Ray Flynn "Jan Paweł II - Portret prywatny człowieka i Papieża" Książka Raya Flynna Jan Paweł II to poczyniony z bliska i głęboko uczuciowy portret papieża Jana Pawła II jako człowieka ogarniętego współczuciem wobec rodzaju ludzkiego, bezgranicznie oddanego Kościołowi i jego misji, o tak silnej wierze w Boga, że wspiera i odnawia wiarę innych ludzi. To zbliżenie do jego osoby pozwala nam dojrzeć dobroć Ojca Świętego. Kardynał Bernard Law, arcybiskup Bostonu Pełen sympatii, osobisty opis Papieża jako człowieka. Jan Paweł II to bardzo prywatny hołd złożony przez Flynna przyjacielowi i bohaterowi. Nie ma tu ideologicznych ani teologicznych wywodów. Przeczytałem niemal wszystkie biografie Papieża. Każda ma jakieś zalety, ale żadnemu autorowi nie udało się tak dobrze jak Flynnowi oddać obrazu Jana Pawła II jako człowieka. Monsignor George G. Higgins Amerykański Uniwersytet Katolicki Ray Flynn był ambasadorem amerykańskim w Watykanie w latach 1993 - 1997. Książka powstała w 2001 roku. Flynn po objęciu stanowiska ambasadora przyjaźni} się z wieloma dostojnikami Kościoła, dlatego bardzo często dowiadywał się o sprawach i rzeczach zupełnie nieznanych szerszemu ogółowi. Korzysta z tej wiedzy w swojej książce, która dzięki temu jest wzbogacona o wiele ciekawostek, anegdot i wzruszających historii związanych z osobą Papieża. Ray Flynn JAN PAWEŁ II Portret prywatny człowieka i papieża z angielskiego przełożył Krzysztof Obłucki Świat Książki PODZIĘKOWANIA Prezentowana książka jest wynikiem wielu lat obserwacji, studiów i osobistej przyjaźni z papieżem Janem Pawłem II. Najpierw jednak chciałbym podziękować oraz złożyć wyrazy najgłębszego podziwu i szacunku dwóm utalentowanym i inteligentnym ludziom - autorowi bestsellerów Robinowi Moore'owi i pisarzowi, o którym już wkrótce na pewno będzie głośno, Jimowi Yrabelowi. Chciałbym także podziękować żonie, Kathy; naszym dzieciom - Rayowi juniorowi, Eddiemu, Julie, Nancy, Katie i Maureen; wnukowi Jamesowi; zięciom: Mikę'owi Degulisowi i Jamiemu Longowi; przyszłemu zięciowi Mike'owi.Foleyowi; oraz ich wspaniałym rodzinom. Dziękuję żonie Robina Moore'a, Mary Oldze, i żonie Jima Yrabela, Eiric, a także ich córce Zoe za to, że pozwoliły im spędzić masę czasu nad pracą przy tej książce. Słowa wdzięczności chciałbym przekazać także wielu dostojnikom Watykanu i Kościoła w Stanach Zjednoczonych za przyjaźń i dzielenie się ze mną wiedzą przez lata, a zwłaszcza kardynałom: nieżyjącemu już Johnowi O'Connorowi i Giuseppe Caprio. Wyrazy najgłębszego szacunku kieruję pod adresem watykańskiego sekretarza stanu Angelo Sodano, sekretarza Sekcji Relacji z Państwami arcybiskupa Jeana-Louisa Taurana i przewodniczącego Papieskiej Rady do spraw Komunikacji Społecznej arcybiskupa Johna Foleya, a także kardynałów Bernarda Lawa, Francisa George'a i Williama Bauma; biskupów: Stanisława Dziwisza, Jamesa Harveya, Dino Monduzziego; prałata Stanisława Sypka; jezuity Roberta Grahama; dominikanów Johna Farrena i Jamesa Quigleya. Dziękuję także prałatowi Robertowi J. Dempseyowi, kierującemu edycją angielskojęzycznej wersji L'Os-servatore Romana. Jan Paweł II. Portret papieża i człowieka Wyrazy specjalnego podziękowania chciałbym złożyć prałatowi Timowi Dolanowi oraz wszystkim pracownikom i studentom Collegio Americano del Nord (Kolegium Ameryki Północnej) w Rzymie za okazywaną mi sympatię, za wskazówki, rozmowy, a także za wyśmienite posiłki, jakie dzieliłem z nimi w campusie na wzgórzu Gianicolo (Janikulum). Chciałbym podziękować również prałatowi George'owi Higginsowi z Catholic University (Uniwersytetu Katolickiego), którego poświęcenie dla spraw sprawiedliwości społecznej i ekonomicznej jest dla mnie źródłem inspiracji, oraz wielebnemu Richardowi Shmarukowi za wnikliwe przeczytanie rękopisu i przemyślane rady. Dziękuję przywódcy związkowemu Kenowi Lyonsowi z NAGE — ogólnonarodowego związku zawodowego pracowników państwowych; American Catholic Television (Amerykańskiej Telewizji Katolickiej), doktorowi Alfredowi Arcidiemu i mieszkańcom Bostonu, na których mogłem liczyć przez długie lata. Dziękuję Melowi i Charlene Grahamom, bo pozwolili swojemu synowi, Marty'emu, być z nami wszystkimi; Charlene Bizokas za zgodę na zrelacjonowanie jej historii. Wiele podziękowań składam baseballiście Philowi Rizutto - gorącemu sympatykowi Jana Pawła II - oraz Gilbertowi Levine'owi i Joan Lewis z watykańskiej służby informacyjnej; Cindy Wooden z Catholic News Service (katolickiego serwisu informacyjnego); Tadowi Szulcowi; ambasadorowi Stefanowi Falażbwi; Tedowi Buczko, prawnikom z Catholic Alliance (Stowarzyszenia Katolików) Dennisowi Lynchowi i Philowi Moranowi, Docowi Tynanowi, Evelyn Rolak, Johnowi W. McCor-mackowi, Mike'owi Sheehanowi, Johnowi Albertsowi, Johnowi Stinsonowi i mojej rodzinie w Cork, Galway i Kerry za podzielenie się ze mną wiadomościami. Chcę wyrazić słowa podzięki pod adresem personelu Ambasady Stanów Zjednoczonych przy Stolicy Apostolskiej, zwłaszcza zaś Mirelli Giacolone i Claudio Manno za wsparcie, jakiego mi udzielali w czasie, gdy pełniłem obowiązki ambasadora. Pragnę podziękować wielu przyjaciołom w Rzymie, przede wszystkim zakonnicom i księżom, z którymi tak dobrze mi się rozmawiało. Otwarte nastawienie mojej rodziny wobec świata umożliwiło mi w czasie pobytu we Włoszech poznanie wielu cudownych rodzin - było to doświadczenie, którego nigdy nie zapomnimy. Chciałbym wyrazić wdzięczność redaktor naczelnej Dianę Higgins z wydawnictwa St. Martin's Press za wiarę w powodzenie tego przedsięwzięcia, a także jej asystentkom, Patty Fernandez, Nichole Argyres i Joan Higgins za pomoc. Nasze podziękowanie otrzymują także Mel Berger z William Morris Agency oraz prawnicy John Moore i Harry Grill. Na koniec pragnąłbym podziękować Karolowi Wojtyle - Janowi Pawłowi II, mężnemu Ojcu Świętemu, nie tylko za umacnianie mojej własnej wiary oraz wiary mojej rodziny, ale za inspirowanie i wspieranie duchowe tak wielu ludzi na całym świecie. PRZEDMOWA Charakterystyka papieża - dokonana przez osobę, która miała przywilej bezpośredniego z nim kontaktu (Chciałbym rozpocząć tę książkę w sposób niezwykły, a mianowicie od napisania, czym ona nie jest. A zatem to nie jest biografia Jana Pawła II przedstawiająca jego życie od momentu, gdy był małym chłopcem i mieszkał w Wadowicach, przez lata nauki w czasie niemieckiej okupacji i posługę kapłańską w komunistycznej Polsce po służbę na Tronie Piotrowym. Nawet gdyby nie został papieżem, historia jego życia stanowiłaby wspaniały materiał na książkę i jeszcze lepszy na film, ale to zadanie pozostawiam, jako wyzwanie, innym. Ta książka nie jest analizą pontyfikatu Jana Pawła II ani też jakąkolwiek oceną, czy papież wzmocnił Kościół katolicki, czy też uczynił go surowszym, przyciągnął ludzi na jego łono, czy też ich zniechęcił. O tym niech decydują teologowie i historycy Kościoła. To nie jest książka o roli, jaką Jan Paweł II odegrał w dwudziestowiecznej rzeczywistości, ani też próba zdefiniowania go jako „konserwatysty" albo „liberała" - określenia te, typowo amerykańskie uproszczenia stosowane w polityce, nie mają zupełnie zastosowania wobec papieża. W tej książce nie usiłuję również wskazać miejsca Jana Pawła II w historii, choć z drugiej strony jego rola w obaleniu komunizmu z pewnością sytuuje go na czele przywódców XX wieku. Ta książka nie traktuje o żadnej z wyżej wymienionych kwestii. Zamiast tego proponuje obraz Jana Pawła II jako papieża, kapłana i człowieka, powstały dzięki obserwacjom w chwilach, jakie spędziłem w jego obecności przez ostatnie trzydzieści lat - od dnia, gdy poznałem go w kościele w Bostonie, jako stosunkowo mało znanego polskiego kardynała, aż do niedawnego spotkania na stopniach Bazyliki św. Piotra w Rzymie, kiedy był już „Janem Pawłem Wielkim". Wielokrotnie miałem okazję patrzeć na niego i z nim rozmawiać. Widziałem, jak całuje dzieci i cierpliwie wysłuchuje ludzi w podeszłym wieku, chcących podzielić się z nim swoimi kłopotami. Widziałem go z bezdomnymi i z rodzinami Cyganów, z książętami i królami. Widziałem, jak pod jego spojrzeniem peszą się politycy, byłem świadkiem, gdy tysięcznym tłumom mówił o sprawach, o których niezbyt chętnie chciały słuchać. Patrzyłem, jak „przybija piątkę" z młodzieżą i koi ból cierpiących rodziców. Słyszałem, jak opowiada dowcipy. Obserwowałem go zatopionego w modlitwie. I zacząłem go podziwiać za wszystkie jego przymioty - szerokie horyzonty i ogromną inteligencję, wyczucie komizmu i dramatyzmu, zrozumienie realiów polityki i odmowę pójścia na kompromis w sprawach moralności. W czasach, gdy przeżywaliśmy w Stanach Zjednoczonych trudne chwile związane z wyborem prezydenta, stało się jaśniejsze niż zwykle, że od ponad dwudziestu dwóch lat błogosławieństwem dla nas jest przewodzenie Kościołowi katolickiemu i światu przez Jana Pawła II. Nie jestem biografem, teologiem ani historykiem. Niemniej - choć jeden z biografów Jana Pawła II, Tad Szulc, powiedział, że trzeba być Polakiem, by w pełni zrozumieć polskość tego papieża - wydaje mi się, iż moje pochodzenie i doświadczenie dają mi unikatową perspektywę do sportretowania Jana Pawła II i jako osoby publicznej, i sługi bożego. Pochodzę z rodziny robotniczej, jestem katolickim politykiem -i właśnie dlatego myślę, że zrozumiałem niektóre okoliczności dotyczące Karola Wojtyły i jego życia, a także roli, jaką odgrywa na światowej scenie. „Nie lękajcie się", powtarzał raz po raz od czasu, gdy został papieżem i wyszedł jako pierwszy papież-Polak przed tłum rzymian stojących na placu św. Piotra. Powtarzał to w dniach historycznego powrotu do ojczyzny znajdującej się jeszcze pod rządami komunistów, w dniach misji w Stanach Zjednoczonych, kiedy przypomniał nam, że razem z wolnością i dostatkiem pojawia się odpowiedzialność, w dniach podróży obejmujących cały świat, podczas których modlił się o prawdę i poszanowanie godności ludzkiej. To właśnie dlatego, że nie lękał się głosić prawdy, zacząłem go podziwiać i głęboko szanować jako papieża. Za dobrodziejstwa wyświadczone mnie, mojej rodzinie i innym ludziom jestem mu niezwykle wdzięczny jako kapłanowi i człowiekowi. Żaden autor nie jest w stanie przedstawić w książce głębi osobowości i złożoności charakteru Jana Pawła II. Moja opowieść nie jest nawet próbą zdefiniowania osoby Jana Pawła II, to jedynie opis człowieka, którego nie tylko podziwiam i darzę szacunkiem, ale którego także pokochałem. I PIERWSZE WRAŻENIA Polski kardynał opowiada w bostońskim kościele o stoczniowcach Po raz pierwszy spotkałem Karola Wojtyłę we wrześniu 1969 roku. Ubiegałem się wtedy po raz pierwszy o urząd publiczny - deputowanego do legislatury stanu Massachusetts, jako reprezentant Bostonu Południowego. Zatelefonował do mnie przyjaciel, Joe Aleks, człowiek bardzo aktywnie działający w polonijnej społeczności Bostonu. - Ray - powiedział - w niedzielę w kościele Świętego Wojciecha w Hyde Parku będzie „celebra". Jeśli chcesz pozyskać głosy Polaków, musisz tam być. Zanim zdążyłem o cokolwiek zapytać, Joe rozłączył się. „Celebra" („time") to w języku bostońskich kręgów politycznych, towarzyskich i religijnych określenie każdej uroczystości, organizowanej w celu uczczenia jakiejś osoby - żyjącej lub nie. Ludzi ocenia się po tym, w jakich „celebrach" brali udział, samych zaś honorowanych „celebrą" - kto przyszedł i jak liczne było grono przybyłych. Kiedy wieczorem przyjechałem do kościoła pod wezwaniem św. Wojciecha, okazało się, że „celebrę" przygotowano dla uhonorowania arcybiskupa Krakowa, pierwszego w historii polskiego kardynała, który odwiedził Stany Zjednoczone. Muszę przyznać, że nic nie wiedziałem o gościu honorowym. Znałem jednak gospodarza wieczoru, arcybiskupa Bostonu, kardynała Richarda Cushinga. Podobnie jak ja, Cushing urodził się i wychował w „Południaku" (Bostonie Południowym). Gdy byłem jeszcze chłopakiem, sprzedawałem mu gazety na rogu Broadway i Dorchester Street przy Andrew Square. Pamiętam, że kiedy arcybiskup został kardynałem, wszyscy w sąsiedztwie byli bardzo dumni, że jeden z nas stał się księciem Kościoła. W miarę upływu lat mówiący poważnym głosem arcybiskup o wyrazistych rysach twarzy pozyskał serca mieszkańców całego Bostonu. Znano go powszechnie z dowcipnych uwag i zamiłowania do polityki. Tamtego wieczora, w czasie mszy poprzedzającej uroczystość, kardynał Cushing serdecznie powitał gościa honorowego. Wyeksponował duchowe przewodnictwo kardynała Wojtyły w Polsce „w tej trudnej godzinie". Mówił, że Wojtyła rozumie „klasę robotniczą", bo jako młody człowiek pracował w zakładach chemicznych. Opowiadał zebranym o nieustępliwości kardynała wobec władz komunistycznych i przedstawił go jako człowieka, który doprowadził do budowy pierwszego kościoła w „robotniczym mieście" - Nowej Hucie. Patrząc na polskiego kolegę, mówił, jak wielkie rzesze studentów i inteligencji garną się do niego. Byłem pod dużym wpływem mowy kardynała Cushinga, ale jeszcze większe wrażenie zrobiło na mnie to, co usłyszałem potem, na przyjęciu, kiedy czekałem w kolejce gości, żeby zostać przedstawionym polskiemu gościowi. - To wspaniały facet - powiedział mi jeden z księży z parafii Matki Boskiej Częstochowskiej z Bostonu Południowego. - Mówią, że w czasie wojny był w konspiracji. A potem, zanim został biskupem, uczył teologii i filozofii. Przyjrzałem się baczniej przybyszowi z Polski. Był przystojnym, dobrze zbudowanym mężczyzną o szerokiej, szczerej twarzy i jasnych oczach. Otaczał go pewien rodzaj aury. Zachowywał się swobodnie, „urabiając zebranych", jak nazywamy to w polityce. Stał na końcu szeregu witających w sali parafialnej, za księżmi, prałatami i biskupami, tuż obok Cushinga. Kiedy ludzie do niego podchodzili, rozmawiał z nimi - czasami po polsku, czasem po angielsku. „How arę you?", „Miło mi pana poznać", „Miło znów pana widzieć" - słyszałem, jak mówił do osób stojących przede mną. Niektórzy - politycy, księża, inne znakomitości - tak naprawdę nie czują się najlepiej podczas podobnych „ceremonii ściskania rąk", ale ów człowiek wydawał się to nawet lubić. Kiedy nadeszła moja kolej, kardynał Cushing dokonał prezentacji: - Eminencjo, to jeden z moich sąsiadów z Bostonu Południowego, Ray Flynn. Ray był dobrym sportowcem w szkole, koszykarzem. Polski kardynał skinął głową, by okazać, że rozumie. - Sportowiec? - powiedział. - Sam grałem w piłkę nożną. A potem Cushing pomyślał o czymś mniej błahym i bardziej odpowiednim do okazji: - Ojciec Raya jest stoczniowcem. Pomaga nam przy agapach. Czasami przychodzi na nie około tysiąca osób. Kardynał z Bostonu wspomniał o corocznej agapie, organizowanej w kościele św. Wincentego a Paulo. Zanim nastały czasy kontenerów i automatyzacji, tysiące mężczyzn zarabiało na życie w dokach bostońskiego portu. Księża byli wtedy z nimi blisko związani, pomagali nie tylko w sprawach wiary, ale także zatrudnienia, warunków pracy i wynagrodzenia. Tamten świat był bardzo podobny do pokazanego w filmie On the Waterfront. Karl Malden gra w nim księdza, usiłującego uchronić stoczniowych związkowców przed gangsterami, którzy próbują przejąć nad nimi kontrolę. Kardynał Wojtyła trzymał moją rękę i nie wypuszczał jej, kiedy arcybiskup Cushing opowiadał o tym wszystkim. Ściskał ją, jakby podkreślając, że mamy ze sobą coś wspólnego. - Robotnicy stoczniowi - powiedział wolno po angielsku. - Dużo pracy... bardzo trudna... na statkach nie jest bezpiecznie. Jego słowa mnie zaskoczyły. Wiedziałem wszystko o tym, że „na statkach nie jest bezpiecznie", o grożących tam niebezpieczeństwach. Mój ojciec zwrócił się o pomoc do księdza z naszej parafii, kiedy w trakcie rozładowywania statku z Afryki Południowej jednego z kolegów pogryzły pająki i inne robactwo uczepione skór zwierzęcych. Mój teść, który też był robotnikiem w .stoczni, został zraniony, gdy rulon stalowej blachy spadł mu na nogę. Po tym wypadku nie mógł wrócić do pracy. Sam również harowałem w dokach razem z ojcem - aż do chwili, gdy namówił mnie do nauki w szkole średniej i znalezienia sobie innego rodzaju zatrudnienia. Byłem zaskoczony faktem, że polski kardynał zna życie stoczniowych robotników. Po latach okazało się, że nie było w tym nic dziwnego. Przypadkiem odkryłem pierwszy artykuł Wojtyły, opublikowany w 1949 roku w „Tygodniku Powszechnym" - dotyczył współdziałania robotników i księży w dokach Marsylii. Chętnie porozmawiałbym dłużej z honorowym gościem wieczoru, ale musiałem zrobić miejsce innym. Za mną stała jeszcze długa kolejka. Kiedy odchodziłem, usłyszałem, jak jeden z księży przedstawia następną osobę z parafii. Starszą panią. - A to pani..., Eminencjo. Ugotowała pyzy. - To mówiąc, ksiądz wskazał na stół znajdujący się po drugiej stronie sali. Uginał się pod talerzami z polskimi potrawami. Dookoła rozchodził się ich zapach - kiełbas, kapusty i gołąbków - przywodzący wspomnienia z okresu dorastania w polskiej części Bostonu Południowego, przy Andrew Square, zanim moi rodzice przenieśli się do miejsca zwanego City Point. U naszego gościa specjalnego obraz ten także najwyraźniej przywołał zapachy z ojczyzny. - Polacy w Ameryce nie zapomnieli, jak gotować - powiedział kardynał Wojtyła. - Wszystko tu takie pyszne! Aż za dobre! - Poklepał się po brzuchu. - Kiedy wrócę do Krakowa, nie zmieszczę się w dawne ubrania. Wszyscy roześmieli się z żartu kardynała. On też się śmiał. Zaskoczył mnie po raz kolejny. Znani mi księża z Matki Boskiej Częstochowskiej i z innych parafii okazywali dużą powściągliwość i nie byli tak otwarci. W kontaktach z ludźmi, nawet z takimi, których dopiero poznał, człowiek ten swym pogodnym usposobieniem przypominał irlandzkiego księdza. Ktoś przyniósł dziecko do błogosławieństwa. Kardynał zajął się tym chętnie i z pewnością ruchów, jaką rzadko widywałem u innych kapłanów, dość nerwowo obchodzących się z niemowlakami. Kardynał Wojtyła wziął malca na ręce. Pociesznie zmieniając wyraz twarzy, sprawił, że dziecko się roześmiało. Widać było jego spontaniczność. Kardynał Cushing popatrzył na tę scenę z aprobatą, bo sam lubił śmiech i zakładał nawet zabawne papierowe kapelusiki. Polski kardynał zdawał się mieć podobne poczucie humoru i odznaczał się podobną pewnością siebie. Emanował też wewnętrznym spokojem. Nikogo nie zmuszał do pośpiechu. Rozmawiał z ludźmi, jak długo chcieli. Nie spoglądał im ponad ramieniem na innych czekających, jak wielu zwykło robić przy podobnych okazjach. A kiedy kończył z kimś pogawędkę, zaczynał następną, traktując nowego rozmówcę tak, jakby byli sami. Nie robił wrażenia człowieka, którego goni czas. Wydawał się zadowolony, że jest tu i teraz, na tej sali, w tej części świata. Zachowywał się swobodnie, jakby był członkiem naszej rodziny. Jako przyszły polityk, nadal niepewnie czujący się w podobnych sytuacjach, zdałem sobie sprawę, że mogę się od niego wiele nauczyć. „Tak, tak", „A skąd pani jest?", „Skąd pochodzi pańska rodzina?" -kardynał Wojtyła pytał poszczególne osoby z kolejki, które do niego podchodziły. „Kiedy tu przyjechali?", „Pisujecie do siebie?", „Czy kiedykolwiek odwiedziła pani potem ojczyznę?". Gdy ktoś napomykał, że ma rodzinę w Krakowie, oczy kardynała rozjaśniały się. „Czy może pan powtórzyć nazwisko?" - prosił, a potem dodawał: „A gdzie mieszkają pańscy krewni?". Nigdy nie zadawał tylko jednego pytania. Zawsze było ich kilka. Robił wrażenie wujka z Polski, od dawna nie widzącego rodziny, która wyemigrowała do Ameryki wiele lat wcześniej. „Ile ma lat?" - pytał, gdy ktoś przyprowadzał dziecko. Pochylał się nad maluchem: „Lubisz chodzić do szkoły?", „Pilnie się uczysz?". Wyprostowany, za chwilę zwracał się do rodziców: „Czy uczą je państwo polskiego? To dobrze, gdy dziecko zna ojczysty język. I wie, że Pan Bóg je kocha". Często w Bostonie Południowym miewamy gości z Irlandii, a w ich liczbie księży i nawet biskupów. Wiele osób nadal ma krewnych w dawnej ojczyźnie, dlatego odwiedzają się nawzajem. Pamiętam, że już po ceremonii prezentacji stanąłem z boku i myślałem o tym, w jak skrajnie innej sytuacji jest Polonia amerykańska. Ci ludzie nie mogli jeździć do rodzinnego kraju bez przeszkód. Nie wiedziałem, jakie obowiązują ich zasady przy pisaniu listów i wysyłaniu pieniędzy. Wielu Amerykanom polskiego pochodzenia dobrze się powodziło, ich obecna generacja na stałe wrosła w klasę średnią. Nie miałem pojęcia, czy mogą w jakiś sposób dzielić się tym, co mają, z rodzinami w komunistycznej Europie Wschodniej. Postanowiłem, że muszę się dowiedzieć, jak sobie z tym radzą. Przyjęcie trwało. Było dalekie od oficjalności, bardzo radosne, jak gdyby wszyscy naśladowali honorowego gościa. Orkiestra zaczęła grać polkę. Ludzie śmiali się. Dzieci biegały, kręcąc się dorosłym pod nogami. Bardziej przypominało to wesele niż bankiet wydawany na cześć kościelnego dygnitarza. Skorzystałem z okazji i porozmawiałem z moimi dawnymi sąsiadami. Przypomniałem im, że ubiegam się o miejsce w Kongresie stanowym. Niemniej przez cały czas zerkałem na polskiego kardynała. Zastanawiałem się, co myśli o Ameryce. Kiedy spotkanie dobiegło końca, goście wsiedli do samochodów i wrócili do | domów, żeby się wyspać przed kolejnym dniem pracy w wolnym kraju co wydawało się nam zupełnie naturalne. Jego życie musiało być zupełnie inne. Dorastał w czasie okupacji hitlerowskiej, a potem został księdzem w kraju pod rządami komunistów. Żałowałem, że nie udało mi się z nim dłużej porozmawiać, że nie zadałem mu więcej pytań. Zaintrygował mnie. Było w nim coś wyjątkowego. Nie miałem, oczywiście, pojęcia, że zasiądzie na Tronie Piotrowym. Po prostu chciałem go lepiej poznać. Nie wiedziałem też wtedy, ; że nadarzy mi się ku temu okazja. POLSKI PAPIEŻ W RZYMIE Uroczystość w Bostonie Południowym .Minęło niemal dziesięć lat. Słyszałem od czasu do czasu nazwisko kardynała Wojtyły, wspominane wśród bostońskiej Polonii, i okazjonalnie widywałem jego zdjęcia w gazetach polonijnych, ale nie przypominam sobie, by pisano o nim w polskiej prasie krajowej. To znaczy nie pisano do 16 października 1978 roku, kiedy cały świat usłyszał o Janie Pawle II, pierwszym papieżu-Polaku. Dowiedziałem się o tym z radia w samochodzie, kiedy wracałem do domu ze spotkania w ratuszu. Wiedziałem wystarczająco dużo, żeby natychmiast skierować wóz do polskiej dzielnicy w Bostonie Południowym. Wchodząc w skład stanowej legislatury, reprezentowałem właśnie tę część miasta, ale moje związki z nią sięgały głębiej w przeszłość. Urodziłem się w sąsiedztwie, na Boston Street, tuż za kościołem pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej i obok Polish American Citizens Club (klubu Polonii amerykańskiej), gdzie odbyły się zresztą moje chrzciny. Mieszkaliśmy tak blisko tego budynku, że matka podała mnie przez okno naszego domu ciotce, która już tam była i pomagała w organizacji przyjęcia. Wchodząc w świat polityki, nadal utrzymywałem więzi z młodych lat. W soboty miałem stałe dyżury w klubie Polonii. Ustawiałem stolik obok innych, przy których zbierano datki dla stowarzyszenia pomocy dla Polaków. Brałem udział w corocznych spotkaniach członków klubu i organizacji polskich kombatantów oraz w uroczystościach składania wieńców pod pomnikiem generała Tadeusza Kościuszki - polskiego patrioty i bohatera amerykańskiej wojny o niepodległość - w miejskim parku, Boston Public Garden. Tego wyjątkowego dnia, kiedy wjechałem do polskiej dzielnicy, szybko się zorientowałem, że ludzie już wiedzą! Wychodzili z domów, by dzielić się radością, chcieli być razem i jakoś to uczcić. Brakowało tu placu-rynku, na którym mogliby się zebrać, jak w Polsce, podążali więc ze wszystkich kierunków w stronę kościoła Matki Boskiej Częstochowskiej na Dorchester Avenue. Przed posągiem Najświętszej Panny leżała już masa bukietów z białych i czerwonych kwiatów - w polskich barwach narodowych. Kwiaty układano także wewnątrz kościoła, przed obrazem Czarnej Madonny. Wszedłem do kościoła, który szybko zapełniał się ludźmi. Wierni klękali i zaczynali się modlić. Starsze kobiety w chustkach na głowach odmawiały różaniec, a łzy szczęścia płynęły im po twarzach. Przyszło także bardzo wielu mężczyzn. W odróżnieniu od niektórych narodowości Polacy nie uważali, że religia to sprawa kobiet. Rozglądając się wokół, dostrzegłem wielu polityków, których widziałem po raz pierwszy w tej części miasta. Tamtego dnia - co jest zrozumiałe - każdy chciałby być Polakiem. Księża z tutejszej parafii szybko przystąpili do odprawiania mszy dziękczynnej. Ksiądz przypomniał nam w kazaniu o wizycie nowego papieża w Bostonie, kiedy był jeszcze kardynałem. Wróciłem myślami do tych kilku chwil, które wtedy z nim spędziłem, i ogromnego wrażenia, jakie na mnie zrobił. Najwyraźniej nie tylko ja tak uważałem. Ksiądz mówił także o historii Polski, pełnej bólu i cierpienia, tak podobnej do losów Kościoła katolickiego. Czasami jednak - stwierdził -zdarzają się chwile jak ta, gdy Bóg daje nam okazję do wyjątkowej radości i ożywia nadzieje. Kiedy nadszedł moment śpiewania pieśni, ludzie przyłączyli się do chóru z takim entuzjazmem, że dach kościoła niemal się unosił. Po mszy wierni wyszli na zewnątrz i zapełnili chodniki. Wyglądało na to, że nikt nie zamierza wracać do domu, nikt nie chce, żeby ten wieczór skończył się jak każdy inny. Rozumiejąc znaczenie tego szczególnego dnia dla parafian, księża otworzyli salę widowiskową w szkole św. Marii znajdującej się tuż obok, na rogu Boston Street. Przyniesiono kawę i ciastka. Nie przerwano świętowania. Moja córka Maureen jest teraz nauczycielką w szkole św. Marii. Mówi, że do dziś niektóre zakonnice i pracownicy szkoły wspominają tamten dzień, opowiadając o nim w taki sam sposób, w jaki kibice Red Sox odtwarzają zwycięstwo drużyny w 1967 roku. W obu przypadkach było to spełnieniem marzenia, które wydawało się nierealne. Bostoński policjant Paul Wolon i jego żona Magdalenę mieszkali na parterze dwupiętrowej kamienicy naprzeciw kościoła. Zaprosili mnie i innych na spontanicznie zorganizowane przyjęcie. Magdalenę otworzyła wielką puszkę polskiej szynki Krakus i zabrała się do robienia kanapek. Jej mąż częstował nas polskim piwem. Pamiętam, że mieszkająca z nimi matka Paula miała największą kolekcję porcelanowych figurek, jaką widziałem. Tamtego wieczora siedziałem w salonie, otoczony figurynkami i grupą jej przyjaciółek, które, jak ona, były imigrantkami w Ameryce. Odmawiała różaniec, podczas gdy z gramofonu rozlegała się polska muzyka. W chwili gdy spotkanie wydawało się zbliżać ku końcowi, przyszedł Joe Szep, prezes klubu Polonii amerykańskiej, i oznajmił, że w klubie właśnie zaczęła grać orkiestra. Wszyscy chętnie skorzystali z zaproszenia, nawet starsza pani Wolonowa i jej koleżanki-staruszki. Tamtej nocy piwo lało się strumieniami i do późna grali polscy muzycy. Wiele lat potem miałem okazję opowiedzieć Janowi Pawłowi II o wydarzeniach, jakie zaszły w Bostonie Południowym w dniu jego powołania na Tron Piotrowy. Figlarny uśmiech pojawił się na twarzy Ojca Świętego. Zwrócił się wtedy do mnie: - Powiedział mi pan, kiedy zaczęto świętować, ale nie dowiedziałem się, kiedy to się skończyło. PIERWSZA WIZYTA PAPIESKA W STANACH ZJEDNOCZONYCH Powrót do Bostonu. John Paul Superstar bierze miasto szturmem .Nasze drugie spotkanie odbyło się dziesięć lat później, w październiku 1979 roku. Kardynał Wojtyła był już papieżem, Janem Pawłem II. Zdobywał świat swoją otwartością, szczerą naturą, wolą porozumienia z katolikami i niekatolikami, którą wprowadzał w życie, podróżując po całej kuli ziemskiej. Świeżo wybrany papież zdążył już odbyć triumfalną wizytę w Polsce, gdzie komunistyczny rząd musiał położyć uszy po sobie i mógł jedynie patrzeć, jak miliony Polaków wychodzą na ulice i witają ukochanego syna narodu. A teraz przyjeżdżał do Stanów Zjednoczonych prosto z Irlandii, która przed nim nigdy jeszcze nie gościła Ojca Świętego. Magazyn „Time" zaczął nazywać go John Paul Superstar. Boston okazał się pierwszym przystankiem na amerykańskiej trasie papieża, w czasie której do miejsc jego pobytu przybywały tłumy. W trakcie jednodniowej wizyty papieża w Bostonie udało mi się zobaczyć z nim dwa razy. Pierwszy raz jako politykowi, drugi - jako parafianinowi. Od naszego ostatniego spotkania sześciokrotnie wygrywałem wybory na urząd publiczny. Byłem radnym miasta Bostonu, dlatego wszedłem w skład delegacji powitalnej złożonej z członków władz państwowych, religijnych i miejskich, która oczekiwała na przylot samolotu Aer Lingus „St. Patrick" na Międzynarodowym Lotnisku Logan. Kiedy Jan Paweł II ukazał się na stopniach schodów prowadzących z samolotu, natychmiast rozpoznałem w nim polskiego kardynała, którego spotkałem dziesięć lat wcześniej w sali parafialnej bostońskiego kościoła. Wtedy dostrzegłem w nim coś niezwykłego. Teraz otaczała go dodatkowo aura człowieka, który wie, że oczy wszystkich są na niego zwrócone i musi grać rolę, jakiej się od niego oczekuje. Patrzyłem, jak wolno schodzi po schodach, klęka i całuje płytę lotniska, a potem wstaje i wymienia serdeczności z komitetem powitalnym, poczynając od pierwszej damy Rosalynn Carter i kardynała Humberto Medeirosa, który przejął urząd arcybiskupa Bostonu po zmarłym kardynale Cushingu. Kiedy nadeszła moja kolej wymiany uścisku dłoni z papieżem i ucałowania pierścienia, zauważyłem, że choć poznał już zasadzki czyhające na człowieka o jego pozycji i wymagania przed nim stawiane, prawie się nie zmienił przez minione dziesięć lat. Nadal miał szczerą twarz i uśmiechał się tak samo ciepło. Wyglądał na trochę zmęczonego, prawdopodobnie na skutek wysiłku związanego z trzydniowym pobytem w Irlandii i sześciogodzinnym lotem. Było zrozumiałe, że w otoczeniu tłumu ludzi, kamer telewizyjnych i fotoreporterów nie emanował takim spokojem, jak w kościele św. Wojciecha, kiedy widziałem go po raz pierwszy. Chciałem mu coś powiedzieć, coś, co odnowiłoby więź między nami, jaka moim zdaniem powstała w dniu naszego poznania. Okazało się jednak, że nie był to odpowiedni po temu czas ani miejsce. Odbyła się krótka ceremonia powitalna. Żona prezydenta chwaliła wysiłki papieża polegające na „wyciąganiu ręki do świata", a potem nadeszła kolej na Ojca Świętego. Skromnie ocenił w przemówieniu swoje zasługi i wyraził żal, że nie może przyjąć wszystkich zaproszeń od „dostojników religijnych i świeckich, poszczególnych osób, rodzin i grup". „Chociaż nie jest możliwe - kontynuował - abym osobiście pozdrowił każdego mężczyznę i każdą kobietę, abym mógł uściskać każde dziecko, w którego oczach odbija się niewinność miłości - to jednak czuję się blisko każdego z was wszystkich i wszyscy jesteście w moich modlitwach"*. Sposób, w jaki to powiedział - i spojrzał w twarze zebranych - utwierdzał w przekonaniu, że to szczera prawda. Po zakończeniu uroczystości papież wsiadł do samochodu. Kawalkada pojazdów ruszyła w stronę Bostonu. Jechałem za nimi w autobusie * Dłuższe fragmenty papieskich homilii są cytowane za: Przemówienia i homilie Ojca Świętego Jana Pawła II, pod red. J. Poniewierskiego, Kraków 1997; G. Weigel, Świadek nadziei. Biografia papieża Jana Pawła II, Warszawa 2001; Jan Paweł II w Irlandii i Stanach Zjednoczonych. Przemówienia i homilie, Warszawa 1981; oraz za odpowiednimi numerami polskiej edycji ,JL'Osservatore Romano" - przyp. red. pełnym księży, prałatów i biskupów z całej Nowej Anglii. Mijając przedmieścia, widzieliśmy tłumy ludzi, którzy wyszli z domów, by zobaczyć energicznego młodego papieża z Polski. Stali na chodnikach w rzędach złożonych z pięciu do dziesięciu osób, machali rękami, wiwatowali, trzymali transparenty i plansze, śpiewali. Jakże różna była ta wizyta od tej sprzed dziesięciu lat - pomyślałem - kiedy witali go jedynie polscy parafianie. Opuściłem następny punkt wizyty - modlitwę w bostońskiej katedrze św. Krzyża, bo miałem wyznaczone „obowiązki" w miejscu następnego postoju. Jan Paweł II zamierzał odprawić mszę w Boston Common -najstarszym publicznym parku Ameryki. Zbudowano tam ogromny ołtarz, stojący naprzeciw ozdobionej złotą kopułą siedziby Centrum Rządowego Massachusetts. Papież poprosił - tak samo jak we wszystkich odwiedzanych dotychczas miejscach - by umożliwiono dostęp do jego osoby „wyjątkowym przyjaciołom" - niepełnosprawnym i chorym psychicznie. Moja żona, Kathy, ja i inni wierni z naszej parafii św. Augustyna zgłosiliśmy się na ochotnika, by wesprzeć ojca Thomasa McDonnella przy zajmowaniu się ludźmi kalekimi, pomagać im wysiadać z mikrobusów i autokarów, a także kierować na miejsca w pierwszych rzędach. Kiedy przyjechałem do parku, dwa miliony ludzi wypełniało go do granic możliwości. Był to największy tłum w historii Bostonu, zebrany w jednym miejscu. Sam nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Odnalazłem Kathy i pozostałych z mojej grupy, po czym przystąpiliśmy do pracy. W chwili gdy rozmieściliśmy już wszystkich, nadjechała papieska kolumna samochodów. Ludzie zaczęli wiwatować, ich głosy zlewały się i niby grom przetaczały pod szarym, pokrytym burzowymi chmurami niebem. Patrzyliśmy, jak limuzyna wioząca papieża wjeżdża na podziemny parking, gdzie ustawiono „dom na kółkach", w którym papież miał się przebrać do mszy. Okazało się, że papież pomyślał nie tylko o niepełnosprawnych, ale też o wolontariuszach pracujących przy tym ogromnym przedsięwzięciu. Chciał im podziękować. Na kilka minut przed rozpoczęciem mszy wezwano naszą grupę za kulisy. Uchyliła się kurtyna i wyszedł zza niej Jan Paweł II. Przeszedł wzdłuż szeregu ochotników, ściskał ręce, błogosławił. Zmęczenie i napięcie, które dostrzegłem na twarzy papieża na lotnisku, znikły. Ponownie uderzyła mnie swoboda, z jaką odnosił się do ludzi. Starał się każdemu coś powiedzieć, najczęściej były to słowa: „Dziękuję", „Wiem, że włożyliście w to masę pracy", „Doceniam wysiłek". I znowu robił wrażenie, jakby dysponował mnóstwem czasu i nigdzie się nie spieszył, choć po drugiej stronie zasłony czekały na niego dwa miliony ludzi. Gdy do mnie podszedł, ucałowałem pierścień. Tym razem skorzystałem z okazji, żeby go zagadnąć. - Jak dobrze, że znowu cię widzę, Ojcze Święty - powiedziałem. - Znowu? - wyglądał na zaskoczonego. - Spotkaliśmy się już w Bostonie w roku sześćdziesiątym dziewiątym. Papież uśmiechnął się i najwyraźniej przypomniał sobie. - Kościół Świętego Wojciecha... kardynał Cushing... Byłem pod wrażeniem jego znakomitej pamięci. Przedstawiłem mu Kathy. Papież pobłogosławił nas oboje, a potem ruszył dalej wzdłuż szpaleru ludzi, co jakiś czas zerkając na zachmurzone niebo. Kiedy skończył, przeszedł za zasłonę, a ja, Kathy i reszta dołączyliśmy do ludzi, którym pomagaliśmy zająć miejsca w pierwszych rzędach. Gdy papież zjawił się na podwyższeniu, powitały go gromkie owacje tłumu. Wypuszczono tysiące białych i czerwonych balonów, doskonale widocznych na tle ciemnego nieba. Chór zaczął śpiewać. Tuż przed nabożeństwem papież zbliżył się do niepełnosprawnych i udzielił im specjalnego błogosławieństwa. Ich twarze pojaśniały, unieśli głowy i wpatrywali się w niego. Niektórzy trzymali różańce, inni płakali, ale wszyscy wydawali się chłonąć ten właśnie moment, kiedy papież - ten papież - przyszedł do nich, bo wiedział, że wielu z nich nie mogłoby dostać się do niego. Podczas nabożeństwa ogromne wrażenie zrobiła na mnie precyzja ruchów papieża i specyficzna dramaturgia, jaką jej nadawał. Każdy, kto często chodzi do kościoła, wie, że księża mogą wydawać się przesiąknięci rutyną w celebrowaniu mszy, i to nie dlatego, że samo odprawianie nabożeństwa ma dla nich niewielkie znaczenie, ale ze względu na wyjątkowy sens wypowiadanych słów. Jednakże Jan Paweł II zdawał się łączyć wszystko - ruch i słowo - w jedno. Samo patrzenie na niego w czasie nabożeństwa ujmowało za serce. Ojciec Święty wygłosił homilię. Dla mnie i ludzi z mojej grupy najważniejsze były następujące słowa: „Pozdrawiam wszystkich Amerykanów, wszystkich bez wyjątku. Pragnę się spotkać z wami i powiedzieć wam wszystkim, kobiety i mężczyźni należący do wszystkich wyznań i wszystkich grup etnicznych, dzieci i młodzież, ojcowie i matki, chorzy i starzy - że Bóg was kocha, że Bóg obdarzył was, jako istoty ludzkie, godnością, której z niczym nie można porównać. Chcę powiedzieć każdemu z was, że papież jest waszym przyjacielem". Jego słowa wywołały kolejną burzę wiwatów, po czym wiele osób zaczęło skandować: „Niech żyje papież! Niech żyje papież!". Kiedy wrzawa ucichła i Ojciec Święty mógł kontynuować, złożył hołd dziejom Stanów Zjednoczonych - ale wezwał także do tworzenia „bardziej sprawiedliwej i ludzkiej przyszłości". Kiedy wypowiedział zdanie: „Pozdrawiam Amerykę, wspaniałą Amerykę!", tłum zareagował żywiołowym aplauzem i ponownie skandowano, tym razem po włosku: „ Viva U papa! Viva U papa!". Odczekał, aż ludzie ucichną, po czym znowu podjął przerwany wątek. Powtórzył: „głęboko ubolewam nad tym, że nie jestem w stanie przyjąć wszystkich zaproszeń, choć bardzo bym chciał ... udać się z duszpasterską wizytą do wszystkich tych miejsc". A potem zwrócił się do młodzieży, prosząc ją, by naśladowała Jezusa. Zakończył kazanie litanią, w której było słowo dla każdego: „Pójdźcie za Chrystusem, wy, którzy jesteście samotni, lub dopiero przygotowujecie się do małżeństwa! Pójdźcie za Chrystusem, młodzi i starzy! Pójdźcie za Chrystusem, wy, którzy jesteście chorzy lub obarczeni starością, którzy znosicie cierpienie i ból! Wy, którzy czujecie potrzebę uzdrowienia, potrzebę miłości, potrzebę przyjaciela - pójdźcie za Chrystusem! Do wszystkich was kieruję - w imieniu Chrystusa - wezwanie, zaproszenie, apel: «Pójdźcie i chodźcie za Mną!». Po to przybyłem do Ameryki i dlatego jestem dzisiaj wieczorem w Bostonie: aby wezwać was do pójścia za Chrystusem, aby wezwać was wszystkich i każdego z osobna do życia w Jego miłości - dzisiaj i na zawsze. Amen". Jedynie ulewa trochę popsuła ten dzień. Dzięki płóciennemu dachowi nad ołtarzem Ojciec Święty był osłonięty od deszczu, choć reszta z nas przemokła do suchej nitki. Ci, którzy mieli parasole, pootwierali je. Inni trzymali nad głowami płaszcze przeciwdeszczowe lub plastikowe płachty. Niektórzy, nie dysponujący żadną osłoną, wstawali i odchodzili. Razem z Kathy i pozostałymi wolontariuszami zwróciliśmy się z pytaniem do niepełnosprawnych powierzonych naszej opiece, czy ze względu na złą pogodę nie chcą się gdzieś schronić. - Żartuje pan! - odpowiedział mi bardzo młody człowiek. - To najwspanialsza rzecz, jaka mnie spotkała w życiu. - Zostaję tutaj - oświadczyła starsza kobieta. - Dlaczego niby miałabym stąd odchodzić? Nikt z nich nie chciał szukać schronienia przed ulewą i kiedy dziś o tym myślę, ich zachowanie wydaje mi się w pełni uzasadnione. Po tym, co ci ludzie przeszli w życiu, czym mogła być ulewa? Niepełnosprawni czy nie, znaleźli się bardzo blisko przedstawiciela Boga na ziemi - dlatego nie mieli zamiaru ulegać złej pogodzie. Gdy nadszedł czas komunii, przemoczeni, z dumą pokazywali niebieskie bilety, uprawniające ich do otrzymania sakramentu z rąk Ojca Świętego. A on poruszał się między nimi ostrożnie, z czułością. Przyjmowali komunię z zamkniętymi oczami, a po twarzach płynęły im krople deszczu i łzy. Msza dobiegła końca. Papież odjechał. Mimo to wszyscy czuliśmy się wyjątkowo, jakby otaczała nas szczególna aura. Byliśmy mokrzy, ale szczęśliwi - i czekało nas jeszcze mnóstwo pracy. Deszcz zmienił park w trzęsawisko. Koła ciężkich wózków inwalidzkich, zasilanych z akumulatorów, grzęzły w błocie. Nie mogliśmy ich pchać, dlatego niektóre dosłownie trzeba było wynieść spod ołtarza aż na ulicę, gdzie czekały autokary i mikrobusy. Nikt jednak nie narzekał. Dla nas wszystkich był to wielki dzień. Mieliśmy możliwość powitania Jana Pawła II w Bostonie i całej Ameryce. Nie SPUSZCZAJĄC zeń oczu Śladem jego dokonań, czując coraz większy podziw Potem zacząłem śledzić uważnie przebieg wizyty Jana Pawła II. Oglądałem w telewizji relacje, czytałem o tym w gazetach i magazynach. Z Bostonu udał się do Nowego Jorku i serca mieszkańców tej metropolii podbił nie tylko przesłaniem, jakie niósł, ale także poczuciem humoru. Kiedy Ed Koch przedstawiał mu się jako burmistrz tego miasta, Ojciec Święty powiedział mu: „Postaram się być przykładnym mieszkańcem". Żartował w obecności dwudziestu tysięcy młodych ludzi, którzy tłoczyli się w ogromnej sali koncertowej - Madison Square Garden, żeby go zobaczyć. Gdy skandowali „Janie Pawle Drugi, kochamy cię!", papież ujął mikrofon niczym piosenkarz rockowy i sam zaczął skandować: „Hesz, hesz, hesz, Jan Paweł Drugi was kocha też!". Na stadionie Yankee przypomniał stojącym tam ludziom (bo zabrakło miejsca, żeby usiąść): „Musimy odnaleźć prosty styl życia. ... Nie jest bowiem słuszne, by wysoki poziom życia w krajach bogatych opierał się na drenażu większej części zasobów energii i surowców, które mają służyć całej ludzkości". Dla kogoś, kto jak ja zapoznał się z katolickimi naukami społecznymi - w Providence College (Kolegium Opatrzności) studiowałem „wspaniały rozdział doktryny społecznej Kościoła", encyklikę papieża Leona XIII Rerum Novarum z 1891 roku - brzmiało to niczym muzyka dla uszu. Ta muzyka trwała, kiedy Jan Paweł II zwrócił się do Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych. Powtórzył słowa papieża Pawła VI wypowiedziane w trakcie jego wizyty w ONZ w 1965 roku: „Żadnych więcej wojen - nigdy więcej wojny". Nie było w tym nic nadzwyczajnego, papieże zawsze nawoływali do pokoju. Mówienie o nim nie było trudne w Stanach Zjednoczonych. Nie w smak mogło pójść poruszanie kwestii sprawiedliwości, ale Jan Paweł II wspomniał także o tym. Wezwał do zagwarantowania praw człowieka wszystkim ludziom, lecz na tym nie skończył. Poszedł dalej i wyjaśnił, na czym te prawa polegają, a wśród nich wymienił: „Prawo do życia, do wolności i bezpieczeństwa osobistego; prawo do wyżywienia, do odzienia, do mieszkania, do opieki zdrowotnej, do odpoczynku i rozrywki; prawo do wolności słowa, do nauki i kultury; prawo do wolności myśli, sumienia i wyznania; prawo do wyznawania własnej religii: indywidualnie lub zbiorowo, publicznie lub prywatnie; prawo do wyboru określonego stanu lub zawodu, do założenia rodziny przy zapewnieniu warunków koniecznych do rozwoju życia rodzinnego; prawo do własności i do pracy, do godziwych warunków pracy i sprawiedliwego wynagrodzenia za pracę; prawo do zebrań i do zrzeszania się; prawo do swobodnego poruszania się, do podróżowania wewnątrz i na zewnątrz kraju; prawo do narodowości i do miejsca zamieszkania; prawo do uczestnictwa w życiu politycznym i prawo do swobodnego wyboru ustroju politycznego państwa, do którego się przynależy". Politykom myślącym podobnie jak ja zarzucano, że są „zbyt konserwatywni" z powodu przeciwstawiania się aborcji, i „zbyt liberalni", bo chcą wydawać więcej na mieszkania komunalne, edukację i opiekę zdrowotną. Jan Paweł II wskazywał, że nie ma nic złego w tym, czy jest się „prawicowcem", czy „lewicowcem", najważniejsza jest bowiem właściwa postawa duchowa i moralna. Nie byłem jedyną osobą, która tak myślała. Ojciec Święty spotkał się w Waszyngtonie z prezydentem Jimmym Carterem, jednym z najbardziej religijnych i moralnych przywódców w historii Stanów Zjednoczonych. Po ponadgodzinnym spotkaniu obaj wyszli na murawę przed Białym Domem, by wygłosić krótkie oświadczenia dla mediów oraz zebranych tam kilku tysięcy ludzi. Jednakże prezydent poniechał czytania gotowej mowy i zamiast niej spontanicznie wyraził szacunek dla osoby papieża. Magazyn „Time" nazwał to „jednym z najbardziej wzruszających momentów jego prezydentury". Wiele lat później spytałem prezydenta Cartera o przebieg jego pierwszego spotkania z Janem Pawłem II. „Było niesamowite... niesamowite - odpowiedział. - Ten człowiek po prostu emanuje świętością, jest jakby otoczony aurą, która oddziałuje na każdego w czasie rozmowy z nim i zamiast rozumem, człowiek kieruje się sercem. Nie spotkałem się z czymś takim w całym życiu". To prawda, nikt nie spotkał wcześniej kogoś takiego jak ten papież -ani w Stanach Zjednoczonych, ani na całym świecie. Minęło kilka miesięcy. W Polsce zaczęły się wystąpienia robotników, których kulminacją był strajk w gdańskiej stoczni. Współdziałanie księży i robotników nabrało wyjątkowego znaczenia. Nad bramami i na budynkach stoczni powieszono ogromne portrety Ojca Świętego. Papież ich poparł. W kolejnych mowach używał raz po raz słowa „solidarność". A kiedy ostatecznie rząd się ugiął i zgodził na postulaty stoczniowców, przywódca strajkujących, nieznany wtedy elektryk Lech Wałęsa, podpisywał porozumienia długopisem ze zdjęciem Jana Pawła II. Śledząc tamte wydarzenia ze Stanów Zjednoczonych, czułem, że mój podziw dla papieża jeszcze bardziej wzrasta. To był „mój" papież: papież zwykłych ludzi, robotników. Papież, który nie wahał się postawić wszystkiego na jedną kartę. Dzień, w którym strzelano do Papieża Wszyscy pojęli, jak on wiele znaczy Kolejna wiadomość z nagłówków prasowych, która dotyczyła Jana Pawła II, była bolesna. Przyjaciel, profesor Bob Krim poprosił mnie wiosną 1981 roku o wygłoszenie wykładu w ramach prowadzonych przez niego zajęć z nauk politycznych w Roxbury Community College. Sama uczelnia, podobnie jak jej okolice, robiła wstrząsające wrażenie. Sale wykładowe i biura znajdowały się w kompleksie podniszczonych ceglanych budynków w części miasta do tej pory nie odbudowanej po zamieszkach na tle rasowym, które zaszły w Bostonie w latach sześćdziesiątych. Celem szkoły było uczenie „nietradycyjnych" studentów, rekrutujących się przede wszystkim spośród mniejszości narodowych, i starszych uczniów chcących podnieść kwalifikacje, co pomogłoby im w znalezieniu lepszej pracy i wspięciu się o szczebel wyżej na drabinie dobrobytu. Wszyscy słuchacze mojego wykładu okazali się czarni, większość z nich stanowili mężczyźni specjalizujący się w penitencjaryzmie. Wielu z nich walczyło w Wietnamie. Niektórzy pracowali jako strażnicy w aresztach i więzieniach. Kilku było bostońskimi policjantami. Uczenie ich sprawiało mi przyjemność, bo naukę traktowali z powagą i byli ciekawi świata. Leżały im na sercu sprawy miasta i problemy, z którymi borykali się ludzie mieszkający w ich sąsiedztwie. Pewnego ranka w maju 1981 roku przekonałem się, że nie ograniczają się tylko do tego. Tamtego dnia jeden ze studentów, policjant Bruce Halloway, trochę się spóźnił. Ale zamiast zająć miejsce z tyłu, skierował się na środek sali i przystanął obok rzędu ławek, jakby chciał coś powiedzieć. Zapytałem go, co robi. Pomyślałem, że może ktoś źle zaparkował i zablokował wyjazd lub uczynił coś podobnego. - Przepraszam, panie Flynn... - powiedział, nie kończąc zdania. - O co chodzi, Bruce? - spytałem. - Cóż - zaczął - chodzi o to, że moim zdaniem powinien się pan o czymś dowiedzieć... Podobnie jak reszta grupy. Ból malował mu się na twarzy. Byłem pewny, że ma złe wieści do przekazania. - O czym? - nalegałem. - No więc... więc... - Spuścił wzrok, potem popatrzył na kolegów i ostatecznie spojrzał na mnie. - Chodzi o papieża. Ktoś go zastrzelił. W chwili gdy to usłyszałem, miałem wrażenie, że wszystko odbywa się w zwolnionym tempie. Ludzie opowiadają, gdzie byli, kiedy zginął prezydent Kennedy. No cóż, ja pamiętam doskonale, gdzie byłem, kiedy strzelano do Jana Pawła II - i to nie dlatego, że dowiedziałem się o tym w opisany wyżej sposób, ale z powodu tego, co działo się potem. Na sali zapadła grobowa cisza. Rozmowy przerwano w pół słowa, ustał szelest kartek. Wszystkie głowy pochyliły się jak przy modlitwie -nie wiem, czy z szacunku dla Ojca Świętego, czy dla mnie, bo wiedzieli, że jestem gorliwym katolikiem. Pamiętam do dziś rzędy schylonych postaci, czarne oczy utkwione w podłodze. Nie wiem, ilu z nich było katolikami, moim zdaniem bardzo niewielu. Większość czarnych mieszkańców Bostonu, jakich znałem, to protestanci, zwłaszcza baptyści. Słyszałem też o takich, którzy przeszli na islam. Jednakże najwyraźniej to, jaką wiarę wyznawali, nie miało znaczenia. Wszyscy połączyli się w żalu. Ich milczenie zdawało się mówić: „Jeśli to stało się tobie, dotknęło także nas". Nikt nie wiedział, co powiedzieć ani co zrobić. Halloway stał przez chwilę nieruchomo, a potem wyszeptał: - Tak mi przykro. I zajął miejsce w końcowym rzędzie. Reszta klasy siedziała ze spuszczonym wzrokiem. Wrażenie, jakie na mnie uczynili, potęgował fakt, że nie byli to młodzi, naiwni, idealistyczni uczniowie. Oni widzieli wojnę i cierpienia w innych krajach, z ulic Bostonu znali biedę, morderstwa, gwałty, molestowanie dzieci. A teraz w ciszy okazywali szacunek Ojcu Świętemu. Milczenie trwało przez jakiś czas. Czułem, że chcieliby powiedzieć: „Nie wiemy, co począć. Co robią katolicy w takich sytuacjach?". Ja zaś nie dawałem im żadnych wskazówek. Byłem jak ogłuszony. Nie mogłem uwierzyć. Dzisiaj to, co wtedy pomyślałem, może wydawać się bezduszne: dobrze, rozumiem ludzi dokonujących zamachów na polityków. Mogę sobie wyobrazić szaleńca, który zabija Johna Kennedy'ego. Ale przywódcę religijnego? Papieża? Tego papieża? Dlaczego właśnie jego? Po tym, czego dokonał w tak krótkim czasie... Biorąc pod uwagę to wszystko, co usiłował zdziałać... W głowie miałem mętlik. Emocje aż we mnie kipiały. Nie byłem w stanie kontynuować zajęć. Słowa: „W porządku. Otwórzcie książki na stronie sto dwudziestej trzeciej. Porozmawiamy o procedurze sądowej", nie przeszłyby mi przez gardło. Szczęściem dla mnie i moich słuchaczy zjawił się opiekun grupy, Bob Krim. Bob zwiększył jeszcze różnorodność etniczno-religijną naszego grona, był bowiem żydowskim inteligentem z Nowego Jorku. Sądząc po wyrazie jego twarzy, już wiedział. Popatrzył na mnie, a potem na studentów i bardzo spokojnie powiedział: - Domyślam się, że słyszeliście wiadomość. Uważam, że w tych okolicznościach powinienem zawiesić dzisiejsze zajęcia. Ale zanim się rozejdziemy... może... niezależnie od wyznania... pomilczymy przez chwilę... pomodlimy się... za papieża... za Jana Pawła Drugiego, który w tak krótkim czasie poruszył serca tak wielu ludzi na całym świecie. Choć w sali panowało zupełne milczenie, cisza jakby się jeszcze pogłębiła. Stałem z pochyloną głową obok podwyższenia dla wykładowcy na środku sali. Bob zajął miejsce obok mnie. Studenci siedzieli. Miałem wrażenie, że ta chwila mogłaby trwać wiecznie. W końcu wziąłem się jakoś w karby i zwróciłem do nich. Gdybym tego nie zrobił, nie wiadomo jak długo bylibyśmy w sali wykładowej, bo tak ogromny szacunek żywiliśmy do papieża. - Dziękuję wam - powiedziałem. - Dziękuję za wrażliwość i szacunek. Miejmy nadzieję i módlmy się. Dopiero wtedy studenci ożywili się. Pakowali książki i zeszyty, wstawali i powoli wychodzili z sali. Dzięki Bogu papież wyzdrowiał. Gdyby tak się nie stało, z pewnością historia świata potoczyłaby się zupełnie inaczej. Ludzie do dziś się zastanawiają, co by było, gdyby Franklin Delano Roosevelt zginął w zamachu, Winston Churchill wpadł pod samochód na skrzyżowaniu ulic, a John Kennedy przeżył. Jestem wdzięczny Bogu, że nie musimy zadawać sobie takiego pytania dotyczącego Jana Pawła II. Jestem też wdzięczny za chwile, jakie przeżyłem w społecznym college'u w Rox-bury, gdzie ludzie różnych ras, o odmiennym pochodzeniu i odmiennej religii, instynktownie i spontanicznie złączyli się w okazywaniu szacunku Ojcu Świętemu - rozumieli i doceniali jego znaczenie dla świata. Prawie piętnaście lat później zapoznałem z tą historią Jana Pawła II. Siedzieliśmy razem w jego kabinie na pokładzie odrzutowca linii TWA, którym wracał do Rzymu po zakończonej sukcesem wizycie w Stanach Zjednoczonych w październiku 1995 roku. Zrelacjonowałem mu tamto zdarzenie, bo chciałem, żeby wiedział, jak bardzo jest kochany i szanowany przez Amerykanów od momentu, gdy zasiadł na Tronie Piotrowym. Ojciec Święty zajmował miejsce naprzeciw mnie w jednym z dwóch foteli znajdujących się w kabinie. Kiedy mówiłem, pochylił się do przodu, oparł głowę na dłoniach i zamknął oczy. Gdy skończyłem, otworzył je, popatrzył na mnie i powiedział: - Tamtego dnia Matka Boska ocaliła mi życie. TRZY SPOTKANIA W RZYMIE „Idziemy na mszę z papieżem" Kolejna okazja do spotkania z Janem Pawłem II nadarzyła mi się w maju 1985 roku, kiedy arcybiskup Bostonu, Bernard Law, został wyniesiony do godności kardynała. Byłem już wówczas burmistrzem Bostonu, dlatego przewodziłem delegacji miasta, która uczestniczyła w tej uroczystości. Dla mnie i mojej żony, Kathy, była to pierwsza wizyta w Wiecznym Mieście, toteż już sam wyjazd do Rzymu stał się dużym przeżyciem. Ale druga noc pobytu dostarczyła nam większych wrażeń. Zatrzymaliśmy się w Villa Taverna, rezydencji ambasadora amerykańskiego we Włoszech. Wówczas był nim Max Rabb. Zatelefonował do mnie przyjaciel, który również przyleciał z Bostonu - prałat Stanisław Sypek, ksiądz z kościoła św. Wojciecha, w którym w 1969 roku po raz pierwszy zobaczyłem kardynała Wojtyłę. - Czy możecie z Kathy spotkać się ze mną przed Bazyliką Świętego Piotra o szóstej jutro rano? - zapytał. - Oczywiście - odpowiedziałem. - Ale w jakim celu? - Pójdziemy na mszę z papieżem - powiedział i odłożył słuchawkę, zanim udało mi się zadać kolejne pytania. Wiedziałem, że prałat Sypek zna papieża, choć bardzo rzadko mówił o Ojcu Świętym, co z jednej strony wynikało ze skromności, z drugiej zaś z chęci chronienia prywatności papieża. Dopiero rankiem następnego dnia miałem się przekonać, jak bliska to była znajomość. O wyznaczonej godzinie stawiliśmy się z Kathy przed bazyliką. Wokół widać było tylko gołębie i zamiataczy ulic. Wkrótce pojawił się ksiądz Sypek. To postawny mężczyzna, już samym wyglądem budzący zaufanie, w czym jest bardzo podobny do Ojca Świętego. Przywitaliśmy się, po czym ksiądz poprowadził nas przez kolumnadę znajdującą się po prawej stronie bazyliki do Bramy Spiżowej Pałacu Apostolskiego. Wyszedł nam naprzeciw funkcjonariusz gwardii papieskiej. Ojciec Sypek powiedział mu coś po włosku. Zostaliśmy wpuszczeni. Szliśmy za księdzem po długich schodach do Sali Kementyńskiej, dotarliśmy do windy i wjechaliśmy na trzecie piętro. Potem przeszliśmy długim korytarzem wyłożonym marmurem. Wpatrywaliśmy się z Kathy w sklepienie, stare gobeliny i freski przedstawiające mapy. Oboje byliśmy przejęci tym, gdzie jesteśmy, a jeszcze bardziej tym, kogo mamy spotkać. Przed drzwiami apartamentów papieskich zatrzymał nas kolejny Szwajcar z gwardii. Po kilku słowach księdza Sytka wpuszczono nas do prywatnej biblioteki papieskiej. W ogromnym, jasnym, wysokim pokoju stały stoły i krzesła z ciemnego drewna oraz regały wypełnione kolekcją starych wydań Biblii i, jak mi się wydało, pełnym zbiorem encyklik wszystkich papieży. Na jednej ścianie zobaczyłem malowidło przedstawiające zmartwychwstanie Chrystusa. Na drugiej, po obu stronach biurka, widać było dwie rzeźby w drewnie. Po kilkuminutowym oczekiwaniu w bibliotece zjawiła się zakonnica, która zaprowadziła nas do prywatnej kaplicy papieskiej. Zaskoczyła mnie skromność wnętrza. Był to długi wąski pokój o jasnobrązowych ścianach, do którego światło wpadało przez witrażowy sufit. Na końcu znajdował się niewielki ołtarz, ozdobiony ustawioną przed nim wspaniałą złotą balustradą. Ścianę za ołtarzem wyłożono czerwonym marmurem. Na ścianie wisiał współczesny, wielki złoty krucyfiks. Tuż obok niego umieszczono niewielki obraz przedstawiający patronkę Polski, Matkę Boską Częstochowską. W kaplicy znajdowało się także kilka rzędów krzeseł z klęcznikami. Zbliżyliśmy się do nich, uklękliśmy, przeżegnaliśmy się i zaczęliśmy się modlić. Bliżej ołtarza, niecały metr od nas, znajdował się pojedynczy klęcznik. W pierwszej chwili uznałem, że położono na nim ornat, ale nagle materiał się poruszył i zobaczyłem, że to sam Jan Paweł II. Modlił się tak żarliwie, tak nisko pochylony, że nie zauważyłem go, gdy wchodziliśmy. Teraz jednak uniósł głowę, oparł łokcie o pulpit klęcznika i, zakrywszy twarz dłońmi, modlił się dalej. Pamiętałem go jako stosunkowo dużego, solidnie zbudowanego człowieka. Gdy się modlił, wydał mi się drobny. Jego ciało jakby skurczyło się, zwarło w sobie. Można by pomyśleć, że cierpiał, a on po prostu tak bardzo zatopił się w modlitwie. Pomyślałem, że próbuje wziąć na siebie choć trochę bólu Jezusa, usiłuje nieść jego krzyż. Patrzenie na Ojca Świętego było wyczerpującym przeżyciem, dlatego poczułem niemal ulgę, kiedy po pięciu czy dziesięciu minutach przeżegnał się, wstał z klęcznika i przeszedł do ołtarza, by odprawić nabożeństwo. Zjawiły się dwie polskie zakonnice z personelu papieskiego i ustawiły na ołtarzu ampułki z winem i wodą oraz przepiękny złoty kielich, a potem zajęły miejsca za nami. Sekretarz papieża, prałat Stanisław Dziwisz służył do mszy. Nabożeństwo było piękne i proste. Ojciec Święty odprawiał je po polsku. Jego baryton brzmiał czysto i wyraźnie. Poruszał się przy ołtarzu z precyzją i pewną swobodą, zarówno kiedy nalewał do kielicha wino i wodę, jak i wtedy, gdy go wycierał czy unosił do góry hostię. Podobnie jak w bostońskim parku, podkreślał ruchami głoszone Słowo Boże. Kiedy nadszedł czas udzielenia komunii, Ojciec Święty odszedł od ołtarza, zbliżył się do nas i położył nam hostie na językach. Gdy później rozmawiałem o tym z Kathy, okazało się, że oboje myśleliśmy wtedy to samo - żałowaliśmy, iż w chwili otrzymywania ciała Chrystusa z rąk jego namiestnika na ziemi nie mogą nas zobaczyć nasi rodzice, gorliwi katolicy. Po skończeniu mszy odprawianej po polsku Ojciec Święty powiedział po angielsku: „Idźcie, ofiara spełniona". Klęczeliśmy nadal, a on przeszedł obok nas i wyszedł z kaplicy, żeby zdjąć ornat. Po jego odejściu my także opuściliśmy kaplicę. Ojciec Sypek zaprowadził nas z powrotem do biblioteki. Kilka minut później zjawił się tam papież, ubrany w zwyczajową białą sutannę, z białą piuską na głowie. Od razu zbliżył się do księdza Sypka, objął go serdecznie, a potem obaj zaczęli się śmiać. Ożywieni, mówili po polsku jeden przez drugiego. Było jasne, że są starymi przyjaciółmi, którzy od dawna się nie widzieli. Śmiali się, dowcipkowali i nagle niemal jednocześnie przypomnieli sobie, że nie są sami. Spoważnieli. Ksiądz Sypek podprowadził do nas Ojca Świętego. Pokłoniliśmy się i ucałowaliśmy pierścień. - Goście z Bostonu. Witam, serdecznie witam - powiedział papież. Ojciec Sypek przedstawił mnie jako burmistrza Bostonu i Kathy jako moją żonę. Zwykle po takiej prezentacji to na mnie skupia się uwaga. Jednakże po wymianie ze mną uścisku dłoni Jan Paweł II zwrócił się do mojej żony. - Och, proszę pani. Pani mąż zajmuje bardzo ważne stanowisko. Podobnie jak papież. Ale niech pani w to nie wierzy. Pani praca jest znacznie ważniejsza. Przyszłość świata zależy od matek. To one wychowują potomstwo. To matki obdarzają nas pokojem i sprawiają, że czujemy się wolni. To was najbardziej potrzebujemy, jak Marii, matki Jezusa. Ksiądz Sypek i ja staliśmy po prostu i patrzyliśmy. Kathy była najważniejsza. Wiele lat później wiedziałem już, że takiego właśnie zachowania należy się spodziewać po Ojcu Świętym. Niezmiennie okazywał największą uwagę tym, którzy zwykle stali w cieniu. Dowiedziałem się, jak ważne są dla niego matki w ogólnym sensie, a zwłaszcza Maryja Dziewica. Przypadkiem odkryłem, że w czasach nauki założył w swoim mieście sodalicję mariańską, a potem, gdy już został papieżem, dodał do swego herbu literę M dla uczczenia Marii. Był też autorem encykliki Redemptoris Mater, w której umieścił Marię jako pierwszą, przed Piotrem i resztą apostołów, na „długiej liście wyznawców Pana". Osobiście wyznał mi, iż wierzy, że to Matka Boska uratowała go przed śmiercią od kuli zamachowca. Ale to wszystko miało dopiero nadejść. Wtedy, gdy w Watykanie mówił mojej żonie o ważnej roli kobiet, matek i Maryi, po raz pierwszy zdałem sobie z tego sprawę. Następnego dnia razem z żoną spotkaliśmy się z nim ponownie w Auli Pawła VI na specjalnej audiencji dla parafian nowych kardynałów z Bostonu i Nowego Jorku. To gigantyczne wnętrze, znajdujące się na terenie Watykanu, może pomieścić sześć tysięcy osób. Rzędy krzeseł wypełniają całą salę aż do miejsca, gdzie zbudowano podwyższenie, za którym wisi zasłona. Sufit jest przeszklony. Ogromne owalne witraże znajdują się na każdej ścianie. Aulę zapełniały delegacje z Bostonu i Nowego Jorku, rozlokowane po obu stronach środkowego przejścia między rzędami. Po kilku krótkich modlitwach Ojciec Święty zszedł z podwyższenia, żeby przywitać się z przewodniczącymi poszczególnych delegacji. W towarzystwie arcybiskupa O'Connora podszedł najpierw do nowojorczyków i przywitał się z Matildą Cuomo, żoną Mario Cuomo, który był wtedy gubernatorem, z Edem Kochem, burmistrzem Nowego Jorku, i pozostałymi najważniejszymi członkami delegacji. Potem, przy środkowym przejściu, oczekiwał już papieża arcybiskup Law, który przyprowadził go do nas. Arcybiskup przedstawił najpierw papieżowi swoją matkę i kilkoro członków rodziny. Potem rozpoczął prezentację reszty bostończyków. Zaczął ode mnie i Kathy. - Ojcze Święty - zagaił arcybiskup. - To moi przyjaciele... - Moi także - przerwał mu Jan Paweł II. - Burmistrz Bostonu i jego urocza żona. - Mówiąc to, papież zbliżył się do nas. Wymieniliśmy uściski dłoni. Arcybiskup Law wyglądał na zaskoczonego. Spoglądał to na papieża, to na mnie, to na moją żonę. - Byli u mnie wczoraj na mszy - wyjaśnił Ojciec Święty. - Odwrócił się do arcybiskupa, wziął go za rękę i podprowadził do Kathy. - A ta pani jest wielką przyjaciółką Matki Bożej. Następnego dnia, w sobotę, Ojciec Święty przewodniczył na stopniach Bazyliki św. Piotra ceremonii wyniesienia nowych kardynałów. Była to pierwsza w ostatnich czasach uroczystość mianowania kardynałów pod otwartym niebem, albowiem zabrakło pomieszczenia, które mogłoby pomieścić 28 kardynałów z otoczeniem i spore delegacje diecezji ze wszystkich stron świata. Nasze miejsca znajdowały się w pierwszym rzędzie składanych krzeseł, ustawionych na sagrato, tymczasowym podwyższeniu pokrytym dywanem, zbudowanym na schodach bazyliki. Mogliśmy stamtąd widzieć i słyszeć każdy szczegół uroczystości. W homilii, wygłoszonej z tronu ustawionego na szczycie schodów -czytaliśmy ją w tłumaczeniu - papież wezwał kilku nowych kardynałów: „idźcie między swoich braci «mądrymi jako wężowie, a prostymi jako gołębice»" (św. Mateusz 10:16)*. Przypomniał im też, że Jezus nawoływał apostołów: „Nie bójcież się ich tedy", „A nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, a dusze zabić nie mogą" i „Nie bójcież się tedy" (Mateusz 10:26, 28, 31). Jako że od niedawna pełniłem obowiązki burmistrza wielokulturowego miasta, uderzyło mnie podkreślanie przez Ojca Świętego „tajemnicy jedności i wielości Kościoła". Mówiąc zgromadzonym o nowych kardynałach, pochodzących z całego świata, oświadczył: „Skarby różnorodnych kultur przybywają do Kościoła rzymskokatolickiego poprzez ich przedstawicieli". Jego słowa sprawiły, że zastanowiłem się nad wyzwaniem, jakie stanowiło dla mnie zjednoczenie ludzi różnych kolorów skóry i różnego pochodzenia w mieście, * Wszystkie cytaty z Biblii w przekładzie ks. Jakóba Wujka - przyp. tłum. którym zarządzałem. Tymczasem przed otrzymaniem purpurowych kapeluszy kardynałowie położyli się na sagrato przed Ojcem Świętym. Potem gratulowali sobie nawzajem. Ten moment okazał się wyjątkowy dla papieża, jako że jednym z nowych purpuratów był jego dobry przyjaciel, arcybiskup Andrzej Maria Deskur, który miał wylew na kilka dni przed konklawe w 1978 roku. Po ceremonii Jan Paweł II witał się z przewodniczącymi delegacji ze wszystkich diecezji nowych kardynałów. Robił wrażenie wyjątkowo radosnego, uśmiechał się i machał ręką do każdego. Kiedy podszedł do mnie i Kathy, także się uśmiechnął i uścisnął nam dłonie. - Dziękuję za ofiarowanie Bostonowi kardynała Lawa - powiedziałem do Ojca Świętego. - Niech mi pan nie dziękuje - odpowiedział papież. - Niech pan po prostu będzie dla niego dobry. Kiedy zakończyło się oficjalne powitanie z delegacjami, zaczął podchodzić do innych ludzi znajdujących się na podwyższeniu. Patrzyłem, jak idzie wzdłuż pierwszego rzędu krzeseł. Podziwiałem jego sprawność fizyczną i energię, imponującą u kogoś, kto przeżył niemal śmiertelny postrzał. Obserwowałem go w tłumie, ale kątem oka zauważyłem znajomą postać czekającą na papieża. Była drobna, ubrana w biało-niebieski habit zakonnicy - Matka Teresa. Dzieliła ich niewielka odległość. Nie mogłem się zdecydować, na które z nich patrzeć. Zdecydowałem jednak skoncentrować się na papieżu. Szedł i pozdrawiał ludzi ustawionych w szeregu, ściskał dłonie, błogosławił - a za nim podążał tłumek fotoreporterów, cały czas pstrykających zdjęcia. Zanim dotarł do Matki Teresy, zatrzymał się... i spojrzał za siebie, na fotografów... im także skinął głową. Nie jestem pewny, ale zdawało mi się, że zaczekał jakby w ten sposób na fotoreporterów oraz operatorów kamer i dał im do zrozumienia, aby go wyminęli i zyskali dzięki temu sposobność uwiecznienia tego, co miało za chwilę nastąpić. A oni tak właśnie zrobili - fotoreporterzy i ludzie z telewizyjnymi kamerami przemieścili się błyskawicznie do przodu. Kiedy Ojciec Święty zbliżył się do Matki Teresy, mogli bez przeszkód przekazywać światu obraz obejmowania się dwojga tytanów Kościoła. Zrozumcie, proszę, co chcę powiedzieć. Było dla mnie jasne, że papież szczerze witał tę kobietę, którą wszyscy znamy jako żywą świętą. Wyraz jego twarzy, szeroki uśmiech, ciepło w oczach, sposób, w jaki objął maleńką albańską zakonnicę, świadczyły o wielkim szacunku, a nawet czci, jakie do niej żywił. Jednakże moim zdaniem Jan Paweł II w roli polityka świetnie pojmował znaczenie zdjęć i obrazu telewizyjnego jako środka komunikowania się ze światem. I odniósł w tym pełen sukces! Tamtego wieczora obraz matki Teresy i papieża pokazały włoskie stacje telewizyjne. Następnego dnia zdjęcia ukazały się w gazetach na całym świecie. Miałem okazję oglądać prawdziwego profesjonalistę w akcji. OFERTA PRACY Szansa reprezentowania mojego kraju w moim Kościele Minęło osiem pracowitych lat. Jan Paweł II nadal był najdynamiczniejszym, najbardziej otwartym i szczerym papieżem naszego wieku. Wyciągnął rękę do Żydów, stając się pierwszym papieżem, który odwiedził synagogę w Rzymie, zwaną Tempio. Złożył w Polsce dwie kolejne, triumfalne wizyty i nie przez przypadek widział upadek komunizmu oraz „Solidarność" zdobywającą uznanie. Coraz częściej krytykował materializm i powiększanie się przepaści pomiędzy bogatymi i biedakami. Nawoływał do przestrzegania praw człowieka i występował przeciwko wojnie, także tej w Zatoce Perskiej. W Stanach Zjednoczonych śledziłem każdy jego ruch i uważnie czytałem każde słowo. W tym czasie dwukrotnie jeszcze wybierano mnie na burmistrza Bostonu. Brałem też udział w prezydenckiej kampanii wyborczej - wspomagałem Billa Clintona, pierwszego od dwunastu lat prezydenta wyłonionego z Partii Demokratycznej. W marcu 1993 roku, w wigilię dnia św. Patryka, zatelefonował do mnie prezydent Clinton. Spytał, czy nie zechciałbym służyć ojczyźnie jako ambasador przy Watykanie. Nie od razu zdecydowałem się na jego propozycję, a to z kilku powodów. Po pierwsze, miałem pracę, o której zawsze marzyłem - byłem burmistrzem Bostonu. Po drugie, nie byłem pewny, czy chcę zostawić świat lokalnej, stanowej i krajowej polityki, który tak dobrze poznałem po 25 latach pracy. Zadawałem sobie pytanie, czy naprawdę chcę zaczynać od początku i uczyć się zupełnie mi nie znanej dyplomacji oraz polityki zagranicznej? Po trzecie, nie w pełni wiedziałem, jak moja rodzina zareaguje na wieść o opuszczeniu Bostonu i zamieszkaniu na kilka lat w Rzymie. Więcej jednak przemawiało za przyjęciem propozycji niż jej odrzuceniem. Po pierwsze, jednym z powodów był zaszczyt wiążący się z prośbą, bym reprezentował kraj przed władzami mojego Kościoła. Po drugie, propozycja stawiała przede mną prawdziwe wyzwanie. Po trzecie, żona i dzieci wyrazili zgodę. Uważali - jak się potem okazało, bardzo słusznie - że nowa praca stworzy warunki, dzięki którym będziemy mieli więcej czasu dla siebie, bo stanowisko burmistrza dużego miasta to funkcja wymagająca niemal dwudziestoczterogodzinnej dyspozycyjności. Po czwarte zgodziłem się, ponieważ ojciec i matka byliby ze mnie bardzo dumni. Tak naprawdę nigdy nie cieszyli się z obranej przeze mnie drogi kariery - najpierw jako zawodowego gracza w koszykówkę, a potem polityka. Wiedziałem jednak, że stanowisko ambasadora w Watykanie zyskałoby ich - żarliwych katolików - błogosławieństwo. Ostatecznym powodem, dla którego przyjąłem ofertę, była perspektywa bliższego poznania Jana Pawła II, człowieka fascynującego mnie z oddali. Zyskiwałem szansę obserwowania go z bliska w działaniu. ZŁOŻENIE LISTÓW UWIERZYTELNIAJĄCYCH Moje pierwsze oficjalne spotkanie - dostrzegam inne walory tego człowieka W lipcu 1993 roku, po zatwierdzeniu mojej kandydatury przez Senat Stanów Zjednoczonych i po kilkutygodniowym pobycie w Rzymie przedstawiłem Janowi Pawłowi II listy uwierzytelniające i zostałem przez niego zaakceptowany jako ambasador Stanów Zjednoczonych przy Stolicy Apostolskiej. Zwykle nowy ambasador czeka całe miesiące, zanim spotka się z papieżem. Ponieważ jednak Ojciec Święty planował wyjazd do Stanów Zjednoczonych na Światowy Dzień Młodzieży w Denver w stanie Kolorado, zostałem potraktowany wyjątkowo, nie mógłbym bowiem wziąć udziału w tej podróży bez oficjalnego uznania mnie za wysłannika mojego kraju do Watykanu. Był lipiec, dlatego papież przebywał w Castel Gandolfo, swojej letniej rezydencji, oddalonej o pół godziny jazdy od Rzymu. Rankiem w dniu ceremonii dwóch gentiluomini del Santo Padre (specjalnych wysłanników papieskich) przyjechało do rezydencji ambasadora amerykańskiego - Yilla Richardson - na rzymskim wzgórzu Gianicolo, by eskortować mnie na spotkanie z Ojcem Świętym. Jednym z nich okazał się Joe Hagen, wtedy kierujący Assumption College (Kolegium Wniebowstąpienia Matki Boskiej) w Worcester w stanie Massachusetts. Drugi był bratankiem papieża Piusa XII. Obaj w wizytowych strojach -białych muszkach i frakach. Ja także podobnie się ubrałem - tyle, że najpierw musiałem stoczyć walkę z wykrochmaloną koszulą i prosić Kathy o pomoc w zawiązaniu białej muszki, białej szarfy wokół pasa i włożeniu fraka. Kiedy schodziłem po spiralnych schodach do foyer, gdzie Kathy czekała już na mnie z dziećmi, pomyślałem, że zupełnie nieźle się prezentuję - ale jedna z córek szybko sprowadziła mnie na ziemię, wołając: „Hej, patrzcie, tatko wbił się w małpi garnitur". Popatrzyłem na żonę i córki. Wyglądały prześlicznie. Kathy włożyła długą czarną koronkową suknię i woalkę, a dziewczęta miały na sobie spódnice do kostek i białe bluzki zapinane pod szyję, z długimi rękawami. Byliśmy gotowi do wyjścia, ale pojawił się niewielki problem. Mimo że przebywaliśmy w Rzymie dopiero od kilku tygodni, krewni i przyjaciele z Bostonu już zaczęli nas odwiedzać. W trakcie takich wizyt zatrzymywali się oczywiście w naszej rezydencji. Mieszkała u nas wtedy Ginny Tomassini Lane, bliska przyjaciółka rodziny - katoliczka, matka trzech synów, nauczycielka w państwowej szkole w Bostonie. Wiedząc, jak wiele znaczyłoby dla niej spotkanie z papieżem, obiecałem, że zorientuję się, czy nie można jej będzie tego dnia jakoś „przemycić". I oto Ginny schodziła po schodach, w czarnej jedwabnej sukni, z szalem na włosach. Widać było, że jest zdenerwowana. - Ray, jesteś pewny, że mogę? - spytała. - Nie chcę, żebyś miał przeze mnie kłopoty albo zrobił coś niewłaściwego. - Nie ma sprawy, Ginny - odpowiedziałem konfidencjonalnie. -Papież uwielbia poznawać ludzi. Im więcej, tym lepiej. Nie martw się. Nie powiedziałem jej, że to nie o papieża się martwię - niektórzy urzędnicy z Departamentu Stanu i Stolicy Apostolskiej przedkładali protokół dyplomatyczny ponad człowieka. W „słonecznym pokoju Nan-cy Reagan" - nazwanym tak ku czci byłej Pierwszej Damy przez poprzedniego, republikańskiego ambasadora, który dobudował tę część gmachu przed wizytą prezydenckiej pary - czekała już na nas Mirella Giacolone, sekretarz protokołu w ambasadzie amerykańskiej przy Stolicy Apostolskiej. Mirella miała sprawdzić po raz ostatni, czy wszystko jest w porządku, zanim wyjedziemy do Castel Gandolfo. Coraz bardziej lubiłem Mirellę i naprawdę doceniałem pracę, jaką wykonywała dla ambasady, ale tego dnia musiałem uciec się wobec niej do pewnej sztuczki. - Julie - zwróciłem się do najstarszej córki - zabierz Ginny i razem poczekajcie w samochodzie. Posadź ją przy oknie od ulicy i sama usiądź obok. Córka spojrzała na mnie trochę zdziwiona, ale - jak wszystkie moje dzieci, które wychowały się w świecie bostońskiej polityki i często musiały unikać nieprzyjaznych miejscowych dziennikarzy - przyzwyczaiła się już do moich różnych wybiegów. Gdy tylko Julia i Ginny wyszły, reszta naszej gromadki udała się do „słonecznego pokoju Nancy Reagan". - Julia niezbyt dobrze się czuje - poinformowałem Mirellę. - Czeka w samochodzie. Po sprawdzeniu, czy jesteśmy odpowiednio ubrani na spotkanie z Ojcem Świętym, Mirella przeszła z nami do frontowych drzwi ambasady, jak się tego spodziewałem. Na tylnym siedzeniu czarnego cadillaca widać było tylko Julie, bo Ginny się za nią schowała. Spod rezydencji wyruszyła kawalkada złożona z pięciu samochodów. W pierwszym jechali carabinieri, ubrani po cywilnemu funkcjonariusze żandarmerii. Ich wóz miał syrenę i włączonego, migającego „koguta". Siedzący obok kierowcy agent trzymał w ręku „lizak" i torował nam drogę, zmuszając inne samochody do zjechania na pobocze i zrobienia przejazdu. W drugim siedziałem ja z eskortą. W trzecim, tuż za nami, trzej escortas z antyterrorystycznego oddziału policji, uzbrojeni w karabiny maszynowe. W czwartym była Kathy, nasze cztery córki i Ginny. Kolumnę zamykał wóz z rzymskimi policjantami po cywilnemu. Pogoda była jak na zamówienie - piękny dzień, ani jednej chmury na niebie. Jadąc autostradą poza Rzymem, mijaliśmy niewielkie miasteczka z otynkowanymi domami i dachami z czerwonych dachówek. Niemal wszystkie skupiały się wokół kościołów, wyglądały na przyczepione do zboczy wzgórz. Kościoły stanowiły najwyraźniej centrum życia społecznego. Przypominało mi to Boston Południowy, gdzie wiele dwupiętrowych kamienic i małych domków-bliźniaków otaczało kościoły parafialne. Po półgodzinie zjechaliśmy na krętą drogę wiodącą do Castel Gandolfo, małego turystycznego ośrodka położonego wysoko na Wzgórzach Albańskich. Osada składała się z głównej ulicy, przy której pełno było sklepów z pamiątkami i restauracyjek. Prowadziła do placu - Piazza Giuseppe Mazzini - z fontanną pośrodku i licznymi kawiarniami. Syreny, błyskające światła oraz chorągiewki Stanów Zjednoczonych i Watykanu, umieszczone na maskach samochodów, wzbudzały powszechną uwagę. Zarówno turyści, jak i miejscowi przystawali i patrzyli za nami. Gdy nasza kawalkada przemieszczała się wzdłuż chodników i wjechała na plac, czułem się jak generał Mark Clark wyzwalający Włochy. Sądziłem, że rezydencja papieża znajduje się gdzieś poza miasteczkiem, ale oto okazało się, że umiejscowiono jaw samym centrum. Była to duża willa stanowiąca jeden z boków placu. Z zewnątrz nie robiła zbyt wielkiego wrażenia - otynkowana, kryta dachówkami, o wysokości trzech lub czterech pięter, przewyższała sąsiednie budynki jedynie o dwa poziomy. We frontowej ścianie znajdowała się duża drewniana brama. Joe Hagen powiedział mi, że latem w środy i niedziele papież wychodzi na balkon, by pobłogosławić tłum zebrany na dole, na placu. Kiedy podjeżdżaliśmy do rezydencji, wrota bramy otworzyły się, a samochody wjechały na wewnętrzny dziedziniec. Limuzyna, w której siedziałem, zatrzymała się obok wysokich schodów prowadzących do głównego wejścia. Gentiluomini wysiedli i stanęli po obu moich stronach, kiedy ja także znalazłem się na dziedzińcu. Na komendę: Atten-zione! (Baczność!), wydaną przez dowódcę Gwardii Szwajcarskiej, gwardziści ubrani w kolorowe uniformy w pomarańczowo-czarno-czerwone pasy jedną ręką zaprezentowali broń - halabardy, drugą zaś wyciągnęli przed siebie w salucie. Włoski ksiądz mówiący perfekcyjną angielszczyzną wyszedł naprzeciw mnie i przedstawił prałata Dino Monduzziego, prefekta domu papieskiego. Poznałem go potem dość dobrze i przekonałem się, że jego szorstki sposób bycia i rodzaj niecierpliwości wynikały z troski o to, by harmonogram zajęć papieża „był realizowany jak w zegarku"; w gruncie rzeczy okazał się człowiekiem o złotym sercu. Tamtego dnia musiałem jednak przechytrzyć jakoś prałata Monduzziego, żeby wprowadzić dodatkową osobę na spotkanie z Ojcem Świętym. Odbyliśmy krótką rozmowę, co nie było łatwe, jego angielski okazał się bowiem równie słabiutki jak mój włoski. Tymczasem Kathy, Ginny i moje cztery córki wysiadły z samochodu i dołączyły do nas. Prałat przywitał się z każdą uściskiem dłoni, a potem spojrzał na niewielką listę, którą trzymał w lewym ręku. Nie jestem pewny, ale najprawdopodobniej było na niej napisane: „Amerykański ambasador Raymond L. Flynn z żoną Catherine i czterema córkami: Julie, Nancy, Katie i Maureen". Kiedy czytał, na jego twarzy pojawił się wyraz lekkiego zdumienia. Czyżby ktoś się pomylił? Kim jest ta kobieta - trochę za stara na córkę, a za młoda na teściową? Popatrzył na nas i zadał pytanie po włosku. Ponieważ jednak reszta rodziny Flynnów nie mówiła wtedy lepiej ode mnie w tym języku, bariera językowa uniemożliwiła wyjaśnienie - nawet gdybyśmy chcieli - dlaczego jest nas więcej niż podano na liście. Prałat Monduzzi najwyraźniej postanowił nie zgłębiać tej tajemnicy. Wzruszył ramionami, odwrócił się i poprowadził nas w górę schodów, do budynku. W środku szliśmy za nim długim korytarzem. Willa przypominała „wiejską" wersję Pałacu Apostolskiego - freski pokrywały sufity, na ścianach wisiały gobeliny i obrazy. Szedłem z Kathy, a Ginny i dziewczęta za nami, szepcząc między sobą, żeby zwrócić uwagę na to lub tamto. Prałat Monduzzi wprowadził nas do pięknie umeblowanego pokoju o ogromnych oknach, z których roztaczał się zapierający dech w piersiach widok na jezioro Albano. Potem zostawił nas samych na kilka minut, prawdopodobnie po to, żebyśmy mogli spokojnie zebrać myśli. Byłem pod ogromnym wrażeniem doskonałej organizacji - nic nie działo się w pośpiechu. Czekaliśmy na spotkanie z Ojcem Świętym. Po kilku minutach prałat Monduzzi zjawił się ponownie w drzwiach. - Panie Ambasadorze! Piace conoscerla. Viene con me* - powiedział, dając znak, żebym za nim poszedł. Skinąłem do Kathy, Ginny oraz córek i przeszedłem do innego pokoju, chyba jeszcze ładniejszego niż poprzedni. Zauważyłem lunetę w oknie skierowaną na jezioro, biurko w odległym rogu z postawionym na nim krucyfiksem. Dopiero wtedy zobaczyłem papieża. Stał za biurkiem. Na białej sutannie miał czerwono-złoty ornat. Ojciec Święty uśmiechnął się, wyszedł zza biurka i ruszył w moją stronę, żeby się przywitać, czym zmusił mnie do podjęcia pierwszej decyzji w roli ambasadora Stanów Zjednoczonych przy Stolicy Apostolskiej. „Kiedy spotkasz papieża - instruowano mnie w Departamencie Stanu - po prostu uściśnij mu dłoń prawą ręką, a w lewej trzymaj dokumenty. Tak postępujemy w przypadku wszystkich głów państw". Spotkaliśmy się z Janem Pawłem II na środku pokoju, a ja instynktownie zignorowałem otrzymane instrukcje. To nie jest przecież żaden przywódca państwa, pomyślałem. To namiestnik Chrystusa, następca św. Piotra. Pokłoniłem się i pocałowałem pierścień. - Panie ambasadorze - powiedział papież, uśmiechając się szeroko, choć z zamkniętymi ustami. Ten uśmiech będę często widywał przez następne kilka lat. Potem zaś, wykazując się nadzwyczajną pamięcią, a może dzięki zapobiegliwości papieskich urzędników - albo i jedno, * Piace... - wl. - Miło mi pana poznać. Proszę za mną - przyp. tłum. i drugie - dodał: - Z Bostonu. Burmistrz deszczowego miasta. Miło znowu pana widzieć. Wymieniliśmy uścisk dłoni, w czasie którego położył drugą rękę na wierzchu mojej i nadal uśmiechał się, dzięki czemu każdy natychmiast czuł się swobodnie. W tej samej chwili otworzyły się drzwi w przeciwległej ścianie pokoju. Do środka weszli fotograf i operator kamery z Tele Pace, watykańskiej stacji telewizyjnej, a z nimi prałat Monduzzi. Papież puścił moje dłonie, obrócił się lekko w stronę kamery i aparatu fotograficznego. Wszystkie szczegóły były perfekcyjnie wyreżyserowane. Pomyślałem, że ci mężczyźni to prawdziwi profesjonaliści. Wręczyłem papieżowi dokumenty. Wziął je ode mnie tak, by kamerzysta i fotograf mogli to uwiecznić. Potem przekazał je prałatowi, który odłożył pakiet na biurko. Robienie zdjęć nie trwało dłużej niż czterdzieści sekund. Ekipa wyszła razem z Monduzzim, a Ojciec Święty wziął mnie pod rękę i podprowadził do biurka. Dotknął oparcia jednego z dwóch krzeseł obitych czerwonym pluszem, zdobionym wzorem złotych liści, dając mi do zrozumienia, żebym usiadł. Obszedł biurko i sam zajął za nim miejsce. Przesunął moje listy uwierzytelniające na środek blatu. - Jak się miewa mój przyjaciel, kardynał Law? - zapytał. Odpowiedziałem, że kardynał ma się dobrze i że to on właśnie zorganizował mi przed tygodniem uroczyste powitanie w Rzymie, w którym wzięli udział kardynał Sodano, arcybiskup Tauran, prałaci Jim Harvey i Giovanni Battista Re oraz inni dostojnicy watykańscy. - Dba o przyjaciół z Bostonu - papież roześmiał się. - Bardzo dobrze pamiętam to miasto. Kościół Świętego Wojciecha. I Harvard. I mszę w środku miasta w strugach deszczu. I jak pan przyjechał do Rzymu, kiedy pański przyjaciel został kardynałem. Byłem pod wrażeniem. Papież wymienił wszystkie okazje, przy których się spotkaliśmy. Teraz wiem już na pewno, że nie musiał o nich pamiętać i dopiero przed moją wizytą przypomnieli mu o nich watykańscy urzędnicy. Niemniej udzieliła mi się natychmiast swoboda, z jaką opowiadał o tych szczegółach. Ojciec Święty zapytał, czy moja rodzina zamieszkała ze mną w Rzymie, co robiliśmy i gdzie byliśmy podczas tych paru dni, jakie minęły od przyjazdu. A potem dotknął dokumentów, które mu przekazałem, i innych, jakie miał dać mnie, i powiedział: - Mamy jednak sporo pracy, prawda? Świat wygląda dziś zupełnie inaczej - mówił, rozpoczynając „roboczą" część naszego spotkania. - Choć Wschód i Zachód nie są już tak wrogie, nadal oddziela je wojna, ubóstwo i brak wolności. W Europie Wschodniej odradza się wiele państw... choć nie jest to łatwe - komentował sytuację na Bałkanach. -Można czasami odnieść wrażenie, że na Bliskim Wschodzie sprawy mają się trochę lepiej. Czasami wygląda na to, że wszystko się cofa. Martwi nas bardzo przyszłość Libanu. Bardzo martwi - powtórzył. -Wiele tam cierpienia. Wiele bólu. Ludzie na Bliskim Wschodzie powinni żyć w pokoju i wyznawać swobodnie swoją religię. Kiedy nadeszła moja kolej, zacząłem od sprawy ustanowienia przez Stolicę Apostolską pełnych stosunków dyplomatycznych z Izraelem. Przekazałem papieżowi, że zarówno prezydent Clinton, jak i sekretarz stanu Christopher podnieśli ten temat w ostatniej rozmowie ze mną - podobnie jak kardynał Law z Bostonu i kardynał O'Connor z Nowego Jorku. A potem wygłosiłem przygotowaną zawczasu oficjalną „mówkę": - Uważamy, że stosunki między Kościołem a Izraelem przysłużą się procesowi pokojowemu, że pomogą także obu wyznaniom judaizmowi i chrześcijaństwu w Stanach Zjednoczonych i wpłyną na zmniejszenie antysemityzmu zarówno w Ameryce, jak i na całym świecie. W tej sprawie, Ojcze Święty, zrobiłeś przecież już tak wiele. Papież pokiwał głową. Nie w pełni wiedziałem, czy oznacza to, że się ze mną zgadza, czy też potwierdza, że zrozumiał mój punkt widzenia. - Są inne sprawy - powiedział po chwili. - Inne sprawy. Nie byłem pewny, co miał na myśli - czy chodziło mu o szczegóły, które muszą zostać dopracowane, a które dotyczyły własności i wykorzystania świętych miejsc w Izraelu, czy też mówił o rzeczach bardziej ogólnych. Poinformowano mnie wcześniej, że w kurii istnieje rozłam w tej kwestii: „stara gwardia" usiłowała opóźnić proces nawiązania pełnych stosunków dyplomatycznych z państwem żydowskim, a reszta - w tej liczbie i papież - dążyła do jak najszybszego załatwienia sprawy. - Tak jak w każdych negocjacjach - mówił dalej papież, kompletnie mnie zaskakując - potężny zawsze musi ustąpić słabszemu, jeśli jakaś sprawiedliwość ma być osiągnięta. Wpatrywałem się uważnie w Ojca Świętego. Nie miałem pojęcia, czy dobrze go pojmuję - czy aby nie przekręcił trochę treści tej zasady? Przecież to słabszy zawsze musi ustępować silniejszemu. Słyszałem jedynie o takiej formule. Ale on patrzył na mnie równie bacznie. Ściągnął usta i pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć: „Dobrze słyszałeś, ambasadorze. Silny musi ustąpić". Skoro udzielona mi lekcja została zrozumiana, zmienił temat. - Porozmawiajmy o Irlandii i problemach między południem i północą kraju. Ma pan w tym rozeznanie. Kardynał Dały zdradził mi, że był tam pan razem z kardynałem Lawem. Czy sprawy idą tam pomyślnie i w dobrym kierunku? Odpowiedziałem, że osiągnięte niedawno porozumienie z przywódcą Sinn Fein, Gerrym Adamsem, stanowiło dowód, iż administracja Clintona chce zaangażować się mocniej w proces pokojowy w Irlandii. - Mam nadzieję, że tak właśnie jest - powiedział Ojciec Święty. -Nie wolno nam także zapominać o Afryce. - Papież pamiętał o wszystkich miejscach, gdzie występowały jakieś problemy. - Jest tam wielu ludzi i wiele cierpienia. Każdy kraj to bardzo skomplikowana sprawa, ale nie powinno to być dla nas pretekstem do wycofania się. Zgodnie z otrzymanymi instrukcjami wtrąciłem, że rząd Clintona niepokoi się sytuacją w Somalii. Papież mówił dalej, a z jego słów i wybieranych tematów mogłem się zorientować, jakie - jego zdaniem -są najważniejsze problemy, z którymi musi się borykać nasza planeta. Stwierdził, że wolność wyznania jest oczywiście bardzo ważna dla niego i dla Kościoła, co dotyczy zwłaszcza Dalekiego Wschodu. Nie wymienił nazwy jakiegoś konkretnego państwa, ale wiedziałem z odpraw w Waszyngtonie i Rzymie, że Timor Wschodni, Indonezja, Wietnam, a zwłaszcza Chiny są na czele tej listy. W którymś momencie naszej rozmowy otworzyły się drzwi i ponownie zjawił się w nich prałat Monduzzi. Zastanawiałem się, czy został wezwany, czy czasem Ojciec Święty nie nacisnął jakiegoś sekretnego guzika, by dać znać, że pora kończyć nasze spotkanie. Najwyraźniej jednak były to nietrafne domysły, bo papież pokręcił głową, jakby mówił „Wszystko w porządku, proszę nas zostawić samych". Prałat wycofał się, zamykając za sobą drzwi, a my wróciliśmy do dyskusji. - Ojcze Święty - zapytałem - które z miejsc na świecie sprawia najwięcej problemów? - Najwięcej? - powtórzył za mną, jakby w myślach dokonywał klasyfikacji. - Nie mogę powiedzieć „najwięcej". Niemniej południowy Sudan bardzo mnie martwi. Żadnych zasad. Żadnych praw. Jedynie chaos. Ludzie cierpią... umierają. Wielu w imię Chrystusa. Muszą wybierać między wiarą a pożywieniem dla siebie i swoich rodzin. I wielu wybiera wiarę. Męczennicy... Współcześni męczennicy. Ale nikt o nich nie wie. Pokiwał głową i westchnął. Na jego twarzy malował się smutek. Z doświadczenia wiem, że rozmowy pomiędzy „najwyższymi dostojnikami" w Stanach Zjednoczonych rzadko przeradzają się w konkretną dyskusję. Na ogół chodzi jedynie o odbycie spotkania, na którym przedstawia się punkty zgodne i sporne, a dalsze postępowanie jest już zawczasu opracowane przez odpowiednie służby. Z Ojcem Świętym wszystko wyglądało inaczej. Nasza rozmowa była szczera, słowa płynęły z serca. Omawialiśmy sprawy naprawdę ważne. Mógłbym tak z nim gawędzić bez końca, wiedziałem jednak, że poruszyliśmy już większość spraw i czas audiencji dobiegał końca. Niemniej chciałem powiedzieć mu jeszcze o jednym. - Ojcze Święty, proszę nie mieć mi tego za złe, ale chciałbym o czymś opowiedzieć - zacząłem. - Kiedy byłem małym chłopcem, rodzice mieli w domu ołtarzyk... w rogu kuchni... poświęcony Matce Boskiej Fatimskiej. Co wieczór po obiedzie zbieraliśmy się przed nim wszyscy i odmawialiśmy różaniec razem z kardynałem Cushingiem, który miał wtedy o godzinie dziewiętnastej audycję radiową. Modliliśmy się do Matki Boskiej Fatimskiej o nawrócenie Rosji, o koniec komunizmu i o pokój dla świata. Jan Paweł II przyglądał mi się uważnie. - Ojcze Święty - kontynuowałem - chcę tylko powiedzieć, że moim zdaniem jesteś właśnie tą jedyną osobą, która sprawia, że modlitwy się spełniają. Twarz papieża wyrażała powagę, ale nagle zagościł na niej uśmiech. - Panie ambasadorze - odezwał się - myślę, że to Najświętsza Panienka spełniła prośby zawarte w modlitwach pańskiej rodziny. Zadziwiające, w jaki sposób połączył wdzięczność z pokorą, ale nie poprzestał na tym. - Dziś znacznie więcej ludzi cieszy się wolnością, jaką od dawna macie w Stanach Zjednoczonych - mówił. - Ale potrzeba czegoś więcej niż tylko wolności. Wolności nie można zmarnować. Ona wymaga prawdy... wymaga odpowiedzialności za to, co jest właściwe, za świętość ludzkiego życia i poszanowanie godności człowieka. Niesamowite, pomyślałem. Cóż za niezwykły sposób zachowania, cóż za umysł! Najpierw przyjmuje moje pochwały za to, czego tak wspaniale dokonał. A potem łagodnie, ale stanowczo daje mi do zrozumienia, że zostało jeszcze bardzo wiele do zrobienia - zwłaszcza w państwie, które reprezentowałem. Znajdujące się za mną drzwi otworzyły się ponownie. Tym razem jednak papież wstał, co oznaczało koniec naszego spotkania. Uśmiechając się obszedł biurko i zbliżył do mnie. - Chciałbym ponownie zobaczyć się z pańską żoną i córkami -powiedział. Kiedy ja także wstałem, wziął mnie pod rękę i podprowadził na środek pokoju. W tej samej chwili - jak na umówiony sygnał - otworzyły się inne drzwi, w których zobaczyłem Kathy, Ginny i dziewczęta. Papież przywitał się z moją żoną, ona zaś ukłoniła się i pocałowała pierścień, a kiedy stanęła prosto, Ojciec Święty objął ją jak dobrą przyjaciółkę. - Pamiętam panią - powiedział - była pani razem z moim przyjacielem, księdzem Sypkiem. Kathy promieniała, a na mnie po raz kolejny ogromne wrażenie zrobiła pamięć Ojca Świętego (lub też sumienna praca ludzi, którzy mu o wszystkim przypominali we właściwym momencie). Zastanawiałem się, czy Jan Paweł II wiedział także o kontrowersyjnej uwadze Kathy, którą jeszcze w Bostonie, tuż po mojej nominacji na ambasadora, wygłosiła wobec jednego z dziennikarzy: „Nie mogę się doczekać chwili, kiedy mąż pojedzie do Rzymu, by pracować dla papieża". Gazety i stacje telewizyjne nagłośniły to na cały Boston - a ludzie z Departamentu Stanu po prostu się wściekli, choć, co prawda, nasz dobry przyjaciel, kardynał Law, był zachwycony. Drażnił się z Kathy, przypominając ów „komentarz" za każdym razem, gdy się z nią widział. Ciekaw byłem, czy opowiedział tę historię papieżowi, ale sam Ojciec Święty nie wspomniał o niej. Papież wypytywał Kathy, jak podoba się jej w Rzymie, i przyznał, że chętnie pozna naszych dwóch synów. - Ale na razie przywitam wasze urocze córki - dodał. Zanim jednak to nastąpiło, wysunąłem się do przodu i przedstawiłem mojego „dodatkowego gościa". - Ojcze Święty, to pani Lane. Jest bardzo bliską przyjaciółką mojej rodziny. Jej dzieci chodzą do polskiej Szkoły Świętej Marii w Bostonie Południowym. Tak jak się spodziewałem, papież bez problemu zaakceptował obecność Ginny, a na wspomnienie o polskiej szkole aż pojaśniał. - Polska szkoła - powiedział i ujął Ginny za rękę. - Witam panią. Niech pani przypomni o mnie dzieciom w szkole. Nadszedł moment przywitania z córkami, które stały w szeregu i w kolejności od najmłodszej do najstarszej po kolei całowały papieski pierścień. Maureen... Katie... Nancy... Julie była ostatnia. Zanim wystąpiła do przodu, powiedziałem Ojcu Świętemu, że sześć lat wcześniej razem z nią właśnie pojechałem witać go w Nowym Orleanie w czasie jego ostatniej wizyty w Stanach Zjednoczonych. - Czekaliśmy całe godziny - mówiłem. - Najpierw w gorącym słońcu, potem w strugach ulewnego deszczu. I wreszcie cię zobaczyliśmy, Ojcze Święty. Kiedy jednak zbliżałeś się do miejsca, gdzie staliśmy, Julie tak się przejęła, że zemdlała. Musiałem ją podtrzymać, żeby nie upadła na ziemię. Papież wysłuchał tej opowieści. Później bardzo poważnie spojrzał na Julie. - Pobłogosławię cię teraz - powiedział surowym głosem - ale tylko pod warunkiem, że nie zemdlejesz. Wszyscy roześmialiśmy się, papież również, a właściwie przede wszystkim on - bo, jak się później przekonałem, niezmiennie śmiał się z własnych żartów. Nawet Julie się śmiała, choć spiekła raka z zakłopotania. Do pokoju wrócił fotograf i zrobił nam kilka dodatkowych zdjęć. Następnego dnia jedno z nich ukazało się w bostońskiej gazecie z podpisem: „Jan Paweł II, państwo Flynnowie i «nie zidentyfikowana przyjaciółka rodziny»". Kiedy pozowaliśmy do fotografii, nie mogłem się nadziwić, jak wiele różnych cech Ojciec Święty zaprezentował przez niecałą godzinę. Wspaniałomyślność. Przenikliwość w pojmowaniu spraw. Przygotowanie i dbałość o najmniejsze szczegóły. Pokorę. Uzasadnioną stanowczość. Serdeczność w powitaniu nieoczekiwanego gościa. Poczucie humoru, które sprawiło, że nasza rodzina poczuła się swobodnie i jeszcze bardziej do niego zbliżyła. Nabrałem wtedy pewności, że dobrze zrobiłem, przyjmując tę służbę. Z niecierpliwością wypatrywałem kolejnych spotkań z tym niezwykłym człowiekiem, by jeszcze lepiej go poznać. ŚWIATOWY DZIEŃ MŁODZIEŻY W DENvER Góry Skaliste Kolejną szansę lepszego zrozumienia papieża Jana Pawła II stworzyła mi jego pielgrzymka do Denver na V Światowy Dzień Młodzieży w sierpniu 1993 roku. Poza tym, siedząc w pierwszym rzędzie, mogłem w pełni doświadczyć radości, jaką emanowała amerykańska młodzież. W czasie krótkiego pobytu w Rzymie słyszałem, że niektórzy dostojnicy kościelni nie uważali pomysłu wyjazdu Ojca Świętego do Denver za najlepszy. Niepokoili się, z jakim przyjęciem może się tam spotkać, obawiali się, że społeczeństwo amerykańskie jest zbyt materialistyczne, a amerykańscy młodzi ludzie nie będą zainteresowani tym, co ma im do powiedzenia. Kiedy w Castel Gandolfo składałem papieżowi listy uwierzytelniające, zapytał mnie o młodzież w Stanach Zjednoczonych. - Na pewno ją pan zna - powiedział. - Był pan burmistrzem Bostonu, a to duże miasto. Ma pan sześcioro dzieci. Proszę mi opowiedzieć. Czy chcą zobaczyć się z papieżem? Będą słuchać tego, co chcę im przekazać? Odpowiedziałem, że moim zdaniem na pewno, a młodzi Amerykanie są „tacy sami jak młodzież na całym świecie". - Ale tyle się o tym czyta. Słyszałem wiele historii... - zaczął papież, ale nie dokończył zdania. Domyśliłem się, że miał na myśli branie narkotyków i nadużywanie przemocy wśród młodego pokolenia, a także MTV i resztę „młodzieżowej kultury" w Stanach Zjednoczonych, naśladowanej teraz w Europie i na innych kontynentach. - Te historie i to, co pokazuje telewizja - odrzekłem - nie oddaje obrazu większości młodych ludzi w Stanach. Żeby zilustrować mój punkt widzenia, opowiedziałem o wydarzeniu, jakie zaszło w Bostonie, gdy byłem jeszcze burmistrzem. Moim zdaniem mówi ono bardzo wiele o tym, że młodzież - podobnie jak wiele innych grup - nie jest traktowana uczciwie przez media. - W pewien piątkowy wieczór doszło w Bostonie do strzelaniny -opowiadałem. - Zginął młody człowiek. Udałem się na miejsce, gdzie to się stało. Było tam już wiele kamer telewizyjnych. Operatorzy filmowali grupę młodzieży tłoczącą się na chodniku, kiedy nadjechała policja i karetka pogotowia. O tak późnej porze na ulicach przebywali najczęściej jedynie członkowie gangów i rozrabiacze szukający kłopotów. I właśnie tych ludzi wszyscy zobaczyli na ekranach telewizorów w wiadomościach wieczornych, ale - przerwałem na chwilę dla lepszego efektu - to nie byli ci sami młodzi ludzie, jakich oglądałem na ulicy następnego ranka. Ojciec Święty siedział naprzeciwko mnie i słuchał uważnie. - Z jakichś powodów - kontynuowałem - choć tak naprawdę nie wiem dlaczego, ale poszedłem nazajutrz na miejsce strzelaniny. Zastałem tam wiele dziewcząt i chłopców, tyle że nie stali na rogach, ale wszyscy szli do kościoła. Ruszyłem za nimi do kościelnych podziemi. Okazało się, że jest tam kuchnia, a ci młodzi ludzie przygotowywali w niej posiłki, które potem roznosili starcom, ludziom nie mogącym wyjść z domu. Tym razem jednak nie towarzyszyły im kamery telewizyjne i nie pokazywały, co robili. •< Kiedy skończyłem, papież skinął głową. Uderzał palcami o poręcz fotela, na którym siedział. - Wiem, że ma pan rację, panie ambasadorze - powiedział w końcu. - Telewizja... gazety... nie widzą wszystkiego. Nie wszystko nagłaśniają. Cieszę się, że opowiedział mi pan tę historię o Ameryce. To napawa nadzieją. Do Stanów Zjednoczonych wyjechałem z Rzymu na kilka dni przed papieżem. W drodze do Denver zatrzymałem się w Waszyngtonie. Potem, w czwartek 12 sierpnia, poleciałem dalej z Billem Clintonem i jego rodziną prezydenckim samolotem Air Force One. Przed dotarciem na miejsce lądowaliśmy w St. Louis, żeby przekonać się, jakie szkody powstały w wyniku niedawnego wylania rzeki Missouri. Prezydent miał po raz pierwszy spotkać się z Ojcem Świętym i choć wcześniej za pośrednictwem Departamentu Stanu wysłałem mu trochę materiałów o samym papieżu i zagadnieniach, jakie najbardziej go interesują, wydawał się trochę zaniepokojony. W czasie lotu do Denver zadał mi mnóstwo pytań. - Czy papież naprawdę wie to wszystko? Zagłębia się w aż takie szczegóły? - pytał prezydent, odnosząc się do informacji zawartych w moim sprawozdaniu. Jego kartki były teraz porozrzucane po całej kabinie. Odpowiedziałem, że tak jest w istocie. - Watykan lubi przedstawiać papieża jako człowieka zbyt wzniosłego, żeby czytać gazety albo oglądać telewizję - mówiłem. - Ale on jest niesłychanie wprost oczytany i dobrze zorientowany we wszystkim. Był wszędzie. I rozmawia z ludźmi... przez cały czas... z ludźmi z całego świata. Zadaje pytania i słucha odpowiedzi. Może nie jest już młody, ale pozostaje żwawy i nadąża za wszystkim, co się dzieje. Prezydent słuchał i kiwał głową, ale nie byłem pewny, czy mi wierzy. Chwilę potem zmienił tor pytań i chciał się dowiedzieć, jakim papież jest człowiekiem. - Czy zachowuje się formalnie? Czy może będzie swobodny? -pytał. - Czy przemawiając czyta z kartki, czy mówi od siebie? Czy ma poczucie humoru? Ktoś wspominał, że źle słyszy na jedno ucho. Które? Czy powinienem trzymać się tej strony, z której słyszy lepiej? Odpowiedziałem mu na wszystkie pytania najlepiej, jak umiałem. Jednakże z własnego doświadczenia wiedziałem, że niezależnie od tego, co powiem, tak naprawdę nie przygotuję prezydenta na spotkanie z tym człowiekiem. Air Force One wylądował na lotnisku Stapleton w Denver około godziny 13.30. Powitali nas gubernator Kolorado Roy Roemer, burmistrz Denver Wellington Webb i delegacja rządowych dostojników. Poza nimi na lotnisku zebrało się ponad tysiąc osób, skupionych w jednym miejscu poza pasem startowym. Kiedy czekaliśmy na samolot papieża, przedstawiłem prezydentowi wielu amerykańskich dostojników Kościoła katolickiego, wśród nich kardynałów Lawa z Bostonu, O'Connora z Nowego Jorku, Bernardina z Chicago, Hickeya z Waszyngtonu, Mahony'ego z Los Angeles, Bevilacqua z Filadelfii i Króla - emerytowanego arcybiskupa Filadelfii. Zauważyłem, że choć wymieniali z prezydentem uściski dłoni, patrzyli jakby ponad jego ramieniem w kierunku płyty lotniska i wyglądali samolotu Ojca Świętego. Było jasne, dla kogo tu przyszli. Około godziny 14.30 zobaczyliśmy wreszcie samolot papieża. Wcześniej, kiedy prezydent wysiadał z rodziną z Air F orce One, zebrani - dostojnicy kościelni i delegacja młodych ludzi reprezentujących Światowy Dzień Młodzieży - przywitali go uprzejmymi oklaskami. Teraz jednak, gdy wylądował samolot linii Alitalia, tłum nastolatków zaczął szaleńczo wiwatować. Ojciec Święty ukazał się w drzwiach w białej sutannie i także białej piusce, z wyrazem zaciekawienia na twarzy, jak też zostanie przyjęty. Młodzi skandowali: ,John Paul Two, We love you". Papież stał na szczycie schodów, patrzył przez chwilę zmrużonymi oczami, a potem uśmiechnął się szeroko. Zszedł po schodach, a potem podążył po czerwonym dywanie, położonym na płycie lotniska przez amerykańskich marines. Wyszedłem mu naprzeciw i razem skierowaliśmy się ku prezydentowi. Przedstawiłem Ojcu Świętemu Billa Clintona, jego żonę i córkę Chelsea. Wymieniono uściski dłoni. W chwilę później papież ruszył wzdłuż szpaleru witających go amerykańskich dostojników, którzy podawali mu rękę, oraz duchownych, kłaniających się i całujących papieski pierścień. Jan Paweł II, prezydent i ja skierowaliśmy się do miejsca, skąd obaj mieli wygłosić krótkie przemówienia. - Mam nadzieję, że to nie ja przywiozłem tu deszcz - odezwał się papież, kiedy szliśmy. Ponieważ ani prezydent, ani ja nie wiedzieliśmy, co odpowiedzieć, milczeliśmy. Ojciec Święty spojrzał na mnie i szelmowsko się uśmiechnął. - Może to pan ambasador. Niewykluczone, że udał się najpierw do Bostonu i przywiózł stamtąd niepogodę. - Obaj z prezydentem roześmialiśmy się. - Zresztą to nie ma znaczenia - mówił dalej papież. - Deszcz nie rozmyje gór. Obmyje je i będą jeszcze piękniejsze w czasie mszy w niedzielny ranek. Zaczęła się część oficjalna, ale nie przebiegała najlepiej. Był za nią, co prawda odpowiedzialny zespół ludzi z Białego Domu, jednak nie dopilnowano wszystkiego. Podium ustawiono na otwartej przestrzeni bez żadnego zabezpieczenia przed deszczem, którym zachmurzone niebo groziło w każdej chwili. Gdy prezydent zaczął: przemawiać, okazało się, że nie działa mikrofon, toteż musiał krzyczeć, żeby być słyszanym. I wtedy właśnie zaczęło padać, początkowo tylko trochę, jednak z minuty na minutę deszcz się nasilał. Ktoś z grupy towarzyszącej papieżowi rozłożył nad Ojcem Świętym duży biało-żółty parasol. Prezydentem nikt się nie zajął. Mókł niemiłosiernie, litery na kartce z przemówieniem rozmazywały się, aż ostatecznie musiał zrezygnować z czytania. Jezuita Roberto Tucci, szef grupy towarzyszącej papieżowi, prawdziwy spec od podobnych sytuacji, bardzo dbał o najmniejsze szczegóły. Stał kilka kroków ode mnie i pochwycił moje spojrzenie. Wziął do ręki następny papieski parasol i wskazał dyskretnie głową na prezydenta. Podszedłem do niego, przejąłem parasol i, stanąwszy za Billem Clintonem, trzymałem go nad nim - nie należało to, co prawda, do moich obowiązków, ale ktoś musiał to zrobić. Kiedy prezydent skończył, nadeszła kolej papieża. Watykański urzędnik nadal trzymał parasol nad głową Ojca Świętego. Jan Paweł II podziękował prezydentowi i jego rodzinie za powitanie w Ameryce. Poprosił wszystkich o modlitwę za ofiary powodzi na Środkowym Zachodzie, a potem przedstawił cel swojej wizyty. - Ogarnia mnie wyjątkowa radość z przyjazdu na Światowy Dzień Młodzieży do Stanów Zjednoczonych - mówił. - Do narodu, który sam jest jeszcze bardzo młody. Bo czymże jest dwieście lat dla narodu? - Tłum roześmiał się i wiwatował. Papież, zmieniając ton na poważny, dodał: -Naród, który zgodnie ze standardami historii jest młody, gości dzisiaj młodzież z całego świata, by zastanowiła się nad sprawą życia. Ludzkiego życia, które jest cudownym darem od Boga dla każdego z nas oraz przekraczającym granice świadomości i poznania życiem, które Jezus Chrystus, nasz Zbawiciel, ofiarował tym, którzy w niego wierzą. Tłum ponownie zareagował wiwatami. - Żadne państwo, nawet najpotężniejsze, nie przetrwa, jeśli pozbawi swoje dzieci tego podstawowego dobra - ostrzegał papież. Zebrani nagrodzili jego słowa owacjami, głośniejszymi niż poprzednie. Wyczuwając, że nawiązał kontakt z przybyłymi, papież zwrócił się bezpośrednio do nich. - Uznajecie to, co powiedział Bóg? Co papież mówi? - zapytał. -Czy jesteście temu przeciwni? - Uznajemy! Uznajemy! - odpowiedział tłum. Papież uśmiechnął się, pokiwał głową, jakby zadowolony z reakcji. A potem usłyszałem słowa, które wydały mi się najwspanialsze w tamten weekend, chodź wygłoszono jeszcze dużo wspaniałych przemówień. - Ameryko, jesteś piękna. Piękna i błogosławiona na wiele sposobów. Jednak twoje największe piękno i najbardziej szczodre błogosławieństwo można znaleźć w człowieku, w każdym mężczyźnie, kobiecie i dziecku, w każdym imigrancie, każdym urodzonym tu synu i córce. Ostatecznym sprawdzianem twojej wielkości będzie sposób, w jaki traktujesz wszystkich ludzi, a zwłaszcza tych najsłabszych i najbardziej bezbronnych. We wspaniałej tradycji waszej ziemi leży szanowanie tych, którzy nie potrafią się bronić. Następnego dnia prasa rozpisywała się o tym, co papież powiedział później. Powtórzył wtedy ostatnie zdanie, jakim pożegnał się, kończąc poprzednią wizytę w Stanach Zjednoczonych w 1987 roku: - Jeśli chcesz równości wobec prawa dla wszystkich, prawdziwej wolności i trwałego pokoju, to, Ameryko, broń życia. Nazajutrz było głośno także o tym, że przy tych słowach prezydent stał z „kamienną twarzą". Tamtą chwilę komentowano jako przejaw konfrontacji między Janem Pawłem II a Billem Clintonem w sprawie aborcji. Niemniej, skupiając się na negatywnych aspektach, dziennikarze pominęli rzecz najważniejszą - i pozytywną - zawartą w przesłaniu Ojca Świętego: uczczenie daru życia. Dobrze, że tłum zebrany na lotnisku niczego nie przeoczył. Ludzie zrozumieli każde słowo i wiwatowali. Gdy ceremonia powitania dobiegła końca, papież i prezydent zeszli z podwyższenia. Przybyli na lotnisko Amerykanie tłoczyli się przy barierkach i wyciągali ręce, by dotknąć gościa ze Stolicy Apostolskiej. Promieniejący radością z tak ciepłego powitania papież uścisnął tyle dłoni, ile zdołał, zanim odszedł i wsiadł do helikoptera, który miał go zawieźć na prywatne spotkanie z prezydentem Clintonem. Spotkanie odbyło się w Carroll Hali denverskiego Regis University, jezuickiej uczelni znajdującej się w rezydencyjnej dzielnicy na przedmieściach. Poleciałem tam z prezydentem i jego rodziną helikopterem amerykańskiej piechoty morskiej. Po dotarciu do campusu odprowadziłem Billa Clintona do sali, ale sam do niej nie wszedłem. Rozmowy między papieżem a głowami państw rzeczywiście odbywają się w cztery oczy, chyba że potrzebny jest tłumacz. Trwają zazwyczaj od dwudziestu minut do godziny, w zależności od przebiegu dyskusji. To spotkanie zajęło niewiele ponad dwa kwadranse. Po jego zakończeniu wezwano mnie do środka. Prezydent i papież stali obok foteli, oddzielonych stolikiem, na którym znajdował się dzbanek z wodą i dwie szklanki. Z ich wyrazów twarzy i gestów usiłowałem domyślić się, jak przebiegła rozmowa, ale mi się to nie udało. Obaj wydali mi się formalni, ale ani przyjacielscy, ani wrodzy wobec siebie. Kiedy towarzyszyłem im w drodze na zewnątrz, gdzie mieli wygłosić krótkie oświadczenia, sekretarz prasowy prezydenta, Dee Dee Myers, powiedziała mi: - Lepiej uważajmy. Oni są żądni krwi. Wiedziałem, że „oni" to przedstawiciele mediów i nie minęło wiele czasu, a przekonałem się, iż miała rację. Gdy szliśmy, podbiegła do mnie reporterka jednej z sieci telewizyjnych. - To musiało być bardzo burzliwe spotkanie - mówiła. - Słyszałam, że papież, wskazując palcem prezydentowi w twarz, wygłosił mu wykład o tym, iż aborcja to grzech! - Mimo że nie odpowiedziałem, kontynuowała. - A potem prezydent powiedział papieżowi: „W Stanach Zjednoczonych aborcja to sprawa polityczna, nie religijna". Tego nie mogłem już znieść. - Skąd pani o tym wie? - spytałem. Nie umiałem ukryć zdenerwowania i tego, że nie uwierzyłem w ani jedno jej słowo. - Od polskiego biskupa - odpowiedziała. - Potwierdził to też ktoś z biura prasowego Białego Domu. A potem chciała wiedzieć, czy ja także potwierdzę taką wersję wydarzeń. Skwitowałem to krótkim „nie". - A czy oni to potwierdzą? - mówiąc, wskazała na Billa Clintona i Jana Pawła II. Akurat w tej samej chwili dotarłem do miejsca, gdzie miały zostać wygłoszone oświadczenia. Reporterka odeszła, przyłączając się do grupy dziennikarzy. Udało mi się zbliżyć do prezydenta i papieża tuż przed ich wejściem na podwyższenie. - Przepraszam - powiedziałem - ale czy jakakolwiek część dzisiejszej rozmowy panów może być zinterpretowana jako konfrontacja? Prezydent popatrzył na mnie, zupełnie zaskoczony bezpośredniością pytania, papież zaś uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową. - Tylko pytałem - mówiłem dalej - bo wydaje mi się, że taka właśnie jest opinia prasy... pewnie dziennikarze będą drążyć ten temat. Bili Clinton nadal wyglądał na zdezorientowanego. Ojciec Święty z kolei wziął mnie za rękę i przyciągnął do siebie, ale odezwał się do prezydenta: - Czy pan ambasador ma jakieś doświadczenie w radzeniu sobie z mediami? Obaj się roześmiali, chyba moim kosztem, niemniej musiałem ponownie zadać pytanie: - Macie, panowie, zamiar odpowiadać na ich pytania? Papież spoważniał. Pokręcił przecząco głową i stwierdził: - Jestem katolickim księdzem. Nie rozmawiam o tym, co ludzie powiedzieli mi w zaufaniu. - Ale jeśli będą pytali... - nie ustępowałem. Papież nie dał mi dokończyć. - Pan odpowie na pytania - oznajmił i odszedł. - Ja? - powiedziałem właściwie do siebie. - Tak, ty - odezwał się prezydent. - Będziesz odpowiadał na pytania po naszym odejściu. Powiedziawszy to, dołączył do Ojca Świętego stojącego już przy mikrofonach. Ceremonia nie trwała długo. Prezydent Clinton mówił jako pierwszy. Nazwał spotkanie „serdecznym i owocnym". Wymienił kilka tematów, które poruszyli, wśród nich zagadnienia związane z Somalią, Sudanem, Haiti i Bośnią. Powiedział: - Wierzymy, że możemy uczynić postępy w stosunkach z tymi krajami. Kiedy nadeszła kolej papieża, siedemdziesięciotrzyletni Jan Paweł II trochę zażartował z czterdziestosześcioletniego prezydenta: - Lata mijają, ja ciągle się starzeję, a on ciągle młodnieje. Potem Ojciec Święty dodał, że to bardzo miłe, iż z okazji Światowego Dnia Młodzieży wita go młody prezydent. Kiedy papież skończył wystąpienie, ktoś z Białego Domu ogłosił, że jeśli przedstawiciele prasy mają jakieś pytania, powinni udać się do innego budynku, kilkaset metrów dalej. Usłyszałem, że „ambasador Flynn z przyjemnością na nie odpowie". Bili Clinton wsiadł do swojego helikoptera i poleciał na jakąś imprezę związaną ze zbieraniem funduszy na kampanię wyborczą, Jan Paweł II zaś do swojego - kierując się na kolejne spotkanie w ramach Światowego Dnia Młodzieży. Zostawiali mnie na pastwę mediów - miałem robić coś, czego nienawidzi każdy polityk: nie wzbudzać sensacji. Następnym celem Jana Pawła II był Mile High Stadium, znajdujący się tuż za Denver futbolowy stadion denverskiej drużyny Broncos'. Tłoczyło się tu dziewięćdziesiąt tysięcy młodych ludzi czekających godzinami w deszczu, by zobaczyć papieża. Tuż po godzinie szóstej niespodziewanie przestało padać, choć niebo rozświetlały jeszcze błyskawice. Na gigantycznej elektronicznej tablicy wyników pokazywano obraz lądującego helikoptera papieża. Tłum zaczął wiwatować. Kilka minut później Ojciec Święty wjechał na stadion miejscową wersją papamobile - czerwoną furgonetką o zielonkawych oknach. Jechali z nim arcybiskup Denver J. Francis Stafford i kardynał Eduardo Pironio, przewodniczący Papieskiej Rady do spraw Świeckich, który odpowiadał za koordynacje przebiegu Dnia Młodzieży. Pieszo szli wokół samochodu watykańscy ochroniarze i agenci tajnych służb. W czarnej limuzynie jadącej z tyłu znajdowało się kilku dodatkowych ochroniarzy. Młodzież zaczęła wznosić okrzyki, śpiewać, tańczyć i wymachiwać transparentami. Wyglądało to - i brzmiało - bardziej jak rockowy koncert, a nie wydarzenie religijne. Ogromny podest, udekorowany na zielono i różowo, ustawiono przed południową trybuną. Na podeście zbudowano ołtarz osłonięty baldachimem. Po obu stronach zmontowano dwie pokaźne wieże z urządzeniami nagłaśniającymi i oświetleniowymi. Papież wysiadł z tymczasowego papamobile i witał się z ludźmi po drodze na podwyższenie - ściskał ręce wiernym tłoczącym się przy ogrodzeniu. Nie widziałem wcześniej tak szczęśliwego Jana Pawła II. Uśmiechał się naprawdę rozpromieniony, machał rękami, podchodził bliżej barierek. Przez lata przekonałem się, że tak właśnie reagował na młodzież. Uwielbiał z nią przebywać, w jej towarzystwie sam czuł się młodszy. Kiedy spotykał się z przywódcami politycznymi, rysy jego twarzy były ściągnięte, jakby miał robić coś, co nie sprawia mu szczególnej przyjemności. Ale kiedy znajdował się w otoczeniu młodych ludzi, nigdy nie widziałem u niego podobnych oznak „niechęci". Zawsze wtedy stawał się swobodny, wstępowała w niego energia. Po uściśnięciu tylu rąk, ile zdołał, papież wszedł po schodach na podest. Objął młodych ludzi, którym dopisało szczęście i siedzieli na podwyższeniu, a potem przeszedł do podobnego do tronu fotela, podczas gdy dziewięćdziesiąt tysięcy gardeł skandowało raz po raz: John Paul Two. We love you!. Siedziałem w grupie młodych ludzi z Nowego Jorku, którzy klaskali tak, że aż poczerwieniały im i napuchły dłonie. Krzyczeli aż do ochrypnięcia. Nie mogłem się nadziwić ich ekscytacji - choć następnego dnia przeczytałem w gazecie, że słowo „ekscytacja" nie było właściwe. „Określenie «ekscytacja» tu nie pasuje - powiedział w wywiadzie dla «Denver Post» dwudziestoletni student informatyki, Jose Maria Elias z Barcelony. - Jeśli masz ojca, którego widujesz jedynie kilka razy w roku, jesteś w takich chwilach szczęśliwy, tak szczęśliwy, że niemal eksplodujesz, kiedy go zobaczysz. Tak właśnie się czuję". I w podobny sposób - jak się domyślam - odbierała spotkanie większość młodzieży. Arcybiskup William Keeler z Baltimore, przewodniczący Światowego Dnia Młodzieży i Konferencji Biskupów Stanów Zjednoczonych, wygłosił przemówienie powitalne, które podgrzało jeszcze atmosferę. Poinformował, że Kościół katolicki w Stanach Zjednoczonych zyskał w poprzednim roku milion nowych wiernych, mówił też o rosnącej liczbie młodych ludzi uczących się w szkołach katolickich i seminariach. Każda z tych informacji wywoływała aplauz tłumu. Papież wstał z fotela i podszedł do podium. Stał na środku, ubrany w białą sutannę, z białą piuską - zuchetto - na głowie. Stadion - mówiąc słowami sportowego komentatora Boston Celtics, Johnny'ego Mosta - „oszalał". Aplauz, który wcześniej wydawał się głośny, teraz po prostu rozdzierał bębenki w uszach. Młodzież tupała nogami tak mocno, że trybuny trzęsły się w posadach. Wrzawa i dudnienie trwały przez prawie dziesięć minut. W końcu papież uniósł dłonie, gestem prosząc o ciszę. Chciał, by młodzi ludzie usłyszeli Słowo Boże. Ojciec Święty zaczął mówić. Poprosił zebraną młodzież, by „otworzyła umysły i serca na dobro i piękno świata, który nas otacza". Po czym kontynuował: - Przybyliśmy do Denver jako pielgrzymi. Cel naszej pielgrzymki to nowoczesne miasto, które nabiera rangi symbolu. W metropoliach właśnie kształtuje się styl życia i historia ogromnej części ludzkości pod koniec XX wieku. A potem zachęcał młodych ludzi: - Wejrzyjcie w głąb waszych serc i żyjcie przez kilka następnych dni tak, jakbyście naprawdę spędzali je z Jezusem Chrystusem. Mówił przez trzy kwadranse, a ja nigdy przedtem nie byłem w miejscu tak wielkim, zapełnionym przez tak ogromny tłum, który zachowywał przez cały czas absolutną ciszę. Nawet wtedy, gdy mniej więcej w dwudziestej piątej minucie mowy papieża deszcz znowu się rozpadał, wszyscy nadal milczeli w skupieniu. Następnego dnia „Denver Post" napisała o „morzu miłości". Kończąc, Ojciec Święty przeprosił zebranych: - Mówiłem za długo, za długo. Pokiwał przy tym głową i dodatkowo gestem błagał o wybaczenie. Ale tłum odkrzyknął: - Nie! Nie! Młodzi chcieli jeszcze słuchać. Domagali się „bisu"! Jednakże papież, dobrze obeznany ze sceną, wiedział, kiedy przestać. - Z niecierpliwą radością wyglądam naszego następnego spotkania. Hasta la vista!* - pożegnał się tymi słowami. Kolejny dzień wizyty, piątek 13 sierpnia, był dla papieża mniej męczący. Rano w katedrze pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia odprawił mszę z członkami Konferencji Biskupów Stanów Zjednoczonych, potem udał się na spacer do podnóży Gór Skalistych. Pozostało po tej wycieczce zdjęcie, na którym w żółtych trampkach, podarowanych mu przez młodzież, widoczny jest nad brzegiem jeziora, a w tle rysują się Góry Skaliste. Tamtego wieczora wrócił na stadion Mile High - gdzie tłumy ludzi po raz kolejny zgotowały mu owację na stojąco - by poprowadzić Drogę Krzyżową. W sobotę Ojciec Święty odprawił mszę na stadionie McNichols Arena. W homilii mówił o wzroście przemocy na świecie, zwłaszcza zaś w Stanach Zjednoczonych, z czym nie można się godzić: - Pytanie, które musi być postawione, brzmi: Kto ponosi za to odpowiedzialność? Pojedynczy ludzie są odpowiedziami za to, co się dzieje. Rodziny także ponoszą odpowiedzialność. Na społeczeństwie ciąży odpowiedzialność. Każdy powinien wziąć na siebie część tej odpowiedzialności, w tym także media. - Ostatnia uwaga wywołała największy oddźwięk tłumu. Ojciec Święty ją powtórzył. - W tym także media, które, wydaje się, stają się coraz bardziej świadome wpływu, jaki wywierają na odbiorców. - Tym razem aplauz był jeszcze większy, dlatego papież, widząc, że poruszył odpowiedni temat, nie miał zamiaru go porzucać. -Powtarzam raz jeszcze: włączając media. - W tej samej chwili, powodowany poczuciem humoru i wyczuciem scenicznym, zażartował z samego siebie. Wskazując na kamery telewizyjne, dodał: - Wygląda na to, że papież wypowiada się przeciwko telewizji, która go pokazuje. - Zebrani wybuchnęli śmiechem i wiwatowali. A ponieważ Jan Paweł II nigdy nie krytykuje jakiejś określonej grupy lub instytucji, nawet spośród mediów, zapytał zebranych: - Kto jest odpowiedzialny za media? Tłum odpowiedział mu chórem: - My! My! * Hasta... - hiszp. - Do zobaczenia - przyp. tłum. Papież znowu stał się poważny. Potępił „kulturę śmierci", w której „obiektywne dobro i zło przestały mieć znaczenie. Dobro zostało sprowadzone do roli tego, co nam sprawia przyjemność lub jest użyteczne w danym momencie. Zło oznacza to, co stoi na drodze spełnienia naszych subiektywnych życzeń". Pod koniec, gdy wykorzystał już wszystkie sposoby i środki komunikowania się z wiernymi: dobrze przygotowany tekst, skuteczną improwizację, retoryczne pytania zwiększające dramatyzm wystąpienia, dowcip, by złagodzić nieco ciężar zagadnień, mocne słowa, w których zawarł bolesną prawdę - papież uczynił znak krzyża i pobłogosławił wszystkich. Jan Paweł II zatrzymał się w rezydencji arcybiskupa Stafforda, obok katedry w centrum Denver. Każdego wieczoru, kiedy tam wracał, tysiące młodych ludzi - a wśród nich młodziutcy księża i zakonnice - zbierały się przy refektarzu, licząc, że uda się im go zobaczyć. I choć było tam bardzo wiele osób, wszyscy zachowywali się nad wyraz uprzejmie i spokojnie, nie sprawiając żadnych problemów. Skupieni w niewielkich grupkach modlili się albo śpiewali pieśni. Niektórzy przynieśli gitary i stawali się solistami, do których przyłączał się chór głosów. Razem wykonywali If I Had a Ham-mer, Sing a Song ofFreedom, Prayer ofSt. Francis oraz We Shall Overcome. Ich śpiew nie był jednak zbyt głośny. Nie odbywał się tam przecież publiczny koncert ani nic takiego. Śpiewały po prostu małe grupki. Wiele pieśni skomponowali sami śpiewacy o pięknych głosach, którzy cicho nucili. Pewnego wieczoru jednak, kiedy Ojciec Święty przebywał w rezydencji, wszyscy zaśpiewali tę samą pieśń. Po chwili papież wyszedł na balkon. Rozmawiał z nimi i żartował przez dłuższy czas, a potem powiedział, że zrobiło się późno, jest zmęczony, że sami powinni już dawno być w łóżkach i zniknął w środku. W jednym momencie, bez słowa sprzeciwu, zebrani odeszli, wracając do hoteli, hosteli, akademików i podziemi kościołów, gdzie nocowali. Zanim jednak to nastąpiło, sprzątnęli z tego miejsca każdy najmniejszy papierek po cukierkach i każdą puszkę po napojach. Wspomniałem o tym człowiekowi z denverskiego Wydziału Robót Publicznych, na którym, podobnie jak na mnie, wywarło to ogromne wrażenie. - Te dzieciaki są jak marzenie - powiedział. - Jak marzenie, które się spełniło. Mieszkańcy całego Denver mieli się przekonać w sobotę, ile prawdy zawarte było w powyższym zdaniu. Tysiące młodych ludzi wzięło udział w „pielgrzymce" - ponad dwudziestokilometrowym marszu ze śródmieścia Denver, gdzie odbywała się większość uroczystości, do stanowego parku Cherry Creek na całonocną modlitwę, która poprzedzała niedzielną mszę kończącą Światowy Dzień Młodzieży. Szło ich wtedy około pięćdziesięciu tysięcy. Ich widok sprawiał niesamowite wrażenie. Nieśli sztandary i proporce szkół, kościołów, śpiewali, modlili się i trzymali za ręce. Ta młodzież poświęciła wakacje - myła samochody na przykościelnych parkingach (ich matki piekły ciasta na sprzedaż, a ojcowie sprzedawali we własnych zakładach pracy losy na loterię) - wszystko po to, by uzbierać dość pieniędzy i pojechać do Denver na spotkanie z siedemdziesięciotrzyletnim biskupem Rzymu, głową ich Kościoła. Tysiące mieszkańców wyszło na ulice, by popatrzeć na mijającą ich domy młodzież. Jestem pewny, że wszyscy przeżywali dreszcz emocji, widząc, że są jeszcze młodzi ludzie, którzy nie sprzeniewierzyli swoich wartości i nie utracili wiary w Boga. Liczebność tłumu znajdującego się tamtej nocy w Cherry Creek State Park szacowano na ćwierć miliona. Gazety wydane następnego dnia użyły nawet określenia „Katolicki Woodstock". Papież przyleciał na miejsce helikopterem, tym razem dokładnie w południe. I znowu młodzież zgotowała mu owacyjne powitanie. Ojciec Święty zasiadł w fotelu i wsłuchał się w koncert otwierający uroczystość. Jednakże to on sam okazał się najlepszym wykonawcą. W pewnym momencie zebrani zaczęli skandować: ,Juan Pablo Segundo. Te ama todo el mundo!" (Janie Pawle Drugi. Wszyscy cię kochają!). Na co papież odpowiedział: „/Vo, no. Aquise habla ingles!" (Nie, nie. Tu mówimy po angielsku). A kiedy zaczęli skandować po angielsku, odpowiedział: „Jan Paweł Drugi też was kocha. Ale Jezus kocha was bardziej!". Tłum uciszył się i wsłuchał uważnie w słowa papieskiej homilii. Siedziałem wtedy tuż obok ołtarza, po prawej stronie, i mogłem obserwować młodych ludzi. Na twarzy Ojca Świętego rysowała się radość, kiedy dostrzegał pozytywną reakcję młodzieży na to, co głosił, choć przekazywał treści poważne i surowe. Jan Paweł II mówił: „«Kultura śmierci» szuka możliwości przeniknięcia do naszych pragnień życia pełnią życia. Istnieją ludzie, którzy odrzucają światło życia i wolą «bezowocne poczynania ciemności». Ich żniwem są niesprawiedliwość, dyskryminacja, wykorzystywanie, oszustwo, przemoc. Niezależnie od tego, ile mają lat, miarą ich oczywistego sukcesu jest śmierć niewinnych. W naszym wieku, jak jeszcze nigdy w historii, «kultura śmierci» przybrała społeczną i instytucjonalną formę polegającą na legalizowaniu najstraszliwszych zbrodni przeciwko ludzkości: ludobójstwa, ostatecznego rozwiązania», «czystek etnicznych» i masowego pozbawiania życia istnień ludzkich, zanim jeszcze się narodzą i w sposób naturalny dożyją chwili śmierci". Nazajutrz media nagłośniły zwłaszcza sprawę aborcji i używany przez papieża termin „kultura śmierci". Mnie jednak najbardziej zapadła w pamięć inna część jego kazania. Była to udzielona tamtego wieczoru wskazówka dla młodych: „Nie ulegajcie powszechnej fałszywej moralności. Nie tłumcie własnych sumień". Ojciec Święty wiedział, że w tak wyjątkowym, przytrafiającym się raz w życiu dniu rówieśnicy wywierają na siebie pozytywny wpływ. Jestem pewny, że ci młodzi ludzie nigdy nie zapomną o konieczności zwalczania jakichkolwiek negatywnych cech u kolegów i koleżanek, kiedy wrócą już do domów i codziennego życia. Niedziela stała się niezaprzeczalnie najważniejszym dniem wizyty. Kiedy Jan Paweł II wybrał Denver jako miejsce obchodów Światowego Dnia Młodzieży, bardzo wiele osób zarówno z Kościoła, jak też spoza niego, nie wierzyło, że uda mu się ściągnąć tam ludzi. Denver w Kolorado nie jest przecież „świętym" miastem, jak poprzednie stolice Dnia Młodzieży Rzym, Santiago de Compostela bądź Częstochowa. Nie mieszkało w nim aż tylu katolików, na których mógłby liczyć, jak choćby w Buenos Aires. Kościół w Stanach Zjednoczonych robił, co mógł - parafie w całym kraju obiecywały, że dołożą wszelkich starań, by ich delegacje wypadły jak najlepiej, niemniej nawet najwięksi optymiści wśród dostojników Kościoła spodziewali się obecności około pięćdziesięciu, sześćdziesięciu tysięcy młodych ludzi. Jakże mile się zdziwili, widząc w środę dwieście tysięcy uczestników. A jeszcze bardziej zaskoczyło ich ćwierć miliona wiernych biorących udział w nocnym czuwaniu poprzedzającym niedzielną mszę. Ale to nie koniec - ich radość była ogromna, gdy przekonali się, że w niedzielny poranek w Cherry Creek State Park na mszy papieskiej zjawiło się prawie czterysta tysięcy osób. - Chciałoby się uznać, że to wynik naszej ciężkiej pracy - powiedział mi któryś z biskupów. - Ale dobrze wiemy, że sprawcą tego jest jeden człowiek, który siedzi teraz na tronie ustawionym na podeście. W niedzielę rano nie było już śladu po czterodniowym deszczu. Teraz świeciło słońce. Ogromny podest - większy od tego na Mile High Stadium - zbudowano na skraju pustkowia. Przed nim ustawiono trybuny dla dostojników Kościoła i delegatów młodzieży. Znajdujący się pośrodku ołtarz wyłożono czerwoną i białą wykładziną oraz pokryto materiałem udrapowanym w półksiężyc. Kilku denverskich policjantów, przydzielonych do pilnowania porządku, zawiozło mnie do parku w niedzielę rano. Przez kilka godzin przechadzałem się po okolicy i chłonąłem niezwykłą atmosferę. Przybyli tam młodzi ludzie z całego kraju, z całej Ameryki Północnej, biali i czarni, pochodzenia latynoskiego i azjatyckiego. Większość z nich spędziła w parku tę noc. Jestem przekonany, że nikt z nich nie spał, mimo to młodych przepełniała energia i radość. Śpiewali pieśni, odmawiali modlitwy. Prawie wszyscy byli ubrani w podkoszulki i czapeczki z oznaczeniami lub trzymali plansze z emblematami miejsc, skąd pochodzili. Ruszyłem na poszukiwanie grupy z Nowej Anglii. Natknąłem się na młodych z Fali River w stanie Massachusetts. Spytałem, kiedy przyjechali do Denver. Odpowiedzieli, że w środę. Chciałem też wiedzieć, gdzie się zatrzymali. Usłyszałem nazwę kościoła, której nie zapamiętałem. - W pokojach gościnnych? - zapytałem. - Dobrze by było! - odkrzyknął ktoś stojący z tyłu. Reszta się roześmiała. - Nie - trochę ochrypniętym głosem mówił dalej stojący z przodu chłopak w czerwonej czapce z napisem Red Sox. - Ulokowano nas w klasach szkoły przykościelnej . Śpimy na podłodze. Spytałem, dlaczego przyjechali. - Zobaczyć papieża! - odpowiedzieli zgodnym chórem. - I góry - dodał ktoś dla żartu. - Dlaczego tak bardzo lubicie Ojca Świętego? - dopytywałem się. -Co jest w nim takiego wyjątkowego? Grupa ucichła, traktując poważnie moje pytanie. Pierwszy odezwał się chłopak w czerwonej czapce Red Sox. Nie patrząc na innych, jakby nie szukał u nich potwierdzenia, mówił cichym, niezbyt pewnym głosem: - Bo mu ufamy. Bo chcemy komuś wierzyć, a wiemy, że jemu można wierzyć. - Ale dlaczego? - nie dawałem za wygraną. - Tylko dlatego, że jest papieżem? Wiedziałem, że może zbyt mocno naciskam, grając rolę adwokata diabła, ale robiłem to dla Ojca Świętego. Chciałem dotrzeć do sedna sprawy, do specjalnej więzi, jaka łączyła go z młodzieżą z całego świata. - Nie - odpowiedział natychmiast młodzieniec. - Nie dlatego, że jest papieżem, ale że jest właśnie takim papieżem, jakim jest. Bo nie mówi nam tylko tego, co chcemy usłyszeć. Głosi prawdę, nawet jeśli czasami jego słowa nie są przyjemne. Dlatego wiemy, że możemy mu zaufać. Dlatego tak bardzo go kochamy. Dlatego przejechaliśmy taki kawał drogi, żeby się z nim spotkać. Widok helikoptera z papieżem ponownie wywołał wiwaty gigantycznego tłumu. I znowu, gdy nadjechał papamobile, wzmógł się aplauz. Czerwony samochód posuwał się alejkami wśród setek tysięcy zebranych, którzy wstawali z miejsc, skakali, krzyczeli. Kiedy jednak papież znalazł się na podeście - ludzie przycichli, wyrażając tym swój szacunek. Rozpoczęła się msza. - W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego - zaintonował papież. -Powiedziałem właśnie dzień dobry. - Dzień dobry! - odpowiedział tłum, wiwatując. Jan Paweł II celebrował nabożeństwo w asyście arcybiskupa Denver, Francisa Stafforda, i innych kapłanów. Śpiewały miejscowe chóry kościelne. Homilia Ojca Świętego jak zawsze okazała się majstersztykiem sztuki oratorskiej. Mówił o odpowiedzialności, swojej i wszystkich ludzi. - Biada mi, biada, jeśli nie będę niósł słowa Ewangelii - głosił. -Biada wam, jeśli nie uda się wam obronić życia. Skoncentrował się na odpowiedzialności za wspomaganie rodzin. - Zwłaszcza rodziny są teraz zagrożone - ostrzegał. - Odmawia się życiu ludzkiemu świętej wartości. W największym niebezpieczeństwie znajdują się, oczywiście, jednostki najsłabsze: nie narodzeni, dzieci, chorzy, kalecy i starzy, biedni i bezrobotni, imigranci i uciekinierzy. Po jego ostatnim zdaniu przypomniało mi się to, co powtarzał nieżyjący już Hubert Humphrey, a co ja cytowałem przy każdej nadarzającej się okazji: „Moralnym sprawdzianem rządu jest jego podejście do tych, którzy dopiero zaczynają życie - do naszych dzieci; do tych, którzy je kończą - do osób starych; do znajdujących się w cieniu życia -do chorych, będących w potrzebie i bezrobotnych". Homilia Ojca Świętego, wygłoszona w tamten niedzielny poranek, zawierała bardzo wiele treści natury wręcz intymnej i składała się z takiej liczby „trafnych zdań", jakiej jeszcze od niego nie słyszałem. Nie łagodząc napięcia i stawiając młodzieży wyzwania, Jan Paweł II powiedział w pewnej chwili: - Nie obawiajcie się wychodzić na ulice i występować w miejscach publicznych, jak pierwsi apostołowie, którzy głosili naukę Jezusa i dobrą nowinę o zbawieniu na placach miast, miasteczek i wiosek. Nie czas teraz, by wstydzić się Ewangelii . Nadszedł czas, by głosić ją z dachów domów. Byłem na wielu wiecach politycznych. Najlepiej wypadł ten w trakcie kampanii wyborczej Johna F. Kennedy'ego, w Boston Garden w 1960 roku. Pamiętny był też ogólnonarodowy konwent Partii Demokratycznej w 1984 roku w San Francisco, podczas którego Mario Cuo-mo przypomiał wszystkim, jakie ideały przyświecają demokratom. Jednakże wygłoszone wówczas przemówienia nie mogły się, moim zdaniem, równać z nauczaniem papieskim przekazanym światu w tamten niedzielny ranek. Gdy mowy polityków „poruszały domy w posadach", kazanie papieża „przenosiło góry". Kiedy Jan Paweł II skończył, młodzież zerwała się z miejsc i skakała, wiwatowała, machając transparentami jeszcze energiczniej niż poprzednio. Jeśli jednak to był wizerunek publiczny Jana Pawła II - papieża i kaznodziei w najlepszej formie, kolejne zdarzenia pokazały jego oblicze jako człowieka - kapłana i sługi bożego. Jeszcze zanim msza się zaczęła, zwróciłem uwagę na szczególną grupkę młodych ludzi stojących z samego przodu, ale trochę z boku od miejsca, gdzie siedziałem. Wydawali się wyjątkowo szczęśliwi, niesłychanie ożywieni - niczego nie udawali, po prostu cieszyli się, że są tu i teraz. Jeden z chłopców wstał. Wydawało mi się, że jest kaleką. Poruszał się w trochę niezręczny sposób, jakby cierpiał na zanik mięśni lub inną chorobę. Mimo ułomności widać było, że przewodzi grupce. Miał gitarę i zanim przybył papież, „dyrygował" śpiewem kolegów. Oni zaś, kiedy rozmawiali i dokazywali, spoglądali na niego od czasu do czasu, chcąc najwyraźniej zrobić mu przyjemność swoim zachowaniem. Teraz, gdy trwało nabożeństwo, ponownie zerkałem na tę grupkę i przyglądałem się kalekiemu chłopakowi. W ogromnym skupieniu obserwował wszystko, co się działo, odmawiał modlitwy, brał bardzo czynny udział we mszy, śpiewał z chórem - ale nie było w tym nic niewłaściwego, nie usiłował przyciągnąć niczyjej uwagi. Wydawał się po prostu... bardzo zaangażowany w przebieg nabożeństwa. Kilka razy, kiedy śpiewał chór lub ktoś inny czytał głośno, papież siadał w fotelu bardzo blisko miejsca, gdzie znajdował się ów chłopak. Ojciec Święty także zwrócił uwagę na tę grupę i na jej przywódcę. Zauważyłem, jak patrzy w ich kierunku, mrużąc w słońcu oczy. Nie wiedziałem jednak, co o tym myśleć. Jan Paweł II wrócił do ołtarza, by kontynuować odprawianie mszy. Gdy nadeszła pora udzielania komunii, stanął twarzą do ludzi, wybranych do przyjęcia od niego eucharystii. W czasie każdego papieskiego nabożeństwa pewna liczba osób - od pięćdziesięciu do stu - zostaje wyróżniona przywilejem otrzymania komunii z rąk Ojca Świętego. Rozmieszcza się ich w przednim rzędzie środkowego sektora i wręcza specjalne karty. Obsługa bardzo starannie pilnuje wtedy, by nikt inny nie zbliżał się do papieża. Zobaczyłem, że chłopak z obserwowanej przeze mnie grupki stoi w pierwszym rzędzie i trzyma w dłoni bezcenną kartę. Nie jestem pewny, ale moim zdaniem Ojciec Święty dostrzegł tego młodego człowieka, jego nieskrywaną, szczerą pobożność, i wysłał kogoś, by dał mu taką kartę. Patrzyłem, jak młodzieniec klęka przed Janem Pawłem II, by otrzymać komunię. Choć miał zamknięte oczy, łzy spływały mu po policzkach. Gdy tylko msza dobiegła końca, pośpieszyłem na lotnisko, by powitać wiceprezydenta Ala Gore'a, który przyleciał na spotkanie z papieżem. Czekaliśmy na niego przez jakiś czas w pomieszczeniu udostępnionym przez zarząd lotniska. Był z nami dziesięcioletni syn wiceprezydenta, Albert junior - chłopiec został potrącony przez samochód, kiedy wychodził z meczu baseballowego na boisku Camden Yards w Baltimore. Wypadek okazał się na tyle poważny, że Gore zrezygnował wtedy, w 1992 roku, z ubiegania się o fotel prezydencki. Szczęściem chłopak zupełnie wyzdrowiał. Kiedy dowiedzieliśmy się, że kawalkada samochodów eskortujących papieża zbliża się do lotniska, Albert został zabrany do innego pokoju. Kilka minut później zobaczyliśmy Ojca Świętego. Przedstawiłem mu wiceprezydenta i przy okazji wyraziłem radość, że tak bardzo udała się pielgrzymka do Stanów Zjednoczonych i że młodzież tak pozytywnie zareagowała na papieskie przesłanie. - Młodzi ludzie chcą być dobrzy... w Ameryce i wszędzie - odpowiedział. i lubią, gdy się im przypomina, że powinni być dobrzy. Potrzebują tego tak samo, jak kwiaty porastające góry łakną wody i słońca. Zostawiłem Ala Gore'a i Ojca Świętego - mieli odbyć krótkie spotkanie w cztery oczy. Po jakichś piętnastu minutach wezwano mnie z powrotem. Kiedy wchodziłem do pokoju, usłyszałem wiceprezydenta pytającego papieża, czy ma jeszcze trochę czasu, żeby spotkać się z kilkoma osobami z personelu i z jego synem. Choć Jan Paweł II wyglądał na zmęczonego - co wcale nie dziwiło, wziąwszy pod uwagę wypełniony do granic możliwości harmonogram pobytu - nie wahał się ani chwili. - Oczywiście - powiedział. - Oczywiście. Z największą przyjemnością. Przeszliśmy we trzech do następnego pomieszczenia, gdzie czekało około dziesięciu, dwunastu ludzi z biura wiceprezydenta - wszyscy stali, poza małym Albertem. Siedział w rogu pokoju i czytał komiks w gazecie rozłożonej na stole. Tak bardzo pochłonęło go to zajęcie, że nawet nie zauważył naszego wejścia. - Albercie - zwrócił się do niego wiceprezydent, ale chłopiec jakby nie słyszał. - Albercie! - Tym razem głos Gore'a był bardzo stanowczy. Mimo to malec nie zareagował. Wtedy papież przejął inicjatywę. Z figlarnym uśmiechem na twarzy podszedł do chłopca, stanął za nim i zaczął czytać mu przez ramię. Widok był nie z tej ziemi - fotograf wiceprezydenta zbliżył się do nich na palcach i zrobił zdjęcie. Trwało to co najmniej kilka minut. W końcu Albert Gore junior wyczuł, że ktoś za nim stoi. Kiedy odwrócił się i spojrzał, zrobił wielkie oczy. Był zaskoczony i zdumiony. Stanowiło to doskonałe zwieńczenie Światowego Dnia Młodzieży. W samolocie lecącym z Denver do Rzymu zaproszono mnie do papieskiej kabiny. Ojciec Święty miał na sobie białą sutannę i kapcie, nie nosił już piuski. Poprosił mnie gestem, żebym usiadł obok niego. - Jestem bardzo zadowolony z tej podróży - odezwał się do mnie. -Rozmowa z pańskim prezydentem była udana. Miałem też okazję poznać wiceprezydenta. Ale młodzież... młodzież... - mówił, jakby głośno myślał. - Jaką otuchą napawa widok młodych Amerykanów i kontakt z nimi. Czuję, że lepiej ich poznałem, lepiej niż z telewizji czy gazet. Po spotkaniu z tak wieloma wartościowymi młodymi ludźmi wyjeżdżam w przeświadczeniu, że pański piękny kraj ma wspaniałe perspektywy na przyszłość. Wróciłem na swoje miejsce w środkowej części samolotu, zadowolony i dumny z faktu, że byłem świadkiem triumfalnej wizyty w Stanach Zjednoczonych nadal silnego, nadal energicznego i nadal nieprawdopodobnie popularnego człowieka - Jana Pawła II. PODĄŻAJĄC JEGO ŚLADEM Żeby go pojąć, trzeba znać miejsce, skąd pochodzi W październiku 1993 roku zostałem zaproszony na Międzynarodową Konferencję Praw Człowieka do Krakowa. Skorzystałem z okazji, by odwiedzić miejsca, gdzie przyszły papież dorastał, i porozmawiać z ludźmi, którzy go znali jako chłopca, młodzieńca, a potem księdza. Chciałem po prostu dowiedzieć się czegoś więcej o Janie Pawle II. W wigilię odlotu z Rzymu do Polski widziałem Ojca Świętego na koncercie w Auli Pawła VI, zorganizowanym dla uczczenia czternastej rocznicy jego wyboru. Przed uroczystością był w znakomitym nastroju, uśmiechał się, machał do ludzi, błogosławił zebrany tłum, a potem witał się niemal ze wszystkimi. Kathy i mnie udało się z nim porozmawiać, bo ustawiliśmy się w spontanicznie powstałej kolejce. Pogratulowałem mu jubileuszu i podzieliłem się wiadomością, że następnego dnia jadę do Polski i że mam zamiar odwiedzić Kraków oraz Wadowice, a także spotkać jego przyjaciół z dawnych lat. W oczach papieża pojawiły się ogniki. Najpierw się uśmiechnął, a później jakby westchnął, żałując, że nie może, ot tak, po prostu, wsiąść do samolotu i polecieć do ojczyzny z wizytą. - To wspaniale - powiedział. - Szkoda, że nie mogę z panem pojechać! Zamilkł na chwilę, zamyślony, i dodał: - Niech pan weźmie ciepłe palto. Zima w Polsce zaczyna się wcześnie. Papież zapytał, z kim mam zamiar się spotkać podczas tej podróży. Odpowiedziałem, że konsulat amerykański w Krakowie wydaje dla mnie uroczysty lunch, ale nie znam nazwisk zaproszonych gości -wiedziałem jedynie, że będzie tam Jerzy Turowicz, redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego", oraz Tad Szulc, pracujący nad biografią papieża. - To wspaniale - powtórzył Ojciec Święty. - Niech im pan przypomni o mnie, zwłaszcza Turowiczowi. I niech pan wszystkich serdecznie ode mnie pozdrowi. - O ile znam Polaków - powiedziałem - to na pewno zaśpiewamy Ojcu Sto lat. - Och, tak... - Papież roześmiał się. - Sto lat. Niech im pan przekaże, że ja też życzę im stu lat. Chwilę potem odszedł do innych, ale wydawał się trochę nieobecny, bo z pewnością myślał o Polsce. Po przybyciu do Krakowa pojechałem do Wadowic, gdzie 18 maja 1920 roku Karol Wojtyła przyszedł na świat. Mieszkało wtedy w Wadowicach około dziesięciu tysięcy ludzi i do dziś jest ich tam niewiele więcej. Po dotarciu na miejsce spotkałem się z księdzem, którego polecili mi życzliwi ludzie z Watykanu. Ksiądz zgodził się zostać moim przewodnikiem i tłumaczem. Swobodnie posługiwał się angielskim i najwyraźniej znał wszystkich w mieście. Udaliśmy się najpierw do kamienicy przy ulicy Kościelnej 7, w której Karol Wojtyła się urodził. Był to niewielki, otynkowany budynek w starej części miasta. Dziś w trzypokojowym mieszkaniu na pierwszym piętrze jest muzeum, w którym starano się odtworzyć wygląd wnętrz taki, jaki był w czasach, gdy mieszkała tu rodzina Wojtyłów. Wchodzi się do mieszkania po kręconych metalowych schodach i pierwszą rzeczą, jaką się widzi, jest umieszczona przy drzwiach kropielnica ze święconą wodą. Wewnątrz w pokojach stoją solidne ciemne drewniane meble, na ścianach wiszą święte obrazy. W rogu największego pokoju znajduje się ołtarzyk. Wiele dowiedziałem się od pracującej tam przewodniczki. Powiedziała, że kiedy Karol Wojtyła był młody, kamienica należała do żydowskiej rodziny Bałamuthów prowadzącej sklep na parterze i mieszkającej na zapleczu. (Później doszło do mnie, że cała rodzina - Jechiel Bałamuth, jego żona i trzy córki - zginęła w nazistowskim obozie koncentracyjnym). Przewodniczka opowiadała, że sąsiadami Wojtyłów, mieszkającymi po przeciwnej stronie korytarza, była rodzina Beerów. Ginka Beer, dwa lata starsza od Karola, uchodziła za piękną dziewczynę i dobrą uczennicę. W szkolnych i amatorskich przedstawieniach teatralnych grywała zwykle główne role kobiece, Karol zaś główne role męskie. W tamtych czasach jedną czwartą mieszkańców Wadowic stanowili Żydzi - wyjaśniła przewodniczka. (Jak się dowiedziałem, w mieście praktycznie nie istniał antysemityzm, do czego przyczynił się głównie ojciec Leonard Prochownik, który nie tolerował podobnych zachowań. Okazało się także, że Ginka Beer, która wyjechała wraz z bliskimi z kraju tuż przed holocaustem, mówiła o rodzinie Wojtyłów jako pozbawionej uprzedzeń wobec swoich sąsiadów). Ojciec papieża, Karol, był krawcem, zanim trafił do wojska. W miasteczku ludzie zawsze zwracali się do niego z szacunkiem: „panie poruczniku", a wszyscy, którzy go znali, opisują go jako surowego, ale sprawiedliwego człowieka, żarliwego katolika, znawcę historii. Matka Jana Pawła II, Emilia z Kaczorowskich, także głęboko wierząca, miała słabe zdrowie. Karol okazał się najmłodszym dzieckiem. Jego brat, Edmund, był od niego starszy o czternaście lat. Siostra urodziła się sześć lat przed nim, ale zmarła jako kilkutygodniowe niemowlę. Kiedy Karol miał osiem lat, matka umarła. Ojciec, wtedy już zwolniony z armii, sam zajmował się domem i wychowywał syna. Cerował odzież chłopczyka, a nawet uszył mu palto ze swojego starego munduru. Śniadania i kolacje jadali w niewielkiej kuchni, na obiad zaś chodzili najczęściej do restauracji znajdującej się na tej samej ulicy. Poszliśmy zatem z księdzem do tej restauracji. Powiedziano nam, że kiedy Ojciec Święty był chłopcem, lokal należał do rodziny Banasiów. Jeden z synów właściciela chodził z Karolem Wojtyłą do szkoły - i raz niemal go zastrzelił, gdy jako nastolatkowie bawili się bronią. Dziś restauracja jest udekorowana pamiątkami po ulubionym synu miasta. Wiszą tam jego zdjęcia z czasów, gdy był mały, gdy został księdzem, potem biskupem, w końcu papieżem. W oszklonych gablotach i na półkach widać wszelkiego rodzaju eksponaty - książki, piłkę, ubrania. Przypomina to „świątynię" miejscowego bohatera, jaką można znaleźć w Stanach Zjednoczonych w różnych miasteczkach - z tą jednak różnicą, że tym bohaterem jest najczęściej sławny sportowiec lub gwiazda kina. Tutaj chodziło o patriotę i papieża. W restauracji podają bardzo dobre, typowo polskie dania - pierogi, gołąbki, kiełbasę. Pamiętam takie samo jedzenie z okresu, gdy wychowy wałem się w polskiej dzielnicy Bostonu Południowego. Usiedliśmy przy stoliku i złożyliśmy zamówienie. Ksiądz przedstawił mi kilkoro mieszkańców miasta, którzy znali „Lolka" - tak nazywano papieża, gdy był dzieckiem. Wszyscy bardzo chętnie o nim mówili, zwłaszcza starsi ludzie - przyszli do restauracji, aby zaplanować przebieg zbliżającego się odpustu. - Karol był taki sam jak my - powiedział jeden z nich. - Bawił się, pływał w rzece, uprawiał sporty. Był dobrym sportowcem. Świetnie bronił, kiedy grał w piłkę nożną. — Nie był aż taki dobry — odezwał się inny mężczyzna, siedzący przy stole naprzeciwko. - Strzeliłem mu sporo bramek. - Bo ci na to pozwalał - odparł pierwszy ze śmiechem. - Już wtedy był wspaniałomyślny. Obaj się roześmiali. - I dobrze się uczył - dodał ktoś. - Zawsze najlepszy w klasie. - Tyle że nie dawał odpisywać zadań - wtrącił ktoś jeszcze. -Pomagał przy odrabianiu lekcji, ale odpisać nie dał. Zapytałem, czy jako chłopiec był lubiany, czy kiedykolwiek wpakował się w kłopoty. - Nie lubiliśmy go tylko wtedy, gdy matki nam powtarzały: „Dlaczego nie jesteś taki jak Lolek?". - Ale nikt nie miał o to do niego pretensji - odezwała się kolejna osoba. - Dogadywaliśmy się. Razem się wygłupialiśmy i śpiewaliśmy piosenki. - Spoważniał bardzo po śmierci brata - powiedział ktoś z zebranych. Brat papieża, lekarz, umarł, kiedy Karol miał dwanaście lat. Zaraził się szkarlatyną od pacjenta, którego leczył. - Lolek zaczął potem częściej chodzić do kościoła - ktoś dodał. - Czy wiedzieliście, że zostanie kimś ważnym w przyszłości? -zapytałem. - Już wtedy rzucało się w oczy, że był wyjątkowy - usłyszałem w odpowiedzi. - Był taki mądry. Myśleliśmy jednak, że zostanie profesorem albo aktorem, bo grał we wszystkich sztukach. Nikt nie wątpił, że coś osiągnie w życiu, ale nikomu nie przyszło do głowy, iż może zostać papieżem. Zresztą kto by pomyślał, że Polak zostanie papieżem? Następnego dnia, podczas uroczystego lunchu w Krakowie, wydanego przez amerykańskiego konsula, dowiedziałem się jeszcze więcej. Spotkanie odbyło się w domu jednego z pracowników ambasady, w starej części miasta. Mieszkanie okazało się bardzo ładnie urządzone i z pewnością całkiem niedawno gruntownie je odnowiono. Ściany pomalowano na biało, ciemne drewniane elementy starannie odrestaurowano. Zjawiłem się trochę za późno, dlatego od razu zaprowadzono mnie do pokoju stołowego. Zastałem tam około dziesięciu osób, prawie samych mężczyzn i tylko jedną kobietę - wszyscy byli starymi przyjaciółmi Ojca Świętego. Siedzieli przy owalnym stole, zastawionym parującymi półmiskami z polskimi specjałami. Szczęśliwym dla mnie zbiegiem okoliczności znalazł się wśród zebranych Tad Szulc, urodzony w Polsce były dziennikarz „New York Timesa", który pracował właśnie nad biografią Jana Pawła II - rozmowa odbywała się głównie po polsku, toteż Tad mimowolnie został moim tłumaczem. Przedstawiono mnie obecnym, choć nie zrozumiałem wszystkich nazwisk. Znałem jedynie nazwisko Jerzego Turowicza, którego tygodnik od 1949 roku publikował artykuły księdza Wojtyły. Turowicz był jednym z czołowych intelektualistów polskich, współpracował ściśle z „Solidarnością" i nowym, wybranym w wolnych wyborach rządem. Wśród pozostałych gości byli profesorowie uniwersyteccy, lekarz, właściciel niewielkiego wydawnictwa prasowego lub książkowego. Podobnie jak ludzie z restauracji w Wadowicach, chętnie i z radością opowiadali o dawnym przyjacielu. Mówili zarówno po polsku, jak i po angielsku. Zauważyłem jednak, że najśmieszniejsze anegdoty opowiadali po polsku. Przyjąłem, że uznali za niewłaściwe wyjawianie tych wspomnień komuś „z zewnątrz". Grono przyjaciół rozmawiało o Karolu Wojtyle z czasów, gdy był studentem, a także o jego zdolnościach aktorskich. - Co za pamięć! - powiedział jeden z gości. - Nie dość, że znał doskonale swoją rolę, najczęściej głównej postaci męskiej, to umiał zapamiętać także nasze kwestie. Podsuwał nam tekst, gdy ktoś czegoś zapomniał. Zapytałem, jakim był studentem. - Och, poeta! - padła odpowiedź. - Wyglądał na poetę i ubierał się jak poeta. Nosił długie włosy. Ubrania w stylu cyganerii. Ciekawiło mnie też, jak się im żyło w czasie okupacji hitlerowskiej. Rozmowa przybrała poważniejsze tony. - Zjawili się tu tamtej fatalnej niedzieli - usłyszałem wyjaśnienie. -Zamknęli uniwersytet, zabrali wielu nauczycieli akademickich. Nigdy więcej nie widzieliśmy zatrzymanych. W poniedziałek, kiedy przyszliśmy na zajęcia, kazali nam wracać do domów, powiedzieli, że mamy poszukać sobie jakiejś pracy, że skończyły się czasy nauki i że musimy im pomagać wygrać wojnę. Dowiedziałem się, że obowiązek pracy dotyczył wszystkich. Karol pracował najpierw w kamieniołomach, a potem w zakładach chemicznych. Niemniej on i inni młodzi ludzie spotykali się potajemnie po domach z nauczycielami, gdzie się uczyli, albo w konspiracyjnym teatrze, wystawiając sztuki w prywatnych mieszkaniach. - Po jakimś czasie - wyjaśniano mi - Karol zaczął przychodzić coraz rzadziej. Jego ojciec umarł. On sam uczył się już na księdza. Niektórzy przyjaciele z teatru usiłowali go od tego odciągnąć, ale on był zdecydowany. Potem nieczęsto go widywaliśmy. Jeden z obecnych, chyba profesor, wystąpił z wyjątkowo silnie przemawiającą do wyobraźni opinią: - Było tak, jakby wypróbowywał różne rodzaje życia: poety, aktora, robotnika, księdza. A skoro miał to już za sobą, no cóż, szedł po prostu obraną ścieżką, został biskupem, kardynałem, papieżem. Przyszło mi do głowy, że Karol Wojtyła, zanim stał się człowiekiem w sutannie, poznał życie z wielu stron, i to zadecydowało o jego wyjątkowej naturze. Nie tylko sprawdził swoje siły w wielu rolach, ale także przyjaźnił się z kobietami i na pewno zastanawiał się nad małżeństwem, może chciał mieć dzieci - zanim zrezygnował z tego wszystkiego i poświęcił życie Jezusowi. Nie wiem, czy był jakiś szczególny moment, w którym Karol Wojtyła postanowił zostać księdzem. Nikt z zebranych przy stole niczego takiego nie powiedział. Ważne wydaje mi się jednak zrozumienie sprzecznych emocji, które wtedy odczuwał. Moim zdaniem jego decyzja wynikała z wewnętrznej dyskusji, jaką najlepsi z księży toczą sami ze sobą. Mam świadomość, że w Watykanie spekulacje dotyczące młodzieńczych lat Ojca Świętego nie są dobrze widziane, woli się tam raczej opisywać tamten okres jako pobożnie mistyczny -co w rzeczy samej jest prawdą. Ale Jan Paweł U był także „prawdziwym" człowiekiem i to właśnie mnie, i wielu innych, w nim pociąga. Większa część rozmowy przy stole dotyczyła jednak czasów komunistycznych i tego, w jaki sposób postępował przyjaciel zebranych -najpierw jako ojciec Wojtyła, potem biskup i wreszcie kardynał. - Pamiętam, jak przyniósł swój pierwszy artykuł - wspomniał Jerzy Turowicz. - Było to wiosną 1949 roku. Przyznaję, że niewiele spodziewałem się po młodym kapłanie, ale przeczytałem tekst. Traktował o księżach pomagających organizować się robotnikom stoczniowym we Francji, co było jakby logiczną konsekwencją nauk społecznych Kościoła katolickiego. Dałem go na pierwszą stronę. Kiedy usłyszałem o dokerach, nastawiłem ucha. W końcu niemal piętnaście lat wcześniej właśnie ta problematyka zwróciła moją uwagę na Karola Wojtyłę. Kiedy pierwszy raz go zobaczyłem - interesował się ludźmi takimi jak mój ojciec i teść. A teraz rozmawiałem z kimś, kto znał go w odległych czasach. - Tak ich ogłupił, że dopuścili do objęcia przez niego diecezji -powiedział ktoś, odnosząc się do komunistów. - Zupełnie nie wiedzieli, z kim będą mieli do czynienia. Wszyscy zgodnie twierdzili, że wyprowadził w pole komunistyczny rząd i udawało mu się budować nowe kościoły, otwierać nowe seminaria i odprawiać nabożeństwa - a to znaczyło bardzo wiele dla Polaków. - Wolność była tylko w kościele i właśnie do kościołów ludzie chodzili, by jej zaznać - wyjaśniał Jerzy Turowicz. - Wie pan zresztą 0 tym - zwrócił się do mnie. - Pamiętam, że spotkał się pan z Wałęsą 1 Mazowieckim u Świętej Brygidy. Czasy były niebezpieczne, dlatego doceniamy pański gest, a także fakt, że przyprowadził pan ze sobą syna. Zamurowało mnie. Turowicz mówił o moich odwiedzinach w Polsce w 1988 roku. Było jasne, że ci ludzie znakomicie przygotowali się do dzisiejszej wizyty. Mieli o mnie pełne informacje. Rozmowa zeszła na pierwszą wizytę Karola Wojtyły w Polsce po objęciu Tronu Piotrowego. - Nikomu nawet do głowy nie przyszło, że pozwolą mu przyjechać. Popełnili ogromny błąd, ale my się z tego cieszyliśmy - powiedziała jedna z osób. Reszta uśmiechała się i kiwała głowami. - Poza tym ci, którzy chodzili na spotkania z nim, nie byli w ogóle represjonowani. Kiedy komuniści zorientowali się, jak wiele jest takich osób, a jak mało opowiada się za władzą... no cóż, był to początek końca. Raz otwarte drzwi nie dały się już zamknąć. Ostatnie słowo w tej sprawie należało jednak do Jerzego Turowicza: - Historycy powiadają, że druga wojna światowa skończyła się w czterdziestym piątym roku. Może i tak było w innych państwach, ale nie w Polsce. Mówią, że komunizm upadł w osiemdziesiątym dziewiątym. Ale nie u nas. Druga wojna i komunizm skończyły się w naszym kraju jednocześnie, w siedemdziesiątym dziewiątym, kiedy Jan Paweł II wrócił do domu. Zapytałem, jak często się z nim widują od czasu, gdy został papieżem. Twarze przy stole pojaśniały. - Kiedy przyjechał w roku 1979, był niczym król - usłyszałem. -Spotkanie go wtedy i podczas kolejnych wizyt stawało się wydarzeniem. - Najlepszy jednak był zjazd - dodał ktoś inny. Dowiedziałem się, że w listopadzie 1988 roku Ojciec Święty zorganizował w Rzymie zjazd absolwentów jego szkoły w pięćdziesiątą rocznicę matury. - Spodziewaliśmy się, że spotkamy się z nim raz czy dwa - opowiadał kolega szkolny papieża - ale okazało się, że jedliśmy z nim wszystkie posiłki. Nie pozwalał nam zwracać się do siebie „Ojcze Święty" albo „Wasza Świątobliwość", mówiliśmy mu po prostu „Lolek" albo „Karol". Nie dał nam całować pierścienia. Rozmawialiśmy o czasach szkolnych i śpiewaliśmy piosenki. Opisywali go jak przyjaciela z czasów nauki, któremu się w życiu powiodło, ale który nie zapomniał o dawnych znajomych. W Krakowie odwiedziłem Cmentarz Rakowicki, gdzie leżą rodzice i brat papieża. Było bardzo zimne popołudnie. Przy cmentarnej bramie czekał na mnie wojewoda krakowski i kilku przedstawicieli rządu polskiego oraz konsul amerykański. Zaprowadzili mnie do grobu rodzinnego Wojtyłów. Na płycie nagrobnej złożyliśmy dwa wieńce -jeden w kolorach białym, czerwonym i niebieskim, symbolizujących barwy Stanów Zjednoczonych, i drugi z kwiatów białych i czerwonych, jak polska flaga. Był tam też ksiądz, który odprawił krótką i bardzo prostą ceremonię nad mogiłą. Ponieważ powszechnie wiadomo, jakim kultem papież otacza Matkę Boską, odśpiewano Regina Coeli. Potem oprowadzono mnie po cmentarzu. Ogromne wrażenie zrobił na mnie widok tysięcy niewielkich kamiennych nagrobków, rząd za rzędem, noszących daty 1942, 1943 i 1944. Przeżyciem był dla mnie także widok ogromnych grobów na otwartej przestrzeni, na których zabrakło nazwisk, a znajdowały się tam jedynie daty. Powiedziano mi, że to mogiły zbiorowe. Księżom nie wolno było odprawiać pogrzebów w czasach okupacji hitlerowskiej, dlatego przemykali się na cmentarze i potajemnie w środku nocy dokonywali obrządku katolickiego pochówku, choć wiedzieli, że grozi im za to więzienie lub rozstrzelanie. Słysząc to zrozumiałem, że sytuacja panująca wtedy w Polsce najprawdopodobniej przyczyniła się do podjęcia przez Karola Wojtyłę decyzji o służbie kapłańskiej. Więcej o ojcu Wojtyle dowiedziałem się dzięki księdzu, który pokazywał mi Wadowice. Gdy już zwiedziliśmy miasto, zawiózł mnie do kościoła budowanego właśnie w parafii, którą miał niedługo objąć. Weszliśmy do niemal ukończonej świątyni, a potem do zakrystii, gdzie nadal było wiele do zrobienia. Przedstawił mnie starszemu księdzu, który pamiętał Karola Wojtyłę z czasów młodzieńczych. - Karol był szczęściarzem - powiedział wiekowy ksiądz, uśmiechając się. - Różniliśmy się jedynie tym, że miał lepszy słuch ode mnie. Usłyszał głos Boga zaraz na początku okupacji hitlerowskiej. Mnie szukanie go zabrało jeszcze dziesięć lat. Poczułem powołanie dopiero za rządów komunistów. Chyba głos boży nie dochodzi do korytarzy w kopalni. - Tu wyjaśnił, że w czasie wojny i jeszcze po jej zakończeniu pracował pod ziemią. - Ale ja także jestem szczęściarzem, bo przecież znam osobiście papieża. Stary ksiądz i jego młodszy kolega byli skarbnicą informacji. - W pewnym momencie Karol chciał odejść z seminarium i zostać karmelitą - opowiadał starszy kapłan. - Mógłby wtedy pościć i modlić się całymi dniami. Ale kardynał mu nie pozwolił. Powiedział, że Kościół w Polsce bardziej potrzebuje księży niż zakonników. I miał rację. Pomyśleć, jaką Kościół poniósłby stratę, gdyby ten człowiek spędził całe życie za murami klasztoru. - Słyszałem, jak mówiono, że w swojej pierwszej parafii - włączył się młodszy ksiądz - ojciec Wojtyła spał na gołych deskach i nosił stare ubrania, sutanny kupowane w sklepach ze starzyzną. A kiedy ludzie dawali mu coś lepszego, przekazywał to biednym. Dowiedziałem się też, że przyszły papież miał „dar" bratania się z młodzieżą. - Jeszcze jako uczeń gimnazjum zabierał kolegów - mówił młodszy z kapłanów - na wycieczki w góry, by na łonie natury wzmacniać ich wiarę i zbliżać do Boga. Krakowska konferencja poświęcona prawom człowieka odbywała się w papieskiej Alma Mater, na Uniwersytecie Jagiellońskim. Tam poznałem więcej szczegółów dotyczących młodych łat Ojca Świętego. Przekazał mi je wiekowy uczony katolicki, który znał papieża od 1958 roku, gdy Karol Wojtyła otrzymał godność biskupią. Powiedział mi, że władze komunistyczne odrzuciły sześciu innych kandydatów, ale pozwoliły, by ojciec Wojtyła został biskupem pomocniczym w Krakowie. Sfery rządowe były przekonane, że mają do czynienia z intelektualistą, nie zainteresowanym działalnością polityczną, i że nie będzie on im sprawiał żadnych kłopotów. Czekała ich jednak spora niespodzianka! - Zwracał się o pozwolenie na budowę nowych kościołów - mówił profesor. - A kiedy jej nie uzyskiwał, odprawiał nabożeństwa w szczerym polu, w miejscu, gdzie chciał, by stanęła świątynia. Na jego msze pod gołym niebem przychodziło tysiące ludzi, bo jednocześnie była to dla nich forma protestu przeciwko rządowi. W końcu komuniści dawali zgodę na budowę świątyń. Myśleli pewnie, że jeśli wierzący znajdą się w kościele, nie będą tak widoczni. Na konferencji spotkałem jeszcze jednego starego przyjaciela Ojca Świętego - i mojego - Lecha Wałęsę. W 1988 roku odwiedziłem Polskę jako burmistrz Bostonu, gdy Wałęsa przewodził słynnemu strajkowi „Solidarności" w Stoczni im. Lenina w Gdańsku. Kiedy zwróciłem się do oficjalnych władz z prośbą o zgodę na zobaczenie się z nim, odmówiono mi. Trzeba było jednak czegoś więcej, żeby mnie powstrzymać przed spotkaniem z jednym z największych robotniczych bohaterów dwudziestego wieku. Dzięki sprytowi, nabytemu na ulicach Bostonu Południowego, udało mi się wślizgnąć z synem do stoczni - wjechaliśmy tam na skrzyni ciężarówki, schowani pod stertą koców. Od tamtej pory minęło pięć lat i dopiero teraz ponownie zobaczyłem się z Wałęsą. - Wrócił pan! - przywitał mnie i objął. Pod sumiastymi wąsami widać było szeroki uśmiech. - Pracuję teraz z pańskim przyjacielem, Ojcem Świętym - rzekłem. - To przyjaciel wszystkich ludzi - stwierdził Wałęsa w odpowiedzi, nadal ściskając mi rękę. - Pamiętam, że miał pan jego zdjęcie przypięte do koszuli, kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy - powiedziałem. - Dodawał nam siły - Wałęsa pokiwał głową i spoważniał. - Pomógł nam uwierzyć, że to, co robimy, jest wykonalne. Skoro Polak został papieżem... w takim razie wszystko jest możliwe. Skoro papież--Polak może przyjechać do ojczyzny... Polacy mogą być wolni. Takie przesłanie przekazał nam podczas swoich wizyt, zwłaszcza pierwszej, w siedemdziesiątym dziewiątym roku. Wałęsa wystąpił na forum konferencji, ja także. Potem dowiedziałem się, że miejsce, w którym przemawialiśmy - Teatr im. Juliusza Słowackiego - nosiło imię ulubionego poety i dramatopisarza Karola Wojtyły w czasach, gdy był jeszcze uczniem. Jan Paweł II widział tam wiele przedstawień, w tym także i to, gdzie papież jest Słowianinem*. * Pośród niesnasek Pan Bóg uderza W ogromny dzwon Dla słowiańskiego oto papieża Otworzył tron. A trzeba mocy, byśmy ten pański Dźwignęli świat: Więc oto idzie papież słowiański, Ludowy brat Pośród niesnasek Pan Bóg uderza..., r. 1848, cyt. wg: J. Słowacki, Liryki i inne wiersze, opr. J. Krzyżanowski, Wrocław 1952) - przyp. red. 11 DROGA NA TRON PIOTROWY Zawierz Duchowi Świętemu - ale zbieraj głosy Kiedy tylko nadarzała się okazja, razem z Kathy zwiedzaliśmy pozostałe części Włoch. W weekendy jeździliśmy do różnych miejsc na północ i południe od Rzymu. Pewnego razu postanowiliśmy zobaczyć San Giovanni Rotondo i odwiedzić klasztor, gdzie żył i modlił się kapucyn, stygmatyk ojciec Pio. Kolejki ludzi chcących wziąć udział we mszy i przystąpić do komunii były ogromne. Szczęściem mieliśmy „specjalne względy", do których zaliczał się nawet lunch ze starym księdzem, ojcem Allesio, opiekunem Pio przed jego śmiercią w 1968 roku. Opowiedział nam następującą historię: W 1947 roku, podczas ferii wielkanocnych w Angelicum - Papieskim Uniwersytecie św. Tomasza z Akwinu w Rzymie, Karol Wojtyła pojechał z zaprzyjaźnionym księdzem do San Giovanni Rotondo. Po mszy obaj ustawili się w kolejce, razem z tysiącami pielgrzymów, do Casa Sollievo delia Sofferenza (Domu Ulgi w Cierpieniu), żeby wyspowiadać się ojcu Pio. Po wysłuchaniu spowiedzi Wojtyły maleńki mnich z długą siwą brodą padł na kolana i przepowiedział, że ten oto młody polski ksiądz pewnego dnia zostanie papieżem. Dodał także, że ktoś dokona zamachu na jego życie. To znamienna opowieść - dowiedziałem się, że pytany o tę historię Jan Paweł II ani jej nie potwierdził, ani nie zaprzeczył. Moim zdaniem -może dlatego, że jestem politykiem - fakt, że Karol Wojtyła został papieżem, nie jest tak interesujący jak sposób, w jaki to się stało. Spekulowanie, jak doszło do wyboru tego - czy któregokolwiek -papieża to jedno, nakłonienie zaś do rozmowy na ten temat kogoś z Watykanu to drugie. Pewnego dnia udało mi się jednak dotrzeć do -jak to nazywają w amerykańskich gazetach - „dobrze poinformowanego źródła", by dowiedzieć się czegoś więcej. Kardynał Giuseppe Caprio był sostituto, czyli kimś w rodzaju szefa personelu w czasie pontyfikatu Pawła VI. Teraz jest już na emeryturze, ale pozostał w Rzymie i nadal świetnie orientuje się w zawiłościach Watykanu. Pewnego popołudnia wyświadczył mi przysługę i podzielił się ze mną odrobiną swojej wiedzy. Zjedliśmy razem lunch w ogrodzie Villa Richardson. Dzień, mimo że kończył się już październik, był ciepły, liście nie opadły jeszcze z drzew, kwitły jesienne kwiaty. Skończyliśmy jeść i przy filiżance cappuccino poprosiłem kardynała Caprio o wyjaśnienie, w jaki sposób odbywa się objęcie Tronu Piotrowego przez nowego papieża. - No cóż, po pierwsze kolegium kardynałów, prowadzone przez Ducha Świętego, kogoś wybiera - opowiadał duchowny w tonie typowym dla Watykanu. - Ale, po drugie, papabili, czyli kandydaci, na to pracują - mówił i tu jakby zaczął się otwierać. - Inspiracja musi pochodzić z góry, ale na dole konieczny jest talent, ciężka praca, a także sposobność. Dla tego papieża okazją stał się Sobór Watykański II. Przed soborem był z pewnością dobrze znany w kręgu uczonych i intelektualistów w Polsce, ale dopiero podczas jego obrad zyskał szansę zaprezentować się nie tylko Rzymowi, ale całemu Kościołowi, całemu światu. Dowiedziałem się od kardynała, że zdaniem większości dostojników Kościoła Sobór Watykański II miał być „jednorazowym wydarzeniem, które potwierdzi doktrynę kościelną i uściśli pewne szczegóły", ale w istocie okazał się czymś więcej - przeobraził się w trwające cztery lata zmagania o dostosowanie Kościoła do wymogów współczesnego świata. - Wojtyła znalazł się w samym środku wydarzeń - mówił kardynał. - Chodziło o zmiany w liturgii, wartość jednostki ludzkiej, ideę nakłonienia Kościoła do większej tolerancji w dziedzinie swobód religijnych i kwestii praw człowieka — nie tylko praw katolików, ale wszystkich ludzi. - Ale jak to było możliwe? Jak to się działo? - zapytałem. - Podobnie jak w każdej organizacji - odpowiedział Caprio - każdej instytucji czy partii politycznej. Patrzysz, słuchasz, spotykasz ludzi, pokazujesz im, na co cię stać. On dokonał tego wszystkiego. Przed soborem napisał wiele memorandów. Pracował w wielu komitetach soborowych. Potem chodził wszędzie, by poznawać ludzi, jadł z nimi obiady, odwiedzał w miejscach, gdzie mieszkali. Pomiędzy sesjami pamiętał, żeby szepnąć słówko temu i owemu, pisał sprawozdania i prosił kolegów o ich ocenę. Niektórzy widzą w tym oznaki ambicji. Inni mówią, że to po prostu obraz ciężkiej pracy dla Boga i Jego Kościoła. - Czy tak właśnie postępował Karol Wojtyła? - dopytywałem się. - Nie tylko on - odpowiedział kardynał. - Ale jedynie nieliczni błyszczeli tak jak on. Zaprezentował się, dał się poznać z nazwiska, przedstawiał swoje pomysły. Brał udział w każdej sesji. Wypowiadał się, rozsyłał pisma przy każdej nadarzającej się okazji. Jego nazwisko pojawiało się w prasie. Słychać go było w radiu. Przygotowywał audycje dla polskiego radia, objaśniające wydarzenia z soboru. Stał się znany ludziom i robił na nich wrażenie. Był wschodzącą gwiazdą. A potem, po pierwszej sesji, zmarł Jan XXIII. Jego następca, Paweł VI, zwrócił szczególną uwagę na młodego polskiego biskupa. - Dlaczego akurat na niego, a nie na kogoś innego? - spytałem. - Jest kilka powodów - wyjaśniał kardynał. - Paweł chciał kontynuować politykę zagraniczną Jana XXIII dotyczącą Wschodu, czyli politykę dogadywania się z rządami komunistycznymi, a nie odrzucania współpracy z nimi, jak to czynił Pius XII. Wojtyła był w centrum wydarzeń, pochodził z Polski, negocjował z komunistami warunki budowy kościołów i otwierania seminariów. I łatwiej można było się z nim dogadać niż z prymasem, kardynałem Stefanem Wyszyńskim. Poza tym komisja, którą papież powołał do spraw kontroli urodzin, napisała w sprawozdaniu, że w Biblii nie znaleziono niczego, co potępiałoby ten proceder! Papież sam zapędził się w kozi róg, a wtedy zwrócił się do Wojtyły, który napisał pracę o tych zagadnieniach. Pomogła ona Pawłowi VI zachować twarz. Kardynał Caprio zdradził mi też, że Karol Wojtyła pomagał Pawłowi VI w napisaniu zarysu pamiętnej encykliki Humanae Yitae, która potępiała nie tylko aborcję, ale w ogóle kontrolę urodzin. Papież był wdzięczny ówczesnemu biskupowi Wojtyle za pomoc i okazał to - czyniąc z niego najmłodszego kardynała. Potem nadal utrzymywali ścisłe kontakty. - Jednakże to, że jest się w dobrych stosunkach z papieżem, nie oznacza, iż samemu się nim zostaje - zasugerowałem. •• •*> - Oczywiście, ale też nie szkodzi - odpowiedział kardynał. - Kolejnym etapem, dzięki któremu możesz się znaleźć w gronie kandydatów, jest nawiązanie znajomości z pozostałymi purpuratami. Osiąga się to ciężką pracą w trakcie narad i synodów, jak to czynił Wojtyła. I, oczywiście, podróżując, a to także nie było mu obce. - Podróżując? - chciałem zgłębić temat. - Ano tak, podróżując. Podróże pomagają zdobyć lepszą orientację i można dzięki nim spotkać ludzi mających władzę, którzy kiedyś staną się przydatni. W tej dziedzinie Kościół jest bardzo bliski świeckiej kampanii wyborczej, niezależnie od tego, czy chodzi o tron papieski, czy inną godność. Wojtyła pojechał do Ziemi Świętej z innymi biskupami na rok przed podróżą Ojca Świętego, w 1964 roku. Udał się do Kanady i był dwukrotnie w Stanach Zjednoczonych. Gościł w Australii i na Filipinach. Poznał kardynałów i biskupów z całego świata, a także problemy, z jakimi borykali się w swoich krajach. Przy okazji zapraszał ich do odwiedzenia Polski, żeby mogli zorientować się, jakim przeciwnościom musiał stawiać czoło i czego udawało mu się dokonać w trudnych warunkach. Ponownie wróciłem myślami do pierwszego spotkania z kardynałem Wojtyłą w 1969 roku. Choć sam przecież ubiegałem się wtedy o stanowisko, nigdy bym nie pomyślał, że jego wizyta miała jakiekolwiek „polityczne" znaczenie w odniesieniu do wewnętrznych spraw Kościoła. Teraz zdałem sobie sprawę, że tak było w istocie. - To wszystko układa się w całość - kontynuował kardynał. - Ktoś o jego intelekcie, życiorysie i poświęcający się jak on... Cóż, nie ma sensu trzymać światła pod korcem. - Jeśli dobrze zrozumiałem Waszą Eminencję, o Tron Piotrowy trzeba się ubiegać? - zapytałem. - Właściwie księża nie ubiegają się o ów tron, ale też nie uciekają od tej godności - mówił stary kardynał z uśmiechem. - Postępował tak również poprzedni papież, Jan Paweł I. Mówi się, że nie chciał zostać papieżem, ale w dniu konklawe egzemplarze jego książki leżały pod drzwiami wszystkich kardynałów. Nie umieścił ich tam przecież Duch Święty. Kardynał Caprio wypił cappuccino. Skończył opowieść. Mam nadzieję, że nie będzie żałował, iż zdradził mi tyle szczegółów i mówił tak swobodnie. Moim zdaniem w tym, co usłyszałem, nie było niczego niewłaściwego. Bardzo mi to pomogło w lepszym zrozumieniu Kościoła, a także człowieka, który był teraz namiestnikiem Jezusa, i jego pontyfikatu. Zyskałem nowe powody do jeszcze większego szacunku dla obecnego papieża. Kardynał podziękował mi za lunch, wstaliśmy od stołu i przez ogród wróciliśmy do rezydencji. I oto ja, tak zwany polityk, czułem się, jakbym otrzymał lekcję polityki najwyższych lotów w watykańskim stylu. Ponieważ kardynał nie miał samochodu, poleciłem, by mój kierowca odwiózł go do domu. Pojechałem z nimi przez Rzym, by jeszcze przez jakiś czas pobyć z dostojnikiem Kościoła. Przed nami jechali policjanci torujący nam drogę w ruchu ulicznym. W pewnym momencie kardynał pokazał mi dwa różne miejsca: Angelicum, gdzie ojciec Wojtyła się uczył, i Kolegium Belgijskie, gdzie mieszkał. Już po wyjściu z samochodu kardynał pochylił się i podzielił ze mną mądrą sentencją: - Słyszał pan zapewne, ambasadorze, powiedzenie: „Niebo pomaga tym, którzy sami sobie pomagają". Cóż, w czasie konklawe Duch Święty pomaga tym, którzy sami sobie pomagają. PIAZZA DI SPAGNA Wyjątkowy dzień - i wyjątkowe uwielbienie Matki BoskiejKorzystałem z każdej okazji, by przypatrywać się papieżowi w działaniu i słuchać tego, co miał do powiedzenia. Każdej środy chodziłem na jego audiencje generalne odbywające się na placu św. Piotra albo w Auli Pawła VI. W niedziele schodziliśmy z Kathy ze wzgórza Gianicolo i podążaliśmy na Anioł Pański, żeby wysłuchać papieskiej homilii. Jeśli mówił tylko po włosku, zachodziłem potem do Watykańskiego Biura Prasowego na Via delia Conziliazione, dochodzącej do placu, i brałem stamtąd tłumaczenie jego słów na angielski. Starałem się być obecny, kiedy odprawiał specjalną mszę, podobnie w dni świąteczne. Wystarczyło trochę fatygi - a ja się fatygowałem - żeby widzieć go i słuchać nawet trzy, cztery razy w tygodniu. Czytałem także od deski do deski „Osservatore Romano", zarówno angielskie wydanie, jak też tłumaczenia artykułów ze znacznie obszerniejszej wersji włoskiej. Yaticanisti (watykańscy obserwatorzy) powiedzieli mi, że aby „być na bieżąco", trzeba tak właśnie postępować. Porównywali wsłuchiwanie się w słowa papieża i wnikliwe czytanie prasy - dla treści, jakie się tam znajdowały, ale też dla tych, jakich nie umieszczono - do śledzenia wydarzeń na Kremlu i czytania plakatów w Chinach pod rządami Mao. Mówiąc szczerze, śledziłem bacznie poczynania papieża nie tylko dlatego, że zapadłem na chorobę polegającą na uwielbianiu wybranego idola, choć przyznaję, że przebywanie w jego obecności zawsze było dla mnie dużym przeżyciem. Robiłem tak, bo pomagało mi to w pracy. Jan Paweł II nie marnował żadnej okazji. Wykorzystywał każdą sposobność, by mówić o sprawach i problemach, które go właśnie zaprzątały. Przekonałem się, że wystarczy mieć szeroko otwarte oczy i czujny słuch, by wiedzieć, o czym ostatnio myśli papież. Pozwalało mi to także na lepsze poznawanie Ojca Świętego jako człowieka. Weźmy na przykład 8 grudnia 1993 roku, dzień Niepokalanego Poczęcia. Pogoda była jak na zamówienie, świeciło słońce. Tamtego dnia miałem wyjątkowo dużo zajęć. Zacząłem od udziału w uroczystym corocznym lunchu w Kolegium Ameryki Północnej - seminarium dla kleryków ze Stanów Zjednoczonych i Kanady, zwanym emfatycznie West Point Kościoła katolickiego. Moja żona, Kathy, wzniosła tradycyjny toast za prezydenta Stanów Zjednoczonych - była pierwszą kobietą, która to zrobiła od czasów Clare Boothe Luce. Najpierw jednak zażartowała z rektora, naszego dobrego przyjaciela, prałata Tima Dolana. Tim jest konserwatystą, znanym z tego nawet w kręgach duchownych. Przedstawił Kathy zebranym, a ona, dziękując, określiła go jako „gorliwego liberalnego feministę". Biedny Tim spiekł raka, a klerycy wybuchnęli gromkim śmiechem. Tak się złożyło, że w czasie lunchu zostałem zawołany do telefonu -okazało się, iż to sam prezydent Clinton oderwał mnie od stołu. Zapytał, czy mógłbym tego wieczora wydać obiad na cześć haitańskiego premiera Roberta Malvala i jego żony. Oczywiście wyraziłem zgodę, ale udało mi się wszystko zorganizować jedynie dzięki pomocy córek, które zajęły się gotowaniem i podawaniem do stołu, albowiem służba miała akurat urlop. Po lunchu wzięliśmy z Kathy udział w obchodach święta Niepokalanego Poczęcia i koronowaniu figury Błogosławionej Marii Dziewicy na Piazza di Spagna (placu Hiszpańskim). Słyszałem wcześniej, że to jedna z ulubionych uroczystości Jana Pawła II, dlatego tym bardziej zależało mi na obecności. 8 grudnia jest także włoskim świętem państwowym. Szkoły, banki i sklepy są zamknięte. Tysiące ludzi przychodzi na ceremonię koronowania. Plac jest właściwie skrzyżowaniem wielu wąskich uliczek. Ze wszystkich stron otaczają go siedemnasto- i osiemnastowieczne kamienice w kolorze popielatej ziemi i pastelowych barwach. Panuje tu większy ruch niż gdziekolwiek. Z jednej strony placu znajdują się słynne Schody Hiszpańskie, będące ogromną atrakcją turystyczną i popularnym miejscem spotkań młodych ludzi, z drugiej - Palazzo di Propaganda Fide, dawna siedziba kongregacji Propaganda Fide. W ostatnich PIAZZA DI SPAGNA latach otworzono tam, dokładnie naprzeciwko pałacu, jedną z najczęściej odwiedzanych w Europie restauracji McDonakTs - z czego prefekt kardynał Josef Tomko ze Słowacji był bardzo niezadowolony. Pośrodku placu wznosi się piętnastometrowy posąg Maryi Dziewicy z aureolą. Każdego roku, w dniu 8 grudnia, posąg jest zdobiony wieńcem z kwiatów w bardzo niezwykły sposób. Rzymski strażak zakłada ów wieniec z drabiny wysuniętej z wozu strażackiego. Uroczystość cieszy się ogromnym zainteresowaniem rzymian i turystów, których tysiące zapełniają uliczki prowadzące do placu. Przyjechaliśmy z Kathy trochę wcześniej, żeby wziąć udział w przyjęciu wydawanym w rezydencji hiszpańskiego ambasadora, ulokowanej przy ulicy naprzeciwko posągu Matki Boskiej. 8 grudnia jest jednocześnie świętem państwowym w Hiszpanii, dlatego co roku ambasador tego kraju przy Stolicy Apostolskiej zaprasza z tej okazji korpus dyplomatyczny. Rezydencja ambasadora to olbrzymia willa w kolorze żółto-brązowym, zajmująca większą część boku placu. Przyjęcie odbywało się w sali balowej na pierwszym piętrze, której gigantyczne okna, sięgające od podłogi do sufitu, wychodziły na plac i posąg. Wszyscy zgromadzeni planowali, że od chwili przyjazdu Ojca Świętego będą obserwować uroczystość z bardzo dogodnego punktu widokowego. Niemniej dla mnie to było za daleko. Dążyłem do obserwowania papieża przy każdej okazji z tak bliska, jak tylko możliwe. Dlatego razem z Kathy zeszliśmy na dół i - dzięki skutecznej pomocy ludzi z mojej ochrony - przeszliśmy przez ulicę i dotarliśmy do ogrodzonego terenu wokół posągu. Spotkaliśmy tam hiszpańskiego ambasadora z małżonką, którzy także chcieli być bliżej, oraz nowo wybranego burmistrza Rzymu Francesco Rutellego i rzymskich strażaków biorących udział w ceremonii. Po około dwudziestu minutach czekania usłyszeliśmy okrzyki „Viva U Papa! Viva H Papa!", odbijające się echem od ścian wiekowych budynków, narastające z każdą chwilą. Po kilku minutach w naszym polu widzenia znalazła się kawalkada papieskich samochodów, przedzierająca się przez tłum. Poprzedzali ją czterej policjanci na warczących motocyklach, którzy niczym psy pasterskie usuwali ludzi z drogi „stada" będącego pod ich opieką. Następne w kolejności były dwa samochody policyjne z włączonymi syrenami i światłami migającymi na dachach. Za nimi jechał czarny mercedes papieża, otoczony przez pieszych ochroniarzy w ciemnych garniturach. Kolumnę zamykały dwa radiowozy policyjne. Tłum skandował coraz głośniej: „Viva U Papa! Viva ii Papa!". W końcu papieski mercedes zatrzymał się tuż obok nas. Kiedy drzwi się otworzyły, zobaczyłem Ojca Świętego w towarzystwie prałata Dziwisza i kardynała Camillo Ruiniego, wikariusza Rzymu. Oni wysiedli jako pierwsi, dopiero za nimi Jan Paweł II, któremu pomógł Dziwisz. Papież potrzebował pomocy, albowiem kilka tygodni wcześniej potknął się na nowym dywanie w trakcie audiencji dla delegacji Organizacji Narodów Zjednoczonych i zwichnął sobie prawe ramię. Teraz, gdy Ojciec Święty szedł w naszą stronę, widziałem wyraźnie, że ma założony temblak, a na twarzy maluje mu się ból. Usiłował to ukryć i zamaskować wymuszonym uśmiechem, ale w sposobie poruszania się i lekkim pochyleniu widać było, że stara się jak najmniej obciążać chore ramię. Błogosławił tłum lewą ręką, a potem, otoczony księżmi, którzy zjawili się u jego boku, rozpoczął uroczystość. Papież odmówił kilka modlitw, klęcząc na klęczniku ustawionym u podstawy posągu. Po modłach i kilku pieśniach, wykonanych przez stojący w pobliżu chór, przyniesiono wieniec. Ojciec Święty pobłogosławił kwiaty i ponownie lewą ręką uczynił znak krzyża. Wieniec przekazano następnie jednemu z rzymskich strażaków, który wszedł na drabinę wozu strażackiego. Wewnątrz kabiny wozu skierowca-operator, manipulując dźwigniami, przystąpił do wysuwania drabiny. Uniósł strażaka powoli na wysokość około piętnastu metrów. Potem dokonał kolejnego manewru, przesuwając drabinę na bok, aby strażak mógł zamocować wieniec na aureoli posągu Matki Boskiej. Kiedy skończył, tłum zaczął wiwatować. „Viva Maria! Viva Madonna! - wołano, zanim ludzie przenieśli znowu wzrok na Ojca Świętego. - Viva H Papa! Viva ii Papa!". Papież odwrócił się w ich stronę i uniósł lewą dłoń, prosząc o ciszę. Kiedy strażak znalazł się z powrotem na ziemi i wyłączono silnik wozu strażackiego, papież razem ze zgromadzonymi odmówił kolejne modlitwy i odśpiewał pieśni na cześć Matki Boskiej. Miałem wrażenie, że im więcej papież mówił, tym jego głos stawał się donośniejszy. Po zakończeniu ceremonii Ojciec Święty pobłogosławił obecnych. Zewsząd znowu dobiegały okrzyki „Viva ii Papa!". Tym razem Jan Paweł II nie zrobił niczego, żeby je uciszyć. Odwrócił się w stronę rezydencji hiszpańskiego ambasadora i pomachał do członków korpusu dyplomatycznego patrzących na niego z okien. Oni też machali mu w odpowiedzi i bili brawo. Dopiero wtedy papież zwrócił uwagę na ludzi stojących razem z nim wewnątrz ogrodzenia. Najpierw przywitał się z hiszpańskim ambasadorem i jego żoną, potem z burmistrzem Rzymu Francesco Rutellim, a wreszcie zwrócił się do mnie i Kathy. Mimo że podczas ceremonii mówił głośno i wyraźnie, nie miałem wątpliwości, iż ramię bardzo mu dokuczało, bo z trudem zmuszał się do utrzymania lekkiego uśmiechu na twarzy. Niemniej nie miał zamiaru pozwolić, by zwichnięte ramię spowolniło jego ruchy lub zmusiło do pozostania w Watykanie aż do chwili całkowitego wyleczenia. - Panie ambasadorze - odezwał się, podchodząc do mnie i wyciągając na powitanie lewą rękę. - Wszędzie pana widzę. Pan mnie śledzi? -zażartował, a potem dodał poważnym tonem: - Dzisiejszy dzień ma wyjątkowe znaczenie dla pańskiego kraju. Maria, matka Jezusa, jest także świętą patronką Stanów Zjednoczonych. Słyszałem, że wielu amerykańskich żołnierzy w chwili zagrożenia, w czasie bitwy, zwracało się do Matki Boskiej o pomoc. Dowiedziałem się, że niektórzy mieli nawet różańce owinięte wokół karabinów, aby mogli się modlić na polu walki. Nigdy o tym nie słyszałem, ale wiem, że „kieszonkowe różańce" (niewielkie metalowe krążki z przymocowanymi pięcioma kulkami, z których każda symbolizuje dziesiątkę różańca) trzymane na piersi uratowały życie wielu ludziom, bo na nich zatrzymały się kule. Opowiedziałem papieżowi dwie takie historie - jedną dotyczącą żołnierza, drugą policjanta. Ojciec Święty przyglądał się przez kilka sekund leżącemu na mojej dłoni „kieszonkowemu różańcowi", a potem ujął relikwię w lewą rękę. Przyglądał się uważnie różańcowi, pocierał, trzymając między kciukiem a palcem wskazującym. Nie miałem pojęcia, czy spotkał się wcześniej z takim rodzajem różańca. Wydawał się pogrążony w zadumie. Oczywiście nie wiedziałem, o czym mógł myśleć, niemniej przyszło mi do głowy, że moje opowieści przypomniały mu wydarzenie z 1981 roku na placu św. Piotra, kiedy dosięgną! go pocisk zamachowca. Nie było tajemnicą, że swoje ocalenie przypisuje Najświętszej Panience i że zawiózł pocisk do świątyni w portugalskiej Fatimie, tam zaś zostawił w koronie cudownego posągu. Wtedy jeszcze nie wiedziałem - i minie siedem lat, zanim dowie się o tym cały świat -że trzecia przepowiednia fatimska wspomina o zamachu na „biskupa w bieli". A przecież Ojciec Święty znał ją już wtedy, był świadom zagrożenia jeszcze przed zamachem. Jan Paweł II zamknął oczy. Poruszał ustami. Mogłem się jedynie domyślać, że odmawia Zdrowaś Mario. Po dość długim czasie Ojciec Święty uniósł powieki i ponownie na mnie spojrzał. Zwrócił mi różaniec, a kiedy był już w mojej dłoni, pobłogosławił go. - Pamiętajmy o wszystkim, co Matka Boska dla nas zrobiła - powiedział. - Dla wszystkich i każdego z osobna, kiedy stała się matką Jezusa. Odszedł od nas. Kardynał Ruini i prałat Dziwisz pomogli mu wsiąść do samochodu. Minęło sporo czasu, zanim papieska kawalkada samochodów ruszyła w drogę. Tłum skandował: „Viva ii Papa! Viva U Papa.1". W końcu samochód z papieżem zniknął nam z oczu, wiwaty trwały jednak jeszcze długo. 13 SZKOLENIE KORPUSU DYPLOMATYCZNEGO Reprezentowanie Stanów Zjednoczonych W czasie gdy trwa proces zatwierdzania ambasadora-nominata, Departament Stanu organizuje cykl szkoleń dla przyszłego dyplomaty. To bardzo przydatne, bo prezentowane mu są zakulisowe i ogólne informacje o sprawach zagranicznych. Uczy się na nich także dyplomatycznej etykiety -gdzie stanąć, gdzie usiąść, jak zwracać się do ludzi, z którymi przyjdzie się spotkać itp. Chodzi o to, by kandydat mógł stawić czoło wszelkim możliwym wyzwaniom. Jednakże moim zdaniem szkolenia nie uwzględniały bardzo istotnego problemu, przed jakim staje ktoś zajmujący moją pozycję. Nie dowiedziałem się, jak rozmawiać z papieżem. Dla katolika -a ja jestem katolikiem - stawało się to przedmiotem szczególnej troski, ponieważ dla mnie nie był on jedynie głową państwa, ale także namiestnikiem Chrystusa na Ziemi. Szczęściem, zanim wyjechałem do Rzymu, przeszedłem coś w rodzaju skondensowanego kursu w tym zakresie, zorganizowanego przez kogoś innego. W czerwcu 1993 roku, przed wyjazdem do Rzymu, kardynał Bernard Law zaprosił mnie do swojej rezydencji przy Lakę Street w Brighton, bym poznał prałata Jima Harveya, szefa tak zwanej drugiej sekcji - anglojęzycznej - watykańskiego „ministerstwa spraw zagranicznych". Harvey przyjechał do Bostonu na leczenie oczu w Massachusetts Eye and Ear Clinic (Klinice Wzroku i Słuchu stanu Massachusetts), a kardynał Law pomyślał, że byłoby dobrze, gdybyśmy się spotkali. Pojechaliśmy tam z Kathy po młodzieżowej imprezie sportowej w Roxbury, na której byłem obecny. Zaprowadzono nas do ogromnego pokoju stołowego rezydencji kardynalskiej, którego wielkie okna wychodziły na campus Seminarium św. Jana. Był piękny letni wieczór, seminarzyści przechadzali się. Zakonnice prowadzące „gospodarstwo" kardynała podały kawę i domowe ciastka - z orzechami włoskimi, bo wiedziały, że to moje ulubione słodycze. Wtedy też otrzymałem pierwszą lekcję, jak rozmawiać z papieżem, a przynajmniej z tym właśnie - Janem Pawłem II - Większość ludzi ma z tym problem - zaczął prałat Harvey. - To zrozumiałe. Denerwują się. Są podekscytowani. Nie wiedzą, co powiedzieć, dlatego bełkoczą jakieś grzecznościowe formułki w rodzaju: „Jestem bardzo szczęśliwy ze spotkania, Ojcze Święty", albo „Msza była prześliczna, Ojcze Święty", albo jeszcze inaczej - „Wspaniałe kazanie, Wasza Świątobliwość". A potem wyrzucają sobie, że zmarnowali okazję powiedzenia czegoś naprawdę znaczącego lub ważnego. A chodzi o to - kontynuował prałat - że papież także żałuje takich okazji. Lubi słuchać, co ludzie mają do powiedzenia. Oczekuje informacji, konkretnych reakcji, stymulacji. Uwielbia, gdy dowie się czegoś, o czym może później porozmyślać. Gdyby to od niego zależało, spotykałby się z ludźmi codziennie. Kardynał Law udzielił mi kolejnej rady: - Niech się pan nie obawia mówić o sprawach zawodowych. Podczas spotkania z nim można rozmawiać o interesach. Ojciec Święty oczekuje od ludzi, że skorzystają z każdej okazji, by podzielić się z nim wszystkim, co dla nich ważne. Nie ma nic niewłaściwego w poruszeniu sprawy, która akurat nas gnębi. To uczciwa gra. Jeśli jest coś, co chciałby usłyszeć, spodziewa się, że tak właśnie będzie. Chce słuchać. Była to najlepsza rada, jaką otrzymałem przed objęciem stanowiska, dlatego starałem się stosować do niej, gdy tylko mogłem. Niezależnie od tego, czy widziałem się z papieżem przez trzy kwadranse - jak podczas naszego pierwszego spotkania w Castel Gandolfo - czy czterdzieści pięć sekund - po audiencji, mszy lub różańcu - robiłem wszystko, by wykorzystać tę sposobność do prawdziwej rozmowy. Mówiłem innym ludziom, nie tylko członkom korpusu dyplomatycznego, by postępowali tak samo: „Powiedzcie mu to, co chcecie, żeby usłyszał. Nie przejmujcie się. Nie będzie miał nic przeciwko temu. Spodoba mu się. A wasz różaniec i tak zostanie pobłogosławiony". W styczniu 1994 roku po raz pierwszy uczestniczyłem w corocznym spotkaniu Ojca Świętego z korpusem dyplomatycznym, co stworzyło mi okazję do wprowadzenia rady kardynała Lawa w życie. Uroczystość SZKOLENIE KORPUSU DYPLOMATYCZNEGO odbywała się w Sali Królewskiej - wejścia z niej prowadzą do Kaplicy Sykstyńskiej i Kaplicy Paulińskiej -jednej z najpiękniejszych sal recepcyjnych Pałacu Apostolskiego. Ściany długiej i wąskiej komnaty są pokryte piętnastowiecznymi freskami, a jej sklepienie dekorują złote liście. Spotkanie ma bardzo oficjalny charakter. Dyplomaci występują we frakach lub strojach narodowych, papież zaś zasiada na tronie w czerwonej mozzetta i bardzo kolorowym ornacie. Może to być nieprzyjemne spotkanie dla dyplomatów z kraju, który Ojciec Święty podda wtedy krytyce. Tamtego roku Jan Paweł II mówił o niebezpieczeństwach związanych z nacjonalizmem i wymienił różne miejsca na całym świecie, gdzie ten problem nabierał szczególnego znaczenia. Skupił się szczególnie na przemocy, jaką rodziły walki pomiędzy amerykańskimi marines a rebeliantami w Somalii. Gdy papież zakończył, dyplomaci ustawili się w rzędzie, by osobiście zamienić z nim kilka słów - wykorzystałem mój czas, by zareagować jakoś na to, co właśnie usłyszałem. - Ojcze Święty - odezwałem się - ja w sprawie Somalii. Nasz rząd wysyła żywność, odzież i leki, ale to wszystko zagarniają wojskowi. Nasi żołnierze nie pojechali tam, aby walczyć, ale by chronić transporty i dopilnować przekazania pomocy ludziom, którzy jej potrzebują. Papież spojrzał na mnie, ale w jego spojrzeniu nie było irytacji. Nie czuł się dotknięty. Wiedział, że wykonuję po prostu swoją pracę. Jednocześnie zdawał sobie jednak sprawę, że stawiam go przed rodzajem wyzwania, dlatego odpowiedział: - Jeśli uda się wam znaleźć lepszy sposób na dostarczanie tam transportów, proszę mnie o tym powiadomić. - Niemniej zaraz dodał coś, co wskazywało, że to, co robi, nie jest dla niego po prostu pracą. -Rozumiem problem, ale nie wolno nam uciekać się do przemocy. Chcemy położyć kres nieszczęściom, a nie przysparzać cierpienia mieszkającym tam ludziom. Zostawił mnie z myślami, jak tego dokonać, i kontynuował rozmowy z dyplomatami. 14 SANTA SABINA Mie papież, ale ksiądz wśród przyjaciół Jedną z najpiękniejszych i najbardziej uroczystych tradycji są w Rzymie inaugurowane przez papieża obchody Wielkiego Tygodnia. Ojciec Święty celebruje wtedy, w środę popielcową, mszę w kościele św. Sabiny, wiekowej świątyni na wzgórzu awentyńskim, która służyła za siedzibę ojcom dominikanom. Prowadzi do niej uliczka biegnąca od ambasady amerykańskiej do Watykanu. Kościół św. Sabiny powstał w XV wieku. Dzisiejszy budynek pochodzi z XVI wieku, ale znajdujący się obok klasztor jest starszy. Zbudował go św. Dominik, a mieszkał w nim kiedyś św. Tomasz z Akwinu. Msza w środę popielcową jest odprawiana przede wszystkim dla wiernych, przybyło na nią jedynie kilku ambasadorów. Przychodziłem regularnie do tej świątyni, łączyły mnie bowiem silne więzi z zakonem dominikanów, wynikające z nauki w Kolegium Opatrzności i otrzymania najwyższego szkolnego wyróżnienia - medalu „Veritas". Większość obecnych stanowili zakonnicy i zakonnice ze zgromadzenia dominikańskiego, choć nie brakowało przedstawicieli innych konwentów. Mówiono, że z tego właśnie powodu jest to jedno z ulubionych nabożeństw Ojca Świętego. Jan Paweł II rozumie i docenia - prawdopodobnie bardziej niż którykolwiek z jego poprzedników - publiczną stronę pontyfikatu. Zapewne jest to przyczyną jego aktywności, tak wielu podróży, korzystania z mediów - telewizji, radia, gazet, książek, a nawet Internetu -wszystko zaś po to, by znaleźć się bliżej ludzi. Z tego też powodu taką samą wagę przywiązuje do stylu, jak i do treści swoich przesłań, choć czasami zapomina o owym „publicznym obliczu". Widziałem niezadowolenie na jego twarzy, gdy ludzie robili mu zdjęcia w trakcie mszy. Kiedy ktoś usiłował wślizgnąć się do pierwszego rzędu, by otrzymać komunię z jego rąk, potrafił powiedzieć: „Ciało Chrystusa jest ważne, a nie to, kto ci je kładzie na języku". Być może dlatego lubił mszę w środę popielcową w kościele św. Sabiny. Zawsze było to piękne, podniosłe i pełne godności nabożeństwo, w którym uczestniczyli ludzie bardziej zainteresowani pomnażaniem chwały Boga niż ziemskimi zaszczytami. Dowiedziałem się, że jeszcze jako słuchacz pobliskiego Angelicum młody Karol Woj tyła przychodził na mszę do św. Sabiny. Jeden z dominikanów powiedział mi: „Można pomyśleć, że zawsze czuł się tu jak w domu". Kościół św. Sabiny jest bardzo ładny. Wnętrze wyłożono białym marmurem. Wysoko w ścianach znajdują się witraże. Sklepienie zdobią złote gwiazdy. Ołtarz z białego marmuru stoi w łukowatej absydzie. Przed nim wydzielono prostokątną przestrzeń z miejscami siedzącymi, otoczoną niskim murkiem z białego marmuru. Podobne wydzielone miejsca widziałem również w innych świątyniach, ale nie wiem, jak to się nazywa. Przychodzą mi na myśl ławki karne na lodowisku do gry w hokeja. U św. Sabiny ta „przestrzeń" wykonana jest z drewna, składają się na nią ławy i klęczniki, zarezerwowane wyłącznie dla dominikanów. Członkowie innych zgromadzeń oraz goście zajmują miejsca na składanych krzesełkach ustawionych za „ławką". Za nimi z kolei stoją rzędy krzeseł dla dominikanek w białych habitach z czarnymi welonami. Gdy pierwszy raz uczestniczyłem w tej mszy, siedziałem w pierwszym rzędzie miejsc dla gości. Kiedy papież zjawił się w kościele, przeszedł nawą główną, wyminął klęczniki, przy których stali zakonnicy, i znalazł się przy ołtarzu. Odprawił nabożeństwo, a potem posypywał popiołem głowy dominikanów, podchodzących do niego przed ołtarz. Po skończeniu mszy Ojciec Święty ruszył w powrotną drogę przez kościół, spokojnie pozdrawiając obecnych. Obyło się bez przepychanek, nerwowej atmosfery i ekscytacji, psujących czasami podniosłość mszy u św. Piotra. Tutaj papież nie był osobistością ani tym bardziej nieznajomym. Stanowił część owej społeczności i najwyraźniej sprawiało mu to przyjemność. Nie śpieszył się; nie wyczekiwał spotkania z kolejnym dygnitarzem, którego musiał przyjąć. Wydawał się wyciszony. W jednym z pomieszczeń klasztoru przylegającego do kościoła odbyło się po mszy skromne przyjęcie. Ojciec Święty pojawił się tam na kilka minut. Uśmiechał się, robił wrażenie odprężonego. Najwyraźniej „nie pracował" ani też się „nie pilnował". Znał osobiście bardzo wiele z zebranych tam osób, ściskał im ręce, obejmował. Spontanicznie utworzył się szereg, tak by wszyscy mieli okazję zamienić słowo z Ojcem Świętym, ale nie powstało przy tym żadne zamieszanie, nie zauważyłem oznak nerwowości. Nie było porządkowych, pilnujących, by ludzie stali równo, i co jakiś czas ponaglających do przejścia dalej. Kiedy znalazłem się przed papieżem, ciepło mnie przywitał. - Jak miło pana widzieć, ambasadorze - odezwał się Ojciec Święty. - Zwłaszcza tu, u świętej Sabiny. To uświadamia mi, że obaj mamy wiele wspólnego. - Co takiego, Ojcze Święty? - zapytałem, a ponieważ znałem już jego poczucie humoru, zażartowałem: - To że obaj jesteśmy katolikami? Papież uśmiechnął się i pokiwał głową. - Tak - odpowiedział. - Mam nadzieję, że obaj nimi jesteśmy. Ale chodziło mi o coś innego. Obaj byliśmy uczniami dominikanów. A potem, spoglądając na grupę starszych wiekiem zakonników, swoich rówieśników, westchnął i dodał wesoło: - Obawiam się jednak, że nie chodziliśmy do szkoły jednocześnie. Był to bardzo przyjemny wieczór. Ojciec Święty zabawił chwilę w kościele, rozmawiając z księżmi i zakonnicami. Przed odejściem wszystkich nas pobłogosławił. Wyszedłem później przed kościół i patrzyłem za nim, gdy kroczył dziedzińcem w towarzystwie prałata Dziwisza i kilku dominikanów. Zanim wsiadł do samochodu, porozmawiał jeszcze z nimi przez kilka minut. Obserwowanie Ojca Świętego w takiej sytuacji było czymś niezwykłym; bardzo przypominało to wieczór poza domem spędzony z przyjaciółmi. 15 ,GDZIE JEST PRZYJACIEL RAYMONDA?" W odpowiedzi na modlitwy umierającego chłopca Choć Jan Paweł II świetnie sobie radził z tłumami, jeszcze lepiej szło mu w kontaktach z poszczególnymi ludźmi, sam na sam. A jednym z moich obowiązków jako ambasadora przy Stolicy Apostolskiej -notabene przynosił mi on najwięcej satysfakcji - było organizowanie spotkań Ojca Świętego z takimi osobami. Na samym początku służby dyplomatycznej uzyskałem zgodę dla żołnierza piechoty morskiej, przydzielonego do ochrony ambasady amerykańskiej - kaprala Josepha Pory, Amerykanina polskiego pochodzenia z Attleboro w stanie Massachusetts - na uczestniczenie w porannej mszy odprawianej przez papieża w prywatnej kaplicy. W podobnym nabożeństwie uczestniczyliśmy z Kathy w 1985 roku, kiedy obecny był również ksiądz Stanisław Sypek. Na kilka tygodni przed tym wydarzeniem Joe nie mówił o niczym innym. Gdy nadszedł wreszcie ów dzień, przybiegł do ambasady natychmiast po mszy i zatelefonował do matki, choć w Stanach Zjednoczonych była godzina trzecia nad ranem. Słyszałem, jak mówił do niej po polsku. Po dość długiej chwili rozłączył się, a ja zapytałem wtedy, jak zareagowała na usłyszaną wiadomość. - Nic nie powiedziała - odrzekł. - Nie mogła mówić, cały czas płakała. Zdarza się, że organizowanie spotkania z papieżem zmienia się w prawdziwą frajdę. Nowojorska drużyna Yankee urządziła „Dzień Phila Rizzuto". Na swoim stadionie swojego byłego zawodnika, obecnie komentatora sportowego, obsypała prezentami, jakie zwykle daje się przy takich okazjach. Dostał nowy samochód i inne dobra materialne. Ale gdy Rizzuto wygłaszał mowę - po złożeniu wszystkim podziękowań i zapewnieniu, że czuje się szczęściarzem - przyznał, iż tylko jednego brakuje mu w życiu, to jest spotkania z papieżem, o czym marzyli - dla swojego syna - jego rodzice włoskiego pochodzenia. Wyznanie Phila sprawiło, że właściciel Yankee, George Steinbrenner, przystąpił do działania. Niedługo po imprezie zatelefonował do mnie jego przyjaciel, biznesmen Bili Fugazy, który zapytał, czy mógłbym zrobić coś w tej sprawie. Po dokonaniu pewnych ustaleń z kardynałem Johnem O'Connorem z Nowego Jorku pomogłem spełnić marzenie Phila - urządziłem uroczysty lunch dla rodziny Rizzuto w mojej rzymskiej rezydencji. W dniu audiencji papieskiej dla sportowca i jego bliskich pozostali goście zaproszeni na lunch - była to grupa amerykańskich biskupów, zakonników i personel ambasady, sami zagorzali fani drużyny Yankee -przyjechali do mnie wcześniej i razem oglądaliśmy transmitowany na żywo przez Telewizję Watykańską przekaz z tego spotkania. Podobały się nam wspaniałe zbliżenia Phila i jego żony, stojących wśród innych ludzi przybyłych na tę okazję, gdy wymieniali uściski dłoni z Ojcem Świętym i otrzymywali od niego błogosławieństwo. Kiedy zjawili się pół godziny później w Villa Richardson, usiedliśmy w ogrodzie do posiłku. Kilka minut później Phil miał telefon. Odezwał się dziennikarz sportowy z Nowego Jorku, który chciał się dowiedzieć, jak przebiegło spotkanie z papieżem. Phil wstał od stołu i przeszedł do „słonecznego pokoju Nancy Reagan", żeby stamtąd prowadzić rozmowę. Ponieważ okna były otwarte, wszyscy obecni w ogrodzie mogli go widzieć i słyszeć każde słowo jego relacji. Brzmiała ona mniej więcej następująco: - Tak, tak, to było ogromne przeżycie - powiedział Rizzuto, bez wątpienia komentując spotkanie z Ojcem Świętym. - Tak, jest wielkim fanem baseballu. Bez przerwy mnie o coś pytał. - Och, jak DiMaggio i Williams. Chciał wiedzieć, który jest lepszy. Powiedziałem, że Ted lepiej odbijał, a Joltin' Joe lepiej radził sobie w polu. Dlatego cały czas wygrywaliśmy. Mówiąc, dociskał słuchawkę ramieniem do ucha, a ręką wymachiwał tak, jakby trzymał w niej wyimaginowany kij. Wszyscy wpatrywaliśmy się w Phila, a potem popatrzyliśmy na siebie. Jeden z pracowników ambasady wydawał się zaniepokojony, może się bał, że Phil wywoła międzynarodowy incydent. Biskup siedzący naprzeciwko mnie uśmiechnął się jedynie i wzruszył ramionami - zdaje się, że nie wierzył własnym uszom - ale uznawał całą sprawę za nieszkodliwą. Phil mówił dalej: - Powiedziałem mu, że dziś gra jest o wiele żywsza i gdybyśmy tak grali kiedyś, to udałoby się nam robić więcej okrążeń. „Wisiał" przy telefonie przez jakieś piętnaście minut, opisując w szczegółach rozmowę z papieżem o baseballu. W ostatnich zdaniach powiedział, że Ojcu Świętemu bardzo podoba się wtrącane przez niego w trakcie komentowania spotkań drużyny Yankee wyrażenie ,Jłoly Cow!"*. Odłożył wreszcie słuchawkę i wrócił do stołu z wyrazem satysfakcji na twarzy. - Miałeś, zdaje się, bardzo ciekawą rozmowę z Ojcem Świętym -powiedziałem, uśmiechając się, czym dałem mu do zrozumienia, że wszyscy słyszeli, co mówił, i nikt nie poczuł się tym dotknięty. - Mamy tu jednak dwa problemy. - To znaczy? - spytał Phil i nadal stał. - No cóż, po pierwsze moim zdaniem papież nie zna się aż tak dobrze na baseballu. Phil wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „A kto to wie?". - Po drugie - mówiłem - spotkałeś się z nim na mniej więcej dziesięć sekund. Wszyscy oglądaliśmy to w telewizji. Nie zdołałbyś w tak krótkim czasie powiedzieć aż tyle ani o grze, ani o czymkolwiek. - Byłem w telewizji! - Moja informacja najwyraźniej zaskoczyła go. Pomyślał przez chwilę, a potem odpowiedział mi: - Mam tylko nadzieję, że w Nowym Jorku nie mogą oglądać tego kanału. Wszyscy przy stole wybuchnęli śmiechem. Bohater drużyny Yankee usiadł i dokończyliśmy jeść. Choć zdarzają się zabawne momenty, większość prywatnych audiencji papieża to głęboko przejmujące przeżycia. Wkrótce po moim przyjeździe do Rzymu telefonował do mnie dominikanin, ojciec James * Holy Cowang., dosłownie „Święta krowa!", odpowiada polskiemu „A niech mnie!" - przyp. tłum. Quigley, zastępca prefekta Kolegium Opatrzności. Powiadomił mnie, że wybiera się do Wiecznego Miasta z młodym człowiekiem, Martym Grahamem i jego rodzicami, Melem i Charlene. Znałem Marty'ego, bo uczył się w Kolegium Opatrzności w jednej klasie z moją córką, Julie. Przystojny chłopak, dobry katolik i prawdziwy dżentelmen. Ale przez telefon dowiedziałem się od ojca Quigleya czegoś, o czym nie miałem pojęcia. - Marty ma rzadką odmianę raka kości - powiedział ojciec Quigley. - Nie zostało mu zbyt wiele życia. On i jego rodzice to żarliwi katolicy. Nie są, niestety, zbyt zamożni. Jednakże wszyscy przyjaciele Marty'ego oraz uczniowie naszej szkoły zrobili składkę i kupili im bilety na podróż do Rzymu. Czy istnieje jakiś sposób, by pomóc im zobaczyć się z Ojcem Świętym? Odpowiedziałem, że sprawdzę, co da się zrobić, i zatelefonowałem do prałata Monduzziego, odpowiedzialnego za tego rodzaju spotkania, który zawsze był dla mnie bardzo życzliwy - mimo że przemyciłem jedną dodatkową osobę „z rodziny" na oficjalną wizytę u Ojca Świętego. - Raymondzie - odezwał się Monduzzi niskim głosem. Mówił po angielsku z włoskim akcentem. - Dopiero co przyjechałeś i od razu do mnie telefonujesz. Jakim cudem znasz tylu ludzi? Nie mogę wprowadzać wszystkich twoich znajomych. Może twój następca nie będzie miał tylu przyjaciół - powiedział ze śmiechem. - No cóż - odpowiedziałem - proszę chociaż wysłuchać tej historii. I powtórzyłem mu to, czego dowiedziałem się od ojca Quigleya. Żeby mieć pewność, iż wszystko zrozumiał, poprosiłem córkę, Julie, która do tego czasu nauczyła się już płynnie mówić po włosku, by zrelacjonowała sprawę raz jeszcze w ojczystym języku prałata. Kiedy wziąłem od niej słuchawkę, Monduzzi powiedział: - Przykro mi, ale to nie będzie proste. Jego Świątobliwość jest bardzo zajęty. Lech Wałęsa przyjeżdża z Polski. Zjeżdżają się przywódcy państw z całego świata. Chciałbym pomóc... ale nie wiem jak. Wziął ode mnie nazwisko chłopca i obiecał, że poprosi papieża, by pomodlił się w jego intencji w czasie mszy. Podałem mu je, ale za jakieś dwa, trzy dni prałat Monduzzi zatelefonował do mnie. - Raymondzie - usłyszałem jego głos. - Wiesz, że po prostu spełniam swoje obowiązki, niemniej historia tego chłopca jest taka wzruszająca. Kiedy opowiedziałem ją Ojcu Świętemu, chciał, by wpisać tę rodzinę na specjalną listę. Podziękowałem prałatowi i prosiłem, by przekazał papieżowi wyrazy mojej wdzięczności. Kiedy tylko skończyliśmy rozmawiać, zadzwoniłem do ojca Quigleya i przekazałem mu dobrą nowinę. Kiedy ojciec Quigley i państwo Grahamowie przylecieli do Rzymu zaprowadziłem ich na środową audiencję generalną. Jak zawsze przy takich okazjach w ogromnej Auli Pawła VI zajęte były wszystkie miejsca. Usiadłem z przodu razem z innymi członkami korpusu dyplomatycznego. Ojciec Quigley i Grahamowie mieli miejsca jeszcze bliżej. Znaleźli się w specjalnym sektorze, gdzie pomiędzy podestem a pierwszym rzędem ustawiono składane krzesła. Mogłem wygodnie obserwować przebieg wydarzeń. Po krótkim nabożeństwie i mowie papieża ogólna audiencja dobiegła końca. Ojciec Święty zszedł potem z podestu po stopniach, by witać się z ludźmi. Patrzyłem, jak kieruje się w stronę specjalnego sektora. W którymś momencie zatrzymał się, odwrócił do towarzyszącego mu prałata Monduzziego, i o coś go zapytał. Opisałem prałatowi, jak wyglądają Grahamowie, i dodałem, że Marty na pewno będzie miał kule. Zobaczyłem, jak Monduzzi wskazuje ruchem głowy kolegę mojej córki. Wszyscy zebrani patrzyli na Ojca Świętego, który podszedł do Marty'ego ° chłopak siedział na krześle i wpatrywał się w Jana Pawła II niemal jak zahipnotyzowany. Papież stanął przed nim, położył mu obie dłonie na ramionach, pochylił się i oparł czoło o jego głowę. Modlili się razem a w tym czasie fotograf watykański zrobił im zdjęcie. Uwiecznił także rodziców Marty'ego, stojących po obu stronach chłopca, patrzących" z dumą na syna. Łzy ciekły im po twarzach. Chłopak umarł kilka miesięcy później. Zdjęcie Marty'ego modlącego się z papieżem w Rzymie ustawiono obok jego trumny. Rodzice chłopca powiedzieli mi, że choć strata syna jest dla nich bardzo bolesna, łatwiej im się z nią pogodzić, bo Marty przed śmiercią miał szansę spotkać się z Janem Pawłem II. 16 WIELKI TYDZIEŃ W RZYMIE Nie mam dość długich religijnych ceremonii Wiosną 1994 roku przeżyłem mój pierwszy Wielki Tydzień w Rzymie i choć poczułem ogromny respekt wobec rozmachu i tradycji najświętszego misterium Kościoła, większe wrażenie zrobiła na mnie wytrzymałość Ojca Świętego, który przewodził każdej uroczystości - celebrował mszę w Wielki Czwartek upamiętniającą chwilę, gdy Chrystus nawoływał apostołów do pokory, wysłuchiwał spowiedzi parafian po południu w Wielki Piątek, poprowadził Drogę Krzyżową w Koloseum wieczorem tego samego dnia (uczestniczyło w niej pięćdziesiąt tysięcy wiernych, a za pośrednictwem telewizji oglądały ją miliony ludzi na całym świecie), czuwał przy świecach w Wielką Sobotę i odprawił mszę wielkanocną w niedzielę na placu św. Piotra, po której udzielił błogosławieństwa Urbi et Orbi. Nabożeństwa są przepiękne, ale trwają bardzo długo -jeden z amerykańskich biskupów zażartował i nazwał je „wyzwaniem dla pęcherza". Żeby je celebrować, potrzebna jest nie tylko siła ducha, ale także wytrzymałość fizyczna. Msza w Wielki Czwartek była tamtego roku odprawiana w Bazylice św. Jana na Lateranie, oficjalnej katedrze Rzymu i miejscu, gdzie papieże rezydowali od IV wieku aż do powrotu do Wiecznego Miasta po zakończeniu niewoli awiniońskiej w XIV wieku. Zaproszono na nią członków korpusu dyplomatycznego, a ja byłem rad wziąć w niej udział. Nigdy przedtem nie byłem „na Lateranie" - piękno kościoła zaparło mi dech w piersiach. Mimo że świątynia jest mniejsza od Bazyliki św. Piotra, także wygląda majestatycznie, z rzędami strzelistych, białych marmurowych kolumn, wznoszących się do zdobionego złotem sklepienia. Na balustradzie nad attyką stoją nadnaturalnej wielkości posągi Chrystusa i apostołów. Ołtarz zdobi złocony szczyt, umieszczony na kolumnach, co prawda nie tak masywny jak u św. Piotra, ale na swój sposób także bardzo ozdobny. Papież odprawiał mszę w asyście wielu księży, był wśród nich kardynał Camillo Ruini, wikariusz diecezji rzymskiej. Przedstawicieli korpusu dyplomatycznego usadowiono po prawej stronie ołtarza. Przyjęliśmy komunię z rąk Ojca Świętego. Po komunii papież, ubrany w prostą białą szatę, odszedł od ołtarza i klęknąwszy, umył stopy dwunastu księżom, odtwarzając to, co Chrystus uczynił dwunastu apostołom w noc przed ukrzyżowaniem. Kiedy ta część ceremonii dobiegła końca, Jan Paweł II wrócił do ołtarza. Na zakończenie mszy, przygotowując się do smutku, jaki towarzyszy Wielkiemu Piątkowi, usunięto obrus z ołtarza. To było długie, ale bardzo piękne nabożeństwo. Po mszy staliśmy razem z Kathy, kilkoma dyplomatami i ich żonami przed katedrą na Piazza di Porta San Giovanni. Nie czekaliśmy na Ojca Świętego, ale przypadkowo wyszedł drzwiami w pobliżu nas. Idąc ostrożnie po sam-pietrini - rzymskim bruku - kierował się w stronę samochodu. W chwili gdy nas zauważył, skręcił i podszedł, żeby się przywitać. - Rozmawialiśmy o nabożeństwie, Ojcze Święty - powiedziałem do niego. - Właśnie mówiłem, że było bardzo piękne. - Czy aby na pewno nie narzekaliście państwo na jego długość? -zapytał papież w odpowiedzi. Wszyscy się roześmiali. Ale Jan Paweł II nie zadowolił się jednym udanym żartem i postanowił spróbować raz jeszcze. Zwracając się do Stefana Falaza, długoletniego ambasadora Słowenii stojącego obok mnie, Ojciec Święty kiwnął głową w moją stronę i powiedział: - On jest tu nowy. Poczekajmy, aż pobędzie tu tyle co pan. Wtedy na pewno przestanie lubić takie długie msze. Wszyscy znowu roześmialiśmy się. Jan Paweł II dokonał tego ponownie - odprawił podniosłe nabożeństwo w jednym z najświętszych dla Kościoła dni w roku - a kilka minut później rozmawiał z nami serdecznie. Sprawił, że czuliśmy się, jak byśmy należeli do jego rodziny. 17 KONCERT KU PAMIĘCI OFIAR SHOAH Wyciągając rękę do naszych żydowskich „starszych braci" Już pisałem o tym, jak korzystałem z każdej nadarzającej się okazji, by spotkać i wysłuchać papieża. Raz jednak zdarzyło się, że spotkałem się z nim, choć nawet tego nie planowałem. O Janie Pawle II mówi się, że zbudował most porozumienia z żydami. W pierwszym roku pontyfikatu odwiedził były obóz koncentracyjny w Oświęcimiu, znajdujący się niedaleko Wadowic, jego rodzinnego miasta. W 1986 roku jako pierwszy papież przekroczył próg synagogi w Rzymie, gdzie się modlił. Uznał żydów za „starszych braci" katolików i ogłosił list pasterski, w którym potępił antysemityzm. W marcu 2000 roku dowiedziałem się od jego rzecznika prasowego, dr. Joaąuina Navarro-Vallsa, że Ojciec Święty zastanawia się „nad jedną z najważniejszych pielgrzymek swego pontyfikatu" - ma zamiar odbyć historyczną podróż do Ziemi Świętej i miejsc kultu chrześcijan, muzułmanów oraz żydów. W kwietniu 1994 roku byłem świadkiem kolejnego gestu pojednania, wykonanego przez Jana Pawła II - wziął udział w zorganizowanym w Watykanie koncercie upamiętniającym Shoah, próbę eksterminacji Żydów w Europie. W zaproszeniu znalazło się zalecenie, by wszyscy „zajęli miejsca" w Auli Pawła VI do godziny 17.45. Moja żona i córki przybyły tam punktualnie, ja natomiast spóźniłem się z jakichś powodów. I zamiast iść naokoło, do tylnych drzwi, z których korzystał korpus dyplomatyczny, postanowiłem zrobić skrót i dostać się tam frontowym wejściem. Ale kiedy się tam zjawiłem, nikogo nie wpuszczano już do środka. Na szczęście szwajcarscy gwardziści i ubrani po cywilnemu ludzie z ochrony dobrze mnie znali i przepuścili do środka. Kiedy znalazłem się w holu, wpadłem na kardynała Edwarda Cassidy'ego, przewodniczącego Papieskiej Rady do spraw Jedności Chrześcijan, który odpowiadał za przebieg uroczystości, oraz grupę ludzi - jak się okazało, gości honorowych. Usiłowałem wycofać się niepostrzeżenie, ale kardynał Cassidy przywołał mnie gestem i wszystkim przedstawił -włoskiemu prezydentowi Oscarowi Luigiemu Scalfaro, kilku członkom włoskiego Senatu, rabinowi Elio Toaffowi, którego zresztą już znałem, oraz innym przywódcom żydowskim. Po wzajemnej prezentacji kardynał podziękował mi za pomoc przy organizowaniu koncertu i zapytał o kilku dostojników Kościoła ze Stanów Zjednoczonych, znanych nam obu. Ja z kolei zapytałem go, czemu się tu zgromadziliśmy. - Czekamy na papieża - odpowiedział. Okazało się, że tego właśnie dnia Ojciec Święty i jego goście mieli wkroczyć do auli głównym wejściem i dotrzeć do foteli ustawionych w połowie centralnego przejścia między rzędami. Dopiero wtedy spostrzegłem, że kardynał Cassidy uległ złudnemu wrażeniu, jakobym był członkiem ich grupy. A tak przecież nie było - powinienem już dawno siedzieć na wyznaczonym mi krześle. W tej samej chwili otworzyły się frontowe drzwi i zobaczyliśmy w nich papieża. Twarz Ojca Świętego jaśniała. Wydawał się promieniować energią. Podszedł od razu do rabina Toaffa, uścisnął go, a potem trzymał za ramię, gdy obaj wdali się w ożywioną rozmowę po włosku. Było jasne, że są bardzo zaprzyjaźnieni i podekscytowani czekającym ich tego wieczora wydarzeniem. Kiedy skończyli pogawędkę, papież przywitał się z resztą obecnych: kardynałem Cassidym, prezydentem Scalfaro i pozostałymi, w tym ze mną, amerykańskim ambasadorem, którego tam w ogóle nie powinno być. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak podekscytowanego. Niewątpliwie był to wyjątkowy wieczór dla stosunków katolicko-żydowskich i wydarzenie o szczególnym znaczeniu dla niego. Zjawił się papieski mistrz ceremonii i zaczął rozlokowywać gości. Skorzystałem z chwilowego zamieszania, wślizgnąłem się na widownię i zająłem swoje miejsce. Kiedy usiadłem, Kathy spojrzała na mnie z wyrzutem, jak zawsze przy podobnych okazjach. Zanim jednak zdążyłem jej cokolwiek wyjaśnić, wszyscy wstali, by patrzeć na Ojca Świętego i jego specjalnych gości zajmujących miejsca. Aula była wypełniona do ostatniego krzesła. Wielu obecnych założyło na tę okazję ciemne ubrania i czarne jarmułki. Pomyślałem, że pewnie rabin Toaff przyprowadził tu ze sobą całą „kongregację". Zastanawiałem się, ilu żydów jest po raz pierwszy w Watykanie. Zauważyłem obecność wszystkich członków korpusu dyplomatycznego. Wyjątkowymi gośćmi było jakieś dwieście osób, które ocalały z holocaustu. Wiele z nich miało opaski na ramionach, ponure pamiątki z obozów zagłady. Koncert okazał się bardzo wzruszającym i godnym zapamiętania wydarzeniem. Dziesięcioletnia dziewczynka, córka jednego z ocalałych, zapaliła sześć z dziewięciu świeczek menory, po jednej dla każdego miliona Żydów zamordowanych przez hitlerowców. Potem Królewska Orkiestra Filharmoniczna pod dyrekcją Gilberta Levine'a zagrała Koi Nidrei, modlitwę odmawianą w Jom Kippur, żydowskie święto Dnia Pojednania. Następnie usłyszeliśmy Symfonię nr 3 Kaddish Leonarda Bernsteina, w czasie której modlitwę odczytał aktor Richard Dreyfuss. Nim koncert dobiegł końca, większość na widowni miała łzy w oczach -zarówno ci, którzy ocaleli z holocaustu, jak też biskupi, kardynałowie, a nawet niektórzy członkowie orkiestry. Była to jedna z wyjątkowych uroczystości, w jakich mogłem uczestniczyć. Występ nagrodzono długimi i głośnymi brawami. Gdy ucichły, papież wstał z miejsca. Zapanowała cisza, Ojciec Święty zaś powiedział głośno i stanowczo: - Nie wolno nam zapomnieć! Później Jan Paweł II zbliżył się do sceny i uścisnął ręce dyrygenta oraz wszystkich wykonawców. Rozejrzałem się po widowni i zauważyłem, że ludzie, którzy przeżyli holocaust, nie spuszczają z niego wzroku. Było jasne, że choć są innego wyznania, wierzą temu oto człowiekowi i są zadowoleni z zaproszenia do Watykanu. Przypomniały mi się słowa matki: „Jeśli jesteś zaproszony do czyjegoś domu, to znaczy, że uznano cię za przyjaciela". Jan Paweł II udowadniał światu tym koncertem, że żydzi i katolicy są przyjaciółmi. Potem odbyło się przyjęcie w Sala dei Paramente przy dziedzińcu św. Damazego, wewnętrznym brukowanym dziedzińcu Pałacu Apostolskiego. Szesnastowieczna marmurowa fontanna szemrała w tle, podczas gdy członkowie synagogi rzymskiej oraz ludzie uratowani z holocaustu rozmawiali z kardynałami, biskupami, dyplomatami, politykami włoskimi i biznesmenami. W którymś momencie podszedł do mnie kardynał Cassidy i zapytał: - Gdzie się pan podziewał? Odpowiedziałem, że moja obecność w grupie gości specjalnych była dziełem przypadku i dodałem: - Niewiele brakowało, a ściągnąłbym sobie na głowę niezadowolenie papieża. - Och, nie ma się czym denerwować - stwierdził kardynał ze śmiechem. - Wie pan dobrze, że Ojciec Święty w ogóle nie przejmuje się protokołem. A skoro o nim mowa, widział go pan? Promieniał przez cały wieczór. Dla niego było to wspaniałe wydarzenie mające szczególne znaczenie. Marzył o nim. Nie widziałem go jeszcze tak szczęśliwego. Rozmawiałem później z Richardem Dreyfussem i kilkoma włoskimi żydami, którzy opowiadali nam, jak żyło się w Rzymie w czasie wojny. Jeden z nich, starszy człowiek, powiedział: - Było wiele bólu, ale teraz jest wiele radości. Następnego wieczora na obiedzie wydanym przez korespondenta „New York Timesa", Johna Tagliabue, Gilbert Levine mówił nam wszystkim, jak wyśmienity był to, jego zdaniem, koncert. Jednakże za bardziej godne odnotowania uznał spotkanie papieża z uratowanymi z holocaustu, które odbyło się dzień wcześniej. Obecna była na nim jego teściowa. - Był niesamowity! Budził ogromny szacunek u każdego z nich! -opowiadał Levine. - A moja teściowa! Nawet sobie nie wyobrażacie, cóż to było dla niej za przeżycie. Kiedy nadeszła jej kolej, miała wrażenie, że jest z nim sama w pokoju. Stali tak i bez końca rozmawiali po polsku. Najcudowniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że okazał jej, iż wie i rozumie, przez co ona i pozostali przeszli. Dla niej znaczyło to bardzo wiele. Żeby papież... ten papież... powiedział „wiem, rozumiem" komuś, kto tyle wycierpiał. Nadało to znaczenie temu cierpieniu i bardzo pomogło uśmierzyć ból. 18 KONFERENCJA W KAIRZE Walka o życie Do tej pory wszystkie moje spotkania z Janem Pawłem II były przyjemne, ale w roku 1994 przyszło mi go oglądać w innych na ogół okolicznościach, wiążących się ze znacznie większym napięciem. Prowadził wówczas batalię przeciwko zagrożeniu świętości życia - niebezpieczeństwu zgotowanemu przez administrację Clintona - które pojawiło się we wrześniu na Międzynarodowej Konferencji na temat Zaludnienia i Rozwoju, zwołanej przez Organizację Narodów Zjednoczonych. Konferencja kairska była trzecim z kolei spotkaniem na ten temat; ONZ zwoływała je co dziesięć lat. Jak sugeruje sama nazwa, uczestnicy konferencji mieli zajmować się zarówno zaludnieniem, jak też rozwojem, na dwóch poprzednich spotkaniach położono jednak nacisk przede wszystkim na rozwój. Dyskusja koncentrowała się na krokach, jakie biedniejsze kraje powinny podjąć, by polepszyć u siebie poziom życia -poprzez inwestycje w infrastrukturę, edukację itd. Zwolennicy kontroli urodzin zostali wręcz zagłuszeni podczas obrad w 1984 roku w Meksyku, gdzie rząd amerykański, zawsze odgrywający kluczową rolę na tego rodzaju konferencjach, zapowiedział, zgodnie z poleceniem prezydenta Reagana, zaniechanie wszelkiej pomocy dla innych krajów w zakresie planowania rodziny i kontroli urodzeń. Na konferencji w Kairze fanatyczni zwolennicy ograniczenia urodzeń rozpaczliwie usiłowali dojść do głosu. Popierali radykalny plan niemal trzykrotnego powiększenia kwoty wydawanej na kontrolę urodzeń - z sześciu miliardów dolarów do siedemnastu miliardów w roku 2000 - i lansowali aborcję jako metodę planowania rodziny. W projekcie raportu przedłożonego uczestnikom konferencji - krążącego od poprzedniego roku w celu zaopiniowania -znalazły się między innymi takie sformułowania: „Wszystkie kraje powinny dążyć do zapewnienia jednostkom dostępu do systemu podstawowej opieki medycznej w zakresie zdrowego rozrodu... Podstawowa opieka medyczna powinna obejmować także... przerywanie ciąży". Religijni i polityczni przywódcy z całego świata, a zwłaszcza z krajów rozwijających się, sprzeciwili się temu pomysłowi. Dowodzili, że problem zaludnienia został stworzony przez państwa wysoko rozwinięte, które teraz próbują go rozwiązać kosztem krajów Trzeciego Świata. Oskarżyli nawet Organizację Narodów Zjednoczonych i Stany Zjednoczone o stosowanie „rozrodczego szantażu", albowiem pomoc gospodarcza została uzależniona od powodzenia wysiłków na rzecz kontroli populacji. Jednakże, podobnie jak w przypadku wszystkich zagadnień natury moralnej poruszanych w ostatnim dwudziestoleciu XX wieku, to Jan Paweł II stanął na czele batalii. Mimo sprzeciwów, podnoszonych nawet przez papieża, plan kontroli urodzeń wydawał się możliwy do przeprowadzenia, jego zwolennicy zyskali bowiem przyjaciela w Białym Domu. Jeszcze jako kandydat na prezydenta, Bili Clinton bagatelizował problem aborcji w trakcie kampanii wyborczej, usiłując robić wrażenie człowieka o umiarkowanych poglądach w tej sprawie. Tylko raz wypowiedział się wprost o przerywaniu ciąży - w przemówieniu wygłoszonym na University of Notre Damę (Uniwersytecie Marii Panny). Towarzyszyłem mu podczas tamtego spotkania. Powiedział wtedy, że chce, aby aborcja była „bezpieczna, legalna i rzadko wykonywana". Po objęciu urzędu prezydenta Clinton nie okazał już „umiarkowania" w podejściu do tego zagadnienia. Jego administracja niemal natychmiast przystąpiła do znoszenia restrykcji dotyczących aborcji, podwoiła pomoc rządu dla programów planowania rodziny i powołała Joycelyn Elders - radykalną zwolenniczkę „swobody decyzji" - na stanowisko naczelnego lekarza kraju. Stanąłem wtedy wobec trudnego zadania. Kiedy przyjąłem ofertę objęcia funkcji ambasadora przy Stolicy Apostolskiej, miałem nadzieję, że uda mi się doprowadzić do swoistej równowagi pomiędzy liberałami, którzy znaleźli się w administracji Clintona-Gore'a w początkowej fazie, i pomóc w budowie przyjaznych stosunków między Białym Domem a Watykanem. W trakcie konferencji kairskiej przekonywałem się stopniowo, że moje rozumowanie było trochę naiwne. Z jednej strony reprezentując administrację Clintona, z drugiej zaś dążąc do porozumienia z Ojcem Świętym, znalazłem się między młotem a kowadłem. Jan Paweł II nie był naiwny. Od samego początku torpedował plan kairski jako „wyraźne cofnięcie się ludzkości" i uznawał propozycję „Organizacji Narodów Zjednoczonych za niszczącą instytucję rodziny". Korzystał z całego arsenału dostępnej „broni", by deklaracja została odrzucona. Zanim jeszcze rozpoczął się „gorący okres", ogłosił rok 1994 Międzynarodowym Rokiem Rodziny. Na początku lutego opublikował List do rodzin i skłonił redakcję „U Osservatore Romano", oficjalnego dziennika watykańskiego, do udostępnienia na ten tekst dziewięciu stron. Sedno jego wywodu sprowadzało się do stwierdzenia, że rządy powinny propagować, a nie pomniejszać znaczenie życia rodzinnego jako sposobu uczynienia świata miejscem, w którym lepiej się żyje. Jan Paweł II korzystał z każdej okazji, by wypowiadać się przeciwko proponowanemu w Kairze planowi - mówił o tym także w Słowie Bożym głoszonym co niedziela na Anioł Pański i podczas audiencji generalnych. Nie chodziło jednak tylko o to, co powiedział, ale przede wszystkim o to, jak to robił. Jego głos stawał się donośniejszy. Twarz Ojca Świętego czerwieniała. Zaciskał pięść i unosił ją do góry w geście sprzeciwu. „Protestujemy!" - krzyknął kiedyś do tłumu zebranego pod oknem na placu św. Piotra. Wyniesienie na ołtarze współczesnej świętej - dr Gianny Beretty Molli, ciężarnej lekarki pediatry, która zmarła w 1962 roku, decydując się na ocalenie dziecka kosztem własnego życia, gdy pojawiły się komplikacje w trakcie porodu - także wykorzystał do tego celu. W kwietniu papież wysłał podpisany przez siebie osobiście list do wszystkich głów państw oraz sekretarza generalnego Organizacji Narodów Zjednoczonych, w którym otwarcie krytykował plan kairski promujący „społeczeństwo przedmiotów, a nie ludzi", oraz deklarował, że „to, co zagraża rodzinie, zagraża, także rodzajowi ludzkiemu". Zostałem wezwany do Watykanu, gdzie osobiście odebrałem ten list od arcybiskupa Taurana. Było to niezwykłe spotkanie. Arcybiskup Tauran zazwyczaj zaczynał od krótkiej pogawędki. Pytał mnie o rodzinę, komentował ostatnio widzianą operę, bo wiedział, że lubię ten rodzaj sztuki. Przy okazji pochwalę się, że widziałem plenerowe przedstawienie Aidy w rzymskich Termach Karakalli, o czym bardzo chciałem mu opowiedzieć. Kiedy jednak wszedłem do jego gabinetu, Tauran od razu przeszedł do rzeczy: - Ojciec Święty życzy sobie, by pismo zostało doręczone pańskiemu prezydentowi - to było wszystko, co usłyszałem. Ani przedtem, ani potem nie miałem z nim tak krótkiego spotkania. Tydzień później papież wezwał ambasadorów państw utrzymujących stosunki dyplomatyczne z Watykanem - ponad 150 osób - do Sala Regia (Sali Królewskiej), jednej z najbardziej bogato zdobionych komnat watykańskich. Nie dość, że Ojciec Święty sam krytykował plan kairski, to jeszcze włączył do ataku „ciężkozbrojnych" z Kurii Rzymskiej - sekretarza stanu kardynała Angelo Sodano, sekretarza Sekcji Relacji z Państwami Jeana-Louisa Taurana, kardynała Rogera Etchegaraya, szefa Papieskiej Rady Sprawiedliwości i Pokoju, oraz kardynała Alfonso Lopeza Trujillo, szefa Papieskiej Rady do spraw Rodziny. Było tak, jakby prezydent przekazał orędzie na połączonej sesji izb Kongresu, a potem wezwał wszystkich ministrów, by go poparli. Po krótkim wprowadzeniu, które przypominało raczej reprymendę, dyplomaci ustawili się w zwyczajowym szeregu, by po kolei zamienić kilka słów z Ojcem Świętym. Zawsze wyczekiwałem podobnych okazji, tym razem jednak po prostu się bałem. Wszyscy obecni wiedzieli, że Stany Zjednoczone stanowiły siłę napędową konferencji kairskiej. Czułem, że wszyscy czekają na moment, kiedy nadejdzie moja kolej. Byli ciekawi, co się stanie. Gdy wreszcie stanąłem przed Janem Pawłem II, wziął mnie za obie ręce, spojrzał prosto w oczy i powiedział: - Pański rząd nie może do tego dopuścić! Ojciec Święty potrafi być bardzo uprzejmy, przyjacielski i współczujący. Tego dnia wszelako okazał się tak stanowczy i bezpośredni, jak nigdy przedtem. Chciałem podziękować mu za okazywaną odwagę cywilną i powiedzieć, że zgadzam się z nim. Oczywiście nie mogłem tego zrobić, bo reprezentowałem przecież „tę drugą stronę". Wolno mi było jedynie stwierdzić w odpowiedzi: - Rozumiem, Wasza Świątobliwość. Papież nieugięcie nasilał kampanię wokół kwestii planowania rodziny. Niektórzy ludzie nie rozumieli, dlaczego podnosi to zagadnienie dzień po dniu. Zaczynali narzekać, że coraz częściej robi wrażenie surowego i zachowawczego. Liberałowie - zarówno z kręgów Kościoła, jak i spoza niego - nadawali mu przydomki w rodzaju: „Papież jednejsprawy", „Przeciwnik kobiet", „Niedzisiejszy" i „Niezorientowany". Napadały na papieża media, zwłaszcza amerykańskie, brytyjskie i francuskie, wyśmiewając zajmowane przez niego stanowisko. W nagłówkach prasowych pisano: „Papież wypowiedział wojnę planom aborcyjnym Organizacji Narodów Zjednoczonych". Problem określano jako spór między milionami młodych, wyzwolonych kobiet ze Stanów Zjednoczonych i innych części świata a garstką starych, tłumiących uczucia mężczyzn z Watykanu. Osobiście z całego serca popierałem to, co robił. Zgadzając się z jego poglądami w tej sprawie, miałem pełną świadomość, przez co w związku z tym przechodził. Trzeba być aktywnym politykiem, by w pełni zrozumieć, jaki jest koszt zaangażowania się aż do tego stopnia w imię własnych przekonań, zwłaszcza gdy nie są popularne i istnieje duże prawdopodobieństwo, że batalia jest skazana na przegraną. Tylko polityk wie także, że nie da się przekonać tłumu do czegoś - zwłaszcza gdy problem dotyczy tak drażliwego emocjonalnie zagadnienia jak aborcja - jeśli raz wystąpi się z sugestywnym argumentem, a potem spokojnie zostawi sprawę własnemu losowi. Należy powtarzać wszystko dzień po dniu i zmuszać ludzi oraz media, by cię słuchali niezależnie od tego, czy im się to podoba, czy nie. Nie zjedna się ludzi samą perswazją, decydujące znaczenie ma upór. Tak właśnie postępował Ojciec Święty wobec planu kairskiego - i za to go podziwiałem. Mogę jednak stwierdzić, że papież odczuwał atmosferę konfliktu, jaka zapanowała. Widziałem na jego twarzy napięcie, kiedy w przemówieniach poruszał zagadnienia „kairskie". Był doskonale obeznany z tym, co głoszą o nim media, miał świadomość swojej bezbronności wobec słów krytyki i wiedział, że druga strona wygrywa wojnę w środkach masowego przekazu. Jedną z przyczyn takiej sytuacji było niemal zupełne osamotnienie Ojca Świętego w tych zmaganiach. Przywódcy innych Kościołów nie wypowiadali się w tej sprawie równie stanowczo. W polityce lepiej mieć towarzystwo, kiedy przystępuje się do rozwikłania trudnego zagadnienia. Dobrze, jeśli nie jest się jedynym celem ataków, zwłaszcza gdy przeciwnicy dysponują ideologicznym poparciem przyjaciół z mediów. Papież nie dysponował podobnym wsparciem. Nawet w samym Kościele znaleźli się ludzie, którzy narzekali, że tym razem posunął się za daleko. Wiedząc o tym wszystkim, papież starał się pokazać światu inną stronę swojej osoby i Kościoła katolickiego. Obserwowałem to, gdy przy każdej nadarzającej się okazji otaczał się grupami kobiet. Zdawał sobie sprawę, że w kwestii kobiet jest łatwym obiektem krytyki, dlatego usiłował demonstrować publicznie tak często, jak to było możliwe, iż głęboko je szanuje i docenia ważną rolę, jaką odgrywają w świecie. Kolejną oznaką tego, że papież zdaje sobie sprawę z istniejącego napięcia, było zezwolenie na zabranie głosu w sprawie głoszonych przez niego argumentów, jakiego udzielił rzecznikowi prasowemu Stolicy Apostolskiej, dr. Joaąuinowi Navarro-Vallsowi. W artykule na kolumnie z opiniami w „Wall Street Journal" Navarro-Valls napisał: „Ojciec Święty bardzo dużo mówił o odwadze. Miał na myśli odwagę, jakiej potrzebują papież i jego biskupi, by stawić czoło wyśmiewaniu i ostracyzmowi, z którym spotyka się ich pogląd co do kontrowersyjnego zagadnienia, leżącego u podstaw podejścia do życia ludzkiego i objawień w religii chrześcijańskiej. Żyjemy w nikczemnych czasach. Określamy aborcję na wszelkie sposoby, ale nie nazywamy jej po imieniu. Ojciec Święty odrzuca wszystkie niedomówienia i nazywa ją złem równie niegodziwym, jak zabijanie każdego ludzkiego istnienia. Jego śmiałe wystąpienia szokują najwyższych rangą przedstawicieli kręgów cywilizowanych społeczeństw, bo wielu z nich było zajętych - w majestacie prawa - zabijaniem, choć nazywali to zupełnie inaczej". Ojciec Święty nie cofał się przed atakowaniem kairskiej konferencji; jak zawsze nazywał sprawy po imieniu. Kampania Jana Pawła II przeciwko projektowi kairskiemu popchnęła rząd Stanów Zjednoczonych do zintensyfikowania działań na rzecz popierania planu kontroli urodzeń. Departament Stanu wystosował w marcu dyrektywę do wszystkich ambasad amerykańskich, w której zawarto objaśnienie stanowiska wobec konferencji w Kairze. Napisano tam między innymi: „ Stany Zjednoczone uznają dostęp do bezpiecznej, legalnej i dobrowolnej aborcji za fundamentalne prawo wszystkich kobiet". Nastąpiła po tym seria telefonów do ambasad, podczas których wielokrotnie powtarzano, jakie jest zdanie rządu w tej sprawie. Kilka tygodni później wezwano mnie do Waszyngtonu. Miałem wziąć udział w odprawie dotyczącej planu kairskiego, prowadzonej przez głównego przedstawiciela administracji Clintona na konferencji w Kairze, zastępcę sekretarza stanu Tima Wirtha. Znałem Wirtha od czasów, gdy był jeszcze liberalnym senatorem z Kolorado z ramienia Partii Demokratycznej. Wiedziałem też, że jego zdaniem wzrost zaludnienia jest największym zagrożeniem dla współczesnego świata i że jest tak bardzo przejęty tym zagadnieniem, iż ma nawet „kondomowe drzewko" w swoim gabinecie w Departamencie Stanu. Nie zdziwiłem się więc, kiedy spotkanie zmieniło się w godzinny wykład o tym, dlaczego polityka Stanów Zjednoczonych jest bez wątpienia właściwa i dlaczego papież oraz Kościół katolicki po prostu „tego nie rozumieją". Poczułem się obrażony, kiedy Wirth powiedział mi: - To nie jest sprawa religii. Dotyczy ona wyłącznie polityki. I musimy pchać ją do przodu. - Mylisz się - odpowiedziałem. - To jest sprawa religii. To jest sprawa moralności. Ale masz rację, mówiąc że dotyczy również polityki. Kłopot jednak w tym, że to nie tylko zła polityka, ale i prowadzą ją źli politycy. Podzieliłem się z nim następnie uwagą, że separowanie się administracji Clintona od Kościoła katolickiego nie ma sensu, jeśli ma zamiar robić coś w zakresie reform ochrony zdrowia i dobrobytu. Kiedy to powiedziałem, jedno przyszło mi do głowy: „Myślałem, że chodzi o gospodarkę, a nie kondomy, głupku". Ale sekretarz nie chciał słuchać tego, co miałem do przekazania, ani wtedy, ani potem. Przed tym spotkaniem wpisano mnie na listę delegatów Stanów Zjednoczonych na konferencję kairską. Po rozmowie z Wirthem skreślono mnie z niej. Po sporze z Wirthem uczyniłem jeszcze jedną próbę naświetlenia punktu widzenia papieża komuś w Departamencie Stanu. Wybrałem się do Nowego Jorku i spotkałem z pełniącą wtedy funkcję amerykańskiego ambasadora przy Organizacji Narodów Zjednoczonych Madeleine Albright. Uświadomiłem jej, z jaką powagą Ojciec Święty podchodzi do konferencji w Kairze. Ale albo nie była tym zainteresowana, albo ja nie wykazałem się wystarczającą siłą przekonywania. Niemniej, dostrzegając jeszcze jedną możliwość, spytałem, czy nie zobaczyłaby się z kardynałem Johnem O'Connorem, który szefował akcji antykairskiej w Nowym Jorku. Po rozmowie z nim wiedziałem, że chętnie pozna panią ambasador, spotykał się bowiem z jej poprzednikiem - nie było to trudne, jako że siedziba Organizacji Narodów Zjednoczonych znajduje się tuż za rogiem rezydencji kardynała na Manhattanie. Madeleine Albright obiecała zatelefonować do O'Connora. Kiedy zobaczyłem się z nią następnym razem i spytałem, jak udała się wizyta u kardynała, usłyszałem, że była zbyt zajęta i nawet do niego nie zatelefonowała. W kwietniu Ojciec Święty postanowił wywrzeć wpływ bezpośrednio na prezydenta - poprosił mnie, żebym mu w tym pomógł. Pewnego piątkowego popołudnia zatelefonował do mnie arcybiskup Jean-Louis Tauran. Ponieważ telefony od arcybiskupa należały do rzadkości, wiedziałem, że chodzi o coś ważnego. Spytał, czy mogę przyjść do niego następnego ranka. Przeprosił za tak krótki termin i za wyznaczenie spotkania na sobotę, ale sprawa należała do nagłych. Nie powiedział, czego będzie dotyczyła nasza rozmowa, podejrzewałem jednak, że chodzi o Kair. Zatelefonował raz jeszcze godzinę później i potwierdził moje przypuszczenia. - Jestem z Ojcem Świętym, któremu zależy na jednoznacznym zrozumieniu tej wiadomości - mówił Tauran. - Nasza jutrzejsza rozmowa będzie poświęcona konferencji w Kairze. Tym razem nie dodał, że sprawa jest „ważna", ale to nie było konieczne. Dwa telefony w ciągu godziny! Papież stał obok niego! Nasze spotkanie miało, zdaje się, najwyższy priorytet. Nazajutrz rankiem spotkałem się z arcybiskupem Tauranem w jego gabinecie. To wyjątkowo inteligentny i poważny, a jednocześnie wspaniałomyślny człowiek. Kathy i ja znaliśmy go bardzo dobrze z uroczystych lunchów wydawanych przez kardynała Williama Baumana na początku naszego pobytu w Rzymie. Po spytaniu mnie o żonę i dzieci arcybiskup przeszedł do rzeczy. - Spotkanie w Kairze i dokument, który został na nie przygotowany, to dla Kościoła ważna sprawa - powiedział. - Tak ważna, że Ojciec Święty chciałby o niej porozmawiać z amerykańskim prezydentem. Chciałby, żeby zorganizować mu rozmowę telefoniczną z prezydentem w najbliższym dogodnym terminie. Arcybiskup Tauran wstał, oddalił się od biurka i dał mi znak, żebym za nim poszedł. Wyszliśmy z jego gabinetu, minęliśmy wartę szwajcarskich gwardzistów, szliśmy korytarzem na trzecim piętrze Pałacu Apostolskiego. Na ścianach wisiały stare gobeliny przedstawiające mapy, sufit zdobiły freski. Skręciliśmy w korytarz o kształcie litery „U" w drugim skrzydle budynku. Przeszliśmy obok kolejnej warty Szwajcarów i znaleźliśmy się w części, gdzie są prywatne pokoje papieża. Było to co najmniej niezwykłe. W Waszyngtonie przypominałoby to spotkanie z przewodniczącym Izby Reprezentantów, który poprowadziłby później swojego gościa z Kapitolu do Białego Domu na rozmowę z prezydentem. Kiedy znaleźliśmy się przy drzwiach biblioteki papieskiej, przystanęliśmy na moment. Słyszeliśmy, że Ojciec Święty z kimś rozmawia. Gdy został sam, weszliśmy do środka. Jan Paweł II ciepło się ze mną przywitał, a potem odsunął się trochę i spojrzał na mnie poważnie. - Panie ambasadorze - odezwał się. - Uważam, że zaistniała konieczność, bym porozmawiał z pańskim prezydentem. Wiem, że jest bardzo zajęty, niemniej sprawa, którą chcę z nim omówić, jest niezwykle ważna dla Kościoła i całego społeczeństwa. Musimy walczyć o taki świat, gdzie wszelkie życie ma swoją wartość, jest szanowane i chronione. Chciałbym jak najszybciej z nim to przedyskutować. Proszę mu przekazać, że modlę się za jego rodzinę i za wszystkich wspaniałych ludzi tworzących pański dzielny naród. I to było wszystko. Spotkanie dobiegło końca. Papież podziękował mi za przybycie, odwrócił się i odszedł w kierunku grupy ludzi, którzy właśnie zjawili się w bibliotece. Wiedziałem jednak, dlaczego nasza rozmowa miała taki, a nie inny przebieg. Jan Paweł II to bardzo wyrafinowany polityk. Miał świadomość, że gdybym powiadomił Biały Dom, iż jego prośbę o rozmowę z prezydentem przekazał watykański dostojnik - nawet tak ważny jak arcybiskup Tauran - nie potraktowano by jej z równą powagą jak wtedy, gdy zrobił to osobiście. Dzięki temu zyskiwał rodzaj gwarancji, że do rozmowy dojdzie. Nie miał jednak pojęcia - i ja również - jak trudno będzie ją zorganizować. Arcybiskup Tauran odprowadził mnie do windy. Powiedział mi, że oczywiście z powodu weekendu i różnicy czasu papież nie spodziewa się telefonu tego samego dnia. Gdyby jednak tak się złożyło i Clinton zatelefonował - mówił dalej arcybiskup - Ojciec Święty będzie osiągalny do godziny dwudziestej wieczorem czasu rzymskiego, a także przez całe popołudnie i wieczór następnego dnia. Opuściłem Pałac Apostolski, wróciłem do rezydencji i natychmiast zatelefonowałem do Białego Domu, by przekazać życzenie papieża. Ponieważ była sobota, nie zastałem nikogo z najbliższego personelu prezydenta i zostawiłem wiadomość urzędnikowi niższej rangi. Uznałem jednak, że sprawa tej wagi nie zostanie zlekceważona. Niemniej, chcąc mieć pewność, że wszystko jest w porządku, zatelefonowałem ponownie po kilku godzinach i po raz drugi zostawiłem wiadomość. W niedzielny poranek skontaktowałem się z Watykanem, żeby się dowiedzieć, czy prezydent Clinton telefonował do papieża. Powiedziano mi, że nie. Pora w Stanach Zjednoczonych była za wczesna, by alarmować Waszyngton, dlatego w południe poszliśmy z Kathy na Anioł Pański i wysłuchaliśmy mowy papieża do tłumu zebranego na placu. Ojciec Święty ponownie mówił z całą mocą o potrzebie promowania „kultury życia" i obowiązku bronienia go przez katolików na całym świecie. Po południu zadzwoniłem do Białego Domu, nikt jednak nie był w stanie powiedzieć mi czegoś konkretnego o telefonie do papieża. Najwyraźniej ludzie z administracji Clintona uważali, że w weekendy Biały Dom nie musi pracować. Zaczynałem się denerwować. Odwlekanie telefonu stawało się obraźliwe dla papieża i niezbyt dobrze świadczyło o prezydencie - no i mojej osobie nie wróżyło nic dobrego. Przezwyciężenie kłopotów z przekazaniem podobnej wiadomości jest jakby sprawdzianem kompetencji ambasadora. Ojciec Święty to ktoś wyjątkowy, a Watykan to specjalne miejsce, niemniej w podobnych sprawach wszystko odbywa się tak jak wszędzie na świecie. Ludzie u władzy chcą współpracować z tymi, którzy mają w sobie taką „siłę przebicia", żeby niezależnie od okoliczności sprawy były załatwione jak należy. Na razie wszystko wskazywało, że nie sprawdzam się w tej roli. W poniedziałek około południa czasu rzymskiego udało mi się wreszcie „złapać" Maca McLarty'ego, szefa personelu prezydenckiego, którego wszyscy uważają za prawdziwego profesjonalistę i człowieka „mówiącego prosto z mostu". Mac powiedział mi, że przez weekend nie było go w mieście i właśnie przyszedł do pracy. Dowiedziałem się, że w ogóle nie słyszał o telefonie do papieża, obiecał zorientować się w sprawie i oddzwonić. Do końca dnia nie otrzymałem jednak żadnych wieści z Białego Domu - a Ojciec Święty nie porozmawiał z prezydentem. Jeśli do poniedziałkowego wieczoru odczuwałem jedynie frustrację, to teraz zaczynałem być zły. Początkowo brałem pod uwagę możliwość, że z powodu niekompetencji któregoś z urzędników Białego Domu prośba o telefon do papieża w ogóle nie dotarła do prezydenta. Potem pomyślałem, że ktoś celowo zastopował moją wiadomość, bo niektórzy ludzie z otoczenia Clintona z pewnością nie życzą sobie, by doszło do jego rozmowy z papieżem. We wtorek rano miałem już tego dość. Wsiadłem do samolotu i poleciałem do Waszyngtonu. Prosto z lotniska udałem się do Białego Domu. Wszedłem do Biura Wykonawczego i oznajmiłem sekretarce prezydenta, Berty Currie, że choć nie jestem umówiony, muszę zobaczyć się z jej szefem i będę czekał tak długo, aż to się stanie możliwe. Było to z mojej strony bardzo śmiałe i ryzykowne posunięcie. Nie wiedziałem, czy prezydent zechce mnie oglądać. Nie wiedziałem też, czy prośbę papieża o telefon „zablokował" ktoś z prezydenckiego personelu, czy też sam Clinton nie miał ochoty na tę rozmowę. Czekając w Białym Domu, pijąc jedną kawę za drugą i objadając się cukierkami które zawsze są tam wyłożone, miałem sporo czasu na rozważenie wszelkich możliwości. Czekałem cały dzień, a mimo to nie zobaczyłem się z prezydentem. Nazajutrz zjawiłem się w Białym Domu już o godzinie 8. rano, by spróbować ponownie. W którymś momencie zatelefonowałem do Watykanu do arcybiskupa Taurana, by poinformować go, gdzie jestem. W głębi serca miałem nadzieję, że arcybiskup powiadomi mnie o odbytej właśnie przez Jana Pawła II rozmowie z Billem Clintonem. Tak się jednak nie stało. Próbując wywikłać prezydenta z kłopotliwej sytuacji, nie musiałem kłamać. Wyjaśniłem, że miał właśnie kilka trudnych dni, co poparłem faktami podanymi w wiadomościach. Wiedziałem jednak - i zdawałem sobie sprawę, że arcybiskup jest tego świadom - że nikt, nawet prezydent Stanów Zjednoczonych, nie może być aż tak zajęty, by nie znaleźć chwili na rozmowę z papieżem. Po jakimś czasie postanowiłem wybadać, czy nie łatwiej będzie zobaczyć się z wiceprezydentem. Choć nie udało mi się dotrzeć do Ala Gore'a, porozmawiałem z jednym z jego najbliższych współpracowników, Leonem Feurthem. Przekazałem mu wiadomość o prośbie papieża i dodałem, że obecnej administracji powinno chyba zależeć na poważnym traktowaniu przywódcy miliarda katolików na świecie. Nie wiem, czy podzielił się moimi spostrzeżeniami ze swoim szefem, czy nie. Ostatecznie pod koniec drugiego dnia przedłużających się oczekiwań wezwano mnie do pokoju sytuacyjnego w Białym Domu - przypominającego bunkier pomieszczenia z mapami na ścianach, używanego w chwilach zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego. Zastałem tam kilku najważniejszych doradców i współpracowników prezydenta, a wśród nich szefa personelu Maca McLarty'ego, zastępcę doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego Sandy'ego Bergera, Nancy Soderberg z Rady Bezpieczeństwa Narodowego, dyrektora Centrum Łączności Białego Domu Marka Gearana i Susan Brophy, odpowiadającą za sprawy prawne w Białym Domu. Spotkaniu „przewodniczył" mój dobry znajomy, zastępca sekretarza stanu Tim Wirth. Ten od razu przystąpił do rzeczy: - Ambasadorze Flynn - powiedział - wiele państw niepokoi się konferencją w Kairze i przygotowywanym dokumentem. Prezydent powierzył mnie i moim ludziom negocjowanie tego dokumentu z rządami innych krajów. Nikt nie powinien mieć złudzeń, że wywrze wpływ na prezydenta w tej sprawie. - Z całym należnym szacunkiem - odpowiedziałem, co tym razem jasno znaczyło, że myślę akurat odwrotnie - papież nie prosi o możliwość „wywarcia wpływu" na prezydenta. Chce jedynie z nim rozmawiać. - Na konferencję przyjadą delegaci z ponad stu pięćdziesięciu państw - odrzekł na to Wirth. - Trudno się spodziewać po prezydencie, że będzie telefonował do każdego z nich. Nie może rozmawiać z głowami wszystkich krajów. - Papież nie jest jakąś tam głową państwa - nie dawałem za wygraną. - To przywódca miliarda katolików na całym świecie i ponad sześćdziesięciu milionów w Stanach Zjednoczonych. Moim zdaniem prezydent powinien do niego zatelefonować i przyjechałem tu tylko po to, żeby mu o tym powiedzieć. Powstało niezłe zamieszanie. Najpierw zapadła kompletna cisza. Miałem wrażenie, że większość obecnych jest prawdopodobnie po mojej stronie, ponieważ jednak Wirth odpowiadał za całą sprawę, musieli zachować wobec niego lojalność. Kiedy tak siedzieliśmy, wszedł doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, Tony Lakę, i zajął miejsce z tyłu. Zebrani wpatrywali się w podłogę, w sufit i ściany, nie bardzo wiedząc, co robić lub co powiedzieć. W końcu głos zabrał Mark Gearan. - A co powiecie - zaczął - na takie rozwiązanie: może potraktujemy problem bardziej finezyjnie. Czy nie możemy uznać telefonu prezydenta do papieża za oznakę zwykłej kurtuazji? To wcale nie musi być rozmowa o Kairze. Mogą przecież wymienić opinie na każdy temat. W czerwcu prezydent wybiera się do Rzymu. W oficjalnej wersji stwierdzimy, że prezydent zatelefonował, by powiedzieć o niecierpliwości, z jaką oczekuje na spotkanie z papieżem. Mark grał rolę dyplomaty. Dobrze się spisał. Nie zdziwiłem się potem, że zaproponowano mu szefostwo Korpusu Pokoju. - Co o tym sądzisz, Ray? - zapytał mnie. - Możesz powiedzieć, że rozmawiali o czymkolwiek - odparłem. -Nie mam nic przeciwko ogłoszeniu światu, że dyskutowali o drużynie baseballowej Red Sox. Chcę jedynie, żeby do niego zatelefonował. Napięcie odrobinę zmalało. Nagle odezwał się Tony Lakę, który milczał do tej pory. - A może powinni porozmawiać właśnie o Red Sox - powiedział. - Drużyna potrzebuje cudu i więcej odbitych piłek, jeśli ma ponownie wejść do światowych rozgrywek. Wszyscy się roześmiali i nastąpiło ogólne odprężenie. Ostatecznie, choć niechętnie, Wirth zgodził się na kompromis zaproponowany przez Gearana. Uzyskałem zgodę na spotkanie z prezydentem Clintonem. Kiedy podniosłem sprawę telefonu do papieża, prezydent robił wrażenie, jakby pierwszy raz o tym słyszał. - Porozmawiam z nim z prawdziwą przyjemnością - powiedział i myślę, że mówił to szczerze. Ale z powodu różnicy czasu nie mógł zatelefonować od razu. Zrobił to następnego dnia. Nie wiem dokładnie, co prezydent i Ojciec Święty powiedzieli sobie wzajemnie w czasie tamtej rozmowy telefonicznej. Wiem jedynie, że niczego to nie rozwiązało. Stany Zjednoczone nadal popierały koncepcje wysuwane w Kairze, wśród których znalazła się także - eufemistycznie określana jako „przerywanie ciąży" - propozycja aborcji jako środka kontroli urodzeń. Papież nadal starał się tę propozycję storpedować. Następne posunięcie Jana Pawła II polegało na głębszym zaangażowaniu Kościoła w Stanach Zjednoczonych w kampanię propagowania „kultury życia, nie śmierci". Sześciu amerykańskich kardynałów i przewodniczący Konferencji Episkopatu Stanów Zjednoczonych wysłali list do Białego Domu. „Niezależnie od tego, jak mądrze zostanie sformułowany odnośny dokument kairski, w istocie jest on kontynuacją przyzwalania na aborcję, uznawaną za sposób kontroli wzrostu populacji, i rozwiązłość" - pisali. A potem posłużyli się własnymi słowami prezydenta, które skierowali przeciwko niemu. „Jak pan oświadczył, Panie Prezydencie, «to rodziny wychowują dzieci, nie rząd»". Prosili go o „unikanie rad ludzi, którzy wywierają naciski na państwa rozwijające się, by opowiadały się za aborcją, strasząc, że to jedyny warunek otrzymania pomocy od innych państw. Niech pan nie pozwoli, by nasz kraj uczestniczył w deptaniu praw i cnót religijnych ludzi na całym świecie". Po miesiącu wszyscy członkowie amerykańskiego episkopatu wysłali podobny list. Tym razem jednak wyrażali w nim swój gniew z powodu „tego, że nasz rząd przewodzi wysiłkom narzucenia światu aborcji". Jedyne wydarzenie, które czasowo spowolniło antyaborcyjną kampanię Jana Pawła II, nastąpiło tydzień później. Papież upadł i złamał kość biodrową. Konieczne okazało się wstawienie mu sztucznego stawu biodrowego. Musiał przebywać w szpitalu przez prawie cały maj, ale nie zapomniał o kampanii na rzecz ratowania życia. Zaraz po opuszczeniu kliniki, w pierwszej mowie wygłoszonej na Anioł Pański, zapytał zebranych wiernych o powód swojego cierpienia - i zaraz sam odpowiedział na to pytanie. - Dlaczego właśnie teraz, dlaczego w tym roku, w Roku Rodziny? Właśnie dlatego, że rodzina jest zagrożona, rodzina jest atakowana. Także papież musi być atakowany, musi cierpieć, aby każda rodzina i cały świat ujrzał, że istnieje Ewangelia, rzec można, „wyższa": Ewangelia cierpienia, którą trzeba głosić, by przygotować przyszłość, trzecie tysiąclecie rodzin, każdej rodziny i wszystkich rodzin. Stojąc wśród tłumu na placu św. Piotra, usłyszałem, jak Amerykanin z Kalifornii mówi do żony: - Papież może być w gorszej formie, ale to nie znaczy, że wypadł z gry. Jest w nim jeszcze tyle życia. W czerwcu 1994 roku aż kipiało od sporów dotyczących konferencji kairskiej, stąd nie była to dla prezydenta Clintona najlepsza pora do odwiedzenia Jana Pawła II. Ponieważ jednak prezydent przybywał do Rzymu na obchody pięćdziesięciolecia zakończenia II wojny światowej, ich spotkanie musiało się odbyć. Otrzymałem miejsce „w narożniku ringu" podczas tego wydarzenia, które obie strony „rozgrywały" różnymi metodami. Biały Dom usiłował bagatelizować rangę wizyty prezydenta w Watykanie i robił, co mógł, by nie wspominać nawet słowem o konferencji w Kairze. Podejście papieża było z kolei diametralnie odmienne. W dniu wizyty Clintona zadbał, by w „L'Osservatore Romano" ukazał się na pierwszej stronie artykuł o Kairze. Jego autor pisał, że delegaci na konferencję powinni jeszcze przed rozpoczęciem obrad zająć się sprawami, które miały być na niej poruszone, „w sposób głęboko etyczny, dotyczą one bowiem praw i godności człowieka, a także rodzin, oraz prawa państw rozwijających się do niezależności". Przypominał również wszystkim - w tym goszczącemu w Wiecznym Mieście prezydentowi amerykańskiemu - że istnieją różne rodzaje imperializmu, także „imperializm antykoncepcyjny". Przytoczę pewien przykład ilustrujący zmianę w stosunkach między Stanami Zjednoczonymi a Watykanem. W 1993 roku dano mi w Denver mnóstwo czasu na przygotowanie prezydenta do spotkania z papieżem, podczas gdy w 1994 roku w Rzymie trzymano mnie od niego z daleka. Protokół dyplomatyczny wymagał, bym przedstawił sobie nawzajem obydwu przywódców. Postanowiłem zatem wykorzystać tę krótką chwilę, gdy byłem sam na sam z prezydentem. Kiedy zatrzymaliśmy się przy Spiżowej Bramie i potem, gdy wchodziliśmy po schodach Pałacu Apostolskiego, powiedziałem: - Papież nie ugnie się w sprawie kairskiej. Mam nadzieję, że przygotował Pan jakąś odpowiedź, bo na pewno o to zapyta. Już wewnątrz przedstawiłem prezydenta Ojcu Świętemu i patrzyłem za nimi, jak wchodzą do jednej z komnat Rafaela na rozmowę w cztery oczy. Kiedy stamtąd wyszli pół godziny później, poznałem po ich ruchach, że sprawy nie poszły najlepiej. Papież miał kamienną twarz, prezydent zaś wyglądał na trochę oszołomionego - korespondent sieci Scripps-Howard napisał, że Clinton „zapomniał języka w gębie". Nie wygłoszono zwyczajowych oświadczeń, wymieniono jedynie prezenty. Ojciec Święty podarował prezydentowi, jego żonie, matce i sekretarzowi stanu Warrenowi Christopherowi medaliony ze stopu cyny z ołowiem, wybite na piętnastolecie jego pontyfikatu. Clinton ofiarował papieżowi oprawioną mozaikę z Koloseum. Kiedy ceremonia wymiany podarków dobiegła końca, podszedłem do Ojca Świętego. W pierwszej chwili wydawał się odczuwać ulgę na widok znajomej twarzy, ale w chwilę potem, kiedy znalazłem się tuż przy nim, powiedział z bardzo poważnym wyrazem twarzy: - Panie ambasadorze, jak mogło dojść do czegoś takiego? Prezydent usiłował robić dobrą minę do złej gry. Gdy opisywał spotkanie z Janem Pawłem II grupie Amerykanów zamieszkałych w Rzymie i seminarzystom z Kolegium Ameryki Północnej, zebranym w Sali Klementyńskiej, nazwał je „wspaniałą dyskusją". Ojciec Święty nie silił się na udawanie - nie wstrzymał też ofensywy. Kilka dni później zwołano w Rzymie, w trybie wyjątkowym, konsystorz. Kardynałowie z całego świata wydali oświadczenie, w którym stwierdzali, że „rodzina powinna być wolna od przymusów, zwłaszcza w kwestii potomstwa", i że „błędna polityka społeczna wielu rozwiniętych państw nie może być narzucana światowej biedocie". Papież ze swojej strony podtrzymywał kampanię i w miesiącach letnich wystąpił z serią przemówień, w których demaskował plan kairski jako „zagrożenie dla całej ludzkości" oraz pogwałcenie „podstawowych praw człowieka" w stosunku do małżeństw. Pierwszą ceremonią po operacji biodra, która odbyła się 29 czerwca, była odprawiona przez Ojca Świętego w Bazylice św. Piotra msza w intencji świętych Piotra i Pawła. Zaproszono na nią korpus dyplomatyczny. Usadowiono nas tam, gdzie zwykle. Czasami, z powodu wspaniałości tego miejsca, wysokości kopuły i baldachimu z brązu podtrzymywanego przez skręcone czarno-złote kolumny, wznoszące się przy ołtarzu, trudno było skoncentrować się na przebiegu uroczystości. Tym razem jednak nie mogło być mowy o czymś podobnym. Wszyscy wpatrywali się w papieża intensywnie, usiłując ocenić, jak się czuje, i czekając na to, co jeszcze powie lub zrobi w sprawie Kairu. Kiedy nadszedł czas homilii, Jan Paweł II usiadł na tronie stojącym w pobliżu ołtarza. Jakiś ksiądz ustawił obok niego mikrofon przypominający gęsią szyję, a sekretarz papieża, prałat Yincent Tran Ngoc Thu, podał mu tekst. Ojciec Święty przeczytał go wolno, słowo po słowie. Mówił o Chrystusie nazywającym Piotra „skałą", na której zbuduje Jego kościół, i Pawle, Jego wybranym „narzędziu", które poniesie imię Jezusowe ludziom na całym świecie. W tym momencie papież przerwał i podniósł wzrok znad kartek. Rzadko zdarza się, by porzucał przygotowane zawczasu kazanie - wszyscy z korpusu dyplomatycznego dobrze o tym wiedzieliśmy. Teraz właśnie tak postąpił. Ambasadorzy pochylili się w krzesłach, by lepiej słyszeć. Siedziałem w pierwszym rzędzie obok Stefana Falaźa, słoweńskiego ambasadora przy Stolicy Apostolskiej, który nabył już doświadczeń podczas czterdziestu lat spędzonych na placówce w Rzymie. Stefan szturchnął mnie łokciem, jakby chciał powiedzieć: „Nie uroń ani słowa". Nagle głos Ojca Świętego stał się głośniejszy, nabrał mocy. Papież ożywił się, wyprostował w fotelu. Nie mówił już o świętych Piotrze i Pawle, ale o groźbie, jaką dla świętości życia stwarza konferencja kairska. W bazylice zapanowała taka cisza, że można było usłyszeć przelatującą muchę. Kiedy wychodziliśmy po mszy, zagadnął mnie francuski ambasador. - Nic go nie powstrzyma - powiedział. - On po prostu tego nie zostawi. - W tym przypadku - wtrącił ambasador z Niemiec - jest się albo z nim, albo przeciw niemu. Pozycja środkowa nie istnieje. Ma rację, pomyślałem, w podobnych sprawach nie ma czyśćca, jest tylko piekło lub niebo. Wtedy też zastanowiłem się nad własną sytuacją. Popierałem Ojca Świętego, ale reprezentowałem Stany Zjednoczone, zajmujące przeciwną pozycję. Skoro nie mogło być mowy o kompromisie, gdzie się lokowałem? Moim zdaniem między młotem a kowadłem. Do konferencji zostało już tylko kilka miesięcy. Papież naprawdę przystąpił do dzieła. Do tamtej pory walczył właściwie samotnie. Zwolennicy kontroli urodzeń bardzo liczyli na taki stan rzeczy, zakładając, że jedynie garstka delegatów z krajów katolickich poprze jego stanowisko podczas obrad. Papież wiedział o tym, dlatego postąpił jak każdy dobry fachowiec prowadzący kampanię - pozyskał nowych sprzymierzeńców, którzy pomagali mu w zmaganiach. A znalazł ich w miejscu najmniej prawdopodobnym - w krajach islamskich. Ojciec Święty wysłał arcybiskupa Taurana i innych dostojników Kościoła, by rozmawiali z religijnymi i politycznymi przywódcami różnych krajów arabskich, w tym Libii i Iranu, a oni w odpowiedzi poparli go w sprawie odrzucenia planu kairskiego. W połowie sierpnia Arabia Saudyjska ogłosiła, że w proteście zbojkotuje spotkanie w Kairze. Sudan i Liban wkrótce dołączyły do listy sprzymierzeńców Ojca Świętego, choć delegacje z tych krajów nadal zamierzały wziąć udział w konferencji. Kilka prominentnych kobiet, muzułmańskich przywódczyń - w tym premier Tansu Ciller z Turcji, premier Khaleda Zia z Bangladeszu i królowa Noor z Jordanii - ogłosiło, że także zbojkotują Kair. Cieszący się ogromnym szacunkiem ludzie nauki z uniwersytetu Al Azhar i Amerykańskiej Rady Muzułmańskiej potępili propozycję kairską słowami, które brzmiały niemal tak samo jak papieskie. Mohammed Salahideen, czołowy islamski felietonista, napisał: „To próba oderwania islamu od korzeni wartości i wiary. To zaciekły atak na islam i muzułmanów oraz ich najświętsze wierzenia". Wydarzenia te zwróciły w końcu uwagę administracji Clintona. Przystąpiła do kontrataku. Najpierw zaczęła przedstawiać narody muzułmańskie jako hordy religijnych fanatyków nie szanujących praw kobiet. Kiedy to nic nie dało i na dodatek coraz wyraźniej widać było, że Stany Zjednoczone usiłują narzucać swoją świecką politykę państwom religijnym, urzędnicy Clintona zmienili front o sto osiemdziesiąt stopni. W sierpniu wiceprezydent Al Gore usiłował zaprzeczyć, jakoby Stany Zjednoczone promowały aborcję. Stwierdził w przemówieniu w Narodowym Klubie Prasy: - Stany Zjednoczone nie usiłowały, nie usiłują i nie będą usiłowały ustanowić międzynarodowego prawa o aborcji. To próba odwrócenia uwagi od spraw najważniejszych. Tymczasem papież nie miał zamiaru pozwolić, aby wiceprezydent wykpił się sianem. Kilka dni później rzecznik prasowy Ojca Świętego, Joaąuin Navarro-Valls, który nigdy nie występuje z oświadczeniami bez aprobaty papieża, odpowiedział na oświadczenia Gore'a: „Projekt dokumentu o kontroli populacji, którego Stany Zjednoczone były głównym promotorem, stoi w sprzeczności z wypowiedzią pana Gore'a". Nie uciekając się do dyplomatycznych niuansów, nazwał go po prostu kłamcą. Nie można postąpić gorzej w relacjach międzypaństwowych. Kiedy jednak ostatnio spotkałem Navarro-Vallsa w Rzymie i przypomniałem mu o tym incydencie, roześmiał się, ale nie wypowiedział słów przeprosin. - Tak przedstawiały się fakty - usłyszałem jedynie. Na początku września rozpoczęła się ostatecznie dziewięciodniowa konferencja w Kairze. Przybyło na nią ponad piętnaście tysięcy delegatów ze stu osiemdziesięciu państw. Zastępca sekretarza stanu Tim Wirth usiłował zignorować zdecydowany, powszechnie znany sprzeciw papieski i podjął żałosną próbę nadania obradom pożądanego dla zwolenników aborcji wydźwięku. Oznajmił: „Nie pamiętam międzynarodowej konferencji, na której już od początku panowałaby taka zgodność poglądów. Ci, którzy nie są z niej zadowoleni, stanowią znikomą mniejszość". Tyle że to nie była prawda. Premier Benazir Bhutto z Pakistanu powiedziała: „Światu potrzebny jest konsens. Nic mu nie da zderzanie się kultur. Tam, gdzie nie ma konsensu, musi pojawić się chęć szczerego zrozumienia i akceptacji różnic. Z żalem stwierdzam, że dokumenty przygotowane na konferencję zawierają istotne wady, godzące w sedno wielu wartości kulturowych na Półmocy i Południu, w kościele i minarecie". Delegaci spierali się przez wiele dni przy opracowywaniu stutrzynastostronicowego ostatecznego raportu, „Programu działań". Najgorętsze dyskusje dotyczyły punktu 8.25, uznającego aborcję za podstawowe prawo wszystkich kobiet. Kiedy przedstawiciele Watykanu próbowali zgłaszać w tej sprawie sprzeciw, zostali wygwizdani. Przewodniczący konferencji, dr Fred Sal, nie zrobił nic, by wstrzymać gwizdy - przeciwnie, jeszcze je podsycał, najwyraźniej dążąc do postawienia Kościoła w kłopotliwej sytuacji. Nie było w tym nic dziwnego, albowiem przewodniczący kierował Międzynarodowym Stowarzyszeniem Planowania Rodziny. Przed ogłoszeniem dokumentu końcowego Watykan i jego sprzymierzeńcy odnieśli sukces, udało się bowiem umieścić w nim zdanie: „Pod żadnym pozorem aborcja nie może być promowana jako metoda planowania rodziny". Wystarczyło to magazynowi „Time" do napisania: „W końcu papież zwyciężył". Jednakże moim zdaniem w Kairze nie było zwycięzców. Wszyscy przegrali. Nie ulega wątpliwości, że biedne kraje niczego nie zyskały. Debata nad kontrolą populacji zabrała tak dużo czasu, że nie starczyło go na omówienie problemów rozwoju. Kiedy delegaci Watykanu wezwali Stany Zjednoczone i inne kraje rozwinięte do zwiększenia pomocy dla Trzeciego Świata, ich prośba została odrzucona - w „L'Osservatore Romano" skomentowano, że było to posunięcie „odsłaniające zachłanność bogatych państw". Stany Zjednoczone przegrały w Kairze. Ich delegaci zyskali opinie tyranów usiłujących narzucić swój punkt widzenia w kwestii aborcji jako legalnej metody kontroli populacji, mimo sprzeciwów przedstawicieli wielu krajów i religii. Administracja Clintona zaprezentowała na arenie międzynarodowej niechęć lub niezdolność do okazania szacunku i zrozumienia wartościom niesionym przez religie, które formują politykę społeczną w państwach na całym globie. Z politycznego punktu widzenia -moim zdaniem- administracja Clintona straciła okazję dołączenia do najlepszych, odcinając się od papieża i Kościoła katolickiego tylko po to, by zadowolić nieliczne, choć głośne, grupy liberałów i feministek. Przyznaję - kilka lat później te same grupy odwdzięczyły się Clintonowi, albowiem utrzymały go na stanowisku po skandalu z Moniką Lewinsky. Ja sam także straciłem wiele w związku z konferencją kairską. Moje stosunki z prezydentem, Białym Domem i Departamentem Stanu nigdy już nie były takie jak przedtem. Niemniej nauczyłem się czegoś, a lekcji udzielił mi Jan Paweł II. Zawsze uważałem politykę za sztukę osiągania kompromisu i byłem dumny, że udawało mi się godzić ludzi, nawet jeśli różnili się w poglądach na jakąś sprawę. W czasie kairskiego sporu papież pokazał mi jednak, że czasami - gdy stawką jest moralność - nie ma mowy o kompromisie, nie da się pogodzić ludzi. Można jedynie próbować ich przekonać do tego co słuszne i modlić się za nich, jeśli to się nie powiedzie. Jan Paweł II zyskał szacunek nie tylko mój, ale ludzi na całym świecie za walkę w obronie dobra w czasie konferencji kairskiej. Mamy w Bostonie takie powiedzenie: „Wszyscy chcą iść do nieba, ale nikt nie chce umierać". No cóż, papież nie zawahałby się umrzeć w walce przeciwko „kulturze śmierci". „Time" uznał go za „człowieka roku 1994". Ten rok gazeta scharakteryzowała jako czas, „kiedy wielu narzekało na upadek wartości moralnych, czas łatwego usprawiedliwiania złych postępków". W wywiadzie udzielonym dziennikarzowi pisma Ojciec Święty powiedział: „Papież musi być moralną siłą", i uczynił jasne rozróżnienie między tym, co popularne, a tym, co prawe. „Stosowanie amerykańskich procedur demokratycznych w sprawach wiary i prawdy jest nieporozumieniem - powiedział papież. - Prawda nie podlega weryfikacji w głosowaniu. Nie wolno nam mylić sensus fidei sensu wiary z konsensem". Jednakże wizerunek Jana Pawła II bardzo ucierpiał. Jego przeciwnicy ze środków masowego przekazu - głównie z liberalnych mediów zachodnich - przedstawiali papieża po konferencji w Kairze jako człowieka surowego, niedzisiejszego i nie mającego kontaktu z rzeczywistością, ewidentnego przeciwnika kobiet, nowoczesności i rozwoju. Oczywiście to nie jest prawda, ale w przeciwieństwie do Jana Pawła II media nie zawsze głoszą prawdę. 19 NAWET PAPIEŻ ODCZUWA BRZEMIĘ SPOCZYWAJĄCE MU NA BARKACH Melancholia Ojca Świętego Jedną z najlepiej dochowywanych w Rzymie tajemnic było odmawianie różańca, które papież celebrował w każdą pierwszą sobotę miesiąca. Choć czasami uczestniczyła w nim tak duża liczba wiernych, że modlono się w Auli Pawła VI, zwykle było to jednak ciche nabożeństwo odbywające się w niewielkim pomieszczeniu Pałacu Apostolskiego. Zapraszano na nie wtedy trzydzieści, czterdzieści osób. Ludzie, którzy o tym wiedzieli i jakoś udało im się umieścić własne nazwiska na liście zapraszanych, czekali przed Spiżową Bramą o godzinie 19.00. Potem, po skrupulatnym sprawdzeniu, czy na pewno są na liście, wpuszczał ich do środka ktoś z gwardii papieskiej. Dygnitarze i dostojnicy nie brali udziału w ceremonii, dlatego też nigdy nie spotkałem tam nikogo z korpusu dyplomatycznego. Dr Marjorie Weeke, która pracuje dla Papieskiej Rady do spraw Komunikacji Społecznej, odpowiadała za te spotkania z wiernymi. Przypadkiem tak się złożyło, że bardzo lubiła Kathy, dlatego, kiedy tylko mogła, umożliwiała nam w nich udział. Oboje z żoną uwielbialiśmy te wspólne modlitwy, przypominały nam bowiem środowe nowenny w ojczyźnie, w kościele misyjnym, a także odmawianie różańca z kardynałem Cushingiem, którego słuchaliśmy przez radio, gdy byliśmy dziećmi. Ojciec Święty najwyraźniej także lubił te spotkania modlitewne, miały bowiem intymny charakter, a ludzie przychodzili na nie, żeby się z nim pomodlić, a nie go zobaczyć. Papież wchodził do sali ubrany w zwykłą białą sutannę, zbliżał się do klęcznika i przewodził modlitwie. Zwykle zostawał potem przez chwilę z zebranymi, którzy zyskiwali okazję zamienienia z nim kilku słów. Podczas jednego z takich nabożeństw, w październiku 1994 roku, uderzyła mnie zmiana, jaka zaszła w Ojcu Świętym, i cena, jaką przyszło mu zapłacić za wydarzenia z poprzedniego roku. Był to jedyny przypadek, kiedy widziałem go przygnębionego. Jego stan fizyczny też nie przedstawiał się najlepiej. Jeszcze rok wcześniej w Denver wyciągał na piesze wycieczki w góry znacznie od siebie młodszego arcybiskupa Stafforda. Teraz powłóczył nogami, kulejąc po operacji, oszczędzał chore ramię, lewa ręka trzęsła mu się na skutek - jak się wtedy dopiero domyślano - choroby Parkinsona. Z politycznego punktu widzenia - a myślę, że to właściwe określenie - także miał bardzo ciężki rok. Długa walka związana z konferencją kairską była jedną z komplikacji. Bardzo się martwił sytuacją na rozdartych wojną Bałkanach. Usiłował odbyć pielgrzymkę do trzech stolic tamtego rejonu - Belgradu, Sarajewa i Zagrzebia. - ale władze Kościoła prawosławnego nie wyraziły zgody na jego przyjazd do Belgradu. Z kolei Sarajewo - jak go przekonywano - było zbyt niebezpieczne. Otoczone wzgórzami miasto stanowiło doskonały cel dla bośniackich Serbów. Ojciec Święty sam gotów był zaryzykować, ale nie dopuściłby nigdy do sytuacji, w której zostałoby zagrożone życie załogi samolotu, ludzi zwykle z nim podróżujących i samych mieszkańców Sarajewa. Odwiedził wprawdzie Zagrzeb, arcybiskup Yinko Puljić z Sarajewa powiedział mi jednak: „Jego umysł jest taki silny, ale ciało odmawia mu posłuszeństwa". Kilka tygodni później Watykan podał do wiadomości, że Jan Paweł II nie uda się jesienią do Stanów Zjednoczonych, by wygłosić przemówienie na forum ONZ. Nie pozwalało mu na to zdrowie. Tamtego wieczora, w czasie odmawiania różańca, ani stan fizyczny, ani polityczne trudności nie wpłynęły w żaden sposób na zdolność papieża do przewodzenia modlitwie. Jego głos był donośny, modlitwy -jak zawsze - żarliwe. Po zakończeniu nabożeństwa, tuż przed wyjściem, Ojciec Święty podszedł do mnie i Kathy, żeby się przywitać. Trudno było nie dostrzec, jak smutną ma twarz, jak bardzo wydaje się zmęczony. - Tak mi przykro, panie ambasadorze - powiedział. - Papież nie pojedzie w tym roku do Ameryki. Papież jest zbyt chory. Papież jest stary. Jest za stary. Nie za bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. Myślałem jedynie o tym, jak go trochę rozweselić. - Może w przyszłym roku - odrzekłem - kiedy Ojcu Świętemu wrócą siły. - Tego nie wiem - powiedział. Głowa mu się trzęsła. Powtórzył: -Bardzo chory i za stary. Ale zrobiłem, co mogłem. Zrobiłem wszystko, co mogłem, dla Jezusa i Kościoła. Była to kłopotliwa chwila. Czułem, jak przytłacza mnie świadomość, że najsilniejszy światowy przywódca okazuje rodzaj bezradności. Zaczęło mnie dławić w gardle, do oczu napłynęły łzy. Wiedziałem, że za nami stoją inni ludzie czekający na swoją szansę wymiany kilku słów z Ojcem Świętym, ale nie mogłem tak skończyć naszej rozmowy. Dwukrotnie rozważyłem w myślach, czy to właściwe, by dodawać papieżowi otuchy. Ostatecznie zdecydowałem się jednak spróbować. Jan Paweł II uścisnął mi dłoń, a ja ująłem jego rękę moimi obiema. - Wasza Świątobliwość musi wrócić do Ameryki - powiedziałem. -Kochają cię tam, Ojcze Święty. Proszę przypomnieć sobie Denver i młodzież, która tam przybyła - napomknąłem o roku 1993. - I śpiewy. A jeszcze wcześniej był Boston. Pamiętasz deszcz, Ojcze Święty. Amerykanie cię potrzebują. Podarowałeś Amerykanom nadzieję. Papież zmusił się do mizernego uśmiechu i skinął głową, a potem ruszył dalej, ściskając dłonie, błogosławiąc ludzi i różańce. W chwilę później już go tam nie było. Nie ja jeden zauważyłem pogorszenie nastroju Ojca Świętego. Tad Szulc, kończący właśnie biografię Jana Pawła II, także zwrócił na to uwagę. Przyszedł pewnego dnia na lunch do Yilla Richardson i podzielił się ze mną swoimi myślami o papieżu. - Nie mam wątpliwości, że to nie ten sam człowiek - zaczął. - Jest rozczarowany tym, że nie może podróżować. Nie chcieli go w Belgradzie. W Sarajewie jest niebezpiecznie. Patriarcha odmawia spotkania z nim. Nie da rady jechać do Stanów Zjednoczonych. Ale w tym jest coś jeszcze. Wydaje się czymś zaabsorbowany. Chyba zaczyna myśleć o swoim końcu... kiedy nadejdzie. To tak, jakby patrzył na pogarszanie się własnego stanu i widział, jak bardzo obowiązki go nadwerężyły, pochłonęły wszystkie jego siły. Otacza go niemal aura męczennika. Ucieszyłem się w pewien szczególny sposób, że nie tylko ja martwię się o Ojca Świętego. Z drugiej strony napawało mnie to jeszcze większym niepokojem. Postanowiłem zatelefonować do dwóch osób z Kościoła w Stanach Zjednoczonych, będących blisko papieża, z którymi przyjaźniłem się - kardynała Bernarda Lawa z Bostonu i kardynała Johna O'Connora z Nowego Jorku. Chciałem podzielić się z nimi moimi spostrzeżeniami. „Mogę się mylić - powiedziałem obu - ale moim zdaniem coś jest nie w porządku. Wydaje się taki przybity... w depresji. To do niego zupełnie niepodobne". Podobnie jak Tad Szulc, obaj kardynałowie stwierdzili, że stan zdrowia papieża nie jest najlepszy, do tego dołączało się rozczarowanie z powodu niemożności podróżowania. Nie dając za wygraną, dowodziłem, że musi chodzić o coś więcej. Nie użyłem słowa „męczennik", jak to zrobił Tad Szulc, i uciekłem się do bardziej dyplomatycznych zdań. „Myślę, że papież martwi się o to, co zostawi, i nadal chce jeszcze czegoś dokonać. Marzy o pokoju na Bałkanach, chciałby dopilnować wejścia Kościoła w nowe milenium, zamyśla o podróży do Ziemi Świętej... Wyznaczył sobie tyle zadań, a biorąc pod uwagę jego stan, nie jest pewny, ile z tego uda mu się zrealizować". „Nawet nie wiem, o co prosić - powiedziałem kardynałom Lawowi i O'Connorowi - ale zastanawiam się, czy jest coś, co moglibyście zrobić". Choć obaj kardynałowie wysłuchali mnie życzliwie, to i tak miałem świadomość, że nie wiedzą, co odpowiedzieć. Byłem ich przyjacielem, ale nie należałem do „rodziny", a o takich sprawach nie rozmawia się poza własnym gronem. Czułem, że oficjalnie przyjmowana przez dostojników Kościoła postawa w odniesieniu do samopoczucia papieża polegała na powtarzaniu, iż „Ojciec Święty zawsze cieszy się doskonałym zdrowiem - i będzie tak do dnia jego śmierci". Dlatego też wcale nie oczekiwałem, że coś mi powiedzą. Chciałem, jedynie uczulić ich na wypadek, gdyby rzeczywiście było coś, co mogliby zrobić dla Ojca Świętego, nawet gdyby ograniczało się to do podniesienia go na duchu. Kilka tygodni później Tad Szulc powiedział mi, że podzielił się swoimi obawami w tej sprawie z przyjacielem z kręgów duchownych i spotkał się z identyczną reakcją. Dowiedziałem się od niego, że nie udało mu się wydobyć choćby słowa komentarza, nawet zakulisowe, o zdrowiu papieża czy też stanie jego umysłu. Choć zastanawiał się nad umieszczeniem w biografii własnych przemyśleń i spostrzeżeń w tej sprawie, ostatecznie jednak z tego zrezygnował. „Ludzie powiedzą, że nie jestem psychologiem - wyjaśnił mi swoje stanowisko. - A już na pewno, że nie jestem papieskim psychologiem". W sumie to, co napisał o ostatnich miesiącach 1994 roku, przedstawiało się następująco: „Rok kończył się w nastroju politycznego pesymizmu i osobistego cierpienia". Do dziś uważam, że ja i Tad Szulc mieliśmy rację. Ojciec Święty przechodził trudny okres. Niemniej w jakiś sposób znalazł w sobie siły, by przebrnąć przez wszystkie problemy i odbić się od dna. Nie zdecydowało o tym kompletne wyleczenie czy też odkrycie „eliksiru młodości". Była to bardziej sprawa zaakceptowania okoliczności, w jakich się znalazł - słabego zdrowia, problematycznej polityki świeckiej i religijnej - i powiedzenia sobie: „To mnie nie powstrzyma, nie będę się nad sobą użalał". I właśnie tak postąpił. Skoro nie mógł pokonać trzech stopni prowadzących do ołtarza - to nic, zbudowano mu windę. Jeśli nie był już w stanie obchodzić zgromadzonych wiernych - należało skonstruować rodzaj platformy, dzięki której mógł zbliżyć się do wszystkich. Zadbali o to prałat Roberto Tucci i papiescy współpracownicy. Było tak, jakby papież mówił: „Ty, Tucci, pomyśl o tym. Nie mam zamiaru spowalniać tempa tylko dlatego, że moje ciało się buntuje, na pewno nie wtedy, gdy umysł mam ostry jak brzytwa, nie wtedy, gdy Chrystus wypełnia mi duszę. Wprowadź mnie jakoś na podwyższenie, a reszta potoczy się zwykłym trybem. Wprowadź mnie na górę Synaj, a ja zajmę się resztą". Jak Mahomet - skoro nie mógł iść do góry, sprawił, że góra przyszła do niego. Pod koniec 1994 roku Jan Paweł II nie uznawał „nie" jako odpowiedzi - dlatego też przeszedł jakoś przez niełatwy okres i poprowadził za sobą Kościół w XXI wiek. DEDYKACJA W ANGELICUM „Święty Tomasz nie był jednym z moich profesorów!" iNie minęło wiele tygodni, a zobaczyłem, jak szybko i skutecznie papież wraca do sił. W listopadzie odbywał się w Rzymie Międzynarodowy Kongres Zakonu Dominikanów. Rozpoczął się od beatyfikacji ojca Hiacynta Marii Cormiera, założyciela prowadzonego przez dominikanów Papieskiego Uniwersytetu św. Tomasza z Akwinu, Alma Mater Ojca Świętego. Kilka dni później uczelnia, popularnie nazywana Ange-licum, dedykowała Janowi Pawłowi II audytorium. Papież wziął udział w uroczystości nadania jego imienia tej sali. Campus uczelni znajdujący się niedaleko Kwirynału składa się z szeregu budynków o łukowych dachach krytych czerwonymi, pomarańczowymi i żółto-brązowymi dachówkami. Mają wspólny dziedziniec, na którym rosną palmy, poprzecinany żwirowymi alejkami. Idąc przez sale, patrząc na tablice, które upamiętniają innych papieży, studentów Ange-licum - Piusa XII, Jana XXIII i Pawła VI - człowiek ma wrażenie obcowania z tradycją szacownego uniwersytetu. Doświadczając panującego w budynkach spokoju, trudno sobie wyobrazić, jak tam było tuż po zakończeniu II wojny światowej, gdy w Angelicum studiował młody ksiądz Karol Wojtyła. Dowiedziałem się, że wysłanie przyszłego Ojca Świętego na naukę do papieskiego uniwersytetu dominikanów było dziełem jego opiekuna, arcybiskupa krakowskiego, kardynała Adama Stefana Sapiehy, niezadowolonego z innego papieskiego seminarium w Rzymie, bardziej „liberalnego" Gregorianum, prowadzonego przez ojców jezuitów. Wieczór, w którym odbywała się ceremonia nadania audytorium imienia Jana Pawła II, był chłodny jak rzadko w Wiecznym Mieście. Mimo to w Angelicum panowało podekscytowanie gdy klerycy i ich wykładowcy przebiegali szybko korytarzami sprawdzając czy dopilnowano każdego szczegółu. Po brukowanej drodze wjeżdżały samochody przywożące zaproszonych gości. Przed wejściem do audytorium powitali mnie dominikanin rektor prof. Edward Kaczyński i rektor honorowy ojciec Timothy Radcliffe, głowa - zakonu dominikanów na całym świecie. - To chyba nie najlepiej, że wasi słuchacze to przyszli biedni księża - zażartowałem. - Gdyby absolwenci zostawali bogatymi biznesmenami, byłaby dziś świetna okazja do zbierania funduszy na rzecz uczelni. Obaj księża roześmiali się. Ten wieczór jest wielkim wydarzeniem dla uczelni, mimo że nie zyskamy pieniędzy - powiedział Ojciec Radcliffe. Zająłem miejsce w pierwszym rzędzie przestronnej półkolistej sali. Jej wielkość podkreślały wysoki - sufit clerestorium z łukowymi oknami znajdującymi się wysoko w ścianie oraz rzędy dębowych ław z oparciami wznoszącymi się od podłogi. - Nie minęło wiele czasu gdy sądząc po strumieniu coraz większej liczby księży wchodzących do auli mogłem spodziewać się, że lada chwila * przybędzie papież. Kiedy czekaliśmy, uświadomiłem sobie, że nastąpi właśnie jego druga wizyta na uczelni od 1948 roku, kiedy otrzymał w niej tytuł doktora. Ojciec Święty wszedł przez drzwi w bardzo niewielkiej odległości od miejsca, które zajmowałem. Wszyscy wstali i powitali go gromkimi oklaskami - najgłośniej bili brawo studenci. Jan Paweł II uśmiechnął się i pomachał do stłoczonych w ławach Uczestnikow uroczystości. Podszedł do mnie, wymieniliśmy uścisk dłoni. Potem przywitał się z pozostałymi gośćmi siedzącymi w pierwszym rzędzie. Ściskał dłonie i obejmował starych przyjaciół, w końcu przeszedł do niewielkiej mównicy. Po krótkim, ale bardzo ciepłym wstępie stanął na podium Wyglądał zupełnie jak wykładowca, którym zresztą był kiedyś, a zebrani ponownie wstali z miejsc i nagrodzili go owacjami. Papież uśmiechał się szeroko. Po kilku minutach wiwaty ucichły. Nadeszła pora papieskiej Homilii. Ojciec Święty zaczął od wyrażenia radości z pobytu na uniwersytecie, na którym studiował jako młody człowiek. - W przeciwieństwie do tego co twierdzą niektórzy, święty Tomasz nie był jednym z moich profesorów! - powiedział. Tłum, a zwłaszcza seminarzyści, wybuchnął głośnym śmiechem z papieskiego żartu. W swoim przemówieniu papież pozdrowił „członków całej rodziny dominikanów" i oznajmił, że ma zamiar „wrócić pamięcią do czasu, gdy synowie świętego Dominika wnosili wielki wkład w ewangelizację, a także przedstawić „zadania nowej ewangelizacji" współczesnego świata. Mówił o postępach w niesieniu Słowa Bożego do Europy, Afryki i Azji oraz na „nowy kontynent" - do Ameryki. Wspomniał o dialogu, który zainicjował, z muzułmanami i z żydami. Oddał hołd wielu generałom zakonu sprawującym swe funkcje na przestrzeni dziejów - ojcom Lacordairemu i Cormierowi, a także dwóm kobietom - Marie Poussepin i siostrze Agnes de Jesus Galand de Langeac, chwaląc ich pracę w Ameryce Łacińskiej. Uważnie obserwowałem go podczas tej oracji. Wydawał się bardziej wyprostowany, miał jaśniejszą twarz, żywsze ruchy niż w ostatnich tygodniach. Nie potrafię stwierdzić, czy było to skutkiem wypoczynku, jakiego potrzebował, by wyzdrowieć - zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie - czy też sił dodawał mu widok młodych ludzi zebranych w auli. Niezależnie od przyczyny najwyraźniej wrócił do formy i znowu miał „dobrotliwą twarz". Zdawał się mówić: „Ja także tu studiowałem, wiecie? Poznałem kilka tajemnic - i dziś mam zamiar się nimi z wami podzielić". Jego głos brzmiał donośnie, żywo gestykulował. W pewnej chwili spojrzałem na prałata Dziwisza i zauważyłem, że potakiwał głową Ojcu Świętemu, jakby chciał powiedzieć: „Tak, tak. Świetnie! Dziś masz swój wielki dzień!". Jan Paweł II skoncentrował uwagę na teraźniejszości: - Apostołowie naszych czasów - mówił - stają przed sytuacją, która bardzo różni się od przeszłości. I dalej wyjaśniał, że muszą trafiać do trzech odmiennych środowisk: do tych, które nie wierzą, do tych, które wierzyć przestały, i takich, które wierzą, ale nie potrafią podporządkować życia Ewangelii. Opisywał kryzys współczesnej kultury, która uznaje nadrzędną rolę rozumu w nauce, ale odrzuca „moralne i transcedentalne wymiary" rozumu. - Dominikanie - kontynuował - muszą odkryć na nowo powołanie do studiowania prawdy, absolutu i samego życia. A potem przywołał imię jednego z największych myślicieli w historii Kościoła, św. Tomasza z Akwinu, i opowiedział seminarzystom o jego „żarliwym oddaniu prawdzie, antropologii i metafizyce, które musi być wzorem do naśladowania ". Kiedy kończył, nie odwołał się już do św. Tomasza ani nikogo innego z filozofów Kościoła - zwrócił się do Matki Boskiej. - Powierzam wasze wysiłki Maryi, królowej apostołów - powiedział. - Niech wam towarzyszy i sprawi, byście mogli z radością i skutecznie doprowadzić współczesnego człowieka do życiodajnego słowa Ewangelii. Przemówienie papieża wywołało owację na stojąco, zgotowaną mu przez społeczność Angelicum. Za chwilę Ojciec Święty witał się, z kim tylko mógł. Kiedy doszedł do mnie, ujął moją rękę w obie dłonie i pociągnął lekko w stronę, gdzie stał ojciec Radcliffe. - Niech ojciec spojrzy, co tu mam - odezwał się do niego. - To dowód, dowód. Ojciec Radcliffe wyglądał na trochę zmieszanego. Nie całkiem wiedział, jak zareagować, bo nie rozumiał, co Ojciec Święty ma na myśli. - Obu nas uczyli dominikanie - wyjaśnił w końcu papież. - Pan ambasador jest dowodem, że nie tylko jezuici kształcą przyszłych polityków. Dominikanie także mają w tym udział. Wszyscy roześmiali się z żartu Ojca Świętego. Był to wspaniały wieczór, wielki powrót papieża do Alma Mater. Czuł się tam jak w domu, wśród rodziny. Kiedy opuszczałem o zmierzchu mury uczelni, spotkałem przyjaciela, ojca Johna Farrena, dominikanina pracującego teraz z dobroczynnym bractwem mężczyzn-katolików „Knights of Co-lumbus" w New Haven w stanie Connecticut. - Już teraz rezerwuj sobie bilet na Rok Wielkiego Jubileuszu -powiedział do mnie ojciec Farren. - Jan Paweł Wielki pobędzie z nami przez jakiś czas. Bogu nich będą dzięki! 21 MIŁOŚĆ MACIERZYŃSKA TO BŁOGOSŁAWIEŃSTWO Łagodząc ból matki "Przez cztery i pół roku mojego pobytu w Rzymie i Watykanie miałem wielokrotnie okazję przekonać się o zdolnościach Jana Pawła II do podnoszenia ludzi na duchu. W marcu 1995 roku po raz kolejny mogłem podziwiać go w tym charakterze, a na dodatek chodziło o przyjaciółkę mojej rodziny. Kathy ma grupę dziewięciu czy dziesięciu przyjaciółek, które przez niemal całe życie łączy sympatia. Razem chodziły do szkoły św. Augustyna w Bostonie Południowym, gdzie uczyły je zakonnice. Przychodziły na swoje śluby, pamiętają o urodzinach i rocznicach, uczestniczyły w chrztach dzieci, spotykają na przyjęciach, organizowanych z ważnych okazji. Nadal nazywają swoją gromadkę „dzieciakami", choć mają już dobrze po pięćdziesiątce, dorosłe dzieci i doczekały się wnuków. A choć niektóre z nich wyprowadziły się z Bostonu Południowego, utrzymują regularne kontakty. Swoją piękną przyjaźń, bazującą na lojalności, uważają za coś najzwyklejszego na świecie, bo z nią wzrastały, i myślą, że właśnie tak powinno być. Ponieważ Kathy znalazła się w Rzymie, „dzieciaki" postanowiły, że odwiedzą ją całą grupą. Żadnej z nich nie powodzi się zbyt dobrze, ale zamiast w hotelu miały zatrzymać się u nas, toteż doszły do wniosku, że stać je na wyjazd. Jednakże początkowo jedna z kobiet zrezygnowała z podróży. Była to Charlene Bizokas, która przeżyła wiele tragedii rodzinnych i niedawno straciła syna, Ralpha, w wypadku samochodowym. Była bardzo przygnębiona. Zgodnie z tym, co mówiła Kathy, Charlene nie potrafiła przestać myśleć o śmierci syna. Po wielu próbach grupce przyjaciółek udało się ostatecznie namówić ją na wyjazd do Rzymu. „Dobrze ci to zrobi", obiecywały. Kilka dni po przyjeździe „dzieciaków" Jan Paweł II przewodniczył wielkiemu zgromadzeniu na placu św. Piotra, które zaszczycili liczni religijni i świeccy przywódcy z całego świata. Zwykle przy takich okazjach siadamy z Kathy w pierwszym rzędzie razem z innymi członkami korpusu dyplomatycznego i ich małżonkami, ale tym razem chcieliśmy być z naszymi gośćmi, toteż dostaliśmy miejsca w piątym albo szóstym rzędzie. Przyjaciółkom Kathy to odpowiadało - znalezienie się tak blisko Ojca Świętego było dla nich sporym przeżyciem. Miałem nadzieję, że dostaniemy miejsca przy przejściu. Wtedy może udałoby mi się przedstawić papieżowi koleżanki żony, kiedy będzie tamtędy przechodził na początku lub po skończeniu ceremonii. Gdy przyjechaliśmy na plac św. Piotra, okazało się, że mamy siedzieć pośrodku sektora - doszedłem do wniosku, iż widocznie tak musiało być. Po około godzinie czekania uroczystość się rozpoczęła, a przyjaciółki Kathy rzeczywiście bardzo się przejęły widokiem Jana Pawła II, podniosłością nastroju i galą. Przez większą część mszy Ojciec Święty siedział na fotelu ustawionym z boku ołtarza, niedaleko miejsca, gdzie się znajdowaliśmy. Obok niego stał prałat Dziwisz i zgodnie ze swoim zwyczajem obserwował tłum. Jest w tym doskonały. Niezależnie od tego, jak wiele się dzieje, nic nie umknie jego uwagi. - Święta Łucja musiała chyba podarować ojcu dodatkową parę oczu - zażartowałem przy jakiejś okazji. - Jedną parę z przodu, a drugą z tyłu głowy. Tamtego właśnie dnia oczy prałata pracowały „nadprogramowo". Nawiązaliśmy kontakt wzrokowy, wymieniliśmy skinienia głową i w jakiś sposób przeprowadziliśmy rozmowę bez słów. Zauważywszy mnie wśród ludzi, prałat uniósł trochę brew i kiwnął lekko głową w stronę pierwszego rzędu, jakby pytał, dlaczego nie zajmuję zwyczajowego miejsca. Ja z kolei spojrzałem najpierw w lewo, potem w prawo i rozłożyłem ręce, by dać mu znać, że jestem z przyjaciółmi. Dziwisz ponownie skinął, informując mnie, że zrozumiał. Po kilku minutach udał się za ołtarz i wymienił kilka zdań ze stojącym tam księdzem. Chwilę potem ksiądz zaczął kierować się w naszą stronę. Wstałem i udałem się do przejścia na spotkanie z nim. - Panie ambasadorze - powiedział do mnie cicho. - Jest pan tu z przyjaciółmi? - Tak - odpowiedziałem. - To bliskie przyjaciółki mojej żony, wszystkie są matkami z Bostonu. Ksiądz skinął głową i czekał - nie narzucając inicjatywy, pytał bez słów: „Czy coś możemy zrobić?". Przysunąłem się do niego bliżej i wyszeptałem: - Jedna z tych kobiet straciła niedawno syna. Jest bardzo przygnębiona. W podobnych sytuacjach wykorzystuje się procedurę „watykańskiego skrótu". Nie ma potrzeby zadawać pytania w rodzaju: „Czy mogłaby zobaczyć się z papieżem?". Rozmówca wie dokładnie, o co chodzi. Ksiądz nie powiedział słowa, kiwnął głową i wrócił na podest. Msza dobiegła końca i zaczęto odczytywać nazwy najróżniejszych grup z wielu krajów, które uczestniczyły w uroczystości. Ojciec Święty usiadł w fotelu i patrzył na ludzi zebranych na placu. Widziałem, jak ksiądz, z którym rozmawiałem, podchodzi do Dziwisza i szepcze mu coś do ucha. Potem prałat pochylił się i powiedział coś papieżowi. Ojciec Święty spojrzał w moją stronę i skinął głową. Kilka minut później ten sam ksiądz zjawił się obok mnie. - Panie ambasadorze - odezwał się. - Byłoby miło, gdyby pan i pańska grupa przeszli do Drzwi Świętych i poczekali na schodach. Porta Sancta - Drzwi Święte - to wrota znajdujące się po prawej stronie Bazyliki św. Piotra. Poza latami jubileuszu są zastawione murem z cegieł. Papież uroczyście daje sygnał do ich otwarcia, rozbijając srebrnym młotkiem pierwsze cegły. Przejście przez te drzwi symbolizuje przeniesienie się od grzechu do stanu łaski. Kiedy ceremonia się skończyła, a dygnitarze stali karnie w kolejce do Ojca Świętego, powiedziałem przyjaciółkom Kathy, żeby ruszyły za mną. Znaleźliśmy się na schodach bazyliki. Szwajcar-gwardzista rozpoznał mnie i przepuścił. Pochód duchownych wracających z nabożeństwa do św. Piotra rozpoczynali księża, za nimi szli biskupi, kardynałowie i wreszcie sam papież. Już taka bliskość Ojca Świętego wywołała silne przeżycie u przyjaciółek Kathy. Trudno sobie wyobrazić ich zaskoczenie, kiedy Jan Paweł II, dochodząc do otwartych środkowych drzwi bazyliki, przystanął, odwrócił się o dziewięćdziesiąt stopni i podszedł do nas. - O mój Boże - westchnęła głośno jedna z grupy przyjaciółek. - On tu idzie. Wyszedłem mu naprzeciw. Przywitaliśmy się, a potem przedstawiłem mu przyjaciółki Kathy: - To dobre katoliczki, matki z Bostonu. - Ach, matki z Bostonu - powtórzył za mną Ojciec Święty. - Podoba się wam w Rzymie? Na pewno. Będąc w Rzymie, nie musicie gotować. Roześmialiśmy się z żartu, a Ojciec Święty śmiał się z nami. W chwilę potem spoważniał jednak i powiedział: - Być matką to najważniejsze. Nie zapominajcie, że to najważniejsze zadanie. Przyjaciółki Kathy były, oczywiście, zachwycone, kiedy to usłyszały. Nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że dziesięć lat wcześniej, podczas naszego pierwszego spotkania, to samo mówił Kathy. Przedstawiłem Ojcu Świętemu wszystkie kobiety po kolei. - To pani McDonnell. To pani Morelli. To pani O'Shea... Każda z nich kłaniała się z szacunkiem i całowała pierścień. Kiedy prezentowałem papieżowi Charlene Bizokas, zniżyłem trochę głos. Ojciec Święty zrozumiał. Gdy Charlene ucałowała już pierścień, podszedł do niej bliżej. Przytknął dłoń do jej policzka. W drugim ręku trzymał srebrny pastorał z figurą Jezusa umierającego na krzyżu, umieszczoną na szczycie. Jan Paweł II pochylił się, dotknął czołem czoła Charlene. - Matki otrzymują wiele miłości, ale także cierpią - powiedział łagodnie, ale na tyle głośno, że wszyscy to usłyszeliśmy. - Jak Maryja, która cierpiała, gdy umarł jej syn. Wiem, że ból nie jest ci obcy, cierpisz jak Maryja. Ale, jak ona, wkrótce zobaczysz syna. Twarz Ojca Świętego zdawała się wyrażać mękę, jaka przepełniała serce Charlene. Można było pomyśleć, że przejmował ją od niej. Charlene płakała, ale widać było, że odczuwa ulgę. Samo to, że Ojciec Święty, papież, przywódca jej Kościoła, wyciągnął do niej rękę tu, na stopniach Bazyliki św. Piotra, pomogło najwyraźniej w złagodzeniu ciężaru, jaki dźwigała. Łzy płynęły po twarzy Charlene. Płakała też Kathy i pozostałe przyjaciółki. Mnie także zwilgotniały oczy. Wzruszyłem się współczuciem okazywanym przez Ojca Świętego i jego wiedzę, czego innym potrzeba, jakich słów należy użyć. Jednocześnie zadziwiała mnie jego zdolność do zmiany nastroju, do przedzierzgnięcia się w inną osobę niemal w jednej sekundzie -tak niedawno stał przed pięćdziesięciotysięcznym tłumem na placu św. Piotra, a teraz zmienił tę chwilę w bardzo intymne spotkanie. 22 TRZECIA WIZYTA PAPIESKA W STANACH ZJEDNOCZONYCH Sumienie Ameryki Amerykanie lubią szufladkować ludzi według prostego ideologicznego schematu, zgodnie z którym ktoś jest „konserwatystą" albo „liberałem". Jednakże próba zdefiniowania w taki sposób Ojca Świętego nie sprawdza się. Zawsze podziwiałem jego bezkompromisową postawę - niektórzy nazwaliby ją „konserwatywną" - dotyczącą spraw moralności, jak aborcja. Z drugiej strony widziałem, jak bardzo był współczujący - co. niektórzy określiliby jako „liberalizm" - zwłaszcza w zakresie zagadnień sprawiedliwości społecznej i ekonomicznej. Ale one nigdy nie przyciągnęły takiej uwagi mediów, przede wszystkim zachodnich, na jaką zasługują. Z politycznego punktu widzenia niektórzy obserwatorzy watykańscy dzielą pontyfikat Jana Pawła II na dwa okresy: pierwszy, „konserwatywny", do roku 1989, skoncentrowany na walce z bezbożnym komunizmem, i drugi, „liberalny", po roku 1989, gdy papież -wedle własnego określenia - skupiał uwagę na zwalczaniu „bezwzględnego kapitalizmu". Choć ten podział jest ogromnym uproszczeniem, wizyta papieża w Stanach Zjednoczonych w roku 1995 była dobitnym przykładem jego „liberalizmu" z drugiego okresu pontyfikatu. Aby pojąć znaczenie tych odwiedzin, należy pamiętać o politycznym kontekście, w jakim się odbywały. Pełniący wtedy funkcję przewodniczącego Izby Reprezentantów Newt Gingrich przewodził „rewolucji republikanów", jak sam ją nazywał. Był w owym czasie najbardziej wpływowym politykiem w Stanach Zjednoczonych, magazyn „Time" uznał go za „człowieka roku 1995". Poglądy, że Ameryka powinna wspierać „biedne uciśnione masy, spragnione wolności", oraz że do obowiązków rządu należało zajęcie się nimi, zostały podważone. Zastąpiły je hasła „osobistej odpowiedzialności" i „kontraktu z Ameryką". Partia Demokratyczna znalazła się w odwrocie, choć prezydent Clinton dowodził w prasie, że nadal „trzyma rękę na pulsie" politycznej debaty toczącej się w Stanach Zjednoczonych. Jan Paweł II zdawał sobie doskonale sprawę, co dzieje się w Ameryce, słyszał bowiem wiele na ten temat od amerykańskich dostojników Kościoła. Czytał też o tym w codziennych, przygotowywanych dla niego wyciągach z prasy, dowiadywał się też sporo od watykańskich duchownych, którzy postanowili zaprzyjaźnić się z Amerykanami, takimi jak ja - przekazywali papieżowi wszystko, co usłyszeli, na przykład podczas obiadu. Wiem na pewno, że Ojciec Święty słyszał o wrzawie, jaką wywołało przemówienie wygłoszone przeze mnie w kwietniu 1995 roku. Mówiąc do grupy Amerykanów studiujących w Rzymie, zwróciłem uwagę, że atmosfera polityczna, z jaką Paweł VI zetknął się w Stanach Zjednoczonych trzydzieści lat wcześniej, będzie się różniła od tej, z jaką Jan Paweł II spotka się w trakcie wizyty w „Nowym Świecie" w 1995 roku. I zadałem pytanie: - Czyżbyśmy poniechali „wojny z biedą" i wszczęli „wojnę z biedakami"? Moja mowa stała się przyczyną zamieszania. Bardzo negatywną opinię miała o niej zarówno amerykańska „katolicka prawica", jak też senator Jesse Helms, wieloletni przeciwnik nawiązywania przez Stany Zjednoczone stosunków dyplomatycznych ze Stolicą Apostolską. Wszechwładny przewodniczący senackiej Komisji do spraw Kontaktów Zagranicznych zażądał od Departamentu Stanu udzielenia mi nagany za wygłaszanie „stronniczych opinii". W departamencie przygotowano odpowiednią naganę na piśmie, która wylądowała w moich aktach -jestem przekonany, że Ojciec Święty się o tym dowiedział. Z drugiej strony spotkałem się ze znacznie większą liczbą dowodów sympatii -dostałem bardzo wiele listów popierających mnie. Ich autorami byli najróżniejsi ludzie, poczynając od kardynała Bernardina, przez żonę prezydenta Clintona, kończąc na księżach, zakonnicach i zwykłych ludziach. Inny rodzaj satysfakcji, jaki przyniosło mi kontrowersyjne przemówienie, wypływał z wniosku, że może przygotowałem dzięki niemu Ojca Świętego i jego personel do przyjęcia ze strony politycznego środowiska, z jakim zetknie się w Stanach Zjednoczonych, a które -o ile go znałem - będzie usiłował zmieniać za wszelką cenę. Jan Paweł II miał przybyć do Stanów Zjednoczonych na międzynarodowe lotnisko w Newark w środę, 4 października, w dzień św. Franciszka. Poleciałem do Newark z prezydentem Clintonem samolotem Air Force One. Podczas krótkiego lotu z Waszyngtonu na ogół towarzyszyłem prezydentowi w jego prywatnej kabinie, gdzie poprawialiśmy powitalną mowę. Samo przemówienie było dobre, ale zasugerowałem, by prezydent zawarł w nim jakąś modlitwę do św. Franciszka. Pomysł od razu mu się spodobał. Natychmiast zanotował na górze kartki: O, Panie Uczyń z nas narzędzia Twojego pokoju Abyśmy siali Miłość, tam, gdzie panuje nienawiść... Nagle prezydent przerwał. - Jak to idzie dalej? - zapytał, zbity z tropu. - Jak brzmią kolejne słowa? Choć znałem tę modlitwę na pamięć, nie mogłem jej sobie od razu przypomnieć. Miałem ją na końcu języka, a mimo to czułem pustkę w głowie. Była z nami żona prezydenta, ale ona także nie wiedziała. W chwilę potem zjawił się Leon Panetta, szef personelu prezydenckiego, on też spróbował swych sił i również mu się nie powiodło. Odmawialiśmy tę modlitwę od początku, ale za każdym razem utykaliśmy w tym samym miejscu. W końcu ktoś z nas, chyba Leon Panetta, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, powiedział: - Nie potrafię tego wyrecytować, ale mogę zaśpiewać. Zaczął śpiewać, a my wszyscy dołączyliśmy do niego, bez trudu przypominając sobie brakujące słowa, które prezydent od razu zapisał. Już później, po powrocie do Rzymu, opowiedziałem tę historię franciszkaninowi, który tak ją skomentował: W ciszy serca. Medytacje Matki Teresy z Kalkuty, zebrała Katherine Pink, tłum. Katarzyna Kołodziejczyk, Wydawnictwo Księży Werbistów 1988 - przyp. tłum. - Air Force One jest uważany za „latający Biały Dom", miejsce, gdzie skupiona jest ogromna władza, także nad potęgą nuklearną. Wygląda jednak na to, że to także miejsce, gdzie może się objawić siła modlitwy. Do Newark przylecieliśmy jakieś pół godziny przed planowanym lądowaniem papieskiego samolotu. Czekaliśmy potem z prawie dwoma tysiącami polityków i religijnych przywódców, nauczycieli i uczniów. Dzień był ponury, mżyło. Gdy maszyna z papieżem na pokładzie znalazła się na lotnisku, orkiestra wojskowa odegrała hymny watykański i amerykański. Otworzyły się drzwi samolotu i stanął w nich Ojciec Święty. Tłum zaczął wiwatować, zwłaszcza dzieci głośno wołały - ich wysokie głosy przypominały piski. Wszystko to dodało trochę splendoru temu w sumie szaremu dniu. Jan Paweł II stał na szczycie schodów i uśmiechał się, a potem powoli - bez niczyjej pomocy - zszedł na dół. Prezydent Clinton powitał go i poprowadził wzdłuż szeregu oficjeli, dzielących się na dwie różne grupy: pierwsza składała się z dygnitarzy federalnych i stanowych; druga - z hierarchów Kościoła katolickiego w Ameryce. Zgodnie z protokołem powinienem stać na początku szeregu obok prezydenta i jego małżonki, ale wolałem oglądać reakcję tłumu; dlatego zrezygnowałem ze swojego miejsca i ustawiłem się na końcu kolejki, jako ostatni „garnitur", tuż przed purpuratami. Idąc z prezydentem wzdłuż szpaleru dostojników, papież witał się ze wszystkimi. Podawał rękę, machał. Kiedy jednak znalazł się obok mnie, przystanął, objął mnie i ucałował „po włosku" w oba policzki. Wszyscy patrzyli na to zdumieni, niektórzy ludzie z tłumu zaczęli szeptać między sobą. Papież roześmiał się tylko i, zwróciwszy do prezydenta, wyjaśnił: - Uważamy ambasadora Flynna za jednego z nas. Prezydent zaczął się śmiać, ja także. Był to z pewnością jeden z momentów „godnych reklamówki Kodaka", a szczęściem dla mnie watykański fotograf utrwalił tę chwilę na kliszy. Przy tym - podobnie jak wszystko, co papież robił - to także miało głębsze znaczenie. Jan Paweł II wiedział, że „popadłem w niełaskę" z powodu publicznego skrytykowania amerykańskiego sposobu traktowania ubogich i imigrantów, dlatego w ten sposób dawał do zrozumienia prezydentowi, Departamentowi Stanu i innym, iż jest po mojej stronie. Ojciec Święty zaczął następnie witać się z przedstawicielami Kościoła w Ameryce. Potem obaj z prezydentem przeszli do podium, które -w odróżnieniu od podwyższenia w Denver - było osłonięte daszkiem z materiału, by chronić mówiących przed ewentualnym deszczem. Szedłem obok papieża. W pewnej chwili Ojciec Święty dotknął mojego ramienia i zapytał: - Trzymamy się harmonogramu? Wystarczy nam czasu? - Nie w pełni rozumiałem, o co chodzi, ale za moment papież wyjaśnił mi wszystko. - Dziś jest Rosz Haszana, Święto Trąbek. Musimy skończyć na tyle wcześnie, żeby wszyscy, którzy je obchodzą, zdążyli do domów przed zachodem słońca. Zadziwiła mnie papieska troska i szacunek, jaki okazywał innej religii. Leciał przez kilka godzin po wyczerpującej trzydniowej wizycie w Meksyku, przywitał się właśnie z prezydentem Stanów Zjednoczonych i miał wygłosić pierwsze przemówienie do czekającego tłumu -a mimo to martwił się przede wszystkim o obecnych na lotnisku żydów, by zdążyli do domów zgodnie z wymogiem ich wiary. Jan Paweł II i prezydent Clinton zajęli miejsca na niewysokim podeście. Jako pierwszy przemawiał Clinton, który zażartował: - Wygląda na to, że Wasza Świątobliwość przywozi ze sobą deszcz, a deszcz jest nam potrzebny, toteż bardzo dziękujemy. Ojciec Święty nie marnował czasu. Kiedy nadeszła jego kolej, od razu „przystąpił do rzeczy" - jak określają to politycy. Mówił o „głębokich zmianach" zachodzących we współczesnym świecie i potrzebie wykorzystywania „okazji do zaprowadzania sprawiedliwości". Wkrótce przeszedł od spraw zagranicznych do lokalnych. Bez wymieniania nazwisk i bezpośredniego odnoszenia się do „kontraktu z Ameryką" wygłosił swoje przesłanie, które powtarzał niemal we wszystkich miejscach pobytu w czasie tej podróży. „To naprawdę byłoby smutne, gdyby Stany Zjednoczone, naród imigrantów, odeszły" od tradycyjnej wspaniałomyślności. „Modląc się, żywię nadzieję, że Ameryka pozostanie przy swojej najlepszej tradycji otwartości i stwarzania możliwości" - stwierdził. Wzywał do budowy społeczeństwa, „w którym nie ma tak ubogich, by nie mogli się niczym podzielić, i tak bogatych, by nie mogli już dostać nic więcej". Gdybym był członkiem Kongresu, chyba zapadłbym się pod ziemię. Cieszyłem się, że nie jestem parlamentarzystą. Dobrze się czułem, siedząc na miejscu, z którego widziałem Jana Pawła II i kardynała Rogera Mahony'ego z Los Angeles. Kardynał Mahony, przewodniczący działającego z ramienia episkopatu Komitetu do spraw Ruchów w Obronie Życia, najżarliwiej opowiadał się za przestrzeganiem praw imigrantów w Ameryce. Wiele przeszedł, występując przeciwko propozycji 187, kalifornijskiej inicjatywie przegłosowania ustawy odbierającej imigrantom nie tylko uprawnienia do opieki społecznej, ale też zdrowotnej i dokształcenia dzieci w szkołach państwowych. Kardynał Mahony stał się bohaterem, zwłaszcza społeczności hiszpańskiej, co potwierdza historia opowiadana o nim w Watykanie. Otóż młody człowiek, który chce zostać księdzem, przychodzi do kardynała po radę. Młodzieniec mówi po angielsku, ale kardynał uparcie odpowiada mu po hiszpańsku. W końcu kandydat na księdza mówi: - Bardzo mi przykro, Eminencjo, ale nie znam hiszpańskiego. Na co kardynał: - No cóż, jeśli chcesz być księdzem w Los Angeles, musisz się go nauczyć! Nie jestem pewny, czy ta opowiastka jest prawdziwa, ale wiem, że niektórzy ludzie, zarówno w Rzymie, jak i w Kalifornii, uważali posunięcia Mahony'ego dotyczące imigrantów za idące zbyt daleko i żywili nadzieję, iż Ojciec Święty trochę go pohamuje. Dlatego właśnie obserwowałem kardynała Mahony'ego podczas mowy papieża. Twarz mu jaśniała, kiwał głową, jakby mówił: „Tak! Tak!". Najwyższy przełożony go popierał i najwyraźniej to sprawiało, że dosłownie rósł w oczach. Jeśli jednak myślał: „Lepiej już być nie może" - to się grubo mylił, bo mogło być lepiej i było. Papież skończył przemówienie i, zanim jeszcze ucichły oklaski, podszedł do Mahony'ego i uściskał go tak samo serdecznie jak mnie przed kilkoma minutami. Ojciec Święty przeszedł wśród tłumu i wsiadł do czarnej limuzyny. Wyruszył na pierwszy odcinek zaplanowanej trasy. Pozostali ludzie z delegacji powitalnej zostali skierowani do innych samochodów. Kawalkada aut wyruszyła z lotniska w stronę miasta. Mimo kiepskiej pogody tysiące ludzi wyległo na ulice Newark, było wśród nich wielu obywateli pochodzenia hiszpańskiego. Pozdrawiali Ojca Świętego kwiatami, machali biało-żółtymi chorągiewkami. Naszym celem była rezydencja arcybiskupa Teda McCarricka, gdzie papież i prezydent zamierzali odbyć rozmowę w cztery oczy. Dom stał w biednej, zaniedbanej dzielnicy. Kilka tygodni wcześniej spotkałem się z kilkoma ludźmi w mieszkaniu kardynała Bauma, przy Via delia Comciliazione. Omówiliśmy tam plan podróży Ojca Świętego. Żałowałem, że nie było mnie na uroczystym lunchu następnego dnia, kiedy wyjazd dyskutowano z papieżem. Mógłbym wtedy podziwiać jego subtelny, ale stanowczy sposób kierowania ludźmi - zresztą i tak wszystko opowiedział mi kardynał O'Connor z Nowego Jorku. W którymś momencie arcybiskup McCarrick opisał trudności, jakie napotyka w zarządzaniu archidiecezją, prawie całkowicie opuszczoną przez mieszkańców z klasy średniej, którzy przenieśli się na przedmieścia. Jako parafian miał teraz głównie ludzi biednych i nowo przybyłych do Ameryki. Początkowo Ojciec Święty słuchał tego cierpliwie, ale nagle, „łamiąc trzymany w dłoniach kawałek chleba - jak relacjonował mi kardynał O'Connor -spojrzał na McCarricka i żartem powiedział: - Skoro rzeczy mają się aż tak źle, Ted, może John powinien przejąć archidiecezję". - I wskazał głową na kardynała Johna Króla, emerytowanego arcybiskupa Filadelfii, dziś przykutego do wózka inwalidzkiego, dobrego przyjaciela papieża i zarazem jednego z duchownych, którzy poparli Ojca Świętego jako pierwsi. Delikatnie upomniany arcybiskup McCarrick przerwał narzekania i wpatrywał się w podłogę. Znaleźliśmy się w rezydencji arcybiskupa w Newark. Odbyła się krótka uroczystość, zrobiono zdjęcia. Zanim jednak papież i prezydent udali się na rozmowę na osobności, nadarzyła mi się okazja wymiany kilku zdań z Ojcem Świętym. - Mówiłem w zeszłym roku, że Ameryka potrzebuje powrotu Waszej Świątobliwości, podobnie jak głoszonego przez Ojca przesłania - powiedziałem. i oto proszę, jesteśmy tu razem w dzień świętego Franciszka. Jan Paweł II uśmiechnął się i pokiwał głową. - Nawet papież potrzebuje czasami zachęty - odpowiedział. -A światu potrzeba więcej takich ludzi jak święty Franciszek. Ojciec Święty porozmawiał z prezydentem Clintonem. Tym razem było to spotkanie znacznie spokojniejsze niż w Denver i Rzymie. Kiedy wyszli zza zamkniętych drzwi, wydali wspólne oświadczenie. Prezydent zawarł w nim swój „podziw dla nieustannych wysiłków papieża zmierzających do poprawy życia ludzi biednych i specjalnej troski, zwłaszcza w krajach rozwijających się". Słowa Clintona okazały się prorocze, biorąc pod uwagę przesłanie, jakie papież głosił przez następne kilka dni - choć powinien raczej powiedzieć: „w krajach rozwiniętych i rozwijających się". Następny punkt wizyty Ojca Świętego znajdował się w odległości przecznicy od rezydencji arcybiskupa. Była to katedra pod wezwaniem Najświętszego Serca, robiąca duże wrażenie budowla w stylu pseudo- gotyckim, z wieżycami wyższymi niż w katedrze Notre Damę w Paryżu. Przed świątynią ustawiono białe zadaszenie jako ochronę przed deszczem, który co jakiś czas popadywał. Samochód z Ojcem Świętym zatrzymał się przed frontem kościoła. Papież wysiadł i zaczął wchodzić po schodach, a tłum w tym czasie wiwatował, rozlegała się radosna muzyka organowa. W katedrze powitała Jana Pawła II ogłuszająca owacja, zgotowana przez tysiące zgromadzonych tam ludzi, w tym wielu księży i zakonnic. Dotarcie do środkowej nawy zabrało mu dziesięć minut - tyle uścisnął rąk po drodze i tak często błogosławił. Wszyscy stali na palcach i wyciągali szyje, by lepiej widzieć papieża. Niektórzy płakali z radości. Siedziałem w pierwszym rzędzie obok prezydenta i jego małżonki. Zanim papież wszedł na stopnie ołtarza, zatrzymał się i ponownie wszystkich pozdrowił. Skorzystałem później z okazji, by przedstawić Ojcu Świętemu Tho-masa Petersona, dominikanina, rektora Seton Hali University. - Ojciec Peterson był moim nauczycielem etyki i logiki w Kolegium Opatrzności - powiedziałem. Szelmowski uśmiech pojawił się na twarzy papieża. - Skoro Raymond był dobrym uczniem, dlaczego ojciec pozwolił mu zająć się polityką? - zapytał Petersona. Nabożeństwo było podniosłe, w kościele unosił się gęsty dym, powietrze wypełniał zapach kadzidła. Kiedy nadszedł czas homilii, papież ponownie wezwał Stany Zjednoczone do kultywowania zasady serdecznego przyjmowania i obejmowania opieką imigrantów. Nazwał katedrę w Newark „symbolem żywego kościoła, otwartego dla wszystkich bez wyjątku, dla mężczyzn i kobiet wszelkich ras i języków, dla każdego człowieka i narodu". Oddał też hołd „wyjątkowym dziejom ludzi w Stanach Zjednoczonych Ameryki". - W początkowym okresie Amerykanie byli dumni ze swego silnego poczucia indywidualnej odpowiedzialności - mówił Ojciec Święty. - Ale nie zawiodło ich to do zbudowania radykalnie indywidualistycznego społeczeństwa. Stworzyli społeczeństwo bazujące na wspólnocie, o wielkiej otwartości i wrażliwości na potrzeby sąsiadów. - Zaraz potem papież przywołał najsilniej oddziałujący na wyobraźnię symbol otwartości. - Blisko wybrzeża New Jersey wznosi się znany powszechnie znak topograficzny, uznawany za trwałego świadka amerykańskiej tradycji przyjmowania obcych, który mówi także coś ważnego o rodzaju narodu, do jakiego aspirują Amerykanie. O społeczeństwie Stanów Zjednoczonych mówi się, że jest gościnne, że to kultura pełna serdeczności. - Na koniec papież odwołał się do świętego, który był patronem tego dnia. - Święty Franciszek z Asyżu, którego święto dziś obchodzimy, jaśnieje jako wielki miłośnik i rzemieślnik pokoju - mówił. - Pomódlmy się do niego o opiekę nad wysiłkiem podejmowanym przez Stany Zjednoczone, by na całym świecie zapanowały pokój i sprawiedliwość. W końcowej części homilii Ojciec Święty poniechał spraw o zasięgu ogólnoświatowym i skupił uwagę na pomniejszych dziedzinach codziennego życia. Podziękował setkom ochotników z parafii New Jersey i Nowego Jorku, którzy ciężko pracowali nad przygotowaniem jego wizyty, tak by zakończyła się sukcesem. Widziałem, jak przed wyjściem z katedry zatrzymał się, by wyrazić wdzięczność jednej szczególnej rodzinie. Byli to Hiszpanie, mąż, żona i ich córka. Jan Paweł II rozmawiał z nimi, pobłogosławił też podany mu przez nich medalik z wizerunkiem Matki Boskiej z Gwadelupy. Następnego dnia Ojciec Święty odwiedził siedzibę Organizacji Narodów Zjednoczonych. Było to w przeddzień pięćdziesiątej rocznicy jej utworzenia. Ludzie, którzy widzieli go w trakcie wizyty w ONZ szesnaście lat wcześniej, komentowali zmiany fizyczne, jakie w nim zaszły. Ale choć minął czas, gdy był pełnym wigoru dawnym robotnikiem kamieniołomów, a zarazem stał się starszym wiekiem mężem stanu, nadal pozostawał moralnym przywódcą świata. Ojciec Święty podszedł wolno do mównicy, ale gdy tylko otworzył usta, jak kiedyś zawładnął słuchaczami. Stał przed wysoką niebieską draperią z symbolem Organizacji Narodów Zjednoczonych. Od początku mówił silnym donośnym głosem, który zniżał lub podnosił. Posiłkował się też gestem, by podkreślić znaczenie niektórych słów, co robił znacznie częściej niż w poprzednich latach. Mnie to jednak nie dziwiło, bo uprzedzali o tym moi przyjaciele z Watykanu, przygotowujący z papieżem to przemówienie. Jak się okazało, Ojciec Święty poświęcił mu więcej czasu niż czynił to zazwyczaj. Było to widoczne. Swoje przemówienie do Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych papież zaczął od opisania dużych zmian, które zaszły w świecie „u progu nowego tysiąclecia", i wskazania, jak „w każdym zakątku Ziemi ludzie, mimo zagrożenia przemocą, podjęli ryzyko wolności". Połączył „wartości, które inspirują ruchy wolnościowe tych ludzi", ze zobowiązaniami, jakie zawiera Karta Organizacji Narodów Zjednoczonych w zakresie „fundamentalnych praw człowieka ... , godności i wartości jednostki ludzkiej ... oraz postępu społecznego i lepszych warunków życia przy coraz większej wolności". Ojciec Święty mówił o „strasznych zbrodniach popełnianych w imię zbrodniczych doktryn, które głosiły «niższość» niektórych narodów i kultur w czasie II wojny światowej". Ubolewał nad faktem, że „niestety świat musi nadal się uczyć, jak żyć w zgodzie mimo różnic, o czym boleśnie przypominają ostatnie wydarzenia na Bałkanach i w Afryce Centralnej". A potem, w zapadającym w pamięć fragmencie przemówienia pokazał, że jest zarówno teologiem, jak i politykiem. Mówił o wysiłku podejmowanym we „wszystkich kulturach, zmierzającym do wyjaśnienia tajemnicy świata, a zwłaszcza człowieka ... . Sercem każdej kultury jest jej podejście do największej z tajemnic: tajemnicy Boga". Stwierdził, że „prawdziwy patriota nie zabiega nigdy o dobro kosztem innych. To bowiem przyniosłoby ostateczne szkody także jego własnemu krajowi, prowadząc do negatywnych konsekwencji zarówno dla napastnika, jak i dla ofiary". Papież potępił „niszczycielską politykę agresywnego nacjonalizmu" i dodał, że „nie mniej ważne są skutki ekonomicznego utylitaryzmu, który sprawia, że potężniejsze kraje manipulują słabszymi i wykorzystują je". Kiedy to mówił, odnotowałem zmianę nastawienia wśród zgromadzonych. Przemówienia Ojca Świętego wszyscy słuchali uważnie, sporo osób czytało jednocześnie przetłumaczony tekst. Ale z miejsca, które zajmowałem - obok Madeleine Albright będącej wtedy ambasadorem Stanów Zjednoczonych przy Organizacji Narodów Zjednoczonych, zauważyłem, że gdy Jan Paweł II poruszył właśnie tę kwestię, wielu delegatów z mniej rozwiniętych państw pochyliło się do przodu, jakby chcieli lepiej słyszeć. Niektórzy z nich byli ubrani w tradycyjne stroje narodowe, inni w zachodnie garnitury. Niektórzy słuchali przemówienia papieża po angielsku, inni mieli na uszach słuchawki - docierało do nich tłumaczenie. Jednakże wszyscy wydawali się wyjątkowo poruszeni, wielu kiwało potakująco głowami i uśmiechało na znak poparcia. - Dla nowo powstających krajów osiągnięcie politycznej niezależności zbyt często łączy się z sytuacją faktycznego uzależnienia gospodarczego - kontynuował Ojciec Święty podniesionym głosem. - Kiedy miliony ludzi cierpią nędzę - a oznacza to głód, niedożywienie, choroby, analfabetyzm i zacofanie, musimy pamiętać, że nikt nie ma prawa wyzyskiwać innych dla własnej korzyści". Słowa papieża przerywały głośne oklaski większości delegatów -głównie reprezentujących kraje Trzeciego Świata. Jan Paweł II wezwał Organizację Narodów Zjednoczonych do „wzniesienia się ponad model bezdusznej instytucji typu administracyjnego i stania się moralnym ośrodkiem, gdzie wszystkie narody świata czułyby się jak u siebie w domu", oraz do tego, by mogła służyć jako wzór „rodziny narodów". Wyjaśnił, że „w prawdziwej rodzinie nie panuje prawo silniejszego; przeciwnie, „jej słabszym członkom, właśnie ze względu na ich słabość, zapewnia się podwójną opiekę i pomoc". „Nie powinniśmy bać się przyszłości" - powiedział na zakończenie, powtarzając zdanie, którego używał od chwili, gdy zasiadł na Tronie Piotrowym. „Nie powinniśmy bać się człowieka. To nie przypadek, że znajdujemy się tutaj. Każdy z nas został stworzony «na obraz i podobieństwo» Tego, który jest początkiem wszystkiego, co istnieje. Nosimy w sobie zdolność do osiągnięcia mądrości i cnoty. Dzięki tym darom i z pomocą łaski bożej, możemy zbudować w nadchodzącym stuleciu i dla dobra przyszłego tysiąclecia cywilizację godną człowieka, prawdziwą kulturę wolności. Możemy i musimy tego dokonać! A czyniąc to, przekonamy się, że łzy naszego stulecia przygotowały ziemię na nową wiosnę ludzkiego ducha". Gdy Ojciec Święty skończył mówić, otrzymał jak zwykle grzmiące oklaski. Jednakże tym razem jego słuchaczami nie byli młodzi ludzie w Denver lub pielgrzymujący do Rzymu wierni ani też prości chłopi z biednego katolickiego kraju. Mówił do delegatów rządów z całego świata, z których wielu nie było katolikami. Mimo to papież sprawił, że wstali z miejsc i zgotowali mu owację na stojąco. Po wystąpieniu Jana Pawła II zorganizowano bankiet. Delegaci skupili się wokół papieża, który uśmiechał się, wymieniał uściski dłoni, najwyraźniej zadowolony z serdecznego przyjęcia, z jakim się spotkał. Zauważyłem, że niektórzy z delegatów wyciągali długopisy i kartki papieru, a potem prosili go o autograf. Jeden posunął się nawet do tego, że rozwinął turban, który miał na głowie, i zyskał na nim podpis Ojca Świętego! Stałem obok kardynała Johna O'Connora z Nowego Jorku i arcybiskupa Johna Foleya, przewodniczącego Papieskiej Rady do spraw Komunikacji Społecznej, kiedy podszedł do nas jeden z delegatów. - Wasz papież jest jedynym człowiekiem, który walczy o naszą sprawę - oświadczył. - Wie dobrze, jak jest w naszych krajach. Przyjeżdżał, żeby się z nami zobaczyć. Sprawia, że bogate kraje rozumieją naszą sytuację. Razem z arcybiskupem Foleyem wróciliśmy taksówką do hotelu. Po drodze dyskutowaliśmy o przemówieniu papieża i wspaniałym przyjęciu, z jakim się spotkał. Rozmowę przerwał nam taksówkarz, który powiedział, że pochodzi z Pakistanu i jest... muzułmaninem. - Znacie, panowie, papieża! - wykrzyknął. - Papież to dobry człowiek. To papież wszystkich ludzi! Popatrzyliśmy na siebie z arcybiskupem. Od delegatów na obrady Organizacji Narodów Zjednoczonych po taksówkarzy - Jan Paweł II brał Nowy Jork szturmem. Tamtego wieczora papież wrócił do New Jersey, przejeżdżając przez rzekę Hudson, by mówić na stadionie drużyny Giants. Ja zostałem w Nowym Jorku w studiu New York Cable One - nowojorskiej telewizji kablowej, by komentować to wydarzenie nadawane na żywo w telewizji i wziąć udział w dwugodzinnym programie publicystycznym, który miał zostać nadany po zakończeniu transmisji. Ponieważ udostępniono mi obraz ze wszystkich kamer zainstalowanych na stadionie w Meadowlands, czułem się, jakbym tam był. Cały dzień padał ulewny deszcz, ale - tak jak w Bostonie w 1979 roku i w Denver w 1993 roku, zresztą jak wszędzie, gdzie papież przyjeżdżał - tłum zdawał się w ogóle nie zwracać na to uwagi. Na spotkanie z nim przyszło ponad osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Niektórzy zjawili się na stadionie już wczesnym rankiem i „biwakowali" na trybunach przez cały długi dzień. Tym razem jednak nie byli to uczniowie ani studenci, jacy zjechali się do Denver. Tutaj papież miał się spotkać z wyrafinowanymi, a nawet „znudzonymi" nowojorczykami i nowojersejczykami. Patrząc na morze ludzkich głów widoczne na monitorach w studiu, pomyślałem o Franku Sinatrze śpiewającym New York, New York i słowach jednej ze zwrotek: „Jeśli uda ci się tu, uda ci się wszędzie". Sądząc po reakcjach tłumu, Janowi Pawłowi II „udało się" w Nowym Jorku. Na gigantycznych ekranach widać było kawalkadę samochodów zbliżającą się do stadionu. Za chwilę zobaczyłem go, kiedy stał w przeszklonym papamobile wjeżdżającym powoli na płytę boiska. Tysiące ludzi wiwatowały jak szalone. Papamobile z Ojcem Świętym, machającym i błogosławiącym tłumowi, okrążył stadion. Przypominało to ,.rundę zwycięzcy", jaką robią czasami lekkoatleci obiegający stadion po osiągnięciu „wyniku dnia". Ludzie klaskali, tupali nogami, machali transparentami, śpiewali i płakali. Zaczęli skandować: „John Paul Two. We love you!". Kiedy zgromadzeni usiedli po owacjach na stojąco, zrobili tak zwaną falę. Błyski fleszów aparatów fotograficznych sprawiały, że stadion przypominał gigantyczny pokaz laserowych świateł. Niektórzy dziennikarze opisali to miejsce jako „kościół pod gołym niebem" - choć muszę przyznać, że nie byłem w świątyni, w której po bokach znajdowałyby się ogromne reklamy papierosów, piwa i luksusowych samochodów. Nie ma jednak wątpliwości, że to ksiądz tworzy święte miejsce, nie ściany budowli. W końcu papamobile podjechał do ogromnego ołtarza, zbudowanego przy jednym z boków futbolowego boiska. Udekorowano go tysiącem białych i żółto-złotych kwiatów, a jako zabezpieczenie przed deszczem rozwieszono nad nim trójkątny baldachim symbolizujący wiarę, nadzieję i dobroczynność. Papież wszedł po stopniach podestu i usiadł na przepięknym, przypominającym tron, złoto-purpurowym fotelu, wykonanym na tę okazję przez stolarza z New Jersey, o czym poinformowali obecni na stadionie sprawozdawcy. Msza odzwierciedlała zróżnicowanie Stanów Zjednoczonych. Chóry śpiewały po angielsku, hiszpańsku i polsku. Kiedy nadszedł czas wygłoszenia homilii, papież przystąpił do rzeczy i nie „owijał w bawełnę". Zwrócił się do tłumu słowami, które później uznano za „najmocniejsze", jakich użył w trakcie tej pielgrzymki. - Czy dzisiejsza Ameryka stała się mniej wrażliwa, mniej ją obchodzą biedni, słabi, obcy, ludzie w potrzebie? - Zanim usłyszał odpowiedź, sam jej udzielił: - Nie wolno jej! - Dalej mówił: - Dziś, jak dawniej, Stany Zjednoczone są nazywane społeczeństwem ludzi gościnnych, serdecznych kulturą otwartą na inne. Jeśli Ameryka się zmieni, czy nie stanie się to początkiem końca tego, co stanowi sedno Ameryki? Patrząc na przekazywany obraz, odnosiłem wrażenie, że Ojciec Święty jest zmęczony, jakby podróż i wystąpienie w Organizacji Narodów Zjednoczonych kosztowały go sporo wysiłku. Niemniej, jak zwykle w miarę mówienia, stawał się coraz silniejszy. Można było pomyśleć, że czerpie energię i moc z pozytywnej reakcji zgromadzonych tłumów. Kontynuując, dodał następną grupę do listy tych, których nie chciano w Stanach Zjednoczonych. - To smutne - mówił - że dziś nowa klasa ludzi podlega wykluczeniu. Kiedy nie narodzone dziecko - obce, jeszcze w łonie matki - jest poza ochroną społeczną, nie tylko podważa to radykalnie najgłębsze tradycje amerykańskie, ale także niweczy moralność społeczeństwa. Po mszy Ojciec Święty poleciał helikopterem z powrotem do Nowego Jorku, gdzie zatrzymał się w rezydencji nuncjusza papieskiego przy ONZ. Po transmisji nabożeństwa w programie telewizyjnym, w którym wziąłem udział, znalazła się także dyskusja pomiędzy Peterem Steinfelsem, zajmującym się sprawami religii komentatorem „New York Time-sa", jego żoną Peggy, redaktorką magazynu „Commonweal", Billem van der Hoverem, kustoszem Biblioteki Frankhna Roosevelta, i mną. Byliśmy na wizji przez kilka godzin i muszę przyznać, że była to jedna z najbardziej treściwych dyskusji o polityce i religii, w jakich brałem udział. Okazało się też, że nie tylko ja tak uważałem. Następnego ranka przed wyjazdem do Queens, gdzie miała się odbyć kolejna msza papieska na wolnym powietrzu, rozmawiałem z arcybiskupem Renato Martino reprezentującym Watykan w Organizacji Narodów Zjednoczonych, człowiekiem o wyjątkowych zdolnościach dyplomatycznych, zawodowo i prywatnie mającym dużo czasu dla innych. - Wszystkim nam podobało się to, co powiedział pan wieczorem w telewizji - zawrócił się do mnie arcybiskup Martino. - W tym także Ojcu Świętemu. Nie pytałem go, czy mówi poważnie, czy papież naprawdę oglądał poprzedniego dnia program poświęcony jego wizycie. Może arcybiskup zrobił mi nieszkodliwego psikusa? Niemniej trochę później spotkałem kardynała O'Connora i zapytałem go, czy to mogła być prawda. - Och, to prawda. Ja także o tym słyszałem - odpowiedział O'Connor. - Zresztą nie powinno to pana dziwić. Zna go pan. Papież bez przerwy zadaje pytania. Bez przerwy stara się dowiedzieć, co zaszło na świecie. Chce wiedzieć wszystko. Dlaczego miałby pominąć okazję dowiedzenia się, czy jego przesłanie trafia do ludzi? Dlaczego, mając sposobność, nie oglądałby programu dotyczącego jego wizyty? Po odejściu kardynała pomyślałem o aktorze, który po przedstawieniu nie może się doczekać wydań gazet z następnego ranka, bo chce przeczytać recenzje. Przypuszczam, iż niektórzy ludzie uznaliby chętnie, iż papieża takie rzeczy nie dotyczą. Z drugiej strony to śmieszne uważać, że nie interesuje go, w jaki sposób jego przesłanie jest prezentowane światu. Fakt, że był kiedyś aktorem, że rozumie, jak ważne jest dobre przekazanie istotnej wiadomości, nie umniejsza wcale szczerości jego wypowiedzi. Świadczy po prostu o tym, jak ciężko Ojciec Święty pracuje, by służyć Bogu - a Ronald Reagan nie jest wcale jedynym współczesnym przywódcą, o którym można powiedzieć, że „wspaniale komunikuje się z ludźmi". Tamtego ranka papież odprawił nabożeństwo dla siedemdziesięciu pięciu tysięcy ludzi na torze wyścigowym Aąueduct w Queens, dzielnicy o wyjątkowym nasyceniu ludnością katolicką w kraju - i zarazem jednej z najbardziej zróżnicowanych diecezji. Podczas mszy aż sześć osób odmawiało specjalne modlitwy po angielsku, hiszpańsku, kreolsku, polsku, włosku i koreańsku, a sam papież zmieniał raz po raz język z angielskiego na hiszpański. Nad ogromnym ołtarzem, zbudowanym pomiędzy dwoma sztucznymi jeziorami, powieszono wielokolorowy krzyż symbolizujący różnorodność parafian. Choć poprzedniego dnia padał deszcz i było zimno, teraz świeciło słońce i wiał tak silny wiatr, że papież musiał zdjąć piuskę, by nie porwała jej wichura. Ale pogoda nie miała dla Ojca Świętego najmniejszego znaczenia - choć w homilii poruszył także jej temat. „Wczoraj wieczorem lało jak z cebra - powiedział tłumowi. - Dzisiaj dmie silny wiatr". Woda, jak wyjaśnił, to symbol życia, wiatr zaś „jest symbolem Ducha Świętego". Ponownie zwracając się do tych, którzy przyszli go słuchać, nawiązał do przewodniej myśli tej pielgrzymki. - Przez ponad dwieście lat - dowodził - ludzie różnych narodowości, języków i kultur przybywali tu, przywożąc ze swych ojczyzn wspomnienia i tradycje, i stawali się częścią nowego narodu. Stany Zjednoczone cieszą się opinią silnego, mającego prestiż, bogatego i dostatniego państwa. Jednakże nie wszyscy są tu silni, nie wszyscy bogaci. W istocie ekstrawaganckie czasami pozerstwo Ameryki ukrywa ubóstwo i trudne warunki. Nabożeństwo, które odbyło się następnego dnia - dla stu dwudziestu pięciu tysięcy ludzi na Great Lawn w Central Parku - było zarówno największym, jak też najbardziej malowniczym wydarzeniem tej wizyty w Stanach Zjednoczonych. Deszcz znowu padał, a sponad zielonych i złotych drzew parku, otoczonych wieżowcami śródmieścia Manhattanu, unosiła się mgła. Jak zwykle wiele osób przybyło tu znacznie wcześniej, niektórzy nawet przed świtem. „Biwakowali" na trawnikach, siedzieli na brezentowych lub plastikowych płachtach, okryci płaszczami przeciwdeszczowymi i ponchami. Wszyscy czekali na Ojca Świętego. Władze miasta Nowy Jork przewidująco zadbały o niewielką „rozgrzewkę". Śpiewali Roberta Flack, Natalie Cole i chór chłopięcy z Harlemu. Jednakże owacja, jaką otrzymał papież po przyjeździe, nie pozostawiała wątpliwości, kto jest gwiazdorem tego dnia - Jan Paweł II. Kiedy papa-mobile nadjechał i okrążył teren, nowojorski tłum „oszalał", jak mawiają czasami komentatorzy sportowi - machał transparentami, wznosił okrzyki i wiwatował. Jak zwykle widać było reprezentantów wszystkich grup etnicznych, którzy trzymali flagi z barwami krajów swego pochodzenia, oraz papieskie, biało-żółte. Papież najwyraźniej należał do wszystkich. Ojciec Święty, w ornacie obszytym złotą nicią, wszedł na podwyższenie z ołtarzem, zbudowane przy południowym krańcu murawy. - Dzień dobry! - pozdrowił zebranych, gdy usiadł już w fotelu. - Dzień dobry! - odpowiedzieli ludzie serdecznie. - Nie ma deszczu, nie ma słońca - powiedział papież, wskazując ręką niebo. A potem dodał z wyczuciem dobrego aktora: - Bogu niech będą dzięki! - John Paul Twoi! We love you - rozległo się głośne, dobrze znane skandowanie. W Central Parku Ojciec Święty skierował swoje przesłanie do młodzieży. Wspominając podróż do Denver, przypomniał wszystkim: „Wielu zastanawiało się i zamartwiało, czy młodzi Amerykanie przybędą na obchody Światowego Dnia Młodzieży, a jeśli tak, to czy nie przysporzą kłopotów. Jednak radość młodych ludzi, ich głód prawdy i chęć, by się połączyć w jedno w Ciele Chrystusa sprawiły, że stało się jasne - wielu, bardzo wielu młodych Amerykanów uznawało wartości Kościoła i miało przekonania, o których rzadko się pisze na pierwszych stronach gazet". - Wiem, że to nie Denver - powiedział, teatralnie zniżając głos, by odejść od tematu rywalizacji miast. -To Nowy Jork!- Oznajmił głośno i z pochwałą, bawiąc się ze zgromadzonym tłumem. -Wspaniały Nowy Jork! - dodał jeszcze głośniej. -A to Central Park... - podkreślił z całą mocą. Papież powiedział to samo, co mówią gwiazdy rocka - że świetnie jest występować dzisiaj w... i dodają w tym miejscu nazwę miasta, gdzie akurat koncertują. Tłum to uwielbia. A potem Ojciec Święty zrobił coś, czego jeszcze nigdy nie widziałem ani nie słyszałem; w bardzo osobisty sposób opowiadał o sobie jako młodym człowieku. Przypomniał pieśń, którą śpiewał wtedy z przyjaciółmi. Była to polska wersja Cichej nocy. i zaczął ją śpiewać w ojczystym języku, głosem, który dziennikarz ,,New York Timesa" określił jako „drżący baryton". Cicha noc, święta noc Pastuszkowie od swych trzód Biegną wielce zadziwieni Za anielskim głosem pieni Gdzie się spełnił cud... Kiedy śpiewał, w parku zapanowała zupełna cisza. Miałem wrażenie, że cały Manhattan zastygł w bezruchu, by słuchać Jana Pawła II. Gdy skończył - tłum zaczął wiwatować. Papież z kolei nie mógł powstrzymać się od żartu. Odczekał, aż ludzie się uspokoją, a potem powiedział: - I pomyśleć, że nawet nie znacie polskiego! Podzieliwszy się wieloma wskazaniami moralnymi, Ojciec Święty poprosił zgromadzonych o coś w zamian. Chciał, by popierali „małżeństwo i życie rodzinne! Wstawiajcie się za czystością! Opierajcie się presji i pokusom świata, który zbyt często ignoruje najbardziej fundamentalną prawdę, mówiącą, że życie jest darem od Boga, naszego Stworzyciela. To jemu będziemy musieli zdać rachunek, czy wykorzystaliśmy je dla dobra, czy dla zła". Mówiąc coraz szybciej, zachowując rytm i powtórzenia typowe dla kaznodziei, Jan Paweł II zwiększał wymagania: „Papież prosi was, byście tak postępowali. Wie, że będziecie tak postępować i dlatego was kocha. Wtedy będziecie mogli mówić światu, że daliście papieżowi podarunek bożonarodzeniowy - w październiku, w Nowym Jorku, w Central Parku". I znowu centrum Manhattanu wybuchło entuzjazmem. Tamtego popołudnia Ojciec Święty odmówił różaniec z kardynałem Johnem O'Connorem i trzema tysiącami gości zaproszonych do katedry św. Patryka. Siedziałem w pobliżu prezbiterium. Nasunął mi się na myśl mój przyjaciel, kardynał O'Connor, który mawiał przy ołtarzu św. Patryka: „Zawsze się obawiam, że przybędzie policja i zabierze mnie jako oszusta". Zastanawiałem się, czy przebywanie tam z namiestnikiem Chrystusa złagodziło obawy kardynała. Przez kilka ostatnich dni Nowy Jork poddał się zupełnie papieżowi. Gdziekolwiek spojrzeć, widać było jego zdjęcia. W księgarniach ,3ar-nes and Noble" zdjęto z wystaw wszystkie książki i ustawiono jedną: biografię zatytułowaną John Paul II autorstwa Tada Szulca - i zgodnie z tym, co usłyszałem od sprzedawców, książka rozchodziła się jak świeże bułeczki. Po odmówieniu różańca Ojciec Święty „przejął sprawy w swoje ręce", by osobiście podziękować nowojorczykom za serdeczne przyjęcie. Siedziałem w pobliżu prezbiterium, gdy więc nabożeństwo dobiegło końca, ja i Ray Teatum, pracownik nowojorskiego ratusza, wymknęliśmy się bocznymi drzwiami i obiegliśmy kościół, by dotrzeć do głównego wejścia. Chcieliśmy popatrzeć, jak papież wychodzi. Czekało już tam na niego dwadzieścia tysięcy ludzi, stłoczonych przy barierkach ustawionych przez policję. Miałem jednak watykańską przepustkę, a Ray znał szefa ochrony archidiecezji, emerytowanego policjanta, toteż udało nam się zająć dogodne miejsce na schodach katedry. Obok nas po prawej stronie stał tajny agent, wyznaczony do pilnowania porządku. Wkrótce zobaczyliśmy papieża opuszczającego katedrę w towarzystwie kardynała O'Connora. Zgromadzony tłum wydał - oczywiście - głośny okrzyk. Ale wołano jeszcze głośniej, kiedy Ojciec Święty, po zejściu ze schodów na chodnik, postanowił nie wsiadać do papamobile, lecz przejść do znajdującej się w odległości jednej przecznicy rezydencji kardynała, gdzie miał kolejne spotkanie. - No, nie! - wyszeptał członek ochrony stojący przy nas. - Co on wyrabia! Nie może tego zrobić! Czy nie wie, że mu tego nie wolno?! Popatrzyliśmy na siebie z Rayem. Ray przewrócił oczami i powiedział do tajnego agenta (użył przy tym perfekcyjnie nowojorskiego akcentu): - Koleś, to przecież papież. Może, kurde, robić, co mu się żywnie podoba, zwłaszcza w tym mieście, które dostało fioła na jego punkcie. Kiedy zebrany tłum - dołączyli jeszcze przechodnie, turyści i żydzi udający się do synagogi na Fifth Avenue - zobaczył Ojca Świętego idącego ulicą na spotkanie z nimi, naparł na barierki, bo każdy chciał go dotknąć. Policja i ludzie z ochrony szybko otrząsnęli się z szoku i utworzyli kordon wokół papieża, na tyle jednak „luźny", że umożliwiał kontakt z wiernymi - o to najwyraźniej chodziło gościowi z Watykanu - ale wystarczająco ciasny, żeby nic nie wymknęło się spod ich kontroli. Pochód - na czele z papieżem i kardynałem O'Connorem -szedł najpierw na południe wzdłuż Fifth Avenue, a potem na wschód Forty-ninth Street. Ojciec Święty wyciągał ręce do tłumu napierającego na barierki, uśmiechał się, machał do wiernych i ściskał dłonie. W katedrze św. Patryka wydawał się trochę zmęczony, ale tu, na ulicy, otoczony uwielbiającymi go nowojorczykami, od nowa „ładował baterie". W niedzielę - ostatniego dnia wizyty w Stanach Zjednoczonych -papież poleciał do Baltimore. Właściwie dobrze się składało, że do końca pielgrzymki zostało niewiele czasu, albowiem ekscytacja, którą wywoływał, sprawiała, iż coraz więcej ludzi usiłowało dodać „choć jeszcze jedno spotkanie",, jeszcze jedną «uroczystość»" do i tak przepełnionego kalendarza Ojca Świętego. Zanim opuściłem Nowy Jork, zatelefonował ktoś z biura przewodniczącego Izby Reprezentantów, Newta Gingricha. Nazwisko osoby telefonującej wyleciało mi z głowy, pamiętam jedynie, że był to mężczyzna mówiący z silnym południowym akcentem. Chciał wiedzieć, czy mogę zorganizować spotkanie papieża z Gingrichem i liderem większości senackiej, Bobem Dole'em. Wiedziałem, co to oznacza - Jana Pawła II i jego przesłanie przyjęto tak dobrze, że republikanie razem ze swoim „kontraktem z Ameryką" poczuli, jak grunt usuwa się im spod nóg. Odpowiedziałem, że przekażę jego prośbę odpowiedniej osobie z otoczenia Ojca Świętego. I dotrzymałem obietnicy, ale „grafik" spotkań okazał się już tak przepełniony, że nic nie można było w tej sprawie zrobić. Na boisku baseballowym Camden Yards w Baltimore zebrało się pięćdziesiąt tysięcy ludzi, by wziąć udział w niedzielnej mszy odprawianej przez papieża. Podobnie jak na Giants Stadium, czekali na niego niecierpliwie i co jakiś czas sprawdzali na ogromnych tablicach wyników, czy się nie zbliża. „Nadlatuje!" - ukazał się napis, kiedy samolot z Ojcem Świętym na pokładzie podchodził do lądowania w Baltimore. „Już tu jest!" - napisano, gdy maszyna wylądowała. Gdy w końcu papamobile wyłonił się z bramy przy boisku po prawej stronie, tłum zaczął wiwatować, ludzie unosili transparenty, orkiestry zagrały marsza, wiele osób wymachiwało złoto-białymi pomponami. Początkowo można było pomyśleć, że zaraz zacznie się mecz piłkarski, rozgrywka ligi światowej, a nie msza święta. Ołtarz zbudowano na środku boiska. Z szatni miejscowej drużyny wyszło dwustu amerykańskich biskupów. Usłyszałem, jak starszy człowiek pracujący na parkingu powiedział do drugiego: - Widziałem, jak gra Ruth. Widziałem, jak Ripken pobił rekord Gehriga, ale to bije ich obu na głowę. Zgromadzeni ludzie jak zwykle zdawali się chłonąć każde słowo homilii Ojca Świętego, który, by mieć pewność, że jego przesłanie zostanie dobrze zrozumiane, posłużył się słowami Abrahama Lincolna. - Sto trzydzieści lat temu prezydent Abraham Lincoln zapytał, czy naród „poczęty w wolności i hołdujący poglądowi, że wszyscy ludzie zostali stworzeni jako równi ... długo przetrwa" - mówił papież. -Pytanie prezydenta Lincolna jest nie mniej aktualne dla obecnego pokolenia Amerykanów. Demokracji nie da się utrzymać bez wspólnej wiary w określone prawdy moralne dotyczące człowieka i ludzkiej społeczności. Podstawowe pytanie z czasów przeddemokratycznych brzmiało: „Jak powinniśmy żyć razem?". - Podsumowując, Ojciec Święty wyjaśnił: - Każde pokolenie Amerykanów musi sobie uświadomić, że wolność nie polega na robieniu tego, co nam się podoba, ale na prawie do robienia tego, co powinniśmy. Z boiska baseballowego papież udał się do „Our Daily Bread", jadłodajni archidiecezji, na lunch z kardynałem Williamem Keelerem i grupą rodzin z adoptowanymi i upośledzonymi umysłowo dziećmi. Po kilku innych spotkaniach Ojciec Święty ruszył na lotnisko w Baltimore i po krótkiej rozmowie z wiceprezydentem Alem Gore'em rozpoczął podróż powrotną do Rzymu. Bardzo wiele osób myśli, że papież ma swój samolot, coś jak Pasterz podobnie do prezydenta Stanów Zjednoczonych, który dysponuje maszyną znaną jako Air Force One. W rzeczywistości Ojciec Święty lata zwykłymi liniami lotniczymi. Kiedy leci gdzieś z Rzymu, korzysta z odrzutowca Al-italii. Kiedy przemieszcza się z innego kraju, wybiera jednego z miejscowych przewoźników. Niemniej wszystkie samoloty, z których korzysta, są dostosowywane do jego wymogów. Z pierwszej klasy wynoszone są wszystkie fotele, a w ich miejsce tworzona jest papieska „kabina". Po zakończeniu pielgrzymki w 1995 roku wracałem do Rzymu razem z Ojcem Świętym. Kiedy znaleźliśmy się w samolocie, przypuszczałem, że papież przejdzie od razu do swojej kabiny, by odpocząć. Zamiast tego zniósł cierpliwie sesję fotograficzną z kapitanem i załogą. Dopiero gdy porozmawiał ze wszystkimi, przeszedł do wydzielonego dla siebie miejsca. W trakcie lotu siedziałem w pierwszym rzędzie sektora środkowego. Od miejsca wydzielonego dla papieża dzieliła mnie jedynie purpurowa zasłona. Przez szpary mogłem co jakiś czas dojrzeć Ojca Świętego - chodzącego po kabinie, przebierającego się z ornatu, jedzącego obiad. Słyszałem, jak rozmawia po polsku z prałatem Dziwiszem. Lekarz papieski siedział obok mnie. Gdy upłynęło jakieś pół godziny lotu, Dziwisz wyszedł z papieskiego „apartamentu" i poprosił doktora, by z nim poszedł. Kilka minut później lekarz wrócił na miejsce. - Dobrze się czuje - powiedział. - Jest zmęczony, jak można się było spodziewać, ale zadowolony. A kiedy papa jest w dobrym nastroju, wszyscy jesteśmy zadowoleni, prawda? - roześmiał się. Przez szpary w zasłonie widziałem, jak prałat Dziwisz przynosi Ojcu Świętemu jakieś papiery i długopisy, kładzie je na pulpicie. Zauważyłem też moment, kiedy papież usiadł i zaczął pisać. Po około piętnastu, dwudziestu minutach Dziwisz ponownie wyszedł z papieskiej kabiny. Tym razem poprosił, bym to ja z nim poszedł. Wstałem i ruszyłem za nim. Ojciec Święty wskazał mi gestem miejsce. Robił wrażenie wyczerpanego, ale zadowolonego. - Chciałbym podziękować panu, ambasadorze, za pomoc, prezydentowi Clintonowi za miłe powitanie oraz wiceprezydentowi Gore'owi za przybycie, by mnie pożegnać. - Papież miał to wszystko zanotowane i teraz odczytywał zapiski. - A najbardziej chciałbym podziękować Amerykanom z New Jersey, Nowego Jorku i Marylandu. Przerwał na chwilę, zerknął na kartkę, a potem spojrzał na mnie. - Maryland - powiedział. - To oznacza chyba ziemię Marii, prawda? Ojciec Święty zdawał się czekać, aż coś powiem. Wiedziałem już, że papież nie zawsze od razu przechodzi do rzeczy - pyta o opinie, które niekoniecznie potwierdzałyby jego poglądy. Miałem przeczucie, że to jeden z takich przypadków, dlatego postanowiłem podzielić się z nim myślami. - Ojcze Święty - zacząłem - jestem politykiem od wielu lat... Jan Paweł II uśmiechnął się i uniósł dłoń, by mi przerwać. Rozbawionym głosem dodał: - Dobrych lat, dobrych. Ludzie muszą pana lubić. - Och, mam taką nadzieję - powiedziałem. - Jednakże nie tak, jak polubili Waszą Świątobliwość w czasie tej pielgrzymki do Ameryki. Muszę przyznać, Ojcze Święty, że trochę się martwiłem o moją ojczyznę, o kierunek w którym zmierza, o ludzi, którzy stają się bardziej egoistyczni, o rząd coraz mniej troszczący się o obywateli... Papież potakiwał głową. Zbliżył do mnie twarz, jakby chciał lepiej słyszeć to, co mówię. - Ale ta wizyta... to, co powiedziałeś, Ojcze Święty... było tak ważne, tak odpowiednie, tak... konieczne. Twoje przesłanie, Ojcze, nawołujące do szacunku dla biednych i potrzebujących, dla imigrantów... ludzie o tym zapomnieli ostatnio. Przypomnienie im o tym było potrzebne. Świadczy o tym ich reakcja. Nasz kraj dziękuje ci za przybycie, Wasza Świątobliwość. Początkowo Ojciec Święty nie powiedział słowa. Wiedziałem, że nie ma sposobu, który sprawiłby, aby zgodził się na jakiekolwiek specjalne traktowanie. Pochylił się i popatrzył na mnie badawczym wzrokiem. W końcu lekko westchnął i usiadł prosto w fotelu. - Niech im pan przekaże, że się za nich modlę. Modlę się za przepiękną Amerykę. Nie usłyszałem już niczego więcej. Po mniej więcej minucie podszedł do nas prałat Dziwisz. - Może Ojciec Święty odpocznie chwilę - powiedział. Papież nie zaprotestował, co oznaczało, że nasze spotkanie się kończy. Kiedy jednak zbierałem się do wyjścia, Ojciec Święty ujął moją rękę w obie dłonie. - Dziękuję - odezwał się. - Dziękuję za to, co pan zrobił dla swojego kraju i Kościoła. Pocałowałem papieski pierścień i wróciłem na miejsce. Prałat Dziwisz zasugerował: „Może Ojciec Święty odpocznie chwilę". Ale papież nie odpoczął, w każdym razie nie od razu. Przez długi czas siedział przy pulpicie do pisania. W części samolotu, gdzie zajmowałem miejsce, znajdowało się wiele osób z papieskiego personelu, a także amerykańscy biskupi, prałaci i księża delegowani do Rzymu, którym pozwolono skorzystać z okazji i lecieć z papieżem. Wszyscy rozmawiali, śmiali się, byli w doskonałym nastroju. Podano obiad -większość wypiła do niego co najmniej po kieliszku wina. A potem jedno po drugim gasły światła przy fotelach. Pasażerowie zasypiali, a w ich liczbie papieski lekarz, który chrapał obok mnie. Papież jednak nie spał. Nadal czuwał i pisał. Młody polski ksiądz chodził w tę i z powrotem do kabiny Ojca Świętego - zabierał ręcznie zapisane kartki i przepisywał je w tylnej części samolotu na komputerze, potem drukował to, co przepisał, i zanosił papieżowi. Trwało to mniej więcej przez następną godzinę. Wreszcie Jan Paweł II wstał od biurka i usiadł w jednym z wygodniejszych foteli. Przypuszczam, że się modlił albo czytał. Ostatecznie przeszedł na drugą stronę kabiny i zniknął mi z oczu. Po kilku minutach usłyszałem, że kładzie się spać, i zobaczyłem, jak zgasło u niego światło. 23 PRAWDZIWEGO PRZYJACIELA POZNAJE SIĘ W BIEDZIE Pomógł mnie i mojej rodzinie Nie ma cienia wątpliwości, że największym osiągnięciem, jakie przypadło mi w udziale podczas pełnienia obowiązków ambasadora Stanów Zjednoczonych przy Watykanie, było przedstawienie Ojcu Świętemu mojej żony i sześciorga dzieci. Słyszałem od wielu osób, że papież uwielbia, kiedy gromadka podobna do naszej bierze wspólnie udział w nabożeństwach i uroczystościach. Udało mi się raz „podsłuchać", jak. Ojciec Święty opisywał mnie - mówił o „amerykańskim ambasadorze ze wszystkimi dziećmi". Wiem, że w jego ustach to był komplement. Po raz pierwszy rodzina Flynnów znalazła się w komplecie w Rzymie w Boże Narodzenie 1994 roku - do Kathy i mnie oraz naszych córek dołączyli synowie: Ray junior i Eddie. Spytałem, czy moglibyśmy zrobić sobie zdjęcie z papieżem, by upamiętnić to rodzinne spotkanie, a Ojciec Święty zgodził się z największą ochotą. Po zwyczajowej środowej audiencji w Auli Pawła VI zaprowadzono nas do pokoju za podwyższeniem. Kiedy Ojciec Święty się zjawił, twarz mu promieniała. Wyciągnął ku nam ręce i podszedł blisko. - Cała rodzina razem - powiedział. - Tak właśnie być powinno. Przedstawiłem mu Eddiego, który pracował w Departamencie Pracy w Waszyngtonie i do tamtej chwili nie spotkał się nigdy z papieżem. W tym momencie przyszedł fotograf i zaczął nas ustawiać w szeregu. Kiedy zajmowaliśmy wskazane miejsca, Ojciec Święty udzielił nam rady: >:>• - Rodzice, zajmijcie się dziećmi - zasugerował, a my potaknęliśmy głowami. - A dzieci niech się zajmą rodzicami. - Dzieci grzecznie skinęły głowami. - Bracia powinni zaopiekować się siostrami - kontynuował. Córki uśmiechnęły się, a synowie wydawali się trochę zaniepokojeni. - Kobiety zaś niech opiekują się mężczyznami. - Tym razem to ja i synowie roześmialiśmy się, a żona i córki wyglądały na zaskoczone. Niemniej jednak wszyscy byliśmy szczęśliwi ze sposobu, w jaki Ojciec Święty się z nami droczył. Latem 1993 roku, gdy, jak mówią, siedziałem na walizkach gotów jechać do Rzymu, aby podjąć obowiązki ambasadora przy Watykanie, mój najstarszy syn, Ray, wpadł w duże tarapaty. Choć brakowało mu tylko roku do skończenia szkoły, zaczął wagarować, pił, nocował poza domem. Byliśmy tym z Kathy zupełnie zaskoczeni. Ray nigdy przedtem nie sprawiał nam kłopotów wychowawczych, dlatego nie mieliśmy pojęcia, co mogło wywołać tak nagłą zmianę w jego zachowaniu. Początkowo myśleliśmy, że alkohol jest przyczyną jego problemów, dlatego walczyliśmy, by przestał pić. Później okazało się, że nadużywanie trunków było jedynie objawem. Cierpiał na kliniczną depresję, spowodowaną zaburzeniem równowagi chemicznej w mózgu. Zanim jednak się o tym dowiedzieliśmy, minęło sporo czasu, a wszyscy dużo wycierpieliśmy. Próbowaliśmy wszystkiego, co tylko przyszło nam na myśl, żeby pomóc Rayowi. Na początek usiłowaliśmy przekonać go, żeby jechał z nami do Rzymu. Uważaliśmy, że zmiana otoczenia dobrze mu zrobi, że przerwie pasmo kłopotów, które go dręczyły. Nie chciał jednak zostawić przyjaciół i Bostonu. Nic nie mogliśmy wskórać. Nie był już dzieckiem. Kathy, dziewczynki i ja pojechaliśmy do Wiecznego Miasta, a Eddie zaczął studiować w uczelni na Rhode Island. Ray - zdany na własne siły - został sam w Bostonie. Przez jakiś czas sprawy nie wyglądały najgorzej, tyle że nie trwało to długo. Ray zupełnie się pogrążył, marniał w oczach. Próbowaliśmy zmusić go do wizyty u lekarza, podjęcia jakiejś terapii, ale nie chciał się zgodzić. Ostatecznie doszło do tego, że trzeba było go aresztować i poddać przymusowemu leczeniu. Był to bardzo trudny okres dla Raya i dla nas wszystkich - sytuację pogarszały bostońskie media, które odzierały nas z prywatności. Wiem, że to cena, jaką często płacą rodziny osób publicznych. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przeżywany koszmar zbliżył nas do Boga, umocniliśmy więzi rodzinne. Okazało się przy tym, kto jest naszym prawdziwym przyjacielem, zarówno w Bostonie, jak i Rzymie. Mój brat Dennis, mieszkający w Bostonie Południowym, traktował Raya jak własnego syna. Kardynał Law był niesamowity - pomógł nam znaleźć odpowiedniego lekarza i ułatwił Rayowi pobyt w szpitalu. Odwiedzał go tam, przynosił pizzę i rozmawiał z nim o polityce i sporcie. I najważniejsze - modlił się z Rayem i przekonywał chłopaka, że Bóg nadal go kocha. Bardzo serdeczny był też kardynał O'Connor z Nowego Jorku. Kardynał William Baum, były arcybiskup Waszyngtonu, wtedy przebywający w Watykanie, skontaktował nas z siostrą Iwoną Marią, wspaniałą zakonnicą zajmującą się niesieniem pociechy. Zawsze znajdowała czas, by zobaczyć się z Rayem, gdy tylko był w Rzymie. I oczywiście pomógł nam Jan Paweł II. Nie wiem, w jaki sposób Ojciec Święty dowiedział się o problemach Raya. Nie miałem pojęcia, że cokolwiek do niego doszło aż do pewnego spotkania korpusu dyplomatycznego w Sala Regia. Wszyscy staliśmy w szeregu, ubrani we fraki lub odświętne stroje narodowe, a papież szedł wzdłuż rzędu i witał się z każdym z osobna. Bardzo często przy takich okazjach Ojciec Święty lubił pożartować. Jeśli na przykład któryś z ambasadorów przypiął swoje odznaczenia - „sałatkę owocową", jak nazywają to w amerykańskim wojsku - papież mówił: „Ambasador Taki-a-taki potrzebuje większego fraka, żeby zmieściły się wszystkie wstążki. Może kardynał Sodano pożyczy mu jeden ze swoich". A kiedy na przykład braliśmy udział w oficjalnym lunchu, papież życzył nam bon appetito i przestrzegał przed nadmiernym piciem wina. Tamtego dnia widziałem, jak żartuje z ambasadorami stojącymi przede mną „w kolejce", kiedy jednak doszedł do mnie, stał się poważny. - Ambasadorze Raymondzie - powiedział, witając się ze mną. - Jak się miewa pański syn? Modlę się za niego. Słowa papieża zupełnie mnie zaskoczyły. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. - On... on już lepiej się czuje, Ojcze Święty. Dziękuję za troskę. Mówiąc to, pomyślałem jednocześnie: „Cóż to za człowiek! Ma przecież tyle problemów na głowie, a jednak wygospodarował trochę czasu, by skupić się na moich kłopotach. Przekonaliśmy Raya, żeby przyjechał do Rzymu i pobył trochę z nami. Wyglądał lepiej. I choć dzięki Bogu już nie pił, nadal był jakby pozbawiony wszelkiej energii. Brakowało mu pewności siebie, przestał wierzyć, że jest coś wart. Po wielu bardzo bolesnych chwilach postanowiliśmy, że najlepiej będzie, jeśli wróci do szpitala w Stanach Zjednoczonych. Przed jego wyjazdem z Rzymu papież podszedł do mnie któregoś dnia po mszy u św. Piotra. - Pański syn wraca do Stanów? - zapytał. Ponownie zadziwił mnie wiedzą o wszystkim, co działo się wokół niego. - Tak, Ojcze Święty - odpowiedziałem. - Spędzi jakiś czas w szpitalu. - Będzie miał tam dobrą opiekę medyczną? - dopytywał się papież. - O, tak. Kardynał Law bardzo nam w tym pomógł. Znalazł nam najlepszych lekarzy na świecie. - Tylko że lekarze... szpitale... - mówił Ojciec Święty. - To kosztuje? Bardzo drogo? Nie wiedziałem, dokąd zmierza. Już samo to, że zapytał o syna, wzruszyło mnie do głębi, a on zadawał jeszcze tyle pytań. - Tak, Wasza Świątobliwość - odrzekłem. - Ale damy sobie radę, damy radę. Powtarzałem się, bo trudno mi było znaleźć właściwe słowa. Jednakże to, co usłyszałem w chwilę potem, jeszcze bardziej spotęgowało moje zmieszanie. - Może papież mógłby pomóc. Papież ma jakąś niewielką kwotę. Nie są to pieniądze Kościoła, ale jego, co prawda niewielkie. Może mógłby pomóc. Wtedy naprawdę nie wiedziałem, co powiedzieć. Najpierw pomyślałem, że pewnie źle go zrozumiałem. Kiedy jednak dotarło do mnie, że właśnie to miał na myśli, oniemiałem zarówno z powodu jego wspaniałomyślności, jak też zrozumienia, przez co przechodzi moja rodzina. Wiedział, że nie jesteśmy bogaci, że jestem dość niefrasobliwym biznesmenem, który otrzymał stanowisko ambasadora w nagrodę za pracę włożoną w kampanię wyborczą, i choć miałem niezłą pensję, musiałem płacić za dom w Bostonie, naukę sześciorga dzieci, a teraz doszły do tego rachunki za leczenie Raya. Zastanawiałem się, czy wiedział już, że Kathy zaczęła dorywczo pracować w Rzymie. - Nie, nie - zacząłem. - Wystarczy nam pieniędzy. Poradzimy sobie. Ale dziękuję... bardzo dziękuję, Ojcze Święty. Pochyliłem się i pocałowałem papieża w rękę i pierścień. Jednakże papież nie miał zamiaru tak tego zostawiać. - Jeśli będzie pan czegoś potrzebował - powiedział - proszę wspomnieć o tym kardynałowi Lawowi lub prałatowi Jimowi prałat Jim Harvey to bardzo bliski współpracownik papieża i przyjaciel naszej rodziny . Oni mi to przekażą. Niech pan powie synowi, że modlę się za niego. Papież pobłogosławił mnie i ruszył dalej. Aż do tej chwili opowiedzianą historię znali jedynie członkowie mojej rodziny i kilkoro najbliższych przyjaciół. Długo się zastanawiałem, zanim postanowiłem ją tu opisać. Nie chciałbym zostać źle zrozumiany. Mam nadzieję, że nie zabrzmiało to jak propozycja przekazania pieniędzy z tacy, złożona przez papieża bogatemu ambasadorowi, podczas gdy ludzie na świecie głodują, żyją w nędzy i umierają, dziesiątkowani chorobami. Jeśli ktoś tak to zrozumie, popełni ogromny błąd. Tylko dlatego wyjawiłem to zdarzenie, bo jest w nim prawda o Karolu Wojtyle, nie papieżu, nawet nie księdzu, ale człowieku. Dziś Ray ma się znacznie lepiej. Pracuje, uczy się, zamierza skończyć college i myśli o sobie znacznie lepiej. Lekarze i pielęgniarki, którzy tak dobrze się nim opiekowali, i wszyscy, którzy okazali serce jemu i całej naszej rodzinie, zasługują na głęboką wdzięczność. Wyrazy uznania należą się także Rayowi juniorowi. Choć stracił wiarę w siebie, nigdy nie przestał wierzyć w Boga. Jestem święcie przekonany, że w procesie odzyskiwania zdrowia przez mojego syna modlitwy papieża odegrały najważniejszą rolę. Jan Paweł II nie ograniczał się do pomocy mojej rodzinie w trudnej sytuacji. Dzielił z nami także nasze radości i tryskał wówczas humorem. Kiedyś na przykład Kathy szykowała się do powrotu do Bostonu, żeby pobyć przez jakiś czas z Rayem. Jak zwykle papież się o tym dowiedział, ale postanowił wykorzystać swoje poufne informacje w mniej poważnych celach. Pewnego dnia wybraliśmy się z Kathy na uroczystość, na plac św. Piotra. Po jej zakończeniu Ojciec Święty zauważył nas i podszedł do miejsca, gdzie staliśmy. Miał bardzo zagadkowy wyraz twarzy, poruszał przy tym ustami, jakby coś sobie powtarzał pod nosem. Kiedy znalazł się blisko nas, sprawa się wyjaśniła: - Mama wraca do Bostonu? Mama wraca do Bostonu? Kathy zdała sobie sprawę, że mówił do niej, dlatego odpowiedziała: - Tak, Ojcze Święty, ale na krótko, wrócę, proszę się nie martwić. - Ale córki zostają? - dopytywał się papież. - Córki zostają? - Tak, Ojcze Święty - potwierdziła Kathy. - Chodzą do szkoły i bardzo im się tu podoba. Dopiero wtedy papież „wyłożył kawę na ławę". - Tylko że w Rzymie jest wielu chłopców, bardzo wielu. Córki bez matki, która by ich doglądała? Nie za dobrze. Ale papież widzi ze swego okna cały Rzym. Niech pani powie córkom, że papież będzie miał na nie oko... do pani powrotu. No i tak nas „załatwił" - śmialiśmy się, a on razem z nami. Śmiał się jeszcze, kiedy od nas odchodził w stronę samochodu, który miał zawieźć go do Pałacu Apostolskiego. Tak, Ojciec Święty poznawał coraz lepiej rodzinę Flynnów. My także coraz lepiej znaliśmy jego. Każdego lata papież kilkakrotnie organizował koncerty w letniej rezydencji w Castel Gandolfo. Nad częścią dziedzińca rozpinano wtedy zadaszenie, by chronić muzyków i Ojca Świętego przed kaprysami pogody. Ustawiano kilkaset składanych krzeseł dla zaproszonych gości. Podczas tych koncertów nie obowiązywały sztywne reguły protokołu. Wśród obecnych było wielu mieszkańców miasta, księży i zakonnic, uczących się w okolicy lub przebywających tam na wakacjach. Na jeden z takich koncertów wybrałem się w towarzystwie Kathy i Maureen. Dobrze się stało, że wzięliśmy córkę ze sobą, bo po zakończeniu koncertu papież wygłosił krótką mowę po włosku, a ona nam ją przetłumaczyła. Ojciec Święty, wyglądający na wypoczętego i odprężonego, podziękował najpierw członkom kwartetu smyczkowego, który dla nas grał. A potem zaczął mówić o znaczeniu muzyki. - Muzyka jest konieczna. Dobrze wpływa na nasze dusze. Przypomina nam o pięknie świata bożego. Przez muzykę, jej tworzenie lub słuchanie możemy dziękować Panu Bogu. Muzyka to jeden z najlepszych sposobów modlitwy. Śpiew przy muzyce jest jak podwójna modlitwa. Kiedy skończył, a zgromadzeni słuchacze nagrodzili papieża i muzyków gromkimi brawami, mieliśmy okazję zamienić z nim kilka słów. - Podobało mi się to, co Ojciec Święty powiedział o muzyce -odezwałem się do niego. Papież potaknął i uśmiechnął się. - Ksiądz musi sporo śpiewać w kościele - powiedział - nawet jeśli nie najlepiej mu to idzie. - A czy Ojciec Święty dobrze śpiewał? - zapytałem. - Kiedy ja śpiewałem, było to jak pojedyncza modlitwa. Latem 1996 roku ponownie byliśmy obecni na letnim koncercie w Castel Gandolfo. Towarzyszyła nam Katie. Po koncercie papież wstał z miejsca i zwyczajowo podziękował muzykom. Tym razem wygłosił też kilka zdań o znaczeniu wakacji, zwłaszcza dla zakonnic, bo to one przeważały na widowni. Katie przetłumaczyła nam jego słowa. - Czy to nie wspaniałe? - mówił, wskazując dłońmi dookoła siebie. - Góry, świeże powietrze, poniżej jezioro. Nie powinniśmy zapominać o naturze. I nie wolno nam zapominać o podziękowaniu za nią Bogu. Nie wolno nam też zapominać o radowaniu się nią i... wakacjami. Odpoczywajcie, papież wam to nakazuje. Zwłaszcza siostrom jest to potrzebne, bo wszyscy wiemy, jak ciężko pracują. Zakonnice wykonują najcięższą pracę. Wybuchły oklaski, najgłośniej zaś klaskały zakonnice. Ostatni raz byliśmy w Castel Gandolfo w powszedni dzień, po południu. Moja córka Julie i jej (wtedy) narzeczony, Jamie Jeng, przyjechali akurat do Rzymu. Skontaktowałem się ze starym przyjacielem, prałatem - obecnie biskupem - Monduzzim i spytałem, czy nie udałoby się zaaranżować im spotkania z Ojcem Świętym, zanim się pobiorą. - W chwili gdy myśleliśmy, że papież poznał już całą pańską rodzinę, pan ją powiększa! - zażartował prałat. Był jednak w stanie to dla mnie zrobić. Po mszy pod gołym niebem odprawionej w przepięknym miejscu, z widokiem na jezioro Albano, czekaliśmy z boku, aż papież przebierze, się z ornatu i wyjdzie pozdrowić wiernych. Kiedy nas spostrzegł, podszedł do miejsca, gdzie staliśmy. Uśmiechał się przy tym szeroko i rozłożył ramiona, by najpierw przywitać się z Kathy, potem ze mną, Julie i na końcu z Jamiem. - Wchodzisz do dobrej rodziny - powiedział Ojciec Święty do Jamiego. - Niech Bóg błogosławi ciebie i twoją narzeczoną, niech sprowadzi na was miłość i szczęście. Gdy pozowaliśmy do zdjęcia, powiedziałem papieżowi, że Jamie był szefem kuchni na Harvard University w czasie, gdy Jan Paweł II odwiedził to miejsce jeszcze jako arcybiskup Krakowa. Ojciec Święty skinął głową, a potem szelmowski uśmiech zagościł mu na twarzy. - Musisz być dobrym kucharzem - zwrócił się do Jamiego. - Tak wyśmienita uczelnia musi mieć dobre jedzenie. Wszyscy roześmialiśmy się z żartu. Podziękowaliśmy mu z Kathy za czas poświęcony Julie i Jamiemu. - Nie, to ja dziękuję - odpowiedział Ojciec Święty - za poznanie tak wspaniałej rodziny. 24 POŚWIĘCENIE NOWEGO KOŚCIOŁA Zawsze przy pracy, zawsze wyciągając do kogoś rękę W marcu 1996 roku nastąpiło w Rzymie niezwykłe wydarzenie -otwarto zupełnie nowy kościół. Każdy z obrządków religijnych ma w Wiecznym Mieście swoją świątynię, tym razem zaś chodziło o kościół rzymskokatolicki ruchu Opus Dei (Dzieło Boże). Opus Dei jest organizacją często niewłaściwie ocenianą wewnątrz samego Kościoła i poza nim. To międzynarodowe stowarzyszenie, założone w Hiszpanii w 1928 roku, skupia głównie ludzi świeckich, ale przy tym żarliwych, oddanych wierze i zdyscyplinowanych. Wielu z nich odnosi znaczne V sukcesy zawodowe. Opus Dei i jego członkowie nie są zainteresowani nagłaśnianiem służby dobru, jaką niosą światu, co z pewnością przyczynia się do nazywania ruchu „tajnym stowarzyszeniem". Jan Paweł II zawsze bardzo wspomagał działalność Opus Dei - a stowarzyszenie odpłacało mu tym samym, kiedy był jeszcze arcybiskupem Krakowa. Gdy został papieżem, uczynił tę organizację „osobistą prałaturą" Kościoła, uznając ją za ogólnoświatową diecezję, podległą bezpośrednio Rzymowi. Nowy kościół stowarzyszenia, pod wezwaniem błogosławionego Josemarii Escrivy, otrzymał imię po założycielu ruchu Opus Dei. Escriva zmarł w 1945 roku, a Jan Paweł II beatyfikował go w roku 1992. Świątynia znajduje się w Tintorito, na obrzeżach miasta, gdzie pobudowano wysokościowe biurowce i bloki mieszkalne. Choć sam kościół jest nowoczesny, postawiono go z cegieł, ma także dzwonnicę i łuki będące echem stylu dawnych rzymskich świątyń. Poświęcenie odbywało się w piękny niedzielny poranek. Przybyłe tłumy wiernych nie mieściły się w środku, bardzo wiele osób stało na wybrukowanym dziedzińcu przed kościołem. Na zewnątrz ustawiono ekrany i głośniki, tak by ci, którzy nie „wcisnęli się" do świątyni, mogli śledzić przebieg uroczystości. Zaproszono mnie, bo jestem zaprzyjaźniony z gronem liderów i członków Opus Dei. Aż do chwili, gdy weszliśmy z Kathy do przestronnego, jasnego kościoła, nie wiedzieliśmy, że obecny będzie papież. Jego przybyciu towarzyszyło jak zwykle podekscytowanie zebranych. Jan Paweł II zjawił się w towarzystwie kardynała Camillo Ruiniego, wikariusza Rzymu, i ojca Alberto Ortolaniego, proboszcza nowej parafii. Ojciec Święty odprawił mszę. W homilii opisał nowy kościół jako ten, „na który czekaliście, od kiedy ustanowiono parafię". Odnosząc się do sąsiedztwa świątyni powiedział, że kościół może zyskać „szczególne znaczenie", albowiem w okolicy brakuje „miejsc umożliwiających mieszkańcom nawiązywanie kontaktów między sobą". Ojciec Święty objaśnił także Ewangelię na ten dzień. Była to historia o Samarytance, która zdziwiła się, że Jezus, Żyd, w ogóle zechciał z nią rozmawiać, gdyż stosunki pomiędzy obiema grupami nie układały się dobrze. Cytując błogosławionego Josemarię Escrivę, papież powiedział: „Bóg czeka na nas każdego dnia. Bądźcie pewni: istnieje coś świętego, boskiego, ukrytego w najzwyczajniej szych sytuacjach, coś, co każdy z nas musi odkryć. Nie ma innego sposobu, moje dzieci: albo znajdziemy Boga w codziennym życiu, albo nigdy Go nie napotkamy". Po mszy Jan Paweł II poprowadził ceremonię poświęcenia kościoła, namaścił ołtarz świętymi olejami. Kiedy uroczystość dobiegła końca, do Ojca Świętego utworzyła się zwyczajowa kolejka. Gdy podeszliśmy do niego z Kathy, uśmiechnął się do nas i zapytał: - Czy nie wystarczają wam już stare kościoły w Rzymie? Musicie chodzić także do nowych? Po przywitaniu się z ludźmi w świątyni Ojciec Święty wyszedł na zewnątrz, by pozdrowić tłum zgromadzony na dziedzińcu. Najwyraźniej ta część obowiązków jako biskupa Rzymu bardzo mu się podobała. Uśmiechał się, niespiesznie witał i rozmawiał z wiernymi. Podobnie jak w świątyni, tu także ustawił się szereg osób czekających na jego błogosławieństwo. Patrząc na to trochę z boku, widziałem wyraźnie, że wśród zebranych jest bardzo dużo ludzi wyróżniających się, zwracających na siebie uwagę. Opus Dei jest znane z tego, że skupia fachowców w swoich dziedzinach - lekarzy, prawników i naukowców. Zauważyłem, że wszyscy mężczyźni byli ubrani w kosztowne garnitury, kobiety zaś w szykowne sukienki. Dzieci raczej z nimi nie było. Wtedy właśnie dostrzegłem rodzinę, która nie pasowała do przedstawionego obrazu. Na końcu kolejki stali ojciec, matka i czworo małych dzieci. Mężczyzna miał na sobie odpiętą pod szyją koszulę, czerwoną apaszkę i rozepchane spodnie. Kobieta założyła na tę okazję długą suknię, na głowie i ramionach miała wstążki. Dzieciaki o brudnych buziach ciągnęły po bruku stare plastikowe torby. Bez wątpienia byli to ubodzy ludzie, może bezdomni. Zastanawiałem się, co tu robili, skąd pochodzili i w jaki sposób znaleźli się wśród przedstawicieli klasy co najmniej średniej. Kiedy owa rodzina zbliżała się do papieża, pracownicy ochrony ze służb watykańskich stali się czujniejsi, zasłonili sobą papieża. Ale wtedy Ojciec Święty i prałat Dziwisz dali im znak głowami, żeby przepuścili tę gromadkę. Rodzina podchodziła do Jana Pawła II - rodzice pochylili głowy, dzieci z zadartymi główkami patrzyły zaś na papieża szeroko otwartymi oczami. Matka i ojciec unieśli głowy, gdy przed nim stanęli. Wydawali się zdenerwowani, ale widząc uśmiech na twarzy Ojca Świętego, uspokoili się. Zaczęli z nim rozmawiać, najpierw powściągliwie, a potem coraz bardziej żywiołowo. Papież słuchał uważnie. Po chwili coś im odpowiedział - nie mówił jednak pełnymi zdaniami, a raczej pojedynczymi słowami. Staliśmy od nich z Kathy stosunkowo blisko, dlatego wyraźnie słyszeliśmy ich głosy. Mimo to żadne z nas nie zrozumiało ani słowa. Oczywiście nie posługiwali się angielskim, ale nie brzmiało to także jak włoski. Claudio, który tamtego dnia miał dyżur jako kierowca ambasady,' stał za nami. Zapytałem go, po jakiemu mówią, czy to może jakaś miejscowa gwara. - To nie włoski - odpowiedział Claudio. - Moim zdaniem to język Romów. Zresztą na nich wyglądają. Żywią specjalne uczucia wobec tego akurat papieża. Wszyscy ich ignorują, ale nie Ojciec Święty. Romowie to inaczej Cyganie - gdy się o tym dowiedziałem, sytuacja stała się jeszcze bardziej zadziwiająca. Wpatrywałem się uważnie, jak matka przyciąga bliżej jedno z mniejszych dzieci. Ojciec Święty pobłogosławił malca i wziął go od niej. Trzymał blisko siebie chłopaczka z umorusaną buzią, nie przejmując się zupełnie, że może pobrudzić mu śnieżnobiałą sutannę. Chłopiec wydawał się trochę spięty na początku, ale zaraz dostrzegł krucyfiks wiszący na łańcuchu na szyi papieża. Niewiele myśląc, zaczął się nim bawić. - Con permiso. Es mio - powiedział do niego papież po włosku (Claudio nam to przetłumaczył) i niemal od razu wyjaśnił chłopcu: - To jest Jezus. Moja praca polega na tym, żeby mówić o nim ludziom. Dookoła Ojca Świętego i cygańskiej rodziny utworzył się krąg obserwujących przebieg tej sceny. Przypomniały mi się słowa wypowiedziane przez papieża kilka minut wcześniej, w kościele, gdy cytował błogosławionego Josemarię Escryę: „Bóg czeka na nas każdego dnia. Bądźcie pewni: istnieje coś świętego, boskiego, ukrytego w najzwyczajniej szych sytuacjach, coś, co każdy z nas musi odkryć. Nie ma innego sposobu, moje dzieci: albo znajdziemy Boga w codziennym życiu, albo nigdy Go nie napotkamy". Rok później Jan Paweł II kanonizował pierwszego cygańskiego świętego, Ceferina Jimineza Mallę, męczennika hiszpańskiej wojny domowej. Do Rzymu zjechały tysiące Romów z całej Europy, by wziąć udział w ceremonii kanonizacyjnej na placu św. Piotra. Na tydzień przed uroczystością koczowali w całym Wiecznym Mieście, w parkach i na ulicach, gotowali jedzenie nad ogniskami, grali na gitarach, śpiewali pieśni. W dniu uroczystości siedziałem razem z innymi członkami korpusu dyplomatycznego, jak zawsze w pierwszym rzędzie krzeseł ustawionych na stopniach bazyliki. Wspominałem scenę sprzed roku. Nie zapomnę nigdy, co Claudio powiedział tamtego dnia: „Żywią specjalne uczucia wobec tego akurat papieża. Wszyscy ich ignorują, ale nie Ojciec Święty". * Con... - wł. - Przepraszam, ale to moje - przyp. aut. 25 PODRÓŻ DO SŁOWENII Przypatruję mu się podczas pielgrzymki Przyglądanie się Janowi Pawłowi II w działaniu na własnym dworze, w Watykanie i Rzymie, to jedno. Podpatrywanie go w mojej ojczyźnie w trakcie pielgrzymki do Stanów Zjednoczonych, to drugie. Ale jestem bardzo rad, że udało mi się zobaczyć go też „na neutralnym gruncie" i osobiście obserwować wpływ, jaki wywiera na ludzi w innych krajach. Jednym z moich najlepszych przyjaciół w Rzymie był Stefan Falaz, odnoszący sukcesy biznesmen ze Słowenii. W 1992 roku, gdy Watykan jako jeden z pierwszych uznał „oderwanie się" bałkańskich republik -Słowenii i Chorwacji - Stefan został ambasadorem swego kraju przy Stolicy Apostolskiej. Uznanie niepodległości Słowenii i Chorwacji przez Watykan wywołało protesty zarówno innych państw bałkańskich, jak też wielu rządów z całego świata, w tym Stanów Zjednoczonych. Krytycy zarzucali Stolicy Apostolskiej zbytni pośpiech w zaaprobowaniu suwerenności dwóch krajów zamieszkanych głównie przez katolików (z 1,9 miliona obywateli Słowenii -1,7 miliona to katolicy). Argumentowali, że przyśpieszy to, a niewykluczone, że także bardzo skomplikuje, ostateczny rozpad Jugosławii. Moim zdaniem mieli trochę racji, bo przy podejmowaniu takiej decyzji papież brał pod uwagę prawdopodobnie własne doświadczenia z Polski i nie uwzględnił różnic w sytuacji na Bałkanach, dlatego można właściwie przyjąć, że postąpił zbyt pochopnie. Jednakże niezależnie od tego, jak było naprawdę, nikt tak jak on nie skupił podobnej uwagi na tragedii, która się tam rozgrywała. Już wcześniej pisałem, że jesienią 1994 roku Ojciec Święty usiłował odwiedzić trzy stolice rozdartych wojną Bałkanów. Kiedy okazało się to niemożliwe, pojechał jedynie do Zagrzebia w Chorwacji. Odprawił specjalną mszę w Bazylice św. Piotra w intencji ludzi cierpiących w tamtym rejonie. Uczestniczył w niej cały korpus dyplomatyczny. W homilii papież skrytykował wprost wspólnotę europejską za niepodejmowanie efektywniejszych wysiłków zmierzających do zakończenia wojny na kontynencie. Nigdy przedtem nie widziałem go tak rozsierdzonego. Mówił niskim głosem, wygrażał pięścią. Po mszy opuścił bazylikę, nie rozglądając się na boki, twarz miał ponurą. Było jasne, że w ten sposób daje do zrozumienia obecnym dyplomatom, by przekazali swoim rządom: „Papież naprawdę zajmuje takie stanowisko w tej sprawie". Następną podróż na Bałkany Ojciec Święty odbył dopiero w maju 1996 roku. Tym razem udał się do Słowenii. Stefan Falaz zabiegał o tę wizytę od chwili, gdy jego kraj uzyskał samodzielność. Bardzo się przejął, kiedy ostatecznie Ojciec Święty podjął decyzję. Zaprosił mnie i kilku innych ambasadorów, byśmy również odwiedzili jego ojczyznę. Rankiem w piątek 17 maja przylecieliśmy na międzynarodowe lotnisko w Lublanie, gdzie na Ojca Świętego czekali już prezydent i inni członkowie rządu. Ceremonia powitalna nie różniła się od tych, jakie widziałem w Stanach Zjednoczonych - serdeczne słowa od entuzjastycznie nastawionej delegacji notabli i seria przemówień. W swojej mowie papież nazwał Słowenię „skrzyżowaniem dróg ludzkich oraz mostem pomiędzy Słowianami, Germanami, ludami łacińskimi i Węgrami". Wyznał też, jak bardzo się cieszy, że „jest w tym kraju po raz pierwszy, w państwie, gdzie stoi tyle dzwonnic, kościołów i kaplic świadczących o głęboko zakorzenionym chrześcijaństwie". Jak wszędzie, tak i tu tłum oklaskiwał papieża na stojąco. Po odprowadzeniu go do limuzyny, resztę z nas także usadowiono w samochodach i papieska kawalkada ruszyła w kierunku przepięknej siedemnastowiecznej katedry w Lublanie, gdzie papież miał wziąć udział w nieszporach. Wskazano nam miejsca w pierwszych rzędach kościelnych ławek. Ojciec Święty wszedł do środka, ale zanim stanął przy ołtarzu, zatrzymał się przy nas i powitał garstkę ambasadorów, którzy towarzyszyli mu w podróży do Słowenii. - Jestem bardzo zadowolony, że mogliście przyłączyć się do nas i odwiedzić kraj o tak bogatej historii, tak bardzo doświadczony cierpieniem — powiedział. - Cieszę się, że możecie doświadczyć błogosławieństwa, jakie. Chrystus nam podarował, błogosławieństwa widoku ludzi, którzy dochowali wiary Kościołowi mimo stojących przed nimi trudności. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że mówiąc to papież myślał także o własnej ojczyźnie, Polsce. Podczas mszy, na której obecnych było kilka tysięcy słoweńskich księży i zakonnic, papież wrócił do tego wątku. Wspomniał o „przykrych doświadczeniach, jakie stały się udziałem Słoweńców" i doniosłej roli duchowieństwa dla narodu. - Drodzy bracia biskupi, drodzy księża, drodzy wierni, bracia i siostry: Słoweńcy was potrzebują. Europa i świat was potrzebują, bo potrzebują Chrystusa. Choć uroczystość w katedrze została przewidziana jedynie dla kleru, wychodząc ze świątyni zobaczyliśmy na placu, który ją otaczał, prawdziwy tłum ludzi. Kiedy ujrzeli Ojca Świętego, zaczęli wiwatować, a gdy ich pobłogosławił, okrzyki stały się jeszcze głośniejsze. Kawalkadę samochodów z papieską delegacją odprowadzano skandowanym imieniem Jana Pawła II. Wizyta w Słowenii okazała się bardzo podobna pod wieloma względami do jego triumfalnego pobytu w Stanach Zjednoczonych sprzed pół roku. W sobotę przypadały siedemdziesiąte szóste urodziny papieża. Tego dnia odprawił mszę na torze wyścigowym Stoźice w Lublanie. Wybudowano tam ogromny ołtarz z wieńczącym go trójkątnym białym baldachimem. Wśród stutysięcznego tłumu widać było wielu młodych ludzi, skandujących, wiwatujących, śpiewających i wymachujących transparentami - tak samo jak młodzież w New Jersey, Nowym Jorku i Baltimore. Różnił ich jedynie język. Papież z kolei mówił tu wyłącznie po słoweńsku. Podczas całej podróży nam, ambasadorom, wszystko tłumaczono. Sobotnia homilia Ojca Świętego wiązała się z wniebowstąpieniem Jezusa, niemniej papież ponownie wspomniał o „bolesnych przejściach", jakich doświadczył naród słoweński, zwłaszcza w niedawnej przeszłości. Mówił o obu wojnach światowych, „pełnej przemocy rewolucji komunistycznej", „bólu doznanym pod obcą okupacją" i „niedoli wojny domowej, w której brat stawał przeciwko bratu". Kończąc homilię, pozdrowił wiernych w kilku językach, w tym po niemiecku oraz serbsku, i dodał: - Powtórzę dziś to, co powiedziałem, obejmując Tron Piotrowy. Nie obawiajcie się! Nie obawiajcie się Jezusa. Wierzcie w niego i jego miłość! Drodzy bracia i siostry ... wy także musicie przekroczyć ze mną próg nadziei, z waszymi biskupami i księżmi, z całym Kościołem. W sobotnie popołudnie Ojciec Święty zobaczył się ze słoweńskimi biskupami w Seminarium św. Stanisława Kostki. Spotkał się potem na krótko z premierem, po czym już na prywatnym lotnisku w Postojnie przemówił do młodzieży. W niedzielę rano wyjechaliśmy z Lubliany do Mariboru, gdzie papież celebrował mszę pod gołym niebem dla setek tysięcy ludzi. Dzień był wyjątkowo upalny. Pamiętam, że pomyślałem wtedy o wiernych, którzy czekali tam od przedświtu -jakże musieli być zmęczeni, skoro my, dyplomaci, już po krótkiej podróży z hotelu na miejsce uroczystości nie czuliśmy się najlepiej. Widziałem mężczyzn, kobiety i dzieci, praktycznie ludzi w każdym wieku. Przeszli wiele kilometrów, niosąc koce, jedzenie i prawdopodobnie nie mieli dość wody. Niektórzy przybyli tu wozami zaprzężonymi w konie. Wiele matek pchało wózki dziecinne nakryte kawałkami materiału, aby chronić niemowlęta przed gorącym słońcem. Daleka droga i upalna pogoda zdawały się nie mieć wpływu na ich entuzjazm. Wierni śpiewali, machali transparentami, głośno się modlili. Kiedy papieski helikopter znalazł się w zasięgu wzroku, nastąpiła burzliwa owacja. Kilka minut później nadjechał papamobile. Wszyscy zerwali się wtedy z miejsc i wiwatowali. Było tak, jakby na tę jedną chwilę zapomnieli o żarze, o wszystkich niedogodnościach, jakie musieli znosić, by tu dotrzeć - bo widok Ojca Świętego wart był każdego wysiłku. Papamobile, zamiast jechać prosto do gigantycznego ołtarza, okrążył teren kilka razy, by więcej osób mogło na własne oczy widzieć papieża z bliska. Gdy samochód zatrzymał się ostatecznie przed podwyższeniem, zauważyłem, że papież jest naprawdę wyczerpany. Trudno powiedzieć, czy miały na to wpływ uciążliwości podróży, upał, czy też był po prostu chory. Wysiadł powoli z samochodu i powłócząc nogami ruszył w stronę ołtarza. Za nim szedł biskup Lubiany, a dalej setki księży. Tuż przed wejściem na schody Ojciec Święty dostrzegł naszą grupę siedzącą w pierwszym rzędzie i ponownie zatrzymał się, by nas powitać. - Jeszcze raz dziękuję za przybycie - powiedział. Jego twarz była pozbawiona koloru, miał podkrążone oczy. - Czy to nie dowód na dobroć Boga, że podtrzymuje w tym kraju tak silną wiarę? Kościół w Słowenii jest silny, bo ludzie tu silni. Patrząc na niego zastanawiałem się, jakim cudem on sam zachowuje tyle sił. Miał siedemdziesiąt sześć lat. Strzelano do niego, został ranny, jego zdrowie nie przedstawiało się najlepiej. A tu, przy panującym upale, musiał włożyć na siebie ciężki ornat. I oto stał i gawędził z nami - i dziękował Bogu za zachowanie wiary w tym kraju. Jan Paweł II wszedł powoli na stopnie prowadzące do ołtarza, a potem, zdając sobie sprawę, że nie jest w stanie zrealizować swego marzenia o odwiedzeniu wszystkich państw bałkańskich, starał się zrekompensować to jakoś w trakcie tej mszy - powitał serdecznie kardynała z Zagrzebia, oraz innych biskupów z Chorwacji i Jugosławii. W homilii mówił, że współczesne społeczeństwo „głęboko potrzebuje świętych, ludzi, którzy przez swój bliższy kontakt z Bogiem mogą w jakiś sposób sprawiać, że odczuwa się Jego obecność, i pośredniczyć w przekazywaniu wiadomości od Niego". Pochwalił też „wiele słoweńskich matek, które odegrały specjalną rolę w historii narodu, dawały bowiem znamienny przykład życia w zgodzie z zasadami chrześcijaństwa". Pod koniec homilii, mimo elektrycznych wentylatorów rozstawionych dookoła ołtarza, papież był zlany potem. Mimo to zakończył nabożeństwo, udzielił komunii, a nawet śpiewał z chórem. Przed Regina Coeli na koniec mszy Ojciec Święty spontanicznie zwrócił się do tłumu i zrobił kilka uwag o swojej wizycie: - W tych dniach mogłem osobiście przekonać się o uczuciach tych oto ludzi, ich głębokiej wierze, ich niewzruszonej wierności Kościołowi. Mogłem także podziwiać piękno waszego kraju, gór, wzgórz i zielonych łąk. Niech Bóg błogosławi ten kraj. ... Niech Bóg błogosławi Słowenię. Słuchając jego słów i patrząc na skupione twarze Słoweńców, zaczynałem zmieniać zdanie dotyczące zbyt pochopnego uznania przez papieża niepodległości ich państwa - jak można bowiem usprawiedliwić zabranianie ludziom, takim jak oni, wiary, i trzymanie ich z dala od Boga? 26 PIĘĆDZIESIĘCIOLECIE KAPŁAŃSTWA Dwa lwy Kościoła zmagające się, by okazać sobie szacunek W listopadzie 1996 roku Jan Paweł II obchodził pięćdziesięciolecie święceń kapłańskich. Nieszpory zaplanowane w Auli Pawła VI należały do trwających przez tydzień uroczystości upamiętniających tę rocznicę. Ojciec Święty poprosił katolickich księży z całego świata, którzy świętowali półwiecze kapłaństwa, by przyłączyli się do niego w Rzymie. Aula była pełna zaproszonych księży. Razem z nimi przyjechały rodziny, przyjaciele i parafianie, chętnie odbywający tę radosną pielgrzymkę. Podczas nieszporów Ojciec Święty siedział po lewej stronie podestu razem z personelem papieskim, w tym mistrzem ceremonii prałatem Piero Marinim oraz dwoma sekretarzami papieża, prałatem Stani-sławem Dziwiszem i Yincentem Tranem Ngocem Thu. Gdy nadszedł czas homilii, Jan Paweł II dedykował ją tysiącu sześciuset księżom z osiemdziesięciu dziewięciu państw i pięciu kontynentów jako jego „najdroższym braciom w kapłaństwie, wyświęconym jak on, pięćdziesiąt lat temu". Podziękował im za przybycie do Rzymu i przypomniał, że „dar, jaki otrzymali", był „tajemnicą, która poczyna komunię". A potem wspomniał swoje życie. Mówił o ludziach, którzy pomogli mu odnaleźć powołanie: rodzinie, mieszkańcach Wadowic, przyjaciołach ze szkoły, z fabryki, gdzie pracował, a także księżach-spowiedni-kach, z których wszyscy prowadzili go ku - jak sam to nazywał -„tajemnemu seminarium". W którymś momencie rozśmieszył nawet tłum, gdy opowiadał, jak - w chwili, gdy Bóg nas przyzywa - „odpowiadamy «Jestem tutaj!»". Kiedy Ojciec Święty skończył mówić, kilku innych księży zabrało głos, a w ich liczbie prałat Feliciano Barreto Castelo Branco z Brazylii i ojciec Edward Kangootui z Namibii. Arcybiskup Dario Castrillon Hoyos, prefekt Kongregacji do spraw Duchowieństwa, wręczył papieżowi prezent od księży obchodzących z nim jubileusz. Ojciec Święty z kolei przekazał w darze stuły pięciu kapłanom reprezentującym księży z pięciu kontynentów. Potem ojciec Anton Luli, osiemdziesięciosześcioletni jezuita z Albanii, wstał z miejsca zajmowanego kilka rzędów za mną i powoli ruszył w kierunku schodów prowadzących do ołtarza. Wszedł po nich ostrożnie. Wszyscy wiedzieli, że ojciec Luli spędził czterdzieści dwa lata, z pięćdziesięciu lat kapłaństwa, w komunistycznych więzieniach i obozach pracy. Oczy zebranych zwrócone były wyłącznie na niego, kiedy zbliżał się do mikrofonu niepewnym krokiem - kruchy pochylony staruszek. Gdy zaczął mówić, ledwie było go słychać. Mimo to do wszystkich docierało każde jego słowo, bo w auli zapanowała zupełna cisza. Ojciec Luli mówił po albańsku, ale zawczasu przetłumaczono jego wystąpienie i rozdano kartki zgromadzonym. Opowiadał między innymi o dawaniu świadectwa kapłaństwu oraz radości płynącej z powołania, niwelującej wszelkie cierpienia, jakie mogą się z nim łączyć. W trakcie jego wystąpienia spojrzałem na Ojca Świętego. Siedział w fotelu z głową podpartą dłonią, przechyloną na jedną stronę, oczy miał zamknięte. Nie jestem tego absolutnie pewny - choć znajdowałem się tylko o kilka metrów od niego -ale wydawało mi się, że widzę łzy spływające mu po twarzy Ojciec Luli skończył. Zszedł pomału ze schodów, a potem skierował się do przejścia między rzędami. Ponownie zerknąłem na papieża. Uniósł głowę, oparł dłonie na poręczach fotela i patrzył w stronę miejsca, skąd ojciec Luli przed chwilą przemawiał. Wydawał się... zdziwiony, jakby oczekiwał, że albański ksiądz podejdzie do niego... jakby się nie spodziewał, że staruszek wróci od razu na miejsce. Papież zrobił gest sprawną, prawą ręką. Od razu zjawił się ksiądz w czarnej sutannie z białą komżą, pochylił, a potem szybko przeszedł przez podest i niemal zbiegł po schodach. Było jasne, że wysłano go, by sprowadził ojca Luli z powrotem do papieża. Gdy młody kapłan dogonił staruszka, szepnął mu coś do ucha, wziął pod rękę i zaczął prowadzić ku podwyższeniu. Ojciec Luli westchnął, zbliżając się do schodów, jakby ponownie musiał wspinać się na górę, z której właśnie zszedł. W pierwszym odruchu chciałem zerwać się z miejsca i pospieszyć mu z pomocą. Zresztą przypuszczam, że podobnie myśleli wszyscy tam obecni, niemniej mogliśmy ograniczyć się 184 PIĘĆDZIESIĘCIOLECIE KAPŁAŃSTWA jedynie do patrzenia. Staruszek pomaleńku pokonał stopnie i powłócząc nogami zbliżył się do Ojca Świętego. Jan Paweł II z wyraźnym wysiłkiem wstał z fotela, kiwając się do przodu i do tyłu. Odzyskał równowagę w chwili, gdy stanął przed nim ojciec Luli. Ojciec Święty rozłożył ramiona, by uściskać albańskiego kapłana, ale staruszek albo nie zauważył jego gestu, bo miał opuszczoną głowę, albo uznał się za niegodnego takiego wyróżnienia, ponieważ usiłował uklęknąć i ucałować papieski pierścień. Jan Paweł II nie chciał do tego dopuścić. Nie wtedy. Nie tam. Nie po tym, co stary ksiądz wycierpiał z rąk komunistów. Dlatego chwycił ojca Luli za ramiona i usiłował go wyprostować. Zmagali się ze sobą na oczach sześciu tysięcy ludzi jak dwa wiekowe lwy Kościoła. Przypominało to pojedynek. Jakby mówili do siebie wzajemnie: „Nie, nie. To j a szanuję cię tak bardzo i żywię wobec ciebie miłość". Rywalizowali, by okazać, jak bardzo są pełni szacunku jeden dla drugiego. Spojrzałem na przedstawicieli korpusu dyplomatycznego. Było jasne, że obserwują tę scenę z ogromną uwagą, a z ich twarzy można było wyczytać, że jeśli do tej pory nie wiedzieli, na czym naprawdę polega kapłaństwo w Kościele katolickim, to teraz już nie mieli co do tego żadnych wątpliwości. Tymczasem papież nadal zmagał się z albańskim księdzem. Mimo że ojciec Luli spędził tyle lat w więzieniach i obozach pracy, miał jeszcze dość sił, by uklęknąć. Skoro to zrobił, chwycił obiema dłońmi rękę papieża, by pocałować pierścień. Teraz z kolei papież musiał jakoś zareagować. Wykrzesał resztę sił, jakie pozostały w jego ciele, uniósł staruszka i mocno przytulił. To znaczy naprawdę serdecznie do siebie przycisnął. Przez sekundę panowała absolutna cisza. A potem, niczym rzeka spływająca z gór, rozległy się grzmiące owacje. Klaskał rząd za rzędem, poczynając od tych ostatnich, kończąc na pierwszych. Popatrzyłem wkoło i za siebie - wszystkie oczy były wilgotne od łez. Kiedy obaj świątobliwi mężowie oderwali się od siebie, zaczęli rozmawiać. A potem jakby poklepali się po ramieniu. Żaden nie chciał przerywać tego spotkania. Ostatecznie jednak młody ksiądz, który pomógł ojcu Luli dojść do papieża, odprowadził go na miejsce. Kiedy mnie mijali, widziałem ślady łez na policzkach starca. Poczułem ogromne wzruszenie. Po mszy ludzie wstali z krzeseł i mechanicznie ruszyli wzdłuż przejść, jakby zupełnie wyczerpani z powodu emocji. Przyłączyłem się do dużej grupy kardynałów i dyplomatów otaczających ojca Luli. Udało mi się uścisnąć jego rękę. Wiekowy ksiądz był chyba zmieszany nagłym zainteresowaniem, jakie wzbudzał. Wyszedłem przez drzwi z lewej strony podestu, zarezerwowane dla korpusu dyplomatycznego, ale kiedy znalazłem się na zewnątrz, nie ruszyłem od razu w stronę czekającego samochodu, lecz obszedłem budynek i stanąłem przy wyjściu, z którego zwykle korzystał papież. Ludzie z ochrony - agenci „po cywilnemu" i gwardziści papiescy -zdążyli dobrze mnie poznać do tego czasu, toteż pozwolili mi tam zostać. Nie wiem dlaczego, ale zawsze lubiłem stać przy „tylnych" drzwiach i patrzeć na wychodzące przez nie „gwiazdy". Jeszcze jako dzieciak kręciłem się w pobliżu Boston Garden, Braves' Field i Fenway Park, żeby popatrzeć na baseballistów wychodzących z szatni po meczu. Jako dorosły często wystawałem przy wyjściu dla artystów po spektaklach na Broadwayu. W Rzymie lubiłem patrzeć na papieża po wszelkich uroczystościach, obserwować jego twarz, by zgadnąć, jakie ma samopoczucie. Gdy Ojciec Święty wyłonił się zza tylnych drzwi Auli Pawła VI, początkowo nie mogłem dostrzec jego twarzy. Szedł ostrożnie z opuszczoną głową po bruku dziedzińca. Był z nim papieski lekarz, prałat Dziwisz oraz dwóch lub trzech innych księży. Rozejrzałem się i dostrzegłem arcybiskupa Taurana oraz kilku innych dostojników watykańskich stojących trochę z tyłu, podobnie jak ja, i patrzących z zaciekawieniem. Odniosłem wrażenie, że wszyscy mieliśmy poczucie, iż to wyjątkowy wieczór, i chcieliśmy, aby trwał jeszcze odrobinę. Staliśmy dość daleko od papieskiego czarnego mercedesa. Kiedy Ojciec Święty zbliżył się do samochodu, podniósł głowę, spojrzał na nas i kiwnął ręką. Był to sygnał, który wszyscy znający go ludzie natychmiast odczytywali. Kiedy papież się spieszy lub jest zmęczony, nigdy nie podnosi wzroku, wsiada po prostu do mercedesa i odjeżdża. Jeśli jednak zatrzymuje się i rozgląda, oznacza to, że jest w radosnym nastroju, ma wolną chwilę i chce, by dotrzymać mu towarzystwa. Uznaliśmy jego gest za zachętę i wszyscy ruszyliśmy w jego stronę. - Buona sera* - powiedziałem po włosku, uśmiechając się. - Wspaniały wieczór - odpowiedział Ojciec Święty po angielsku, także uśmiechnięty. - Ojciec Luli... ci księża... ten ksiądz. To bohaterowie, prawdziwi bohaterowie Kościoła. Żołnierze Chrystusa. Dziękujmy za nich Bogu. Tuż przed zajęciem miejsca w samochodzie papież uniósł dłonie, złączył je nad głową i potrząsał jak zwycięzca, którego właśnie ogłoszono mistrzem. * Buona... - wł. - Dobry wieczór - przyp. aut. 27, ARRIVEDERCI ROMA Zadowolony z powrotu do domu, smutny, bo opuszczam papieża pozostawałem ambasadorem amerykańskim przy Stolicy Apostolskiej przez ponad cztery i pół roku, nie wiedzieć czemu trochę dłużej niż to zwykle bywa. Niemniej jednak jesienią 1997 roku szykowałem się już do powrotu do Bostonu - choć miałem świadomość, że będę tęsknił za Rzymem i Janem Pawłem II. 18 września 1997 roku odbyłem ostatnią oficjalną rozmowę z Ojcem Świętym. Podobnie jak nasze spotkanie, podczas którego składałem listy uwierzytelniające, także ta rozmowa odbyła się w letniej rezydencji papieża w Castel Gandolfo, gdzie zwykle przebywa do połowy września, żeby uniknąć upałów w Rzymie. Kathy poleciała już do Bostonu, by opiekować się naszym synem, Rayem, i przygotować dom do normalnego życia. Jedynie córka Maureen była wtedy ze mną w Wiecznym Mieście. Ponieważ ceremonia zakończenia służby ambasadorskiej nie jest tak uroczysta jak jej rozpoczęcie, pojechaliśmy z Maureen do Castel Gandolfo samochodem ambasady, bez żadnej pompy i bez zachodów, jakie towarzyszyły nam latem 1993 roku. Do miasteczka u stóp Wzgórz Albańskich przyjechaliśmy trochę za wcześnie, toteż zatrzymaliśmy się w kawiarni na coppuccino. Gdy zbliżał się czas mojego spotkania, wsiedliśmy do samochodu i podjechaliśmy do wielkich drewnianych wrót letniej rezydencji papieskiej. Skrzydła bramy otworzyły się, znaleźliśmy się w środku. Tym razem nie biskup Monduzzi, ale ktoś świecki z personelu papieża wyszedł nam naprzeciw i zaprowadził do willi. Czekaliśmy przez kilka minut w „przedpokoju", którego okna wychodziły na ogrody i jezioro Albano. Maureen tam została, a mnie poproszono do biblioteki papieskiej. Ojciec Święty powitał mnie przy drzwiach, uścisnął mocno „po włosku", przyciskając mi policzki do policzków. Wziął w swoje dłonie moje ręce i podprowadził mnie do fotela, sam zaś obszedł biurko i usiadł. Kiedy obejmuje się urząd ambasadora, prezentuje się dokumenty od rządu swojego kraju, kiedy natomiast odchodzi się z tego stanowiska, nie obowiązuje żaden przepis protokołu mówiący, że trzeba coś przedłożyć. Mimo to i tak wręczyłem papieżowi list podsumowujący moją pracę, podobny do tego, jaki napisałem do prezydenta Clintona. - A zatem wyjeżdża pan, ambasadorze Raymondzie - powiedział Ojciec Święty. - Tak, Wasza Świątobliwość - odpowiedziałem. - Rzym może i jest Wiecznym Miastem, ale w Bostonie stoi mój dom. - Dom to dobra rzecz - skomentował papież. Wydało mi się, że usłyszałem w jego głosie tęskną nutę. - Dom zawsze był czymś wspaniałym. Wspomnienia... rodzina... dzieciństwo... Niemal widziałem, jak wraca myślami do Wadowic. Porozmawialiśmy chwilę o niektórych fragmentach mojego listu -papież znał jego treść, bo wcześniej przekazałem kopię arcybiskupowi Tauranowi. Wyznałem, jak bardzo czułem się zaszczycony szansą bliższego poznania Ojca Świętego, i zaznajomienia się z tym, co naprawdę robią ludzie tacy jak sekretarz stanu kardynał Angelo Sodano, sekretarz Sekcji Relacji z Państwami arcybiskup Jean-Louis Tauran, przewodniczący Papieskiej Rady do spraw Komunikacji Społecznej arcybiskup John P. Foley, prałat James Harvey - asesor Sekretariatu Stanu, oraz amerykańscy kardynałowie Bernard Law, John O'Connor, William Baum i Edmund Szoka. Wspomniałem także o prałacie Timie Dolanie, prefekcie Kolegium Ameryki Północnej. Powiedziałem Ojcu Świętemu, że jako ambasador próbowałem uwypuklić wiele pozytywnych aspektów porozumienia między Stanami Zjednoczonymi a Stolicą Apostolską i przyjmowałem do wiadomości te nieliczne, choć ważne problemy, w których oba państwa zajmowały rozbieżne stanowiska. Przyznałem, że moja kadencja ambasadorska nie upłynęła bez kontrowersji. Niemniej wierzyłem, że wynikały one głównie z kwestii dotyczących sumienia - a mój pogląd na te sprawy umocnił się dzięki obserwacjom i słuchaniu papieża przez minione ponad cztery lata. Ojciec Święty słuchał mnie cierpliwie. Kiedy skończyłem, powiedział: - Stany Zjednoczone to wyjątkowy kraj o wyjątkowej historii, ale mający także wyjątkowe obowiązki. Zawsze potrzebni są ludzie, którzy pracują nad pokojem i sprawiedliwością dla wszystkich. Przypomniałem sobie jego triumfalną wizytę w Stanach; powtarzał to samo przesłanie przy każdej okazji. Spytałem Ojca Świętego o wyzwania, przed którymi Kościół obecnie stoi. - Czekamy z niecierpliwością na przełom wieków - odrzekł - żeby odnowić nasze śluby Chrystusowi i sobie nawzajem. Nie możemy się też doczekać pielgrzymki do Ziemi Świętej i możliwości kroczenia śladami Abrahama. Nie chciałem złamać żadnej z zasad obowiązujących dyplomatę, ale nie potrafiłem się oprzeć i spytałem, co zdaniem Ojca Świętego jest kluczem do pokoju na Środkowym Wschodzie. - Jerozolima - odpowiedział bez wahania. - Wszyscy ludzie, wyznawcy wszystkich religii powinni móc żyć tam w pokoju. Jerozolima nie może być problemem, musi świecić przykładem. Wiedziałem, że odnosił się do watykańskiej propozycji, by nadać Jerozolimie status międzynarodowy, by nie była jedynie stolicą Izraela czy Palestyny. Papież zmienił jednak temat naszej rozmowy i porzucił sprawy międzynarodowe. Zapytał o moją przyszłość, chciał wiedzieć, jakie mam plany. - Zajmie się pan znowu polityką? - zapytał. - Tak, Ojcze Święty, przynajmniej mam taką nadzieję. Lubię pomagać ludziom. Zastanawiam się nad startem w wyborach na gubernatora stanu Massachusetts, tyle że nie będzie to łatwe. Długo mnie nie było. Papież potaknął, choć moim zdaniem ani on, ani nikt z Watykanu w istocie nie orientował się w strategii wyborczej Stanów Zjednoczonych. Odnosiłem wrażenie, że zdaniem Ojca Świętego i pozostałych dostojników watykańskich wystarczy, bym powrócił do ojczyzny, i od razu zajmę poprzednią pozycję. Nie chciałem mówić mu, jak będzie to trudne, ani też o tym, że moje identyfikowanie się z niektórymi ideami, dla niego najważniejszymi - a zwłaszcza z prawem do życia - stanie się przeszkodą na drodze do objęcia publicznego stanowiska. A potem Jan Paweł II spojrzał na mnie bardzo poważnie. - Papież nie może się modlić o pańskie zwycięstwo, ambasadorze Raymondzie - powiedział. - Och, wiem o tym, Ojcze Święty - odpowiedziałem. Nie zdołałem dodać nic więcej, bo wszedł mi w słowo: - Ale papież mógłby się pomodlić, żeby pan nie przegrał. Twarz mu pojaśniała i uśmiechnął się szeroko. Obaj roześmialiśmy się. Był zadowolony ze swojego żartu i z łatwości, z jaką dałem się zwieść. - Będzie nam pana brakowało w Rzymie - dodał poważnie. - Zyskał tu pan bardzo wielu przyjaciół. - Myślę, że znacznie więcej niż mam ich w Waszyngtonie - powiedziałem. Tym razem była moja kolej na dowcip. Ale Ojciec Święty zachował powagę. Wiedziałem, że pomyślał o moim zatargu z Białym Domem i Departamentem Stanu w sprawie sumienia. - Miał pan tu trudne zadania - odezwał się papież - zwłaszcza w kwestii Kairu i ostatnio w związku z nowym prawem, które chcą uchwalić. Miał tu na myśli niedawne veto prezydenta Clintona w sprawie zakazu dokonywania aborcji „w uzasadnionych przypadkach" po dwudziestym tygodniu ciąży, choć sugerowałem mu, by ta zasada weszła w życie . - Wiemy, że nie było to dla pana łatwe - kontynuował. - A nawet było to bardzo trudne. Niemniej jednak dawał pan z siebie wszystko. Był pan lojalny wobec swej ojczyzny, wierny Kościołowi i uczciwy wobec siebie. Nic nie mogłem na to odpowiedzieć, ze wzruszenia żadne słowo nie mogło mi przejść przez gardło. Z tego, co usłyszałem, po raz kolejny mogłem wnosić, że świetnie rozumie, co się dzieje dookoła niego -nawet to, przez co musiał przechodzić amerykański ambasador. Siedzieliśmy jeszcze przez minutę czy dwie, a potem Ojciec Święty uczynił znak krzyża i pomodliliśmy się razem. Otworzyły się drzwi i stanęła w nich Maureen. Była ze mną i z Kathy w Rzymie przez całe cztery i pół roku, wielokrotnie spotykała papieża, dlatego teraz czuła się dość swobodnie w jego obecności. Wstaliśmy, Ojciec Święty podszedł do niej i ujął ją za ręce. - Nadejdzie czas, kiedy młodzi przejmą stery - powiedział do niej. -Czas, by zajmowali się dziełem bożym w każdej dziedzinie życia, jaką sobie wybiorą. Jan Paweł II pobłogosławił nas. Musieliśmy iść. Zanim jednak odszedłem, Ojciec Święty uściskał mnie i ucałował - „po włosku", w oba policzki. - Wyjeżdżając z Rzymu - dodał na koniec - niech pan pamięta, że ma pan tu przyjaciela. 28 PRZYWIEZIENIE DUCHA DO ST. LOUIS Wezwanie do poniechania kary śmierci W styczniu 1999 roku miałem pierwszą od zakończenia służby ambasadorskiej okazję do spotkania z Ojcem Świętym, który już po raz piąty przybywał do Stanów Zjednoczonych z pielgrzymką papieską. Przylatywał z Meksyku, gdzie spędził pięć dni, których kulminacyjnym momentem była msza celebrowana dla ponad miliona ludzi w stolicy tego kraju. Jak się okazało, również tu prawie milion osób miało zamiar zobaczyć. go w czasie trzydziestogodzinnego pobytu w St. Louis - jedynego postoju w Ameryce po drodze do Rzymu. Był to największy tłum, jaki zebrał się w tym mieście od czasu powrotu Charlesa Lindbergha z wyprawy samolotem „Spirit of St. Louis", podczas której jako pierwszy pokonał samotnie Atlantyk w 1927 roku. W przeddzień przyjazdu Ojca Świętego w gazetach i w programach telewizyjnych sugerowano, że papież „rzuci wyzwanie" Stanom Zjednoczonym w sprawach tak szczegółowych jak aborcja, i tak ogólnych, jak ciągłe wzywanie do tworzenia współczującego społeczeństwa. Ze swoich źródeł w Watykanie wiedziałem, że Jan Paweł II miał zamiar poruszyć jeszcze jeden drażliwy temat - karę śmierci. Ucieszyłem się, gdy to usłyszałem. Kara śmierci to jedno z zagadnień wywołujących najbardziej żywiołowe reakcje, tworzących podziały i budzących emocje wśród amerykańskich polityków. Stała się problemem od 1976 roku, kiedy Sąd Najwyższy uznał ją za konstytucyjną. Od tamtej pory wykonano w Ameryce ponad pięćset wyroków śmierci. Badania opinii publicznej wykazują, że ponad siedemdziesiąt procent Amerykanów jest za utrzymaniem kary śmierci, dlatego trudno znaleźć polityka, który chętnie zajmowałby się tą kwestią. Nawet ktoś tak liberalny jak Bili Clinton, absolwent Georgetown University, Wydziału Prawa Yale University i stypendysta Fundacji Cecila Rhodesa, unikał tego tematu. Kiedy ubiegał się o stanowisko prezydenta w 1992 roku, przerwał nawet spotkania odbywające się w ramach kampanii wyborczej i pojechał do Arkansas, by oglądać egzekucję upośledzonego psychicznie przestępcy. Kara śmierci to również bardzo niewdzięczny temat rozmowy. Trudno jest kierować się wyłącznie rozumem, gdy zagadnienie dotyczy emocji - takich jak ból, gniew i zemsta. Jest to wyjątkowo kontrowersyjne zagadnienie, zwłaszcza wtedy, gdy media skupiają się na oczywistej krzywdzie ofiar i ich rodzin, wyrządzonej przez kryminalistów, a pomijają mniej rzucającą się w oczy szkodę wyrządzaną społeczeństwu, które zabija ludzi, choć oczywiście wina sprawcy jest niezaprzeczalna. Jeśli jednak jest ktoś, kto mógłby zmienić przeważające nastawienie do najwyższego wymiaru kary, kto mógłby przywrócić rozsądek i moralność dyskusji, która stała się irracjonalna, to tym kimś jest Jan Paweł II. To właśnie zrobił podczas wizyty w St. Louis. Ojciec Święty nie po raz pierwszy wypowiedział się na temat kary śmierci. Pamiętam, że kiedy byłem jeszcze ambasadorem, papież odbył spotkanie z korpusem dyplomatycznym w Rzymie, w czasie którego przedstawił stanowisko Kościoła w tej kwestii. Zrozumiałem wtedy, że opowiada się zdecydowanie za zupełnym jej poniechaniem. Kilka godzin później, na przyjęciu w papieskim Kolegium Ameryki Północnej, natknąłem się na dobrze znanego, mającego świetne wyczucie mediów, konserwatywnego amerykańskiego teologa, który odniósł zupełnie inne wrażenie. - Cóż, dobrze było usłyszeć, że Ojciec Święty jest za utrzymaniem kary śmierci na tym świecie - powiedział. - Słyszałem coś zupełnie innego - odrzekłem. - Moim zdaniem stwierdził coś wręcz przeciwnego. Z dość protekcjonalnej przemowy teologa dowiedziałem się, że nie pojąłem punktu widzenia papieża. Nie dyskutowałem. W niezliczonych przypadkach przekonałem się już, że konserwatyści i liberałowie interpretują słowa Ojca Świętego tak, by znaczyły to, co chcieli usłyszeć. Czekałem zatem na właściwy moment, by się przekonać, jak było naprawdę. Nie trwało to długo. Kilka tygodni później rzecznik prasowy papieża, dr Navarro-Valls, cytując encyklikę Evangelium Yitae powiedział, że we współczesnym świecie przypadki, w których kara śmierci jest uzasadniona, są „bardzo rzadkie, jeśli w ogóle istnieją". Minęło parę dni od jego wypowiedzi. Podczas pewnej konferencji poproszono kardynała Ratzingera o podanie kilku przykładów spraw, w których najwyższy wymiar kary byłby dopuszczamy. - Żaden nie przychodzi mi do głowy - odpowiedział. Nie mogłem się doczekać, kiedy Ojciec Święty wyjaśni stanowisko Kościoła Amerykanom. Jako były ambasador w Watykanie wszedłem w skład delegacji witającej papieża po wylądowaniu jego samolotu na lotnisku Lambert Field. Widziałem, jak przy zejściu ze schodów pomagał mu dobry przyjaciel, arcybiskup Justin Rigali z St. Louis. Potem przywitał go prezydent Clinton z żoną oraz moja następczyni na stanowisku ambasadora przy Stolicy Apostolskiej, była kongresmanka Lindy Boggs. Ponownie okazało się, że spotkanie prezydenta i Ojca Świętego jest trochę niezręczne dla obu. Kiedy spotkali się w czerwcu 1994 roku, zajmowali przeciwstawne stanowiska w sprawie kontroli urodzeń. Tym razem prezydent był zamieszany w skandal z Moniką Lewinsky i odpowiadał na zarzuty przed Senatem Stanów Zjednoczonych. Ojciec Święty nie miał jednak zamiaru zmieniać swoich planów z powodu kłopotów Clintona, a prezydent z kolei wykazał tyle odwagi cywilnej, że nie zrezygnował z powitania papieża - dlatego obaj zachowywali się, jakby nic się nie stało. Prezydent towarzyszył Ojcu Świętemu w drodze do hangaru Gwardii Narodowej na lotnisku, przerobionego na salę przyjęć. Na suficie podwieszono niebieskie plastykowe płachty. Wszędzie widać było dra-perie w kolorach Ameryki i Watykanu. Kiedy obaj wchodzili do budynku, tłum jak zwykle zaczął skandować: „John Paul Twoi We love you!". Prezydent i papież zbliżyli się do miejsca, skąd mieli przemawiać -z przodu zarezerwowano tam bardzo wiele krzeseł dla niepełnosprawnych. Ojciec Święty zawsze o tym pamięta, gdziekolwiek się udaje. Pierwszy zabrał głos prezydent Clinton. Mówił, jaki to zaszczyt, że może powitać Ojca Świętego, i podniósł jego zasługi „w dodawaniu ludziom odwagi, by stawali we własnej obronie, od Afryki przez Azję po zachodnią półkulę". Kiedy skończył, zebrani nagrodzili go uprzejmym aplauzem. Gdy z kolei papież podszedł do mikrofonu, by przemówić, echo wiwatów odbijało się od metalowych ścian hangaru. Jan Paweł II wyglądał na zmęczonego po pięciu wyczerpujących dniach w Meksyku. Jak zawsze jednak pojaśniał w chwili wypowiadania pierwszych słów. Oznajmił, że jest bardzo szczęśliwy z kolejnej wizyty w Stanach Zjednoczonych i odwiedzin w „historycznym St. Louis -bramie na Zachód". Wezwał wszystkich mieszkańców Ameryki, by „umacniali ducha St. Louis i potwierdzali niezaprzeczalne prawdy oraz wartości wynikające z amerykańskich doświadczeń". W chwilę potem, zamiast ograniczyć się po prostu do zapewniającej dobre samopoczucie kurtuazyjnej retoryki, papież przeszedł do sedna spraw. Przypomniał ludziom o rzeczach, o których woleliby czasami nie słyszeć. Zaczął od poruszenia przypadku Dreda Scotta, sądzonego w St. Louis. Opisał, w jaki sposób „Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych wykluczył w konsekwencji dużą część obywateli - ludzi afrykańskiego pochodzenia - ze społeczności narodowej i spod ochrony gwarantowanej przez Konstytucję". A potem ostrzegł: - Ameryka stoi dziś przed podobnym procesem. Dziś ten konflikt panuje pomiędzy kulturą, która afirmuje, wielbi i świętuje dar życia, i kulturą, która skazuje całe grupy istot ludzkich - nie narodzonych dzieci, nieuleczalnie chorych, upośledzonych i innych określanych jako „bezużyteczni" - na znalezienie się poza granicami ochrony prawnej. Tłum, jeszcze przed chwilą rozentuzjazmowany, stał w ciszy i wsłuchiwał się uważnie w każde słowo. Było to właśnie takie pełne powagi przemówienie, jakiego się po nim spodziewałem, rodzaj surowej prawdy, za którą go kochałem. Swoje krótkie, ale dobitne wystąpienie zakończył słowami: - Jedynie wizja wyższej moralności może umotywować wybór dla dobra życia. A wartości leżące u podstaw tej wizji będą w ogromnym stopniu zależały od tego, czy naród nadal będzie szanował i chronił rodzinę jako podstawową komórkę społeczną. Aplauz, jaki się rozległ - w porównaniu z tym, jaki zgotowano prezydentowi - był niemal kłopotliwy. Siedziałem w drugim rzędzie, tuż za amerykańskimi kardynałami, obok mnie zaś miejsce zajmował „kardynał innego rodzaju" - sławny baseballista Stan Musiał, dawny przyjaciel papieża. - Piłka nadal należy do niego - trąciłem Musiała, wskazując głową Ojca Świętego. - Nie chciałbym grać w drużynie jego przeciwników - odpowiedział Stan - zwłaszcza przed tym tłumem. Mam wrażenie, że gra tu tak, jakby był na własnym boisku. Dwa tysiące ludzi zebranych w hangarze nagrodziło papieża owacyjnymi oklaskami. Później Ojciec Święty przeszedł z prezydentem do oddzielnego pomieszczenia, na krótkie spotkanie w cztery oczy. Kiedy wyszli, pani Clinton i arcybiskup Rigali czekali na nich jako pierwsi w szeregu osób, które prezydent miał przedstawić Janowi Pawłowi II. Wszyscy ustawiliśmy się w tej kolejce, aż nazbyt chętni, by wykorzystać okazję do osobistego spotkania z papieżem przez kilka sekund. Kiedy przyszła kolej na mnie, prezydent odwołał się do mojej dawnej funkcji: - Pamięta Wasza Świątobliwość ambasadora Flynna? - Pan ambasador jest naszym bardzo dobrym przyjacielem - odparł papież. - I zawsze nim będzie. Ojciec Święty rozejrzał się dookoła, jakby oczekiwał, że będę tu z całą rodziną. Skoro jednak nikogo z nich nie dostrzegł, zapytał: - Jak miewa się pańska rodzina? Żona? Córki? Synowie, a zwłaszcza najstarszy chłopak? - Wszyscy mają się doskonale, Ojcze Święty - odpowiedziałem. -Myślimy o Waszej Świątobliwości i modlimy się za ciebie. - Niech pan przekaże swoim bliskim, że też się za nich modlę -powiedział papież - zwłaszcza za pańskiego syna. Wiedziałem, że nie mam wiele czasu do dyspozycji, ale było coś, na czym bardzo mi zależało. Chciałem, żeby to ode mnie usłyszał. Zniżając trochę głos, dodałem: - Doszło do mnie, że Ojciec Święty ma zamiar występować przeciwko karze śmierci. Ktoś musi, toteż jak zawsze będzie to Wasza Świątobliwość. Pragnę, żebyś się dowiedział, Ojcze Święty, że nasz kraj czeka na to przesłanie. - Dziękuję, panie ambasadorze - odrzekł. - Ameryka jest piękna. Zawsze powinna wybierać życie zamiast śmierci. Bóg dał nam życie i tylko on może je odebrać. Ojciec Święty pobłogosławił mnie, chciałem się więc oddalić, ale kiedy zrobiłem krok do tyłu, papież chwycił mnie za rękę, pociągnął do siebie i wskazał na napis, jaki miałem na pulowerze: „Papieskie Kolegium Ameryki Pomocnej". - Rzym i Watykan są nadal częścią pana - powiedział. - I zawsze będą, Ojcze Święty - odrzekłem. Odchodząc, zauważyłem członków Kongresu, Dicka Gephardta i Patricka Kennedy'ego, stojących przede mną w rzędzie. Gawędzili z panią Clinton, ale odwrócili głowy, by podsłuchać moją rozmowę. Obaj mieli na twarzach wyraz ogromnego zaskoczenia, jakby nie wiedzieli, że można, ot tak sobie, pogadać z papieżem. Kawalkada aut papieskich opuściła lotnisko. Zanim Ojciec Święty zajął się sprawą kary śmierci, zatrzymał się na spotkanie ze swoimi ulubionymi wiernymi - młodzieżą - w nowym Kieł Center w śródmieściu St. Louis. Dobrze znałem trybuny na starym Kieł z czasów, gdy sam grałem w baseball. To właśnie tam po meczu z St. Louis Hawks legendarny Red Auerback z niechęcią przyznał, wymieniając mnie po nazwisku, że jestem ostatnim zawodnikiem, którego zwolniono by z drużyny Boston Celtics przed sezonem 1964—1965. Z biura arcybiskupa dostałem przepustkę upoważniającą mnie do wchodzenia niemal wszędzie. Dzięki temu znalazłem się dosłownie o kilka metrów od Ojca Świętego rozmawiającego z największym amerykańskim bohaterem tamtych dni, pochodzącym z St. Louis Markiem McGwire'em, wyjątkowo celnie odbijającym piłki baseballistą. Kiedy Ojciec Święty znalazł się przed widownią - jechał małym białym meleksem zastępującym tu papamobile - dwadzieścia tysięcy młodych ludzi powstało z miejsc i zgotowało mu owację. Skakali do góry, krzyczeli i machali szalikami. Zdążyłem już zapomnieć, jakie emocje wzbudzał ten człowiek, zwłaszcza wśród młodzieży - dobrze było znowu to widzieć. Jak zwykle też papież trochę sobie pożartował na początek. Kiedy szedł po podwyższeniu, użył laski, by zamarkować odbicie krążka kijem hokejowym. Chciał w ten sposób uhonorować miejscową drużynę hokejową - St. Louis Blues. Tłumowi bardzo się to spodobało, podobnie jak Ojcu Świętemu. Był radosnym dziadkiem, na którego widok wszyscy się cieszyli. Jednakże dość szybko spoważniał i zaczął mówić bez owijania spraw w bawełnę. Młodzież to właśnie u niego uwielbiała. Widziałem wyraz głębokiego zainteresowania na twarzach wielu ludzi siedzących niedaleko mnie. Wsłuchiwali się w każde jego słowo. - Chrześcijanie ciągle się uczą - mówił im Ojciec Święty. - Wolność nie polega na robieniu tego, co się komu żywnie podoba. Wolność to innymi słowy odpowiedzialne życie, to prawdziwy związek z Bogiem i bliźnimi. Zebrani bardzo się podekscytowali, gdy wspomniał o „pojedynku" w biegu do bazy pomiędzy Markiem McGwire'em i Sammym Sosą poprzedniego lata, ale poprosił, by potraktowali to jako przykład osiągania celu ważniejszego niż zwycięstwo w sporcie - „celu, jakim jest naśladowanie Chrystusa, celu, jakim jest niesienie światu jego przesłania". Na koniec przekazał młodzieży słowa zachęty: - Papież w was wierzy i spodziewa się po was wspaniałych rzeczy. Po zakończeniu spotkania z młodzieżą, które bardziej przypominało żywiołowy wiec, ruszyłem razem z tysiącami młodych ludzi w spontanicznym marszu do St. Louis Arch. Czekając na autobusy, które zabiorą ich do domu, paplali bez przerwy o entuzjazmie papieża, śmiali się i śpiewali - dla niektórych była to jedyna okazja w życiu, by na własne oczy zobaczyć Ojca Świętego. Następnego dnia odbyła się najważniejsza uroczystość. Jan Paweł II celebrował mszę dla ponad stu tysięcy wiernych w Transworld Dome. Niektórzy nazwali to potem największym wydarzeniem odbywającym się pod dachem w historii Stanów Zjednoczonych. Autokary z parafii z całego Środkowego Zachodu zaczęły zjeżdżać do miasta na długo przed świtem. Ludzie wysiadali z nich już na pięć godzin przed rozpoczęciem nabożeństwa. Papieżowi towarzyszyło dwustu pięćdziesięciu biskupów i ponad dziesięciu kardynałów. Przeważali ludzie starsi wiekiem - znacznie powściągliwsi i poważniejsi od niemal karnawałowo nastawionej młodzieży, z którą Ojciec Święty spotkał się poprzedniego dnia. Niemniej jednak podobnie jak wtedy, papież pokazał, że jest w doskonałej formie, i właśnie ten moment wybrał na zaprezentowanie, swego bezwzględnego sprzeciwu wobec kary śmierci. Jan Paweł II wezwał katolików, by „bezwarunkowo popierali życie". Dodał, że ponawia „apel wygłoszony niedawno, w czasie Bożego Narodzenia, i prosi o jednomyślną zgodę na poniechanie kary śmierci, okrutnej i niepotrzebnej". Nawet ci, którzy dopuścili się „ogromnego zła", muszą zostać oszczędzeni. Ojciec Święty wyjaśnił, że „nowoczesne społeczeństwo dysponuje środkami, by się obronić bez konieczności pozbawiania kryminalistów szansy na poprawę". Było to bardzo racjonalne wytłumaczenie, a jednocześnie naładowane uczuciem błaganie, by położyć kres praktyce niepotrzebnej już do ochrony społeczeństwa. Niektórzy ludzie na widowni najwyraźniej się tym zdenerwowali. Zauważyłem całkiem sporo osób rozglądających się dokoła, usiłujących się zorientować, jak reszta odbiera papieskie słowa. Wyglądało to tak, jakby musieli najpierw sprawdzić, co o tym wszystkim myślą sąsiedzi, by samemu zająć stanowisko. Był to dopiero początek kampanii papieża przeciwko stosowaniu kary śmierci. Po apelu w czasie mszy przyszła kolej na osobiste rozmowy. Zaraz po nabożeństwie Jan Paweł II polecił kardynałowi Sodano, by zaprosił gubernatora Missouri, dziś już nieżyjącego Mela Carnahana, na spotkanie tego popołudnia w rezydencji arcybiskupa Rigaliego. Gubernator przyszedł. Właśnie wtedy papież poprosił go - stojąc z nim twarzą w twarz - o ocalenie życia człowieka, który nazajutrz miał zostać stracony. Chodziło o Darrella Mease'a, pięćdziesięciodwuletniego recydywistę, skazanego za potrójne morderstwo. Było to bardzo śmiałe posunięcie ze strony Ojca Świętego. Gubernator Carnahan nigdy nie opowiedział się jednoznacznie, czy jest zwolennikiem, czy przeciwnikiem kary śmierci. Ułaskawił czterech poprzednio skazanych i zmienił wyrok śmierci na dożywocie w trzech następnych przypadkach. Z drugiej strony pozwolił na przeprowadzenie dwudziestu sześciu straceń. Kilka lat wcześniej odrzucił prośbę papieża o łaskę dla mężczyzny, którego skazano za zabicie stanowego policjanta. Jan Paweł II zapędził gubernatora w ślepy zaułek, ale sam także się tam znalazł. Odrzucenie publicznej prośby o łaskę mogłoby okazać się kłopotliwe dla papieża i nawet dla całego Kościoła, lecz stawką było życie człowieka - mordercy, ale jednak człowieka - i dlatego papież chciał zaryzykować. Nie wiem, czym zakończyło się spotkanie Ojca Świętego z gubernatorem, ale wiem, że Carnahan wziął udział w następnej uroczystości z papieżem - mszy w katedrze. Przesłanie wygłoszone przez papieża podczas tamtego nabożeństwa koncentrowało się na ekumenizmie i współczuciu. Zaproszono do udziału w nim muzułmanów i żydów. Obecny był na nim wiceprzewodniczący Stowarzyszenia Rabinackiego w St. Louis. W homilii papież opisał władzę jako „służbę, nie przywilej. Jest ona moralnie uzasadniona, gdy chodzi o dobro ogólne, o wrażliwość na potrzeby biednych i bezbronnych". A potem powiedział do zgromadzonych: - Ameryko, jeśli chcesz pokoju, broń sprawiedliwości. Jeśli chcesz sprawiedliwości, broń życia. Jeśli chcesz życia, przyjmij prawdę -prawdę objawioną przez Boga. Po nabożeństwie Ojciec Święty odszedł od ołtarza i zbliżył się do pierwszego rzędu ławek. Pobłogosławił grupę dzieci. Zamienił kilka słów z obecnymi tam przywódcami religijnymi. Wiedział, że zwrócone są na niego oczy wszystkich, i dlatego skierował się do miejsca, gdzie stali wiceprezydent Gore z małżonką, gubernator Carnahan i jego żona, Jean. Po przywitaniu się z parą wiceprezydencką ponowił prośbę do gubernatora - tym razem publicznie, w obecności wiceprezydenta i wszystkich uczestników uroczystości - „o litość dla pana Darrella Mease'a". Gubernator Carnahan musiał podjąć trudną decyzję. Czy powie „nie" papieżowi i zaryzykuje zyskanie opinii nieczułego i obojętnego? Czy też powie „tak", ryzykując, że zostanie to uznane za uległość i mylenie spraw państwa ze sprawami Kościoła? Nikt nie wiedział, jak gubernator postąpi. Na wynik nie trzeba było jednak długo czekać. Boeing 767, linii lotniczych TWA, z Janem Pawłem II na pokładzie wyleciał z St. Louis do Rzymu o godzinie 20.25. Trzydzieści minut później gubernator Carnahan postanowił - jak sam przyznaje - zadośćuczynić prośbie Ojca Świętego. Kiedy ogłosił to następnego dnia, jego decyzja stała się wydarzeniem z pierwszych stron gazet nie tylko w St. Louis i Missouri, ale w całych Stanach Zjednoczonych i nawet reszcie świata. Po raz pierwszy Jan Paweł II wyjednał ułaskawienie dla przestępcy skazanego na śmierć w Stanach Zjednoczonych - miejmy nadzieję, że był to także pierwszy krok na drodze do poniechania procederu, który papież określał jako „okrutną i niepotrzebną karę". 29 MILENIJNY PAPIEŻ Wprowadzanie Kościoła w nowy wiek Następnym razem zobaczyłem papieża Jana Pawła II nie jako dyplomata ani polityk, ale jako dziennikarz. Przez ostatni rok prowadziłem codzienny talkshow w radiu National Catholic Family (Ogólnonarodowa Rodzina Katolicka) i niedługo czekał mnie podobny codzienny program w telewizji kablowej American Catholic Network (Amerykańska Sieć Katolicka). Uzbrojony w upoważnienia dziennikarskie zamiast dyplomatycznych, wróciłem w kwietniu do Rzymu, by posmakować obchodów Roku Wielkiego Jubileuszu w Kościele katolickim. Był to mój pierwszy pobyt w Wiecznym Mieście od chwili, gdy przestałem pełnić obowiązki ambasadora. Ucieszyły mnie - i zaskoczyły - niektóre zmiany, jakie tam zaszły. Rzym naprawdę „podszykowano". W bardzo krótkim czasie zbudowano zadziwiająco wiele, zakończono restaurowanie wielu budynków. A wszystko po to, by lepiej przystosować miasto do spodziewanej, znacznie większej liczby gości w trakcie Wielkiego Jubileuszu. Kościoły i budowle publiczne lśniły po usunięciu wieloletnich pokładów zanieczyszczeń. Ulice wysprzątano. Nawet zwykle fatalny ruch uliczny wydawał się sprawniejszy dzięki nowo zbudowanym arteriom i tunelom. Idąc w kierunku placu św. Piotra, z radością patrzyłem na tłumy pielgrzymów na chodnikach. Wiedziałem, jak ważny jest dla Ojca Świętego Jubileusz Milenijny, dlatego cieszyłem się, bo wszystkie dokonania zapowiadały, że będzie to sukces. Kiedy jednak dotarłem do placu, przeraziła mnie kolejna zmiana, jaką tam zastałem - między kolumnami ustawiono rzędy wykrywaczy metali, podobne do tych na lotniskach, i wszyscy musieli przez nie przechodzić. Zapewnienie bezpieczeństwa na placu św. Piotra leży w gestii rzymskiej policji. Domyślam się, że ekscytacja - i napięcia - wywołane pielgrzymką Jana Pawła II do Izraela oraz perspektywa znacznie większych tłumów przybywających na obchody Wielkiego Jubileuszu skłoniły ją do podjęcia takich środków ostrożności. Po minięciu stanowiska kontroli wszedłem na plac. Osoby odpowiedzialne za wskazywanie miejsc pomogły mi znaleźć reparto speciale, krzesła na prowizorycznie ustawionym podeście, zbudowanym na stopniach Bazyliki św. Piotra i otaczającym tymczasowy ołtarz. Znalazłem swoje miejsce po prawej stronie ołtarza, tej samej, po której stał posąg św. Pawła. Popatrzyłem na innych ludzi obecnych w tym sektorze. W większości byli to elegancko ubrani dorośli, wielu trzymało w rękach aparaty fotograficzne, tylko kilkorgu towarzyszyły dzieci. Dalej po prawej stronie stało kilkunastu młodych mężczyzn w mundurach. Z ich prawej strony, najbliżej drzwi Bazyliki św. Piotra, dostrzegłem grupki uczniów z nauczycielami i opiekunkami. Spojrzałem w niebo. Przez ostatnie dwa dni padało bez przerwy -mówiąc prawdę, nigdy nie widziałem w Rzymie takiego deszczu. Sądząc po wyglądzie ciemnych chmur wiszących nad kopułą bazyliki, należało się spodziewać, że znowu lunie. Miałem jedynie nadzieję, że dla dobra papieża i ludzi zgromadzonych na placu ulewa opóźnia się o kilka godzin. Niestety, nie w pełni tak się stało. Zaczęło kropić i choć deszcz nie był intensywny, padał bez przerwy. Większość z obecnych otworzyła parasole. Bazylika św. Piotra jest zamykana tuż przed, w trakcie i na krótko po audiencjach papieskich. Żelazne kraty zagradzają dostęp do jej ogromnych drewnianych drzwi. Obok drzwi po lewej stronie ustawił się chór, który zaczął śpiewać. Dzięki głośnikom muzyka rozlegała się na całym placu. Popatrzyłem na fasadę św. Piotra. Ona także została przepięknie oczyszczona i odrestaurowana. Śpiew ustał. Obserwowałem niewielki oddział Gwardii Szwajcarskiej. Wmaszerował w czerwono-żółto-czarnych uniformach i ustawił się w pozycji na baczność. Był to sygnał, że wkrótce zjawi się Ojciec Święty. Jak na zawołanie przestało padać, a zza chmur wyjrzało słońce. Ludzie zamykali parasole, uśmiechali się i spoglądali w przecierające się niebo. A na ziemi tymczasem rozległ się głośny aplauz w okolicy Spiżowej Bramy Pałacu Apostolskiego. Wszyscy wstali z miejsc. Patrząc na plac dostrzegłem mały, biały, przypominający pudełko papamobile, wyjeżdżający spoza kolumnady. W jego tylnej części stał papież ubrany w złoty ornat, ze złotą infułą na głowie. Trzymał się lewą ręką białej poręczy, prawą zaś machał do tłumu i błogosławił wiernych. Zapomniałem o entuzjazmie, jaki papież wywołuje, o reakcjach stłoczonych ludzi, którzy przyjechali tu z całego świata, by go zobaczyć. Skandowano: ,JPapa! Papa! Papa!". Kiedy papamobile podjeżdżał do poszczególnych sekcji, siedzący tam ludzie wstawali, machali mu rękami, podskakiwali w miejscu, tworząc „falę", jak na meczach baseballowych w Stanach. Zanim papamobile podjechał do rampy z owalnych kamieni, prowadzącej na najwyższe schody bazyliki, wszyscy obecni stali i wiwatowali. Pojazd zbliżył się do ołtarza pokrytego obrusem z czerwonymi frędzlami i zatrzymał. Z tyłu samochodu rozłożono składane stopnie. Papież szykował się do wyjścia, tłum tymczasem przypatrywał się temu w milczeniu. Ostrożnie, ale bez pomocy nowo mianowanych biskupów Stanisława Dziwisza i Jima Harveya, stojących po obu jego bokach, Ojciec Święty zszedł po stopniach, a potem, powłócząc nogami, podszedł do ołtarza. Opierał się na pastorale niczym na kuli. Dopiero gdy usiadł w fotelu podobnym do tronu, ustawionym po jednej strome ołtarza, tłum odetchnął z ulgą i ponownie zaczął wiwatować. Stało się dla mnie jasne, że od kiedy go widziałem po raz ostatni - a było to przed rokiem, w St. Louis - papież bardzo osłabł. Kardynał Jean-Marie Lustiger, arcybiskup Paryża, złamał niedawno tabu zakazujące poruszania tematu zdrowia Ojca Świętego i podał, że w „coraz większym stopniu staje się więźniem własnego ciała". Pamiętam, jak Jan Paweł II zwierzył mi się: „Papież jest stary. Jest zbyt stary". Ale to było w październiku 1994 roku. A teraz przewodniczył obchodom Jubileuszu Milenijnego. Zaczęła się uroczystość. Papież nadal siedział w fotelu, obok niego stali biskupi Dziwisz i Harvey. Spiker przedstawiał grupy z całego świata obecne na placu. Młodzież wiwatowała, słysząc wymienianą nazwę swojego kraju. Potem kilkoro ludzi - kobiet i mężczyzn w młodym wieku - podchodziło po kolei do mikrofonu na głównym podeście i odczytywało w różnych językach list na ten dzień. Ksiądz przeczytał Ewangelię - historię ochrzczenia Jezusa przez Jana Chrzciciela. Po czytaniu Ojciec Święty zaczął przygotowywać się do wygłoszenia komentarza do fragmentu Ewangelii, który właśnie usłyszeliśmy. Inny ksiądz zjawił się i odpowiednio dostosował mikrofon zamontowany na giętkim wysięgniku, tak że urządzenie znalazło się przed papieskim fotelem. Tłum, który zachowywał się cicho, teraz jeszcze bardziej pogrążył się w milczeniu. Ludzie jakby wiedzieli, że głos papieża nie jest już taki silny jak kiedyś i że będą musieli uważnie się wsłuchiwać, by dokładnie zrozumieć wszystkie słowa. Ojciec Święty przemawiał w różnych językach po kolei. Głos miał zachrypnięty, mówił trochę niewyraźnie, ale w miarę upływu czasu wypowiadał słowa głośniej i czyściej. Czytał z kartki trzymanej w lewej ręce, która nie drżała, mimo że cierpiał na chorobę Parkinsona. Popatrzyłem na ludzi słuchających go w skupieniu. Wszyscy zachowywali się tak, jakby rozumieli każdy wyraz, choć było jasne, że czekają, aż zacznie mówić w ich języku. Spojrzałem w czyste teraz niebo, a potem za siebie, na Pałac Apostolski. Większość okien pałacu była otwarta, stali w nich ludzie, po dwie, trzy osoby. Nigdy przedtem nie zaobserwowałem czegoś takiego podczas uroczystości pod gołym niebem. Zastanawiałem się, czy to papiescy pracownicy, którzy korzystają z okazji, by go zobaczyć i posłuchać. Ojciec Święty przystąpił do czytania komentarza po angielsku. Kiedy powiedział: „Objawienie się boskich osób nad Jordanem potwierdza misję Jezusa", mogłem jedynie myśleć o jego niedawnej pielgrzymce nad rzekę Jordan - w wieku siedemdziesięciu dziewięciu lat, kiedy zaczął zbliżać się do końca swego pontyfikatu, nadal ciężko pracował nad uzdrawianiem ludzkości. Zakończył słowami: „Rodząc się od nowa w wodzie chrztu, rozpoczynamy naszą drogę przez życie, drogę chrześcijanina i człowieka dającego świadectwo". Zamyśliłem się nad jego drogą, jego życiem i jego dawaniem świadectwa wiary w Chrystusa. Audiencję zakończył ceremoniarz, odczytując nazwy różnych grup młodzieży z całego świata, biorących w niej udział. Młodzi ludzie ponownie wiwatowali. Tym razem papież machał do nich i błogosławił im. To wywoływało jeszcze bardziej żywiołowy aplauz, co z kolei sprowokowało Ojca Świętego do posyłania zebranym całusów. A wtedy cały tłum - liczący od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu tysięcy ludzi, jak podano następnego dnia w „L'Osservatore Romano" - wiwatował jeszcze głośniej. Nabożeństwo skończyło się kolejną pieśnią, wykonaną przez chór. Papież przyłączył się do śpiewu silnym głosem - choć kiedyś wyznał mi, że jego głos „to jak modlitwa, ale tylko pojedyncza". Oficjalna audiencja dobiegła końca. Zawsze po niej papież starał się przywitać z tak wieloma osobami, z iloma zdołał. Zastanawiałem się, czy teraz postąpi tak samo, choć zdrowie już mu nie dopisywało i musiał być zmęczony po dwugodzinnej ceremonii przy zmiennej pogodzie. Zauważyłem, że biskup Harvey popatrzył na niego pytająco, a Ojciec Święty zdecydowanie skinął dwukrotnie głową, jakby mówił: „Tak, tak". Biskup Harvey odwrócił się i dał znać osobom zajmującym się kierowaniem ludźmi, które ustawiły obecnych w trzech oddzielnych rzędach. Pierwszy, mający podejść do siedzącego papieża, składał się z „dygnitarzy" - mężczyzn w eleganckich ubraniach i kobiet w modnych sukienkach. Drugi - z panien młodych strojnych w białe ślubne suknie i panów młodych w czarnych garniturach. Klękali przed Ojcem Świętym, by ucałować pierścień i prosić o pobłogosławienie małżeństwa. Papież miał dla każdego miłe słowo, uśmiech lub dotyk dłoni. Potem zbliżył się trzeci rząd złożony z ulubieńców papieskich - ludzi upośledzonych, młodych i starych. Jan Paweł II błogosławił ich, kładł im ręce na głowach i głaskał po twarzach, wymieniał uściski dłoni i pozwalał ucałować pierścień. Jedną z ostatnich w kolejce była dziewczynka, może siedmio-, może ośmioletnia. Miała problemy z chodzeniem, mimo to jakoś dotarła do papieża i uklękła przed nim bez niczyjej pomocy. Ojciec Święty położył dłonie na pochylonej główce i pobłogosławił ją. Potem dziewczynka z trudem się podniosła. Ale zanim wróciła na miejsce, pod wpływem impulsu obróciła się i pocałowała go w policzek. Papież uśmiechnął się szeroko. Po raz drugi pobłogosławił dziecko, wyciągnął rękę ku jej dłoni i uścisnął ją. Kiedy szła na miejsce, widziałem malujące się na jej twarzy ogromne przejęcie, takie samo, jakie obserwowałem u bardzo wielu ludzi, którym szczęście dopisało na tyle, że znaleźli się blisko Ojca Świętego. Niektórzy już dziś nazywają go „Janem Pawłem Wielkim" z powodu wpływu, jaki wywiera na Kościół i świat. Osobiście zawsze myślałem o nim jako „papieżu ludzi", bo wywiera taki wpływ zarówno na tłumy, jak i na poszczególne osoby. Papież pobłogosławił ostatnie dziecko w szeregu i wstał. Zszedł powoli z podwyższenia w towarzystwie biskupów Dziwisza i Harveya. Był najwyraźniej zmęczony, o wymizerowanej twarzy, szedł wolniej niż poprzednio. Papieski samochód - czarny mercedes, a nie papamobile -zajechał już pod stopnie bazyliki. Jan Paweł II przystanął na chwilę, zanim wsiadł do środka, jakby zbierał w sobie ostatnie rezerwy sił. A potem stanął w samochodzie, ukazując się przez wycięcie w dachu. Trzymał się poręczy specjalnie zamontowanej tam w tym celu. Mercedes ruszył powoli, objeżdżając podwyższenie, gdzie wszyscy, łącznie ze mną, usadowieni w reparto speciale, staliśmy i wiwatowaliśmy. Papież pomachał do każdego z nas, każdego pobłogosławił. Kiedy samochód przejeżdżał obok miejsca, gdzie stałem, Ojciec Święty obrócił się i spojrzał prosto na mnie. Dostrzegł mnie i pokiwał głową ze zdumieniem. Uśmiechnął się szeroko. Pokiwał mi jeszcze raz energicznie głową, jakby mówił „Tak, tak!". Udzielił mi błogosławieństwa. Samochód powiózł go dalej, zjechał po rampie prowadzącej od bazyliki na plac poniżej, gdzie na swoją kolej już czekali wierni. Wiele osób stanęło na krzesłach, żeby mieć lepszy widok, próbowali robić zdjęcia. Wiwatowali i skandowali: ,fapa! Popal Papa!". Mercedes przejechał wśród tłumu, aż wreszcie sylwetka papieża zniknęła za kolumnadą. 30 PATRZĄC NA MINIONE TRZYDZIEŚCI LAT Refleksja nad spuścizną Jana Pawła II Pięć miesięcy później, kiedy obchody Jubileuszu Milenijnego dobiegały końca, ponownie znalazłem się w Rzymie. Tym razem przybyłem do Wiecznego Miasta jako gość i przewodnik grupy weteranów z Bostonu, którzy chcieli odwiedzić także Nettuno. W miejscowości tej znajduje się wojskowy cmentarz, na którym są pochowani amerykańscy żołnierze polegli we Włoszech w czasie II wojny światowej. Pierwsza okazja do zobaczenia się z papieżem nadarzyła mi się w niedzielę 1 października podczas uroczystości kanonizacji nowych świętych Kościoła. Znalazła się wśród nich matka Katherine Drexler, filadelfijska dziedziczka fortuny, która została zakonnicą i przekazała cały majątek oraz poświęciła życie Afro-Amerykanom i Indianom. W grupie były też dwie inne zakonnice: Giuseppine Bahkita, kiedyś sudańska niewolnica, członkini zakonu Sióstr Miłosierdzia we Włoszech, i Maria Josefa del Corazon de Jesus Sancho de Guerra, założycielka zgromadzenia Służebnic Miłosierdzia Jezusowego, pierwsza Baskijka wyniesiona na ołtarze. Najwięcej kontrowersji spośród nowych świętych budziło stu dwudziestu chińskich męczenników, których większość zginęła podczas powstania bokserów w 1900 roku. I chociaż żaden z nich nie padł ofiarą komunistów, obecny rząd chiński potępił wielu nowo wynoszonych na ołtarze rodaków jako „karłów imperialistycznej agresji" i nazwał papieską decyzję o ich kanonizacji „otwartą obrazą" - tym większą że przypadała akurat na dzień narodowego święta pięćdziesiątej pierwszej rocznicy wprowadzenia komunizmu. Uroczystości kanonizacyjne odbywały się na placu św. Piotra. Dzień był szary, mżyło. Przyjechałem tam wcześnie i zająłem miejsce w trzecim rzędzie od ołtarza. Zauważyłem, że z balkonów drugiego piętra bazyliki zwieszono, oprócz dekoracji z kwiatów, cztery gobeliny. Trzy z nich przedstawiały podobizny nowych świętych z Ameryki, Sudanu i kraju Basków. Na czwartym, dedykowanym chińskim męczennikom, na żółtym tle umieszczono krzyż otoczony czerwonymi literami. Tworzyły napis głoszący świętość męczenników. Kiedy czekałem na rozpoczęcie ceremonii, przywitało się ze mną wielu dawnych przyjaciół: papieski fotograf, niektórzy członkowie Gwardii Szwajcarskiej oraz watykańscy dostojnicy, a w ich liczbie kardynałowie Joseph Ratzinger i Roger Etchegaray. Ten ostatni wrócił właśnie z konferencji w Pekinie. Rozmawiałem z nim o kontrowersjach, jakie wzbudzali chińscy święci. Kardynał powiedział: - Bywa, że robienie czegoś dobrego nie jest najpopularniejsze -znałem te słowa na pamięć, bo wielokrotnie słyszałem je od Jana Pawła II. - Ale nie sposób sobie wyobrazić, jak wiele to znaczy dla ludzi cierpiących w Chinach. Do tej pory nikt ich nie docenił. O godzinie 10.00 zaczął śpiewać chór, co było sygnałem, że papież wyruszył z Pałacu Apostolskiego i będzie przejeżdżał wśród zebranych. Ponieważ widok zasłaniały mi parasole nad głowami wiernych, nie widziałem Ojca Świętego, słyszałem jedynie coraz głośniejsze okrzyki ponad stutysięcznego tłumu. Świadczyły o tym, że papież się zbliża. Dojrzałem go dopiero w chwili, gdy papamobile podjechał do podestu. Ojciec Święty miał na sobie zielony ornat i złotą infułę na głowie. Kiedy szedł do ołtarza, stało się dla mnie jasne, że od kwietnia jego zdrowie znacznie podupadło. Był blady, wyglądał na zmęczonego, garbił się bardziej niż kilka miesięcy wcześniej. Kiedy jednak zajął miejsce z lewej strony ołtarza, natychmiast pomyślałem o presji, pod jaką się znajdował przez te miesiące - walczył z podeszłym wiekiem i podupadającym zdrowiem. Jan Paweł II ponownie celebrował obchody Wielkiego Tygodnia w Rzymie. Kanonizował też polską błogosławioną, Helenę Kowalską, znaną jako siostra Faustyna, i beatyfikował swoich dwóch poprzedników - ogólnie kochanego Jana XXIII i budzącego kontrowersje Piusa IX. 13 maja odwiedził Fatimę - w rocznicę dnia, kiedy Matka Boska po raz pierwszy ukazała się trójce dzieci, i zarazem w rocznicę zamachu na jego osobę, który przeżył w 1981 roku. Ojciec Święty wybrał tę okazję do ogłoszenia światu długo utrzymywanej w sekrecie „trzeciej tajemnicy fatimskiej" - w której znalazło się zdanie o ataku na „biskupa w bieli". Papież nie przestawał mówić o sprawiedliwości społecznej i gospodarczej. W pierwszomajowe święto otworzył festyn, znany jako Jubileusz Robotniczy, na przedmieściach Rzymu. Powiedział wtedy do tysięcy zebranych tam ludzi: - Wszyscy muszą mieć pracę, aby system gospodarczy, w jakim przyszło nam żyć, nie naruszył fundamentalnej prawdy o wyższości pracy nad kapitałem. Globalizacja stała się dziś rzeczywistością w każdej dziedzinie ludzkiego życia, ale to rzeczywistość, która musi być mądrze zarządzana. Solidarność także należy globalizować. Nadal był sumieniem ludzkości, otwartym dla ludzi wszelkiej wiary. Wzywał do umorzenia długów Trzeciego Świata, krytykował embargo gospodarcze nałożone na Irak i Kubę, dowodził, że jedynym sposobem osiągnięcia pokoju na Bliskim Wschodzie jest umiędzynarodowienie statusu Jerozolimy. Choć ciało odmawiało mu posłuszeństwa, jego umysł był sprawny jak nigdy. Z dużą przenikliwością wypowiadał się w sprawach moralności i nauki, przekazywania ludzkich organów i transplantacji, potępił klonowanie i doświadczenia na komórkach ludzkich embrionów. Jan Paweł II ciągle wyciągał ręce do świata. Jednego dnia serdecznie witał dwa miliony młodych ludzi, przybyłych do Rzymu na Światowy Dzień Młodzieży - największy jak do tej pory zjazd tego typu -a drugiego przemawiał do ludzi starych, zgromadzonych na placu św. Piotra. Przy tej ostatniej okazji mówił: - Kościół nadal was potrzebuje, potrzebuje nas. Tylko dzięki temu, że jesteśmy starzy, możemy wnieść autentyczny wkład w rozwój kultury życia. Jednocześnie Ojciec Święty pamiętał o przyszłości, planowano już jego wyjazd do Armenii. Ponownie też wyraził chęć pielgrzymowania do świętego miasta Ur w Iraku. Wróćmy jednak do uroczystości na placu. Ojciec Święty wstał, by przewodzić ceremonii kanonizacji. Była bardzo piękna - i w jakiś sposób niezwykła, albowiem składały się na nią śpiew, taniec i procesja chińskich katolików w tradycyjnych ubiorach, niosących kadzidła. Katolicy z Afryki, także w strojach narodowych, przekazali prezenty w plecionych koszach. Zerkając między parasolami, obserwowałem Ojca Świętego. Widziałem, jak ponownie siada w fotelu i odprawia mszę zgodnie z liturgią. Zrozumiałem, że taki właśnie był - wyciągał ręce do wszystkich, zwłaszcza do ubogich, kobiet i do uciśnionych - by podzielić się z nimi słowem Jezusa. Zbyt często media, szczególnie zachodnie, portretowały go jako zachowawczego starca, za wszelką cenę sprzeciwiającego się zmianom. Uroczystość, która odbywała się tamtego dnia, pokazywała, jak bardzo ta charakterystyka była zafałszowana. Wynikało to jasno z homilii, którą odczytał powoli, trochę niewyraźnie, ale jak zawsze w miarę mówienia jego głos potężniał. „Dzisiaj -powiedział - lud boży rozrzucony po całym świecie, mieszkający w Azji i Afryce, w Ameryce i Europie, zebrał się tutaj". Chwalił matkę Kathe-rine Drexler za porhoc w „obudzeniu i pogłębieniu, przez edukację i opiekę społeczną, świadomości potrzeby zwalczania wszelkich przejawów rasizmu". Nazwał Giuseppinę Bahkitę „jaśniejącym przykładem emancypacji" i zauważył, że „w dzisiejszym świecie niezliczone kobiety nadal są ofiarami, nawet w krajach rozwiniętych". Modlił się, by wzór, jakim była święta Maria Josefa, „pomógł Baskom poniechać na zawsze przemocy". Wspominając o chińskich świętych wyjaśnił, że „ta uroczystość nie jest właściwym momentem do formułowania sądów o tamtych historycznych czasach", ale jednocześnie stwierdził: „Dziś ... Kościół chce jedynie przyznać, że to ci męczennicy dają nam wszystkim przykład odwagi i spójności, i przynoszą chwałę szlachetnemu narodowi chińskiemu". Po uroczystości papież wygłosił zwyczajowe przemówienie. Poświęcił je w dużej mierze obronie kontrowersyjnego dokumentu, w którym kardynał Ratzinger, prefekt Kongregacji Doktryny Wiary, podtrzymywał prymat Kościoła katolickiego. Zamiast jednak pozwolić, by emocje powstałe wokół tego dokumentu wyładowały się na osobie kardynała, Ojciec Święty wziął „winę" na siebie. Uznał, że ów dokument jest bliski jego sercu i wyjaśnił: „Nasze wyznanie ... nie wynika z arogancji, która pomniejsza inne religie, ale jest wyrazem radosnej wdzięczności". Używając czasami bezceremonialnych sformułowań, ale jak zawsze szczerze, tłumaczył: „Dialog bez fundamentów jest zawsze skazany na przekształcenie się w pustosłowie". Jeszcze raz Jan Paweł II udowodnił, że sam nigdy nie używa pustych - lub rzucanych na wiatr - słów. Gdy nabożeństwo się skończyło, a papież odjechał, wielu ludzi zostało na placu św. Piotra mimo ciągle padającego deszczu. Zbijali się w małe grupy, stłoczone obok drzwi bazyliki, lub chronili wśród kolumnady. Ja także tam zostałem. W którymś momencie popatrzyłem do góry na centralny balkon Bazyliki św. Piotra. Tamtego dnia z jednej i z drugiej strony ozdabiały gmach podobizny nowych świętych. Byłem jednak świadom, że w przyszłości balkon będzie miejscem, skąd padną słowa: Habemus papam (mamy papieża) - kiedy zostanie wybrany następca Jana Pawła II. Jestem politykiem i pewnie dlatego nie potrafiłem się oprzeć myśli o liście z nazwiskami papabili - kandydatów na Tron Piotrowy. Znalazło się na niej dwóch moich dobrych przyjaciół, z którymi niedawno rozmawiałem. Jednym z nich był Joseph Ratzinger, prefekt Kongregacji Doktryny Wiary, Niemiec, uznawany za teologicznie „pokrewną duszę" Jana Pawła II, drugim zaś Roger Etchegaray, francuski Bask i były przewodniczący Papieskiej Rady Sprawiedliwości i Pokoju. To właśnie on często mediował na arenie międzynarodowej z ramienia papieża. Z nim też pracowałem nad tworzeniem systemu, za pomocą którego Stany Zjednoczone mogłyby współpracować z Kościołem przy niesieniu pomocy ofiarom klęsk głodu, wojny i innych nieszczęść. Kardynał Angelo Sodano, sekretarz stanu, także znajdował się na mojej liście. Swego czasu ściśle z nim współpracowałem i po cichu współczułem z powodu trudnych obowiązków, jakie wykonywał, ponieważ Jan Paweł II często zachowywał się jak własny sekretarz stanu, minister spraw zagranicznych i rzecznik prasowy w jednej osobie. Camillo Ruiniego, wikariusza Rzymu, także uważałem za potencjalnego kandydata. Widywałem go na różnych uroczystościach kościelnych w całym Rzymie. Francis Arinze z Nigerii, przewodniczący Papieskiej Rady do spraw Dialogu Międzywyznaniowego, miałby największe szansę, jeśli kardynałowie braliby pod uwagę przede wszystkim osobę zdolną do zjednoczenia katolików z całego świata. Gdyby go wybrano, stałby się pierwszym papieżem z Trzeciego Świata. O Jeanie-Marie Lustigerze, arcybiskupie Paryża, którego biografia jest niemal równie ciekawa jak życiorys Karola Wojtyły, również wspominano jako o ewentualnym następcy Jana Pawła II. Żydowskiego pochodzenia, jego matka zginęła w Oświęcimiu, przyjął chrzest w rodzinie katolickiej, która go wychowała. Było także dwóch kandydatów z Ameryki Południowej - Dano Castrillon Hoyos z Kolumbii, prefekt Kongregacji do spraw Duchowieństwa, oraz Alonso Lopez Trujillo, przewodniczący Papieskiej Rady do spraw Rodziny. Obu postrzegano jako „twardogłowych konserwatystów". Lopez Trujillo miał swój udział w „naganie", jaką korpus dyplomatyczny otrzymał w związku z konferencją kairską. Pamiętan, jak Carlo Maria Martini, jezuita, powiedział mi pewnego dnia w swojej mediolańskiej rezydencji: „Jestem, jak myślę, liberalnym kandydatem". Dominikanina Lucasa Moreirę Nevesa z Brazyli poznałem, kiedy obaj otrzymywaliśmy dyplomy z wyróżnieniem w Kolegium Opatrzności. Przychodził do mnie na śniadanie, gdy przebywałem w Rzymie. Bardzo chciałbym, żeby został papieżem, nie tylko dlatego, że się przyjaźnimy, ale przede wszystkim z powodu jego zaangażowania w sprawę pomocy ubogim. Niestety, ostatnio stan zdrowia zmusił go do ustąpienia ze stanowiska przewodniczącego konferencji Episkopatu. Jego obowiązki przejął Giovanni Battista Re, przez wiele lat faktyczny szef papieskiego personelu. Re był jednym z pierwszych dostojników watykańskich, którzy powitali mnie po moim przyjeździe do Rzymu. Ściśle współpracowaliśmy, wielokrotnie cieszyliśmy się razem przyjemnościami stołu, a jeszcze częściej świetnie się nam rozmawiało. Nie znam dobrze Dionigiego Tettamanziego z Genui. Wiem jedynie, że jego postawę określa się jako „umiarkowaną". O Godfriedzie Da-neelsie z Mehelen-Brussels powiadają, że jest bardziej „liberalny" od Ratzingera. Poznałem osobiście Christopha Schonborna, dominikanina z Wiednia - redaktora nowego katechizmu katolickiego, będącego „oczkiem w głowie" papieża - albowiem często spotykałem się z nim w Rzymie. Wiem, że poleganie na doświadczeniach amerykańskiego polityka przy próbie ustalenia „zwycięzcy" z grona „faworytów" nie jest zbyt mądre, bo, jak mówi watykańskie przysłowie: „Ten, kto idzie na konklawe jako papież, wychodzi jako kardynał". Szczerze mówiąc, nie można przewidzieć, kogo wybiorą kardynałowie, prowadzeni przez Ducha Świętego. Jedno natomiast jest pewne: trudno będzie znaleźć kogoś, kto dorówna obecnemu papieżowi. Następnego dnia wróciłem na plac św. Piotra, mimo że deszcz nie ustawał. Chciałem wziąć udział w specjalnej audiencji dla pielgrzymów, którzy przyjechali do Stolicy Apostolskiej z całego świata, by uczestniczyć w ceremonii kanonizacji. Jeszcze nigdy nie widziałem tak wielu Murzynów i Chińczyków zgromadzonych w jednym miejscu. Strugi deszczu nie były w stanie ostudzić ich entuzjazmu. Tamtego dnia również zjawiłem się trochę wcześniej i zająłem miejsce przy ołtarzu. Tłum ponownie gorąco powitał Ojca Świętego. Tak jak poprzedniego dnia, papież odwołał się do nowych świętych. Miał nadzieję, że staną się dla wiernych przykładem do naśladowania. Kiedy przemawiał w różnych językach do zebranych, spojrzałem na plac. Niektórzy mówią, że bliźniacze rzędy kolumn ustawione w półkolu przed Bazyliką św. Piotra symbolizują klucz wetknięty do zamka świątyni. Inni twierdzą, że przypominają ramiona wyciągane przez Kościół, by przygarnąć wszystkie dusze. Gdy zastanawiałem się nad ich symboliką, pomyślałem, że dzieło życia Jana Pawła II przetrwa. Sprawował urząd dłużej niż jakikolwiek papież w XX wieku. Tylko kilku namiestników Chrystusa w historii mogło poszczycić się dłuższym „stażem" pod tym względem. W tym czasie zdefiniował od nowa i wzmocnił pozycję papieża, stając się najczęściej podróżującym, najbardziej widocznym publicznie i najbardziej otwartym Ojcem Świętym, jakiego widział świat. Ogłosił trzynaście encyklik, napisał niezliczone listy, wygłosił tysiące przemówień na całej kuli ziemskiej, wzywał miliony ludzi do pokochania Boga i siebie nawzajem, szanowania życia, wspierania rodziny, pomagania ubogim i zwracania mniejszej uwagi na siebie i na doraźne przyjemności, a skupianiu się bardziej na innych oraz na ponadczasowej nagrodzie w przyszłym życiu. Jeśli Bóg podaruje mu jeszcze trochę czasu, okaże się, że Jan Paweł II powołał wszystkich sprawujących urzędy biskupów. Beatyfikował 447 osób - dla porównania: przez pięćset lat, zanim zasiadł na Tronie Piętrowym, wyniesiono na ołtarze 302 kandydatów. Kardynał Ratzinger opowiedział mi któregoś dnia żart: „Kiedy papież pójdzie do nieba, spotka tam bardzo wielu przyjaciół". Jan Paweł II jest sprawnym zarządcą, ministrem spraw zagranicznych, kaznodzieją i kapłanem w jednej osobie. Wyciągnął rękę do innych odłamów chrześcijaństwa. Dążył do porozumienia z innymi religiami, zwłaszcza z judaizmem, ale także z islamem i wyznaniami ludów Dalekiego Wschodu. Umocnił Kościół katolicki i zapewnił mu pozycję na przyszłość, ale jednocześnie przeprosił za całe zło uczynione w przeszłości w imię chrześcijaństwa. Jest najbardziej „upolitycznionym" papieżem we współczesnej dobie, nie bojącym się angażować w sprawy tego świata. Jak na ironię, trzeba było ortodoksyjnego żyda ubiegającego się w 2000 roku o urząd wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, by uświadomić Amerykanom, że polityka i religia nie muszą się wykluczać. Znacznie szybciej by się o tym przekonali, gdyby brali przykład z Jana Pawła II. W czasie pontyfikatu spotkał się z ponad pięciuset głowami państw. Powszechnie znana jest rola, jaką odegrał w doprowadzeniu komunizmu do upadku, ale równolegle prowadził też długą i wyczerpującą kampanię przeciwko nadużyciom wolnego rynku. Angażował siebie i Kościół w wysiłki zmierzające do zakończenia wojen, zwalczania głodu. Nawoływał do przestrzegania wolności wyznania i praw człowieka. Nazwano go „jedynym, jaki został, prawdziwym przywódcą światowym" nie dlatego, że jest głową Kościoła katolickiego, ale z powodu sposobu, w jaki ten urząd sprawuje. Powiedział mi kiedyś: „Myślę, że kamieniem węgielnym mojego pontyfikatu jest objaśnianie, na czym polega transcedentalna wartość jednostki ludzkiej. Jeśli wierzy się w Boga, nie można zachowywać się tak samo jak ktoś, kto w Boga nie wierzy". Zastanawiałem się nad wszystkim, co sprawiło, że stał się wyjątkowym papieżem, a potem nad przyczynami, które uczyniły zeń wspaniałego kapłana, wspaniałego człowieka, wspaniałego przyjaciela. Nigdy nie zapomnę jego zdolności i wyciągania ręki zarówno do bezsilnych, jak też możnych tego świata. Ubodzy, chorzy i starzy wiedzą, że mają w jego sercu i Kościele specjalne miejsce. Dla młodzieży stał się kimś, komu mogła zaufać, kto dał jej wiarę i coś więcej niż najnowsza CD. Pochylił się nad ludźmi w potrzebie i łagodził ich problemy. Widziałem to na własne oczy, odczułem i doświadczyłem tego, kiedy skupiał uwagę na moich przyjaciołach, mojej rodzinie i mnie samym. Dwa dni później znowu znalazłem się na placu św. Piotra. Okazją była środowa audiencja papieska. Tym razem, dzięki Bogu, świeciło słońce. Razem z grupą innych ludzi zostałem zaprowadzony do miejsca w pierwszym rzędzie, kilka kroków od ołtarza. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności krzesła obok zajmowało mniej więcej trzydziestu seminarzystów z Kolegium Ameryki Północnej, zyskałem więc sposobność spotkania dobrego przyjaciela, rektora tej uczelni, Tima Dolana, i powspominania dawnych dziejów. Przedstawiłem Tima jednemu z ludzi z mojej grupy, Tedowi Buczko, który pracował kiedyś jako stanowy rewident księgowy w Massachusetts i należał do najdawniejszych amerykańskich przyjaciół papieża. W 1969 roku był gospodarzem przyjęcia wydanego w Bostonie na cześć kardynała Karola Wojtyły w trakcie jego pierwszej wizyty w Ameryce i od tamtej pory pozostawali w ścisłym kontakcie. Kiedy rozległa się muzyka, wróciliśmy z Tedem na miejsca. Patrzyliśmy na plac, śledziliśmy wzrokiem papamobile zbliżający się od strony Pałacu Apostolskiego. W środku widać było postać Ojca Świętego. Niewielki biały pojazd mijał wiwatujący tłum, a potem skierował się ku podjazdowi na szczyt schodów. Zatrzymał się tuż obok podestu, kilka metrów od nas. Patrzyliśmy na papieża ubranego w białe szaty, wysiadającego powoli z papamobile. Towarzyszyli mu biskupi Harvey i Dziwisz. Kiedy Ojciec Święty przystanął na chwilę, by zebrać siły, biskup Dziwisz szepnął mu coś do ucha. Jan Paweł II obrócił trochę głowę i spojrzał w kierunku, gdzie stałem razem z Tedem Buczko. Uśmiech rozjaśnił mu twarz. Jeszcze nie tak dawno temu Ojciec Święty zapewne podszedłby do nas i serdecznie uściskał przyjaciół z Bostonu. Teraz musiał uważać na każdy krok. Niejako w zastępstwie papież połączył obie dłonie i pomachał nimi - jednak nie nad głową niczym bokser, który wygrał walkę, ale na wysokości serca, jakby mówił, że mamy tam swoje miejsce. Gdy pochylony ruszył do ołtarza, przypomniało mi się spotkanie z polskim kardynałem w bostońskim kościele przed ponad trzydziestu laty, tym samym, który mówił o trudach i niebezpieczeństwach pracy dokerów. Tę pracę wykonywali mój ojciec i teść, żeby zarobić na życie. Wtedy nawet nie podejrzewałem, jak wyjątkowym jest kapłanem, jakim będzie wspaniałym papieżem i przyjacielem. SPIS TREŚCI PODZIĘKOWANIA PRZEDMOWA .............................. 7 Charakterystyka papieża dokonana przez osobę, która miała przywilej bezpośredniego z nim kontaktu.............. 9 1 PIERWSZE WRAŻENIA Polski kardynał opowiada w bostońskim kościele o stoczniowcach . . 13 2 POLSKI PAPIEŻ W RZYMIE Uroczystość w Bostonie Południowym ................ 18 3 PIERWSZA WIZYTA PAPIESKA W STANACH ZJEDNOCZONYCH Powrót do Bostonu. „John Paul Superstar" bierze miasto szturmem . . 21 4 NIE SPUSZCZAJĄC ZEŃ OCZU Śladem jego dokonań, czując coraz większy podziw......... 27 5 DZIEŃ, W KTÓRYM STRZELANO DO PAPIEŻA Wszyscy pojęli, jak on wiele znaczy ................. 30 6 TRZY SPOTKANIA W RZYMIE „Idziemy na mszę z papieżem" . .................... 34 7 OFERTA PRACY Szansa reprezentowania mojego kraju w moim Kościele....... 41 8 ZŁOŻENIE LISTÓW UWIERZYTELNIAJĄCYCH Moje pierwsze oficjalne spotkanie - dostrzegani inne walory tego człowieka ............................. 43 9 ŚWIATOWY DZIEŃ MŁODZIEŻY W DENYER Góry Skaliste.............................. 54 10 PODĄŻAJĄC JEGO ŚLADEM Żeby go pojąć, trzeba znać miejsce, skąd pochodzi.......... 73 215 Jan Paweł II. Portret papieża i człowieka 11 DROGA NA TRON PIOTROWY Zawierz Duchowi Świętemu - ale zbieraj głosy ........... 84 12 PIAZZA DI SPAGNA Wyjątkowy dzień - i wyjątkowe uwielbienie Matki Boskiej..... 89 13 SZKOLENIE KORPUSU DYPLOMATYCZNEGO Reprezentowanie Stanów Zjednoczonych............... 95 14 SANTA SABINA Nie papież, ale ksiądz wśród przyjaciół................ 98 15 „GDZIE JEST PRZYJACIEL RAYMONDA?" W odpowiedzi na modlitwy umierającego chłopca..........101 16 WIELKI TYDZIEŃ W RZYMIE Nie mam dość długich religijnych ceremonii.............106 17 KONCERT KU PAMIĘCI OFIAR SHOAH Wyciągając rękę do naszych żydowskich „starszych braci" .....108 18 KONFERENCJA W KAIRZE Walka o życie..............................112 19 NAWET PAPIEŻ ODCZUWA BRZEMIĘ SPOCZYWAJĄCE MU NA BARKACH Melancholia Ojca Świętego ......................132 20 DEDYKACJA W ANGELICUM „Święty Tomasz nie był jednym z moich profesorów!" .....137 21 MIŁOŚĆ MACIERZYŃSKA TO BŁOGOSŁAWIEŃSTWO Łagodząc ból matki...........................141 22 TRZECIA WIZYTA PAPIESKA W STANACH ZJEDNOCZONYCH Sumienie Ameryki ...........................145 23 PRAWDZIWEGO PRZYJACIELA POZNAJE SIĘ W BIEDZIE Pomógł mnie i mojej rodzinie .....................167 24 POŚWIĘCENIE NOWEGO KOŚCIOŁA Zawsze przy pracy, zawsze wyciągając do kogoś rękę........174 25 PODRÓŻ DO SŁOWENII Przypatruję mu się podczas pielgrzymki................178 26 PIĘĆDZIESIĘCIOLECIE KAPŁAŃSTWA Dwa lwy Kościoła zmagające się, by okazać sobie szacunek .... 183 27 Arrivederci, ROMA Zadowolony z powrotu do domu, smutny, bo opuszczam papieża . . 187 28 PRZYWIEZIENIE DUCHA DO ST. LOUIS Wezwanie do poniechania kary śmierci................191 29 MILENIJNY PAPIEŻ Wprowadzanie Kościoła w nowy wiek ................200 30 PATRZĄC NA MINIONE TRZYDZIEŚCI LAT Refleksja nad spuścizną Jana Pawła II.................206 KONIEC