10147
Szczegóły |
Tytuł |
10147 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10147 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10147 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10147 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Lech Bądkowski
Chmury
Rozdział I
Skinął na Mściwoja. Przyspieszyli kroku. W zapadającym chmurnym wieczorze rzeka słabo widniała, rozmazanym blaskiem odbijało się w niej kilka świateł niedalekiego gardu. Książę niecierpliwie rozsuwał wiklinę, pędy stawiały giętki opór, naparł ostro, nagle zachwiał się, stracił równowagę i z głośnym chlupnięciem wpadł w wodę wyżej kolan.
- Ala złemu! - wykrzyknął i zaraz się roześmiał.
Syn poszedł za nim ostrożniej. Z miałkiego brzegu wyciągnął do ojca miecz w pochwie.
- O, nie - powiedział Świętopełk wciąż się śmiejąc. - Gdybym nie miał na sobie tych szmat, już bym się zanurzył cały.
Stał tak chwilę rozglądając się, nabrał wody w garście, podniósł do ust, wypił trochę, resztą otarł twarz i włosy. Patrzył na drugi brzeg. Tam daleko dogasała łuna. Potem nachylił się, jakby wchłaniał w siebie zapach rzeki. Wreszcie wygramolił się z niej, uważając na czepliwą wiklinę, podszedł do syna, objął za ramię w sposób, jakim obejmował go od chłopięcych lat, i powiedział:
- Mam ją. Noteć. Wreszcie mam. Jest nasza, synu. Znowu.
Łuna po drugiej stronie zabarwiała bladoróżowo szeroką połać chmur. Dopalała się wieś Słonawy, miejsce bitwy między Pomorzanami a Wielkopolanami, których posiłkowali Ślązacy księcia Henryka Bożuszka. Bitwa trwała krótko, Świętopełk spadł jak piorun, tamci nie zdążyli zespolić szyków do walki, zresztą nie mieli wspólnego dowódcy ani zaufania jedni do drugich. Ledwo padły pierwsze ciosy, zaczęli pierzchać, a Świętopełk, wiedno* zacięty w walce, tym razem nie ścigał do skutku, nie zależało mu na pogromie.
Wrócił ze swoimi do nakielskiego gardu, do siostry swej Jadwigi, wdowy po Władysławie Odonicu, i do jej dwu synów, Przemysła i Bolesława.
Jadwiga płakała: przed trzema miesiącami straciła męża, teraz - z rąk brata i na jego rzecz - zbywała resztę księstwa. Nie chodziło jej o tę resztę dla siebie, tak przynajmniej mówiła, tylko dla synów. Obaj stali obok matki, milczący i ponurzy, dorośli już, niewiele młodsi od Mściwoja, wrogo popatrywali na niego i na groźnego wuja. Z pewnością chwyciliby za broń i walczyli w obronie Nakła lub na polu pod Słonawami, gdyby spodziewali się takiego obrotu przyjaznych odwiedzin bliskiego krewniaka, dobrodzieja, opiekuna. Zaskoczył ich.
Cicho było tu nad rzeką, tylko od dziedzińca gardowego dobiegały głosy. Woje przy ogniskach rozprawiali i weselili się. Za to na podgardziu było jak makiem zasiał. Naklanie pochowali się w checzach, zaparłszy drzwi najmocniej jak się dało, i z biciem serca nasłuchiwali, czy już zbliżają się zwycięzcy. Za dnia, po owładnięciu gardem, książę pomorski spędził podgardzian, by im oznajmić, że odtąd on jest ich panem, jak był dawniej i jak jego przodkowie byli panami ich przodków, że mają go słuchać i być mu we wszystkim powolni, a nie stanie się im nic złego i niczego nie potrzebują się obawiać, a już najmniej jego własnych wojów. Słowa księcia pomorskiego zdumiały ich, i to tym bardziej, że poprzedni władca, Plwaczem od nich przezywany, za pamięci ludzkiej w ogóle nie przemawiał do pospólstwa, tym mniej więc spodziewali się do nich kierowanych słów od nowego, od dobywcy, i to nie gniewnych i pełnych żądań, przeciwnie, zapewniających pokój i bezpiek. Toteż węszyli w tym głęboki podstęp i wyczekiwali, co w nich uderzy.
Swiętopełk, wciąż obejmując syna, patrzył na wodę, na las ciemniejący za nią, na spełzła łunę. Mściwoj także był buszny z przyrostu dziedziny i odczuwał wzruszenie ojca. Powiodło się. W ostatnich latach dużo się działo i raczej dobrze, chociaż nie brakowało powodów do nie
* Patrz Słowniczek na końcu książki. pokoju. Zajęci księstwem ojciec i syn rzadko mieli leżność do rozmowy w cztery oczy, jeszcze rzadziej zdarzał się ów odruch serdeczności ojcowskiej. Nie widywali się czasem i tygodniami. Dorosły pierworodny dostawał samodzielne poruczenia, gonił po kraju i odwiedzał sąsiadów, zdawał sprawę i wyrażał własne zdanie, zazwyczaj w ścisłym gronie komesów rady. Wiedział, co ojciec zamierza, ale natychmiastowy zabór Nakła trochę go zaskoczył.
- Co ojciec teraz będzie chciał zrobić z ciotką i moimi półbraćmi? - zapytał.
- To jest orzech. Nakło musiałem brać, skoro wpadło mi w garść. Z ciotką jeszcze pół biedy. Można by ją wziąć do Gdańska. Tego równak nie zrobię. Mam mieć wieczny płacz i obrazę w domu? Lepiej niech będzie z dala. I byłby stały czwarg z Przesprawą, bo się nie lubią. Można by jej dać oprawę na przykład w Chmielnie. Niechby siedziała na starym rodowym gardzisku, jak kiedyś pani Damroka. Ale i tak pozostają Przemk i Boles.
- Nie mogliby przebywać u nas na dworze?
- No, mogliby, tylko po pierwsze, trzeba by ich wiedno mieć na oku, bo wcale bym się nie dziwił, gdyby spiskowali, a wróg w checzy trzy razy gorszy od wroga poza checzą, po wtóre, warto by mieć z nich lepszy pożytek niż z kilku mieczów, nawet gdyby były wierne.
- Osadzić ich w Sławnie?
- Nie daj Bóg! Dopiero co uzyskałem Sławno, jeszcze dobrze nie przyrosło, Barnim i jego żupani ostrzą sobie na nie zęby. On by chętnie synów Odonica przyciągnął do siebie. Widzisz, obracasz się między kochanymi półbraćmi. Dlaczego Przemk i Bolk nie mieliby się zwąchać z Barnimem? Nie zależy im na Sławnie, które i tak nic by im nie dawało, tylko na Wielkopolsce. Barnim o tym musi wiedzieć i mogliby ubić targ procem mnie. Owszem, niech patrzą na Wielkopolskę, niech patrzą prawie na nią, ale w gromadzie ze mną, nie z Barnimem.
- Czy nie będą chcieli zwąchać się z Henrykiem Śląskim?
- Henryk da im chociaż kask Wielkopolski z dobrawoli? Myślisz, że jego Ślązacy bili się tutaj z nami w obronie synów Odonica?
- Nie.
- Rzecz pewna. I to trzeba wyzyskać.
Ścisnął ramię Mściwoja, położył palec na ustach. Po drugiej stronie rzeki ktoś był. Dochodziło stamtąd tchnienie cichej rozmowy, prowadzonej pewno tuż nad powierzchnią wody, dzięki czemu pogłos się niósł. Ojciec pociągnął syna do tyłu. Stali w gęstych zakrzewach, nikt ich nie mógł dozdrzeć, nie powinien słyszeć.
- Sza!... Wojska tam nie ma, leno nasze. Ludzie powłazili do dziur. Ktoś się przecie kręci.
Nasłuchiwali. Znów przez rzekę popłynął szmer słów i jakby zduszony, niepewny śmiech. Potem plusnęło. I drugi raz.
- Kąpią się - szepnął Mściwoj.
- W nocy?... To na pewno nie nasi, ci by głośno plestali...
Młody książę nachylił i wykręcił głowę, aby lepiej łowić słabe dźwięki.
- Dziewki?...
- Bodaj tak. Odważne, nie do wiary!
Jeszcze nie zapadła noc, równak z powodu chmur wieczór był ciemny. Po wydarzeniach w Nakle, po bitwie, w czas niespokoju, jaki zawisł nad okolicą, wśród pustki, którą władali najeźdźcy - w rzece kąpały się niewiasty.
- U soryna, chłopa tam nie ma?... - zapytał Świętopełk wstrzymując sapanie.
- Nie słyszę, ale czy to...
- Czy co?
- Czy to są naistnie dziewki? Bo może... zwodnice?
- Ba!
Książę z trudem panował nad ogarniającym go poruszeniem i nagle zaczęły drżeć mu mięśnie. Zdjął rękę z ramienia syna. Rozejrzał się, przez chwilę zatrzymał wzrok na gardzie. Wojowie hałasowali po dawnemu, zresztą bez dużego zgwaru, Świętopełk nie dał im za wiele piwa i pod gardłem zakazał zaworków. Poza tym był spokój. Wdowę, synów i nielicznych rycerzy Odonica pilnował Wojach. Tam za Notecią i za Słonawami został na noc Gadocha, drugi przednik. Bezpiek powinien być całkowity.
Książę znów wzrok skierował na przeciwległy brzeg, który ledwo się rysował na tle bliskiego lasu i chociaż słabo porośnięty, krył jakichś ludzi, najpewniej kobiety.
- Przecież nie wiedźmy ani mamidła - szepnął i wzdrygnął się, lecz nie ze strachu. - Rzeka była wielokroć święcona, kościół blisko i ma dzwon... Ktoś płynie?
- Tak. - Mściwoja też ogarnęło podniecenie. Wbił oczy w wodę. - Ktoś płynie, a przynajmniej pławi się przy tamtym brzegu.
- Ile ich?
- Nie wiem. Wydaje mi się, że widzę dwie głowy. Mgła stoi przy samej wodzie.
Mściwoj usłyszał ledwo uchwytny plusk, jaki powoduje płynący człowiek. A potem coś jak gdyby pasemko mgły zamajaczyło na powierzchni, ale zbyt natężał wzrok, i to coś nieokreślonego rozmazywało się zupełnie.
Nagle doszedł ich przytłumiony niewieści głos:
- Wracaj!
- Zaraz - odpowiedział drugi. - Woda ciepła.
- Ciszej.
Swiętopełk zaczął gorączkowo się rozdziewać. Bez brzęku odłożył pas z mieczem, zdjął żupicę, trzewiki, spodnie, zgło. Mściwoj natychstopach zrobił to samo. Po chwili obaj, rozejrzawszy się, ostrożnie i bez szmeru weszli w rzekę. Woda naistnie była okrop ciepła. Jeszcze spojrzeli za siebie, aby zapamiętać miejsce, gdzie zostawili ruchna.
Płynęli jak zjawy, nie roztrącając wody i oddychając bezgłośnie... Na brzegu pojawił się jasny zarys ludzki. Mściwoj trzymał głowę możliwie najniżej, aby go nie dostrzeżono, aby nie zdradzić się bodaj błyśnięciem oczu. Wyprzedził ojca. Przed sobą dostrzegł czyjąś twarz ledwo wyrastającą z wody. Więc były dwie osoby. I dwa głosy. Chyba nikogo więcej.
Prąd znosił ich i tak było dobrze, powinni dotrzeć do brzegu poniżej obcych i ponemu chyłkiem się zbliżyć. Wiotkie smugi mgły unosiły się prawie po tamtej stronie i mogły ułatwić skryte podejście.
- Cieszą!
- A co?
- Wracaj.
- Już wracam... Słyszałaś?... Jakby coś plusnęło...
- Nie słyszałam. Może ryba. Ale wracaj, Cieszą. Musimy już iść. Ktoś nas może najść.
- Wracam.
Mściwoj dotknął dna. Kurcząc się szedł dalej. Ojciec dopływał. Na chwilę zatrzymali się obok siebie. Potem wolno, nachyleni, kryjąc się przed wzrokiem dziewek ruszyli pod prąd. Za drzewem powalonym na wodę widzieli dwie postacie. Ta, która nawoływała do powrotu, wyszła wyżej na brzeg i trzymając w ręku zgło patrzyła w kierunku pobliskiego lasu, skąd mogło grozić niebezpieczeństwo. Cieszą podniosła się z wody, zanurzona jeszcze po biodra. Stała przodem do nich, ale głowę zwróciła ku gardowi, gdzie paliły się ognie i wznosiły okrzyki. Mściwoj wpatrywał się w nią.
- Weselą się tam, przeklęte Pomorzany - powiedziała Cieszą. - Oj, dobrze im się bawić, zbójom.
- Prędzej wyłaź, nie marudź.
Dotarli do powalonego drzewa. Wśród sterczących gałęzi pozostawali niewidoczni. Sami dobrze widzieli mroczne zarysy obu dziewcząt. Włosy Cieszy opadały niżej ramion i połyskiwały wilgocią. Świętopełk ściskał zęby i z trudem wstrzymywał sapanie. Cieszą spojrzała w ich stronę, ponemu znów na gard i jeszcze raz ku nim. W przesłaniającym widok drzewie wietrzyła niebezpieczeństwo. Dzieliło ich dziesięć kroków.
- Na co czekasz, głupia? - zapytała ta druga, niespokojna i zła. - Już zmyłaś. Wypatrujesz drugiego wbijacza?
Parsknęły. Cieszą zrobiła krok w górę.
Świętopełkowi gałąź wymknęła się z ręki i plasnęła o wodę. Cieszą krzyknęła. Książę wszedł na pień i zeskoczył z niego. Gałęzie drapały go, nie zważał na to, roztrącając płytką wodę szedł do przodu. Mściwoj tuż za nim. Dziewczyna podniosła ręce do głowy i tyłem cofała się na brzeg, ale nie uciekała ani nie krzyczała więcej, wpatrywała się w brodatego napastnika jak urzeczona. Ta druga upuściła koszulę, zaczęła uciekać ku lasowi, wróciła po zgubę i biegała w kółko, wydając urywane piski.
Świętopełk szedł, głośno sapiąc, wynurzył się z wody niżej ud. Dziewka stała przed nim o parę kroków, z rękami wciąż przy skroniach, wpatrzona, z otwartymi ustami, z których równak nie dobywał się głos. Książę położył ręce na jej ramionach, ona ugięła się i naraz osunęła... Mściwoj chciał minąć ojca i podbiec ku tej kręcącej się w kółko. Ojciec zatrzymał go ręką. Zęby leżącej Cieszy m głośno szczękały. Druga, kołując jak obarchniała owca, wciąż popiskiwała.
Książę rzucił zdławionym głosem:
- Wracamy.
- Co?
- Z powrotem!
Z rozmachem skoczył do wody.
Mściwoj chwilę jeszcze wlepiał oczy w Cieszę, która uniosła się na łokciach. Miała jasne włosy. Podkurczyła nogi i powoli zaczęła pełznąć do tyłu. Drgały piersi, dwie grusze miłosne, chwycić je. Młody książę gryzł wargi.
- Mistek!
Dał nura w rzekę. Rozognionego oblepiła gwałtownym chłodem. Trzęsło nim, z wściekłością bił rękami i kopał nogami, rwał na oślep. Nie słyszał nawoływań ojca, aby zwolnił, dopiero gdy się zmęczył i nie mógł już chwycić oddechu, przestał szaleć. Rozejrzał się. Zobaczył głowę ojca niedaleko za sobą, na szczęście było ciemno, nie musiał patrzyć mu w oczy, pomyślał, że ojciec pewno też nie chciał. Tak się cofnąć, tak uciec... Dlaczego?
Mgła snuła się przy tamtym brzegu, jak biały dym zwijający się w warkocze. Dziewek nie widział, zdążyły pomknąć w las, schowały się, zapadły w ziemię. Łuna nad Słonawami jeszcze całkiem nie spłowiała, skurczyła się do niedużego kręgu, ale ten właśnie zabarwił się rudo, zapewne jakaś nie dopalona checz strzeliła ostatnim płomieniem albo dotąd ocalały stóg chwycił ogień.
Znów się obejrzał. Wśród chwiejnego oparu dostrzegł drzewo, przy którym zatrzymali się śledząc dziewki. Konar sterczący ku górze i otulony kroplistym pyłkiem zaczął wznosić się i rozszerzać w postać o długiej, spływającej szacie z kłobukiem na głowie. Od boku uniosło się ramię, a przedłużał je czarny kij. Zawisł długą krechą w poprzek łuny, podświetlony przez nią, i wskazywał w górę rzeki, w stronę, gdzie wschodzi słońce.
- Mściwoj! - półgłosem zawołał książę. - Ustajesz?
Syn oprzytomniał. Wartki w tym miejscu nurt niósł go w dół. Silnymi uderzeniami przebił się przez prąd. I raz jeszcze spojrzał za siebie. Nie było już staroczesnego, nie było powalonego drzewa z wystającymi gałęźmi, nie było nawet brzegu - wszędzie kłębiły się białe obłoki. Trwał tylko wątły odblask pogorzeliska.
- Mściwoj.
- Jestem.
- No!... Bałem się, żeś osłabł.
Płynęli obok siebie. Prawy brzeg gęsto porosły wikliną był blisko, ale w tym prawie miejscu opadał stromo i dotknęli dna dopiero tuż pod witkami rozkościerzającymi się nad wodą. Książę ułapił je obu dłońmi, podciągnął się. Wyczyścił nos, chwyciwszy go w dwa palce. Powiedział:
- Pomyśleć, że namiana księstwa była w tej rzece, zawisła od niej. No, mądrześmy nie zrobili, rzecz pewna. A że moja głównie wina, to rzecz dwakroć pewna. - Roześmiał się cicho. - Za to wróżą dobra, że się szczęśliwie skończyło. I kąpiel nas odświeżyła, co?
- Tak, panie ojcze. Tylko... dlaczego tak nagle wracaliśmy, jakby nas ktoś pobił?
- A, tam! Woje sobie poużywali, nie musimy po nich. Teraz grunt to załatwić sprawę przyszłości Odonicowyeh synów.
Trząsł nim chłód, rozcierał spodniami piersi i plecy... Nie to odnęciło ojca - myślał Mściwoj - sam nie chciał. Barch tak jak nagle go chwycił, tak i nagle od niego odstąpił... Młody książę spoglądał na południową stronę rzeki. Mgła nieco się podniosła i zwiotczała, koron drzew nie przesłoniła, układała się w smugi, warkocze, sploty, wały, przybierała ciągliwe i wstęgowane kształty. Postać znana od lat i nie znana zarazem nie pojawiała się więcej. Przywidzenie?
- Matka by mi dała, gdyby żyła i dowiedziała się - ciągnął ojciec mocując się z koszulą, która opornie wchodziła na wilgotne ciało. - Za ciebie, za tę naszą kąpiel. Płacz i złe przeczucia. Biedaczka. Ile to już lat?
- Cztery.
- Tak. W zielniku minęły cztery lata. Niech odpoczywa w pokoju. Nie wiem, czyby nie utyskiwała i nie jadłobiła się z powodu tego Nakła. Pewno tak. Jadwigi, twojej stryjny, nie lubiła srodze, ale była siostrą Władysa Odonica, a Boles i Przemk to jej bratankowie. Wiedno mówiła, że lepsza w rodzinie miedziana zgoda niż złota wojna. Co nie przeszkadzało, że na Jadwigę fukała. No, Mistek, spiesz się. Tylko patrzeć, jak Wojach wyśle ludzi na poszukiwania i po nocy każe dąć w róg.
Szybko założył pas, grzebieniem syna byle jak przyczesał czuprynę i brodę, przygładził wąsy. Szarpali się z wikliną, aż z niej wyszli.
- Więc, Mistku, słuchaj. Z Odonicowymi zrobię tak. Zostawię im Ujście. Wielkie miectwo to nie jest, ale zawsze coś. Będą panami na Ujściu. Jeśli noszą coś w spodniach, a namiana do nich się uśmiechnie, niech na tym pobożnym Henryku odwojowują swoją Wielkopolskę. Nakła muszą się zrzec, bo to było, jest i pozostanie Pomorze. Co do Wielkopolski, mogę nawet im pomóc, jak pomagałem ich ojcu. W każdym razie Ujścia muszą strzec, bo to ich ostatnia, jedyna już nadzieja. Siostry mej, a twojej stryjny, nie będę więcej gorzył: może osiąść w Chmielnie, może zostać z synami, jak będzie chciała. W niewolę brać jej nie mogę.
- A jeśli Barnim Odonicowym podszepnie, żeby odbijali Nakło i obieca posiłki? Na pewno będzie chciał podgryzać pana ojca gdzie się da.
- Tak, ale oni musieliby być docnymi głupielcami, żeby ulec Barnimowemu nęceniu. Ma on ręce związane, nie zdołałby ich wesprzeć dość tyle. Konrad tak samo, Henryk śląski by zdołał, ale też na samego siebie kręciłby bicz, bo to on ma główny wziątk z Wielkopolski. Jeśli Odonicowi kiwną palcem procem mnie, Nakło i tak utrzymam, a im odbiorę Ujście i zejdą na bezdomnych rycerzy przysiadających u stołu po obcych dworach. Nie, na tak głupich mi nie wyglądają. Tylko z moją pomocą mogą odzyskać chociaż część dawnego dziedzictwa.
U wejścia do gardu natknęli się na Nikosza, Mściwojowego służnika, z niepokojem wypatrującego pana. W zamku rzeczywiście już obawiano się o nich. Wojach zbierał ludzi, których miał prowadzić chorąży Radost.
Przemysł i Bolesław siedzieli w paradnicy pod nadzorem rycerza Radosława i wojów i także czekali powrotu wuja, aby się dowiedzieć, jaką im przyszłość gotuje. Pani Jadwiga wypłakawszy się poszła do swej izby i nie chciała z nikim rozmawiać. Świętopełk rozumiał siostrę. Wściekłość nią tłukła i wolała zamknąć się w odosobnieniu - znajomy rys rodzinny.
Panował tu posępny nastrój, zwyciężeni nie mieli z czego się cieszyć, ale i zwycięzcy się nie weselili, nawet nie wolno im było godnie uczcić tak wielkiego dobycia, jak odzyskanie Nakła i Ujścia wraz z kasztelaniami oraz zadanie klęski Wielkopolanom i Ślązakom. Inaczej zwykł był pan Świętopełk obchodzić równie pomyślne leżności.
Na dziedzińcu milkły głosy i wołania, gdy książę i jego syn-posobnik przechodzili środkiem. Spoglądano na nich ze zdziwieniem. Większe jeszcze zadziwienie wywołali w paradnicy. Włosy mokre, ruchna lepiące się do ciała, przyspieszony oddech.
- Co się stało? - zawołał Wojach, poderwawszy się.
- A co się miało stać? Czego tak oczy bałuszysz? Nie widziałeś ludzi po kąpieli? - zezłościł się Świętopełk. - No to zdrzyj. Przydałaby się i tobie, nie tyle kąpiel w rzece, co gorąca łaźnia, żebyś trochę wszy wygubił... Chcę rozmawiać z panem Przemysłem i panem Bolesławem. Chodźcie, książęta, siostrzeńcy moi. - Nacisk położył na ostatnich słowach. - I podnieście głowy. Nie jest tak źle, a może być o wiele lepiej. Woda w Noteci ciepła. Wrzesień, my powiemy: siewnik, miesiąc dobry... Prawie na kąpiel.
W osobnej izbie rozmawiali w czterech. Siostry książę nie kazał prosić. Szanował jej gorz i rozjad, boć to ojca Mściwoja wspólna krew, albo raczej matki Zwinisławy. Ojca zwano „spokojnym”, popędliwą matkę trudno byłoby tak nazywać, miała w żyłach gorąc Świętoborzyców. Z tegoż rodu pochodziła również sto lat od niej starsza Sławina, królowa Obodrzyców, głośna ongi po dworach i wśród ludu ze strasznego mężobójstwa, namiętnej miłości, żądzy panowania i sławy. O matce Zwinisławie pierworodny Świętopełk wiedział to i owo, ale nie mówił, nawet w gorzu, naistnie ją kochał. Przekazała ten prawie strumień krwi. Dzielnie trzymała się staruszka, lepiej równak, żeby nie broniła tak zajadle młodszych synów, a kłoniła ich ku wierności seniorowi, i żeby nie obsypywała zakonników nadmiernymi darami. Myślał o niej, patrząc spod nastroszonych brwi na siostrzeńców: mogli coś przejąć w spadkowiźnie z rozdygotanej Swiętoborzycowej krwi.
Przemysł i Bolesław zachowywali się godnie. Już po pierwszych zdaniach wuja spostrzegli, że chce z nimi dojść do jakiej takiej ugody. Nie okazywali ani radości, ani uporu.
- Macie wóz i przewóz - mówił. - Chcę dla was dobrze. Dla siebie też, rzecz pewna. Odpowiadam za ród, który włada Pomorzem, jest to zatem mój obrzeszk. Wy przez waszą matkę, panią Jadwigę, też z tym rodem jesteście zrzeszeni.
- Jesteśmy książętami polskimi ¦- odparł Przemysł.
- Bądźcie nimi - żywo powiedział Świętopełk. - Ale bądźcie naistnie. Henryk wypchnął was z Wielkopolski, wypchnąłby pewno także z Nakła. Ja je osłoniłem i zatrzymuję, jest moje. Ale wam daję Ujście. Zbierajcie przy sobie rycerzy i wszelejakich zastawców. Żeli zgromadzicie niemałą siłę, dołożę do niej. Tu obecny panicz Mściwoj świadkiem. Wasz rówienik. Może to prawie on poprowadzi moje wojsko wam na pomoc, abyście odbili Gniezno, Poznań, Kalisz.
Przedstawiał im swe osiągnięcia, przemilczał zawody. Ściana zachodnia, ściana południowa - pasmo powodzeń. Teraz oto, z końcem lata tysięcznego dwusetnego trzydziestego i dziewiątego roku od narodzenia Pana, Pomorze niemal wróciło do swych granic sprzed półtora sta lat, na wschodzie nawet zdziebło poszerzone. Co zostało do zrobienia, nie jest zbyt trudne i miecz wkrótce rozstrzygnie. Rozległa ziemia białogardzka nad Parsętą dawno utracona? Tak, to sprawa z panem Barnimem, ale rzeczą możliwą jest pokojowe porozumienie, którego książę w Szczecinie, naciskany przez Duńczyków i groźniej jeszcze przez margrabiów brandenburskich, nie pozostający w bratecznym związku z książętami Meklemburgii, potrzebuje znacznie bardziej niż on, Świętopełk.
Pomorza nikt nie śmie tknąć bez ważetwy odebrania potężnego ciosu. Natomiast jego władca może udzielić skutecznej pomocy temu, kto będzie o to mądrze zabiegał. Mądrze! Synowie pana Władysława Odonica i pani Jadwigi mają prawo zabiegać, byle odpowiednio się zasłużyli.
Przemysł zapytał, czy mazowiecki pan Konrad nie zechce się sprzeciwiać włączeniu Nakła do księstwa pomorskiego, zwłaszcza że tym modłem pan Świętopełk umacnia swe panowanie w Bydgoszczy i Wyszogrodzie, na ziemi Kujawskiej. Świętopełk roześmiał się odpowiadając, że Kraków niepomiernie przyciąga uwagę pana Konrada i wiąże mu ręce, a nadto ma on teraz spór z Teutonikami o Lubawę i zresztą kask przybliżone sąsiedztwo Pomorza w niczym mu nie zagraża, bo on, pomorski książę, dalej już w tym kierunku posuwać się nie zamierza. Prawdę mówiąc, są inni, o których trzeba pamiętać - i pamięta się.
Wreszcie - a świt był już niedaleko i do połowy dopalały się grube świece woskowe - porozumienie zostało zawarte.
- Daję wam jako lenno Ujście wraz z całą kasztelanią, czyli to, co przed szesnastu laty dałem waszemu ojcu, panu Władysławowi, aby miał skąd odbijać ojcowiznę. Nie bądźcie gorsi od niego, a starajcie się być lepsi. Nadto obiecuję, że po szczęśliwym odzyskaniu Wielkopolski nie odbiorę wam Ujścia, lecz zostawię jako lenno.
Mówił to w paradnicy, przy licznych, spiesznie pobudzonych świadkach. W odpowiedzi Przemysł i Bolesław złożyli przysięgę, że wiernie dotrzymają obowiązku lenników pana Świętopełka, z nikim nie zawrą układu, który mógłby mu szkodzić, a także będą go wczas uprzedzać, gdyby do takich układów nakłaniano ich lub gdyby posłyszeli o czyichkolwiek wrogich wobec suwerena zamysłach.
Przyklęknęli i kolejno wsuwali złożone dłonie w ręce księcia Pomorza, a ten ich uścisnął i zapowiedział, że w koniecznej chwili dopomoże im swoim wojskiem.
Obyło się bez częsty, ledwo trochę miodu wypito, gdyż mimo zawarcia tak ważnej ugody nastrój jeszcze nie bardzo sprzyjał, ponadto Swiętopełk bardzo się spieszył. Przed połniem osadził na kasztelami nakielskiej rycerza Radomę i nadał mu sporą wieś w okolinie, z ciężkim sercem poszedł żegnać siostrę, która okazała mu kamienną twarz i nie powiedziała ani słowa, ponemu też pożegnał się z nowymi lennikami, perznę cieplejszymi, ile że nabrali otuchy.
Tedy na czele swoich podążył do Bydgoszczy. Zdobył ją wraz z obwodem poprzedniego roku, ale zastanawiał się, teraz zwłaszcza, czy przekroczenie rzeki Brdy nie było krokiem zbyt śmiałym. Dlatego niedawno, w ścisłej kryjamnocie, przesłał przedłożenie Kazimierzowi, synowi Konrada i księciu Kujaw, aby spotkali się osobiście w celu udobrzenia pory. Nie wyjawił tego siostrzeńcom, nawet śmiał się z bystrej uwagi Przemyśla, który mówiąc o Konradzie mógł mieć Kazimierza na myśli i pewno miał, wcale jej równak nie lekceważył.
Jechali okrężną drogą, bo książę chciał więcej zobaczyć, widzieli więc ziemię zagospodarowaną, na której niewiele zostało śladów niedawnych walk, czasem tylko spotykali zgliszcza jakiegoś sioła, gdzie zapewne nikt dorosły nie ocalał, a brakowało świeżego osiedleńca. W wioskach spoglądano na nich podejrzliwie, ze strachem, jak wiedno. Chłopom w najlepszym razie groził stan - obowiązek żywienia dworu książęcego, zatem licznej gromady, która byle czym się nie zadowoli, chwyta wszystko, co wpadnie w ręce i żąda posług, niewiele lepsza ona od chąsiebników. W najgorszym razie - nowy najazd, grabież, pożoga, śmierć, niewola. Ten, który teraz prawie jechał przez swoją ziemię, w sierpniu ubiegłego roku spadł na nią jako na obcą i nie miał litości.
Swiętopełk patrząc na posprzątane pola i bydło na pastwiskach podliczał, ile korzyści przyniosła mu krótka wojna z biskupem kujawskim Michałem, twardym wrogiem, i z księciem Kazimierzem, stoczona na szerokich obszarach Kujaw i Mazowsza. Pokój zawarty w Inowrocławiu zobowiązał go do oddania części ruchomego łupu, ale tylko części. Z zagarniętych koni, wołów, krów, owiec, świń odesłał zaledwie połowę, resztę zatrzymał. Pojmańców miał oddać wszystkich, lecz sporo też zatrzymał, wykręcając się że pomarli w drodze albo zbiegli, wywiezionego zboża nie zwrócił wcale, za srebra, kosztowności i różny sprzęt zapłacił dwieście pięćdziesiąt grzywien, a komorzy Przecław i skarbnik Sulenko ocenili, że i czterysta nie byłoby za wiele.
Nadto i przede wszystkim zyskał Bydgoszcz z obwodem. Duży i trudny kęs, który trzeba albo prędko zjeść, albo drogo sprzedać. Poza tym - i to się zawsze przyda - postraszył sąsiadów, aby pamiętali, z kim mają do czynienia. Należała się nauczka, zwłaszcza biskupowi, któremu czerwony kur dobrze rozwidnił noc wokół włocławskiej stolicy.
Domagał się pan Michał zwolnienia biskupich i klasztornych majątków w księstwie Pomorza od danin, robocizn i posług, upominał się o dziesiątą część dochodów z myta w gdańskiej howindze, od niepamiętnych czasów nie wnoszoną, także o dziesiątą część wziątku z mynicy i jeszcze chciał, aby książę mu przekazał patronat nad kościołami. Obarchniał ze szczętem. A że mowy być nie mogło o takim złoceniu mu rzyci, ośmielił się rzucić klątwę na pana Świętopełka, nazywając go ciemiężycielem Kościoła i sług bożych. No to wojna rozstrzygnęła spór: Michał nic nie zyskał, prócz obietnic dostania nieomal wszystkiego, czego żądał, tymczasem wziął zdrowe bicie, jeszcze grubo do niego dołożył, a klątwa została zdjęta. Opłacało się okazać nieustępliwość i siłę. Dalej się zobaczy.
Z biskupem włocławskim jadłoby i czwargania się było co niemiara. O dużo za wiele. Taki dostojnik siedzący na stolicy w kraju mógł też sprawiać niemało kłopotu, o czym za miedzą, na szczecińskim dworze, wiedziano dobrze, a zresztą i Gdańsk miał swe utrapienia za przyczyną pana Chrystiana. Biskup równak urzędujący za krajem, a sprawujący nad nim duchowną władzę, mógł, i bodaj musiał, przystarczać jesz więcej trudności. Przykład owego Michała kujawskiego dawał dowodów bokadość. Należałoby się uwolnić od tego okomóństwa i ustanowić własne, krajowe biskupstwo. Pomorski czad włocławskiej diecezji był przecież dwa razy większy od kujawskiego czadu i dawał wziątku co najmniej dwa razy więcej, zatem powinien się. usamodzielnić i mieć własnego pasterza. Zawsze łatwiej byłoby go upilnować.
Zaświtała taka nadzieja, kiedy nagle z niewoli pruskiej wydostał się Chrystian. Nastąpiło to w lipcu trzydziestego ósmego, na miesiąc przed kujawską wojną. Nikt się go nie spodziewał, ani Swiętopełk, ani Herman Balk, ani mazowiecki Konrad, bo żaden z nich nie czynił prawdziwych starań o uwolnienie pojmańca i wiedzieli o sobie nawzajem, że się nie kwapią. Okup ośmiuset grzywien, jakiego żądali Sambowie za wypuszczenie go wraz z bratem Henrykiem i synowcem Chrystianem, był bardzo wysoki, ale gdyby targowano się z poganami, ci pewno sporo by opuścili, zresztą trzej współgrywcy w pruskiej sprawie mogli byli się złożyć. Nikt ani myśli takiej nie wysunął.
W końcu biskup wydobył się sam, po prawie sześciu latach pojmania. Obiecał swym dzierżycielom, że zbierze i spłaci żądany okup, a poręczenie musieli wziąć na siebie brat i synowiec, którzy pozostali w zakładnictwie. Sambijscy Prusowie przystali na wypuszczenie biskupa, bo sprzykrzyło im się bezowocne wyczekiwanie srebra i wreszcie zrozumieli, że chrześcijanie nie bieżą chutko złożyć je za Chrystiana, lepiej więc jeśli on sam się tym zajmie, w imię własnej godności i dla ocalenia krewniaków. Może też zaświtało im, że jego powrót wprowadzi zamieszanie w obozie wrogów.
Teutonicy cały czas dotąd głosili, że kolejne wyprawy na pogan służą nie tylko nadrzędnemu celowi szerzenia wiary, lecz także uwolnieniu Chrystiana. Sambia równakże leżała wciąż daleko, poza zasięgiem chrześcijańskiego miecza, i chociaż krzyżowcy czynili stałe postępy, nieprędko jeszcze mogli jej zagrozić. Owszem, na Pogezanach zdobyli już osadę Ilfing i założyli tu mocny gard; wypływali też łodziami na Zalew Słodki; niepokoili Warmów, napadali Sambów zamieszkujących kończynę Nierzei. A biskup z towarzyszami nadal siedział w zamknięciu głęboko w sambijskim kraju.
Na parę dni przed jego nie wypatrywanym powrotem mistrz krajowy osobiście poprowadził silne hufce wzdłuż brzegu Zalewu Słodkiego w kierunku warmijskiego gardu Bałga, już niedaleko od skraja Sambii. Ten pochód również się odbywał pod hasłem niesienia pomocy biskupowi. I oto stała się rzecz niezwykła: na pomoc Wannom pospieszyli Pogezanie, Natangowie i Bartowie. Odpór połączonych wojsk okazał się tak skuteczny, że Herman Balk musiał ustąpić. Tą porażką bardzo się przejął dzielny i roztropny wojownik, wielce zasłużony dla swego Zakonu, wkrótce wyjechał do Niemiec i w parę miesięcy zmarł. W dwa tygodnie po nim odszedł na zawsze naczelny mistrz, Herman von Salza. Ubyło od razu dwóch wybitnych Hermanów.
Pomorski książę nie posiłkował Balka w napaści na Bałgę. Zresztą w ogóle nie wspierał Rycerzy Niemieckich już od pamiętnej wspólnej krucjaty w styczniu trzydziestego czwartego, zakończonej zwycięską bitwą nad Dzierzgoną, przez niego kierowaną, z której wszystkie korzyści wynieśli tamci, on zaś żadnej, z wyjątkiem słów uznania od nowych sąsiadów i także od papieża. Szczególnie oburzyło go, że postawili gard w Kwedynie, w Pomezanii, która przedtem niemal cała należała już do Pomorza. Wybuchły o to wielkie udry. Mistrz tłumaczył rozgorzonemu księciu, że Kwedyn został zbudowany wysiłkiem głównie niemieckich gości krzyżowych, którzy ponemu oddali go w ręce Zakonu, tenże zaś wziął na siebie trud obsadzenia go i utrzymania, za co wdzięczność mu się należy, nie przygana. Dzięki temu bowiem Pomorze nie tylko nic nie straciło, leno wiele zyskało, a to osłonę swych ziem przed rajzami pogan.
Dowodzenie to nie przekonywało Swiętopełka chociażby dlatego, że mówiłby tak samo, gdyby to jemu udało się zawczasu umocnić i obsadzić Kwedyn. Chwilowo równak musiał pogodzić się z tym stanem, zwłaszcza że otwierały się widoki wziątków w innych stronach, a zarazem rodziły się nowe zagrażby. Wytrzymał nawet - bo i co miał począć? - drugi cios: w miesiąc po dzierzgońskim zwycięstwie wśród Dobrzyńców powstał rozłam i większa ich część przeszła w szeregi Rycerzy Teutońskich. Mistrz Bruno wprawdzie pozostał wierny nieobecnemu biskupowi, a raczej księciu Konradowi, lecz mała stąd pociecha, bo Diepold von Luterberg, burgrabia biskupiego Sątyru, opowiedział się za połączeniem obu zakonów, czyli za pochłonięciem małego przez wielki. Oczywiście była to zręczna podstrawa Teutoników. Czesław pozostał kasztelanem, ale trzymał tylko książęcy gard i trudno było wyroić sobie zajmowanie siłą utraconej siedziby Chrystiana. Zaraz też w okolinie pojawili się przywędrzy z czarnym krzyżem w godle i doszło do spięć z włodarzami biskupich majątków, zaczem Teutonicy na wszelki wypadek złupili owe majątki oraz wycięli opornych, jako odstępców chrześcijańskiej wiary, obmierzłych apostatów. Odbudowując ruiny, wprowadzali swoją władzę i swój ład.
Świętopełk przyglądał się temu. Już już chciał zrywać się do walki o swoją ziemię, lecz z kim? W Satyrze stanął Burchard zwany Małoręki, burgrabia magdeburski, z własnym wojskiem krzyżowym, które przywiódł tu na wspomogę misji. Uderzyć w niego, znakomitego gościa Zakonu, znaczyło wypowiedzieć wojnę i jemu, i Rycerzom Niemieckim, i wszystkim krzyżowcom uczestniczącym w krucjacie, znaczyło też ciężko obrazić ojca świętego. Książę piekłował się, rozbijał dzbany, gryzł palce. Rada komesów milczała. Później dopiero, gdy się nieco opanował, Godfryd ostrożnie przestrzegał go, że musi być przygotowany na utratę widoków na jakąkolwiek część pruskich ziem, ponieważ pan papież nadał Teutonikom całe, jeśli je zdobędą, a widać, że stanowczo postanowili tego dokonać, i mając pomoc potężnego chrześcijaństwa Niemiec, a także poparcie omal wszystkich książąt Polski, najpewniej dokonają. Pomezanię uważają za ziemię pruską, nie pomorską, tym samym roszczą do niej prawo, a pozyskanie większości Dobrzyńców umocniło to ich prawo i dało im w garść cenną podstawę dalszych działań: biskupi Satyr. Z tego samego powodu Konrad też wiele stracił, mianowicie gard w Dobrzyniu i całą Ziemię Dobrzyńską, uposażenie rozbitego zakonu. Lecz co to za pociecha?... Herman Balk i inni wyżnicy teutonscy swego czasu robili nadzieję, że może ilko tylko z dobrawoli odstąpią pomorskiemu księciu. Tę obietnicę trzeba wciąż przypominać, a tymczasem oczy i ręce zwracać na zachód i południe.
Osobno Świętopełk uradzał z Gniewomirem. Najzaufańszy żupan mówił:
- Kanonik może mieć słuszność, chociaż to golony łeb. Z Teutonikami musimy bawić się grzecznie, ale też patrzeć na każdy ich ruch. I rozglądać się za sprzymierzeńcami przeciw nim.
- Gdzie byś ty ich widział, tych sprzymierzeńców?
- Westrzód Prusów. Tylko tam.
- Prusowie to piasek. Wiatr nimi miota.
- Kiedy deszcz pada i piasek się klei. Tedy trzeba mu pomóc, żeby kleił się prędzej. Sudir to dobry, sprytny osłębca. I Prek nie zgorszy. Rikijsowie już ich znają i pozwalają im jużno chodzić po kraju. Dlaczego? Bo chcą z nami mieć łączbę. Wolą z nami się wąchać niż z tymi Krzyżakami.
Sudir od dawna przynosił albo przysyłał przez Preka wiadomości. Gniewomir je cenił, bo Warmijczyk nie plestał byle czego, umiał on odcedzić wiadło prawdziwe od wątpliwego, a wątpliwe od celowo podsuniętej łzawy. Nie tylko uradzał z pruskimi rikijsami, aby ich przynęcić do zgody z księciem Pomorza, lecz także śledził poczynania Rycerzy Teutońskich wśród tych samych lub innych pokonników, czyli naczelników pruskich. Jemu w dużej mierze książę zawdzięczał pewność, że Zakonowi bynajmniej nie zależy na uwolnieniu biskupa Chrystiana. Szczególnie często spotykał się z Audunem, pokonnikiem obwodu, po ichnemu pułki, Pluszny w Ziemi Sasińskiej. Pozyskał też Guna, rikijsa w swojej rodzinnej Warmii, początkowo niechętnego Świętopełkowi; pogodził się także z Ligaszem, wielgorodnym w tejże ziemi, przez którego wpadł do sadzy za pierwszej wyprawy. W dalszym ciągu starał się pozyskać Ramotę, dawnego przystawa w Chmielnie, ten równak przezornie unikał ważetwy. Za to Bart Warnis, wódz Prusów pokonanych nad Dzierzgoną, nie zamykał uszu wobec jego przedkładań.
Biorąc wszystko do gromady widoki na porozumienie ze znaczną i możną częścią rikijsów były wcale dobre.
- Toć ja o tym wiedno roiłem - mówił Świętopełk - żeby przyciągnąć ich ku nam po dobroci, a nie pędzić mieczem. I ku temu szło, aż przyleźli ci piekielnicy.
- Toteż teraz trzeba z Prusami przeciw owym piekielnikom.
- Piasek, piasek, piasek...
Gdyby plemiona pruskie były jako tako uładzone i miały swoich książąt, sprawa poszłaby łatwiej. Ale wzajemne niechęci, czwargi, bitki pokonników większych i całkiem małych uniemożliwiały wspólne z nimi działanie na dalszą przyszłość, co niedawno jeszcze sprzyjało posuwaniu się Pomorzan na wschód. Teraz stanęło przeszkodą prawdziwemu sojuszowi. Może przecież i to dałoby się wyzyskać: bez ujmy dla któregokolwiek z pruskich wielgorodnych władzę wyższą nad nimi mógłby objąć książę spoza ich grona, książę w chrześcijańskim świecie znany i uznany przez samego pana papieża, szanujący prawa i obyczaje Prusów.
- To tylko wy, panie Świętopełku, tylko wy. Bo kto by inny?
- Ba!... Mistka bym osadził wśród nich jako namiestnika... Ponemu on by wrócił tu, gdy będę oczy zamykał, a tam by poszedł Wartek. Ale nie, ty byś poszedł jako namiestnik, Mistek jesz nie dość doświadczony... Cóż, roitwy.
- Nie takie znów roitwy, panie książę. Tylko wszystko trzeba trzymać w najsurowszej kryjamnocie.
- Rzecz pewna, najpewniejsza.
Wydarzenia potwierdzały, co przewidywał i przed czym przestrzegał notariusz książęcy Godfryd. Teutonicy coraz chwatniej się rozpierali i dzięki pomocy wciąż przybywających gości krzyżowych w trzy lata od bitwy dzierzgońskiej siedzieli już wcale mocno w całej Pomezanii i w całej Pogezanii. Jakby im tego było mało, próbowali też przejść na zachodni brzeg Nogatu, na Wielką Żuławę. Duża część owej należała do dzielnicy Sambora i otóż on zwolił im postawić tam gardek - w Przemysławiu, przy ujściu do morza jednej z odnóg wiślanych, Przemysławki - który zaraz obsadzili.
Tego już było za wiele. Stary wojewoda Lisko silnym karnem wojska obiegł Przemysław, paru knechtów dopadłych przed wałami kazał na miejscu zabić, załogę pod groźbą wycięcia zmusił do opuszczenia gardku i pomorskiej ziemi, po czym umocnienia zrównał z ziemią. Był to ostatni czyn sędziwca, gdyż wkrótce zmarł.
Mściwoj przystąpił do ojca.
- Gdańsk od lat nie ma kasztelana. Teraz zabrakło też wojewody. Mniemam, panie książę, że żupaństwa te powinny być obsadzone.
- Tak, masz słuszność. A kogo byś myślał posunąć na miejsce Liski?
- Kogo pan ojciec wybierze. Mnie leno się widzi, że pan Gniewomir byłby zdarnym wojewodą.
- A, więc myślisz, że Gniewomir. Ale może by Nasława ze Świecia tudotąd przyciągnąć. Dawno już tam wojewodzi. Najstarszy on teraz dostojeństwem spośród moich żupanów.
- Jeśli idzie ku wojnie, a tak to zdrzy, lepiej niech tam zostanie. I pan Gniewomir od niego zdarniejszy.
- Myślałem też o Racławie z Wyszogardu. To dażny rycerz.
- Pewno równak nie zdatniejszy na wojewodę od pana Gniewomira.
- Co ty tak stoisz za tym Gniewomirem? Jaka tu chytrota?
- Nie ma żadnej. Wy też, panie książę, macie go za najbliższego żupana i za dażnika.
- To prawda.
Nie zwlekał dłużej z powołaniem żupanów na opróżnione urzędy. Gniewomir, jak się zresztą spodziewano, został wojewodą gdańskim i pierwszym komesem całego księstwa. Na kasztelana stołecznego gardu wziął Racława, a jego miejsce w kasztelanii wyszogrodzkiej zajął tameczny rycerz Arnold. Po Gniewomirze wojskim w Gdańsku mianował Wojnę, który był krewnym nowego wojewody i miał jego poparcie.
Zdobycie i zburzenie przemysławskiego gardku Rycerze Teutońscy przyjęli z zadziwiającym spokojem, całą zaworkę przedstawiając jako nieporozumienie, które wyjaśniali swoją niedostateczną znajomością granic i zależności w odległych dla nich kończynach pogranicza z Pomorzem. Według ich najlepszego wiadła Przemysław leżał w dziedzinie pana Sambora i on też pozwolił im tam się osadzić, skorno równak pan Swiętopełk na sprawę zapatruje się inaczej, sporu nie podejmują, polecając rozstrzygnięcie pomyślnej przyszłości. Wysunęli natomiast grzecznie ujętą wymogę, aby książę Świętopełk uwolnił ich od wszelkiego myta na obszarze swego władztwa oraz w howingach i na Wiśle, żeby tę samą sprawiedliwą ulgę stosował wobec osadników przybywających na ziemie zakonne w Prusach i również, rzecz zrozumiała, wobec gości krzyżowych, według słusznych zasad, jakimi kierują się chrześcijańscy książęta. I jeszcze przedłożyli wniosek, że wykupią za godziwą cenę gard Pień wraz z należącymi do niego miectwami w Ziemi Chełmińskiej, rodową własność pana Świętopełka.
Książę bez namysłu odrzucił i wymogę, i wniosek, w sprawę równak wdał się legat pana papieża na ziemie Prusów i Liwów, Wilhelm, do niedawna biskup Modeny, gorliwy rzecznik niesienia wiary w te pogańskie strony. Spotkał się on z księciem w Satyrze. Nie zdołał go nakłonić do zrzeczenia się poboru myta, natomiast wydusił z niego warunkową zgodę co do zamiany obwodu pieńskiego na obwód łężański, znajdujący się nad Zalewem Słodkim w ziemi Warmów. Kanonik Godfryd ostrzegał przed tym krokiem, bo Łężania dawniej należała do pana biskupa Chrystiana z darowizny ważnego ongi rikijsa tutecznego, Warpody. Zatem przejęcie jej jak gdyby potwierdzało zabór biskupich włości przez Teutoników. Gniewomir też niechętnie patrzył na to, bo według jego udby należało prawie mocno obsadzić wojskiem Pień i trzymać go niby oścień w ciele Zakonu.
Świętopełk przystał z zastrzegą na rozpatrzenie wniosku, gdyż obawiał się, że utrzymanie Pienia siłą kosztowałoby za wiele i w wypadku wojny byłoby rzeczą wątpliwą. Zapłaty nie brał pod uwagę, tylko możebny miónk, bo chciał ziemi, nie detków. Łężania znajdowała się w dogodnym miejscu, wprawdzie od pomorskiej Żuławy oddzielał ją pas ziemi zakonnej, gdzie Teutonicy nadal umacniali 94 nowy gard, którego pomezańską nazwę Ilfing zmienili na Elbing, ale to na przyszłość mogło dawać podstawę do targów o ten pas, zresztą do Lężów pozostawał łatwy dostęp z pomorskiej Nierzei przez Zalew. Starszy pływy Barlasz lepiej by się usadowił na tych wodach. Nie szkodziłoby wreszcie, rozumował książę, gdyby pan Chrystian, jeśli w ogóle kiedyś wróci, musiał układać się z nim co do przyszłości tego czadu swej dawnej dziedziny. Doszło więc do obietnicy umowy, słownie leno, a jej ostateczne zawarcie i wprowadzenie w życie miałoby nastąpić później.
Spokój od wschodu, przynajmniej tymczasowy, przyszedł w stosownym momencie, bo niemal jednocześnie powstały jadłoby na zachodniej ścianie ze strony młodego Barnima szczecińskiego, na południowej od Kazimierza kujawskiego i także w samym kraju, o co postarał się Sambor pociągając za sobą łagodnego bożuszka Ratybora. Szczęśliwie Gniewomir odparł szczecinian i zdziebło popędził im kota, a sam Świętopełk krótko rozprawił się z Kujawianami, nadto zmusił Sambora do opuszczenia kraju wraz z rodziną. Burzoński brat znalazł schronienie w Meklemburgii u teścia, księcia Mikołaja. Ratybor ukorzył się. Cisza zapanowała na Pomorzu, także w Samborowej dzielnicy, którą teraz władał książę starzoch. Staruszka księżna matka, pani Zwinisława, rada byłaby spokojowi w rodzinie, ale nie za cenę wypędzenia jednego z synów, czemu się gorliwie sprzeciwiała.
Jadący na czele pochodu przednik Gadocha zatrzymał się i dał znak, że w zasięgu jego wzroku coś się dzieje. Z daleka już widać było bydgoski gard, nie o to mu jednak chodziło. Dostrzegł nieliczną gromadę konną, dążącą ku Bydgoszczy jakby od Wyszogrodu albo z dalej jeszcze, od Ziemi Chełmińskiej. Po chwili Mściwoj, który miał bystry wzrok, rozpoznał na rozwiniętej stanicy dwie wieże i pastorał, godło biskupa Prusów.
- Tu cię mam, ptaszku - powiedział Świętopełk z niebratecznym uśmiechem.
Rozkazał jechać ku przybyszom skroś rżyska i łąki, aby spotkanie nastąpiło nie na przeprawie przez Brdę.
Od powrotu Chrystiana minął już ponad rok, a książę jeszcze się z nim nie spotkał i miał ledwo ladajaką łączbę, chociaż obaj mogliby sobie dużo powiedzieć. Biskup czuł się obrażony, uważał, że i książę pomorski, i mistrz pruski powinni byli pierwsi do niego przybyć, tłumaczyć się, prosić o przebaczenie za niepilność w wyłuskaniu go z pojmaństwa. Początkowo nie rozumiał, że nie posiada już swej dziedziny, którą z takim mozołem urządza, że zagarnęli ją Rycerze Teutońscy - kilka wsi po cichu zawłaszczył także Świętopełk, nie licząc możliwego objęcia Łężanii. Nie rozumiał też, dlaczego Diepold von Luterberg wpuszczał go do Sątyru nie jako prawowitego gospodarza, leno gościa, któremu należą się zaszczyty, lecz nie władza.
Gdy wreszcie wszystko to pojął, skierował się wpierw do Hermana Balka, najwyraźniej uważając go za ważniejszego współgrywcę, a także licząc zapewne, że nieudana „wyprawa na Warmię dobrze usposobi mistrza do rokowań. Pomylił się. Dalsze rozmowy, po wyjeździe Hermana prowadzone z podmistrzem Henrykiem Berlewinem i Popponem von Osternach, również nie dały wyników. Teutonicy nie tylko nie uznawali jego roszczeń do zwierzchnictwa duchownego nad całymi Prusami, lecz także odmawiali zwrotu Pomezanii i tych czadów ziem sąsiednich, które poprzednio należały do jego misyjnej diecezji. To jesz mało - nie chcieli słyszeć o ośmiuset grzywnach wykupu za niego i krewniaków, co najwięcej, daliby jakąś jałmużnę, może dwadzieścia, może nawet trzydzieści grzywien, wszak są ubodzy i sami zbierają pobożne datki na wspomogę krucjaty.
Wtedy Chrystian przypomniał sobie o księciu Pomorza i zwrócił się do niego. Ale jak! Przysłał młodego rycerza Goza, który wytrwał w garstce wiernych mu Dobrzyńców, z zaproszeniem do niego, do Sątyru, gdzie sam był gościem. Choćby mistrza Brunona, swego najwyższego dostojnika, czy przeora satyrskich cystersów, Alberta, nie zaś zwykłego brata-rycerza! Pewno żeby książę nie myślał o sobie za dużo. Świętopełk zlekceważył poselstwo i odesłał je bez odpowiedzi. O tym czasie odbyła się owa sierpniowa wojna na Kujawach, kiedy to biskup wiele mocniejszy od pruskiego został srodze potłuczony.
Ponemu zjechał do Rycerzy Niemieckich legat, Wilhelm z Modeny, i zapośredniczył żmudne rokowania między nimi a Chrystianem, od początku zresztą stając po stronie mocniejszych, uważał bowiem, że tego wymaga