Clancy_Tom_-_Dekret_Tom_I.BLACK
Szczegóły |
Tytuł |
Clancy_Tom_-_Dekret_Tom_I.BLACK |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Clancy_Tom_-_Dekret_Tom_I.BLACK PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Clancy_Tom_-_Dekret_Tom_I.BLACK PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Clancy_Tom_-_Dekret_Tom_I.BLACK - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
T OM C LANCY
D EKRET
T OM PIERWSZY
Strona 2
´
SPIS TRESCI
´
SPIS TRESCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2
Przeprosiny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 6
Podzi˛ekowania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8
Prolog — Zaczynamy od zaraz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9
1 — Poczatek
˛ . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57
2 — Przed´swit . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 103
´
3 — Sledztwo. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 138
4 — A z˙ ycie płynie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 187
2
Strona 3
5 — Przygotowania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 226
6 — Egzamin . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 266
7 — Publiczny wizerunek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 298
8 — Zmiana dowództwa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 337
9 — Wycie z oddali . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 382
10 — Polityka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 416
11 — Małpy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 450
12 — Prezentacja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 497
13 — Wyzwanie. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 536
14 — Krew w wodzie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 571
15 — Dostawy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 606
16 — Iracki przerzut . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 653
17 — Odrodzenie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 689
18 — Ostatni gasi s´wiatło . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 740
19 — Recepty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 786
3
Strona 4
20 — Nowa administracja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 819
4
Strona 5
Ronaldowi Wilsonowi Reaganowi,
czterdziestemu prezydentowi Stanów Zjednoczonych,
człowiekowi, który wygrał wojn˛e,
ksia˙
˛zk˛e t˛e po´swi˛ecam.
Strona 6
Przeprosiny
W pierwszym wydaniu „Bez skrupułów” znalazł si˛e fragment wiersza, który trafił
do mnie przypadkiem, i którego tytułu ani nazwiska autora nie byłem w stanie ustali´c.
Wiersz ten wydał mi si˛e idealny jako epitafium dla mojego przyjaciela Kyle’a Haydoc-
ka, który zmarł na raka w wieku 8 lat i 26 dni — dla mnie zawsze b˛edzie z nami.
Pó´zniej dowiedziałem si˛e, z˙ e tytuł tego wiersza brzmi „Ascension”, a autorka˛ tych
wspaniałych strof jest Colleen Hitchcock, niezwykle utalentowana poetka z Minnesoty.
Chciałbym skorzysta´c z okazji i poleci´c jej wiersz wszystkim studentom literatury. Mam
nadziej˛e, z˙ e jej poezja wywrze na nich równie wielkie wra˙zenie, tak jak to si˛e stało
w moim przypadku.
Strona 7
Zanosz˛e, modły pod niebiosa, by obdarzyły swym
błogosławie´nstwem ten dom i wszystkich, którzy po mnie w jego
progi wstapi
˛ a.˛ Oby m˛edrcy jeno i ludzie cnotliwi rzadzili
˛ spod
tego dachu.
John Adams, drugi prezydent Stanów Zjednoczonych.
(fragment listu do z˙ ony, Abigail Smith Adams,
z 2 listopada 1800 roku, tu˙z po przeprowadzce do Białego Domu)
Strona 8
Podzi˛ekowania
I znowu potrzebowałem pomocy wielu ludzi: Mike’a, Dave’a, Johna, Janet, Curta
i Pat ze szpitala Uniwersytetu imienia Johna Hopkinsa, Freda i jego kumpli z Tajnej
Słu˙zby, Pat, Darrella i Billa, którzy z˛eby zjedli w FBI, Freda i Sama, którzy przez tyle
lat szczycili si˛e słu˙zba˛ w swoich mundurach oraz H.R., Joe, Dana i Douga, którzy nadal
to robia.˛ To dzi˛eki takim ludziom Ameryka jest nadal soba.˛
Strona 9
Prolog — Zaczynamy od zaraz
To chyba musi by´c objaw szoku, pomy´slał Ryan. Wydawało mu si˛e, z˙ e siedzi w nim
dwu ludzi naraz. Jeden z nich wygladał
˛ przez okno biura CNN w Waszyngtonie i patrzył
w osłupieniu na po˙zar, trawiacy ˙
˛ ruiny Kapitolu. Zółte j˛ezyki wyskakiwały raz po raz
w niebo z pomara´nczowej kuli, niczym koszmarne ornamenty na mogile ponad tysia-
˛
ca ludzi, których niespełna godzin˛e wcze´sniej pochłon˛eły płomienie. Rozpacz na razie
tłumiło odr˛etwienie, ale wiedział, z˙ e i na nia˛ przyjdzie czas — tak jak ból przychodzi
w chwil˛e po ciosie w twarz, a nie w momencie jego zadania. Po raz kolejny s´mier´c
spojrzała mu w oczy. Widział, jak przyszła, jak wyciagn˛
˛ eła r˛ek˛e, jak zawahała si˛e, by
9
Strona 10
si˛e wreszcie wycofa´c. Całe szcz˛es´cie, z˙ e dzieci nie wiedziały, jak bliskie przedwczesne-
go ko´nca było ich z˙ ycie. Dla nich był to po prostu wypadek, co´s czego nie rozumiały.
Tuliły si˛e teraz do matki, cieszac
˛ si˛e iluzorycznym bezpiecze´nstwem, podczas gdy tata
musiał gdzie´s i´sc´ . Znowu jedna z tych sytuacji, do których oboje zda˙
˛zyli ju˙z przywyk-
na´
˛c, cho´c nie polubi´c. I oto John Patrick Ryan stał przy oknie i patrzył na zgliszcza,
które pozostawiła po sobie s´mier´c.
W tym drugim Ryanie ten sam widok przywoływał inne my´sli. Wiedział, z˙ e nale˙zy
co´s zrobi´c, lecz cho´c starał si˛e zmusi´c mózg do logicznego my´slenia, nie miał poj˛ecia,
od czego zacza´
˛c.
— Panie prezydencie — usłyszał zza pleców głos Andrei Price, agentki Tajnej Słu˙z-
by.
— Tak? — odparł Ryan po dłu˙zszej chwili, gdy zorientował si˛e wreszcie, z˙ e mó-
wiono do niego. Nie odwracajac
˛ si˛e od okna, popatrzył na odbicie w szybie. Zobaczył
Andre˛e i jeszcze sze´sciu agentów Tajnej Słu˙zby z bronia˛ gotowa˛ do strzału. Przed nimi,
za drzwiami stołówki biura CNN tłoczył si˛e pewnie tłum dziennikarzy. Jedni przyszli
tu z zawodowego obowiazku,
˛ inni z czystej ciekawo´sci, by zobaczy´c na własne oczy,
10
Strona 11
jak tworzy si˛e historia. Zastanawiali si˛e, co by zrobili na jego miejscu, zupełnie jakby
dla niego to wydarzenie miało jakie´s inne znaczenie ni˙z dla nich. Umysł ka˙zdego czło-
wieka, postawiony nagle przed niepoj˛etym, przed s´miercia˛ na skutek wypadku samo-
chodowego czy ci˛ez˙ kiej choroby, b˛edzie na pró˙zno usiłował zracjonalizowa´c tragedi˛e
wydarzenia. Im ci˛ez˙ szy poczatkowy
˛ szok, tym dłu˙zej trwa proces konsolidacji my´sli.
Ryan miał na szcz˛es´cie wokół siebie ludzi przeszkolonych do wła´sciwego reagowania
w takich sytuacjach.
— Panie prezydencie, musimy pana przewie´zc´ . . .
— W bezpieczne miejsce? Ciekawe gdzie? — zapytał Jack, zaraz w my´sli karcac
˛ si˛e
za okrutny wyd´zwi˛ek tego, co powiedział. To nie była wina Tajnej Słu˙zby. W tamtym
koszmarnym stosie płon˛eły ciała co najmniej dwudziestu kolegów i kole˙zanek ludzi,
którzy teraz byli razem ze swoim nowym prezydentem w tej sali. Nie miał prawa prze-
lewa´c swych z˙ alów na nich. — Gdzie jest moja rodzina?
— W koszarach piechoty morskiej na rogu Ulicy I i Ósmej, panie prezydencie. Tak
jak pan rozkazał.
11
Strona 12
Tak, meldowanie o wykonaniu rozkazów mo˙ze by´c dla nich istotne, pomy´slał Ryan,
kiwajac
˛ powoli głowa.˛ A i jemu ul˙zyło, gdy dowiedział si˛e, z˙ e jego rozkaz wykonano.
Zreszta˛ dobrze zrobił. Ale czy to b˛eda˛ podwaliny czegokolwiek?
— Panie prezydencie, je˙zeli ten atak był cz˛es´cia˛ jakiego´s szerzej zakrojonego. . .
— Nie był. Nigdy dotad
˛ tak nie było, prawda? — zapytał Ryan. Zm˛eczenie słyszalne
w jego głosie zaskoczyło jego samego. Przypomniał sobie zaraz, z˙ e szok i stres wyczer-
puja˛ siły organizmu du˙zo szybciej ni˙z jakikolwiek wysiłek fizyczny. Zdawało mu si˛e,
z˙ e nawet nie mo˙ze pokr˛eci´c głowa,˛ by otrzasn
˛ a´˛c si˛e z odr˛etwienia, w jakie popadł.
— Ale mo˙ze tak by´c tym razem — zauwa˙zyła Price.
Mo˙ze i racja, przyznał Ryan w duchu.
— To co powinni´smy zrobi´c?
— Rzepka — odparła Price, u˙zywajac
˛ kryptonimu Awaryjnego Powietrznego Sta-
nowiska Dowodzenia, przerobionego samolotu Boeing 747, który stacjonował w bazie
powietrznej Andrews.
Ryan rozwa˙zał przez chwil˛e t˛e mo˙zliwo´sc´ , potem zachmurzył si˛e i pokr˛ecił głowa.˛
12
Strona 13
— Nie. Nie mog˛e tak po prostu uciec. Chyba powinienem si˛e tam wybra´c — od-
parł, wskazujac
˛ podbródkiem pomara´nczowa˛ po´swiat˛e za oknem. Tak, to moje miejsce,
pomy´slał. Tam teraz powinienem by´c, nie tu.
— Panie prezydencie, my´sl˛e z˙ e to zbyt niebezpieczne.
— Andrea, to moje miejsce. Musz˛e tam i´sc´ .
No prosz˛e, ju˙z mówi jak polityk, pomy´slała zawiedziona Andrea Price.
Ryan wyczytał to z twarzy agentki i wiedział, z˙ e b˛edzie jej to musiał wyja´sni´c.
Jedna z nauk, które kiedy´s pobrał — jedyna, która pasowała do tej sytuacji — przyszła
mu teraz do głowy i wybijała si˛e spomi˛edzy innych, jak migajacy
˛ znak drogowy.
— Andrea, chodzi o konsekwencj˛e bycia dowódca.˛ Tego nauczyli mnie w Quantico.
˙
Zołnierze ˙ jeste´s tam z nimi i dla
musza˛ widzie´c, z˙ e robisz to, co do ciebie nale˙zy. Ze
nich, a nie wysyłasz ich na s´mier´c, samemu dekujac
˛ si˛e na tyłach. — Poza tym, dodał
w my´slach, musz˛e te˙z sobie udowodni´c, z˙ e to ja tu dowodz˛e, z˙ e to nie sen i z˙ e naprawd˛e
jestem prezydentem.
Wła´snie, czy jestem nim naprawd˛e?
13
Strona 14
Agenci Tajnej Słu˙zby uwa˙zali, z˙ e tak. Przecie˙z zło˙zył przysi˛eg˛e, wypowiadajac
˛ uło-
z˙ one na t˛e okazj˛e słowa i wezwał Boga na s´wiadka swych poczyna´n. Ale to wszystko
działo si˛e za szybko i zbyt wcze´snie. Po raz kolejny w swoim z˙ yciu John Patrick Ryan
zamknał
˛ oczy i chciał si˛e obudzi´c ze snu, w który wida´c zapadł, bo to, co go otacza-
ło, było po prostu zbyt nieprawdopodobne, by stanowi´c cz˛es´c´ realnego s´wiata. Ale gdy
je otworzył, pomara´nczowa łuna wcia˙
˛z była na swoim miejscu i nadal strzelały z niej
z˙ ółte j˛ezyki płomieni. Wiedział, z˙ e dopiero co wygłaszał jakie´s przemówienie, ale nie
pami˛etał z niego ani słowa. Bierzmy si˛e do roboty, tak brzmiały jego ostatnie słowa. To
pami˛etał. Banalny, wy´swiechtany frazes. Czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
* * *
Jack Ryan zebrał siły i potrzasn
˛ ał˛ głowa,˛ po czym odwrócił si˛e do agentów w sali.
— No dobra. Kto ocalał?
— Sekretarze handlu i spraw wewn˛etrznych — odparła agent Price, po zasi˛egni˛e-
ciu konsultacji przez radiotelefon. — Sekretarz handlu był w San Francisco, a spraw
wewn˛etrznych w Nowym Meksyku. Ju˙z ich wezwano do Waszyngtonu. Przyleca˛ samo-
14
Strona 15
lotami Sił Powietrznych. Oprócz nich zgin˛eli wszyscy pozostali członkowie gabinetu,
dyrektor Shaw z FBI, wszyscy s˛edziowie Sadu
˛ Najwy˙zszego i członkowie Kolegium
Szefów Sztabów. Jeszcze nie wiemy, ilu kongresmanów i senatorów nie było obecnych
na połaczonej
˛ sesji obu izb.
— A Pierwsza Dama?
Price pokr˛eciła głowa.˛
— Nie, panie prezydencie. Nie wydostała si˛e stamtad.
˛ Dzieci sa˛ w Białym Domu.
Jack w zamy´sleniu pokiwał głowa.˛ Zacisnał
˛ wargi i a˙z zamknał
˛ oczy, gdy doszło do
niego, jaki spadł na niego obowiazek.
˛ Dla dzieci Rogera i Anne Durlingów to nie było
wydarzenie wagi pa´nstwowej. Dla nich samobójczy atak miał bardzo proste i tragiczne
nast˛epstwa: mama i tata zgin˛eli, a oni stali si˛e sierotami. Jack znał je, rozmawiał z ni-
mi. Chocia˙z wła´sciwie, co to za rozmowa? U´smiech, skinienie głowa˛ i pozdrowienie,
rzucone w przelocie, gdy szli co´s omawia´c z Rogerem, zdawkowe uprzejmo´sci wobec
dzieci znajomych. Próbował je sobie teraz przypomnie´c. Pewnie tak jak i on, mrugaja˛
oczyma z niedowierzaniem, próbujac
˛ obudzi´c si˛e z koszmaru, który uparcie trwa.
— Czy one wiedza?
˛
15
Strona 16
— Tak, panie prezydencie. Ogladały
˛ transmisj˛e z uroczysto´sci. Wysłano ju˙z ludzi
po dziadków i innych członków rodziny. — Oszcz˛edziła mu szczegółów: tego z˙ e par˛e
ulic na zachód od Białego Domu, w specjalnie zabezpieczonych pomieszczeniach Cen-
trum Operacyjnego Tajnej Słu˙zby przechowuje si˛e plany awaryjne na wszystkie, w tym
˙ w zalakowanych kopertach wraz z instrukcjami alarmowymi znajdo-
i takie, okazje. Ze
wały si˛e tak˙ze adresy, pod którymi nale˙zało szuka´c reszty prezydenckiej rodziny. Tyle
z˙ e teraz nie tylko tych dwoje stało si˛e sierotami. Tysiac
˛ zabitych osierociło par˛e tysi˛ecy
dzieci.
Jack odsunał
˛ na chwil˛e na bok te my´sli.
— Chcesz przez to powiedzie´c, z˙ e jestem wszystkim, co zostało z rzadu
˛ Stanów
Zjednoczonych?
— Na to wyglada,
˛ panie prezydencie. I dlatego. . .
— I dlatego musz˛e zrobi´c to, co do mnie nale˙zy — doko´nczył z naciskiem Jack.
Ruszył do drzwi, a agenci otoczyli go ze wszystkich stron. Na korytarzu były ju˙z ka-
mery telewizyjne. Ryan przeszedł obok nich, nie zwracajac
˛ na nie uwagi. Ochroniarze
utorowali mu drog˛e, a dziennikarze byli zbyt zaskoczeni, by zdoby´c si˛e na cokolwiek
16
Strona 17
poza obsługa˛ swoich narz˛edzi pracy. Nikt nie zadał ani jednego pytania, co Ryan, bez
satysfakcji, uznał za wyjatkowe.
˛ Nawet nie zastanawiał si˛e nad tym, jaki wyraz ma jego
twarz w tej chwili. Winda ju˙z czekała i pół minuty pó´zniej znale´zli si˛e w obszernym
holu. Poza agentami nie było w nim teraz nikogo. Co drugi z agentów Tajnej Słu˙zby
w holu stał z pistoletem maszynowym w r˛eku. Przez te dwadzie´scia minut musiało ich
chyba przyby´c, bo przedtem nie było ich a˙z tylu. Na zewnatrz
˛ zauwa˙zył z˙ ołnierzy pie-
choty morskiej, w wi˛ekszo´sci nieregulaminowo umundurowanych. Kilku z nich marzło
w czerwonych podkoszulkach z herbem Korpusu, wci´sni˛etych po´spiesznie w łaciate
spodnie od mundurów polowych.
— Potrzebowali´smy wsparcia — wyja´sniła Andrea. — Poprosiłam o piechot˛e mor-
ska.˛
— Aha — kiwnał
˛ głowa˛ Ryan. Nikt si˛e nie b˛edzie dziwił, z˙ e marines chronia˛ prezy-
denta Stanów Zjednoczonych w takiej chwili. Jack popatrzył na nich. To były głównie
dzieciaki, na ich gładkich twarzach nie malowały si˛e z˙ adne odczucia. Ryan wiedział,
´
z˙ e to bardzo niebezpieczny stan w przypadku uzbrojonego człowieka. Sciskaj ac
˛ mocno
karabiny, wodzili po parkingu czujnymi oczyma psów go´nczych. Dowodzacy
˛ nimi kapi-
17
Strona 18
tan stał przy drzwiach, konferujac
˛ z agentem Tajnej Słu˙zby. Kiedy stan˛eli w drzwiach,
oficer wypr˛ez˙ ył si˛e i zasalutował. Czyli on te˙z wierzy, z˙ e to ja jestem prezydentem,
pomy´slał Ryan. Skinał
˛ mu głowa˛ i ruszył do najbli˙zszego Hummvie’go.
— Na Kapitol — rzucił kierowcy.
Jazda była znacznie szybsza, ni˙z si˛e spodziewał. Policja zablokowała główne ulice
miasta i przepuszczała tylko wozy stra˙zy po˙zarnej. Kolumn˛e prowadził Suburban Tajnej
Słu˙zby, krzy˙zówka lekkiej ci˛ez˙ arówki z samochodem kombi. Pewnie wewnatrz
˛ wszyscy
przeklinaja˛ pod nosem głupot˛e nowego Szefa, pomy´slał Ryan.
Ogon Jumbo Jeta sterczał z rumowiska prawie nie tkni˛ety, niczym brzechwa strza-
ły z boku s´miertelnie nia˛ zranionego zwierz˛ecia. Ryan dziwił si˛e, z˙ e wszystko jeszcze
płonie. Kapitol zbudowano przecie˙z z kamienia! No tak, ale wewnatrz
˛ było mnóstwo
drewnianych biurek, papierów i Bóg jeden wie czego jeszcze, a teraz to wszystko płon˛e-
ło. Nad gorejacym
˛ ˛zyły wojskowe s´migłowce, a pomara´nczowy blask
rumowiskiem kra˙
roz´swietlał wirujace
˛ płaszczyzny ich wirników. Wokół stało mnóstwo biało-czerwonych
wozów stra˙zy po˙zarnej, zalewajacych
˛ okolic˛e błyskajacym
˛ s´wiatłem białych i czerwo-
nych lamp stroboskopowych. Stra˙zacy biegali wokół, pod nogami kł˛ebiło si˛e w˛ez˙ owisko
18
Strona 19
przewodów podłaczonych
˛ do wszystkich hydrantów w okolicy. Wiele ze złaczy
˛ na w˛e-
z˙ ach puszczało wod˛e, tworzac
˛ male´nkie wodotryski i szybko zamarzajace
˛ w zimnym
wieczornym powietrzu kału˙ze.
Południowa strona budynku Kapitolu le˙zała całkowicie w gruzach. Wida´c było stop-
nie, ale zarówno kolumny, jak i dach znikn˛eły, a w miejscu sali obrad ział ogromny kra-
ter wypełniony zwałami osmalonego gruzu. Znad północnej cz˛es´ci budynku znikn˛eła
˛ s´wia-
kopuła, ale w´sród rumowiska dało si˛e rozpozna´c jej wi˛eksze fragmenty, dajace
dectwo kunsztu in˙zynierów, którzy zbudowali ja˛ z z˙ elaza w czasie wojny secesyjnej.
W s´rodkowej cz˛es´ci budynku trwała akcja ga´snicza, zbiegała si˛e tam wi˛ekszo´sc´ w˛ez˙ y,
pompujac
˛ wod˛e do pradownic
˛ r˛ecznych i tych umieszczonych na wysi˛egnikach, które
razem tworzyły kurtyn˛e wodna,˛ majac
˛ a˛ zapobiega´c rozszerzaniu si˛e po˙zaru.
Najbardziej wstrzasaj
˛ acym
˛ jednak widokiem były karetki pogotowia. Stały w kilku
grupach, a ich załogi bezczynnie przygladały
˛ si˛e akcji stra˙zaków. Puste nosze le˙zały
obok, a wysoko wykwalifikowanym członkom zespołów ratowniczych nie pozostało
nic innego, jak tylko przyglada´
˛ c si˛e białemu ogonowi z wymalowanym na nim czer-
wonym, troch˛e okopconym przez sadz˛e, z˙ urawiem. Japo´nskie Linie Lotnicze. Wszyscy
19
Strona 20
my´sleli, z˙ e wojna z Japonia˛ si˛e sko´nczyła. Czy ta tragedia była jej ostatnim akordem,
czy tylko aktem desperacji? Mo˙ze zemsta?
˛ A mo˙ze tylko jaka´
˛s ironia˛ losu, przypadkowa˛
katastrofa?
˛ Ryana uderzyło podobie´nstwo tej sceny do jakiego´s zwykłego, cho´c w wy-
olbrzymionej skali, wypadku samochodowego. Dla załóg karetek to był jeszcze jeden
raz, gdy wezwano ich za pó´zno. Teraz ju˙z nie mieli nic do roboty, mogli tylko patrze´c
i czeka´c. Za pó´zno na powstrzymanie po˙zaru. Za pó´zno na ratowanie czyjegokolwiek
z˙ ycia.
Hummvie zatrzymał si˛e koło południowo-wschodniego naro˙znika budynku, obok
skupiska wozów stra˙zackich. Zanim Ryan zda˙
˛zył si˛egna´
˛c do klamki, wokół samochodu
pojawił si˛e mur z˙ ołnierzy piechoty morskiej. Kapitan otworzył drzwi nowemu prezy-
dentowi.
— Kto tu dowodzi? — zapytał Jack Andrei Price. Pierwszy raz poczuł jak zimna
jest ta noc.
— Chyba kto´s ze stra˙zaków — odparła.
— No to go poszukajmy.
20