Clancy_Tom_-_Dekret_Tom_I.BLACK

Szczegóły
Tytuł Clancy_Tom_-_Dekret_Tom_I.BLACK
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Clancy_Tom_-_Dekret_Tom_I.BLACK PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Clancy_Tom_-_Dekret_Tom_I.BLACK PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Clancy_Tom_-_Dekret_Tom_I.BLACK - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 T OM C LANCY D EKRET T OM PIERWSZY Strona 2 ´ SPIS TRESCI ´ SPIS TRESCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2 Przeprosiny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 6 Podzi˛ekowania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8 Prolog — Zaczynamy od zaraz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9 1 — Poczatek ˛ . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57 2 — Przed´swit . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 103 ´ 3 — Sledztwo. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 138 4 — A z˙ ycie płynie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 187 2 Strona 3 5 — Przygotowania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 226 6 — Egzamin . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 266 7 — Publiczny wizerunek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 298 8 — Zmiana dowództwa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 337 9 — Wycie z oddali . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 382 10 — Polityka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 416 11 — Małpy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 450 12 — Prezentacja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 497 13 — Wyzwanie. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 536 14 — Krew w wodzie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 571 15 — Dostawy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 606 16 — Iracki przerzut . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 653 17 — Odrodzenie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 689 18 — Ostatni gasi s´wiatło . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 740 19 — Recepty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 786 3 Strona 4 20 — Nowa administracja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 819 4 Strona 5 Ronaldowi Wilsonowi Reaganowi, czterdziestemu prezydentowi Stanów Zjednoczonych, człowiekowi, który wygrał wojn˛e, ksia˙ ˛zk˛e t˛e po´swi˛ecam. Strona 6 Przeprosiny W pierwszym wydaniu „Bez skrupułów” znalazł si˛e fragment wiersza, który trafił do mnie przypadkiem, i którego tytułu ani nazwiska autora nie byłem w stanie ustali´c. Wiersz ten wydał mi si˛e idealny jako epitafium dla mojego przyjaciela Kyle’a Haydoc- ka, który zmarł na raka w wieku 8 lat i 26 dni — dla mnie zawsze b˛edzie z nami. Pó´zniej dowiedziałem si˛e, z˙ e tytuł tego wiersza brzmi „Ascension”, a autorka˛ tych wspaniałych strof jest Colleen Hitchcock, niezwykle utalentowana poetka z Minnesoty. Chciałbym skorzysta´c z okazji i poleci´c jej wiersz wszystkim studentom literatury. Mam nadziej˛e, z˙ e jej poezja wywrze na nich równie wielkie wra˙zenie, tak jak to si˛e stało w moim przypadku. Strona 7 Zanosz˛e, modły pod niebiosa, by obdarzyły swym błogosławie´nstwem ten dom i wszystkich, którzy po mnie w jego progi wstapi ˛ a.˛ Oby m˛edrcy jeno i ludzie cnotliwi rzadzili ˛ spod tego dachu. John Adams, drugi prezydent Stanów Zjednoczonych. (fragment listu do z˙ ony, Abigail Smith Adams, z 2 listopada 1800 roku, tu˙z po przeprowadzce do Białego Domu) Strona 8 Podzi˛ekowania I znowu potrzebowałem pomocy wielu ludzi: Mike’a, Dave’a, Johna, Janet, Curta i Pat ze szpitala Uniwersytetu imienia Johna Hopkinsa, Freda i jego kumpli z Tajnej Słu˙zby, Pat, Darrella i Billa, którzy z˛eby zjedli w FBI, Freda i Sama, którzy przez tyle lat szczycili si˛e słu˙zba˛ w swoich mundurach oraz H.R., Joe, Dana i Douga, którzy nadal to robia.˛ To dzi˛eki takim ludziom Ameryka jest nadal soba.˛ Strona 9 Prolog — Zaczynamy od zaraz To chyba musi by´c objaw szoku, pomy´slał Ryan. Wydawało mu si˛e, z˙ e siedzi w nim dwu ludzi naraz. Jeden z nich wygladał ˛ przez okno biura CNN w Waszyngtonie i patrzył w osłupieniu na po˙zar, trawiacy ˙ ˛ ruiny Kapitolu. Zółte j˛ezyki wyskakiwały raz po raz w niebo z pomara´nczowej kuli, niczym koszmarne ornamenty na mogile ponad tysia- ˛ ca ludzi, których niespełna godzin˛e wcze´sniej pochłon˛eły płomienie. Rozpacz na razie tłumiło odr˛etwienie, ale wiedział, z˙ e i na nia˛ przyjdzie czas — tak jak ból przychodzi w chwil˛e po ciosie w twarz, a nie w momencie jego zadania. Po raz kolejny s´mier´c spojrzała mu w oczy. Widział, jak przyszła, jak wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e, jak zawahała si˛e, by 9 Strona 10 si˛e wreszcie wycofa´c. Całe szcz˛es´cie, z˙ e dzieci nie wiedziały, jak bliskie przedwczesne- go ko´nca było ich z˙ ycie. Dla nich był to po prostu wypadek, co´s czego nie rozumiały. Tuliły si˛e teraz do matki, cieszac ˛ si˛e iluzorycznym bezpiecze´nstwem, podczas gdy tata musiał gdzie´s i´sc´ . Znowu jedna z tych sytuacji, do których oboje zda˙ ˛zyli ju˙z przywyk- na´ ˛c, cho´c nie polubi´c. I oto John Patrick Ryan stał przy oknie i patrzył na zgliszcza, które pozostawiła po sobie s´mier´c. W tym drugim Ryanie ten sam widok przywoływał inne my´sli. Wiedział, z˙ e nale˙zy co´s zrobi´c, lecz cho´c starał si˛e zmusi´c mózg do logicznego my´slenia, nie miał poj˛ecia, od czego zacza´ ˛c. — Panie prezydencie — usłyszał zza pleców głos Andrei Price, agentki Tajnej Słu˙z- by. — Tak? — odparł Ryan po dłu˙zszej chwili, gdy zorientował si˛e wreszcie, z˙ e mó- wiono do niego. Nie odwracajac ˛ si˛e od okna, popatrzył na odbicie w szybie. Zobaczył Andre˛e i jeszcze sze´sciu agentów Tajnej Słu˙zby z bronia˛ gotowa˛ do strzału. Przed nimi, za drzwiami stołówki biura CNN tłoczył si˛e pewnie tłum dziennikarzy. Jedni przyszli tu z zawodowego obowiazku, ˛ inni z czystej ciekawo´sci, by zobaczy´c na własne oczy, 10 Strona 11 jak tworzy si˛e historia. Zastanawiali si˛e, co by zrobili na jego miejscu, zupełnie jakby dla niego to wydarzenie miało jakie´s inne znaczenie ni˙z dla nich. Umysł ka˙zdego czło- wieka, postawiony nagle przed niepoj˛etym, przed s´miercia˛ na skutek wypadku samo- chodowego czy ci˛ez˙ kiej choroby, b˛edzie na pró˙zno usiłował zracjonalizowa´c tragedi˛e wydarzenia. Im ci˛ez˙ szy poczatkowy ˛ szok, tym dłu˙zej trwa proces konsolidacji my´sli. Ryan miał na szcz˛es´cie wokół siebie ludzi przeszkolonych do wła´sciwego reagowania w takich sytuacjach. — Panie prezydencie, musimy pana przewie´zc´ . . . — W bezpieczne miejsce? Ciekawe gdzie? — zapytał Jack, zaraz w my´sli karcac ˛ si˛e za okrutny wyd´zwi˛ek tego, co powiedział. To nie była wina Tajnej Słu˙zby. W tamtym koszmarnym stosie płon˛eły ciała co najmniej dwudziestu kolegów i kole˙zanek ludzi, którzy teraz byli razem ze swoim nowym prezydentem w tej sali. Nie miał prawa prze- lewa´c swych z˙ alów na nich. — Gdzie jest moja rodzina? — W koszarach piechoty morskiej na rogu Ulicy I i Ósmej, panie prezydencie. Tak jak pan rozkazał. 11 Strona 12 Tak, meldowanie o wykonaniu rozkazów mo˙ze by´c dla nich istotne, pomy´slał Ryan, kiwajac ˛ powoli głowa.˛ A i jemu ul˙zyło, gdy dowiedział si˛e, z˙ e jego rozkaz wykonano. Zreszta˛ dobrze zrobił. Ale czy to b˛eda˛ podwaliny czegokolwiek? — Panie prezydencie, je˙zeli ten atak był cz˛es´cia˛ jakiego´s szerzej zakrojonego. . . — Nie był. Nigdy dotad ˛ tak nie było, prawda? — zapytał Ryan. Zm˛eczenie słyszalne w jego głosie zaskoczyło jego samego. Przypomniał sobie zaraz, z˙ e szok i stres wyczer- puja˛ siły organizmu du˙zo szybciej ni˙z jakikolwiek wysiłek fizyczny. Zdawało mu si˛e, z˙ e nawet nie mo˙ze pokr˛eci´c głowa,˛ by otrzasn ˛ a´˛c si˛e z odr˛etwienia, w jakie popadł. — Ale mo˙ze tak by´c tym razem — zauwa˙zyła Price. Mo˙ze i racja, przyznał Ryan w duchu. — To co powinni´smy zrobi´c? — Rzepka — odparła Price, u˙zywajac ˛ kryptonimu Awaryjnego Powietrznego Sta- nowiska Dowodzenia, przerobionego samolotu Boeing 747, który stacjonował w bazie powietrznej Andrews. Ryan rozwa˙zał przez chwil˛e t˛e mo˙zliwo´sc´ , potem zachmurzył si˛e i pokr˛ecił głowa.˛ 12 Strona 13 — Nie. Nie mog˛e tak po prostu uciec. Chyba powinienem si˛e tam wybra´c — od- parł, wskazujac ˛ podbródkiem pomara´nczowa˛ po´swiat˛e za oknem. Tak, to moje miejsce, pomy´slał. Tam teraz powinienem by´c, nie tu. — Panie prezydencie, my´sl˛e z˙ e to zbyt niebezpieczne. — Andrea, to moje miejsce. Musz˛e tam i´sc´ . No prosz˛e, ju˙z mówi jak polityk, pomy´slała zawiedziona Andrea Price. Ryan wyczytał to z twarzy agentki i wiedział, z˙ e b˛edzie jej to musiał wyja´sni´c. Jedna z nauk, które kiedy´s pobrał — jedyna, która pasowała do tej sytuacji — przyszła mu teraz do głowy i wybijała si˛e spomi˛edzy innych, jak migajacy ˛ znak drogowy. — Andrea, chodzi o konsekwencj˛e bycia dowódca.˛ Tego nauczyli mnie w Quantico. ˙ Zołnierze ˙ jeste´s tam z nimi i dla musza˛ widzie´c, z˙ e robisz to, co do ciebie nale˙zy. Ze nich, a nie wysyłasz ich na s´mier´c, samemu dekujac ˛ si˛e na tyłach. — Poza tym, dodał w my´slach, musz˛e te˙z sobie udowodni´c, z˙ e to ja tu dowodz˛e, z˙ e to nie sen i z˙ e naprawd˛e jestem prezydentem. Wła´snie, czy jestem nim naprawd˛e? 13 Strona 14 Agenci Tajnej Słu˙zby uwa˙zali, z˙ e tak. Przecie˙z zło˙zył przysi˛eg˛e, wypowiadajac ˛ uło- z˙ one na t˛e okazj˛e słowa i wezwał Boga na s´wiadka swych poczyna´n. Ale to wszystko działo si˛e za szybko i zbyt wcze´snie. Po raz kolejny w swoim z˙ yciu John Patrick Ryan zamknał ˛ oczy i chciał si˛e obudzi´c ze snu, w który wida´c zapadł, bo to, co go otacza- ło, było po prostu zbyt nieprawdopodobne, by stanowi´c cz˛es´c´ realnego s´wiata. Ale gdy je otworzył, pomara´nczowa łuna wcia˙ ˛z była na swoim miejscu i nadal strzelały z niej z˙ ółte j˛ezyki płomieni. Wiedział, z˙ e dopiero co wygłaszał jakie´s przemówienie, ale nie pami˛etał z niego ani słowa. Bierzmy si˛e do roboty, tak brzmiały jego ostatnie słowa. To pami˛etał. Banalny, wy´swiechtany frazes. Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? * * * Jack Ryan zebrał siły i potrzasn ˛ ał˛ głowa,˛ po czym odwrócił si˛e do agentów w sali. — No dobra. Kto ocalał? — Sekretarze handlu i spraw wewn˛etrznych — odparła agent Price, po zasi˛egni˛e- ciu konsultacji przez radiotelefon. — Sekretarz handlu był w San Francisco, a spraw wewn˛etrznych w Nowym Meksyku. Ju˙z ich wezwano do Waszyngtonu. Przyleca˛ samo- 14 Strona 15 lotami Sił Powietrznych. Oprócz nich zgin˛eli wszyscy pozostali członkowie gabinetu, dyrektor Shaw z FBI, wszyscy s˛edziowie Sadu ˛ Najwy˙zszego i członkowie Kolegium Szefów Sztabów. Jeszcze nie wiemy, ilu kongresmanów i senatorów nie było obecnych na połaczonej ˛ sesji obu izb. — A Pierwsza Dama? Price pokr˛eciła głowa.˛ — Nie, panie prezydencie. Nie wydostała si˛e stamtad. ˛ Dzieci sa˛ w Białym Domu. Jack w zamy´sleniu pokiwał głowa.˛ Zacisnał ˛ wargi i a˙z zamknał ˛ oczy, gdy doszło do niego, jaki spadł na niego obowiazek. ˛ Dla dzieci Rogera i Anne Durlingów to nie było wydarzenie wagi pa´nstwowej. Dla nich samobójczy atak miał bardzo proste i tragiczne nast˛epstwa: mama i tata zgin˛eli, a oni stali si˛e sierotami. Jack znał je, rozmawiał z ni- mi. Chocia˙z wła´sciwie, co to za rozmowa? U´smiech, skinienie głowa˛ i pozdrowienie, rzucone w przelocie, gdy szli co´s omawia´c z Rogerem, zdawkowe uprzejmo´sci wobec dzieci znajomych. Próbował je sobie teraz przypomnie´c. Pewnie tak jak i on, mrugaja˛ oczyma z niedowierzaniem, próbujac ˛ obudzi´c si˛e z koszmaru, który uparcie trwa. — Czy one wiedza? ˛ 15 Strona 16 — Tak, panie prezydencie. Ogladały ˛ transmisj˛e z uroczysto´sci. Wysłano ju˙z ludzi po dziadków i innych członków rodziny. — Oszcz˛edziła mu szczegółów: tego z˙ e par˛e ulic na zachód od Białego Domu, w specjalnie zabezpieczonych pomieszczeniach Cen- trum Operacyjnego Tajnej Słu˙zby przechowuje si˛e plany awaryjne na wszystkie, w tym ˙ w zalakowanych kopertach wraz z instrukcjami alarmowymi znajdo- i takie, okazje. Ze wały si˛e tak˙ze adresy, pod którymi nale˙zało szuka´c reszty prezydenckiej rodziny. Tyle z˙ e teraz nie tylko tych dwoje stało si˛e sierotami. Tysiac ˛ zabitych osierociło par˛e tysi˛ecy dzieci. Jack odsunał ˛ na chwil˛e na bok te my´sli. — Chcesz przez to powiedzie´c, z˙ e jestem wszystkim, co zostało z rzadu ˛ Stanów Zjednoczonych? — Na to wyglada, ˛ panie prezydencie. I dlatego. . . — I dlatego musz˛e zrobi´c to, co do mnie nale˙zy — doko´nczył z naciskiem Jack. Ruszył do drzwi, a agenci otoczyli go ze wszystkich stron. Na korytarzu były ju˙z ka- mery telewizyjne. Ryan przeszedł obok nich, nie zwracajac ˛ na nie uwagi. Ochroniarze utorowali mu drog˛e, a dziennikarze byli zbyt zaskoczeni, by zdoby´c si˛e na cokolwiek 16 Strona 17 poza obsługa˛ swoich narz˛edzi pracy. Nikt nie zadał ani jednego pytania, co Ryan, bez satysfakcji, uznał za wyjatkowe. ˛ Nawet nie zastanawiał si˛e nad tym, jaki wyraz ma jego twarz w tej chwili. Winda ju˙z czekała i pół minuty pó´zniej znale´zli si˛e w obszernym holu. Poza agentami nie było w nim teraz nikogo. Co drugi z agentów Tajnej Słu˙zby w holu stał z pistoletem maszynowym w r˛eku. Przez te dwadzie´scia minut musiało ich chyba przyby´c, bo przedtem nie było ich a˙z tylu. Na zewnatrz ˛ zauwa˙zył z˙ ołnierzy pie- choty morskiej, w wi˛ekszo´sci nieregulaminowo umundurowanych. Kilku z nich marzło w czerwonych podkoszulkach z herbem Korpusu, wci´sni˛etych po´spiesznie w łaciate spodnie od mundurów polowych. — Potrzebowali´smy wsparcia — wyja´sniła Andrea. — Poprosiłam o piechot˛e mor- ska.˛ — Aha — kiwnał ˛ głowa˛ Ryan. Nikt si˛e nie b˛edzie dziwił, z˙ e marines chronia˛ prezy- denta Stanów Zjednoczonych w takiej chwili. Jack popatrzył na nich. To były głównie dzieciaki, na ich gładkich twarzach nie malowały si˛e z˙ adne odczucia. Ryan wiedział, ´ z˙ e to bardzo niebezpieczny stan w przypadku uzbrojonego człowieka. Sciskaj ac ˛ mocno karabiny, wodzili po parkingu czujnymi oczyma psów go´nczych. Dowodzacy ˛ nimi kapi- 17 Strona 18 tan stał przy drzwiach, konferujac ˛ z agentem Tajnej Słu˙zby. Kiedy stan˛eli w drzwiach, oficer wypr˛ez˙ ył si˛e i zasalutował. Czyli on te˙z wierzy, z˙ e to ja jestem prezydentem, pomy´slał Ryan. Skinał ˛ mu głowa˛ i ruszył do najbli˙zszego Hummvie’go. — Na Kapitol — rzucił kierowcy. Jazda była znacznie szybsza, ni˙z si˛e spodziewał. Policja zablokowała główne ulice miasta i przepuszczała tylko wozy stra˙zy po˙zarnej. Kolumn˛e prowadził Suburban Tajnej Słu˙zby, krzy˙zówka lekkiej ci˛ez˙ arówki z samochodem kombi. Pewnie wewnatrz ˛ wszyscy przeklinaja˛ pod nosem głupot˛e nowego Szefa, pomy´slał Ryan. Ogon Jumbo Jeta sterczał z rumowiska prawie nie tkni˛ety, niczym brzechwa strza- ły z boku s´miertelnie nia˛ zranionego zwierz˛ecia. Ryan dziwił si˛e, z˙ e wszystko jeszcze płonie. Kapitol zbudowano przecie˙z z kamienia! No tak, ale wewnatrz ˛ było mnóstwo drewnianych biurek, papierów i Bóg jeden wie czego jeszcze, a teraz to wszystko płon˛e- ło. Nad gorejacym ˛ ˛zyły wojskowe s´migłowce, a pomara´nczowy blask rumowiskiem kra˙ roz´swietlał wirujace ˛ płaszczyzny ich wirników. Wokół stało mnóstwo biało-czerwonych wozów stra˙zy po˙zarnej, zalewajacych ˛ okolic˛e błyskajacym ˛ s´wiatłem białych i czerwo- nych lamp stroboskopowych. Stra˙zacy biegali wokół, pod nogami kł˛ebiło si˛e w˛ez˙ owisko 18 Strona 19 przewodów podłaczonych ˛ do wszystkich hydrantów w okolicy. Wiele ze złaczy ˛ na w˛e- z˙ ach puszczało wod˛e, tworzac ˛ male´nkie wodotryski i szybko zamarzajace ˛ w zimnym wieczornym powietrzu kału˙ze. Południowa strona budynku Kapitolu le˙zała całkowicie w gruzach. Wida´c było stop- nie, ale zarówno kolumny, jak i dach znikn˛eły, a w miejscu sali obrad ział ogromny kra- ter wypełniony zwałami osmalonego gruzu. Znad północnej cz˛es´ci budynku znikn˛eła ˛ s´wia- kopuła, ale w´sród rumowiska dało si˛e rozpozna´c jej wi˛eksze fragmenty, dajace dectwo kunsztu in˙zynierów, którzy zbudowali ja˛ z z˙ elaza w czasie wojny secesyjnej. W s´rodkowej cz˛es´ci budynku trwała akcja ga´snicza, zbiegała si˛e tam wi˛ekszo´sc´ w˛ez˙ y, pompujac ˛ wod˛e do pradownic ˛ r˛ecznych i tych umieszczonych na wysi˛egnikach, które razem tworzyły kurtyn˛e wodna,˛ majac ˛ a˛ zapobiega´c rozszerzaniu si˛e po˙zaru. Najbardziej wstrzasaj ˛ acym ˛ jednak widokiem były karetki pogotowia. Stały w kilku grupach, a ich załogi bezczynnie przygladały ˛ si˛e akcji stra˙zaków. Puste nosze le˙zały obok, a wysoko wykwalifikowanym członkom zespołów ratowniczych nie pozostało nic innego, jak tylko przyglada´ ˛ c si˛e białemu ogonowi z wymalowanym na nim czer- wonym, troch˛e okopconym przez sadz˛e, z˙ urawiem. Japo´nskie Linie Lotnicze. Wszyscy 19 Strona 20 my´sleli, z˙ e wojna z Japonia˛ si˛e sko´nczyła. Czy ta tragedia była jej ostatnim akordem, czy tylko aktem desperacji? Mo˙ze zemsta? ˛ A mo˙ze tylko jaka´ ˛s ironia˛ losu, przypadkowa˛ katastrofa? ˛ Ryana uderzyło podobie´nstwo tej sceny do jakiego´s zwykłego, cho´c w wy- olbrzymionej skali, wypadku samochodowego. Dla załóg karetek to był jeszcze jeden raz, gdy wezwano ich za pó´zno. Teraz ju˙z nie mieli nic do roboty, mogli tylko patrze´c i czeka´c. Za pó´zno na powstrzymanie po˙zaru. Za pó´zno na ratowanie czyjegokolwiek z˙ ycia. Hummvie zatrzymał si˛e koło południowo-wschodniego naro˙znika budynku, obok skupiska wozów stra˙zackich. Zanim Ryan zda˙ ˛zył si˛egna´ ˛c do klamki, wokół samochodu pojawił si˛e mur z˙ ołnierzy piechoty morskiej. Kapitan otworzył drzwi nowemu prezy- dentowi. — Kto tu dowodzi? — zapytał Jack Andrei Price. Pierwszy raz poczuł jak zimna jest ta noc. — Chyba kto´s ze stra˙zaków — odparła. — No to go poszukajmy. 20