wieczoru, ale musiałem zrobić miejsce innym. Za mną stała jeszcze długa kolejka. Kiedy odchodziłem, usłyszałem, jak jeden z księży przedstawia następną osobę z parafii. Starszą panią.
- A to pani..., Eminencjo. Ugotowała pyzy. - To mówiąc, ksiądz wskazał na stół znajdujący się po drugiej stronie sali. Uginał się pod talerzami
z polskimi potrawami. Dookoła rozchodził się ich zapach - kiełbas, kapusty i gołąbków - przywodzący wspomnienia z okresu dorastania w polskiej części Bostonu Południowego, przy Andrew Square, zanim moi rodzice przenieśli się do miejsca zwanego City Point. U naszego gościa specjalnego obraz ten także najwyraźniej przywołał zapachy z ojczyzny.
- Polacy w Ameryce nie zapomnieli, jak gotować - powiedział kardynał Wojtyła. - Wszystko tu takie pyszne! Aż za dobre! - Poklepał się po brzuchu. - Kiedy wrócę do Krakowa, nie zmieszczę się w dawne ubrania.
Wszyscy roześmieli się z żartu kardynała. On też się śmiał. Zaskoczył mnie po raz kolejny. Znani mi księża z Matki Boskiej Częstochowskiej i z innych parafii okazywali dużą powściągliwość i nie byli tak otwarci. W kontaktach z ludźmi, nawet z takimi, których dopiero poznał, człowiek ten swym pogodnym usposobieniem przypominał irlandzkiego księdza.
Ktoś przyniósł dziecko do błogosławieństwa. Kardynał zajął się tym chętnie i z pewnością ruchów, jaką rzadko widywałem u innych kapłanów, dość nerwowo obchodzących się z niemowlakami. Kardynał Wojtyła wziął malca na ręce. Pociesznie zmieniając wyraz twarzy, sprawił, że dziecko się roześmiało. Widać było jego spontaniczność. Kardynał Cushing popatrzył na tę scenę z aprobatą, bo sam lubił śmiech i zakładał nawet zabawne papierowe kapelusiki. Polski kardynał zdawał się mieć podobne poczucie humoru i odznaczał się podobną pewnością siebie. Emanował też wewnętrznym spokojem. Nikogo nie zmuszał do pośpiechu. Rozmawiał z ludźmi, jak długo chcieli. Nie spoglądał im ponad ramieniem na innych czekających, jak wielu zwykło robić przy podobnych okazjach. A kiedy kończył z kimś pogawędkę, zaczynał następną, traktując nowego rozmówcę tak, jakby byli sami. Nie robił wrażenia człowieka, którego goni czas. Wydawał się zadowolony, że jest tu i teraz, na tej sali, w tej części świata. Zachowywał się swobodnie, jakby był członkiem naszej rodziny. Jako przyszły polityk, nadal niepewnie czujący się w podobnych sytuacjach, zdałem sobie sprawę, że mogę się od niego wiele nauczyć.
„Tak, tak", „A skąd pani jest?", „Skąd pochodzi pańska rodzina?" -kardynał Wojtyła pytał poszczególne osoby z kolejki, które do niego podchodziły. „Kiedy tu przyjechali?", „Pisujecie do siebie?", „Czy kiedykolwiek odwiedziła pani potem ojczyznę?". Gdy ktoś napomykał, że ma rodzinę w Krakowie, oczy kardynała rozjaśniały się. „Czy może pan powtórzyć nazwisko?" - prosił, a potem dodawał: „A gdzie mieszkają pańscy krewni?". Nigdy nie zadawał tylko jednego pytania. Zawsze
było ich kilka. Robił wrażenie wujka z Polski, od dawna nie widzącego rodziny, która wyemigrowała do Ameryki wiele lat wcześniej.
„Ile ma lat?" - pytał, gdy ktoś przyprowadzał dziecko. Pochylał się nad maluchem: „Lubisz chodzić do szkoły?", „Pilnie się uczysz?". Wyprostowany, za chwilę zwracał się do rodziców: „Czy uczą je państwo polskiego? To dobrze, gdy dziecko zna ojczysty język. I wie, że Pan Bóg je kocha".
Często w Bostonie Południowym miewamy gości z Irlandii, a w ich liczbie księży i nawet biskupów. Wiele osób nadal ma krewnych w dawnej ojczyźnie, dlatego odwiedzają się nawzajem. Pamiętam, że już po ceremonii prezentacji stanąłem z boku i myślałem o tym, w jak skrajnie innej sytuacji jest Polonia amerykańska. Ci ludzie nie mogli jeździć do rodzinnego kraju bez przeszkód. Nie wiedziałem, jakie obowiązują ich zasady przy pisaniu listów i wysyłaniu pieniędzy. Wielu Amerykanom polskiego pochodzenia dobrze się powodziło, ich obecna generacja na stałe wrosła w klasę średnią. Nie miałem pojęcia, czy mogą w jakiś sposób dzielić się tym, co mają, z rodzinami w komunistycznej Europie Wschodniej. Postanowiłem, że muszę się dowiedzieć, jak sobie z tym radzą.
Przyjęcie trwało. Było dalekie od oficjalności, bardzo radosne, jak
gdyby wszyscy naśladowali honorowego gościa. Orkiestra zaczęła grać polkę. Ludzie śmiali się. Dzieci biegały, kręcąc się dorosłym pod nogami. Bardziej przypominało to wesele niż bankiet wydawany na cześć kościelnego dygnitarza. Skorzystałem z okazji i porozmawiałem z moimi dawnymi sąsiadami. Przypomniałem im, że ubiegam się o miejsce w Kongresie stanowym. Niemniej przez cały czas zerkałem na polskiego kardynała. Zastanawiałem się, co myśli o Ameryce. Kiedy spotkanie dobiegło końca, goście wsiedli do samochodów i wrócili do | domów, żeby się wyspać przed kolejnym dniem pracy w wolnym kraju co wydawało się nam zupełnie naturalne. Jego życie musiało być zupełnie inne. Dorastał w czasie okupacji hitlerowskiej, a potem został księdzem w kraju pod rządami komunistów.
Żałowałem, że nie udało mi się z nim dłużej porozmawiać, że nie zadałem mu więcej pytań. Zaintrygował mnie. Było w nim coś wyjątkowego. Nie miałem, oczywiście, pojęcia, że zasiądzie na Tronie Piotrowym. Po prostu chciałem go lepiej poznać. Nie wiedziałem też wtedy, ; że nadarzy mi się ku temu okazja.
POLSKI PAPIEŻ W RZYMIE
Uroczystość w Bostonie Południowym
.Minęło niemal dziesięć lat. Słyszałem od czasu do czasu nazwisko kardynała Wojtyły, wspominane wśród bostońskiej Polonii, i okazjonalnie widywałem jego zdjęcia w gazetach polonijnych, ale nie przypominam sobie, by pisano o nim w polskiej prasie krajowej. To znaczy nie pisano do 16 października 1978 roku, kiedy cały świat usłyszał o Janie Pawle II, pierwszym papieżu-Polaku.
Dowiedziałem się o tym z radia w samochodzie, kiedy wracałem do domu ze spotkania w ratuszu. Wiedziałem wystarczająco dużo, żeby natychmiast skierować wóz do polskiej dzielnicy w Bostonie Południowym. Wchodząc w skład stanowej legislatury, reprezentowałem właśnie tę część miasta, ale moje związki z nią sięgały głębiej w przeszłość. Urodziłem się w sąsiedztwie, na Boston Street, tuż za kościołem pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej i obok Polish American Citizens Club (klubu Polonii amerykańskiej), gdzie odbyły się zresztą moje chrzciny. Mieszkaliśmy tak blisko tego budynku, że matka podała mnie przez okno naszego domu ciotce, która już tam była i pomagała w organizacji przyjęcia.
Wchodząc w świat polityki, nadal utrzymywałem więzi z młodych lat. W soboty miałem stałe dyżury w klubie Polonii. Ustawiałem stolik obok innych, przy których zbierano datki dla stowarzyszenia pomocy dla Polaków. Brałem udział w corocznych spotkaniach członków klubu i organizacji polskich kombatantów oraz w uroczystościach składania wieńców pod pomnikiem generała Tadeusza Kościuszki - polskiego
patrioty i bohatera amerykańskiej wojny o niepodległość - w miejskim parku, Boston Public Garden.
Tego wyjątkowego dnia, kiedy wjechałem do polskiej dzielnicy, szybko się zorientowałem, że ludzie już wiedzą! Wychodzili z domów, by dzielić się radością, chcieli być razem i jakoś to uczcić. Brakowało tu placu-rynku, na którym mogliby się zebrać, jak w Polsce, podążali więc ze wszystkich kierunków w stronę kościoła Matki Boskiej Częstochowskiej na Dorchester Avenue. Przed posągiem Najświętszej Panny leżała już masa bukietów z białych i czerwonych kwiatów - w polskich barwach narodowych. Kwiaty układano także wewnątrz kościoła, przed obrazem Czarnej Madonny.
Wszedłem do kościoła, który szybko zapełniał się ludźmi. Wierni klękali i zaczynali się modlić. Starsze kobiety w chustkach na głowach odmawiały różaniec, a łzy szczęścia płynęły im po twarzach. Przyszło także bardzo wielu mężczyzn. W odróżnieniu od niektórych narodowości Polacy nie uważali, że religia to sprawa kobiet. Rozglądając się wokół, dostrzegłem wielu polityków, których widziałem po raz pierwszy w tej części miasta. Tamtego dnia - co jest zrozumiałe - każdy chciałby być Polakiem.
Księża z tutejszej parafii szybko przystąpili do odprawiania mszy dziękczynnej. Ksiądz przypomniał nam w kazaniu o wizycie nowego papieża w Bostonie, kiedy był jeszcze kardynałem. Wróciłem myślami do tych kilku chwil, które wtedy z nim spędziłem, i ogromnego wrażenia, jakie na mnie zrobił. Najwyraźniej nie tylko ja tak uważałem. Ksiądz mówił także o historii Polski, pełnej bólu i cierpienia, tak podobnej do losów Kościoła katolickiego. Czasami jednak - stwierdził -zdarzają się chwile jak ta, gdy Bóg daje nam okazję do wyjątkowej radości i ożywia nadzieje. Kiedy nadszedł moment śpiewania pieśni, ludzie przyłączyli się do chóru z takim entuzjazmem, że dach kościoła niemal się unosił.
Po mszy wierni wyszli na zewnątrz i zapełnili chodniki. Wyglądało na to, że nikt nie zamierza wracać do domu, nikt nie chce, żeby ten wieczór skończył się jak każdy inny. Rozumiejąc znaczenie tego szczególnego dnia dla parafian, księża otworzyli salę widowiskową w szkole św. Marii znajdującej się tuż obok, na rogu Boston Street. Przyniesiono kawę i ciastka. Nie przerwano świętowania.
Moja córka Maureen jest teraz nauczycielką w szkole św. Marii. Mówi, że do dziś niektóre zakonnice i pracownicy szkoły wspominają
tamten dzień, opowiadając o nim w taki sam sposób, w jaki kibice Red Sox odtwarzają zwycięstwo drużyny w 1967 roku. W obu przypadkach było to spełnieniem marzenia, które wydawało się nierealne.
Bostoński policjant Paul Wolon i jego żona Magdalenę mieszkali na parterze dwupiętrowej kamienicy naprzeciw kościoła. Zaprosili mnie i innych na spontanicznie zorganizowane przyjęcie. Magdalenę otworzyła wielką puszkę polskiej szynki Krakus i zabrała się do robienia kanapek. Jej mąż częstował nas polskim piwem. Pamiętam, że mieszkająca z nimi matka Paula miała największą kolekcję porcelanowych figurek, jaką widziałem. Tamtego wieczora siedziałem w salonie, otoczony figurynkami i grupą jej przyjaciółek, które, jak ona, były imigrantkami w Ameryce. Odmawiała różaniec, podczas gdy z gramofonu rozlegała się polska muzyka.
W chwili gdy spotkanie wydawało się zbliżać ku końcowi, przyszedł Joe Szep, prezes klubu Polonii amerykańskiej, i oznajmił, że w klubie właśnie zaczęła grać orkiestra. Wszyscy chętnie skorzystali z zaproszenia, nawet starsza pani Wolonowa i jej koleżanki-staruszki. Tamtej nocy piwo lało się strumieniami i do późna grali polscy muzycy.
Wiele lat potem miałem okazję opowiedzieć Janowi Pawłowi II o wydarzeniach, jakie zaszły w Bostonie Południowym w dniu jego powołania na Tron Piotrowy. Figlarny uśmiech pojawił się na twarzy Ojca Świętego. Zwrócił się wtedy do mnie:
- Powiedział mi pan, kiedy zaczęto świętować, ale nie dowiedziałem się, kiedy to się skończyło.
PIERWSZA WIZYTA PAPIESKA W STANACH ZJEDNOCZONYCH
Powrót do Bostonu. John Paul Superstar bierze miasto szturmem
.Nasze drugie spotkanie odbyło się dziesięć lat później, w październiku 1979 roku. Kardynał Wojtyła był już papieżem, Janem Pawłem II. Zdobywał świat swoją otwartością, szczerą naturą, wolą porozumienia z katolikami i niekatolikami, którą wprowadzał w życie, podróżując po całej kuli ziemskiej.
Świeżo wybrany papież zdążył już odbyć triumfalną wizytę w Polsce, gdzie komunistyczny rząd musiał położyć uszy po sobie i mógł jedynie patrzeć, jak miliony Polaków wychodzą na ulice i witają ukochanego syna narodu. A teraz przyjeżdżał do Stanów Zjednoczonych prosto z Irlandii, która przed nim nigdy jeszcze nie gościła Ojca Świętego. Magazyn „Time" zaczął nazywać go John Paul Superstar. Boston okazał się pierwszym przystankiem na amerykańskiej trasie papieża, w czasie której do miejsc jego pobytu przybywały tłumy.
W trakcie jednodniowej wizyty papieża w Bostonie udało mi się zobaczyć z nim dwa razy. Pierwszy raz jako politykowi, drugi - jako parafianinowi. Od naszego ostatniego spotkania sześciokrotnie wygrywałem wybory na urząd publiczny. Byłem radnym miasta Bostonu, dlatego wszedłem w skład delegacji powitalnej złożonej z członków władz państwowych, religijnych i miejskich, która oczekiwała na przylot samolotu Aer Lingus „St. Patrick" na Międzynarodowym Lotnisku Logan. Kiedy Jan Paweł II ukazał się na stopniach schodów prowadzących z samolotu, natychmiast rozpoznałem w nim polskiego kardynała, którego spotkałem dziesięć lat wcześniej w sali parafialnej bostońskiego
kościoła. Wtedy dostrzegłem w nim coś niezwykłego. Teraz otaczała go dodatkowo aura człowieka, który wie, że oczy wszystkich są na niego zwrócone i musi grać rolę, jakiej się od niego oczekuje. Patrzyłem, jak wolno schodzi po schodach, klęka i całuje płytę lotniska, a potem wstaje i wymienia serdeczności z komitetem powitalnym, poczynając od pierwszej damy Rosalynn Carter i kardynała Humberto Medeirosa, który przejął urząd arcybiskupa Bostonu po zmarłym kardynale Cushingu.
Kiedy nadeszła moja kolej wymiany uścisku dłoni z papieżem i ucałowania pierścienia, zauważyłem, że choć poznał już zasadzki czyhające na człowieka o jego pozycji i wymagania przed nim stawiane, prawie się nie zmienił przez minione dziesięć lat. Nadal miał szczerą twarz i uśmiechał się tak samo ciepło. Wyglądał na trochę zmęczonego, prawdopodobnie na skutek wysiłku związanego z trzydniowym pobytem w Irlandii i sześciogodzinnym lotem. Było zrozumiałe, że w otoczeniu tłumu ludzi, kamer telewizyjnych i fotoreporterów nie emanował takim spokojem, jak w kościele św. Wojciecha, kiedy widziałem go po raz pierwszy. Chciałem mu coś powiedzieć, coś, co odnowiłoby więź między nami, jaka moim zdaniem powstała w dniu naszego poznania. Okazało się jednak, że nie był to odpowiedni po temu czas ani miejsce.
Odbyła się krótka ceremonia powitalna. Żona prezydenta chwaliła wysiłki papieża polegające na „wyciąganiu ręki do świata", a potem nadeszła kolej na Ojca Świętego. Skromnie ocenił w przemówieniu swoje zasługi i wyraził żal, że nie może przyjąć wszystkich zaproszeń od „dostojników religijnych i świeckich, poszczególnych osób, rodzin i grup". „Chociaż nie jest możliwe - kontynuował - abym osobiście pozdrowił każdego mężczyznę i każdą kobietę, abym mógł uściskać każde dziecko, w którego oczach odbija się niewinność miłości - to jednak czuję się blisko każdego z was wszystkich i wszyscy jesteście w moich modlitwach"*. Sposób, w jaki to powiedział - i spojrzał w twarze zebranych - utwierdzał w przekonaniu, że to szczera prawda.
Po zakończeniu uroczystości papież wsiadł do samochodu. Kawalkada pojazdów ruszyła w stronę Bostonu. Jechałem za nimi w autobusie
* Dłuższe fragmenty papieskich homilii są cytowane za: Przemówienia i homilie Ojca Świętego Jana Pawła II, pod red. J. Poniewierskiego, Kraków 1997; G. Weigel, Świadek nadziei. Biografia papieża Jana Pawła II, Warszawa 2001; Jan Paweł II w Irlandii i Stanach Zjednoczonych. Przemówienia i homilie, Warszawa 1981; oraz za odpowiednimi numerami polskiej edycji ,JL'Osservatore Romano" - przyp. red.
pełnym księży, prałatów i biskupów z całej Nowej Anglii. Mijając przedmieścia, widzieliśmy tłumy ludzi, którzy wyszli z domów, by zobaczyć energicznego młodego papieża z Polski. Stali na chodnikach w rzędach złożonych z pięciu do dziesięciu osób, machali rękami, wiwatowali, trzymali transparenty i plansze, śpiewali. Jakże różna była ta wizyta od tej sprzed dziesięciu lat - pomyślałem - kiedy witali go jedynie polscy parafianie.
Opuściłem następny punkt wizyty - modlitwę w bostońskiej katedrze św. Krzyża, bo miałem wyznaczone „obowiązki" w miejscu następnego postoju. Jan Paweł II zamierzał odprawić mszę w Boston Common -najstarszym publicznym parku Ameryki. Zbudowano tam ogromny ołtarz, stojący naprzeciw ozdobionej złotą kopułą siedziby Centrum Rządowego Massachusetts. Papież poprosił - tak samo jak we wszystkich odwiedzanych dotychczas miejscach - by umożliwiono dostęp do jego osoby „wyjątkowym przyjaciołom" - niepełnosprawnym i chorym psychicznie. Moja żona, Kathy, ja i inni wierni z naszej parafii św. Augustyna zgłosiliśmy się na ochotnika, by wesprzeć ojca Thomasa McDonnella przy zajmowaniu się ludźmi kalekimi, pomagać im wysiadać z mikrobusów i autokarów, a także kierować na miejsca w pierwszych rzędach.
Kiedy przyjechałem do parku, dwa miliony ludzi wypełniało go do granic możliwości. Był to największy tłum w historii Bostonu, zebrany w jednym miejscu. Sam nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Odnalazłem Kathy i pozostałych z mojej grupy, po czym przystąpiliśmy do pracy. W chwili gdy rozmieściliśmy już wszystkich, nadjechała papieska kolumna samochodów. Ludzie zaczęli wiwatować, ich głosy zlewały się i niby grom przetaczały pod szarym, pokrytym burzowymi chmurami niebem. Patrzyliśmy, jak limuzyna wioząca papieża wjeżdża na podziemny parking, gdzie ustawiono „dom na kółkach", w którym papież miał się przebrać do mszy.
Okazało się, że papież pomyślał nie tylko o niepełnosprawnych, ale też o wolontariuszach pracujących przy tym ogromnym przedsięwzięciu. Chciał im podziękować. Na kilka minut przed rozpoczęciem mszy wezwano naszą grupę za kulisy. Uchyliła się kurtyna i wyszedł zza niej Jan Paweł II. Przeszedł wzdłuż szeregu ochotników, ściskał ręce, błogosławił. Zmęczenie i napięcie, które dostrzegłem na twarzy papieża na lotnisku, znikły. Ponownie uderzyła mnie swoboda, z jaką odnosił się do ludzi. Starał się każdemu coś powiedzieć, najczęściej były to słowa:
„Dziękuję", „Wiem, że włożyliście w to masę pracy", „Doceniam wysiłek". I znowu robił wrażenie, jakby dysponował mnóstwem czasu i nigdzie się nie spieszył, choć po drugiej stronie zasłony czekały na niego dwa miliony ludzi.
Gdy do mnie podszedł, ucałowałem pierścień. Tym razem skorzystałem z okazji, żeby go zagadnąć.
- Jak dobrze, że znowu cię widzę, Ojcze Święty - powiedziałem.
- Znowu? - wyglądał na zaskoczonego.
- Spotkaliśmy się już w Bostonie w roku sześćdziesiątym dziewiątym.
Papież uśmiechnął się i najwyraźniej przypomniał sobie.
- Kościół Świętego Wojciecha... kardynał Cushing...
Byłem pod wrażeniem jego znakomitej pamięci. Przedstawiłem mu Kathy. Papież pobłogosławił nas oboje, a potem ruszył dalej wzdłuż szpaleru ludzi, co jakiś czas zerkając na zachmurzone niebo. Kiedy skończył, przeszedł za zasłonę, a ja, Kathy i reszta dołączyliśmy do ludzi, którym pomagaliśmy zająć miejsca w pierwszych rzędach.
Gdy papież zjawił się na podwyższeniu, powitały go gromkie owacje tłumu. Wypuszczono tysiące białych i czerwonych balonów, doskonale widocznych na tle ciemnego nieba. Chór zaczął śpiewać. Tuż przed nabożeństwem papież zbliżył się do niepełnosprawnych i udzielił im specjalnego błogosławieństwa. Ich twarze pojaśniały, unieśli głowy i wpatrywali się w niego. Niektórzy trzymali różańce, inni płakali, ale wszyscy wydawali się chłonąć ten właśnie moment, kiedy papież - ten papież - przyszedł do nich, bo wiedział, że wielu z nich nie mogłoby dostać się do niego.
Podczas nabożeństwa ogromne wrażenie zrobiła na mnie precyzja ruchów papieża i specyficzna dramaturgia, jaką jej nadawał. Każdy, kto często chodzi do kościoła, wie, że księża mogą wydawać się przesiąknięci rutyną w celebrowaniu mszy, i to nie dlatego, że samo odprawianie nabożeństwa ma dla nich niewielkie znaczenie, ale ze względu na wyjątkowy sens wypowiadanych słów. Jednakże Jan Paweł II zdawał się łączyć wszystko - ruch i słowo - w jedno. Samo patrzenie na niego w czasie nabożeństwa ujmowało za serce.
Ojciec Święty wygłosił homilię. Dla mnie i ludzi z mojej grupy najważniejsze były następujące słowa: „Pozdrawiam wszystkich Amerykanów, wszystkich bez wyjątku. Pragnę się spotkać z wami i powiedzieć wam wszystkim, kobiety i mężczyźni należący do wszystkich wyznań
i wszystkich grup etnicznych, dzieci i młodzież, ojcowie i matki, chorzy i starzy - że Bóg was kocha, że Bóg obdarzył was, jako istoty ludzkie, godnością, której z niczym nie można porównać. Chcę powiedzieć każdemu z was, że papież jest waszym przyjacielem".
Jego słowa wywołały kolejną burzę wiwatów, po czym wiele osób zaczęło skandować: „Niech żyje papież! Niech żyje papież!". Kiedy wrzawa ucichła i Ojciec Święty mógł kontynuować, złożył hołd dziejom Stanów Zjednoczonych - ale wezwał także do tworzenia „bardziej sprawiedliwej i ludzkiej przyszłości". Kiedy wypowiedział zdanie: „Pozdrawiam Amerykę, wspaniałą Amerykę!", tłum zareagował żywiołowym aplauzem i ponownie skandowano, tym razem po włosku: „ Viva U papa! Viva U papa!".
Odczekał, aż ludzie ucichną, po czym znowu podjął przerwany wątek. Powtórzył: „głęboko ubolewam nad tym, że nie jestem w stanie przyjąć wszystkich zaproszeń, choć bardzo bym chciał ... udać się z duszpasterską wizytą do wszystkich tych miejsc". A potem zwrócił się do młodzieży, prosząc ją, by naśladowała Jezusa. Zakończył kazanie litanią, w której było słowo dla każdego:
„Pójdźcie za Chrystusem, wy, którzy jesteście samotni, lub dopiero przygotowujecie się do małżeństwa! Pójdźcie za Chrystusem, młodzi i starzy! Pójdźcie za Chrystusem, wy, którzy jesteście chorzy lub obarczeni starością, którzy znosicie cierpienie i ból! Wy, którzy czujecie potrzebę uzdrowienia, potrzebę miłości, potrzebę przyjaciela - pójdźcie za Chrystusem!
Do wszystkich was kieruję - w imieniu Chrystusa - wezwanie, zaproszenie, apel: «Pójdźcie i chodźcie za Mną!». Po to przybyłem do Ameryki i dlatego jestem dzisiaj wieczorem w Bostonie: aby wezwać was do pójścia za Chrystusem, aby wezwać was wszystkich i każdego z osobna do życia w Jego miłości - dzisiaj i na zawsze. Amen".
Jedynie ulewa trochę popsuła ten dzień. Dzięki płóciennemu dachowi nad ołtarzem Ojciec Święty był osłonięty od deszczu, choć reszta z nas przemokła do suchej nitki. Ci, którzy mieli parasole, pootwierali je. Inni trzymali nad głowami płaszcze przeciwdeszczowe lub plastikowe płachty. Niektórzy, nie dysponujący żadną osłoną, wstawali i odchodzili. Razem z Kathy i pozostałymi wolontariuszami zwróciliśmy się z pytaniem do niepełnosprawnych powierzonych naszej opiece, czy ze względu na złą pogodę nie chcą się gdzieś schronić.
- Żartuje pan! - odpowiedział mi bardzo młody człowiek. - To najwspanialsza rzecz, jaka mnie spotkała w życiu.
- Zostaję tutaj - oświadczyła starsza kobieta. - Dlaczego niby miałabym stąd odchodzić?
Nikt z nich nie chciał szukać schronienia przed ulewą i kiedy dziś o tym myślę, ich zachowanie wydaje mi się w pełni uzasadnione. Po tym, co ci ludzie przeszli w życiu, czym mogła być ulewa? Niepełnosprawni czy nie, znaleźli się bardzo blisko przedstawiciela Boga na ziemi - dlatego nie mieli zamiaru ulegać złej pogodzie. Gdy nadszedł czas komunii, przemoczeni, z dumą pokazywali niebieskie bilety, uprawniające ich do otrzymania sakramentu z rąk Ojca Świętego. A on poruszał się między nimi ostrożnie, z czułością. Przyjmowali komunię z zamkniętymi oczami, a po twarzach płynęły im krople deszczu i łzy.
Msza dobiegła końca. Papież odjechał. Mimo to wszyscy czuliśmy się wyjątkowo, jakby otaczała nas szczególna aura. Byliśmy mokrzy, ale szczęśliwi - i czekało nas jeszcze mnóstwo pracy. Deszcz zmienił park w trzęsawisko. Koła ciężkich wózków inwalidzkich, zasilanych z akumulatorów, grzęzły w błocie. Nie mogliśmy ich pchać, dlatego niektóre dosłownie trzeba było wynieść spod ołtarza aż na ulicę, gdzie czekały autokary i mikrobusy. Nikt jednak nie narzekał. Dla nas wszystkich był to wielki dzień. Mieliśmy możliwość powitania Jana Pawła II w Bostonie i całej Ameryce.
Nie SPUSZCZAJĄC zeń oczu
Śladem jego dokonań, czując coraz większy podziw
Potem zacząłem śledzić uważnie przebieg wizyty Jana Pawła II. Oglądałem w telewizji relacje, czytałem o tym w gazetach i magazynach.
Z Bostonu udał się do Nowego Jorku i serca mieszkańców tej metropolii podbił nie tylko przesłaniem, jakie niósł, ale także poczuciem humoru. Kiedy Ed Koch przedstawiał mu się jako burmistrz tego miasta, Ojciec Święty powiedział mu: „Postaram się być przykładnym mieszkańcem".
Żartował w obecności dwudziestu tysięcy młodych ludzi, którzy tłoczyli się w ogromnej sali koncertowej - Madison Square Garden, żeby go zobaczyć. Gdy skandowali „Janie Pawle Drugi, kochamy cię!", papież ujął mikrofon niczym piosenkarz rockowy i sam zaczął skandować: „Hesz, hesz, hesz, Jan Paweł Drugi was kocha też!". Na stadionie Yankee przypomniał stojącym tam ludziom (bo zabrakło miejsca, żeby usiąść): „Musimy odnaleźć prosty styl życia. ... Nie jest bowiem słuszne, by wysoki poziom życia w krajach bogatych opierał się na drenażu większej części zasobów energii i surowców, które mają służyć całej ludzkości". Dla kogoś, kto jak ja zapoznał się z katolickimi naukami społecznymi - w Providence College (Kolegium Opatrzności) studiowałem „wspaniały rozdział doktryny społecznej Kościoła", encyklikę papieża Leona XIII Rerum Novarum z 1891 roku - brzmiało to niczym muzyka dla uszu.
Ta muzyka trwała, kiedy Jan Paweł II zwrócił się do Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych. Powtórzył słowa papieża Pawła VI
wypowiedziane w trakcie jego wizyty w ONZ w 1965 roku: „Żadnych więcej wojen - nigdy więcej wojny". Nie było w tym nic nadzwyczajnego, papieże zawsze nawoływali do pokoju. Mówienie o nim nie było trudne w Stanach Zjednoczonych. Nie w smak mogło pójść poruszanie kwestii sprawiedliwości, ale Jan Paweł II wspomniał także o tym. Wezwał do zagwarantowania praw człowieka wszystkim ludziom, lecz na tym nie skończył. Poszedł dalej i wyjaśnił, na czym te prawa polegają, a wśród nich wymienił:
„Prawo do życia, do wolności i bezpieczeństwa osobistego; prawo do wyżywienia, do odzienia, do mieszkania, do opieki zdrowotnej, do odpoczynku i rozrywki; prawo do wolności słowa, do nauki i kultury; prawo do wolności myśli, sumienia i wyznania; prawo do wyznawania własnej religii: indywidualnie lub zbiorowo, publicznie lub prywatnie; prawo do wyboru określonego stanu lub zawodu, do założenia rodziny przy zapewnieniu warunków koniecznych do rozwoju życia rodzinnego; prawo do własności i do pracy, do godziwych warunków pracy i sprawiedliwego wynagrodzenia za pracę; prawo do zebrań i do zrzeszania się; prawo do swobodnego poruszania się, do podróżowania wewnątrz i na zewnątrz kraju; prawo do narodowości i do miejsca zamieszkania; prawo do uczestnictwa w życiu politycznym i prawo do swobodnego wyboru ustroju politycznego państwa, do którego się przynależy".
Politykom myślącym podobnie jak ja zarzucano, że są „zbyt konserwatywni" z powodu przeciwstawiania się aborcji, i „zbyt liberalni", bo chcą wydawać więcej na mieszkania komunalne, edukację i opiekę zdrowotną. Jan Paweł II wskazywał, że nie ma nic złego w tym, czy jest się „prawicowcem", czy „lewicowcem", najważniejsza jest bowiem właściwa postawa duchowa i moralna.
Nie byłem jedyną osobą, która tak myślała. Ojciec Święty spotkał się w Waszyngtonie z prezydentem Jimmym Carterem, jednym z najbardziej religijnych i moralnych przywódców w historii Stanów Zjednoczonych. Po ponadgodzinnym spotkaniu obaj wyszli na murawę przed Białym Domem, by wygłosić krótkie oświadczenia dla mediów oraz zebranych tam kilku tysięcy ludzi. Jednakże prezydent poniechał czytania gotowej mowy i zamiast niej spontanicznie wyraził szacunek dla osoby papieża. Magazyn „Time" nazwał to „jednym z najbardziej wzruszających momentów jego prezydentury". Wiele lat później spytałem prezydenta Cartera o przebieg jego pierwszego spotkania z Janem
Pawłem II. „Było niesamowite... niesamowite - odpowiedział. - Ten człowiek po prostu emanuje świętością, jest jakby otoczony aurą, która oddziałuje na każdego w czasie rozmowy z nim i zamiast rozumem, człowiek kieruje się sercem. Nie spotkałem się z czymś takim w całym życiu".
To prawda, nikt nie spotkał wcześniej kogoś takiego jak ten papież -ani w Stanach Zjednoczonych, ani na całym świecie. Minęło kilka miesięcy. W Polsce zaczęły się wystąpienia robotników, których kulminacją był strajk w gdańskiej stoczni. Współdziałanie księży i robotników nabrało wyjątkowego znaczenia. Nad bramami i na budynkach stoczni powieszono ogromne portrety Ojca Świętego. Papież ich poparł. W kolejnych mowach używał raz po raz słowa „solidarność". A kiedy ostatecznie rząd się ugiął i zgodził na postulaty stoczniowców, przywódca strajkujących, nieznany wtedy elektryk Lech Wałęsa, podpisywał porozumienia długopisem ze zdjęciem Jana Pawła II. Śledząc tamte wydarzenia ze Stanów Zjednoczonych, czułem, że mój podziw dla papieża jeszcze bardziej wzrasta. To był „mój" papież: papież zwykłych ludzi, robotników. Papież, który nie wahał się postawić wszystkiego na jedną kartę.
Dzień, w którym strzelano do Papieża
Wszyscy pojęli, jak on wiele znaczy
Kolejna wiadomość z nagłówków prasowych, która dotyczyła Jana Pawła II, była bolesna.
Przyjaciel, profesor Bob Krim poprosił mnie wiosną 1981 roku
o wygłoszenie wykładu w ramach prowadzonych przez niego zajęć z nauk politycznych w Roxbury Community College. Sama uczelnia, podobnie jak jej okolice, robiła wstrząsające wrażenie. Sale wykładowe
i biura znajdowały się w kompleksie podniszczonych ceglanych budynków w części miasta do tej pory nie odbudowanej po zamieszkach na tle rasowym, które zaszły w Bostonie w latach sześćdziesiątych. Celem szkoły było uczenie „nietradycyjnych" studentów, rekrutujących się przede wszystkim spośród mniejszości narodowych, i starszych uczniów chcących podnieść kwalifikacje, co pomogłoby im w znalezieniu lepszej pracy i wspięciu się o szczebel wyżej na drabinie dobrobytu.
Wszyscy słuchacze mojego wykładu okazali się czarni, większość z nich stanowili mężczyźni specjalizujący się w penitencjaryzmie. Wielu z nich walczyło w Wietnamie. Niektórzy pracowali jako strażnicy w aresztach i więzieniach. Kilku było bostońskimi policjantami. Uczenie ich sprawiało mi przyjemność, bo naukę traktowali z powagą i byli ciekawi świata. Leżały im na sercu sprawy miasta i problemy, z którymi borykali się ludzie mieszkający w ich sąsiedztwie. Pewnego ranka w maju 1981 roku przekonałem się, że nie ograniczają się tylko do tego.
Tamtego dnia jeden ze studentów, policjant Bruce Halloway, trochę się spóźnił. Ale zamiast zająć miejsce z tyłu, skierował się na środek sali
i przystanął obok rzędu ławek, jakby chciał coś powiedzieć. Zapytałem go, co robi. Pomyślałem, że może ktoś źle zaparkował i zablokował wyjazd lub uczynił coś podobnego.
- Przepraszam, panie Flynn... - powiedział, nie kończąc zdania.
- O co chodzi, Bruce? - spytałem.
- Cóż - zaczął - chodzi o to, że moim zdaniem powinien się pan
o czymś dowiedzieć... Podobnie jak reszta grupy.
Ból malował mu się na twarzy. Byłem pewny, że ma złe wieści do przekazania.
- O czym? - nalegałem.
- No więc... więc... - Spuścił wzrok, potem popatrzył na kolegów
i ostatecznie spojrzał na mnie. - Chodzi o papieża. Ktoś go zastrzelił.
W chwili gdy to usłyszałem, miałem wrażenie, że wszystko odbywa się w zwolnionym t