Lech Bądkowski Chmury Rozdział I Skinął na Mściwoja. Przyspieszyli kroku. W zapadającym chmurnym wieczorze rzeka słabo widniała, rozmazanym blaskiem odbijało się w niej kilka świateł niedalekiego gardu. Książę niecierpliwie rozsuwał wiklinę, pędy stawiały giętki opór, naparł ostro, nagle zachwiał się, stracił równowagę i z głośnym chlupnięciem wpadł w wodę wyżej kolan. - Ala złemu! - wykrzyknął i zaraz się roześmiał. Syn poszedł za nim ostrożniej. Z miałkiego brzegu wyciągnął do ojca miecz w pochwie. - O, nie - powiedział Świętopełk wciąż się śmiejąc. - Gdybym nie miał na sobie tych szmat, już bym się zanurzył cały. Stał tak chwilę rozglądając się, nabrał wody w garście, podniósł do ust, wypił trochę, resztą otarł twarz i włosy. Patrzył na drugi brzeg. Tam daleko dogasała łuna. Potem nachylił się, jakby wchłaniał w siebie zapach rzeki. Wreszcie wygramolił się z niej, uważając na czepliwą wiklinę, podszedł do syna, objął za ramię w sposób, jakim obejmował go od chłopięcych lat, i powiedział: - Mam ją. Noteć. Wreszcie mam. Jest nasza, synu. Znowu. Łuna po drugiej stronie zabarwiała bladoróżowo szeroką połać chmur. Dopalała się wieś Słonawy, miejsce bitwy między Pomorzanami a Wielkopolanami, których posiłkowali Ślązacy księcia Henryka Bożuszka. Bitwa trwała krótko, Świętopełk spadł jak piorun, tamci nie zdążyli zespolić szyków do walki, zresztą nie mieli wspólnego dowódcy ani zaufania jedni do drugich. Ledwo padły pierwsze ciosy, zaczęli pierzchać, a Świętopełk, wiedno* zacięty w walce, tym razem nie ścigał do skutku, nie zależało mu na pogromie. Wrócił ze swoimi do nakielskiego gardu, do siostry swej Jadwigi, wdowy po Władysławie Odonicu, i do jej dwu synów, Przemysła i Bolesława. Jadwiga płakała: przed trzema miesiącami straciła męża, teraz - z rąk brata i na jego rzecz - zbywała resztę księstwa. Nie chodziło jej o tę resztę dla siebie, tak przynajmniej mówiła, tylko dla synów. Obaj stali obok matki, milczący i ponurzy, dorośli już, niewiele młodsi od Mściwoja, wrogo popatrywali na niego i na groźnego wuja. Z pewnością chwyciliby za broń i walczyli w obronie Nakła lub na polu pod Słonawami, gdyby spodziewali się takiego obrotu przyjaznych odwiedzin bliskiego krewniaka, dobrodzieja, opiekuna. Zaskoczył ich. Cicho było tu nad rzeką, tylko od dziedzińca gardowego dobiegały głosy. Woje przy ogniskach rozprawiali i weselili się. Za to na podgardziu było jak makiem zasiał. Naklanie pochowali się w checzach, zaparłszy drzwi najmocniej jak się dało, i z biciem serca nasłuchiwali, czy już zbliżają się zwycięzcy. Za dnia, po owładnięciu gardem, książę pomorski spędził podgardzian, by im oznajmić, że odtąd on jest ich panem, jak był dawniej i jak jego przodkowie byli panami ich przodków, że mają go słuchać i być mu we wszystkim powolni, a nie stanie się im nic złego i niczego nie potrzebują się obawiać, a już najmniej jego własnych wojów. Słowa księcia pomorskiego zdumiały ich, i to tym bardziej, że poprzedni władca, Plwaczem od nich przezywany, za pamięci ludzkiej w ogóle nie przemawiał do pospólstwa, tym mniej więc spodziewali się do nich kierowanych słów od nowego, od dobywcy, i to nie gniewnych i pełnych żądań, przeciwnie, zapewniających pokój i bezpiek. Toteż węszyli w tym głęboki podstęp i wyczekiwali, co w nich uderzy. Swiętopełk, wciąż obejmując syna, patrzył na wodę, na las ciemniejący za nią, na spełzła łunę. Mściwoj także był buszny z przyrostu dziedziny i odczuwał wzruszenie ojca. Powiodło się. W ostatnich latach dużo się działo i raczej dobrze, chociaż nie brakowało powodów do nie * Patrz Słowniczek na końcu książki. pokoju. Zajęci księstwem ojciec i syn rzadko mieli leżność do rozmowy w cztery oczy, jeszcze rzadziej zdarzał się ów odruch serdeczności ojcowskiej. Nie widywali się czasem i tygodniami. Dorosły pierworodny dostawał samodzielne poruczenia, gonił po kraju i odwiedzał sąsiadów, zdawał sprawę i wyrażał własne zdanie, zazwyczaj w ścisłym gronie komesów rady. Wiedział, co ojciec zamierza, ale natychmiastowy zabór Nakła trochę go zaskoczył. - Co ojciec teraz będzie chciał zrobić z ciotką i moimi półbraćmi? - zapytał. - To jest orzech. Nakło musiałem brać, skoro wpadło mi w garść. Z ciotką jeszcze pół biedy. Można by ją wziąć do Gdańska. Tego równak nie zrobię. Mam mieć wieczny płacz i obrazę w domu? Lepiej niech będzie z dala. I byłby stały czwarg z Przesprawą, bo się nie lubią. Można by jej dać oprawę na przykład w Chmielnie. Niechby siedziała na starym rodowym gardzisku, jak kiedyś pani Damroka. Ale i tak pozostają Przemk i Boles. - Nie mogliby przebywać u nas na dworze? - No, mogliby, tylko po pierwsze, trzeba by ich wiedno mieć na oku, bo wcale bym się nie dziwił, gdyby spiskowali, a wróg w checzy trzy razy gorszy od wroga poza checzą, po wtóre, warto by mieć z nich lepszy pożytek niż z kilku mieczów, nawet gdyby były wierne. - Osadzić ich w Sławnie? - Nie daj Bóg! Dopiero co uzyskałem Sławno, jeszcze dobrze nie przyrosło, Barnim i jego żupani ostrzą sobie na nie zęby. On by chętnie synów Odonica przyciągnął do siebie. Widzisz, obracasz się między kochanymi półbraćmi. Dlaczego Przemk i Bolk nie mieliby się zwąchać z Barnimem? Nie zależy im na Sławnie, które i tak nic by im nie dawało, tylko na Wielkopolsce. Barnim o tym musi wiedzieć i mogliby ubić targ procem mnie. Owszem, niech patrzą na Wielkopolskę, niech patrzą prawie na nią, ale w gromadzie ze mną, nie z Barnimem. - Czy nie będą chcieli zwąchać się z Henrykiem Śląskim? - Henryk da im chociaż kask Wielkopolski z dobrawoli? Myślisz, że jego Ślązacy bili się tutaj z nami w obronie synów Odonica? - Nie. - Rzecz pewna. I to trzeba wyzyskać. Ścisnął ramię Mściwoja, położył palec na ustach. Po drugiej stronie rzeki ktoś był. Dochodziło stamtąd tchnienie cichej rozmowy, prowadzonej pewno tuż nad powierzchnią wody, dzięki czemu pogłos się niósł. Ojciec pociągnął syna do tyłu. Stali w gęstych zakrzewach, nikt ich nie mógł dozdrzeć, nie powinien słyszeć. - Sza!... Wojska tam nie ma, leno nasze. Ludzie powłazili do dziur. Ktoś się przecie kręci. Nasłuchiwali. Znów przez rzekę popłynął szmer słów i jakby zduszony, niepewny śmiech. Potem plusnęło. I drugi raz. - Kąpią się - szepnął Mściwoj. - W nocy?... To na pewno nie nasi, ci by głośno plestali... Młody książę nachylił i wykręcił głowę, aby lepiej łowić słabe dźwięki. - Dziewki?... - Bodaj tak. Odważne, nie do wiary! Jeszcze nie zapadła noc, równak z powodu chmur wieczór był ciemny. Po wydarzeniach w Nakle, po bitwie, w czas niespokoju, jaki zawisł nad okolicą, wśród pustki, którą władali najeźdźcy - w rzece kąpały się niewiasty. - U soryna, chłopa tam nie ma?... - zapytał Świętopełk wstrzymując sapanie. - Nie słyszę, ale czy to... - Czy co? - Czy to są naistnie dziewki? Bo może... zwodnice? - Ba! Książę z trudem panował nad ogarniającym go poruszeniem i nagle zaczęły drżeć mu mięśnie. Zdjął rękę z ramienia syna. Rozejrzał się, przez chwilę zatrzymał wzrok na gardzie. Wojowie hałasowali po dawnemu, zresztą bez dużego zgwaru, Świętopełk nie dał im za wiele piwa i pod gardłem zakazał zaworków. Poza tym był spokój. Wdowę, synów i nielicznych rycerzy Odonica pilnował Wojach. Tam za Notecią i za Słonawami został na noc Gadocha, drugi przednik. Bezpiek powinien być całkowity. Książę znów wzrok skierował na przeciwległy brzeg, który ledwo się rysował na tle bliskiego lasu i chociaż słabo porośnięty, krył jakichś ludzi, najpewniej kobiety. - Przecież nie wiedźmy ani mamidła - szepnął i wzdrygnął się, lecz nie ze strachu. - Rzeka była wielokroć święcona, kościół blisko i ma dzwon... Ktoś płynie? - Tak. - Mściwoja też ogarnęło podniecenie. Wbił oczy w wodę. - Ktoś płynie, a przynajmniej pławi się przy tamtym brzegu. - Ile ich? - Nie wiem. Wydaje mi się, że widzę dwie głowy. Mgła stoi przy samej wodzie. Mściwoj usłyszał ledwo uchwytny plusk, jaki powoduje płynący człowiek. A potem coś jak gdyby pasemko mgły zamajaczyło na powierzchni, ale zbyt natężał wzrok, i to coś nieokreślonego rozmazywało się zupełnie. Nagle doszedł ich przytłumiony niewieści głos: - Wracaj! - Zaraz - odpowiedział drugi. - Woda ciepła. - Ciszej. Swiętopełk zaczął gorączkowo się rozdziewać. Bez brzęku odłożył pas z mieczem, zdjął żupicę, trzewiki, spodnie, zgło. Mściwoj natychstopach zrobił to samo. Po chwili obaj, rozejrzawszy się, ostrożnie i bez szmeru weszli w rzekę. Woda naistnie była okrop ciepła. Jeszcze spojrzeli za siebie, aby zapamiętać miejsce, gdzie zostawili ruchna. Płynęli jak zjawy, nie roztrącając wody i oddychając bezgłośnie... Na brzegu pojawił się jasny zarys ludzki. Mściwoj trzymał głowę możliwie najniżej, aby go nie dostrzeżono, aby nie zdradzić się bodaj błyśnięciem oczu. Wyprzedził ojca. Przed sobą dostrzegł czyjąś twarz ledwo wyrastającą z wody. Więc były dwie osoby. I dwa głosy. Chyba nikogo więcej. Prąd znosił ich i tak było dobrze, powinni dotrzeć do brzegu poniżej obcych i ponemu chyłkiem się zbliżyć. Wiotkie smugi mgły unosiły się prawie po tamtej stronie i mogły ułatwić skryte podejście. - Cieszą! - A co? - Wracaj. - Już wracam... Słyszałaś?... Jakby coś plusnęło... - Nie słyszałam. Może ryba. Ale wracaj, Cieszą. Musimy już iść. Ktoś nas może najść. - Wracam. Mściwoj dotknął dna. Kurcząc się szedł dalej. Ojciec dopływał. Na chwilę zatrzymali się obok siebie. Potem wolno, nachyleni, kryjąc się przed wzrokiem dziewek ruszyli pod prąd. Za drzewem powalonym na wodę widzieli dwie postacie. Ta, która nawoływała do powrotu, wyszła wyżej na brzeg i trzymając w ręku zgło patrzyła w kierunku pobliskiego lasu, skąd mogło grozić niebezpieczeństwo. Cieszą podniosła się z wody, zanurzona jeszcze po biodra. Stała przodem do nich, ale głowę zwróciła ku gardowi, gdzie paliły się ognie i wznosiły okrzyki. Mściwoj wpatrywał się w nią. - Weselą się tam, przeklęte Pomorzany - powiedziała Cieszą. - Oj, dobrze im się bawić, zbójom. - Prędzej wyłaź, nie marudź. Dotarli do powalonego drzewa. Wśród sterczących gałęzi pozostawali niewidoczni. Sami dobrze widzieli mroczne zarysy obu dziewcząt. Włosy Cieszy opadały niżej ramion i połyskiwały wilgocią. Świętopełk ściskał zęby i z trudem wstrzymywał sapanie. Cieszą spojrzała w ich stronę, ponemu znów na gard i jeszcze raz ku nim. W przesłaniającym widok drzewie wietrzyła niebezpieczeństwo. Dzieliło ich dziesięć kroków. - Na co czekasz, głupia? - zapytała ta druga, niespokojna i zła. - Już zmyłaś. Wypatrujesz drugiego wbijacza? Parsknęły. Cieszą zrobiła krok w górę. Świętopełkowi gałąź wymknęła się z ręki i plasnęła o wodę. Cieszą krzyknęła. Książę wszedł na pień i zeskoczył z niego. Gałęzie drapały go, nie zważał na to, roztrącając płytką wodę szedł do przodu. Mściwoj tuż za nim. Dziewczyna podniosła ręce do głowy i tyłem cofała się na brzeg, ale nie uciekała ani nie krzyczała więcej, wpatrywała się w brodatego napastnika jak urzeczona. Ta druga upuściła koszulę, zaczęła uciekać ku lasowi, wróciła po zgubę i biegała w kółko, wydając urywane piski. Świętopełk szedł, głośno sapiąc, wynurzył się z wody niżej ud. Dziewka stała przed nim o parę kroków, z rękami wciąż przy skroniach, wpatrzona, z otwartymi ustami, z których równak nie dobywał się głos. Książę położył ręce na jej ramionach, ona ugięła się i naraz osunęła... Mściwoj chciał minąć ojca i podbiec ku tej kręcącej się w kółko. Ojciec zatrzymał go ręką. Zęby leżącej Cieszy m głośno szczękały. Druga, kołując jak obarchniała owca, wciąż popiskiwała. Książę rzucił zdławionym głosem: - Wracamy. - Co? - Z powrotem! Z rozmachem skoczył do wody. Mściwoj chwilę jeszcze wlepiał oczy w Cieszę, która uniosła się na łokciach. Miała jasne włosy. Podkurczyła nogi i powoli zaczęła pełznąć do tyłu. Drgały piersi, dwie grusze miłosne, chwycić je. Młody książę gryzł wargi. - Mistek! Dał nura w rzekę. Rozognionego oblepiła gwałtownym chłodem. Trzęsło nim, z wściekłością bił rękami i kopał nogami, rwał na oślep. Nie słyszał nawoływań ojca, aby zwolnił, dopiero gdy się zmęczył i nie mógł już chwycić oddechu, przestał szaleć. Rozejrzał się. Zobaczył głowę ojca niedaleko za sobą, na szczęście było ciemno, nie musiał patrzyć mu w oczy, pomyślał, że ojciec pewno też nie chciał. Tak się cofnąć, tak uciec... Dlaczego? Mgła snuła się przy tamtym brzegu, jak biały dym zwijający się w warkocze. Dziewek nie widział, zdążyły pomknąć w las, schowały się, zapadły w ziemię. Łuna nad Słonawami jeszcze całkiem nie spłowiała, skurczyła się do niedużego kręgu, ale ten właśnie zabarwił się rudo, zapewne jakaś nie dopalona checz strzeliła ostatnim płomieniem albo dotąd ocalały stóg chwycił ogień. Znów się obejrzał. Wśród chwiejnego oparu dostrzegł drzewo, przy którym zatrzymali się śledząc dziewki. Konar sterczący ku górze i otulony kroplistym pyłkiem zaczął wznosić się i rozszerzać w postać o długiej, spływającej szacie z kłobukiem na głowie. Od boku uniosło się ramię, a przedłużał je czarny kij. Zawisł długą krechą w poprzek łuny, podświetlony przez nią, i wskazywał w górę rzeki, w stronę, gdzie wschodzi słońce. - Mściwoj! - półgłosem zawołał książę. - Ustajesz? Syn oprzytomniał. Wartki w tym miejscu nurt niósł go w dół. Silnymi uderzeniami przebił się przez prąd. I raz jeszcze spojrzał za siebie. Nie było już staroczesnego, nie było powalonego drzewa z wystającymi gałęźmi, nie było nawet brzegu - wszędzie kłębiły się białe obłoki. Trwał tylko wątły odblask pogorzeliska. - Mściwoj. - Jestem. - No!... Bałem się, żeś osłabł. Płynęli obok siebie. Prawy brzeg gęsto porosły wikliną był blisko, ale w tym prawie miejscu opadał stromo i dotknęli dna dopiero tuż pod witkami rozkościerzającymi się nad wodą. Książę ułapił je obu dłońmi, podciągnął się. Wyczyścił nos, chwyciwszy go w dwa palce. Powiedział: - Pomyśleć, że namiana księstwa była w tej rzece, zawisła od niej. No, mądrześmy nie zrobili, rzecz pewna. A że moja głównie wina, to rzecz dwakroć pewna. - Roześmiał się cicho. - Za to wróżą dobra, że się szczęśliwie skończyło. I kąpiel nas odświeżyła, co? - Tak, panie ojcze. Tylko... dlaczego tak nagle wracaliśmy, jakby nas ktoś pobił? - A, tam! Woje sobie poużywali, nie musimy po nich. Teraz grunt to załatwić sprawę przyszłości Odonicowyeh synów. Trząsł nim chłód, rozcierał spodniami piersi i plecy... Nie to odnęciło ojca - myślał Mściwoj - sam nie chciał. Barch tak jak nagle go chwycił, tak i nagle od niego odstąpił... Młody książę spoglądał na południową stronę rzeki. Mgła nieco się podniosła i zwiotczała, koron drzew nie przesłoniła, układała się w smugi, warkocze, sploty, wały, przybierała ciągliwe i wstęgowane kształty. Postać znana od lat i nie znana zarazem nie pojawiała się więcej. Przywidzenie? - Matka by mi dała, gdyby żyła i dowiedziała się - ciągnął ojciec mocując się z koszulą, która opornie wchodziła na wilgotne ciało. - Za ciebie, za tę naszą kąpiel. Płacz i złe przeczucia. Biedaczka. Ile to już lat? - Cztery. - Tak. W zielniku minęły cztery lata. Niech odpoczywa w pokoju. Nie wiem, czyby nie utyskiwała i nie jadłobiła się z powodu tego Nakła. Pewno tak. Jadwigi, twojej stryjny, nie lubiła srodze, ale była siostrą Władysa Odonica, a Boles i Przemk to jej bratankowie. Wiedno mówiła, że lepsza w rodzinie miedziana zgoda niż złota wojna. Co nie przeszkadzało, że na Jadwigę fukała. No, Mistek, spiesz się. Tylko patrzeć, jak Wojach wyśle ludzi na poszukiwania i po nocy każe dąć w róg. Szybko założył pas, grzebieniem syna byle jak przyczesał czuprynę i brodę, przygładził wąsy. Szarpali się z wikliną, aż z niej wyszli. - Więc, Mistku, słuchaj. Z Odonicowymi zrobię tak. Zostawię im Ujście. Wielkie miectwo to nie jest, ale zawsze coś. Będą panami na Ujściu. Jeśli noszą coś w spodniach, a namiana do nich się uśmiechnie, niech na tym pobożnym Henryku odwojowują swoją Wielkopolskę. Nakła muszą się zrzec, bo to było, jest i pozostanie Pomorze. Co do Wielkopolski, mogę nawet im pomóc, jak pomagałem ich ojcu. W każdym razie Ujścia muszą strzec, bo to ich ostatnia, jedyna już nadzieja. Siostry mej, a twojej stryjny, nie będę więcej gorzył: może osiąść w Chmielnie, może zostać z synami, jak będzie chciała. W niewolę brać jej nie mogę. - A jeśli Barnim Odonicowym podszepnie, żeby odbijali Nakło i obieca posiłki? Na pewno będzie chciał podgryzać pana ojca gdzie się da. - Tak, ale oni musieliby być docnymi głupielcami, żeby ulec Barnimowemu nęceniu. Ma on ręce związane, nie zdołałby ich wesprzeć dość tyle. Konrad tak samo, Henryk śląski by zdołał, ale też na samego siebie kręciłby bicz, bo to on ma główny wziątk z Wielkopolski. Jeśli Odonicowi kiwną palcem procem mnie, Nakło i tak utrzymam, a im odbiorę Ujście i zejdą na bezdomnych rycerzy przysiadających u stołu po obcych dworach. Nie, na tak głupich mi nie wyglądają. Tylko z moją pomocą mogą odzyskać chociaż część dawnego dziedzictwa. U wejścia do gardu natknęli się na Nikosza, Mściwojowego służnika, z niepokojem wypatrującego pana. W zamku rzeczywiście już obawiano się o nich. Wojach zbierał ludzi, których miał prowadzić chorąży Radost. Przemysł i Bolesław siedzieli w paradnicy pod nadzorem rycerza Radosława i wojów i także czekali powrotu wuja, aby się dowiedzieć, jaką im przyszłość gotuje. Pani Jadwiga wypłakawszy się poszła do swej izby i nie chciała z nikim rozmawiać. Świętopełk rozumiał siostrę. Wściekłość nią tłukła i wolała zamknąć się w odosobnieniu - znajomy rys rodzinny. Panował tu posępny nastrój, zwyciężeni nie mieli z czego się cieszyć, ale i zwycięzcy się nie weselili, nawet nie wolno im było godnie uczcić tak wielkiego dobycia, jak odzyskanie Nakła i Ujścia wraz z kasztelaniami oraz zadanie klęski Wielkopolanom i Ślązakom. Inaczej zwykł był pan Świętopełk obchodzić równie pomyślne leżności. Na dziedzińcu milkły głosy i wołania, gdy książę i jego syn-posobnik przechodzili środkiem. Spoglądano na nich ze zdziwieniem. Większe jeszcze zadziwienie wywołali w paradnicy. Włosy mokre, ruchna lepiące się do ciała, przyspieszony oddech. - Co się stało? - zawołał Wojach, poderwawszy się. - A co się miało stać? Czego tak oczy bałuszysz? Nie widziałeś ludzi po kąpieli? - zezłościł się Świętopełk. - No to zdrzyj. Przydałaby się i tobie, nie tyle kąpiel w rzece, co gorąca łaźnia, żebyś trochę wszy wygubił... Chcę rozmawiać z panem Przemysłem i panem Bolesławem. Chodźcie, książęta, siostrzeńcy moi. - Nacisk położył na ostatnich słowach. - I podnieście głowy. Nie jest tak źle, a może być o wiele lepiej. Woda w Noteci ciepła. Wrzesień, my powiemy: siewnik, miesiąc dobry... Prawie na kąpiel. W osobnej izbie rozmawiali w czterech. Siostry książę nie kazał prosić. Szanował jej gorz i rozjad, boć to ojca Mściwoja wspólna krew, albo raczej matki Zwinisławy. Ojca zwano „spokojnym”, popędliwą matkę trudno byłoby tak nazywać, miała w żyłach gorąc Świętoborzyców. Z tegoż rodu pochodziła również sto lat od niej starsza Sławina, królowa Obodrzyców, głośna ongi po dworach i wśród ludu ze strasznego mężobójstwa, namiętnej miłości, żądzy panowania i sławy. O matce Zwinisławie pierworodny Świętopełk wiedział to i owo, ale nie mówił, nawet w gorzu, naistnie ją kochał. Przekazała ten prawie strumień krwi. Dzielnie trzymała się staruszka, lepiej równak, żeby nie broniła tak zajadle młodszych synów, a kłoniła ich ku wierności seniorowi, i żeby nie obsypywała zakonników nadmiernymi darami. Myślał o niej, patrząc spod nastroszonych brwi na siostrzeńców: mogli coś przejąć w spadkowiźnie z rozdygotanej Swiętoborzycowej krwi. Przemysł i Bolesław zachowywali się godnie. Już po pierwszych zdaniach wuja spostrzegli, że chce z nimi dojść do jakiej takiej ugody. Nie okazywali ani radości, ani uporu. - Macie wóz i przewóz - mówił. - Chcę dla was dobrze. Dla siebie też, rzecz pewna. Odpowiadam za ród, który włada Pomorzem, jest to zatem mój obrzeszk. Wy przez waszą matkę, panią Jadwigę, też z tym rodem jesteście zrzeszeni. - Jesteśmy książętami polskimi ¦- odparł Przemysł. - Bądźcie nimi - żywo powiedział Świętopełk. - Ale bądźcie naistnie. Henryk wypchnął was z Wielkopolski, wypchnąłby pewno także z Nakła. Ja je osłoniłem i zatrzymuję, jest moje. Ale wam daję Ujście. Zbierajcie przy sobie rycerzy i wszelejakich zastawców. Żeli zgromadzicie niemałą siłę, dołożę do niej. Tu obecny panicz Mściwoj świadkiem. Wasz rówienik. Może to prawie on poprowadzi moje wojsko wam na pomoc, abyście odbili Gniezno, Poznań, Kalisz. Przedstawiał im swe osiągnięcia, przemilczał zawody. Ściana zachodnia, ściana południowa - pasmo powodzeń. Teraz oto, z końcem lata tysięcznego dwusetnego trzydziestego i dziewiątego roku od narodzenia Pana, Pomorze niemal wróciło do swych granic sprzed półtora sta lat, na wschodzie nawet zdziebło poszerzone. Co zostało do zrobienia, nie jest zbyt trudne i miecz wkrótce rozstrzygnie. Rozległa ziemia białogardzka nad Parsętą dawno utracona? Tak, to sprawa z panem Barnimem, ale rzeczą możliwą jest pokojowe porozumienie, którego książę w Szczecinie, naciskany przez Duńczyków i groźniej jeszcze przez margrabiów brandenburskich, nie pozostający w bratecznym związku z książętami Meklemburgii, potrzebuje znacznie bardziej niż on, Świętopełk. Pomorza nikt nie śmie tknąć bez ważetwy odebrania potężnego ciosu. Natomiast jego władca może udzielić skutecznej pomocy temu, kto będzie o to mądrze zabiegał. Mądrze! Synowie pana Władysława Odonica i pani Jadwigi mają prawo zabiegać, byle odpowiednio się zasłużyli. Przemysł zapytał, czy mazowiecki pan Konrad nie zechce się sprzeciwiać włączeniu Nakła do księstwa pomorskiego, zwłaszcza że tym modłem pan Świętopełk umacnia swe panowanie w Bydgoszczy i Wyszogrodzie, na ziemi Kujawskiej. Świętopełk roześmiał się odpowiadając, że Kraków niepomiernie przyciąga uwagę pana Konrada i wiąże mu ręce, a nadto ma on teraz spór z Teutonikami o Lubawę i zresztą kask przybliżone sąsiedztwo Pomorza w niczym mu nie zagraża, bo on, pomorski książę, dalej już w tym kierunku posuwać się nie zamierza. Prawdę mówiąc, są inni, o których trzeba pamiętać - i pamięta się. Wreszcie - a świt był już niedaleko i do połowy dopalały się grube świece woskowe - porozumienie zostało zawarte. - Daję wam jako lenno Ujście wraz z całą kasztelanią, czyli to, co przed szesnastu laty dałem waszemu ojcu, panu Władysławowi, aby miał skąd odbijać ojcowiznę. Nie bądźcie gorsi od niego, a starajcie się być lepsi. Nadto obiecuję, że po szczęśliwym odzyskaniu Wielkopolski nie odbiorę wam Ujścia, lecz zostawię jako lenno. Mówił to w paradnicy, przy licznych, spiesznie pobudzonych świadkach. W odpowiedzi Przemysł i Bolesław złożyli przysięgę, że wiernie dotrzymają obowiązku lenników pana Świętopełka, z nikim nie zawrą układu, który mógłby mu szkodzić, a także będą go wczas uprzedzać, gdyby do takich układów nakłaniano ich lub gdyby posłyszeli o czyichkolwiek wrogich wobec suwerena zamysłach. Przyklęknęli i kolejno wsuwali złożone dłonie w ręce księcia Pomorza, a ten ich uścisnął i zapowiedział, że w koniecznej chwili dopomoże im swoim wojskiem. Obyło się bez częsty, ledwo trochę miodu wypito, gdyż mimo zawarcia tak ważnej ugody nastrój jeszcze nie bardzo sprzyjał, ponadto Swiętopełk bardzo się spieszył. Przed połniem osadził na kasztelami nakielskiej rycerza Radomę i nadał mu sporą wieś w okolinie, z ciężkim sercem poszedł żegnać siostrę, która okazała mu kamienną twarz i nie powiedziała ani słowa, ponemu też pożegnał się z nowymi lennikami, perznę cieplejszymi, ile że nabrali otuchy. Tedy na czele swoich podążył do Bydgoszczy. Zdobył ją wraz z obwodem poprzedniego roku, ale zastanawiał się, teraz zwłaszcza, czy przekroczenie rzeki Brdy nie było krokiem zbyt śmiałym. Dlatego niedawno, w ścisłej kryjamnocie, przesłał przedłożenie Kazimierzowi, synowi Konrada i księciu Kujaw, aby spotkali się osobiście w celu udobrzenia pory. Nie wyjawił tego siostrzeńcom, nawet śmiał się z bystrej uwagi Przemyśla, który mówiąc o Konradzie mógł mieć Kazimierza na myśli i pewno miał, wcale jej równak nie lekceważył. Jechali okrężną drogą, bo książę chciał więcej zobaczyć, widzieli więc ziemię zagospodarowaną, na której niewiele zostało śladów niedawnych walk, czasem tylko spotykali zgliszcza jakiegoś sioła, gdzie zapewne nikt dorosły nie ocalał, a brakowało świeżego osiedleńca. W wioskach spoglądano na nich podejrzliwie, ze strachem, jak wiedno. Chłopom w najlepszym razie groził stan - obowiązek żywienia dworu książęcego, zatem licznej gromady, która byle czym się nie zadowoli, chwyta wszystko, co wpadnie w ręce i żąda posług, niewiele lepsza ona od chąsiebników. W najgorszym razie - nowy najazd, grabież, pożoga, śmierć, niewola. Ten, który teraz prawie jechał przez swoją ziemię, w sierpniu ubiegłego roku spadł na nią jako na obcą i nie miał litości. Swiętopełk patrząc na posprzątane pola i bydło na pastwiskach podliczał, ile korzyści przyniosła mu krótka wojna z biskupem kujawskim Michałem, twardym wrogiem, i z księciem Kazimierzem, stoczona na szerokich obszarach Kujaw i Mazowsza. Pokój zawarty w Inowrocławiu zobowiązał go do oddania części ruchomego łupu, ale tylko części. Z zagarniętych koni, wołów, krów, owiec, świń odesłał zaledwie połowę, resztę zatrzymał. Pojmańców miał oddać wszystkich, lecz sporo też zatrzymał, wykręcając się że pomarli w drodze albo zbiegli, wywiezionego zboża nie zwrócił wcale, za srebra, kosztowności i różny sprzęt zapłacił dwieście pięćdziesiąt grzywien, a komorzy Przecław i skarbnik Sulenko ocenili, że i czterysta nie byłoby za wiele. Nadto i przede wszystkim zyskał Bydgoszcz z obwodem. Duży i trudny kęs, który trzeba albo prędko zjeść, albo drogo sprzedać. Poza tym - i to się zawsze przyda - postraszył sąsiadów, aby pamiętali, z kim mają do czynienia. Należała się nauczka, zwłaszcza biskupowi, któremu czerwony kur dobrze rozwidnił noc wokół włocławskiej stolicy. Domagał się pan Michał zwolnienia biskupich i klasztornych majątków w księstwie Pomorza od danin, robocizn i posług, upominał się o dziesiątą część dochodów z myta w gdańskiej howindze, od niepamiętnych czasów nie wnoszoną, także o dziesiątą część wziątku z mynicy i jeszcze chciał, aby książę mu przekazał patronat nad kościołami. Obarchniał ze szczętem. A że mowy być nie mogło o takim złoceniu mu rzyci, ośmielił się rzucić klątwę na pana Świętopełka, nazywając go ciemiężycielem Kościoła i sług bożych. No to wojna rozstrzygnęła spór: Michał nic nie zyskał, prócz obietnic dostania nieomal wszystkiego, czego żądał, tymczasem wziął zdrowe bicie, jeszcze grubo do niego dołożył, a klątwa została zdjęta. Opłacało się okazać nieustępliwość i siłę. Dalej się zobaczy. Z biskupem włocławskim jadłoby i czwargania się było co niemiara. O dużo za wiele. Taki dostojnik siedzący na stolicy w kraju mógł też sprawiać niemało kłopotu, o czym za miedzą, na szczecińskim dworze, wiedziano dobrze, a zresztą i Gdańsk miał swe utrapienia za przyczyną pana Chrystiana. Biskup równak urzędujący za krajem, a sprawujący nad nim duchowną władzę, mógł, i bodaj musiał, przystarczać jesz więcej trudności. Przykład owego Michała kujawskiego dawał dowodów bokadość. Należałoby się uwolnić od tego okomóństwa i ustanowić własne, krajowe biskupstwo. Pomorski czad włocławskiej diecezji był przecież dwa razy większy od kujawskiego czadu i dawał wziątku co najmniej dwa razy więcej, zatem powinien się. usamodzielnić i mieć własnego pasterza. Zawsze łatwiej byłoby go upilnować. Zaświtała taka nadzieja, kiedy nagle z niewoli pruskiej wydostał się Chrystian. Nastąpiło to w lipcu trzydziestego ósmego, na miesiąc przed kujawską wojną. Nikt się go nie spodziewał, ani Swiętopełk, ani Herman Balk, ani mazowiecki Konrad, bo żaden z nich nie czynił prawdziwych starań o uwolnienie pojmańca i wiedzieli o sobie nawzajem, że się nie kwapią. Okup ośmiuset grzywien, jakiego żądali Sambowie za wypuszczenie go wraz z bratem Henrykiem i synowcem Chrystianem, był bardzo wysoki, ale gdyby targowano się z poganami, ci pewno sporo by opuścili, zresztą trzej współgrywcy w pruskiej sprawie mogli byli się złożyć. Nikt ani myśli takiej nie wysunął. W końcu biskup wydobył się sam, po prawie sześciu latach pojmania. Obiecał swym dzierżycielom, że zbierze i spłaci żądany okup, a poręczenie musieli wziąć na siebie brat i synowiec, którzy pozostali w zakładnictwie. Sambijscy Prusowie przystali na wypuszczenie biskupa, bo sprzykrzyło im się bezowocne wyczekiwanie srebra i wreszcie zrozumieli, że chrześcijanie nie bieżą chutko złożyć je za Chrystiana, lepiej więc jeśli on sam się tym zajmie, w imię własnej godności i dla ocalenia krewniaków. Może też zaświtało im, że jego powrót wprowadzi zamieszanie w obozie wrogów. Teutonicy cały czas dotąd głosili, że kolejne wyprawy na pogan służą nie tylko nadrzędnemu celowi szerzenia wiary, lecz także uwolnieniu Chrystiana. Sambia równakże leżała wciąż daleko, poza zasięgiem chrześcijańskiego miecza, i chociaż krzyżowcy czynili stałe postępy, nieprędko jeszcze mogli jej zagrozić. Owszem, na Pogezanach zdobyli już osadę Ilfing i założyli tu mocny gard; wypływali też łodziami na Zalew Słodki; niepokoili Warmów, napadali Sambów zamieszkujących kończynę Nierzei. A biskup z towarzyszami nadal siedział w zamknięciu głęboko w sambijskim kraju. Na parę dni przed jego nie wypatrywanym powrotem mistrz krajowy osobiście poprowadził silne hufce wzdłuż brzegu Zalewu Słodkiego w kierunku warmijskiego gardu Bałga, już niedaleko od skraja Sambii. Ten pochód również się odbywał pod hasłem niesienia pomocy biskupowi. I oto stała się rzecz niezwykła: na pomoc Wannom pospieszyli Pogezanie, Natangowie i Bartowie. Odpór połączonych wojsk okazał się tak skuteczny, że Herman Balk musiał ustąpić. Tą porażką bardzo się przejął dzielny i roztropny wojownik, wielce zasłużony dla swego Zakonu, wkrótce wyjechał do Niemiec i w parę miesięcy zmarł. W dwa tygodnie po nim odszedł na zawsze naczelny mistrz, Herman von Salza. Ubyło od razu dwóch wybitnych Hermanów. Pomorski książę nie posiłkował Balka w napaści na Bałgę. Zresztą w ogóle nie wspierał Rycerzy Niemieckich już od pamiętnej wspólnej krucjaty w styczniu trzydziestego czwartego, zakończonej zwycięską bitwą nad Dzierzgoną, przez niego kierowaną, z której wszystkie korzyści wynieśli tamci, on zaś żadnej, z wyjątkiem słów uznania od nowych sąsiadów i także od papieża. Szczególnie oburzyło go, że postawili gard w Kwedynie, w Pomezanii, która przedtem niemal cała należała już do Pomorza. Wybuchły o to wielkie udry. Mistrz tłumaczył rozgorzonemu księciu, że Kwedyn został zbudowany wysiłkiem głównie niemieckich gości krzyżowych, którzy ponemu oddali go w ręce Zakonu, tenże zaś wziął na siebie trud obsadzenia go i utrzymania, za co wdzięczność mu się należy, nie przygana. Dzięki temu bowiem Pomorze nie tylko nic nie straciło, leno wiele zyskało, a to osłonę swych ziem przed rajzami pogan. Dowodzenie to nie przekonywało Swiętopełka chociażby dlatego, że mówiłby tak samo, gdyby to jemu udało się zawczasu umocnić i obsadzić Kwedyn. Chwilowo równak musiał pogodzić się z tym stanem, zwłaszcza że otwierały się widoki wziątków w innych stronach, a zarazem rodziły się nowe zagrażby. Wytrzymał nawet - bo i co miał począć? - drugi cios: w miesiąc po dzierzgońskim zwycięstwie wśród Dobrzyńców powstał rozłam i większa ich część przeszła w szeregi Rycerzy Teutońskich. Mistrz Bruno wprawdzie pozostał wierny nieobecnemu biskupowi, a raczej księciu Konradowi, lecz mała stąd pociecha, bo Diepold von Luterberg, burgrabia biskupiego Sątyru, opowiedział się za połączeniem obu zakonów, czyli za pochłonięciem małego przez wielki. Oczywiście była to zręczna podstrawa Teutoników. Czesław pozostał kasztelanem, ale trzymał tylko książęcy gard i trudno było wyroić sobie zajmowanie siłą utraconej siedziby Chrystiana. Zaraz też w okolinie pojawili się przywędrzy z czarnym krzyżem w godle i doszło do spięć z włodarzami biskupich majątków, zaczem Teutonicy na wszelki wypadek złupili owe majątki oraz wycięli opornych, jako odstępców chrześcijańskiej wiary, obmierzłych apostatów. Odbudowując ruiny, wprowadzali swoją władzę i swój ład. Świętopełk przyglądał się temu. Już już chciał zrywać się do walki o swoją ziemię, lecz z kim? W Satyrze stanął Burchard zwany Małoręki, burgrabia magdeburski, z własnym wojskiem krzyżowym, które przywiódł tu na wspomogę misji. Uderzyć w niego, znakomitego gościa Zakonu, znaczyło wypowiedzieć wojnę i jemu, i Rycerzom Niemieckim, i wszystkim krzyżowcom uczestniczącym w krucjacie, znaczyło też ciężko obrazić ojca świętego. Książę piekłował się, rozbijał dzbany, gryzł palce. Rada komesów milczała. Później dopiero, gdy się nieco opanował, Godfryd ostrożnie przestrzegał go, że musi być przygotowany na utratę widoków na jakąkolwiek część pruskich ziem, ponieważ pan papież nadał Teutonikom całe, jeśli je zdobędą, a widać, że stanowczo postanowili tego dokonać, i mając pomoc potężnego chrześcijaństwa Niemiec, a także poparcie omal wszystkich książąt Polski, najpewniej dokonają. Pomezanię uważają za ziemię pruską, nie pomorską, tym samym roszczą do niej prawo, a pozyskanie większości Dobrzyńców umocniło to ich prawo i dało im w garść cenną podstawę dalszych działań: biskupi Satyr. Z tego samego powodu Konrad też wiele stracił, mianowicie gard w Dobrzyniu i całą Ziemię Dobrzyńską, uposażenie rozbitego zakonu. Lecz co to za pociecha?... Herman Balk i inni wyżnicy teutonscy swego czasu robili nadzieję, że może ilko tylko z dobrawoli odstąpią pomorskiemu księciu. Tę obietnicę trzeba wciąż przypominać, a tymczasem oczy i ręce zwracać na zachód i południe. Osobno Świętopełk uradzał z Gniewomirem. Najzaufańszy żupan mówił: - Kanonik może mieć słuszność, chociaż to golony łeb. Z Teutonikami musimy bawić się grzecznie, ale też patrzeć na każdy ich ruch. I rozglądać się za sprzymierzeńcami przeciw nim. - Gdzie byś ty ich widział, tych sprzymierzeńców? - Westrzód Prusów. Tylko tam. - Prusowie to piasek. Wiatr nimi miota. - Kiedy deszcz pada i piasek się klei. Tedy trzeba mu pomóc, żeby kleił się prędzej. Sudir to dobry, sprytny osłębca. I Prek nie zgorszy. Rikijsowie już ich znają i pozwalają im jużno chodzić po kraju. Dlaczego? Bo chcą z nami mieć łączbę. Wolą z nami się wąchać niż z tymi Krzyżakami. Sudir od dawna przynosił albo przysyłał przez Preka wiadomości. Gniewomir je cenił, bo Warmijczyk nie plestał byle czego, umiał on odcedzić wiadło prawdziwe od wątpliwego, a wątpliwe od celowo podsuniętej łzawy. Nie tylko uradzał z pruskimi rikijsami, aby ich przynęcić do zgody z księciem Pomorza, lecz także śledził poczynania Rycerzy Teutońskich wśród tych samych lub innych pokonników, czyli naczelników pruskich. Jemu w dużej mierze książę zawdzięczał pewność, że Zakonowi bynajmniej nie zależy na uwolnieniu biskupa Chrystiana. Szczególnie często spotykał się z Audunem, pokonnikiem obwodu, po ichnemu pułki, Pluszny w Ziemi Sasińskiej. Pozyskał też Guna, rikijsa w swojej rodzinnej Warmii, początkowo niechętnego Świętopełkowi; pogodził się także z Ligaszem, wielgorodnym w tejże ziemi, przez którego wpadł do sadzy za pierwszej wyprawy. W dalszym ciągu starał się pozyskać Ramotę, dawnego przystawa w Chmielnie, ten równak przezornie unikał ważetwy. Za to Bart Warnis, wódz Prusów pokonanych nad Dzierzgoną, nie zamykał uszu wobec jego przedkładań. Biorąc wszystko do gromady widoki na porozumienie ze znaczną i możną częścią rikijsów były wcale dobre. - Toć ja o tym wiedno roiłem - mówił Świętopełk - żeby przyciągnąć ich ku nam po dobroci, a nie pędzić mieczem. I ku temu szło, aż przyleźli ci piekielnicy. - Toteż teraz trzeba z Prusami przeciw owym piekielnikom. - Piasek, piasek, piasek... Gdyby plemiona pruskie były jako tako uładzone i miały swoich książąt, sprawa poszłaby łatwiej. Ale wzajemne niechęci, czwargi, bitki pokonników większych i całkiem małych uniemożliwiały wspólne z nimi działanie na dalszą przyszłość, co niedawno jeszcze sprzyjało posuwaniu się Pomorzan na wschód. Teraz stanęło przeszkodą prawdziwemu sojuszowi. Może przecież i to dałoby się wyzyskać: bez ujmy dla któregokolwiek z pruskich wielgorodnych władzę wyższą nad nimi mógłby objąć książę spoza ich grona, książę w chrześcijańskim świecie znany i uznany przez samego pana papieża, szanujący prawa i obyczaje Prusów. - To tylko wy, panie Świętopełku, tylko wy. Bo kto by inny? - Ba!... Mistka bym osadził wśród nich jako namiestnika... Ponemu on by wrócił tu, gdy będę oczy zamykał, a tam by poszedł Wartek. Ale nie, ty byś poszedł jako namiestnik, Mistek jesz nie dość doświadczony... Cóż, roitwy. - Nie takie znów roitwy, panie książę. Tylko wszystko trzeba trzymać w najsurowszej kryjamnocie. - Rzecz pewna, najpewniejsza. Wydarzenia potwierdzały, co przewidywał i przed czym przestrzegał notariusz książęcy Godfryd. Teutonicy coraz chwatniej się rozpierali i dzięki pomocy wciąż przybywających gości krzyżowych w trzy lata od bitwy dzierzgońskiej siedzieli już wcale mocno w całej Pomezanii i w całej Pogezanii. Jakby im tego było mało, próbowali też przejść na zachodni brzeg Nogatu, na Wielką Żuławę. Duża część owej należała do dzielnicy Sambora i otóż on zwolił im postawić tam gardek - w Przemysławiu, przy ujściu do morza jednej z odnóg wiślanych, Przemysławki - który zaraz obsadzili. Tego już było za wiele. Stary wojewoda Lisko silnym karnem wojska obiegł Przemysław, paru knechtów dopadłych przed wałami kazał na miejscu zabić, załogę pod groźbą wycięcia zmusił do opuszczenia gardku i pomorskiej ziemi, po czym umocnienia zrównał z ziemią. Był to ostatni czyn sędziwca, gdyż wkrótce zmarł. Mściwoj przystąpił do ojca. - Gdańsk od lat nie ma kasztelana. Teraz zabrakło też wojewody. Mniemam, panie książę, że żupaństwa te powinny być obsadzone. - Tak, masz słuszność. A kogo byś myślał posunąć na miejsce Liski? - Kogo pan ojciec wybierze. Mnie leno się widzi, że pan Gniewomir byłby zdarnym wojewodą. - A, więc myślisz, że Gniewomir. Ale może by Nasława ze Świecia tudotąd przyciągnąć. Dawno już tam wojewodzi. Najstarszy on teraz dostojeństwem spośród moich żupanów. - Jeśli idzie ku wojnie, a tak to zdrzy, lepiej niech tam zostanie. I pan Gniewomir od niego zdarniejszy. - Myślałem też o Racławie z Wyszogardu. To dażny rycerz. - Pewno równak nie zdatniejszy na wojewodę od pana Gniewomira. - Co ty tak stoisz za tym Gniewomirem? Jaka tu chytrota? - Nie ma żadnej. Wy też, panie książę, macie go za najbliższego żupana i za dażnika. - To prawda. Nie zwlekał dłużej z powołaniem żupanów na opróżnione urzędy. Gniewomir, jak się zresztą spodziewano, został wojewodą gdańskim i pierwszym komesem całego księstwa. Na kasztelana stołecznego gardu wziął Racława, a jego miejsce w kasztelanii wyszogrodzkiej zajął tameczny rycerz Arnold. Po Gniewomirze wojskim w Gdańsku mianował Wojnę, który był krewnym nowego wojewody i miał jego poparcie. Zdobycie i zburzenie przemysławskiego gardku Rycerze Teutońscy przyjęli z zadziwiającym spokojem, całą zaworkę przedstawiając jako nieporozumienie, które wyjaśniali swoją niedostateczną znajomością granic i zależności w odległych dla nich kończynach pogranicza z Pomorzem. Według ich najlepszego wiadła Przemysław leżał w dziedzinie pana Sambora i on też pozwolił im tam się osadzić, skorno równak pan Swiętopełk na sprawę zapatruje się inaczej, sporu nie podejmują, polecając rozstrzygnięcie pomyślnej przyszłości. Wysunęli natomiast grzecznie ujętą wymogę, aby książę Świętopełk uwolnił ich od wszelkiego myta na obszarze swego władztwa oraz w howingach i na Wiśle, żeby tę samą sprawiedliwą ulgę stosował wobec osadników przybywających na ziemie zakonne w Prusach i również, rzecz zrozumiała, wobec gości krzyżowych, według słusznych zasad, jakimi kierują się chrześcijańscy książęta. I jeszcze przedłożyli wniosek, że wykupią za godziwą cenę gard Pień wraz z należącymi do niego miectwami w Ziemi Chełmińskiej, rodową własność pana Świętopełka. Książę bez namysłu odrzucił i wymogę, i wniosek, w sprawę równak wdał się legat pana papieża na ziemie Prusów i Liwów, Wilhelm, do niedawna biskup Modeny, gorliwy rzecznik niesienia wiary w te pogańskie strony. Spotkał się on z księciem w Satyrze. Nie zdołał go nakłonić do zrzeczenia się poboru myta, natomiast wydusił z niego warunkową zgodę co do zamiany obwodu pieńskiego na obwód łężański, znajdujący się nad Zalewem Słodkim w ziemi Warmów. Kanonik Godfryd ostrzegał przed tym krokiem, bo Łężania dawniej należała do pana biskupa Chrystiana z darowizny ważnego ongi rikijsa tutecznego, Warpody. Zatem przejęcie jej jak gdyby potwierdzało zabór biskupich włości przez Teutoników. Gniewomir też niechętnie patrzył na to, bo według jego udby należało prawie mocno obsadzić wojskiem Pień i trzymać go niby oścień w ciele Zakonu. Świętopełk przystał z zastrzegą na rozpatrzenie wniosku, gdyż obawiał się, że utrzymanie Pienia siłą kosztowałoby za wiele i w wypadku wojny byłoby rzeczą wątpliwą. Zapłaty nie brał pod uwagę, tylko możebny miónk, bo chciał ziemi, nie detków. Łężania znajdowała się w dogodnym miejscu, wprawdzie od pomorskiej Żuławy oddzielał ją pas ziemi zakonnej, gdzie Teutonicy nadal umacniali 94 nowy gard, którego pomezańską nazwę Ilfing zmienili na Elbing, ale to na przyszłość mogło dawać podstawę do targów o ten pas, zresztą do Lężów pozostawał łatwy dostęp z pomorskiej Nierzei przez Zalew. Starszy pływy Barlasz lepiej by się usadowił na tych wodach. Nie szkodziłoby wreszcie, rozumował książę, gdyby pan Chrystian, jeśli w ogóle kiedyś wróci, musiał układać się z nim co do przyszłości tego czadu swej dawnej dziedziny. Doszło więc do obietnicy umowy, słownie leno, a jej ostateczne zawarcie i wprowadzenie w życie miałoby nastąpić później. Spokój od wschodu, przynajmniej tymczasowy, przyszedł w stosownym momencie, bo niemal jednocześnie powstały jadłoby na zachodniej ścianie ze strony młodego Barnima szczecińskiego, na południowej od Kazimierza kujawskiego i także w samym kraju, o co postarał się Sambor pociągając za sobą łagodnego bożuszka Ratybora. Szczęśliwie Gniewomir odparł szczecinian i zdziebło popędził im kota, a sam Świętopełk krótko rozprawił się z Kujawianami, nadto zmusił Sambora do opuszczenia kraju wraz z rodziną. Burzoński brat znalazł schronienie w Meklemburgii u teścia, księcia Mikołaja. Ratybor ukorzył się. Cisza zapanowała na Pomorzu, także w Samborowej dzielnicy, którą teraz władał książę starzoch. Staruszka księżna matka, pani Zwinisława, rada byłaby spokojowi w rodzinie, ale nie za cenę wypędzenia jednego z synów, czemu się gorliwie sprzeciwiała. Jadący na czele pochodu przednik Gadocha zatrzymał się i dał znak, że w zasięgu jego wzroku coś się dzieje. Z daleka już widać było bydgoski gard, nie o to mu jednak chodziło. Dostrzegł nieliczną gromadę konną, dążącą ku Bydgoszczy jakby od Wyszogrodu albo z dalej jeszcze, od Ziemi Chełmińskiej. Po chwili Mściwoj, który miał bystry wzrok, rozpoznał na rozwiniętej stanicy dwie wieże i pastorał, godło biskupa Prusów. - Tu cię mam, ptaszku - powiedział Świętopełk z niebratecznym uśmiechem. Rozkazał jechać ku przybyszom skroś rżyska i łąki, aby spotkanie nastąpiło nie na przeprawie przez Brdę. Od powrotu Chrystiana minął już ponad rok, a książę jeszcze się z nim nie spotkał i miał ledwo ladajaką łączbę, chociaż obaj mogliby sobie dużo powiedzieć. Biskup czuł się obrażony, uważał, że i książę pomorski, i mistrz pruski powinni byli pierwsi do niego przybyć, tłumaczyć się, prosić o przebaczenie za niepilność w wyłuskaniu go z pojmaństwa. Początkowo nie rozumiał, że nie posiada już swej dziedziny, którą z takim mozołem urządza, że zagarnęli ją Rycerze Teutońscy - kilka wsi po cichu zawłaszczył także Świętopełk, nie licząc możliwego objęcia Łężanii. Nie rozumiał też, dlaczego Diepold von Luterberg wpuszczał go do Sątyru nie jako prawowitego gospodarza, leno gościa, któremu należą się zaszczyty, lecz nie władza. Gdy wreszcie wszystko to pojął, skierował się wpierw do Hermana Balka, najwyraźniej uważając go za ważniejszego współgrywcę, a także licząc zapewne, że nieudana „wyprawa na Warmię dobrze usposobi mistrza do rokowań. Pomylił się. Dalsze rozmowy, po wyjeździe Hermana prowadzone z podmistrzem Henrykiem Berlewinem i Popponem von Osternach, również nie dały wyników. Teutonicy nie tylko nie uznawali jego roszczeń do zwierzchnictwa duchownego nad całymi Prusami, lecz także odmawiali zwrotu Pomezanii i tych czadów ziem sąsiednich, które poprzednio należały do jego misyjnej diecezji. To jesz mało - nie chcieli słyszeć o ośmiuset grzywnach wykupu za niego i krewniaków, co najwięcej, daliby jakąś jałmużnę, może dwadzieścia, może nawet trzydzieści grzywien, wszak są ubodzy i sami zbierają pobożne datki na wspomogę krucjaty. Wtedy Chrystian przypomniał sobie o księciu Pomorza i zwrócił się do niego. Ale jak! Przysłał młodego rycerza Goza, który wytrwał w garstce wiernych mu Dobrzyńców, z zaproszeniem do niego, do Sątyru, gdzie sam był gościem. Choćby mistrza Brunona, swego najwyższego dostojnika, czy przeora satyrskich cystersów, Alberta, nie zaś zwykłego brata-rycerza! Pewno żeby książę nie myślał o sobie za dużo. Świętopełk zlekceważył poselstwo i odesłał je bez odpowiedzi. O tym czasie odbyła się owa sierpniowa wojna na Kujawach, kiedy to biskup wiele mocniejszy od pruskiego został srodze potłuczony. Ponemu zjechał do Rycerzy Niemieckich legat, Wilhelm z Modeny, i zapośredniczył żmudne rokowania między nimi a Chrystianem, od początku zresztą stając po stronie mocniejszych, uważał bowiem, że tego wymaga dobro i skuteczność misji, czego przed stratnym biskupem nie taił. Nawet gdy Wilhelm na krótko zawitał do Gdańska, przyjmowany z oznakami najwyższej poczestności, książę nie zdołał wywiedzieć się nic pewnego o modle rozwiązania udry w Prusach, za to usłyszał bokadość pochwał Zakonu, wezwań a zaklęć o wspieranie jego dzieła. Tak tedy Swiętopełk od tych okrop ważnych dla niego spraw trzymany był z daleka. Gdy Wilhelm przekraczał bramę Żeglarską, udając się na statek, którym odpływał na Gotlandię, powiedział głośno, aby słowa jego trafiły do najliczniejszego grona odprowadzających go żupanów: - Zakon Najświętszej Marii Panny uosabia wolę, siłę i posłannictwo chrześcijaństwa. Godny on, by go na wszelki sposób wspierać. Bóg jest z nim. Powiedział to bez związku z biegnącą rozmową, poza i ponad nią, na zakończenie wszystkich rozmów, jako wniosek i wskażę, udzieloną z wyżyn apostolskiej legacji. Najpewniej był to również wyrok na Chrystiana. Swiętopełk domyślał się, że trudny i krnąbrny współgrywca w końcu przegrał. Gdyby na kilka lat nie ugrzązł był w pojmaniu u Sambów, byłby przecież mocniejszy i skuteczniej mógłby krępować Teutoników. Ale stało się i nie czas żałować, zresztą nie wiadomo, jak by postępował będąc na woli. Był i pozostał człowiekiem nieobliczalnym. Zwykły rozsądek powinien był mu podsuwać, żeby wpierw szukał oparcia w Gdańsku, on, biskup krajowy, a prawie Gdańska unikał. Książę popędził konia. Korciło go, jak wynekany biskup zachowa się teraz, kiedy przypadek zetknął ich ze sobą, i to na książęcej ziemi. Tamci poznali nadjeżdżających i zatrzymali się. Chrystian, zawsze tak popędliwy, czekał. Siedział na koniu wyprostowany, nad nim łopotała chorągiew. Swiętopełkowi przemknęło przez głowę, żeby też stanąć i czekać, on tu panem, tamten zaś pasterzem bez owczarni, niemal mnichem wędrownym, choć wysokiego dostojeństwa, ale jechał dalej. Przednik Gadocha nie czekając rozkazu wojennym zwykiem zajechał szczupły ciąg przybyszów od tyłu. Otoczono ich. Książę nie powstrzymywał Gadochy, rad był, że tak sprawnie wykonali oskrzydlenie. Chrystian za to się obruszył i zawołał: - Psy gorme niech stronią! Tu nie ma zdychającego jelenia, któremu może dałyby radę, tu jedzie biskup świętego Kościoła powszechnego. Słyszycie? - Słyszymy, panie biskupie, słyszymy - Swiętopełk odwołał ze śmiechem. - Robicie z muchy jelenia, a z piarda grzmot. Biskup poczerwieniał i podjeżdżając bliżej powiedział: - Grzmot? Ja sobie z niego piard robię. Ale zabierzcie to piesactwo. - Nie będzie was kąsało, panie biskupie, nie obawiajcie się. Ono was wzięło w opiekę. - Wy się obawiajcie. Opiekę mieliście dać, kiedy była potrzebna, teraz ona mi tyle, co jeżowi grzebień. - A ja myślałem - rzekł Swiętopełk zdziebło rozjadły - że dziś przydałaby się wam jak ślepcowi makleca. Chrystian zasapał gniewnie, opanował się równak. - Pamiętaj, panie książę, że pomoc wiedno się należy zastępcy Chrystusa na tym kawałku ziemi, jaki On mu powierzył. Że parszywy to kawałek, Jego wola, nie będzie sługa sądził swego pana. Chodźcie, panie Świętopełku, pokój wam, może mamy sobie coś do powiedzenia, skorno już nawinęliście się mi tutaj. - Jestem na swojej ziemi, panie biskupie, i witam was, gościa nie zapowiedzianego. Świętopełka na przemian ogarniały gorz i śmiech, ale się hamował, chybiony dostojnik wciąż jeszcze mógł się przydać - Co dopiero zrabowałeś ją Kazimierzowi -¦ odparł Chrystian. - Rabuj, rabuj dalej, panie książę, obrabują i ciebie. Jechali obok siebie, z dala od otoczenia, aby mogli swobodnie rozmawiać. Mściwoj zobaczył Goza. Ponieważ Dobrzyniec przyjął święcenia i pozostał przy swym biskupie, zatem najpewniej stracił nadzieję na Dingweris lub z dobrawoli poniechał jej. Teraz zresztą dworka księżnej Mechtyldy razem ze swą panią przebywała w Meklemburgii. - Niczego nie grabiłem, panie biskupie - powiedział Swiętopełk - leno broniłem swego. A wyście nie obronili. Ale nie plestajmy o tym, co było, na to mamy jesz... - Owszem, moglibyśmy o tym pogadać i byłoby o czym, ale ty nie chcesz. Czujecie się winnym, panie Świętopełku. Już ja wiem, co macie za uszami. - Ala złemu! Powiedzieliście to samo, panie Chrystianie, Hermanowi albo Popponowi? - Powiedziałem. I dużo więcej. - Naistnie?... I co? Biskup gniewnie sapał. Krzyż dyndał na jego piersi i obijając się o srebrny guz na sukni podzwaniał. Książę dopiero teraz zauważył, że duchowny dostojnik bardzo się posunął w wieku, sporo lat upłynęło od ich ostatniego spotkania, a były to lata dla niego niedobre. Wyłysiał niemal do cna, istny golis. - Nie lepiej mówić o tym, co jest teraz? - Swiętopełk podjął pojednawczo. - Masz przecież, panie biskupie, ważniejsze kłopoty niż myślenie o dawnocie. Może mógłbym wam perznę pomóc? - Taki czujesz się mocny? - Rzecz pewna. Niga nie byłem mocniejszy. - Patrzcie go, busznika. Możecie mi pomóc. No! A za co? - Odpłacilibyście się mi, rzecz pewna. Co prawda pożycznikiem wiedno byliście dobrym, le zwrotnikiem złym, raz jesz równak mogę spróbować. - Więc najpierw dajcie mi, panie Świętopełku, owe osiemset grzywien potrzebnych na wykup mojego szlachetnego brata i synowca. - Dam. Chrystian ściągnął wodze tak gwałtownie, że koń zarył. Swiętopełk wysunął się w przód i stanął. - Dacie?... Panie książę, dacie osiemset grzywien?... To są leno urążyny. - Nie. Naistnie dam. Jeśli dojdziemy do ugody, dam. Na moich zastrzegach, oczywidnie. Postępujący za nimi jeźdźcy zwolnili, przypatrując się im. Najeżdżali na siebie i oddalali się to wykrzykując pojedyncze zdania, to ściszając głos, gęsto machając rękami. Mściwoj chciał zbliżyć się do ojca i byłby to zrobił wiedząc, że go nie odeśle, obawiał się równak biskupa, który mógł obejść się z nim jak z natrętnym otrokiem i zawstydzić wobec wszystkich. Po dłuższym wahaniu zbliżył się do Goza. - Rad z wami porozmawiam, rycerzu, ile że za waszego pobytu w Gdańsku nie było leżności ugwarzyć. - Dziękuję wam, panie książę, rad będę dużo więcej od was - chyżo odpowiedział. - Ostatnio nie wiedzie się nam, Dobrzyńcom. Chrystian syczał Świętopełkowi w ucho: - Wyście, panie książę, niczego się nie nauczyli. Jestem biskupem świętego Kościoła, zawisłym leno od samego pana papieża. I takim zostanę wiedno. Wieano! Pan papież całe Prusy oddał mnie, nikomu innemu. - Łżonki-mrzonki, bajdy-srajdy. Oddał Teutonikom. - Nieprawda! - No, to może pan papież ma duże ręce do dawania, bo na pewno dał je Teutonikom. Z wyimkiem mojego czadu. - Jeśli im coś zlecił, to leno czasowo, gdy byłem w pojmaństwie. Uwolniłem się sam i znów jestem panem duchownym Prusów. A westrzód pogan duchowny pan jest jedynym panem i jego słucha także bracchium seculare. Tym więcej należą do mnie ochrzczeńcy. W całych Prusach. Tobie, panie książę, nic się tam nie należy, leno służenie wierze świętej, i nie zdaj żadnych darowizn ode mnie. - Jeśli mówicie, panie biskupie, żeście w Prusach panem, to wyście się niczego nie nauczyli. Rycerze Teutońscy z dobrawoli nie oddadzą wam ani jednej zagardy, nawetka z tych, które wam zagrabili. Jesteście panem? To rządźcie! Człowieku, czy nie macie oczu, uszu ani magu? - Mam więcej od ciebie, zwłaszcza magu. Stolicę apostolską powiadomiłem, jak wyglądają sprawy. Ona zmusi Zakon... miałem powiedzieć: przekona Zakon Teutoński, aby oddał mi moje dziedziny, wypracowane całym życiem. I jesz więcej, panie Świętopełku. Jestem pasterzem także samych Teutoników, więc ojciec święty każdej chwili może poddać ich mojej władzy, a nawet ustanowić mnie nie tylko zwierzchnikiem Prusów. - Czyim nadto? - Nie musicie wiedzieć, panie Świętopełku. Ale powiem: może Liwów? - Po co wam to? Pomorzanie wam nie bliżsi? - Pomorzanie? A prawie! Ale nie myślałem o was. Swiętopełk zaczął sapać, w oczach pojawiły mu się czerwone płaty, migały raniąc źrenice, więc mrużył powieki, starał się nie palrzeć na rozmówcę. Po długiej chwili wydusił: - Obarchnieliście? Czy le chcecie obarchnąć? Pomorzanie to dla was omieciny? Biskup roześmiał się. - Ależ nie. Bardzo szanuję księcia Pomorzan, jego posobnika i żupanów. Ale słuchajcie, panie Świętopełku. Czcigodny wysłannik pana papieża, pan Wilhelm, prowadzi ze mną pertraktacje, pragnie pośredniczyć między mną a braćmi Zakonu. Prosi mnie o zgodę. On wie, że pruskiej misji poświęciłem całe życie, że nie oszczędzałem ani sił, ani zdrowia, że nie byłem łasy na dostatki dla siebie, że gotów byłem ponieść śmierć dla tej sprawy. I jakże to, teraz mieliby przyjść inni na moją uprawę i żniwować? - Już przyszli. O sprawiedliwości nie rozstrzygam, ale już przyszli. Legat Wilhelm jest po stronie Teutoników. - Chcielibyście wiedzieć, panie książę, o czym mówiliśmy, co? Ale pan legat tego wam nie powie. I ja też nie. Domyślajcie się, czego chcecie. Świętopełk, zacinając się, zapytał: - A osiemset grzywien... dał wam? Biskup żachnął się. - W tej ważnej grze nie o głupie osiemset grzywien chodzi, tylko o władztwo. To znaczy o szerzenie wiary, więc i o władztwo... A wy, panie Świętopełku, nie wspinajcie się na palce i nie podskakujcie wyżej pępka, bo między sokoły i tak nie wzlecicie. Świętopełk żgnął konia ostrogą i pogalopował do jadącego przodem Gadochy. Przeprawa przez Brdę była tuż. Szeroko w tym miejscu rozlana rzeka miała niski poziom i widać było kamienie ułożone w brodzie. Książę poganiał ludzi, jakby chciał nadrobić czas stracony na bezużyteczną gadaninę i przy tym uwalniał trzochowaną dotąd wściekłość. Na biskupa nie zwracał uwagi. Podwładni obu dobrze odczuwali napięcie, i jedni na drugich spoglądali koso, gotowi do chwycenia za broń. Tylko Mściwoj półgłosem rozmawiał z Gozem. Dopytywał się byłego ubiegacza, który w ich wzajemnym współzawodnictwie nic nie wiedział, czy podoba mu się służba w rycerskim zakonie i czy wytrwa w niej na zawsze. Korciło go, żeby spytać o Dingweris, tamten mógł coś o niej wiedzieć, bo Dobrzyńcy mieli bliskie związki z Meklemburgią i Goz też stamtąd pochodził. Nie zapytał równak. Rycerz zdziwiony zaciekawieniem młodego księcia odpowiadał chętnie. Podobała mu się służba, ale lubiłby ją bardziej, gdyby walka toczyła się z rycerzami, jacy są wśród prawdziwych Saracenów w Ziemi Świętej, a nie z wyjącym tłumem wojów, który na równym polu nagle się rozpraszał, wsiąkał w zakrzew i lasy, ponemu nękał z zaskoczenia, różnymi sposobami wciągał w klęczki. Pochwycony rikijs często godził się na wszystko, uznawał się lennikiem, obiecywał przyjęcie chrztu świętego, nawet dawał się ochrzcić i płacił należną daninę - póki miecz wojska krzyżowego wisiał mu nad głową. Gdy miecz się oddalał, poganin wracał do swych bożków i demonów, za nic mając sobie święty sakrament. Pytanie, czy Goz w zakonie pragnie pozostać na zawsze, Mściwoj musiał powtórzyć. Wreszcie Dobrzyniec odpowiedział z westchnieniem, że składał wszystkie śluby wymagane od prawdziwych rycerzy zakonnych i że obecnie nic go nie odciąga od ich wypełnienia. Z odpowiedzi książę wywnioskował, że u Goza pamięć o Dingweris nie wygasła. I on ją pamiętał. Może bardziej niż Ludmiłę. Jeśli bardziej, to chyba dlatego, że Ludmiła wyszła już za mąż, odjechała z mężem i osiadła w Brzozach pod Słupskiem. Zszedłszy z oczu, należała do przeszłości. Ludmiła była swojska, więcej takich żyło w gardzie i w okolinie. Dingweris nie była swojską dziewczyną, pociągała obcością, przyszła z dalekich stron i znów w nich zniknęła. Ona też mogła wyjść za mąż - rzecz zadziwiająca, że dawno nie wyszła. Ale i wtedy nie przestałaby pociągać. Dlaczego nic o niej nie mógł się dowiedzieć? Dlaczego nie może po prostu pojechać do Meklemburgii, na dwór w Jastrowie? Tam z pewnością przebywa Sambor, domowy wróg. Ależ dlatego prawie dobrze byłoby tam pojechać, wybadać, może coś obiecać, zmylić wroga. Przecież Sambor go nie porwie, nie uwięzi, on, Mściwoj, jechałby zbrojnie, poza tym rodzina nie pozwoliłaby na taki gwałt. Dlaczego ojciec tak mało wypuszcza go poza księstwo, najwyżej do sąsiadów? Dlaczego ciągle jest pod jego opieką i władzą? Ma już dwadzieścia lat i mógłby rządzić samodzielnie... A gdyby samemu pojechać, nie pytając o pozwolenie? Zrobiłby się wielki trzask. Ale można by zażądać od ojca wysłania w poselstwie, jeśli nie do Sambora, to do półbrata Barnima. Stamtąd do Meklemburgii żabi skok. Jakiś pozór by się znalazł. Jastrów - i Dingweris. Rozsiewała taki zapach, że zakręciło mu się w głowie, kiedy pierwszy raz przeszła obok. Pamięta dobrze. Tymczasem: ciągle na koniu, na ćwiczeniach, nadzorach, naradach, ciągle jakieś sprawy, rzadko ważne, najczęściej drobne, według ojca wszystkiego trzeba dojrzeć, omal głupiego pachoła i tępej dójki. Kiedy ojciec przez chwilę nie ma nic do zrobienia, wychodzi na gard i zagląda do checz. Pan książę! Nic dziwnego, że matka mu to wytykała. O ileż lepiej byłoby zobaczyć obce kraje, rozmawiać z obcymi panami, pozyskać u nich dobre imię, może i sławę. Żeby chociaż do Teutoników częściej zaglądać, tam przebywają możni wielgorodni z całego świata chrześcijańskiego. Na przykład pan Wilhelm z Modeny - wyniosły, poważny, wymowny. Być przy nim chociaż z miesiąc, przypatrzyć się mu z bliska. Albo pan Burchard zwany Małorękim. O Henryku Czechu dawno nie słychać, chyba gdzieś wyjechał, do innego baliwatu. Ten by umiał coś poradzić, może nawet nakłoniłby ojca, żeby syna wypuścił za kraj. Do Jastrowa. Dingweris mówi: Giistrow. Niemcy tak mówią. Po przejściu Brdy Chrystian z pocztem nagle wysunął się do przodu. Książę, zaskoczony tym nowym dokazem nieobyczajności, już miał wydać rozkaz, aby Gadocha go zatrzymał przed wejściem do gardu. Ale biskup odwrócił się i zawołał: - Z Bogiem, chrześcijanie! Ominął Bydgoszcz i popędził na zachód. Świętopełk patrzył za nim, znów zdumiony, i mruknął: - Z głupim na ryby, a on żaby łapie. Zamysł porozumienia z Kazimierzem kujawskim zrodził się już przed kilku tygodniami. W czasie narady wysunął go ostrożnie sędzia Paweł, a książę nadspodziewanie łatwo podchwycił. Utrzymanie Bydgoszczy z obwodem nastręczało trudności, wiązało siły i w ogóle było wątpliwe. Zwłaszcza teraz, po odzyskaniu Krajny, należało uprzedzić możliwość sojuszu Kazimierza z synami Odonica, sojuszu, który byłby na rękę obu stronom. Rozmowa z Chrystianem przecięła ostatnie wahania. Szkoda było oddawać spory kawał dobrej ziemi, a zarazem przyczółek wymierzony i w Kujawy, i w Wielkopolskę, to rzecz pewna, ale tak nakazywał rozsądek. Nakło i Wyszogród, dwie mocne twierdze, stanowiły dostateczne zabezpieczenie południowej granicy, a jeszcze na zapleczu Raciąż. Gdyby za cenę Bydgoszczy udało się z Kazimierzem zawrzeć sojusz, ustępstwo zostałoby przesądzone. Umówił się z nim właśnie tu na sąsiedzką rozmowę w celu uładzenia sporów i poprawienia stosunków. Oczywiście nie wiadomił go z góry o zamyśle. To miała być dla Kazimierza przyjemna niespodzianka i powinna go usposobić przychylnie. Tymczasem kujawski rozblek nie przybył, przysłał tylko kasztelana brzeskiego z tłumaczeniem, że nie zdąży na czas dojechać do Bydgoszczy, natomiast prosi księcia Pomorza o potrudzenie się do Solca, gdzie będzie go oczekiwał. Swiętopełk wzruszył ramionami: albo Kazimierz uniósł się busznotą i nie chciał występować w niedawno utraconym gardzie jako gość zdobywcy, albo bał się podstępu, może nawet uwięzienia. Przystał na zaproszenie. W bydgoskim gardzie doszło go drugie wiadło, nawet ciekawsze i w pewnym stopniu ważniejsze: na Kujawach obecnie przebywała księżna Mechtylda. Wpierw odwiedziła Bolesława w Płocku, ponemu Kazimierza w Brześciu, teraz zatrzymała się w Gniewkowie. Co do celów jej podróży nikt nie umiał nic powiedzieć, ale wynikało, że odbywała ją poufnie, z małym pocztem, zapewne więc prowadziła jakieś kryjamne zabiegi na rzecz Sambora. Wiadomość ta wprawiła Mściwoja w podniecenie. Natychstopach zwrócił się do ojca z przedłożeniem: - Podzielmy się, panie ojcze. Wy jedźcie na spotkanie do Solca, a ja pojadę pokłonić się stryjnie. Nagła pobudka syna zaskoczyła ojca. Ściągnął brwi i wbił w niego wzrok. - Pokłonić się?... Dlaczego? Po wybuchu Mściwoja ogarnął niepokój, że rumieniec zaraz spurpurowi mu twarz. Ale ojciec nie mógł znać myśli ukrytych pod tymi, które miały być wyrażone, a rumieniec dawałby się objaśnić doniosłością pomysłu. - Nic na tym nie stracimy, a sporo możemy zyskać. Jeśli pójdzie dobrze, dowiem się czegoś, co księżna dotąd robiła i jakie są jej zamiary. Pani Mechtylda mnie lubi. - Może ciebie lubi, ale ona jest mądra. Nie wyłoży ci swych zamiarów na miskę. - To nie, ale w rozmowie coś może wyjść. Zapytam o zdrowie pana Sambora, o dzieci, będę przyjazny. Czciborowi i Dobieskowi każę węszyć westrzód jej otoczenia. Oni są zręczni. W każdym razie dowiem się, kto przy niej jest, z kim się spotyka, to już będzie ciekawe. Książę nie spuszczał z syna wzroku. Po dłuższej chwili zapytał: - A jeśli ona z ciebie coś wyciągnie? Albo jej ludzie wycisną coś z tych twoich? - Ale co? Co? Oni nic tajnego nie znają, a ja nie powiem. Zresztą... A cóż ja wiem o zamysłach pana ojca? Prawie nic. Pan ojciec mi nie mówi. Świętopełk wciąż przyglądał się synowi i milczał. Ponemu przenikliwy wzrok zaczął łagodnieć. - To prawda, Mistek... Aha, nie lubisz bodaj, kiedy tak do ciebie mówią, słyszałem... Więc możesz mieć słuszność. Powiem ci w ścisłej kryjamnocie. Że rozważałem możebność oddania Bydgoszczy temu Kazimierzowi, to wiesz. Po rozmowie z owym natrąconym biskupem wręcz postanowiłem tak zrobić, i to zaraz. Jeżeli Kazimierz przystanie na sojusz. - A co powiedział pan biskup? Świętopełk streścił rozmowę i przedstawił swój zamysł pozyskania Kazimierza lub co najmniej wyłączenia go z szeregu wrogów. Stało się to rzeczą szczególnie ważną w porze, kiedy nie wiadomo jeszcze, czy synowie Odonica skorzystają z dobrych rad i dotrzymają przysięgi lennej. Na koniec zapytał: - Zgadzasz się z tym, Mściwoju? Po raz pierwszy zapytał go o zgodę w prawdziwie doniosłej sprawie. I wezwał pełnym imieniem. Teraz dopiero rumieniec wystąpił mu na policzki. - Tak - odpowiedział bez wahania. - To jest bardzo dobre posunięcie. Tak samo jak pozostawienie Ujścia Odonicowym. Lepiej, żebyśmy nie mieli szerokiego styku z Henrykiem śląskim. - Otóż to. Rozumiesz. Zwłaszcza że jesz nie wiemy, jak dalej się ułożą stosunki z Teutonikami. Może lepiej niż teraz, może bardzo źle. Z Prus wypchnąć się nie dam... Więc dobrze, jedź do miłej stryjny, pokłoń się ode mnie, zapytaj, dlaczego nas nie odwiedziła, zawsze byłaby mile widzianym gościem, opukaj ją ze wszystkich stron, ale sam nie daj się opukać. Pamiętaj, że to tęga głowa, chociaż babska. Niech się też dowie, że wiemy o jej ruchach, że się mamy na baczności. Pojedzie z tobą Wojach. - Mam swojego przednika, panie ojcze. - Gosława? Chcesz leno ze swoimi? Wyprawa panoszów, co? No, może nawet dobrze. Ale uważaj, żeby nie napsocili. Przy pani Mechtyldzie wiedno są ładne dworki. Mówił mi Gniewomir, że kiedyś o jedną prawie z jej dworu jego syn nieboszczyk pobił się z jakimś Dobrzyńcem. Na siebie też uważaj, Mściwoj... Książę ze śmiechem poklepał syna po ramieniu. - Będę uważał. Będę uważał tak, jak pan ojciec uważał na mnie wieczorem nad Notecią. - Ba! - zawołał Świętopełk i roześmiał się jeszcze głośniej. - Przecież nie spróchniałem ze szczętem. - A ja? - Ty dopiero nabierasz soków. Pęczniejesz, pęczniejesz, rozumiem, wiem... No tak, ale żenić ciebie z pośpiechem, jak twojego stryja, nie chcę. I nie ma potrzeby. Trzeba najpierw znaleźć godną uwagi księżniczkę. Tylko nie wplącz się w jakąś głupotę. - Nie każda sprawa musi być głupia. - Ale o głupią najłatwiej. Widzisz, synu, jeżeli księciu zdarzy się żona, która mu się podoba i którą kocha, to jego szczęście. Bardzo rzadkie... Małżeństwo księcia to krok przemyślny, obliczony dla korzyści jego władztwa. - Więc pan stryj ożenił się dobrze. - Twojego stryja ożeniliśmy dobrze. Za dobrze, jak się okazało. Na naszą szkodę. Ale tak naprawdę, jakie korzyści on sam potrafił z tego wyciągnąć? Żadnych. Powoduje zamieszanie, ale sam stąd rzeczywistego pożytku nie ma. Możemy powiedzieć, że ożeniliśmy go źle. Dla nas źle i dla niego źle. Gdyby wziął sobie Dainę, córkę pruskiego żupana, byłby wielki trzask, ale my byśmy mieli wolną rękę... W każdym razie na panią Mechtyldę uważaj. O tym masz pamiętać. - Będę pamiętał, panie ojcze - powiedział Mściwoj patrząc obok niego. Bladym świtem opuścili Bydgoszcz. Świętopełk do Solca miał bardzo blisko, ale chciał jechać powoli, aby przyjrzeć się, na ile kraj, z którego oddaniem Kazimierzowi już się w myślach pogodził, dźwignął się z zeszłorocznej pożogi, i aby wczesnym przybyciem na miejsce zaskoczyć współgrywcę. Lubił sprawiać takie niespodzianki, zawsze bowiem powodowały perznę zamieszania u drugiej strony - on już był i czekał, tamci przyjeżdżali zdyszani. Wkrótce podzielili się. Większa część wojska podążyła za Swiętopełkiem. Mściwojowi towarzyszyli młodzi, a już obyci z trudami i doświadczeni w walce wojownicy: Gosław przednik, Dobiesk przyboczny, Gierosław, Krzyżan, Niemir, Rozwad, Swojsza. Przy samej osobie następcy powiernik Czcibor i ulubiony służnik Nikosz. Pasowanymi rycerzami byli: Czcibor, Gosław i rudowłosy Swojsza. Inni z utęsknieniem czekali na doznanie tego zaszczytu i nadal przy młodym panu służyli jako panoszę. Za nimi podwójną liczbą ciągnęła gromada pachołów, także dobranych wiekiem, z końmi jucznymi i zapasowymi. Ledwo stracili z oczu Swiętopełkowy ciąg, ruszyli skokiem. Do Gniewkowa też nie było daleko. Mściwoj równak, podobnie jak ojciec, lubił wcześnie dojechać na miejsce. Jeszcze tego dnia do pani Mechtyldy mogła dotrzeć wiadomość o ich pobycie w Bydgoszczy, i wolał wyprzedzić ją. W pobliżu wsi Zawiszyna zatrzymał ich osobliwy widok. Na skraju drogi leżał twarzą do ziemi człowiek w długiej burej opończy, przepasanej powrozem, w startych chodakach. Miał torbę płócienną i zrudziały okrągły kapelusz, który spoczywał obok niego. Człowiek żył, bo gdy usłyszał klaskot kopyt, poruszył się. Młody książę ze zdumieniem spostrzegł, że ma głowę wygoloną, z wałkiem krótko strzyżonych włosów wokół, i że w ręku trzyma krzyż. - Co ci się stało? - zapytał. - Nic - powoli odpowiedział człowiek. - Modlę się. - Tu się modlisz? Na drodze? Tamten ciężko podniósł się na klęczki i rzekł: - Każde miejsce jest dobre, gdzie można hołd oddać Bogu, który nas stworzył, i prosić Go, aby nam, niegodnym, pomógł przejść ścieżkami cierpień ku ocaleniu. Mściwoj zsiadł z konia i przystąpił bliżej. - Zakonnikiem jesteś? - Służę prawdzie objawionej przez Syna Bożego, który zrodziwszy się z Dziewicy przyjął naturę ludzką, aby żyć z nami i za nas złożyć Ojcu Przedwiecznemu ofiarę swej męki. - Lecz gdzie twój klasztor? I czemu w nim nie przebywasz? - Tu, w tym oto miejscu. I tysiąc dni drogi w tamtą stronę. I tyleż w przeciwną. Pod niebem rozpostartym nad każdym z nas, śmiertelnych. Wśród ludzi. I także na pustkowiu. Wszędzie. - Dziwna twoja mowa, zakonniku, i obco mi dźwięczy. - Nie w tym kraju się rodziłem. Przyszedłem do was z daleka. - Powiedz zatem, skąd przychodzisz. - Od Mongołów. - Jak powiedziałeś? - Od Mongołów. - A kim oni są? Naistnie daleko muszą mieszkać, nie słyszałem bowiem o nich. Podpierając się grubym kijem wstał. Nie wyglądał na człowieka, który łatwo mógł pokonywać tysiąc dni drogi w którąkolwiek stronę, a choćby i połowę ich odbyć, ale oczy jego, wyblakłe od słońca, wiatru i deszczu, błyszczały uporem i siłą. Panoszę pozsiadali z koni i otoczyli go. - Z kraju mego, który ku wschodowi słońca od waszego leży, chodziłem do nich ze słowem Bożym, zanosiłem im dobrą nowinę, aby dowiedzieli się, jak trzeba żyć. Siałem ziarno. Lecz nie wzrosło ono, na tak bowiem nieurodzajnej glebie z trudnością kiełkuje, i Bogu tylko wiadomo, kiedy szczęśliwy żniwiarz tknie sierpem dojrzały plon. - Ale kimże oni są, owi Mongołowie? Nigdy o takich nie słyszałem. - Dziki i potężny lud, wyhodowany w łonie Azji wśród srogich stepów, jeszcze dalej na wschodzie słońca. Tłum ich zbrojny ze swych siedzib wynurza się nagle i jak szarańcza spada na inne ludy, obezwładnia je, dusi, wypija z nich krew. Obawiajcie się pogańskich Mongołów. Obawiajcie się! Mściwoj nie rozumiał. Może kiedyś jakiś ksiądz coś o tych Mongołach wspominał, ale uleciało mu z pamięci. Z pewnością byli nieważni. - My tu bliżej mamy swoich pogan, gorszych od tamtych daleko mieszkających - powiedział lekceważąco. - To także lud dziki i silny, a wcale się ich nie boimy. Tamtych szukać nie będziemy... - Nie potrzebujecie szukać. Oni zbliżają się do was, jako nieświadome swego przeznaczenia narzędzie w rękach Przedwiecznego, narzędzie kary za grzechy, nowy bicz Boży na błądzących i kłamliwych chrześcijan. - Nie boimy się ich - za swym panem powtórzył Krzyżan, który w czasie wyprawy na Prusów przed pięciu laty jako pierwszy z młodzików zgładził wrogiego woja. - My zwyczajni bić każdego, kogo pan książę każe. - A co dopiero tutaj pokonaliśmy i pana biskupa, i obcych książąt - dodał Swojsza. - Gdyby teraz nasz młody książę kazał zdobywać Gniewkowo, zaraz byśmy je wzięli. Gniekowo, Dingweris - przypomniało się Mściwojowi. Dziwny mnich, który go zaciekawił, nagle stracił znacze - nie. Dingweris... Wskoczył na konia. Panoszę rozpierzchli się do swoich. - Módl się dalej! - młody książę zawołał do wędrowca. - Umiesz to lepiej od nas, my za to modlitwę wspieramy mieczem. Ale się módl! Zaklaskały kopyta, wzbił się tuman pyłu, jeźdźcy pognali ku gardowi, a wschodni mnich, nagle osamotniony, patrzył za nimi, aż stracił ich z oczu, po czym ukląkł, wzniósł ręce wysoko ku niebu, upadł na twarz. Straż gniewkowskiego gardu nie dała się zaskoczyć, ale przestraszył ją widok zbrojnych pędzących na łeb na szyję, bez chorągwi i znaku, więc najpewniej grabieżców uderzających znienacka w momencie, gdy po spokojnej nocy ludzie swobodnie przechodzili przez rozwartą już bramę w jedną i drugą stronę. Zatrzaśnięto ją w ostatniej chwili i nieznani najeźdźcy gwałtownie zaryli końmi. Za wałem krzyknięto na trwogę. - Z drugiej strony! - wrzasnął Krzyżan. - Tam musi być druga. Mściwoj ze śmiechem powtórzył za nim i w mig objechali pół okolą wału. Panoszę ryczeli jak opętani, aby tym więcej strachu napędzić gardowym. Po przeciwnej stronie napotkali małą bramkę, o której zamknięciu nikt tam nie pomyślał albo i nie miał czasu to zrobić. - Wjeżdżajmy, Mszczug! - huknął Czcibor. - Wjeżdżajmy! - darli się inni. - Popędzimy kota Kujawiakom. - Z waszym imieniem! - krzyczał Dobiesk. - Niech wiedzą, że to pan Mściwoj jest gościem. Już wołali: - Mściwoj! Mściwoj! Młody książę ściągnął wodze rozżartego konia. Za bramką biegli woje, żeby ją zamknąć. Zawahał się... Naraz dał ostrogę. Runęli. Roztrącili obrońców, obalili, na uciekających wznieśli miecze. Wszczął się zgiełk i płacz. - Stać! - zawołał Mściwoj. - Stać. Nie bić w nich. Wszyscy do mnie! Głos jego przebił się przez wrzawę. Młodzi z trudem się powstrzymali i zawrócili. Dwóch skrwawionych wojów gniewkowskich usiłowało wstać, aby usunąć się spod kopyt. - Do mnie - powtórzył Mściwoj dysząc. Odzyskiwał rozsądek i ogarnął go strach. Ojciec uprzedzał. - Wzięliśmy bramę, bo nie chcieli nas puścić. To znaczy nie braliśmy siłą, tylko przejechaliśmy. Pamiętajcie... Teraz ani kroku dalej. W gardzie podnosił się coraz większy zgwar i rósł popłoch jak w kurniku, gdzie za dnia wtargnął lis. Przy rannych wojach pozostał trzeci, który nie zdołał ujść i wolał oddać się w niewolę. - Biegnij do swego kasztelana - rozkazał mu młody książę - i powiedz, że oto przybył pan Mściwoj, syn pana Swiętopełka, księcia Pomorza, w przyjazne odwiedziny. Woj uradowany nieoczekiwaną wolnością rzucił się przed siebie, lecz książę zatrzymał go. - Zabierz swoją włócznię, niedarzniku. Nie nasza wina, żeśmy was trochę potłukli, skoro sami wpadliście pod nasze konie. Zrozumiałeś? Woj gorliwie przytakiwał głową. - Księżna pani Mechtylda jest w gardzie? - Tak, panie. - Więc leć szybciej, żebym nie musiał cię popędzić. W gardzie panika nie opadła, ale już zbierali się wojowie, a przed nich wyszło kilku rycerzy, żeby stawić czoło napastnikom. Zanim do tego doszło, ów woj zdążył zanieść kasztelanowi posłanie pomorskiego księcia. Księżna Mechtylda przyjęła bratanka swego męża miłym uśmiechem. Nie dała po sobie poznać, że nagłym i trzaskliwym pojawieniem rzeczywiście zaskoczył ją i także dotknął. Byli z nią stolnik Wirgwon, kapelan Jakub, przednik Miron, rycerz Dedyk i rycerz Lendfrid ze szczecińskiego dworu księżnej Mirosławy i jej syna, księcia Barnima, oraz kasztelan gniewkowski. Po chwili do izby małego dworca wszedł jeszcze jeden rycerz w zbroi. Mściwoj ze zdziwieniem dostrzegł narzucony na zbroję biały płaszcz z czarnym krzyżem. Był to Konrad von Tutelen. Jego wejście wzmogło uwagę księcia. Ale wypatrywał również dworek. Żadna dotąd nie pokazała się, musiały równak być w otoczeniu swej pani. Pani Mechtylda nie pozwoliła się wypytywać. To ona z dużym ożywieniem dowiadywała się o dziewierza, pana Świętopełka, o teściową, panią Zwinisławę, o siostrę męża, Witosławę, o brata Mściwoja, Wartysława, o całą rodzinę. Pytanie następowało po pytaniu, chciała wiedzieć o wszystkim, co dzieje się w Gdańsku i w księstwie, okazując więcej niż życzliwą, bo nawet serdeczną ciekawość. Mściwoj odpowiadał ostrożnie, lecz nie mógł całkiem uchylać się od dawania odpowiedzi. Zastanawiało go, czy księżna rzeczywiście nie wiedziała o bliskiej obecności ojca, skorno ten umówił się na spotkanie z Kazimierzem w Bydgoszczy, a ona była gościem kujawskiego księcia. Przebywała w Płocku i w Brześciu, tutaj zatrzymała się nie wiadomo dlaczego. Czekała na wynik spotkania przeniesionego do Solca? Niewykluczone równak, że Kazimierz zataił przed nią ułożoną rozmowę, bo sam nie był pewien, czy się w końcu odbędzie i jaki da wynik. Czujność jego budziło również to, że towarzyszył jej Teutonik Konrad. Czyżby pani Mechtylda już ich odwiedziła albo miała zamiar wkrótce to zrobić? W każdym razie powziął pobaczenie, że z Rycerzami Niemieckimi utrzymywała łączbę. Warto by jeszcze zdobyć na to niewątpliwy dokaż. Gdy skończył kolejną odpowiedź co do zdrowia stryjny, pani Jadwigi Odonicowej, i jej synów, powiedział dorazu: - Pan biskup Chrystian właśnie pojechał ich odwiedzić. Czarne brwi pięknej pani nieco drgnęły. Ale nie zmienił się uśmiech i miły wyraz skarni. - Słyszałam, że pan biskup dużo podróżuje, dawniej zresztą też często jeździł po świecie. - Tak. I sporo pomaga panu Świętopełkowi. Stąd prawie i ta wanoga. Pan biskup żałował, że nie mógł z panem Swiętopełkiem pojechać do Solca, chociaż bardzo pragnął, ani zobaczyć się z panią, pani Mechtyldo. - Dlaczego do Solca? - Pan Świętopełk dzisiadniem rokuje tam z panem Kazimierzem, księciem Kujaw. Księżna mocno władała sobą, nie potrafiła równak całkiem ukryć zdziwienia. Uważnie przyglądając się jej i innym Mściwoj pomyślał z zadowoleniem, że chytrowina z Chrystianem, o którego zamiarach ojciec nie miał pojęcia, najpewniej była dobra. Stał wobec licznego grona starszych od siebie, wśród których znajdowało się paru doświadczonych graczy. Przy sobie miał tylko Czcibora, któremu nakazał słuchać każdego słowa i baczyć na każdy ruch obcych. Sam stawiał czoło wszystkim. - O czym tam rokują? - po chwili zapytał Konrad von Tutelen. - Jeśli nie jest to tajemnicą, oczywidnie. - Sąsiedzi wiedno mają o czym ze sobą rozmawiać. - Teraz był czas na natarcie. Ponownie zwrócił się do stryjny: - Jak zdrowie stryja mojego, pana Sambora? I gdzie on obecnie przebywa? - Spodziewam się, że w Szczecinie, ale może w Meklemburgu albo i w Gustrow. Namianą wygnańca jest tułaczka. Pan Świętopełk nie życzy sobie odwiedzić Gniewkowa? Z Solca ma tak blisko. - Naistnie blisko, leno czasu mu nie staje. A z Gniewkowa do Solca nie jest dalej. Wy, pani, gdybyście chciała, mogłybyście pojechać do niego. Księżna przyglądała się Mściwojowi z takim skupieniem, że uśmiech jej zastygł. Fałdy biegnące od nasady nosa i obejmujące kąciki ust pozostały, trwały również cienkie zmarszczki pod oczami, ale oczy straciły blask. Cisza przeciągała się w długą chwilę. Mściwoj słyszał sapanie stojącego tuż za nim Czcibora, który z wszystkich sił natężał uwagę. - Czy mam to rozumieć jako zaproszenie pana księcia Świętopełka? - Pan książę Świętopełk z pewnością rad by zobaczyć panią małżonkę swego brata. Czy Solec bardzo leży z drogi, którą chcecie, pani, udać się w dalszą wanogę? Mechtylda trzymała dłonie splecione na kolanach. Rozplotła je i szeroko rozłożyła. - W Solcu, na ziemi kujawskiej, moglibyśmy rozmawiać, jeśliby taka była chęć pana Świętopełka - powiedziała popatrując na obecnych, jak gdyby zastanawiała się razem z nimi. - Jako żona wygnańca nie mogę wejść na ziemię pomorską, ziemię obecnie nam wrogą. Pragną więc wiedzieć, czy pan książę Świętopełk, mój znakomity dziewierz, zaprasza mnie tam na spotkanie, czy też jest to wasz, paniczu bratanku, pomysł na chwili. - Kiedy pan książę Świętopełk i ja dowiedzieliśmy się, że pani Mechtylda, żona pana Sambora, przebywa na Kujawach, pan ojciec wysłał mnie, abym się jej pokłonił. Co mam mu zawieźć w odpowiedzi? - Ależ najserdeczniejsze pozdrowienia, oczywidnie. Mimo doznanych przez nas krzywd jako chrześcijanka życzę mu jak najlepiej. Rada jestem, że pan książę senior okazuje uprzejmość żonie pognębionego młodszego brata. I cenię tę uprzejmość tak, jak na to zasługuje. Mściwoj zarumienił się z gniewu. Kilka już razy ojciec wybaczał Samborowi intrygi i zmowy z obcymi. Spisek motany przy udziale Spicenagla poszedł w zapomnienie, nigdy zresztą nie wyjaśniony do końca, bo ojciec nie chciał się już w tym grzebać. Ale wywołany przez niego rozruch w kraju, kiedy nad głową wisiały wojny z Kujawami, Mazowszem i Szczecinem, przebrał miarę. „Pognębiony brat” musiał odejść i powinien leno dziękować, że odchodził żyw i cały. Jeśli nie siedział zamknięty w gardowej sadzy, w niemałym stopniu stało się tak za wstawiennictwem sędziwej starki, pani Zwinisławy, której ojciec, choć niechętnie, ustąpił. Mściwoj był pewien, że będąc na jego miejscu nie wypuściłby stryja z ręki. Powiedział głośno i dobitnie: - Gdyby pan Sambor nie wzniecał niepokoju, gdyby nie okazał się burzonem, po dziś dzień przebywałby w Lubiszewie, a gdyby do pana Swiętopełka odnosił się z nale - żną starzochowi wiernością, byłby przy nim najpierwszym baronem. - Pan Sambor jest księciem - sucho zauważyła Mechtylda. - Widzę - powiedział Mściwoj, umyślnie utwierdzając się w gorzu - że ze strony pana Sambora mój pan ojciec nie może oczekiwać skruchy za przewiny i woli naprawienia ich. - Niesprawiedliwie mówicie, panie bratanku, i waszymi słowami czuję się dotknięta. Oddalę równak żal. Powiedzcie, młody panie książę, z czego wnosicie, że pan Sambor i ja nie pragniemy uładzić stosunków z panem seniorem? - Ze wszystkiego. Także z tego, że jego pani małżonka wanoży po krajach sąsiedzkich w kryjamnocie przed panem Świętopełkiem, więc najpewniej czyni to w złym zamiarze. Zapadło milczenie. Komesi otaczający Mechtyldę spoglądali na Mściwoja wrogo. Wtargnął do gardu jak nieprzyjaciel, pokazał, że gdyby chciał, mógłby pokusić się o wzięcie go siłą - młodzian na czele gromady panoszów. Winne tu było też niedbalstwo w gardzie, za które ktoś odpowie, ale to inna sprawa. Upokorzył ich. Od tego rozpoczął „przyjazne odwiedziny”. A teraz zuchwalił się wobec księżnej-gościa w obecności kasztelana i licznych świadków, w tym również brata Zakonu Teutońskiego. Czuł się nader pewny, mając w gardzie drużynę, a niedaleko - groźnego ojca. Daliby mu nauczkę, daliby z wielką chęcią, gdyby nie zadziwiająca wiadomość, że ich książę w tej prawie chwili rokuje z księciem Pomorza. Ta nowizna najbardziej zaniepokoiła księżnę. Brat zakonny Konrad von Tutelen lekko chrzęszcząc zbroją zrobił jeden krok i przy tym obrócił się bokiem do obu rozmawiających stron, jakby na znak, że on tutaj jest bezstronnikiem. Kasztelan gniewkowski nagle wyszedł z izby i zrobił to tak głośno, że echo odbiło się od posowy, ponemu znów zapadła cisza. Przerwał ją dźwięczny śmiech Mechtyłdy. Żona wygnańca odchyliła głowę i położyła dłonie na drgających piersiach. Komesi spojrzeli na nią zdumieni. Mściwoj ściągnął brwi: z niego się śmiała, z niego drwiła. W otwartych ustach księżnej lśniły zęby, biel wśród czerwieni warg. Zdawała się całkiem opanowana wybuchem wesołości, ale on spostrzegł, że odchyliwszy głowę do tyłu, spod przymkniętych powiek przygląda się jemu. I pomyślał, że jesz piękna. Gdyby Sambor miał połowę jej rozumu, przypomniało mu się powtarzane zdanie, stałby się naprawdę niebezpieczny. Jesz piękna, urodą tak odmienną od snażoty Ludmiły i Dingweris. Gdzież podziała się Dingweris? W śmie - tankowej skarni Mechtyłdy drgały mięśnie, ale w podłużnych ciemnych, zwężonych oczach tkwił chłód. Żona księcia. Księżna. Taka może go wspierać w każdej potrzebie. Wciąż się śmiała. Komesi patrzyli na nią i po sobie nic nie rozumiejąc. Ledwo odczuwalne szarpnięcie opończy. Czcibor dawał znak. Kryjamko spojrzał za siebie, powiernik coś szepnął, on nie dosłyszał. Księżna przecięła śmiech jak nożem. Gdy ustał jego pogłos, rzekła: - W tajemnicy przed panem księciem Swiętopełkiem? Jakaż to tajemnica, skorno wszyscy wiedzą? I czyż księżna Mechtylda nie może podróżować, gdzie się jej podoba i gdzie ją z chęcią przyjmują? - Głos Mechtyldy drżał oburzeniem, którego nie ukrywała, raczej chciała je okazać. Ściągnęła brwi, policzki zaróżowiły się, twarz się wygładziła, zostawiając stałe bruzdy. Po krótkiej przerwie, jakby narzucając sobie panowanie, wyciągnęła przed siebie dłonie ruchem tłumaczenia i podjęła: - Nie mogę przyjąć waszego zaproszenia, paniczu bratanku, również dlatego, że obecny tu szlachetny rycerz Konrad von Tutelen w imieniu wicelandmeistra Rycerzy Teutońskich w Prusach zaprosił mnie do Chełmna... Teraz już wiecie, dokąd się udaję z Gniewkowa, i wasz pan ojciec zaraz będzie wiedział, co chcieliście wiedzieć. Nie ma tu żadnej, jak mówicie, kryjamnoty. Nie dopięliście swego, panie Mestwinie, rzecz bowiem za dwa, za trzy dni będzie każdemu znana. Noverint universi. Czcibor nie krępując się już licznymi oczami szepnął Mściwojowi do ucha: - Kasztelan wyszedł. Książę skinął, że widział. - Może coś gotują?. Mechtylda, przyglądając się im uważnie, znów zrobiła krótką przerwę, po czym powiedziała: - Nie mniej chętnie zobaczyłabym się z panem Swiętopełkiem po długim niewidzeniu, żeli ma dla mnie jakąś obietnicę, oprócz uprzejmości. Z Chełmna do Świecia niedaleko. Źełiby pan Swiętopełk zaprosił mnie tam i dał rękowiny bezpieku, byłabym skłonna udać się na rozmowę. Mściwoj już miał się obruszyć na żądanie rękowin, gdy pod drzwiami wszczął się nagły zgwar. Do środka wtargnął kasztelan gniewkowski z kilkoma zbrojnymi. - Mam was! - zawołał. - Poddajcie się, bo zginiecie. Za zbrojne wtargnięcie do gardu, co było obrazą pana księcia Kazimierza, odpowiecie przed nim. I za obrazę pani księżny Mechtyldy, jego gościa. - Mściwoj i Czcibor odskoczyli pod ścianę, potrącając kapelana Jakuba i szczecińskiego rycerza Lendfrida. Dobyli mieczów. - Szalińc! - powiedział książę, zacinając się z rozjadu. - Zapłacisz... za tę napaść. - Poddajcie się, mówię, parszywe Pomorki. Mechtylda wstała z karła. - Stać! Wyprowadźcie stąd tych ludzi, kasztelanie. Natychmiast. - Ależ, pani, mamy ich w rękach. Gdy pochwycimy księcia, tamci się poddadzą. Kazałem ich otoczyć i trzymać na ostrzu. Tylko księcia wziąć w więzy. Ciebie, pani, obraził ten pomorski pyszałek. - Rękowiny bezpieku - Mściwoj powiedział do księżnej rągliwie. - Gościnna łapica. Kasztelan z wyciągniętym mieczem postąpił krok ku niemu. Był wściekły, że go ośmieszyli, i szukał msty, przy tym nienawidził Pomorzan. Zbrojni z nastawionymi włóczniami otoczyli obu przybyszów, a ci oparci o ścianę podnieśli miecze do ciosu. Wirgwon, Dedyk i Miron z odkrytą bronią stanęli przy swej pani. Lendfrid i Konrad von Tutelen usunęli się na bok. Jakub podniósł krzyż wiszący na piersi, jakby wzywał przeciwników do opamiętania, ale się nie odzywał. - Kazałam wyprowadzić tych ludzi - ostro powtórzyła Mechtylda. - Jeśli nie usłuchacie rozkazu, kasztelanie, moi rycerze będą walczyli w obronie pana Mściwoja. A wy głową odpowiecie przed panem księciem Kazimierzem za naruszenie książęcego miru w jego własnym dworcu. Trzej rycerze Mechtyldy wkroczyli między strony, roztrącając kujawskich wojów. Kasztelan, zły i stropiony, cofnął się. Nie wiedział, co robić, i mruczał przekleństwa. Do izby zajrzała Gertruda, ochmistrzyni dworu księżny, i przerażona zamarła. Mechtylda klasnęła w dłonie. - Dość tego zamieszania. Gertruda, mamy gościa. Przygotujesz dla niego miejsce przy stole obok mnie. Panicz Mestwin na pewno jest głodny i przyjmie zaproszenie małżonki swego stryja na skromny posiłek, na jaki stać wygnankę. Przecież nie mylę się, prawda? Mściwoj ochłonął. Jesz chwilę walczyła w nim chęć okazywania obrazy, obliczał równak, że wzgardą niczego M nie zyska, za to straci leżność dalszego wywiadu, żeli zaś się ugodzi, będzie mógł też zatrzeć skutki nierozważnego wtargnięcia do gardu. On zrobił żle, kasztelan zrobił źle, jakoś to się wygładzi. - Zasiądę do waszego stołu, pani, z Czciborem, moim powiernikiem, na dokaż, że przybyłem tu z dobrą wolą i że pragnę wyjechać stąd utwierdzony w niej. W niewielkiej paradnicy gniewkowskiego dworca ujawniła się także inna korzyść roztropnego postanowienia. Mechtylda podróżowała z małą tylko świtą, bo za cały wziątk musiały jej starczyć zasiłki meklemburskiej rodziny i szczodrobliwość odwiedzanych, ale w tym gronie znajdowała się Dingweris. Na jej widok Mściwoj zarumienił się i zaczął z ożywieniem opowiadać nowemu otoczeniu o spotkanym zakonniku, który im oznajmił niebezpieczeństwo od jakichś Mongołów jakoby wiszące nad chrześcijanami. - To jeden z tych fałszywych mnichów, co służą przeklętej schizmie zrodzonej w grzesznym Bizancjum - powiedział kapelan Jakub. - Na pewno nestorianin. Plestają oni głupstwa o wiele gorsze, jako to o istnieniu dwu osób Pana Chrystusa, boskiej i ludzkiej, kiedy wszystkim wiadomo, że osoba mogła być tylko jedna u naszego Zba - wiciela, mianowicie boska. Odmawiają też Najświętszej Pannie Marii miana Matki Boga. Grzech nawet o tym wspominać. O Mongołach nikt z obecnych nie umiał nic powiedzieć, poza mglistymi ogłoskami. Kapelan słyszał, że to wprawdzie poganie, nie tak przecie zatwardziali jak inni, na przykład Saraceni z Ziemi Świętej albo i pobliscy Prusowie. Uczba o Panu Jezusie już się wśród nich szerzy, szkoda tylko, wielka szkoda, że tak występnie skażona przez owych nestorianów, za co spotka ich aż nadto zasłużona kara w czeluściach piekieł. Konrad von Tutelen dorzucił, że Mongołowie, inaczej zwani niekiedy Tatarami, mieszkają gdzieś daleko za krajem schizmatyckich Rusinów, na rozległych pustkowiach pokrytych trawą, hen, po ogromne skały, które są końcem świata, pewno już blisko piekła, że nie rodzą się, lecz lęgną i najchętniej jedzą mięso psie, a nawet ludzkie. Opowieści, że mieliby zagrażać prawdziwemu chrześcijaństwu, nikt nie brał do wiary. Żeliby przetrzepali skórę ruskim odszczepieńcom, sprawiedliwie by uczynili. A najsurowsze od nich pouczenie należałoby się Grekom z wszetecznego Bizancjum, nosicielom i szerzycielom zła. Na te słowa pani Mechtylda zauważyła, że zło tameczne na pewno jest wielkie, wpierw równak trzeba zwalczać to, które znajduje się znacznie bliżej. W czasie rozmowy Mściwoj raz po raz spoglądał ku Dingweris. Ich spojrzenia kilkakrotnie spotykały się, dworka z uśmiechem odwracała wzrok i opuszczała głowę. Nadal nosiła strój panieński, zatem wciąż nie wyszła za mąż. Ale dlaczego? Dlaczego? Dawno przestała być młoda, chociaż jeszcze nęciła świeżością. Już powinna była mieć rój dzieci Czeka na kogoś? Złożyła ślub czystości? Zamknęłaby się lepiej od świata w klasztorze... Przy każdym zetknięciu ich oczu utwierdzała się w nim pewność, że Dingweris ma dla niego lubotę. Spotkać by się z nią sam na sam, teraz. Ale gdzie? Bez przerwy brał udział w rozmowie, dzieląc uwagę między Mechtyldę, kapelana Jakuba, H-cerza teutońskiego i Lendfrida. Ostatniego pytał o nowiny z dworu szczecińskiego, o stryjnę Mirosławę i półbrata Barnima, a też o dwór duński, ile że z niego Barnim wziął żonę, krewniaczkę króla Waldemara Wtórego. Lendfrid odpowiadał, że pani księżna od dłuższego czasu choruje i jest słaba, ale książę, rówienik pana Mściwoja, rośnie w siłę i mądrość, podobnie jak jego gdański półbrat, i nikt nie wątpi, że jest on doskonałym władcą. W Danii stary król, mimo niepowodzeń, jakie nawiedzają go od lat, nadal sprawuje silne rządy. Ponad stołem oczy Mściwoja znów zetknęły się z oczami Dingweris. Tym razem pierwszy uśmiechnął się książę. Meklemburka odpowiedziała trzepotem powiek, a po chwili, jakby spłoszona, spojrzała gdzie indziej. Jemu wydawało się, że jej śniade policzki jesz pociemniały. Dobrze. Mocniej pociemnieją, krew uderzy do skarni, gdy nadejdzie pora. Brat Konrad, ongi komorzy świątobliwej Elżbiety w Turyngii, człek w podeszłym wieku, który na Kujawy i do Chełmińskiej przybył z pierwszym karnem zbrojnych zakonników, mówił niewiele, zapytał tylko młodego księcia, kiedy pan Swiętopełk przychyli się do przedłożenia Rycerzy Teutońskich w sprawie niepobierania myta od nich, ich osadników i gości krzyżowych, o czym już tyle było mowy. Jest to rzecz bardzo ważna, gdyż powinni wszystkie śródki obracać na walkę z niewiernymi i wznoszenie przybytków bożych, co przecież rozumieją chrześcijańscy książęta. Książę odpowiadał szeroko, ale ostrożnie i spostrzegł, że Mechtylda skinęła na ochmistrzynię i szepnęła jej kilka słów. Więc pan Świętopełk jest, jak był zawsze, bardzo przychylny Rycerzom Niemieckim i dał tego liczne dokazy, a najdobitniejszy w wielkiej wyprawie krzyżowej i w samej bitwie nad Dzwierzgoną, stoczonej według przezeń wskazanego modła. Było to najwalniejsze z wszystkich dotąd odniesionych zwycięstw nad Prusami. Wszak chętnie gości na swej ziemi rycerstwo zdążające do Chełmińskiej i Prus, a osadników, którzy zmierzają w tamtą stronę, otacza opieką i chroni przed zbójami. Nie pobiera ceł wyższych niż inni książęta, nadto zwolnił od wszelkiej opłaty to, co przeznaczone na służbę bożą, jak naczynia i sprzęt kościelny, również wina do mszy świętej i co tam jeszcze. Zupełne zniesienie myta od wszystkiego, co przychodzi do ziem zakonnych i korzysta z dróg wiodących przez księstwo Pomorza, stałoby się zbyt wielkim uszczerbkiem dla jego komory. Pomorze też walczy z poganami. Poza tym pan Świętopełk nie zawsze spotyka się ze strony Rycerzy Teutońskich z taką życzliwotą, jaką on im okazuje. Zamilkł na krótko. U Mechtyldy podpatrzył ten sposób kładzenia nacisku. I Konrad von Tutelen, i księżna powinni pojąć, że miał na myśli wspomogę udzieloną przez Teutoników Samborowi, także próbę usadowienia się w Przemysławiu i w ogóle mieszanie się w sprawy pomorskie. Wolał nie mówić tego wyraźnie. Niechaj sami ruszają magiem, niechaj się dorozumią, że mógł mieć na myśli również zgarnictwo nowych sąsiadów, którzy chcieli chwycić w garść wszystkie ziemie pruskie należne Pomorzu... Nie dał dłużej o tym rozmawiać, le zapytał Konrada, gdzie obracają się obecnie Henryk Czech i kapelan Ulryk, których bliżej poznał w czasie ich posłowania w Gdańsku i polubił, ale o których od dawna nie słyszał. Dawny komorzy turyngskiej landgrafini najpierw odpowiedział na pytania. Ulryk przeniósł się z Torunia do Kwedyna, zwanego teraz Wyspą Panny Marii, i często wyjeżdża głosić słowo boże pogrążonym w błędzie poganom, nie szczędząc zdrowia ni życia. Brat Henryk przebywa w Meiningen, gdzie towarzyszy nowemu mistrzowi całego Zakonu, bratu Konradowi. Stary zakonnik orężny przemilczał, że jego dostojny imiennik jest mu osobiście dobrze znany, gdyż był dziewierzem zmarłej przed kilku laty świątobliwej Elżbiety. Następnie zwięźle wrócił do sprawy owych ceł. Jeśli poniechanie ich oznaczałoby duży ubytek w dochodach księcia, świadczy to, jak wielkim ciężarem kładą się one na pobożnych pomocnikach Zakonu i na samym Zakonie. Nikt z Rycerzy Teutońskich nie zamierza zmniejszać zasług pana Swiętopełka w misji pruskiej, są one szeroko znane, ale dlatego prawie wolno oczekiwać z jego strony zrozumienia dla pilnych potrzeb rycerskiej kongregacji, które przecież nie maleją, lecz rosną. Bracia nie prowadzą handlu dla swego wziątku, lecz w krwawym trudzie wyrywają lud pogański ze szponów szatana i pozyskują ziemię jego dla wiary świętej i Kościoła. Rozmowę przerwała Mechtylda: dzień jest piękny i sama roda zaprasza towarzystwo na przejażdżkę w okolinę. Mściwoj słowa te przyjął chętnie. Przechodząc okom Dingweris rozpoznał znajomy zapach. Półodurzony spotkał w sieni kasztelana gniewkowskiego, który komudno spoglądał na nieproszonego gościa. A książę podniósł prawicę i rzekł: - Mir, mir, dzielny rycerzu i żupanie. Nie pamiętajmy już, co zaszło, bo naistnie nic przecież się nie stało i nie potrzebujemy być sobie wrogami. - Pan Świętopełk ma godnego posobnika - zauważyła Mechtylda. - Nieraz w porywie robi się coś, czego ponemu należy żałować, ale żałowałoby się znacznie bardziej, gdyby upór kazał obstawać przy błędzie. Nie wątpię, że pan Świętopełk dobrze o tym wie, gdyż to on przecie wychowywał swojego mądrego syna. Znów kilka słów zamieniła na boku z Gertrudą. Rycerze i wojowie Mściwoja stali na dziedzińcu przed dworcem zbici w gromadę, z obnażoną bronią. Naokoło nich wciąż stróżowali gniewkowianie, i dopiero teraz kasztelan ich rozpędził. Napięcie powoli mijało. Książę nakazał Gosławowi, aby jego ludzie, pod groźbą surowych kar, unikając starć, powoli i ostrożnie mieszali się z miejscowymi i zwłaszcza z pocztowymi pani Mechtyldy, a to dla wydobycia z nich wszelkiego wiadła. Tylko część ważnych gości wybrała się na przejażdżkę. W gardzie pozostali Konrad von Tutelen, kapelan Jakub i stolnik Wirgwon. Za to księżnej towarzyszyli nie tylko rycerze Miron, Dedyk i Lendfrid, zabrała bowiem ze sobą także Dingweris i kilkoro służby. Z Mściwojem pojechali Czcibor, przyboczny Dobiesk i paru pachołów. Wjechali w las. Jeszcze okrywała go zieleń, ale już wplatały się w nią rude połyski, jak łagodne języczki ognia. Miejscami stegna bardzo się zwężała, przepuszczając ledwo jednego jeźdźca, to znów się szerzyła, ponemu rozwidlała lub łączyła z innymi. Ciąg konnych wydłużał się. Mściwoj grzecznie nie odstępował stryjny, ale raz po raz oglądał się ku Dingweris, która z Dedykiem jechała za nimi, dalej następował Czcibor i Dobiesk. - Powiedz mi, paniczu - Mechtylda zapytała zniżając głos - czy wasz wielki ojciec ma zamiar długo jeszcze pozbawiać swego brata należnej mu lubiszewskiej dziedziny? I czy chce skazywać nas, razem z małymi dziećmi, na przedłużającą się tułaczkę? - Byłoby o wiele lepiej, dostojna pani, gdybyście to pytanie postawiła mojemu panu ojcu. I gdybyście z tym pytaniem nie udawała się do Rycerzy Teutońskich. Nic tu oni nie pomogą. A bez wątpienia najlepiej by było, gdyby pan Sambor sam sobie nie szkodził spiskowaniem procem ponu starzochowi. - Gorzkie i twarde słowa. Czy to wszystko, co macie mi do powiedzenia, paniczu Mściwoju? - Jesz dodam. Pan ojciec nie ustąpi z praw głowy rodu, nie odda niczego, co mu się należy... A ja, kiedy nastanę po nim, będę postępował jak on. - Z takiego samego kamienia ciosani jesteście, panowie książęta, ojciec i syn. - Kamieniem na kamień. Kwiatem na kwiat. Dla miękkich i ja mogę być miękki, życznotą płacę za życznotę. Jak mój pan ojciec... Czy biskup Chrystian wiedział, że przebywacie, pani, na Kujawach? - Może tak, może nie. Ja mu wiadła nie przesyłałam. Ale skorno rozmawialiście z nim, samiście powinni wiedzieć. - Pan ojciec rozmawiał. Miałem inne zajęcie, a ponemu zapomniałem zapytać o ten szczegół. Księżna przełknęła lekceważące słowo, uznała, że młody książę użył go bez rozmysłu. - Sądzicie, panie Mestwinie, że szeroko rozciągam sieci, prawda? - Dedam, dostojna pani, że gdybyście chciała działać wespół z nami, wszyscy byśmy z tego mieli wziątk. - Może potrzeba mi zachęty? Nie miałam jej dotąd. Może naistnie wszyscy byśmy zyskali. Lecz wasz ojciec, paniczu, nie jest mi przychylny. - Ależ wręcz procemno. Wiedno był wam przychylny i bardzo was, pani, lubił. - Mściwojowi zdało się, że szczęśliwa myśl wpadła mu do głowy i roześmiał się. - Nieboszczyca pani matka była udby, że lubił was za bardzo. Mechtylda uśmiechnęła się pogodnie. - Igraszki... No, teraz w każdym razie pan Swiętopełk ma leżność okazania dobrej woli. Przyjęłabym zaproszenie do Świecia za rękowinami bezpieku. Wolałabym na ostrowie w nurcie Wisły, bo tam bodaj jest duży ostrów między Chełmnem a Swieciem, ale niechby było i w Swieciu samym. Gdyby pan Swiętopełk sobie życzył, spotkanie mogłoby być poufne, bez rozgłosu. Stegna znacznie się rozszerzyła. Księżna ściągnęła konia i dała znak Dingweris i Dedykowi, aby wyprzedzili. - Powiem o tym panu ojcu - rzekł Mściwoj, wzrokiem przeprowadzając dworkę. - Spieszno mu do Gdańska, ale jeśliby nie stanęła na drodze inna zawada, rad by z wami, dostojna pani, rozmawiać. - Ostatnio cieszy się długim pasmem pobieru. - Księżna ruszyła za tamtymi. - Ale również chmury się gromadzą. Jedźmy trochę szybciej, chciałabym konia rozruszać. Dogonili tamtych, wszyscy czworo puścili konie kłusem. Wśród drzew pojawili się ludzie. Nagle na Stegnę wyskoczył jeleń. Oszołomiony krzykiem z różnych stron i tępotem przystanął, rozejrzał się i pomknął w las. - Za nim! - zawołała księżna. - Dedyku, ubezpiecz mnie. Jeleń przesadził zwalony pień i wpadł w gęsty zakrzew. Mechtylda nie śmiałkowała skoku, ominęła przeszkodę i popędziła dalej, nawołując swego rycerza. Mściwoj znalazł się przy Dingweris. Szarpała się z podrażnionym koniem i nie mogła go opanować. Mściwoj przechylił się i chwycił go za wodze. Nadjechali Czcibor i Dobiesk. - Za księżną! - zawołał do nich. - Naprzód. Czcibor spojrzał na księcia i Meklemburkę, błysnęły mu oczy i z Dobieskiem, wrzeszcząc jakby ścigali nieprzyjaciół, rzucili się przed siebie. Wierzchowiec dworki z trudem dał się uspokoić. Mściwoj dotykając ramieniem jej piersi mocno przyciągnął wodze, wreszcie wyprowadził konia w bok. Ten wciąż chrapał i parskał, ale już dał się prowadzić. Jechali przy sobie, w pobliżu nie było nikogo. Wkrótce natknęli się na głęboką mokwę, która zagradzała dalszą drogę. Książę zeskoczył i podał rękę Dingweris. Po chwili wahania oparła się o niego. Obejmował ją, przyciskał z siłą, całował. Ogarnął go jej zapach, zawładnął nim, wzmógł tłumione pożądanie. Odsunął głowę, przyjrzał się. Blada, oczy zamknięte, rozchylone usta. Zawisła na jego rękach, upadłaby, gdyby mocno nie trzymał. Szarpnął suknię na ramieniu, całował je, chwycił pierś. Z niespodzianą mocą odepchnęła go. Nozdrza rozszerzone, w oczach gniew. - Puść. Zostaw mnie. - Dingweris, czekałem tyle czasu. Znów ją objął i przez suknię przytulił głowę do jej piersi. Wyrwała się. - Odejdź. Patrzyła na niego z nienawiścią. Nie pojmował, co się stało. Szybko podeszła do konia. Niedaleko odezwał się róg. Dingweris odjechała w tamtą stronę. Rozdział II Rokowania w Solcu już się skończyły i Swiętopełk czekał na syna, by najspieszniej podążyć do Gdańska. Nie stronił od podróży i gościtwy, procemno, wszędzie chciał być sam, dozdrzeć wszystkiego, osobiście załatwiać, ale przedłużający się pobyt poza gardem naczelnym wiedno napawał go niepokojem. Ufał Gniewomirowi, wiedział, że czujny jest i dopatrzy każdej sprawy, mógł liczyć na szybkie wiadło od niego, gdyby zdarzył się ważny wypadek, wolał równak być na miejscu, w swej siedzibie, gdzie schodziły się nici władzy w księstwie i gdzie węźliły się stosunki z innymi. Ta podróż-wyprawa wypadła szczególnie długo i chociaż dała pomyślne wyniki, niosła też pewne zagrażby, prawie z powodu tych obfitych korzyści. Dlatego grzecznie przeprosił pana Kazimierza, że nie może wziąć udziału w czeście, którą gospodarz chciał wydać dla okazania gościom poczestności, oświadczył, że gdy tylko nadarzy się leżność, sam wystąpi z przedłożeniem, aby ponownie się spotkać na dłużej i na jużniej, księciu Kujaw przedstawił syna-posobnika i zaraz udał się w drogę. Tedy Mściwoj zdał ojcu sprawę z posłania do Gniewkowa, przemilczając dwa zdarzenia: niechlubne owładnięcie bramą tamecznego gardu jak również próbę kasztelana gniewkowskiego pojmania go wraz z całym pocztem. Wiernie przedstawił rozmowę z panią Mechtyldą, ale szczególnie uwypuklił przebiegłość księżnej i jej obstawanie przy krzywdach, jakich Sambor rzekomo doznał od głowy rodu. Powstrzymywał w sobie gorz i żądzę msty. Winę ponosiła nie stryjna, tylko jej dworka, chociaż kto wie, czy księżna nie nastawiała łapicy w porozumieniu z ową. Pobaczywał ją o to. Doznana obraza połączyła mu się ze skazą na rodzie w jedno i domagała się odpłaty. Zakusy Sambora były wielkie i szły daleko, jego małżonki może jesz dalej, wszędzie młodsi książęta w sprzyjających okolicznościach chętnie pozbawiali starzocha nie tylko zwierzchnictwa nad nimi, ale i jego własnej ziemi. Wynekańcom z Lubiszewa najpewniej roiło się to samo. A gdyby ojciec niezadługo zmarł, czyż nie nastałaby dla nich sposobna chwila sięgnięcia po całą spadkowiznę? Jeśli prawdą jest, jak wszyscy mówią, a ojciec pierwszy, że Mechtylda ma niezwyczajny mag i równą zdarnotę, lepiej trzymać się przed nią na baczności. Mechtylda, pani spieklonej dworki. Na koniec powtórzył ojcu chęć księżnej przyjazdu na spotkanie z nim w Swieciu - wolałaby na Kowalowym Ostrowie - żeli ojciec zaprosi ją i da rękowiny bezpieku. Ku jego zadowoleniu Swiętopełk postanowił inaczej: owszem, spotka się i rozmówi z bratową, ale nie w Swieciu - w Gdańsku. Za rękowiny musi starczyć jego słowo. Chyba nie miała na myśli zakładnika, musiałaby wpierw obarchnieć. W rozmowie stawi jej jasną zastrzegę: młodszy brat wyzna skruchę i uroczyście zaprzysięgnie wierność głowie rodu. Tedy powrót do Lubiszewa. I na omiodę: wszystkie zaszczyty należne księciu. Z tą odpowiedzią Swiętopełk wysłał do Chełmna bardzo poczestnego zastawnika z będących pod ręką, chorążego Radosta, co pani Mechtylda powinna docenić, nadto kazał mu oddać jej pozdrowę i słowa jego osobistej tezy. Ciekawiło go, co też pochwatna księżna chciała uzyskać u Teutoników. Bez wątpienia nic po jego myśli, ale prawie co? Gdyby dało się z nią dojść do naistnego porozumienia... Ponemu opowiedział synowi, co osiągnął z Kazimierzem. Zdobytą przed rokiem Bydgoszcz oddawał mu z ciężkim sercem. Gdyby zamieniał ją na jakiś kawał ziemi, gdyby przynajmniej wytargował wysoki wykup, uzyskane porozumienie stałoby się wymierne, dałoby się je ocenić: co za co. Natomiast zażądał on od księcia Kujaw sojuszu przeciw wspólnym sąsiadom w wypadku zaczepki z ich strony i Kazimierz odrzucił to żądanie. Dla niego - mówił Kujawiak - jeden tylko wspólny sąsiad wchodził w liczbę jako również wspólny wróg: Henryk, książę śląski, trzymający w szponach niemal całą Wielkopolskę. O Teutonikach powtarzał z uporem, że niosąc miecz i krzyż w pogańskie ziemie, chrześcijańskim sąsiadom krzywdy nie wyrządzą i owszem, chcą z nimi żyć w przyjaźni i przymierzu. Świętopełk o nich prawie myślał jako o zagrażbie w niedalekiej, może nawet już bliskiej przyszłości. Jeśliby więc w ostateczności zgodził się na sojusz przeciw Henrykowi, z którym zwady nie szukał i od którego zaczepki nie oczekiwał, zrobiłby to jedynie za cenę sojuszu również przeciw Rycerzom Niemieckim. Zrozumiał równak, że Kazimierz na to nie przystanie. W końcu wymógł na nim umowę o pokoju wieczystym między Pomorzem a Kujawami, o ładzeniu sporów bez oręża, o wzajemnie życzliwej niestronności, gdyby jedno z obu księstw zostało zaczepione przez kogoś trzeciego, o niemąceniu miru wewnętrznego w obu księstwach. Tę ostatnią stawkę Kazimierz przyjął z oporami, bo odnosiła się głównie do Pomorza, gdzie występowali dwaj niezadowoleni książęcy bracia, i on nie widział wyrównania dla siebie. Świętopełk tedy podniósł, że bydgoski gard z obwodem i przeprawą przez Brdę, coraz zasobniejszą w dochody mytne, równa wszystko i daje nadwyżkę. Dał też do zrozumienia, że jeśli u kujawskiego współgrywcy nie znajdzie chęci, będzie musiał jej szukać u śląskiego, bo na granicach pragnie pokoju i zabezpieczy go sobie nie w ten, to w inny sposób. Pogróżka była jasna i ugodę zawarto oraz zatwierdzono wobec licznych i wiarygodnych świadków. Świętopełk wyjaśnił synowi podszewkę gry z Kazimierzem, z którym stosunki dotąd układały się niemal wyłącznie na wojennej stopie. Niewykluczone, że Kazimierz i Henryk śląski ostatnio znaleźli się w ostrym sporze. Takie i gorsze rzeczy dzieją się między zięciem i teściem. Co prawda nic o tym do tej pory nie obiło się o Świętopełkowe uszy, możliwe równak, że Kazimierz dopiero przewidywał taki obrót i przysposabiał się do niego. Skoma Henryka, tu i ówdzie zwanego Pobożnym, bardzo wzrosła i mówi się o nim, że zamierza zbierać pod swe skrzydła wszystkie ziemie dawnego królestwa polskiego. Rzecz się wyjaśni w przyszłości, pewnie niedalekiej, a tymczasem książę kujawski, otrzymawszy w bradle Konstancji, córki Henryka, należącą do Wielkopolski kasztelanię lądzką, naraził swe stosunki z tymi, którzy by zarówno do niej, jak i do innych wielkopolskich ziem żywili roszczenia. Takimi mogliby być na pierwszym miejscu synowie Odonica, Przemysł i Bolesław, co dopiero wyzuci z Krajny. Kazimierzowi całkiem by dogadzało, gdyby Świętopełk pozbawił ich wszystkiego, także Ujścia, bo wtedy łatwo mógłby ich przyciągnąć do siebie: jeśli poniechają Lądu, będą mogli liczyć na poparcie w odzyskaniu Krajny. Oczywidnie, nie podobałoby się to Henrykowi, który w Odonicowych ambicjach, chociaż bardzo ograniczonych, musiał widzieć zagrażbę dla swego panowania w Wielkopolsce, ale zięć mógłby mu dać rękowiny, że powstrzyma swych ogradzanych, gdyby za wysoko mierzyli. I tu, rozumował Swiętopełk, należało szukać przyczyny, dlaczego Kazimierz, bardzo zresztą skuszony widokiem łatwego odzyskania Bydgoszczy, przystał na ugodę. O Przemyśle i Bolesławie omal nie było wzmianki, ale o nich bez wątpienia chodziło, mimo że obecnie nie liczyli się do sąsiadów Kujaw ani tym bardziej do wroga wewnętrznego. Mogli natomiast mieścić się wygodnie w dodatku do umowy: obaj książęta obiecali sobie, że we wszystkich sprawach dotyczących obu księstw naraz będą się naradzać ze wzajemną przychylnością. Kazimierz nie wiedział, czy Odonicowi poniechają Ląd. Mściwoj zapytał ojca, czy wierzy w pokój wieczysty i bezorężne ładzenie sporów. Świętopełk roześmiał się; - Wierzę, rzecz pewna. Wierzę, iż pokój będzie trwał tak długo, aż się skończy. A skończy się, gdy przestanie być na rękę jemu albo mnie. Chwilowo równak tu przynajmniej mamy spokój, bo zostały usunięte powody wrogości. Czy na zawsze, nie wiem. Jeżeli Kazimierz ma zdziebło magu, będzie unikał niepotrzebnych udrów. Chyba że nagle przewróci mu się we łbie i zacznie na nas szukać zdobyczy. Może będzie mu się roiło o Wyszogardzie? No, wtedy ja bym mu na Kujawach noc ogniem rozjaśnił w widny dzień, że mógłby liście liczyć na drzewach. - A nie roi? - Niech próbuje. Tymczasem będziemy rozgłaszali na wsze strony, że z Kujawiakiem jesteśmy w bratecznym przyjacielstwie. I coś z tego zyskamy, przynajmniej tyle, że u Teutoników zaszczepimy do niego niedowiarę. U Sambora też. Każdy wie, że dobrej kasztelanii nie oddaje się za darmo. - Ale on może Teutonikom opociszku powiedzieć, że przyjacielstwa między nim i nami wcale nie ma. - Może to zrobić, ale i tak nie będą mu ufali. Dałbym dobrą kasztelanię za piard? Znają mnie. Mściwoj pomyślał, że na to równak zdziebło wygląda, głośno zaś powiedział: - Tedy dedam, panie ojcze, że lepiej nam było zostać na owej czeście, na którą nas przyraczał. Niechby to wszyscy widzieli, niechby wiadło o niej rozeszło się wokoło. Swiętopełk spojrzał na syna i ściągnąwszy brwi chwilę się zastanawiał. - Kto wie, może masz słuszność... Nie szkodziłoby i samemu zrobić wielgą pijatwę, nawet na trzy dni. Zaprosić go do Gdańska, sprawić belny szumot. Ale ba! Ja jestem chutki i nie mam czasu. Młody książę myślał dalej, że skorno już tak się stało, to można by przyjąć inne modło postępowania. Trzeba niby to w poufności opowiadać tu i tam, że książę Pomorza nie odstąpiłby Kujawiakowi Bydgoszczy tylko za cenę pokoju, który zapewnił sobie zbrojnie, ani za cenę niestronności na wypadek wojny z kim innym, bo jest dość silny i nikogo się nie boi. Za dobrowolnym odstąpieniem donośnej ziemi, czego nikt po panu Swiętopełku nie mógł się spodziewać, oczywidnie kryło się coś więcej niż powszechnie podana zapłata. Do umowy była jeszcze długa nadkładka, ta już kryjamna. Co w owej, niech zgadują. Zależnie od okoliczności będzie się poszeptywać różne wiastki i ogłoski... Tak czy onak domniemane jądro umowy wymagało uprawdopodobnienia. Tedy trzeba wciągnąć Kazimierza w grę, której on nie byłby świadom. Na przymiar młody książę wkrótce by pojechał do niego pod jakimś niezłym orążem. Rzecz najważniejsza, by w samym Inowrocławiu odbyć rozmowy, razem udać się na polowanie, w puszczy odłączyć od innych i rokować - lub choćby tyiko niby rokować - w cztery oczy. Niech się inni domyślają i trzepią językami. Przez swoich ludzi puścić w obieg między innych kilka zdań, rzekomo wymkłych w nieprzezornej gadaninie. Jesz nie koniec. Dlaczego wysoki poseł nie miałby się pokłonić panu biskupowi we Włocławku? Czepc mu z głowy przy tym nie spadnie. Książę Kazimierz, skłócony z biskupem, na pewno nie rad by patrzał na to spotkanie, ale tak dobrze, uświadomiłby sobie, że książę Pomorza za cenę pewnych ustępstw na rzecz pana Michała będzie umiał pociągnąć i ten postronek, jeśli tylko zechce. Ostrożnie przedstawił ojcu te udby. Świętopełk przyjął je bez zapału. - Nie nadymaj się za bardzo, bo pękniesz. Nie ciągaj za wiele postronków naraz, bo ci się popłaczą, a któryś i urwać się może. To, że z Kazimierzem spotkałem się w Solcu i oddałem mu Bydgoszcz, jest już nadzwykłym wydarzeniem... No ale do Inowrocławia może by i warto posłać ciebie za jakiś czas, żebyś się wydowiedział, jakie na tamecznym dworze nastroje. Na tym Mściwojowi zależało najbardziej, tu bowiem otwierało się pole działania przeciw Mechtyldzie i Samborowi. I przeciw tej trzeciej osobie. W nią miało ugodzić ostrze. Zasłużyła sobie i dostanie odpłatę, nie wiedział jeszcze jaką, ale postanowił, że odpłaci jej dobrze. Coś niejasnego było w jej porze i zachowaniu. Dlaczego nie wyszła za mąż? Powinna wiele lat temu. Przecież nie chciała zostać klukawicą. Staropanieństwa żadna nie chce, chyba że ciągnie taką do klasztoru, ale ile panien zaobleka zakonne ruchna z dobrowoli?... „Puść. Zostaw mnie. Odejdź”. Co się stało? Była przychylna, nęciła ta pokuśnica. I odepchnęła z gorzem. Odpłaci się jej. Żeby ją dosięgnąć, trzeba mocno uderzyć w Sambora i Mechtyldę. Utwierdzał się w przekonaniu, że snaża i pobierna księżna rozsnuwa sieci przebiegłej podstrawy. Nie odwiedzała Mazowsza, Kujaw, Chełmińskiej leno dla przyjemności. Więc dobrze. Teraz poszarpać te sieci, poprzecinać, zniweczyć zamysły, zmusić do uległości na surowych zastrzegach. Będzie to sprawiedliwe pognębienie wroga domocego. W toku tych zabiegów można poczynić drobne ustępstwa albo świadczyć sobie pewne usługi. Bratanek męża stryjnie, stryjna mężowskiemu bratankowi. Niepozorne zdanie może znaczyć wiele, a ona pojmuje w lot. W wielkiej igrze jest dość miejsca na igierki oraz stosowne do świadczeń kąski wzajemności. Chętnie popędzał konia i nie odwodził ojca od wydłużania odcinków podróży. Krótko popasali w Swieciu. Tuteczny wojewoda Nasław powiedział, że po drugiej stronie Wisły dostrzega wzmożony ruch. Ciągną zbrojni i osadnicy, Chełmno szybko się rozwija. Rycerze Teutońscy umocnili gard, a mieszczanie stale poprawiają obwałowania miastowe. Na Wiśle żegluga kwitnie, dzięki czemu przybywa wziątku z opłat. Ale przybywa też sporów, bo wielu szypników stara się omijać świecką mytnicę i w tym celu, wykorzystując dobrą znajomość rzeki u chełmińskich Prusów i Pomorzan, coraz częściej pływają nocą. Zdarzały się już wypadki pościgów i nawet starć, o co skargi wnoszą mieszczanie Chełmna i także tameczny komandor. Wojewodzie i kasztelanowi Godosławowi książę powtórzył nakaz bezwzględnego ściągania myta, w razie konieczności siłą, ale sprawiedliwie, bez grabieży, a skarżących się, czy to mieszczan, czy zastawców Zakonu, odsyłać z żalami do Gdańska. Stąd wpadli jesz do Sartowic, gdzie na wysokim wzniesieniu panującym nad Wisłą i rozległą okoliną, dającym doskonały wgląd we wszystkie strony na dużą odległość, zaczęto budować nową warownię, znacznie mocniejszą od poprzedniej. Swiętopełk wiązał z nią poważne nadzieje. Miała stanowić jedną z głównych twierdz nad rzeką graniczną, podnosząc jej obronność i zaciskając nadzór nad statkami. Postanowił, że zarazem powstanie tu ważny przybytek wiary chrześcijańskiej, do którego z czasem zaczną ściągać pobożne pacie, i dlatego niezwłocznie kazał w gardzie wznosić kościół. Ta udba, podsunięta przez przeora gdańskich dominikanów, brata Mateusza, bardzo mu się podobała. Kiedyś w Sartowicach odbywały się gwarne obrzędy dla pogańskich bożków, jeszcze niedawno na górze płonęły ognie obiatne, i na pewno ludzie nadal schodziliby się tutaj przynajmniej na czerwińcową sobótkę, gdyby nie surowy zakaz księcia i obecność na tym miejscu jego wojów. Swiętopełk miał taki zamysł, żeby stworzyć chrześcijańską tezę wokół tego przybytku i przyciągnąć do niego mieszkańców nie tylko tej strony Wisły, lecz także, i to zwłaszcza, drugiej, należącej do Zakonu Niemieckiego. Gard sartowicki był już niemal gotowy, książę równak polecił jesz poszerzyć i podwyższyć wał, nadto lico jego pokryć warstwą gliny, by ogień nie imał się drewna. Kościół łączył się z dworcem. Zarządził, aby do tego zestawu dodać wieżę obronną z grubych bali, na której w przyszłości miał zawisnąć dzwon. Zwierzył się synowi z całego swego zamysłu wobec tego tu ośrodka. Otóż w skarbcu oliwskich ojców cystersów w głębokiej kryjamnocie spoczywała bezcenna relikwia: głowa świętej Barbary, przed stami lat zgładzonej za wyznawanie prawdziwej wiary na rozkaz własnego ojca. Za czasów księcia Sambora, stryja Świętopełkowego, wiózł ją dostojny legat w podarku od ojca świętego do króla Danii. Ale na morzu rozsrożyła się straszna trzaskawica i zato - piła statek prawie u pomorskiego brzegu. Ludzie potonęli, relikwia równak, starannie obszyta płótnem i zabezpieczona skórzaną torbą, ocalała. Śmierci uniknął tylko legat i on ujawnił, jaką świętość powierzono jego pieczy. Książę Sambor nie dał odebrać sobie takiego daru nieba i, odesławszy legata, głowę świętej męczenniczki zachował. Byłby się o nią upomniał papież albo król duński, wolał więc książę ukryć ją przed oczami: była, przepadła, nie ma. Teraz równak czasu upłynęło dość od owego wydarzenia i pamięć o nim zgasła, można zatem było wydobyć relikwię ze skwiegi, gdzie szczęśliwie przetrwała pruski napad i łupiestwo. Ani na całym Pomorzu, ani w krajach pobliskich nie miała sobie równej co do ważności. Na pewno ojcowie cystersi chcieliby ją zatrzymać u siebie, a i pleban gdańskiej Świętej Katarzyny chętnie by nią wywyższył swój kościół, ale posiadali oni swoje świętości i znaczenia im dodawać nie darwało. Więc najlepiej byłoby szacowny szczątek umieścić w Sartowicach, gardzie mało co dotąd znanym wiernym chrześcijanom, na samej granicy z Rycerzami Teutońskimi, pobok Prusów. Tak radził przeor Mateusz, a Świętopełk prędko przyjął tę udbę za swoją. Niechaj promienie z sartowickiego kościoła Świętej Barbary, ozdobionego jej własną głową, padają szczególnie na wschód i na południe. Mściwoj zaraz się zgodził, pytał tylko, czy dla większego bezpieku nie lepiej by było złożyć ją w Świeciu, gardzie starym, książęcym, strzeżonym przez wojewodę i kasztelana, powszechnie znanym, w kościele Najświętszej Marii Panny, którego zakładcą był książę Grzymisław, rómienik pana Sambora. Świętopełk też zastanawiał się nad tym i wątpliwości jeszcze nie rozstrzygnął, skłaniał się równak bardziej ku Sartowicom. To by właśnie był jego zakład, w miejscu wyrwanym pogańskim bożkom i oddanym tezy męczennicy, którą wyniesiono na ołtarze. Dołożyłby on starań, aby do nowej twierdzy Pomorza przywabiać tłumy ludztwa, a najwięcej Prusów. Założy targ i w dzień odpustu będą mogli kupować liczne towary, także sól i może nawet żelazo. Z długiej podróży, która w części była zarazem wyprawą wojenną, i to zwycięską, w części zaś pokojowym zjazdem, wracali do Gdańska radośni, zwłaszcza obaj książęta. Syn byłby bardziej zadowolony, gdyby nie tkwiła w nim zadra. Osłabiał jej kłucia nadzieją msty. Rycerze i wojowie wprawdzie nie mieli leżności obłowić się łupami, ten i ów zdołał przecież chwycić coś w garść, a na wszystkich spływał blask powodzenia i każdego syciła sława niezwyciężonego wojska Świętopełkowego. Miasto ani gard nie wiedziały o ich zbliżaniu się. Dopiero w ostatniej chwili zakonnik uderzył w dzwon na wieży świętego Mikołaja i w mieście wszczął się rozruch i zgwar. Już od Oruni Świętopełk, łamiąc zwyczajny porządek książęcego pochodu, wysunął się na czoło konnego ciągu i gnał do bramy, i przejechał ją, rozstrącając osłupiałych strażników i przechodniów, zanim jeszcze odezwał się dzwon. (Jak ja w Gniewkowie - pomyślał z zadowoleniem Mściwoj). Tu dopiero zatrzochował i opaloną, roześmianą twarz obracając na boki jechał powoli i spoglądał po ludziach i domach. Rozrósł się Gdańsk, zgęstniał, zyskał na ważności w latach jego panowania. Miastowi tłoczyli się w oknach, wybiegali na ulice, machali rękami, radośnie wrzeszczeli na poczestność księcia. Pod mocnym panem żyje się lepiej, chociaż wymaga on wiele i rządzi twardą ręką, lecz sprawiedliwie, każe wywiązywać się z danin i opłat co do dętka, co do kłosa zboża, dba równak o poddanych i daje im się bogacić, dla ich dobra, przeto i dla własnego; żyje się lepiej, w spokoju i bezpieku, całą troskę obracając na pomnażanie bartnoty, nie zaś na ochronę dobytku i samego życia. Toczyły się walki, prawda - cóż to za książę, który nie wojuje, cóż by robili jego woje, skąd braliby łupy? - ale gdzieś daleko, na granicach i poza granicami, u Prusów, Kujawian, Wielkopolaków, od dawna omijając sam kraj, przynosząc pożytki księstwu i zwłaszcza jego naczelnej siedzibie. Tak być powinno. Zdarzyło się trochę zamieszania w domowiźnie, gdy książęcy junosze poczubili się ze swym starzochem, jak wszędzie na świecie, ale chyżo wziął ich za łeb i usadził. I znów spokój. Toteż wrzeszczano na powitanie księcia, który wracał dobywcą, jak wiedno. W twarzach mieszczan, w ich okrzykach Świętopełk czytał i słyszał te myśli. Radował się. Wstrzymał konia, dał Mściwojowi zrównać się ze sobą, porywczo objął syna i ucałował go. Niech widzą: oto jest syn pierworodny, prawa ręka ojca, jego posobnik, pod nim nie będzie się gorzej wiodło poddańcom, a da Bóg, to i lepiej, bo przez te lata obaj księciowie wykłócą, wywanożą, wycisną, wywalczą poszanowanie dla ich księstwa, powiększą jego siłę, zapewnią mu miejsce między możnymi. Poddaństwo zaś niechaj się trudzi, każdy według swego stanu i umienia, niechaj oddaje do komory należny czad wziątku z pracy, umacnia wały gardu i miasta, słucha każdego rozkazu - a źle na tym nie wyjdzie. Śmiał się do mieszczan pokazując wszystkie zęby i mrużąc oczy, wzniesieniem ręki odpowiadał na pochwalny trzask, zadowolony przygładzał spiczastą bródkę. Rozległ się dzwon od kościoła Świętej Katarzyny i niemal jednocześnie trzeci z kościółka gardowego. Brzmiały tedy wszystkie dzwony gdańskie. Książę przeżegnał się szerokim ruchem. Pokazywał swoim, że chwali prawdziwego Boga, ten bowiem jest mocniejszy od staroczesnych bożków i bałwanów, Jemu należy się teza, książę Mu służy, wszyscy zaś mają także służyć, okazując przy tym usłużność księciu, któremu Bóg pomaga. Ojciec święty wie o tym i również jest przychylny władcy Pomorza. Na łeb na szyję zestawiono łodzie w poprzek miastowego ramienia Motławy od wieży Mostowej z tej strony do Podgardzkiej po przeciwnej, rzucono na nie dranice i wojsko z księciem na czele, z rozpostartą nad nim stanicą, wjechało do gardu. Wojewoda Gniewomir wrócił prawie ze strażnicy w Wisłoujściu i zadyszany biegł na spotkanie pana. Za nim dążyli kasztelan Racław, wojski Wojno, sędzia Paweł, przystaw miastowy Witek i rycerze, którzy tutaj zostali. W zamku Przesprawa gorączkowo sposobiła Wartysława i Eufemię, jadłobiąc się, że niga nic na czas nie umieją robić. Prawda, nie było wiadła, kiedy dokładnie książę wróci, ale doniesiono o nim ze Swiecia, zatem mógł przybyć każdego dnia. A tu dzieci szade, brudne, nie obleczone należycie. Z prawa Wartysław w niczym już nie podlegał starej klucznicy i piastunce, miał opiekuna w osobie podstolego Wacława, ale gdzie takie rzeczy mówić Przesprawie, zwłaszcza że zarówno Wacława, jak i jego żony Stronisławy serdecznie nie lubiła, a jeszcze podstoli miał tę skazę, że na to żupaństwo przeparła go nieboszczyca Eufrozyna. Wacław raz i drugi skarżył się księciu na klucznicę, ten niby przyznawał mu słuszność, naistnie równak trzymał stronę tej, która była jego piastunką i ponemu Mściwojową, z którą nieraz ostro się czwargał i którą szczerze kochał. Wartysława ojciec uściskał, Eufemię wziął na ręce, wycałował i kilka razy podrzucił w górę. Córka piszczała, kiedy jej mulchną skórkę tarły szorstkie policzki ojca, jego wąsy i broda, popiskiwała także ze strachu i uciechy, kiedy fruwała w powietrzu. A książę głośno się śmiał. Głodny był. Wszyscy z drogi chcieli jeść. Kazał natychstopach zastawiać stoły w paradnicy. Wszczął się pospieszny gón, a wołania i krzyki napełniły zamek i rozsypały się po całym gardzie. Świętopełk leno kilka zdań zamienił z Gniewomirem i Godfrydem, który podrzemywał prawie w czasie przyjazdu. Dowiedział się, że w ostatnich kilku tygodniach nie wydarzyło się nic ważnego, poza tym co on sam zdziałał, są jedynie wstępne nowizny o przygotowaniach Teutoników do nowej wyprawy na Prusów. To mu na razie starczyło, chciał wpierw zaspokoić głód i spłukać gardło z podróżnego kurzu. „Witro też jest dzień” - powiedział, bo mógł sobie na to pozwolić, nie paliło się. Przesprawa, gnając służbę i pomstując na jej niedołęstwo, znalazła chwilę, aby spośród tłoczącego się ludztwa wyłuskać i odciągnąć na stronę Mściwoja. - Jak było? - zapytała wzrok w niego bystro wwiercając. Młody książę z serdecznością spoglądał na starą, brzydką kobietę, której można by się przestraszyć nie tylko o mroku, ale i w jasny wid, która pewno nigdy nie była ładna ani łagodna, tylko do dzieci miała cierpliwość. Gubiasta, poorana skarnia, włosy przerzedzone już i siwe, wystające spod chusty skręconymi kosmykami, jak sploty żmij, nieco ciemniejszy porost na górnej wardze i brodzie, na prawym policzku wydatna bardawka z kłaczkami. Bezustannie dbała o książęce potomstwo, teraz najwięcej o małą Euiemię i nawet sama czesała ją dwa razy dziennie, ale dla siebie nie miała czasu, a i ochoty. Za to trzymała się prosto i chodziła dość jeszcze żwawo, nie lubiła, gdy ją ktoś wyprzedzał. - Dobrze, Przesprawo, przecież wiecie, że dobrze. Do-. byliśmy na Wielkopolakach i Ślązakach, pogodziliśmy się z Kujawianami. - To wiem. Ale jak z tobą? - Co ze mną? - Nie rób z siebie głupery, bo ze mnie nie zrobisz. O ciebie pytam. Coś ci nie poszło, jak chciałeś? Na mgnienie uśmiech jego przygasł, na ułamek mgnienia tylko, i zaraz się roześmiał, trochę za głośno. - Ależ nie! Skąd wam to przyszło do głowy, moja droga Przesprawo? Klucznica nie spuszczając z niego spojrzenia pokręciła głową. - Nie szczerz zębów, boś nie koń. W oczach masz coś, co mi się nie widzi. Ja ciebie znam, Mistek. - Zdaje się wam. Jestem tak samo zadowolony jak pan ojciec, tylko mam na głowie wiele spraw. Zapytajcie pana ojca, jak mi się wszystko dobrze powiodło, jeśli nie wierzycie. Sam nie będę się chwalił. Ale skąd wam przyszło na myśl, że coś mi się nie udało? - Swoje wiem. A ty mi miałczyzną nie maż oczu. No dobrze już, dobrze, później mi powiesz, bo teraz nie mam czasu. Odeszła krzycząc na dziewkę, której z przeładowanego półmiska spadł kawał mięsa. Wytargała ją za ucho, ponemu własnoręcznie chwyciła dużą nogę wieprzową, gotowaną w kapuście, i zaniosła Swiętopełkowi ulubiony jego przysmak. Ćmiący pogłos trwał w uszach i mózgu Mściwoja, szemarzyły słowa z lasu pod Gniewkowem. Nie wypłukał go strumień miodu i piwa, nadal ciągnęła się smuga urażonej pamięci, obronna również wobec mocnego postanowienia msty. Ulgę przynieść mogło tylko ziszczenie jej, i to z nadkładką. Od samego zawięża częsta ruszyła ostrym krokiem i chociaż wskutek tego wcześniej zaczęło ubywać biesiadników, którzy bądź sami wychodzili na rozchwianych nogach, bądź bywali wynoszeni, dzięki twardzielcom ciągnęła się długo w noc. Mściwoj odpadł zawczas. Zbyt szybko chciał zagłuszyć prześladujące go szemarzenie babskiego zapachu, pił dużo, jadł mało, zebrało mu się na wywrotki, wyszedł na tylny dziedzińczyk. Wspomagali go Czcibor i Dobiesk, sami rozkolebani dość tyle, ale jesz silni, i ułożyli go spać. On równak nie mógł zasnąć, męczyły go mdłości i zwłaszcza uporczywe kołysanie, które zdawało się unosić go wraz z preczą i obracać w powietrzu niby po obwodzie dużej beczki. Gdy wstawał, kask się to uspokajało, kładł się - znów go giblowało. Wystawiał oknem głowę na jesienny, chłodny wiatr, studził rozpalone czoło, chciał dalej wymiotować, lecz nie miał już nic do oddania. Cierpienie wcale nie chciało ustąpić, a kiedy wreszcie trochę się umniejszyło, wracały wyparte słowa i za nimi myśli. Płyttki, niespokojny sen naszedł dopiero nad ranem. Tak mu się skończyła dobytna wyprawa. Po kolei odpadali inni czestnicy, spośród wysokich żupanów przy księciu pozostali leno Gniewomir i Godfryd, dotrwało także małe grono rycerzy, z milczkiem Milejem i bajarzem Radosławem, który wprawdzie też co dopiero wrócił z dargi, ale mocną miał głowę, przy tym jadł więcej, a dudlił mniej od innych. Swiętopełk, mocno już nakropiony, nie chciał odejść od stołu. - Gdzie pójdę? Nikt na mnie w łożu nie czeka, nie mam się do kogo chutczyć, jak widłaty jeleń. Gdybym miał, już bym tam był. - A kto wam broni mieć, książę panie? - zapytał Gniewomir. - Gdybyście chcieli, rój chętnych niewiast stanąłby wam do wyboru, bo i który dwór nie patrzałby miłym okiem na pobratanie się z wami? - Są takie, są takie, jesz są. - Pokażcie który - zawołał rycerz Chwalisz. - A jesa lepiej powiedzcie, jaka niewiasta widzi się wam najbar-j dziej i gdzie jej szukać, już ja ją znajdę i sprowadzę, z dobrą wolą rodu lub procem woli, choć bym miał za sobą trupy zostawić, mnie to za omieciny, sprowadzę i już. - Chwalisz, Chwalisz, nie ochwalaj się - uciszał go wojewoda. - Dobre miano ci dali, ty chwalarzu. - Jak się kto sam pochwali - rzekł kanonik Godfryd - to jakby znalazł. Radosław przysunął się do księcia i zaczął mu naszeptywać w ucho, ale tak głośno, że pobliscy słyszeli. - Białkę pan książę sobie znajdzie, a będzie trzeba, naistnie pójdziemy z mieczami i ową przywiedziemy. Czy starkowie tak nie robili, żle nie było lepszej rady?... - Zmiłuj się, Radoszku, nie mam żadnej na oku. - Toteż mówię, książę panie, póki co, możemy biedzie zaradzić natychstopach, choćby w istnej chwili. Zaraz pójdę do gospody „Pod Dzikiem”, widziałem tam taką jedną, pewno się księciu panu nada. Swiętopełk machnął ręką, ale on nastawał, że witro książę znajdzie sobie coś stosowniejszego, w tej równak chwili, nie czekając witra, można już, to nie byle potłucznica, prawie wcale dobra. - A pójdziesz ty do soryna, biesu! - krzyknął Swiętopełk już zdziebło zły. Odciągnęli go. Wtedy Godfryd, który mógł wlać w siebie parę stągiewek mocnego miodu, byle był sobie zjadł, i nie tracił jasnego magu, leno się ożywiał i ocieplał, rzekł: ¦-¦ Minęły już cztery lata, panie książę, jak dobra i zbożna pani Eufrozyna zamknęła oczy. Czas, wielki czas, abyście poszukali sobie małżonki, godnej miejsca przy waszym boku. Jesteście mężem dażnym, jędrznym i rójnym, pisane wam życie światowe. A czart nie śpi i wszędzie ma swych pomocników. Co dobre i wskazane dla mnicha, nie jest pożyteczne dla was. - Sam o tym myślę - odrzekł Swiętopełk opierając się o jego szerokie ramię. - I nie tylko myślę, ale bodzie mnie i bez myślenia, jakby kto gwoździe wbijał. Czasem krew mi łeb zalewa, w uszach dudni, na oczy płomień pada. Bez powodu, zdawałoby się, bez powodu. O, i krosty mi się robią, tu, na nosie, widzicie? Istna obara. - To nie, ale dobre to nie jest. Toteż powiadam, panie książę, czas poszukać. A gdyby tak... - notariusz nachylił się poufnie i zniżył głos - rozejrzeć się na meklemburskim dworze? Ród dobry, korzystnie spokrewniony, z królami duńskimi powiązany, zabezpieczałby od strony Szczecina, z którym wiedno mogą być jadłoby. Może by też pomógł powściągnąć pana Sambora i jego małżonkę. - Ba! Mechtylda... - Świętopełk rozparł się w krześle i mętnie uśmiechnięty spojrzał w posowę. - Gdyby taką znaleźć... Kusy purtk podkusił moją siostrę, że ich wyswatała. - Pani Mirosława zrobiła za dobry wybór dla młodszego brata. - Wiele za dobry. Mnie też purtk podkusił, że się na to zgodziłem. Ale wtedy wyglądało to inaczej, dobrze dla rodu. Ala złemu! Czy mogłem wiedzieć, że ta biała główka jest taka zdarna i że wesprze rozjadłego burzona przeciw mnie? - Odsunął się do tyłu i uniósł obie ręce. - Gdyby ta Mechtylda... Ba! - Jest żoną waszego brata - powiedział kanonik. - Ale gdyby nie była... - Nic się już nie zmieni. - Wiem, rzecz pewna. - Prasnął dłonią w stół, aż się rozległo, i czestnicy uciszyli się. - Miodu! Czemu mój rożek pusty? Nie widzicie, że pusty? Wszystko puste, wszędzie pusto, całe księstwo moje, a nie mam po co leźć do łoża, leno się po nim przewalać, jak otrok bez wąsa, a mam wąsy i brodę. I pałę! Gruchnął śmiech. Nie wiedzieli, że jest rozgorzony. - A mówiłem - rzekł Radosław - że w gospodzie „Pod Dzikiem”... - Cisza!... Dupne łby. Którzy byli bliżej, zamilkli, dalsi nie bardzo rozumieli, pili dalej i trzaskowali. Z kilku stron napełniano rożek księcia, rozlewając na stół. - Uważajcie! - znów krzyknął. - Miodu mam dość i nie jestem mrzochem, ale po co marnować? Pociągnął parę łyków, uspokoił się, markotność mijała. Pijany wyrwas wzrastał. Godfryd odczekał chwilę, też pociągnął miodu, ponemu nachylił się ponownie. - Dręgo wam, panie książę. Ja to znam. Nie leno kiedy byłem młody, ale i później. Człowiek z grzechu zrodzony grzeszną ma naturę. Ja to dobrze znam. Ale ba... - Co za grzech? Jaki grzech? - Świętopełk znowu się sierdził. - Na babę się położyć to grzech? Pan Bóg tak urządził. Czy ja temu winien? Na co mam się kłaść? Na deską z dziurą po sęku? - Niestatecznie mówicie, panie, wybaczcie. W związku małżeńskim, pobłogosławionym przez Kościół, w świętym sakramencie - nie grzech. Leno żle przezwyciężyć rodę, zasługa to przed Panem. Jest to równak rzecz tych, co ofiarowali się na Jego służbę. A wierzcie mi, panie Swiętopełku, niełatwa to służba. To właśnie może jest najgorsze, że słaby człowiek darwa wyrzec się natury. Wiem dobrze, jakie to trudne. - Cóż ty znowu powiadasz, kanoniku? A ja dobrze wiem, że niejeden ksiądz ma swoją babę i z nią żyje. - Ślubnych żon już od dawna nie wolno im mieć. A którzy trzymają białki dla plugawej rozkoszy, pójdą prosto do piekła ani przystając po drodze dla nabrania tchu. To samo czeka i świeckich, żle żyją w kętrzytwie, tyle tylko że nie darwają zejść na iste dno piekielnych kręgów, gdzie smoła najgęstsza, ogień najgorętszy, a diabły najbardziej rozżarte. Gdyby zaś któremu Pan Bóg dał łaskę, że zdążyłby przed śmiercią przez księdza wyprosić rozgrzeszenie, ten może liczyć na wstęp do czyśćca, gdzie mu już raz na wiedno wypalą wszedne zdrożne zachcenia, aż czysty jak woda ze źródła dostąpi chwały niebieskiej. Ale niepewna to sprawa, śmierć bowiem zaskakuje beztroskiego... - A co ty mi tu znów o śmierci kraczesz? - Bo opociszku a znienacka... - Znacka, znienacka. Na co to twoje kazanie, popie? Czy ja gorszę? Daję porutę?... Łożę na Kościół, poszczę, biję pogan, rozszerzam wiarę, pilnuję poddanych jak pies, żeby służyli Bogu. Mało tego? Czego jesz chcecie? - Nie, nie, panie książę. Ale sami mówiliście, że pilno trzeba wam małżonki. - Bo trzeba!... Miodu! Czy, u purtka spieklonego, nie ma tu już nikogo, żeby o księciu pamiętał?... No, nareszcie... Nie rozlewajcie!... Ba, Mechtylda... - Toteż powiadam - Godfryd rzekł z naciskiem - że musicie się rozejrzeć. Gdybyście chieli, panie Świętopełku, sam pojechałbym do Meklemburgii i tam bym się rozejrzał. - A ty myślisz, kanoniku, że wszedne Meklemburki takie? Iii... Nie wierzę. I co wy byście dla mnie wybrali? Jakąś niedażną bożuszkę, co się za ołtarz będzie chowała, zamiast w łożu legnąć. - Niestatecznie mówicie... - A mówię, i dobrze. Ty mi tu jesteś potrzebny. Ale wasza udba nie jest zła. Meklemburgia. Może macie słuszność. Wziąć Szczecin z dwóch stron i usadzić. Samborowi nałożyć wędzidło. Niechby się bali dawać mu schronienie. Bliżej Danii. Teutonikom dokazać, że tam też w lik idę. Teraz Duńczyk mógłby się nam przydać, gdyby sobie wdarzył, że w Liwonii i Prusach miał swoje sprawy, no, Prusami nie musi sobie mącić głowy, ale Liwonic warto mu przypomnieć. Im więcej graczy, tym lepiej. A z Meklemburgii niechby krzyżowe rycerstwo wspomagało, żeli nie mnie, to chociaż prawych. Dobrzyńców, mimo że oni przy Konradzie, tym wszarzu. Byle nie Teutoników. Może by trzeba kask zająć się tymi Dobrzyńcami, nadać im kawał ziemi, jak myślisz? Żeby się taka druga Mechtylda znalazła, ba! Sam bym pojechał do owej Meklemburgii, gdybym miał czas... - Poślijcie kogo... - Dobrze mówić... Pij, Godfrydzie, jadłoby na witro, same przyjdą, nie darwa ich wywoływać, dziś się weselimy, bo i czym mam się teraz iścić, skorno wróciłem z pełnymi rękami? Pijmy... A, wiem, z pełnych garści łatwo może coś wypaść. Dla księcia nie ma odpoczynku, jemu zawsze trzeba dalej i dalej, znowu i znowu. Ja to pojmuję, nie obawiaj się. Ale dziś się weselimy. Kogo by tam wysłać? Gniewomira? Pawła? A może Radosta? Niechby wpierw się rozejrzał. I o Mistku czas pomyśleć, ma już swoje lata. O Mściwoju, bo nie lubi, gdy go Mistkiem wołają. Tak, tak, panie Godfrydzie, potrzeba mi żony, i to chutko. Bo mi krew oczy zaleje. Pijmy, teraz się weselimy. Dalej biegła częsta, coraz bardziej chmielnomiodna i coraz bezładniejsza. Przerzedzało się, paru żłępali leżało okom stołu, izdebni nie dość ogradzali biesiadników, byli utrudzeni, a i sami, korzystając z nieładu, pociągali po kątach, zwłaszcza że Przesprawa, puściwszy czestę w ruch, poszła spać. Wstała równak, gdy się już wyłaniał wczesno - jesienny świt. Posłyszała zachrypnięte krzyki, rozjadła, ogarnęła się jak bądź i wpadła do paradnicy. - Jak wam nie wstyd! Pełek, do łóżka! Rozpędź tych surbalów i sam się zabieraj. Dzieci w zamku spać nie mogą. Chlejcie sobie w obozie, tutaj już dość. - Uciszcie się, niewiasto - skarcił ją notariusz Godfryd, bardzo nierad, że ktokolwiek zastał go przy tęgiej pijatwie i jeszcze ośmielał się ostro ganić, a już ta kobie-j ta najmniej. - Pan książę przed tobą i panowie żupani, i rycerze. Klucznica obruszyła się na dobre. - Panu księciu pieluchy zmieniałam, małą kuśkę trzymałam do szczania. Tylko wyjdzie mu na strogość, jeżle mnie posłucha. A teraz spać. Witro ludztwo znów będzie się do niego pchało, bo on pan, to wpierw darwa mu się wyspać. - Leno z kim? - zapytał rycerz Radosław. - Bo ja bym zarusku poszedł... - Pełek, do łóżka. I każ tym przegrzechom. Książę, obu dłońmi wspierając się o stół, ciężko się podniósł. - Nie lubię ciebie, Przesprawo. Nigdy nie lubiłem. Wiedno mi się przeciwiałaś... No to wen, wszyscy się wynoście. Kto nie posłucha Przesprawy, ze mną będzie miał gorszą przesprawę. Co ty mi tu tak trzaskujesz, piekielnico? Od rana do wieczora. Przecież widzisz, że my już... - Chciał ruszyć ku drzwiom, zatoczył się, przewrócił krzesło i mało nie upadł. Podtrzymali go Gniewomir i Milej. - Witro będę na nogach, ilko tylko odpocznę... Dalej, wynosić się, ale już! Prowadzili go pod ramię, omal nieśli, Milej otarł się o klucznicę, urzasły zepchnął księcia i wojewodę, wpadli na ścianę. W końcu odbili od niej i giblotając się wyszli. Dorazu przyszła jesień, zimna, komudna, deszczysta. Dargi stały się trudno przejezdne i opustoszały. Chorąży Radost powrócił z Chełmna oblepiony błotem. Księżna Mechtylda jakby przewidziała złą pogodę, wymawiała się, że wcześnie musi jechać do męża, który podobno ją przyrychlał, a podróż do Gdańska zabrałaby jej sporo dodatkowych dni. I obawiała się jesiennych dróg. Ale rada jest bardzo, że, sądząc z zaproszenia i osobistej rozmowy z młodym księciem-posobnikiem, zanosi się na pojednanie w rodzie, czego ona szczerze pragnie i dołoży starań, aby tak się stało. Chorąży niewiele się wywiedział ani wywęszył na boku o posunięciach księżny i udbach Teutoników. Potwierdził ogłoski o ich przygotowaniach do dużej zimowej wyprawy na Prusów. Nie było w tym nic nadzwykłego, na uwagę natomiast zasługiwało wiadło, że czekali nadejścia gości krzyżowych w bardzo znacznej sile. Należałoby się z tego cieszyć i życzyć pobieru, gdyby nie wzmagająca się obawa, że za chutko mogą uróść w potęgę. Odprawiwszy posła i wszystkich książę niespokojnie krążył po posłuchalni. Stawał przy oknie i spozierał za Motławę, za Wisłę, ku morzu, ponemu dorzucał drewek do ognia, bo czemuś zrobiło mu się znobno, siadał przy nim, wpatrywał się w płomienie, wstawał, znów chodził... Raz po raz zwoływał komesów do narady, ale nie było wiadomo, czy ich dobrze słucha. Z niektórymi rozmawiał osobno. Czasem, nie zważając na pluchę, z małym pocztem wyjeżdżał to do Oliwy, to do Chmielna albo Żukowa. W tych wyjazdach, potrzebnych mu tylko dla ruchu i dedania, Mściwojowi nie pozwalał uczestniczyć. To także wyrażało jego narastający niepokój: gdyby coś ogło się stało, nie mieli być obaj przespole. Ojca by zabrakło, syn bez zwłoki wstępuje w jego miejsce. Mściwoj nie całkiem rozumiał, o co się ojciec jadłobił. Pora przecież nie wyglądała źle. Przeciwnie, księstwo się powiększyło, z wyimkiem ściany wschodniej, gdzie Teutonicy zagarnęli większy czad Pomezanii z Kwedynem, ale zliczenie wziątków i ubytków wypadało korzystnie. Żeli chodzi o sojuszników, to także... Tu równak młody książę się zatrzymał. Bo i jak to jest z tymi sojusznikami? Na kim można polegać? Barnim wrogi. Na szczęście zatrudniony gdzie indziej, bo gdyby miał wolną rękę, wnet by podjął dręgą kłótnię o Sławno i Słupsk, chociaż to ojciec wyzwolił je spod duńskiego okomóństwa, kiedy oni tam w Szczecinie ani ważyli się ruszyć palcem. Z Henrykiem śląskim podobnie, póki ręce ma zrzeszone, poty siedzi cicho, onak chętnie by sięgnął po Nakło i Ujście, do których ma tyle prawa, co książę pomorski do Poznania lub Kalisza. Skoro Ujście jest na myśli... więc ci dwaj półbracia. Naistnie żaden to sojusznik, siły nie mają, wiszą na pomorskiej opiece, potrzebują pomocy. A gdyby mieli siłę, bies ich wie, czy zamiast odbijać dla siebie Wielkopolskę, nie chcieliby, głupielcy, wszcząć zamęt o Nakło. Może dałoby dobry skutek zaprosić do Gdańska stryjnę Jadwigę i rozmówić się z nią grzecznie, spokojnie, z rozwagą? Niechby wpłynęła na synów, dla ich własnego dobra... Kazimierz kujawski - także niewiadoma. Bezpieczniej mu nie ufać, zwłaszcza że wyraźnie się wymówił od sojuszu obronnego na wypadek zagrażby od Teutoników. Czy przynajmniej dochowa niestronności, gdyby doszło do zderzenia? Jest zresztą synem Konrada, co prawda ostatnio bardzo się usamodzielnił, ale z czyją pomocą i przeciw komu? Może prawie na szkodę księcia Pomorza, a już bez wątpienia w tym kierunku popycha go Sambor przez panią Mechtyldę. Sam zaś Konrad... Skorno tak zapatrzony w widok krakowskiego stolca, pewno warto by go przynęcić raczbą wspólnego działania na pograniczu Prus. Ale tu zaraz dwa pytania: czy Prusy jesz go zajmują i co miónka tego mógłby dać? Żeli nic lub małowiele, prócz obiecanek, nie byłoby treści w zadawaniu sobie trudu. Poza tym szalińc. Popełnia lelectwo za lelectwem, a taki sojusznik może być gorszy od wroga. Rycerze Niemieccy. Wiedno mówili o wspólnym działaniu, omal o przymierzu. Ojciec powinien był szukać z nimi zbliżenia, od samego początku. Wiedzieli, iż żeli kto im zdoła naistnie pomóc przeciw Prusom, to leno on. A raczej powinien był stanowić się od początku albo na przymierze, albo na wojnę i w drugim wypadku nie dać im się umocnić w Chełmińskiej. Ale tak po prawdzie kto dziesięć lat temu mógł przewidzieć, co się stanie? Przyszli joannici, przyszli kalatrawensi, przyszli Dobrzyńcy i nic z tego nie wyniknęło. Nikt im nie przeszkadzał, przeciwnie, pomagano im, aby się tutaj rozrośli, osobliwie ojciec starki Zwinisławy, książę Grzymisław na Swieciu, ogradzał ich, jak mógł. Gdyby tym tu zawczasu zdarno podstawić nogę, przewróciliby się. Albo od zawięża postawić im jasne zastrzegi, jawnie zawrzeć układ pół na pół, inni na bok, tedy walczyć przespole. A ojciec leno zdrzał, wahał się i myłkował... Nie, ojciec nie myłkował, zawsze dopatrywał zobowiązań, ale jest z dawnych czasów, nie rozumie teraźniejszych, słabo się zna na dzisiejszym sposobieniu państwa. Gdzie by jeszcze rozglądać się za sojusznikami? Duńczycy. Szarpani wojną domową, bezsilni, wrogów mają na karku. Szwedzi. Tak samo i nie liczą się wcale. Gdyby nawet zabiegać o pozyskanie życznoty Duńczyków i Szwedów, cóż z przyjaciół, którzy są daleko i nie wesprą ramieniem na tym miejscu, gdzie się rozstrzyga narniana? Tak tedy Pomorze po prawdzie jest bez sojusznika. Jeszcze Sambor z Mechtyldą podmawiają wrogów i poboczników. Stryj Ratybor grzeczniejszy, ale czy przez to przychylny?... Ojciec liczy na własną pięść i skłócenie przeciwników. Zbierze rycerstwo z całego księstwa i będzie to duża siła. Może się równak zdarzyć, że wrogowie natenczas porzucą czwarg, zespolą się i wystąpią zbierno, z różnych stron a o jednej chwili. Wtedy może być źle. Radost ani wzmiankował o Dingweris. Nie miał przyczyny potrącenia o niej, ale mógł to zrobić, żeli ją dostrzegł. W Gdańsku bodaj zwrócił na nią uwagę, kiedy tutaj była. Mściwoj nie pytał. Tym bardziej gorzył się i podniecał skornotą msty, a jesienna szarzyzna, znób, deszcz wzmagały rozdrażnienie. I bardziej jeszcze dokuczał zastój: nic się nie działo, nic nie kierowało myśli ku bliskim czynom, które by pochłaniały uwagę i chwat. Przyzierała się mu uważnie Przesprawa. Przed wielu laty miała męża, zwykłego rycerza, jak Milej, a zginął na wyprawie do Prusów, osłaniając swego pana, księcia Mściwoja Starszego. Miała też synka, który zmarł będąc niemowlęciem. Przygarnięto ją do dworu i opiekowała się wpierw młodym Swiętopełkiem, ponemu całą macierzyńską miłość przeniosła na jego pierworodnego syna, którego piastowała od dnia przyjścia na świat. Pragnęła dla niego belnej przyszłości. Spostrzegła, że coś mu dolega. - Masz ty jesz twój grabc niedźwiedzia? - zapytała ogło. Już przed kilku laty przeniósł się z izdeby do znacznie okazalszej izby, jaka przystoi młodemu księciu. Przy pomocy Czcibora, którego dopuścił do tej kryjamnoty, w dranicach podłogi zrobił taką samą skwiegę, jaką miał w izdebie, ale nieco obszerniejszą, bo przybyło mu cennych lub cenionych przez niego przedmiotów, także detków, gdyż nielekko je wydawał. Tam też umieścił pazur leśnego mocarza. Nie zabył o nim, ale również nie chciał pamiętać... I teraz, jak przez mgławę, stanęła mu przed oczyma wysoka postać dawnego - staroczesnego - w spiczastym kłobuku i przypomniał mu się późny wieczór nad Notecią, głosy z drugiego brzegu, przebycie rzeki wpław, niebuszny powrót. Obejrzał się wtedy i zobaczył. To musiał być on. Cóż z tego? Zniknął bez śladu, nic się nie wydarzyło. Najpewniej to nie był on, tylko omana powstała z oparów. Lecz nie! Omal coś się nie stało, na włosku zawisło uczynienie porutnego lelectwa, gdyby trupy padły przy wtargnięciu do gniewkowskiego gardu i gdyby... Lepiej o tym nie myśleć. Zaraz ponemu zajście z Dingweris. O tym też nie myśleć, nie pamiętać. Krew napłynęła do głowy i pod wnikliwym spojrzeniem klucznicy czerwień wystąpiła na skarnię. - Mam. Pewno że mam. W mojej izbie. Dlaczego pytacie? - Bo chcę wiedzieć. Brałeś go do woli? Znów go ukłuła myśl: nie, a można było, przeciw Dingweris, żeby ją ujarzmić. - Nie brałem. Wcale go nie miałem ze sobą. Wszystko idzie mi dobrze. Nie potrzebuję wspomogi grabca. Drapiąc policzek wokół bardawki, zapatrzyła się jakby przez niego gdzieś dalej. Chciał z tego skorzystać i wymknąć się. - Muszę już iść. - Możesz chwilę pożdać. Wdarzysz sobie, Mistek - zniżyła głos - jak mówiłam ci o Swarożynie? „- Tak. - No!... Jedź tam. Mówię ci, jedź tam. Pojedziesz? Przejął go dreszcz. Na mgnienie pojawił się obraz gniewnej twarzy z rozszerzonymi nozdrzami, zasyczały wrogie słowa i uprzytomnił sobie odurzający zapach... Może tam, w Swarożynie, spotka się ze staroczesnym, spotka się naistnie, żeby rozmawiać. Chciał go pytać, chciał się od niego dowiedzieć. - A... po co mam jechać? Niecierpliwie potrząsnęła głową. Powiedziała jeszcze ciszej: - Oddasz pokłon staremu bogu. Złożysz mu obiatę. - Do czego mnie nakłaniacie, Przesprawo? Przecież tylko nasz Bóg, Jezus Chrystus... - Co ty wiesz? Wiedno żyliśmy z naszymi bogami, a ten nowy. Dlaczego on ma być ważny, najważniejszy, i tylko jeden? - Jeden, ale w trzech osobach. Pan Godfryd... - Nie było tego boga, nikt o nim nie słyszał, a nasze bogi były. Pod ich włada ludzie żyli i lepiej żyli niż teraz, pod tym bogiem-przywędrem. - Milczcie, Przesprawo. Gdyby pan ojciec posłyszał wasze słowa, ukarałby was nawet. Obrażacie godność i wielgotę pana ziemi. Wykręconymi od łómowiska, szponiastymi palcami chwyciła go za ramię i szarpnęła nim. - Ty mi nie mów, że szkaluję pana ziemi, ty mi tego nie mów. Słyszysz? Twego ojca Świętopełka kocham jak syna, a ciebie jak wnuka. Ale czy on, chociaż książę, wszystko wie? A stara niewiasta, co życia dożywa, niczeko wiedzieć nie może?... Ty, Mistek, bądź mądry a pobierny. Musisz taki być. Kłaniaj się temu bogu, co teraz panuje, żeby wszyscy widzieli i żeby jego słudzy ciebie nie winowali, ale opociszku składaj obiaty staremu bogu. Musiał on się schować w borze, ale jesz z niego wyjdzie. Bądź chytrzelcem. Szkody z tego nie będziesz miał. Stary bóg jest silny i ma innych bożków do wspomogi, mniejszych od niego, ale też dość chwatkich. Nie wierzysz? Żle użyjesz niedźwiedziego grabca, to się doznasz. Dyszała mu słowa prosto w ucho, okrop podniecona. On też szybko oddychał i mówił szeptem. - Użyję... Tak, na pewno użyję. - Leno nie na byle co. To nie grochotka. Pamiętaj, Mistek, leno nie na byle co. - Nie... Ale... Więc na co? - Na coś ważnego. Na wroga, na wielkiego wroga, nie na smarda... Albo kiedy będziesz chciał mieć syna. Bo musisz mieć syna! - Tak - i. AJV. - Żeby ród trwał i księstwo w pięściach dzierżył, żeby nasienie nie wyschło... Bywa, że tylko natki się rodzą, a syna odnogi nie widać. Ktoś z ostrym wezdrzeniem uroczył. Wtedy masz użyć. Ale ty będziesz miał syna, mówię ci, będziesz miał... Albo w ostatniej zagrażbie, gdy śmierć zaziera w oczy. Pojmujesz? - Tak. - Grabc niedźwiedzia to nawęza na życie. Pojedziesz, Mistek, do Swarożyna? - Tak. Pojedziecie ze mną, Przesprawo. Puściła go i odsunęła się. Wyglądała na bardzo zmęczoną, skurczyła się, zmalała. - Dziesiątek lat stąd, z gardu, nogą nie ruszałam za obręb. Stara jestem. Nie dla mnie wanrżenie po kraju. - Dam wam wóz moszczony. A lepiej sanie. Pojedziemy, gdy nastanie mróz. Mocniejszą będziecie. - Żeby nas zobaczyli przespole i żeby się wywiedzieli, dokąd jedziemy? A tedy rozpuszczą ozory. I twój ojciec się dowie, i będzie zły. Nie, ty pojedziesz sam, opociszku. Tam musisz być sam. Ludzi odeślesz precz. Niech zdają z dala. - Odesłać wszystkich? - Wszystkich. W kątnicy musisz być sam. Tam nabierzesz siły. Poznasz... Nigle będziesz jechał, jesz ci powiem, co trzeba... Poznasz. Mówiąc ostatnie słowa już odchodziła krokiem, który ogło stał się chwiądny. Jej postać wtopiła się w mrok przechodu. Z góry doszedł chłopięcy krzyk. Mściwoj drgnął. Po chwili uprzytomnił sobie, że z pewnością Wartysław dostaje cięgi w scriptorium od preceptora Godfryda. Albo jeden z dwu żupańskich otroków, którzy razem z nim pobierali uczbę. Ktoś z nich czegoś nie umiał, może nie uważał. I znowu. W robocie był pręt leszczynowy, co w rękach preceptora zwał się dyscypliną. Wciąż stał w przechodzie. „Nabierzesz siły. Poznasz”. Co miał poznać? Preceptor umiał bić. Uderzenie w wierzch dłoni okrop boli. Rząd przodków naszych: któren to był Subisław Krzewiciel, między kim a kim stał, jakie miana jego synowie nosili? Co też się działo z ową Sławiną, natką świętobora Pierwego, co do Obodrzyców za mąż odeszła, że pan Godfryd nie chciał o niej wiastkować?... Teraz Wartysław zajmował izdebę z małym okienkiem wychodzącym na Wisłę. Chyba jesz nie znał skwiegi w podłodze pod preczą, sam jej bodaj nie odkrył. Starszy brat mu pokaże... Co ma poznać w swarożyńskiej kątnicy, u starego boga? Może od młodszego brata oczekiwać zagrażby? Tak, to by było możebne. Mówił staroczesny w lesie pod Żukowem: „Niepewność, cierpienie, krzątaczka wydłużająca życie... Swoje przeciwne”. Młodszy przeciw starzochowi? Tak, to możebne. Przymiar znajdzie pod bokiem, w Lubiszewie... Trzeba jechać do tego Swarożyna, złożyć obiatę staremu bogu Swarogowi-Swarożycowi. Wszedł do swej izby. Łoże z podniesionymi bokami, przy ścianach dwie ławy, stół, okom dwa stołki, skrzynia z pokrywą zdobioną barwnymi kwiatami. W rogu stojak z mieczem długim i krótkim, półpancerzem, kolczugą, szłomem, rękawicami bojowymi, które otrzymał w darze od Henryka Czecha. Skąpe światło padało z dwu małych okienek, które wycięto w potężnych kłodach drewna, jak we wnękach. Na podłodze wzdłuż ścian umocowane były listwy, które utwierdzały dranice. Nożem podważył jedną, w pobliżu zbiegu dwu ścian między oknem a łożem. Tutaj miał swoją skrytkę z cennościami. Wziął pazur w dłoń. Poczuł jakby lekkie rwanie podobne do tego, które kiedyś odczuwał w lewej nodze. Przejął go dreszcz. Teraz. Pomyśleć życzenie. Skupić się. Będzie to rozkaz dla siły kryjamnej, która czai się wszędzie i wszystko może. Rozkaz przeciwko... Zaszemrał chrobot. Mściwoj wstrzymał oddech. Nie śmiał drgnąć, słyszał bicie serca i krwi w skroniach, spod ramienia spłynęła strużka potu. Chrobot się powtórzył. Mysz. Ostrzeżenie?... Odłożył niedźwiedzi grabc na spód skwiegi, drżącymi palcami nakrył ją listwą. Nie teraz jeszcze, nie zaraz, bo gdyby w złą chwilę... Odczekać, zastanowić się trzeba, czasu dość. Zwykła mysz? A jeśli nie? Ta siła jest wszędzie i może się ucieleśniać we wszelakiej postaci. Rozstrzęsiony, chwiądnym krokiem wyszedł z zamku na dziedziniec, na siąpiący znobny deszcz, ostudzić się i odzyskać spokój. Krótko po nastaniu pierwszych mrozów do Gdańska dotarły wieści o wojennych uczynkach Teutoników. Ruszyli w kierunku Zalewu Słodkiego i stoczyli kilka pomyślnych potyczek. Dwa tygodnie przedtem podmistrz krajowy Henryk Berlewin przysłał do Swiętopełka poselstwo, zapraszając go do udziału w krucjacie. Ale późna pora przybycia poselstwa, skromny stopień brata sprawującego je, brak jasnych określeń co do celów wyprawy, a wreszcie łatwość, z jaką wysłannik przyjął grzeczną odmowę - wszystko to wskazywało, że Teutonikom nie zależało tak bardzo na pomorskich posiłkach, może nawet w ogóle ich nie chcieli, a z zaproszeniem wystąpili leno dla pozoru. Swiętopełk zaś tłumaczył się, że ostatnimi czasy wojsko jego znajdowało się w ciągłym ruchu, że musi dać odpoczynek ludziom i koniom, że według zdania starych, doświadczonych wojowników i także wieśniaków tegoroczna zima będzie łagodna, więc mróz nie zetnie rzek i mokradeł dość twardo (a wcale tak nie mówili), że musiałby mieć więcej czasu na przygotowania, i w końcu żeli Rycerze Niemieccy zamierzają podjąć nową wyprawę latem następnego roku, to prosi o wczesne wiadło, a po ułożeniu wszystkich związanych z tym oręd swego udziału najpewniej nie odmówi. Poseł rozwodził się jeszcze o konieczności wspierania dzieła misyjnego Zakonu przez wszystkich prawdziwych księciów chrześcijańskich, wspomniał Ottona brunszwickiego, którego z dnia na dzień oczekują w Chełmińskiej, uprzejmie zadowolił się końcowym oświadczeniem Świętopełka i wyjechał. Po pierwszych powodzeniach Teutonicy odnieśli następne. Posunęli się daleko na wschód od Ilfinga, ongi gardu Prusów, odbudowanego na twierdzę Zakonu, i umocnili swoje władztwo nad niemal całym południowym brzegiem Zalewu. Głównym sprawcą zwycięstwa był ów książę saski Otto z Brunszwiku, prawnuk Henryka Lwa. Przywiódł on ogromną siłę ponad siedmiuset belno uzbrojonych wojarzy i na krucjacie przebywał dłużej niż inni. Dzięki niemu też ocalono gard w Bałdze, co dopiero wystawiony i już zagrożony przez pogan; ponadto swoim ludziom kazał wydatnie wzmocnić jego obronność. Nie koniec na tym. Rycerzom Teutońskim udało się przedrzeć aż do Sambii, która dotąd wydawała się przed nimi bezpieczna. O tych wydarzeniach Świętopełk i jego żupani otrzymali doniesienia od Sudira i Preka. Ale nie tylko od nich. Sami Rycerze Niemieccy bynajmniej nie skąpili wiadomości, dostarczali ich chętnie i chełpili się nimi. Najwyraźniej chcieli na sąsiadach wywrzeć wrażenie swą wojskową dzielnością. W Sambii wprawdzie długo nie zabawili, ale dowiedli, że mogą poczynać sobie coraz śmielej. Oczywidnie żeli naclal będą się cieszyli poparciem możnych gości krzyżowych. Docze nie mieliby się cieszyć? Wielgorodny Otto nie był pierwszym i bez ochyby nie ostatnim wspomożnikiem Zakonu. W tym samym czasie przebywał tu, podróżując po Chełmińskiej, ziemiach pruskich, Liwonii, Pomorzu i pobliskich krajach, legat papieski, Wilhelm z Modeny, człowiek bardzo wpływowy w Stolicy Piotrowej i u samego ojca świętego. Dokładał on starań, aby przyspieszyć i utwierdzić dzieło przywiedzenia pogan do jedynie prawdziwej wiary. Do niego zwrócił się biskup Chrystian z prośbą o pieczę i oddanie mu miectw zagarniętych przez Rycerzy Niemieckich. Jednocześnie legat pośredniczył w innej udrze, między tymi samymi rycerzami a księciem Konradem. Owe dwie strony, tak długo sobie przyjazne i pomocne, co prawda z dużo większą korzyścią dla pierwszej, nieoczekiwanie poczwargały się o Ziemię Lubawską. Ta nowa okoliczność rodziła nadzieję, że przywędrów uda się osamotnić. Mściwoj wystąpił wobec ojca z pobudką. Przedłożył, że mógłby odbyć poselstwo wpierw do Kazimierza kujawskiego, ponemu do jego brata Bolesława na Mazowszu i wreszcie do ich ojca Konrada, gdziekolwiek przyszłoby go szukać, choćby w Małopolsce. Jeśli pan ojciec się zgodzi, spróbuje przedstawić im, że w nowej porze, jaka powstała z powodu krainy lubawskiej, ich własne dobro wymaga wspólnego działania z księciem Pomorza. Pan Świętopełk rozumie to i gotów jest do rozmów o tych osnowach, które także jemu nie są obojętne. Książę Konrad powinien być szczególnie skory do szukania przychylności wszędzie, gdzie mógłby ją znaleźć, nie tylko z powodu swej nie kończącej się i niepomyślnej walki o Kraków, lecz również dlatego, że przez nieprzezorność i brak panowania nad sobą popadł w nowe biedy. Oto bowiem co dopiero kazał okrutnie zabić księdza Jana z Czechia, gdyż ten ośmielił się wytknąć mu grzechy i wezwać do pokuty. Konrad został obłożony klątwą. Teraz, kiedy opamiętał się, czynił starania o zdjęcie z siebie tego ciężaru. To był cały Konrad: uderzał na oślep, unosił się wściekłością i okrucieństwem, popełniał błąd za błędem, a otrzeźwienie przychodziło za późno i niczego nie uczyło na przyszłość. Ojcu podobał się pomysł syna i przystał na jego wyjazd, z tym tylko że Konrada nie będzie poszukiwał poza Kujawami i Mazowszem, bo niemądry książę mógłby odnieść mylne wrażenie, że Swiętopełkowi tak bardzo na nim zależy, i zresztą podróż zajęłaby zbyt wiele czasu. Sam postanowił raz jeszcze, mimo doznanych zawodów, nawiązać łączbę z Chrystianem. Ten trudny i natrzasły współgrywca, bez skutku dobijający się swych praw w Prusach, któregoś równak dnia mógł i powinien zmięknąć. Podczas narady w ścisłym gronie najwyższych żupanów książę postanowił, że pojedzie do niego Godfryd. A oto prawie onże norbertanin okazał najwięcej wątpliwości i niewiary wobec obu tych zamierzeń. - Najpierw co do czcigodnego Chrystiana, biskupa Prusów - przemówił. - Jeśli dostojny wysłannik ojca świętego, pan Wilhelm z Modeny, wziął jego orędę w swoje ręce, to znaczy, że ma on upoważnienie swego mocodawcy i najpewniej do jakiejś ugody doprowadzi. Odwodziłbym od wtykania palców między drzwi a oprawę. Pan biskup wybrał jedyną słuszną dla niego stegnę dochodzenia krzywd i nie jestem udby, żeby chciał sam siebie osłabiać narażając się na zarzut knucia podstraw z książętami. A co do pana Konrada i jego synów, to wydaje mi się, że ów pierwszy pozostanie przy ubiegaeh o krakowski stolec i będzie unikał uwikłania w inne orędy. Zaś synowie jego bodaj nie są wspólnikami, którym by książę Pomorza mógł zaufać. Osobliwie panu Kazimierzowi, tego bowiem pewno bardziej obchodzi uzyskanie Wyszogardu, który uważa za utracone miectwo, niż zbrojny zatarg z Zakonem Najświętszej Marii Panny... - Więc co? - gniewnie zapytał Swiętopełk. - Co radzicie? Siedzieć z założonymi rękami i zdać, aż ogień podejdzie pod checz? - Nie. Radzę starać się o ugodę z mocniejszym. - To znaczy... z Teutonikami? - A nie lepiej - zapytał Mściwoj - właśnie ze słabszymi się złączyć przeciw mocniejszemu, żeby ów nie stał się zbyt mocny? - Tak byłoby lepiej - przytwierdził notariusz - gdyby na tych słabszych można było liczyć. Ale żeli nie można, a na to wyzdrzy, tedy bezpieczniej jest przytulić się do mocniejszego i wyciągnąć stąd taki wziątk, jaki leno się da. - Dość! - Swiętopełk uderzył pięścią w poręcz krzesła. - Konradowi naistnie są słabi, ale ja słaby nie jestem i Teutoników się nie boję. - Nie mówiłem, panie książę, że się boicie albo że powinniście się bać. Kiedy równak stawać do walki z mocnym niedruhem, lepiej mieć pewnotę, że się rzuci procem niemu siłę jesz większą. - Żdżyta, żdżyta. - Obu dłońmi przecierał oczy, uspokajał się i namyślał. - Rycerze Teutońscy są mocni, rzecz pewna, co prawda nie sami przez się, leno dzięki gościom krzyżowym, ale to za jedno. Gdybym ja sam chciał ich zagryźć, mogłoby się nie udać. Ale tak samo im się nie uda zagryźć mnie ani nawet srogo pogryźć. A przecież musimy się im dobrać do skóry, nigle oni się dobiorą do naszej. Tedy darwa nam rozejrzeć się za sojusznikami. - Rozglądać się darwa tam, gdzie można ich znaleźć. - Tedy, jak pojmuję, radzicie rozejrzeć się wśród Prusów. Powolny Godfryd pod wrażeniem tych słów uniósł się z ławy. - Wśród pogan? Ja radzę?... Przeciw chrześcijańskiemu zakonowi, który niesie im świętą wiarę? Każdy, kto by tak zrobił albo radził robić, byłby jawnym odstępcą, apostatą, zdrajcą Boga i Kościoła. - Żdżyta, mówię, żdżyta... Są przecież także chrześcijańscy Prusowie, przywiedzeni do wiary przez mojego ojca i przeze mnie, a chrzcił ich pan Chrystian. Wiemy, jak obeszli się z nimi Rycerze Niemieccy. Ale teraz nie mówmy o tym. Dobrze, przecież już stanowiłem, że do Konradowiców pojedzie Mściwoj z zieloną gałązką. A do pana Chrystiana pojedziecie wy, panie Godfrydzie, bo trzeba nam wiedzieć, co u niego się dzieje i co zamierza, a również omówić z nim sprawę Sątyru. Swój gard miał od pana ojca mojego. Teutonicy mu odebrali. Mam się z tym pogodzić? Ani myśli takiej. Gard biskupi musi wrócić do mnie. Opowiecie o tym dostojnemu legatowi... A jeszcze kogoś poślę do pana Sambora. - Do pana Sambora? - wyrwał się Mściwoj. - Ma on spiskować za moimi plecami, to wolę go mieć na oku i w pobliżu ręki. - Ale tu on będzie miał na swoje rozkazy rycerstwo lubiszewskiej dzielnicy. - Iii... Tak zaraz na rozkazy, to nie. - Tutaj - stanowczo rzekł Gniewomir - przede wszystkim będzie pod dobrą opieką. Młody książę szybko ochłonął ze zdziwienia. Mają słuszność ojciec i wojewoda. Niezadowolony był z siebie, że sam na to nie wpadł. Z tym większym pośpiechem przygotowywał się do wyjazdu, aby odprawić poselstwo i wrócić jak najprędzej. Tym razem nie miała to już być beztroska wycieczka junoszów. Wziął tylko część swojej drużyny, z Czciborem i Dobieskiem, ze starszyzny zaś towarzyszli mu wojski Gdańska Wojno i przednik Gadocha oraz paru rycerzy z pocztami. Z rąk ojca odebrał własną stanicę: długi żółty płat z obrazem sokoła siedzącego na gołym pniu i z gwiazdą nad nim. Był okrop dumny z pierwszego znaku, który do niego należał i nad nim leno miał powiewać. Ale omal natychstopach doszło z ojcem do udry, kto miał mu służyć za chorążego. Stary książę chciał wyznaczyć swego rycerza, on równak uparł się przy Krzyżanie, ten bowiem pierwszy spośród drużyny młodzików ubił przed sześciu laty pruskiego woja. Świętopełk niechętnie ustąpił. Wczesnym lutowym rankiem zastęp młodego księcia opuścił Gdańsk opociszku, postanowiono bowiem, aby poselstwo odbyło się bez rozgłosu. I tak dowiedzą się o nim ci, którzy z uwagą przyzierają się poczynaniom księcia Pomorza, a oględność tego kroku jeszcze wzmocni wrażenie. Dlatego też Mściwoj unikał gardów, nocował po wsiach i najkrótszą drogą dążył do stołecznego Inowrocławia, gdzie według najświeższych wiadomości przebywał Kazimierz. Nie mógł więc bez straty czasu ominąć okolic Gniewkowa i nawet przejeżdżał przez las, w którym odbył swe nieudane polowanie. Chciał przynajmniej ten odcinek pokonać jak najszybciej. I nagle kazał stanąć. Odłączył od swoich, zabroniwszy komukolwiek podążać za nim. Sam siebie zaskoczył: rozglądał się za miejscem, gdzie zatrzymał spłoszonego konia Dingweris, gdzie obejmował ją, gdzie został odtrącony. Ponaglał konia i jednocześnie uważał, żeby nie zgubić drogi do swego karna. Mógłby rogiem dać znać, odpowiedzieliby, nie było przecież daleko, a wokół cisza, po śniegu znaczyły się tropy konia, łatwe do odróżnienia od tropów leśnych zwierząt, odnaleźliby się bez trudu. Wiedział, że zdumiewają się jego dziwnym zachowaniem. Junosze jak junosze, to jego właśni ludzie, lecz rycerze ojca, zwłaszcza Wojno i Gadocha, ci pewnie znacząco stukają się w głowę: młody książę-posobnik jest cośkolwiek nakidły. Niech się stukają. Szukał dalej i olśniła go myśl, że przecież można by ją porwać. Kilku dobranych swoich, na przymiar Czcibor, Dobiesk i Krzyżan, wszyscy trzej całkowicie oddani, znalazłoby się jeszcze paru, ale po co, ci trzej wystarczą, oni i służnik Nikosz, tylko najbardziej zaufani, których później bartno nagrodzi. Więc można by porwać tę wciąż snażą, tajemniczą, zdradziecką i spiekloną Dingweris. Niedługo bez wątpienia znajdzie się ona znów w Lubiszewie, co rzecz uczyni łatwiejszą. Tak, ale dokąd ją wywieźć, gdzie ukryć? Gdyby mieć jaki gard, gardek bodaj, byle własny, z dala od Gdańska, zatracony wśród puszczy - tam by ją trzymać. Ale z dala od Gdańska oznaczałoby rzadką sposobność. W końcu ojciec i tak by się dowiedział. A rzecz najważniejsza: nie ma takiego gardka. Lecz gdyby wynaleźć? Zaginięcie dworki księżny Mechtyldy musiałoby wywołać niemały wyrwas i uparte poszukiwania. Ostatecznie wszystko najpewniej by się wydało i dopiero byłby trzask! Sambor korzystałby z leżności bez opamiętania. Posobnik zostałby poniżony i zbłaźniony. Były podobne wypadki, to prawda, czasem nawet porywano zakonnicę z klasztoru. Słone opowiastki słyszy się o półbracie Barnimie, który jest rówienikiem. Ale Barnim - to już książę pan, może okupić się komu trzeba i nikt mu do oczu nie staje, najwyżej za oczami plesta. Tu by spokoju nie było. Poczerwieniał i poczuł spływającą po plecach strużkę potu. Nie rozglądając sie. dalej za niesławnym miejscem zawrócił do swoich. Dał znak, że ruszają. - Co się stało, Mściwoju? - półgłosem zapytał Czcibor. - Nic. Chciałem być sam. - Lecz dlaczego? - Bo chciałem! - rzucił gniewnie. Książę Kazimierz zdumiał się nieoczekiwanym przybyciem posła z Pomorza, i to tak dostojnego, w otoczeniu znacznego pocztu. Nie dał po sobie poznać, czy zdumienie to było przyjemne, schlebiające mu, czy niemiłe, nie zdołał równak całkiem go ukryć. Po wstępnych powitaniach i uprzejmościach Mściwoj oświadczył, że według posiadanego w Gdańsku rozeznania powstał poważny spór między panem księciem Konradem i jego synem panem Bolesławem a Zakonem Niemieckim o Ziemię Lubawską. Pan Kazimierz, jako syn jednego i brat drugiego, a przy tym sąsiad Teutoników, na pewno ma swoje zdanie o tym sporze i zajmuje wobec niego jakieś stanowisko. Pan Swiętopełk, książę Pomorza, jest także sąsiadem Zakonu i z całą uwagą przyziera się niektórym jego poczynaniom. Wie zaś ponad wszelką wątpliwość, że w odniesieniu do Ziemi Lubawskiej rozważanie, kogo się słucha, mogłoby dotyczyć książąt mazowieckich i biskupa Prusów, pana Chrystiana, żadnego natomiast w nim udziału nie powinni mieć Rycerze Niemieccy, bo do tej ziemi nie mają najskromniejszego choćby tytułu. I to prawie księcia Pomorza zdziwiło i uczyniło jesz uważniejszym. Dlatego prosi pana Kazimierza, z którym niedawno w Solcu zawarł tak gromką umowę, o przekazanie mu ściślejszego wiadła co do samej udry i jego własnego o niej zdania. Książę Kazimierz wzruszył ramionami. - Moje zdanie? O czym miałbym tu mówić? Nie jestem w to wmieszany. Zresztą chyba legat pana papieża coś już rozstrzygnął albo niedługo to zrobi. - Na czyją korzyść? - Według sprawiedliwości, oczywidnie. - Książę Kujaw głośno się roześmiał. - Żeli zaś chodzi o samą udrę, powiem wam, panie Mściwoju, tak między nami, że mój czcigodny pan ojciec i szanowny starszy brat nie bardzo się popisali. Otóż wysłali oni do Ziemi Lubawskiej myśliwych na wielkie łowy. I łowy się powiodły, tylko komu? Dowiedzieli się o nich Rycerze Teutońscy, zajechali myśliwym drogę powrotną i odebrali cały łup, a także psiarnię. Od tego się zaczęło: kto ma prawo polować w tej ziemi? Wiadomo, ten, do kogo ona należy. To i wszystko. - Więc czyja ona? - Ba, czyja! Pan ojciec i pan brat twierdzą, że ich, że dawno ją zawojowali, a Teutonicy, że to oni mają do niej prawo. - Czym poświadczają swoje roszczenia? - Przywiedli Prusów wpierw na zjazd w Płocku, potem w Dobrzyniu, i ci zeznali panu legatowi, że Ziemia Lubawska do nich, do Prusów należy. - Do wolnych Prusów? - Chyba tak. - A to byli poganie? - Gdyby byli poganami, pan legat nie mógłby przyjąć ich świadectwa, jak nie przyjąłby od psa albo żubra. - Żeli równak byli chrześcijanami, to nie mogli już być jużni, leno... - Jak mówicie? - Nie mogli być wolni, tylko musieli kogoś słuchać i komuś płacić daniny. - Słusznie. - Więc jak? - Nie wiem. Nie obchodzi mnie to bliżej, toteż się tym nie zajmowałem. Was, widzę, bardzo obchodzi, panie Mściwoju. - Pan Swiętopełk chce znać prawdę, wszak to tyczy sąsiadów. - Słusznie. - Żeli owych przywiedli Rycerze Teutońscy, to widzewno oni mieli ich w swym prawie. - Możliwe. - Lecz zarazem ci Prusowie mieli powiedzieć, że Ziemia Lubawska jest ich. Ich, czyli ani książąt mazowieckich, ani Zakonu Niemieckiego. Zatem czyja? - Mylicie się, młody książę. Skorno to ich ziemia, to znaczy, że jest ziemią właśnie Zakonu Niemieckiego. - A to jak? Nie pojmuję. - Mściwoj wstał i kulejąc przeszedł przez izbę. Zapalił się, a jesz bardziej udawał poruszenie. - Gdyby byli i wolni, i ochrzczeni, odmówiliby prawa do swej ziemi, jak gdyby niezawisłej, zarówno książętom jak i Teutonikom. - Zapominacie, paniczu, że ojciec święty nadał Zakonowi prawo do całych Prus. - Ależ nie tak, książę panie! Nadał im prawo leno do tego czadu pruskich ziem, które jesz są pogrążone w błędzie, a które oni zdobędą dla wiary. Zatem Pomezania na przymiar Pomorza się słucha, bo dziad nieboszczyk Mściwoj i ojciec pan Swiętopełk zdobyli ją i ochrzcili. Lubawską zaś ziemię przed ponad dwoma dziesiątkami lat oddał w lenno panu Chrystianowi ochrzczony w Rzymie pokonnik pruski Surwabuno. Więc, jak powiedziałem, czcigodny pan Konrad i szanowny pan Bolesław mogliby o nią wieść spór z panem Chrystianem, niga zaś z Teutonikami, którzy nie powinni wtykać do niej swego ryja, rzec chciałem: nosa. - Owi jednak są innego zdania, paniczu, i mają mocny dowód słuszności, ten oto, że przejęli spadek po biskupie. - Pan biskup wciąż żyje i miewa się strogo. - Mściwoj naistnie się rozgrzał i teraz chwilami potykał się na słowach. - Panowie Konrad i Bolesław na pewno coś odpowiedzieli, przedstawili jakieś przesłanki swojej słuszności. - A owszem. Że to oni i jeszcze nasi przodkowie wyrwali tę ziemię z rąk Prusów mieczem i tarczą i wprowadzili do niej krzyż. - A prawie! Jak my Pomezanię i Pogezanię, i czad innych pogańskich krain. Co tamci na to? - Że to nie może być prawda ani nie jest do prawdy podobne, gdyż nawet samego Mazowsza nie zdołali skutecznie bronić przed Prusami i dlatego musieli wzywać na pomoc, bodaj na ocalenie, Rycerzy Teutońskich. Zatem jakim sposobem mogliby na Prusach wywojować Ziemię Lubawską? Mściwoj pomyślał, że to pytanie nieprzyjaciół było wcale zgrabne. - I co dalej? - Tego już nie wiem. Przed kilku dniami mieli znów się zjechać, tym razem do Michałowa, na ostateczną rozprawę i rozstrzygnięcie, z panem legatem jako sędzią, ale czy się zjechali i na czym stanęło, tego właśnie nie wiem. Niczego więcej młody książę z niego nie wydobył. Kazimierz podejmował gościa układnie, lecz z powściągliwością. Sprawił czestę, jak gdyby w miejsce tej, która nie odbyła się w Solcu, sam równak omal nie pił i wcześnie przeprosił Mściwoja, że siły do ucztowania mu nie dostaje i musi się położyć, bardzo przecież zaprasza, aby pod opieką inowrocławskiego kasztelana i innych kujawskich komesów goście pomorscy zabawiali się, na ile starczy im skornoty. Po jego wyjściu młody książę długo już nie siedział. Komesi trzymali gęby jak zaszyte, widzewno tak im przykazano, i nie płaciło ciągnąć ich za język. Następnego dnia, po bardzo uprzejmym i nawet jakby kask cieplejszym pożegnaniu, poselstwo ruszyło dalej, do Płocka, bezpiecznym łukiem omijając biskupi Włocławek. Mściwoj nie taił przed Kazimierzem, że teraz udaje się do jego brata, bo było to nie do zatajenia, zresztą zyskał tu dobry orąż: chciał u źródła dowiedzieć się wyniku michałowskiego zjazdu, który dla Pomorza mógł mieć niemałe znaczenie. Spieszył bardzo, bo nie miał pewności, czy Bolesława zastanie w Płocku, nie mówiąc już o Konradzie, i musiał brać w lik kilka dni zmudy na poszukiwania. Tymczasem ojciec niecierpliwie wyczekiwał wiadła, i tam, w Gdańsku, na pewno działo się coś ciekawego. Notariusz Godfryd powinien wkrótce wrócić od Chrystiana i niedługo też powinna się wyjaśnić sprawa pana Sambora, do którego pojechał Gniewomir, twardy wprawdzie, ale zobowiązany wskażą, że ma dążyć do porozumienia, żeli tylko będzie to możliwe. Stryj był równie chutki jak ojciec, w tym są nieodrodnymi braćmi, może już powziął nadbę i prawie jest w drodze do Gdańska na uroczystość nowego pojednania? Księżna przyjedzie trochę później. Ze swym dworem. A może towarzyszy małżonkowi?... Mściwoj popędzał konia. Bolesława znalazł w Gostyninie, więc przed Płockiem i po tej stronie Wisły, co znacznie oszczędziło czasu. To strogo wypadło, natomiast dowiedział się od księcia, że jego ojciec przebywa w Sandomierskiem, wie za daleko, żeby gonić go tam. Zresztą Bolesław dosta’;cznie zaznajomił gościa z wydarzeniami. Mściwoj wyczuł od razu, że Mazowszanin jest w innym nastroju niż jego kujawski brat. Wprawdzie również starał się zachować pewną powściągliwość, lecz rozgoryczenie i gorz brały w nim górę. Więc zjazd w Michałowie odbył się, ale... bez udziału mazowieckich książąt. Ojciec wyjechał na południe i synowi zakazał udania się na wyznaczony czas. Postanowił też, że nie wyśle żadnych zastępców. Natomiast na miejsce przybyli wicemistrz chełmiński i pruski Henryk Berlewin i komandor toruński Artur Zopen oraz młody nobil Prusów Surwabuno, wnuk owego Surwabuny, który pierwszy się ochrzcił i pod opiekę Kościoła oddał, a także legat pana papieża, Wilhelm z Modeny. Przybyli, wypatrywali, nie doczekali się stawienia strony przeciwnej. I dnia 11 lutego 1240 roku legat ogłosił wyrok. Zaznaczył w nim co prawda, że sprawy nie doprowadzono do końca, oświadczył równak, że Rycerze Niemieccy i Prusowie mają pozostać w posiadaniu Ziemi Lubawskiej. Innymi słowy, przyznał ją Zakonowi. - Lecz wciąż jesz drzwiczki są uchylone - zauważył Mściwoj. - I do tej sprawy każdej chwili można wrócić. - I wrócę! - wykrzyknął Bolesław. - Nawet gdyby pan ojciec... No, panu ojcu najpewniej o to chodziło, żeby rzecz odwlec, ma teraz inne pilne orędy do załatwienia. - Krakowski stolec? - Oczywidnie. - Toteż woli, widzi mi się, nie zaogniać stosunków z Rycerzami Teutońskimi. Bolesław odpowiedział teraz ostrożnie: - Nasze stosunki z nimi są dobre i spory, żeli powstają, łagodzimy ugodą. Oddali nam Ziemię Dobrzyńską. - Pozwólcie, panie Bolesławie, że zapytam was o jedno. - Mściwoj to pytanie wiózł w myśli już z Inowrocławia, kiedy się tam przekonał, że z Kazimierza pożytku nie wyciągnie, i czekał leno sposobnej chwili. - Ziemia Dobrzyńska wiedno, jak pamięć ludzka sięga, należała do Mazowsza. Dlaczego tedy po wydaniu jej przez Teutoników, którzy zagrabili ją bezprawnie, pan książę Konrad zechciał przydzielić ją księciu Kujaw, a nie wam, dostojny panie? Bolesław przygryzł dolną wargę, chwilę milczał, potem roześmiał się z przymusem. - Każdy ojciec dzieli majętność między synów, jak mu się widzi sprawiedliwie. Widocznie uważał, że Kujawy były za małą dziedziną dla pana Kazimierza... Zresztą przyznać trzeba, ja mam gdzie rozszerzać swoje księstwo, a on nie bardzo. I wreszcie nasz czcigodny pan ojciec już rozporządza lub będzie rozporządzał jeszcze innymi obszarami. - Rzecz to możebna, Ziemia Dobrzyńska równak, żeli się nie mylę, wiedno należała do Mazowsza. - Nie mylicie się, paniczu. Chełmińska też należała. Teraz Mściwoj przygryzł wargę: Chełmińską w znacznym czadzie zasiedlili Prusowie i trzymali ją, czemu Mazowszanie nie umieli zapobiec, a po prawdzie książę pomorski miał tam więcej wpływów niż mazowiecki. Nie powiedział tego. I tak obecnie znalazła się w rękach Zakonu. Rzekł natomiast: - Poza tym Mazowsze, podobnie jak Pomorze, ponosi trud i ciężar walki z poganami, od czego Kujawy są wolne. - I tu się nie mylicie, panie Mściwoju. - A Ziemię Lubawską wyście, panie Bolesławie, wasz pan ojciec i wasi czcigodni przodkowie własną krwią wyrywali spod władzy tychże pogan. Czy nie tak? - Ależ tak. Wszystkim wiadomo, że tak. Pomorski książę chwilowo poprzestał. Ocenił, że Bolesław był dostatecznie pobudzony, a nie chciał wzniecać w nim podejrzeń dalszym judzeniem. I dobrze zrobił, bo mazowiecki książę zaczął z rozgoryczeniem opowiadać o swych imach z Prusami i Jaćwięgami, o plonach tych zmagań, które przecież nie on zebrał, a zebrali inni, o zamierzeniach, które byłby zdolny urzeczywistnić, gdyby miał wolne ręce. Z jego słów wypowiadanych w podnieceniu wyłaniał się jeden widny ubiegacz: Teutonicy. Drugi pozostawał w cieniu, ale Mściwoj mógł się domyślić, że był nim własny ojciec Bolesława. Książę bowiem napomykał o niezdarzonych postanowieniach i roitwach, dla których zaniedbuje się prawdziwe możliwości. Toteż nie przeszkadzał gospodarzowi, czasem leno wtrącał słowo lub pytanie, dolewając oliwy do ognia, ale ostrożnie. Dopiero następnego dnia, gdy zbliżał się czas wyjazdu, powiedział księciu Bolesławowi, że kiedyś Pomorzanie i Mazowszanie szli razem, noga w nogę, ręka w rękę, przeciw wspólnym wrogom, jak zapamiętał z nauk swego preceptora i z opowiadań starszych. Przypomniał mazowieckiego księcia Zbigniewa, którego wspomagał Świętobor Starszy, owoczesny książę Pomorza. Owszem, bywało również, że jedni i drudzy bili się między sobą, ale przede wszystkim walczyli przespole jako sojusznicy. Pan Swiętopełk jest udby, że w niczym nie szkodząc dziełu krzewienia wiary świętej westrzód pruskich pogan, co przecież dawno już rozpoczęli książęta Pomorza i Mazowsza, trzeba przywędrom pilnie patrzyć na palce, bo zaczynają sięgać po brzad cudzej pracy. Sprowadzeni i obdarowani zostali po to, aby bronić chrześcijan i nieść krzyż tam, gdzie dotąd nie sięgnął, nie zaś po to, by grabić i zawłaszczać ziemie sąsiednich chrześcijańskich władców. Pan Swiętopełk przedkłada zatem, aby książęta mazowieccy - a także książę Kujaw, żeli dostrzeże wreszcie zagrażbę, która i jemu już zaziera w oczy - zbierno z nim, księciem Pomorza całego, rozważyli położenie i namyślili się nad sposobami wspólnego działania. Na koniec zapytał, jaki jest jego pogląd na tę osnowę. Bolesław westchnął. Po chwili powiedział: - Wszystko, co mówiliście, przedstawię panu Konradowi, kiedy wróci. - Liczymy na to - gładko skłamał Mściwoj. - Ale pragnęlibyśmy wiedzieć, panie książę, jakie jest wasze własne zdanie. - Ja... ja myślę, że to jest słuszne i bodaj potrzebne, naradzić się zawsze można, pewno, mamy nad czym. Wszystko to wiernie powtórzę panu Konradowi. On jest seniorem, do niego należy stanowienie. - Nagle wybuchnął gniewem. - A Ziemi Lubawskiej nie oddam. - I to prawie jest najważniejsze. Nie szczędził Mściwoj koni spiesząc do Gdańska. Miałby wiele bliżej, gdyby przeprawił się po lodzie przez Wisłę, przeciął Chełmińską i Pomezanię i koło Sątyru wrócił na jej lewy brzeg, nie chciał równak jechać przez ziemie zakonne, bo - pomijając już niepożądany rozgłos - narażałby się na zatrzymanie przez Teutoników pod orążem gościtwy. Musiał więc podążać tą samą okrężną drogą, którą tudotąd przyjechał. Na szczęście trzymał świeży mróz, śnieg nie padał, bieżyce były dobrze przetarte i ubite, jechało się nimi lepiej niż w lecie. Na noc stanęli w jakiejś wsi, już po kujawskiej stronie. Ludzie tuteczni wystraszyli się, jak wiedno, gdy zajeżdżali zbrojni, zwłaszcza obcy, ale też niewiele mniej, gdy swoi. Mściwoj perznę ich uspokoił i pokazał trzos ze srebrem, że stratni nie będą. Był w dobrym nastroju, po mazowieckim księciu obiecywał sobie dużo więcej niż po jego kujawskim bracie. W każdym razie grzeczna łączba została nawiązana, a w jakim kierunku mierzone było jej ostrze, nie ulegało wątpliwości. Teraz leno trzeba stosunki umacniać i rozwijać. Wyszedł z nagrzanej, dusznej izby, minął kleć, w której schronił się chłop z rodziną, stąpał ostrożnie po skrzypiącym śniegu. Księżyc, bliski pełni, rozsiewał w powietrzu migotliwe srebro i w białych, puszystych drobinkach zapalał zimne skry. Psy wciąż poszczekiwały, nie mogły się pogodzić z obecnością przybyszy. Książę odetchnął głęboko, z ust ulotnił się obłoczek pary, krople wilgoci osiaciły na wąsach. Nasłuchiwał. Wśród ujadania psów dochodziły ściszone głosy jego wojów rozmieszczonych po lepszych zabudowaniach, raz parsknął koń. Kogo za głównego wroga uważał Bolesław, to było oczywidne. Ale kogo za sojusznika, to już nie. Po prostu słuchał ojca, nawet żeli nie we wszystkim się z nim zgadzał. Stary Konrad zaś prowadzi swoją grę, w której, być może, liczy prawie na Teutoników. Czy Bolesław wiedno będzie mu posłuszny? Jego ojca w Małopolsce łatwo może spotkać obrota, co wonczas zrobi najstarszy syn? Może wtedy stanie się bardziej samodzielny. Trzeba mu w tym pomagać, jak tylko się da. Kto jest wrogiem Kazimierza? Henryk śląski, ten na pewno. I biskup kujawski, Michał, mocno osadzony we Włocławku. Z Michałem dojść do ugody okrop trudno, a już nijak, żeby wspólnie zagrozić Kazimierzowi, bo zaraz by się domagał niesłychanych praw i przywilejów w Pomorzu, na co ojciec niga się nie zgodzi i słusznie. Pozostaje więc Henryk, ten bożuszek. Ale znowu dogadanie się z Henrykiem musiałoby oznaczać porzucenie Odonicowych, którzy mieli się zabrać do odwojowania na nim Wielkopolski. To by ich pchnęło w ramiona Kazimierza, może przeciw Henrykowi, ale także, i pewna nasamprzód, przeciw Pomorzu. Otóż to, co teraz poczynają Odonicowi? Nie są mocni i nieprędko będą, wiedno równak pozostają książętami z roszczeniem do utraconej dziedziny. Jednego dnia tameczni żupani, sprzykrzywszy sobie śląskie rządy, mogą opowiedzieć się za nimi i przywołać ich do władzy w Poznaniu, Kaliszu, Gnieźnie. Kazimierz bodaj ich wesprze, nie za darmo, coś przecież rad nierad zapłacą. Henryk zaś, wplątany w krwawe udry z Konradem o Kraków, gotów pójść na ustępstwa albo nie będzie miał dość chwatu, żeby im się przeciwstawiać. Ciepło obutymi stopami naciskał śnieg tam, gdzie nie był jesz zdeptany, nieraz zanurzał nogi do pół łydki i słuchał chrzęstu. Wydychał powietrze przyglądając się dymkowi, który w mgnieniu oka rozpływał się bez śladu. Noga nie bolała, od onego czasu na ogle już nie bolała. Dotknięcie laski, jedno dotknięcie starczyło. I jest niedźwiedzi grabc... Bolesław, Kazimierz, Konrad, Henryk, Odonicowi, Michał, Dingweris. Tutaj osobna oręda. Skorno Dingweris, to i Sambor. Może już przybył do Gdańska, chutki jest, jak ojciec, czasu nie traci. I notariusz może powrócił z posłania do biskupa Chrystiana, chociaż miał także rozmawiać z legatem Wilhelmem, gdyby nie musiał za długo go szukać. Na tego wyżnika kościelnego trzeba bardzo uważać, bo wiele może. Na co liczył - i bodaj jesz liczy - Konrad w sprawie Ziemi Lubawskiej? Na przychylność legata? Miałby on powód, lecz przede wszystkim miałby prawo do przychylności Teutoników. Tyle dla nich zrobił, tak im zaufał, największy ich dobroczyńca. Oni zaś wciąż nienatłómieni, takie z nich zżertuchy. Teraz pachnie im Ziemia Lubawska. Okrop dobrze, niech pachnie, trzeba Bolesława podjudzać: Ziemia Dobrzyńska dostała się Kazimierzowi, Ziemia Lubawska - Rycerzom Niemieckim, pięknieś na dobroczyństwie wyszedł, panie książę... Na śniegu, przy mrozie Dingweris też tak pachnie jak w lecie?... Przyjdzie się zastanowić nad słowami Godfryda: żeli na słabych nie można liczyć, bezpieczniej przytulić się do silnego i wyciągnąć stąd wszystkie korzyści, jakie leno się da. Nie żadne plesty te jego słowa, ale byłoby wielką ważetwą zrzeszyć się z Teutonikami. I skąd wiadomo, że tych słabszych nie da się zebrać do gromady?... Objąć ją w ciepłej izbie, w gardku ukrytym wśród puszczy, ścisnąć z całej mocy, usłyszeć jęk-westchnienie, w oczach zobaczyć błysk przez mgłę. Mróz, trzeba wracać. Ojciec strogo robi zbierając siły, wzmacniając gardy, wznosząc nowe. W świecie takiego jedurno poważają, który pięścią potrafi mocno zdzielić. W Gdańsku powinny już być nowizny. A zaraz... Czy wtedy w Gniewkowie pani Mechtylda nie pomogła przypadkowi spotkania sam na sam? Ułożyło się jakoś czy ona ułożyła? Żeli ona, można zdać, że i dalej będzie sprzyjała. Dlaczego ma sprzyjać? Rzecz prosta, chce zyskać wdzięcznotę. Tak, zgoda, za tę cenę należy się jej wdzięcznota - niewielka. Albo też ma to być podstrawa na osławę posobnika. To jej się nie uda. Noc, mróz tężeje. Do Gdańska konie dociągnęły wychudzone i oblepione błotem. Nastała zełga, uczęszczane bieżyce stały się trudne do przebycia, gdzieniegdzie musieli nawet mościć je gałęziami. W obręb podgardzia miastowego ludzie wjeżdżali zmarachowani i ubrudzeni nie mniej niż zwierzęta. Świętopełk w otoczeniu wysokich żupanów wysłuchał sprawozdania syna. Nigle się to odbyło, Mściwoj już wiedział, że Gniewomir wrócił z Meklemburgii bez Sambora, bo książęcy junosza nie chciał się zgodzić na uroczystą przysięgę dotrzymania wierności starzochowi i wyrzeczenia się wszelkich wrogich czynów wobec niego, twierdząc kłamliwie, że w istocie nigdy nie popełnił niczego przeciw słuszności, lecz raczej sam doznał krzywd i pomówień ze strony starszego brata, że to przeciw niemu rozsiewano łżawicę. Był też, czego nie zdołał ze wszystkim ukryć, niezadowolony z przyjazdu wojewody gdańskiego, o którego niechęci wiedział i on sam, i wszyscy. Zapewne zresztą droczył się jeszcze i chciał coś wytargować. Wojewoda wyniósł przeświadczenie, że wystarczy choćby pozorne ustępstwo w stosunku do niego, a przyjedzie. Posłaniec Sambora co dopiero odwiedzał księżnę Zwinisławę, która ostatnio osiadła w rodowym Chmielnie. Stara pani nalegała na Świętopełka, aby nie utrudniał bratu pojednania i powrotu. To także był znak, że miał on dość wyneku, daremnej wanogi po obcych dworach, łaskawego chleba, biedy. Godfryd nie przywiózł niczego, co by dało się ująć w garść. Rozmawiał i z biskupem Chrystianem, i z legatem papieskim. Wilhelm z Modeny prosił upewnić pana Świętopełka, iż pamięta o sprawach Pomorza, ocenia je jako ważne i pracuje nad sprawiedliwym rozstrzygnięciem zagadnienia Sątyru oraz innych oręd między Rycerzami Teutońskimi a panem biskupem i księciem; obecnie bardzo jest zajęty ustalaniem porządku władzy duchownej w krajach pruskich, tak dzielnie i wielkim nakładem krwi chrześcijańskiej zdobywanych przez Teutoników dla wiary, ale gdy tylko znajdzie sposobną chwilę, chętnie odwiedzi Gdańsk. Będąc w poselstwie Godfryd słyszał o lubawskiej udrze i znał jej tymczasowy wynik. Dzięki swej godności kościelnej i duchownemu związkowi z dostojnym przedstawicielem pana papieża usłyszał od niego także coś więcej. Oto gdyby nawet książęta mazowieccy zjechali do Michałowa, najpewniej nie uzyskaliby innego wyniku. Ziemia Lubawska, jako dziedzina pruska, i to już przed laty oddana w lenno Stolicy Piotrowej, musiała przypaść Rycerzom Teutońskim, bo takie ich prawo. Za to równak, że Konrad nie okazał uporu i rozjadu, w bliskim czasie Zakon miał mu z dobrawoli ustąpić znaczną jej część. Notariusz wysoko podnosił tę nie wymuszoną względność Teutoników i powtórzył, że bezpieczniej jest przytulić się do mocniejszego. Nie przekonał księcia. To, co wynikało z Mściwojowego wysłannictwa, podnieciło go do chwatnego działania. Gniewomir i kasztelan gdański Racław również doradzali nietracenie czasu na rozmowy, uprzejmości, a może jesz i proszączkę. Po stronie ostrożnego kanonika opowiadał się sędzia Paweł, ale i on był za pokazem siły, z tym wszakże, iżby towarzyszyły mu układy. Mściwoj uważał podobnie. Dla takiego pokazu leżność nadarzyła się chutko. Do Gdańska zapowiedział swój przyjazd Otto brunszwicki, zwany Dziecię, główny bohater zimowej wyprawy do Prus. Z gdańskiej howingi pragnął własnym statkiem odpłynąć do Lubeki. Książę nakazał szerokie i staranne przygotowania, aby najlepiej ukazać się w oczach wielgorodnego gościa. Kasztelan obszedł cały gard wraz z przygardziem i polecił naprawiać umocnienia, żeli gdzieś cokolwiek się nadkruszyły. Wyrzucano odpadki i nieczystości, nagromadzone latami, sprzątano ulice i uzupełniano je nowymi dranicami. Podobne zarządzenie dla podgarclzia miastowego i tamecznej howingi odebrał przystaw Witek i sołtys Andrzej Żeglarz. Pospiesznie spędzono wieśniaków do pracy przy drogach Książęcej i Pomezańskiej, aby polepszyć ich stan. Z niedalekich gardów ściągano rycerzy z pocztami, w ten sposób widzewno zwiększając załogę gdańską; starszy pływy, Barlasz - leciwy, wysoki, suchy chąsiebnik morski - zgromadził łodzie książęce, żupańskie, miastowe na Wiśle i Motławie, chociaż wciąż płynęła kra, na szczęście rzadka i słaba, uszczelniał je, smołował, zdobił barwami. Z wielkim szumem przybywał do Pomorza książę saski Otto Welf, pan Brunszwiku i Liineburga, prawnuk potężnego Henryka Lwa, ongi poczytywanego wśród Niemców za omal równego cesarzowi, pogromcy Obodrzyców, wnuk zaś króla duńskiego Waldemara i zięć margrabiego Brandenburgii, Albrechta, iście pan wielgorodny. Od wielu lat stale i bokadość wspierał misję biskupa Chrystiana z tytułu ofiary za udzieloną mu przez niego - na papieskie polecenie - dyspensę małżeńską. Było tego dwadzieścia pewnych grzywien strogiego srebra rok w rok, a to już się liczyło. Teraz przykładnie dopełnił obowiązku rycerza krzyżowego. Po tej krwawej pracy miał prawo wracać z podniesionym czołem, bo wykonał ją dobrze. Towarzyszyło mu tylko ścisłe grono najwybitniejszych wasali, ponadto rycerze, część wojów i pachołów; reszta przez Kujawy ciągnęła na zachód. Do gdańskiej howingi weszły już dwa statki, aby zabrać księcia i jego otoczenie. Ottonowi naprzeciw aż do Sątyru wyjechał Mściwoj ze znacznym pocztem i pod własną chorągwią, na której buszył się sokół. Świętopełk chciał gościowi okazać najwyższą poczestność, ująć go oznakami szacunku, wywrzeć na nim wrażenie sprawnością. Młodzi rycerze Mściwoja nosili półpancerze i szłomy, wojski Wojno i rycerz Marcin Chrośla - pełny pancerz, zwykli woje - gęste kolczugi. I od razu młody książę, sam uzbrojony i obleczony jak na uroczystą walkę, wnet się spostrzegł, że jego karno przedstawia się dosyć skromnie przy wybornym wojsku saskiego możnowładcy. Zakuci w żelazo rycerze jechali na rosłych, tęgich koniach, które miały skórzane przykrycia gęsto nabijane ćwiekami, chroniące je od strzał z większej dłużawy. Westrzód wojów znajdowały się osobne gromady kuszników, łuczników, oszczepników, procarzy. Między wozami jechało także kilka miotaczy kamieni o dużej, jak mówiono, donośności, Prusom równak ani szkód, ani strachu pewno nie narobiły. Nad księciem Ottonem i jego baronami mieniły się wielobarwne chorągwie i proporce. Gdy Mściwoj zbliżył się do Ottona i oddał mu pokłon, ten powiedział: - A, więc to jest młody Mestwin, syn księcia Pomorza. Mestwinus... Tak pierwszy raz usłyszał swoje imię wyczytane z pergaminu, który przysłał ojcu papież Grzegorz IX. Tak samo lub podobnie mówili Niemcy, bo nie umieli języka wykręcić, żeby zabrzmiało po domowemu. Ojcowie też przekręcali. Nie szkodzi, najważniejsza, że wiedzą, o kim mówią. Oszołomiała go widziałość świty księcia saskiego i powaga jego osoby. Otto Welf dodał jeszcze: - Mówiono mi o was, książę, jako o bystrym i obiecującym następcy wojowniczego ojca. A najwięcej chwalił was brat Zakonu Najświętszej Marii Panny, Henryk rodem z Czech. Mściwoj pokraśniał. Przełamując onieśmielenie i trochę się zacinając wypowiedział z góry przygotowane słowa: - Witam was, dostojny panie książę, w imieniu mojego ojca, pana Świętopełka, księcia całego Pomorza, przyjętego w opiekę Stolicy Apostolskiej, na naszej ziemi, na tym oto jej skrawku, który mieczem przodków i mojego ojca zdobyty został dla świętej wiary. - Pięknie - odparł gość - bardzo pięknie powiedziane. Spotkanie odbywało się między obu gardami sątyrskimi, książęcym i biskupim. Księciu Brunszwiku i Liineburga towarzyszyli koniuszy Zakonu Dytryk von Bernheim, Konrad von Tutelen i kilku braci, z których jeden posługiwał teraz jako tłumacz, oraz burgrabia biskupiego Sątyru, Diepold von Luterberg, dawny Dobrzyniec. Po uroczystości powitania Dytryk i Diepold wraz z braćmi zawrócili, a przy zwycięskim krzyżowcu spośród Rycerzy Niemieckich pozostał leno Konrad von Tutelen. Mściwoj pomyślał z żalem, że znów nie ma tu Henryka Czecha, który tak dobre o nim świadectwo wystawiał wśród obcych. Mimo starań Świętopełka Gdańsk nie wywarł wrażenia na Ottonie Welfie. Spoglądał na podgardzie miastowe i sam gard oczami człowieka, który urodził się w wielkim i bartnym zamku i całe życie przebywał w okazałych miastach z kamienia i cegły. Brunszwicka katedra, zawierająca grobowiec Henryka Lwa i jego żony Mechtyldy, mogłaby łatwo pomieścić wszystkie gdańskie kościółki i jeszcze zostałoby w niej sporo miejsca. A w Brunszwiku było dużo więcej kościołów, wszystkie należycie murowane, nie mówiąc już o sławnym opactwie cystersów Riddagshausen. Także Lubeka, na nowo założona przez Ottonowego prastarka, chociaż daleko jej było do Brunszwiku, równie daleko wyprzedzała tę tu siedzibę naczelną księcia Pomorza. Przyglądał się wszystkiemu bez zachwytu, równak z uwagą, zwłaszcza zgromadzonemu wojsku, i okiem doświadczonego wojownika dostrzegł, że gdański gard jest położony w dobrze wybranym miejscu, warowny i trudny do zdobycia. Jego miotacze, bezużyteczne w Prusach, tutaj miałyby dużo do roboty. Miarkował też, że tuteczni wojacy, na ogle lżej zbrojni od niemieckich, dadzą twardy odpór każdemu napastnikowi, a groźni bądą również w uderzeniu. Oznaki szacunku przyjmował jako oczywidną należność. Świętopełk zaprosił go na wielką czestę, on zaś uprzejmie na to przystał. Paradnica z trudem pomieściła ważnych przybyszów i żupanów pomorskich, zebrał się tłum, który wprędce zaczął szumieć, do czego walnie przyczynił się bokadno rozlewany miód. Toteż po pewnym czasie Świętopełk poprosił saskiego księcia do białej izby, aby spokojnie rozprawiać w kilka osób, Otto równak nie dał się wciągnąć w rozmowę, jakiej by sobie życzył gospodarz, unikał wątków wiodących do różnicy udb, za to obszernie opowiadał o wyprawie, żałował, że zabrakło w niej pomorskiego wojska, które tak dzielnie się odznaczyło przed siedmiu laty, osobliwie w bitwie nad Dzierzgoną, parokrotnie wyrażał przekonanie, że z pomocą rycerstwa krajów niemieckich oraz innych Zakon Najświętszej Marii Panny w niedalekim czasie wytępi pruskie pogaństwo i ujarzmiony lud dzikusów wprowadzi do rodziny posłusznych jedurno prawdziwemu Bogu. Świętopełk wstecz i wstecz nawracał do Pomezanii ochrzczonej przez Pomorzan, a zagarniętej teraz przez Teutoników, do zmartwień, jakie mu zbrojni zakonnicy przyczyniają, do krzywdy zadanej biskupowi Chrystianowi, do swej szczerej skornoty zgodnego życia z nowymi sąsiadami. Starał się być oględny i układny w słowach, zwracał się przy tym również do obecnego w izbie Konrada von Tutelen, którego tu sprowadził na dokaż swej dobrej woli. Welf temu wszystkiemu napartno nie dawał ucha, powtarzając że Rycerzy Teutońskich trzeba wspierać wszelejakimi sposobami. Kanonik Godfryd chciał pomóc swemu panu, ale nie zyskał lepszego wyniku. Mściwoja cały czas kusiło, aby się odezwać i zaznaczyć swoją obecność w tym gronie. Wstrzymywała go obawa przed zlekceważeniem, wreszcie zdobył się na odwagę i upatrzywszy chwilę wolną w rozmowie, rzekł: - Kiedy przodkowie nasi bili pogańskich Prusów, nikt tutaj nawet nie słyszał o Zakonie Rycerzy Niemieckich. Gdy zaś owi osadzili się w Ziemi Chełmińskiej, ojciec mój, pan Świętopełk, był im przychylny, o czym wszyscy wiedzą. I wy, dostojny panie - zwrócił się wprost do głównego gościa - wiecie o dzierzgońskim dobyciu, na którym Rycerze Niemieccy tak wiele skorzystali. Widzewna rzecz tedy, że ze skornotą by tak postępował nadal, gdyby leno mógł. Otto z niejaką uwagą przeniósł wzrok na posobnika. - A nie może? - Przyjaciół i sojuszników powinno łączyć obopólne poparcie i zaufanie. Onak nie będzie ni przyjaźni, ni sojuszu. - Wszelejak z tym bywa, panie Mestwinie, ale pewno macie rację, tak powinno być. Słyszałem o waszych sporach. Nie mnie je rozsądzać i nie wnikałem w ich sedno. Wiem, że pan biskup Wilhelm, mąż wielkiego umysłu i ducha, nie szczędzi wysiłków, by uładzić wszelkie trudności, jakie musiały powstać przy osadzaniu Zakonu Teutońskiego na nowej glebie, wśród obcych ludzi. Rzekliście, że nikt przedtem o nim tutaj nie słyszał. O kim to źle świadczy?... Zakon, który zażywa sławy w całym świecie chrześcijańskim za swe mężne czyny w Ziemi Świętej, teraz tutaj jest i pozostanie. Bądźcie dobrej myśli i pomagajcie Zakonowi, bo zasługuje na to. Wy nic na tym nie stracicie, a wiele zyskać możecie. Cały następny dzień ładowano na statki wozy, skrzynie, wory i konie. Świętopełk zatrzymywał Ottona tłumacząc, że wiosna przyszła wprawdzie bardzo wcześnie i morze jest wolne od kry, ale o tym czasie pogoda łatwo się zmienia, zrywają się wichry i żegluga może być niebezpieczna. Sas równak wytrwał w postanowieniu, drugą noc jeszcze spędził w Gdańsku, rankiem wysłuchał mszy świętej, dominikanom i cystersom złożył ofiary i wszedł na pierwszy statek, który do niego należał. Łodzie Barlasza odprowadziły go aż do Helu i tam Mściwoj dopełnił obowiązku poczestnej gościtwy, oddając mu stanicą pożegnalny pokłon. Świętopełk chciał z tej bytności wydobyć choć jakieś dobre wnioski i mówił, że sam przyjazd do Gdańska tak znakomitego dostojnika cesarstwa świadczy o znaczeniu, jakie ma jego, Świętopelkowe, księstwo. Wtórowali mu żupani, leno Godfryd potrząsał głową. A Mściwoj nie wiedział, co na pewno sądzić, natomiast godził się w tym z ojcem, że nie wolno zdać z założonymi rękami, co przyniesie przyszłość. Gdy więc dotarły ogłoski, że Barnim szczeciński gromadzi wojsko w Białogardzie nad Parsętą, a podobno też w Szczecinku, stary książę postanowił natychstopach odpowiedzieć. Możliwe było, że ogłoski owe zostały umyślnie rozdmuchane przez szczecinian jako nacisk na Świętopełka, aby chutciej godził się z Samborem i dał powrót niedruhowi do kraju. Wcale nie chciał ulegać pod naciskiem, gdyż takie ustępstwo w jednym miejscu mogło zachęcać do stosowania podobnego środka w każdym innym. Mściwoj zatem miał odbyć podróż do Słupska i Sławna, na ostrzegę Barnimowi, żeby się nie nadymał za bardzo, bo pęknie. Kazał też Mściwojowi wysłać karno pod Koszalin, a drugie w okolice Szczecinka. Wojom nie wolno palić ani grabić, jedurno pokażą siłę, uprzytomnia wrogowi, że Pomorzanie są wszędzie tam, gdzie powinni być. Zażyczy sobie Barnim wojny, to ją będzie miał. Otto Welf, książę saski, udał się do Lubeki. W ciągu dwu dni pobytu w Gdańsku kilkakrotnie o niej wzmiankował... Pewna myśl zrodziła się w głowie Świętopełka i nie dawała mu spokoju. Wezwał do siebie przystawa miastowego Witka, sołtysa Andrzeja Żeglarza, radzkiego Alberta Długiego i gospodnego Jarusza. Andrzej i Albert pochodzili z Lubeki, jak omal wszyscy gdańscy kupcy i żeglarze, a spośród innych wybijali się bartnotą i powagą, czasem też udawali się do macierzystego miasta, gdzie mieli krewnych i przyjaciół. Niejeden już raz mówili i kładli na serce księciu, że prześwietna rada miasta cesarskiego Lubeki zaniepokojona jest uporczywym trwaniem na Pomorzu niesprawiedliwego i nieludzkiego prawa brzegowego. To prawo, którego w istocie nie godzi się prawem nazywać, le obrazą boską, nadal jest uprawiane, mienie wyrzucone na brzeg lub znalezione w rozbitych statkach grabione, nieszczęśni zaś rozbitkowie brani są w pojmanie. Pan ojciec święty temu się sprzeciwia, cały Kościół to potępia, a miasto Lubeka dłużej tego ścierpieć nie może. Owa bowiem grabież i niewola nie tylko obrażają chrześcijańską wiarę i miłość bliźniego, lecz także bardzo utrudniają przewóz towarów i targowanie ich między Lubeką, matką i opiekunką omal wszystkich miast nad morzami Bałtyckim i Północnym, a Gdańskiem. Kupcy ponoszą za duże straty i wzdragają się przed płynięciem do Gdańska. Pan Swiętopełk obiecywał już, że powściągnie poddanych od tego rozboju, a winnych twardo pokaże, ale wyraźnej poprawy nie widać. Książę wiedział, że to prawda, jak również i to, że niełatwo mu było obiecania dotrzymać, bo wziątk z morzkulców był znaczny i tani, a brali go żupanowie oraz księża, żeli leno miał istną wartnotę, ba, raz czy dwa on sam skorzystał... Teraz zebrał tych czterech wyżników miastowych i powiedział im, że rozważy możliwość wydania nowego przywileju, chroniącego żeglugę lubecką przed prawem nadbrzeżnym na pomorskich wodach, i ostro strzec go każe pod zastrzegą, iż więcej statków będzie nawiedzało gdańską howingę i więcej tu osiądzie pożytecznych przybyszów. Z tym posłaniem wszyscy czterej mają udać się do Lubeki, rzecz przedstawić radzie miastowej i najrychlej przywieźć odpowiedź. Polecenie księcia przyjęli chętnie. Andrzej, Albert i Jarusz liczyli, że uzyskawszy porozumienie, w nie za długim czasie osiągną prawdziwy samorząd miastowy i uwolnią się od ustawicznego nadzoru książęcego przystawa, a wtedy też szybciej będą się bogacili. Witek zaś rad był odwiedzić sławne miasto, które dzierżyło pierwsze miejsce na morzach Północy. Świętopełk dobrze wiedział, co jego mieszczanie chowają w sercu. Nie kochał ich i nie rozpieszczał, godził się równak, żeby przybywało im miectwa, byleby i on miał z tego wziątek. Ilfing w Prusach już zdążył okrzepnąć i zaczął współzawodniczyć z Gdańskiem, należało więc powstrzymać jego rozrost. Poza tym bliskie stosunki z coraz możniejszą Lubeką, która była jakby księstwem, lecz bogatszj^m i bardziej wpływowym od wielu prawdziwych księstw, powinny wzmocnić jego stanowisko wobec sąsiadów, zwłaszcza wobec Zakonu Teutońskiego, i wobec Szczecina. Dla tego celu naistnie opłacało się ustąpić z prawa nadbrzeżnego. Przy tej leżności można także szeroko rozgłosić, jak szlachetnym, istnie chrześcijańskim władcą jest książę Pomorza. Krótko trwały przygotowania do wyjazdu Mściwoja. Cieszył się nim: błysnąć mieczem Barnimowi przed nosem, mieczem celowanym w Sambora i jeszcze w kogoś poza jego plecami. Pokazać się tam jako wódz, który sam na miejscu rozstrzyga, co ma robić. Przypomniał sobie, że gdzieś pod Słupskiem siedzi Marcin Chroślic z żoną swą, Ludmiłą. Bardzo sposobnie. Trzeba ich odwiedzić. Niespodziewanie do wyprawy dołączył Gniewomir. W wypadku gdyby ogłoski o skupianiu wojsk Barnimowych okazały się prawdziwe, miał tam pozostać dłużej i odeprzeć możebny najazd. Jego obecność nie uradowała Mściwoja, podejrzewał, że wojewoda - a może ojciec przez wojewodę - chce nad nim rozciągać opiekę. Ale i schlebiała mu świadomość, że pierwszy z żupanów księstwa znajdzie się w jego otoczeniu jako podwładny, najważniejszy bez wątpienia, z którym on musi się szczególnie liczyć, lecz przecież niższy od niego. Gniewomir co dopiero był u Sambora. Ona z pewnością o tym wiedziała. Dobrze. Teraz też będą wiedzieli, wszyscy, że wojewoda jest u boku młodego księcia. Rzecz ciekawa, jak obecnie wygląda żona Chroślica. Chyba znacznie się zestarzała. Ale trzeba ją zobaczyć. Rozdział Od schyłku rodu książąt sławieńskich, a tym bardziej od czasu jego wygaśnięcia, gard naczelny wprawdzie nie ze wszystkim podupadł, ale stracił na znaczeniu, za to na pierwsze miejsce wysunął się Słupsk, popierany przez Swiętopełka. Leżał nad Słupią, rzeką dogodniejszą dla żeglugi niż Wieprza, przy której ongiś powstało Sławno, łatwiej więc i zyskowniej korzystał ze swej drogi wodnej do morza i krajów zamorskich, znajdował się też bliżej Gdańska, a dalej od niespokojnej i wciąż niepewnej granicy z księstwem szczecińskim. Wreszcie wcześniej się dostał w ręce mocnego księcia, który zapewnił mu opiekę i bezpiek. Świętopełk postanowił, że - nie umniejszając obronnej wartości Sławna - prawie w Słupsku utworzy główny ośrodek swej władzy nad całą dzielnicą powstałą z odrębnego dawniej księstwa. Nie mianował jesz tutecznego wojewody, chociaż stanowisko to zamierzał utrzymać dla strzeżenia całej zachodniej owłady i porządku w niej. Szukał tedy westrzód żupanów człowieka dbałego i z wojackim umieniem, a tymczasem zlecił zastępstwo kasztelanowi słupskiemu, Janowi z Gardna. Żeby sprawiedliwość sprawnie wymierzano, sędzią w tejże dzielnicy uczynił Stefana z Główczyc, zaś nowym podkomorzym - Gosława z Barcina, w miejsce Kunosta, ile że chciał zdarnego pobierania danin. Synowi przykazał, aby strogo się rozpatrzył w znamionach i potrzebach Ziemi Słupskiej i Sławieńskiej oraz poznał jej wyżników. Miał ją bowiem za cenny nabytek i dążył do mocnego zespolenia jej ze swym księstwem, tym więcej że nie tylko Szczecin, ale i Rugia ostrzyła sobie na nią zęby. Nie wolno było zapominać także o Danii, wypartej stąd Świętopełkowym mieczem i obecnie bardzo osłabionej, która mogła przecież pewnego dnia odzyskać siły i upomnieć się o stratę, wespół z uzależnioną od króla duńskiego Rugią. Chciał zatem najważniejsze stanowiska tej dzielnicy obsadzić nowymi ludźmi, w ten sposób osobiście z nim zrzeszonymi, a poprzedców, żeby nie poczuli się urażeni, obdarzyć posiadłościami w innych dzielnicach i nawet sprowadzać na gdański dwór. Było to karbotne zadanie i z tej przyczyny, obok innych, Mściwojowi przydzielił swego najwyższego żupana, któremu najbardziej ufał. Ale pomysł udziału Gniewomira w podróży nie wyszedł od Świętopełka, wystąpił z nim sam wojewoda. Wiosenne wiatry osuszyły bieżyce i młody księże z wojskiem szybko dotarł do Słupska. Nie spodziewano się go. Od ojca przejął zasadę nieuprzedzania o swoim przyjeździe, jeśli ważne przyczyny nie nakazywały onak. Dzięki temu władca naocznie przekonywał się, jak biegło życie i jaki był stan obronności, a także gospodarki w stronach położonych z dala od siedzibnego gardu. Najpierw wjechali do osady na prawym brzegu Słupi, skąd dobrze widać było gard leżący na brzegu lewym. Osada miała częstokół i rów, nie najgorzej utrzymane, ale nikt jej nie pilnował i byle garść zbójeckich rogalów mogła ją zdobyć, ograbić, podpalić, ludzi narąbać, nigle by z gardu nadeszła odsiecz, i chutko uciec. Rozgorzony Mściwoj, kulejąc bardziej niż zwykle, szedł na spotkanie z kasztelanem. Jan z Gardna rozłożył ręce. - Nie mogę wszędzie i wiedno wojów trzymać na stróży, bo mam ich za mało. Zbóje może by i zdążyli swoje zdziałać, ale nie zdołaliby daleko ujść. Więc nie powinni śmiałkować. A o najezdnikach wiadło się niesie przed nimi. Co innego u samej granicy. Toteż Bogusz w Sławnie bardziej musi się mieć na baczności. - Najazd można tak poprowadzić, żeby opociszku wtargnąć do środka i tam dopiero uderzyć, zadając ciosy cięższe niż przy granicy. Tak mój pan ojciec spustoszył i pokonał Kujawy. - Można, wiem, to prawda. Ale nie mam dość sił. Muszę myśleć wpierw o swoim gardzie, potem o innych najważniejszych gardach, na nich stoi obrona dziedziny. Pospólstwo, paniczu, wiedno ginie pierwsze. Tak było, jest i pozostanie. Mściwoj ścisnął wargi. Kasztelan odzywał się do niego dosyć poufale i bez należytej tezy. Ojcu nie śmiałby tak stawać. Owszem, miał słuszność, lecz ojciec liczył także owo pospólstwo, bo jego też ciągle brakowało na nowe osady, a w istniejących często bywały puste zagardy po wyciętych, uprowadzonych, zmarłych od potłuki. Do Teutoników nieustannie napływali nie tylko goście krzyżowi, ale również mieszczanie i chłopi, którzy osiedlali się na stałe. Tamci jakoś umieli zaradzić, że im chutko przybywało sił. Nie dałoby się tego samego dokonać w księstwie Pomorza? Według zarządzenia ojca dokładnie obejrzał gard i sprawdził załogę, zajrzał też do komory. Sypnęli się rycerze, których znał już z poprzedniego pobytu, pojawili się inni. Przywieźli dalsze nowizny o poczynaniach szczecińskiego księcia. Zagrażba okazywała się bodaj wyolbrzymiona. Prawdopodobnie ktoś postraszył szczecinian, że Świętopełk zamierza sięgnąć po kasztelanię białogardzką, w której kiedyś rządy sprawowali książęta sławieńscy, gdy jeszcze coś znaczyli. Teraz ten, co po nich przejął spadkowiznę, rósł w potęgę i zbierał ziemie dawniej należące do księstwa gdańskiego, czego ostatnim przykładem stało się Nakło. Dlaczego by nie miał się upominać o kasztelanię białogardzką, która poddana była Sławnu, a teraz rządzili nią miejscowi wielgorodni, dla pozoru uznając słabą zwierzchność księcia Szczecina. Nie miał on tu naistnego znaczenia. Toteż Świętopełk chętnie by się w niej rozkościerzył. Pogłoski o rzekomo daleko posuniętych przygotowaniach rozpuszczał najpewniej Sambor, aby zwiększyć poparcie dla siebie ze strony siostrzeńca Barnima, który teraz, po śmierci swej matki Mirosławy, przejął całe rządy i palił się do wielkich czynów. Mściwoja ciekawił półbrat i rad byłby go zobaczyć. Barnim miał zaledwie rok więcej od niego i już został władcą kraju, już mógł pokazywać, co potrafi. Poszczęściło mu się. Co prawda znajdował się w trudnym położeniu, bo do księstwa szczecińskiego - tak samo jak do dymińskiego - rościli sobie prawo suwereńskie margrabiowie brandenburscy, a to na podstawie nadania udzielonego im przez cesarza Fryderyka II. Dymiński Wartysław, zagrożony przez Meklemburgię, pospieszył ze złożeniem hołdu prężnym i wiedno głodnym ziemi Askańczykom. Barnim tego nie zrobił, chciał pozostać swym własnym panem, jak jego wuj Świętopełk w Gdańsku, chociaż wierność oświadczał cesarskiemu majestatowi. Nadto jesz dążył do poszerzenia księstwa na południu, gdzie przed laty znaczne jego obszary zagarnęli Wielkopolanie. Łakomie spozierał też ku wschodowi. Co to, to nie. Za duża skoma daje niestrawność. Ale przyznać trzeba, że szczeciński krewniak miał wielki apetyt i mógł go mieć, bo sam rządził księstwem. Zaledwie rok starszy. Warto byłoby spotkać się z nim, rozmawiać, poznać jego myśli i pragnienia. Wspólna krew, podobne roitwy - i może przyjdzie walczyć. A może równak udałoby się osiągnąć porozumienie? Żeli naistnie główną uwagę zwraca ku Cedyni, Chojnie, Myśliborzowi, Santokowi, występując przeciw książętom śląskim, którzy posiedli Wielkopolskę, a prócz tego wisi nad nim starcie z Brandenburczykami, to powinien mieć tyle rozumu, żeby szukać sprzymierzeńców. W każdym razie nie stać go na przysparzanie sobie wrogów. Jeżdżąc po słupskiej dzielnicy, rozmawiając z żupanami mówił głośno, aby to się rozniosło, że książę Pomorza nie ustępuje ze swych uprawnień do kasztelami białogardzkiej, ale gotów jest przyjaźnie w tej sprawie układać się z panem Barnimem, byle leno on również wykazał dobrą wolę. Podkreślał, że posobnik pana Swiętopełka żywi wielką życznotę dla swego półbrata i w stosownych okolicznościach umiałby jej dowieść. Gniewomir nie zawsze mu towarzyszył, częściej chodził własnymi drogami, co dogadzało młodemu księciu. Po kilku dniach, gdy znów się spotkali, wojewoda w rozmowie rzucił jakby mimochodem: - Niedaleko stąd osiadł syn nieżyjącego już rycerza gdańskiego, Marcina Chrośli. Pamiętacie go, paniczu? Mściwoj niby chwilę się zastanawiał, potem odpowiedział z udanym ożywieniem: - A tak, prawda. Zasław! Ożenił się z Ludmiłą, córką rycerza Mileja. Nie pomyślałem o tym, że oni przebywają w tej okolinie, ale wdarzę ich sobie. - Zmrużył oczy w uśmiechu. - Jak im się teraz powodzi? - Nie wiem nic bliższego - odparł wojewoda i również się uśmiechnął, co u niego nie bywało rzeczą częstą. - Wiem tylko, że siedzą w Brzozach, które Zasławowi nadał pan Swiętopełk. - I dorzucił z pewnym ożywieniem: - A może by ich odwiedzić, tych naszych gdańszczan tutaj osiadłych? - Możemy to zrobić, wojewodo, żeli taka wasza skornota. Brzozy, mówicie? Gdzie owa wieś leży? - Blisko ujścia Słupi do morza. Książę wiedział o tym. Wypytując żupanów o sprawy tej dzielnicy dowiadywał się również o ludzi. Chroślice gospodarowali w Brzozach, opodal przystani rybackiej zwanej Ustką. Zasław dotąd nie pokazywał się księciu, nie przypominał o sobie, chociaż musiał był słyszeć, że syn pana ziemi przebywa w okolinie i objeżdża ją. Może wolał pozostać na uboczu i nie narażać się oraz zapobiec spotkaniu żony z niegdyś miłującym ją paniczem. Niemądry - myślał Mściwoj - przecież ona na pewno jest już stara. Co prawda Dingweris nawet starsza, a przecież... Droga była zła, wiodła przez nawilgłe lasy i otwarte bagna, gdzieniegdzie tylko porosłe zakrzewem. Na długich odcinkach moszczono ją bierwionami i wikliną, ale podkład nadgnił i uginał się pod ciężarem jeźdźców, a sprawiało to przykre wrażenie, jakby mieli się zapaść. W najtrudniejszych miejscach ułożono kładki na palach, przejazdy zaś przez muliste strugi umocniono kamieniami. Słońce dobrze już przygrzewało i wznosiło opary, lecz nawet w upalne lata, jak mówili tuteczni, bagna nie wysychały do cna, tylko bieżyce pokrywały się stwardniałym błotem. Gdzieś w tych stronach przed laty ojciec wojował z Duńczykami, pędził ich z dziedziny krewniaka, po którym chciał wziąć spadkowiznę. Wielu z tych obcych utknęło w mokwach i ratując życie oddawało się w niewolę; inni szukając ucieczki tonęli. Podobno jeszcze po nocach wołali o pomoc, aż ludziom urzas włos podnosił. Gniewomir i kasztelan Jan jechali przodem, Mściwoj z Czciborem za nimi. Korzystając z wygodniejszego kawałka drogi powiernik zrównał się z księciem i przechylony ku niemu zapytał cicho: - Ona jeszcze ci w głowie? - Ale tam? - Więc czemu się pchamy przez te przegrzeszone manowce, które purtk nadał, do jakiejś dziury, gdzie pewno nawet piwa dobrego nie mają? - Bo chcę poznać całe księstwo, każdy jego kąt. Jesz tego się nie doznałeś? - No tak, pojmuję, ale... - A po prawdzie to był Gniewomira pomysł, żeby jechać do Brzozów. Chciał odwiedzić młodych znajomków. Zobaczyć, jak Zasław sobie radzi na własnym. - To rozumiem lepiej, bo Zasław wiedno był tropicielem pana Gniewomira. Ale tobie nie o Zasława chodzi. Mszczuj, powiedz godziwie, jesteś wciąż ciekaw Ludmiły? Bo mnie się zdaje, że tak. Od razu wiedziałeś, o kogo pytam. Mściwoj uśmiechnął się przebiegle. - Może i wiedziałem. To co? Ona jest już żoną i ma dzieci. To i dobrze. Panu ojcu chodzi o to, aby tu się osiedlało rycerstwo ze starych ziem, a tuteczne szło na ich miejsce. - Nie pojmuję tego gonu z jednego kąta w drugi. - Oj, Czciborze! Tak jest lepiej i już. - Ale widzi mi się, że ciebie równak ciągnie do owej, i to jest najważniejsze. - Głupiś. - Wiele razy mi to mówiłeś. - I za każdym razem sprawiedliwie. Czcibor pokręcił głową, że niby różnie z tym bywało. W Brzozach spodziewano się ich, co Mściwoja zaskoczyło. Ktoś musiał Zasława uprzedzić, bo skąd by się domyślił tak dostojnych odwiedzin? Obszerną checz posprzątano i przyozdobiono kwiatami i zielenią, gospodarz wystąpił ubrany po rycersku, chociaż bez broni. Jego żona przywdziała najlepszą suknię z cienkiej wełny, zdobioną naszyjnikiem z grubych i dobrze obtoczonych gałek żółtego kamu. Białą zawijkę z niebieskim obrębem nieco ściągnęła do tyłu, przez co ukazywała czoło i pasmo ciemnych włosów oraz odsłaniała wąską przepaskę, na której wisiały kabłączki z brązu. Jeden tylko, za to największy, był srebrny, został wysunięty do przodu i oddzielony od innych. Młody książę poznał go od razu. Małżeństwu towarzyszyło dwoje małych dzieci, starszy chłopiec Marcin, ciemny po matce, i dziewczynka Sulisława, po ojcu jasnowłosa. Ludmiła stała z pochyloną głową, lecz spod brwi nieznacznie przyglądała się księciu. - Rozrosłeś się, Zasławie. Ale wszerz - powiedział ze śmiechem wojewoda i mocno klepnął go w ramię. Ten objaw serdeczności zdarzał mu się nie mniej rzadko niż swobodny śmiech. - Za spokojnie siedzisz w tym kącie. Prędko zapomnisz, jak się mieczem macha. - Nie zapomnę - odpowiedział rycerz, zadowolony z łaskawości najważniejszego w księstwie żupana. - Mam i tu swoją wojacką robotę, która utyć mi nie pozwoli. - Wiem. - Wojewoda klepnął go raz jeszcze. - Ale ja nie o tym mieczu. Widzę, zmachałeś dwójkę. Mało. Ludmiła zaczerwieniła się i niżej opuściła głowę, a Zasław zarechotał. - Była trójka, tylko jedno zmarło. - I będzie więcej, ufam. A jak z robotą wojacką? - Nie tak rzadko przychodzą do nas morscy chąsiebnicy, z Bornholmy, z Rugii, ze Skanii. Raz po raz musimy się z nimi potykać, a tędzy to zbóje. Sam ubiłem kilku, a dwóch wziąłem żywcem. - Masz ich tutaj? - Nie. Wolałem sprzedać do kraju. Stąd za łatwo mogliby uciec. - Pewno. A czego oni właściwie w tej stronie szukają? Jakiego łupu? - Najwięcej chodzi im o ludzi. Porwać ile się da i na łodzie. Raz ścigałem ich prawie pół drogi do Bornholmy, równak uciekli. - Dobrze żeglujesz? - Jakbym konno jeździł. Żadna mi różnica. Tu w Ustce belni morzanie, a Duńczyków gonią jak pies zająca, bo każdy z nich kogoś już stracił przez tamtych. Mściwoj przeszedł kilka kroków w jedną stronę, kilka w drugą, popatrywał na obejście, jakby ono przyciągało jego uwagę. Czuł się skrępowany, a to onieśmielało go i drażniło. Wojewoda i Zasław wiedzieli najpewniej nie wszystko, ale dość tyle, także Czcibor, oczywiście sama Ludmiła. Zdawało mu się, że wszyscy śledzą każdy jego ruch. Z pomocą przyszedł mu przyjaciel. - Wyglądasz tak samo jak dawniej -¦ Czcibor powiedział do Ludmiły, i wyszło to zupełnie po prostu. Nieprawda - pomyślał Mściwoj - postarzała się. Dingweris starsza od niej, a wygląda młodziej. Co prawda Dingweris nie rodziła dzieci. Mimo wszystko Ludmiła jest jeszcze dosyć snaża. Na to spotkanie przygotowała się ze staraniem. Na pewno podpatrzyła u dworek i obcych pań, które bywały w Gdańsku, jak dodawały sobie blasku czernieniem brwi i różowieniem policzków, jak się ubierały i poruszały. Nie mogła stroić się na ich modło, nie miała też czym barwić policzków, za to uczerniła brwi, może węgliszkiem. Dbała też bardzo, aby poruszać się z godnością, lecz odpowiadając Czciborowi potrząsnęła głową tak żywo jak dawniej. - Och, to nieprawda, tak tylko mówicie, Czciborze, bo chcecie być miły. Mam dzieci i wiele obowiązków, muszę dbać o chowę. Nie jestem taka jak kiedyś. Ma to samo spojrzenie - myślał dalej - gdy nad czymś się zastanawia lub coś sobie układa: spod oka, spod długich ciemnych brwi. I, przyznać trzeba, nie roztyła się, chociaż trochę przybyło jej ciała. - Ja nie mówiłem, że jesteś, tylko że wyglądasz. - Czcibor ma słuszność - rzekł zbliżając się do nich. - Zupełnie jakbym widział Ludmiłę, córkę Mileja, z checzy za studnią, obok zamkowego kościoła. Rzuciła na niego szybkie spojrzenie i ukłoniła się. - Dziękuję, paniczu... Jesteście prawdziwym księciem. I to trzeba przyznać - snuł rozważania - że jest bystra i umie się odezwać, wielce się różni od żon innych rycerzy, bo też jeszcze jako dziewczyna wyróżniała się spośród wszystkich. Skąd Milejowi i jego żonie do takiej córki? Mówiono, że Milejowa kiedyś była piękna, wymowna, za to teraz, żeli w ogóle słychać było jej głos, to tylko wrzeszczący na dziewkę lub parobka, i wygląd miała pasujący do tego głosu. Milej zaś mruk, bo i przygłupek, trzech zdań do rzeczy nie złoży, nawet ani jednego. Co do urody Ludmiła wdała się w matkę. Kto dał jej pochwat? - Rad jestem - powiedział łaskawie i kask sztywno - że mogę zobaczyć cię na mężowskim gospodarstwie, które jest więc i twoim. - Niepokaźne to gospodarstwo, paniczu Mściwoju, niska strzecha, zatem i przyjęcie będzie skromne, ale sercem okazane. Pozwólcie, checz stoi otworem. - Dobrze się stało, że tu przyjechałem, za namową pana wojewody. - Podszedł jesz bliżej. Patrzyli sobie w oczy. W ułamku zabłysły wspomnienia. Powiedział niemal serdecznie: - Nie widzieliśmy się wiele lat, a przedtem spotykałem cię bodaj codziennie. - Po chwili dodał z pośpiechem: - Na dziedzińcu zamkowym. Pamiętasz? - Tak - powiedziała niskim głosem, bardzo cicho. - Dobrze pamiętam. Nie tylko to. Mściwoj poczerwieniał. Dobrze myślała czy źle? - Ludmiła urosła albo tylko tak mnie się zdaje? - zapytał Gniewomir podchodząc z kasztelanem i Zasławem. - Strojna jesteś, Zasławowa żono, i wyglądasz snażo. Mogłabyś być dworką u niejednych księstwa. - Tu jej lepiej - rzekł Zasław. - W to wierzę, ale dlaczego nie pokazujesz jej ludziom? - A komuż miałbym ją pokazywać i po co? Ona ma domu pilnować. - Na pewno. Wiedziałeś równak, że młody książę w tej dobie przebywa w Słupsku, mogłeś zatem był przyjechać, pokłonić się, zaprosić do waszego domostwa. Nie zrobiłeś tego, więc zaprosiliśmy się sami. Teraz masz. Ludmiła, dosyć śmiała wobec Mściwoja, przed wojewodą spokorniała. A Gniewomir był niezwykle ożywiony, dowcipkował, zajmował się też wszystkim, co dotyczyło Brzozów i niedalekiej Ustki, wypytywał Zasława o starcia z chąsiebnikami i szkody, jakie oni zadają, a co chwila spoglądał na Ludmiłę. Przyjęcie wcale nie było tak skromne, jak się usprawiedliwiała gospodyni. Mięsa i drobiu podano dużo, a nade wszystko ryb z morza, wśród nich jesiotra. Była to ryba książęcego stołu, a trafiała się też na czestach u nielicznych, szczególnie uprzywilejowanych żupanów, którzy łaskę jej połowu odbierali w książęcym nadaniu. Zasław pospieszył z wyjaśnieniem, że ten isty jesiotr poprzedniego dnia został wysoką denegą wyrzucony na płyciznę i byłby zdechł bez pożytku, zatem rybacy co prędzej go capnęli. Oczywidnie należało go w soli albo wędzonego odwieźć do Słupska, ale usłyszał, że posobnik pana Świętopełka odwiedzi Brzozy, toteż pomyślał, że lepiej go zachować i podać w świeżym stanie. Mściwoj odparł: - Podkomorzy Gosław z Barcina może by się inaczej na to zapatrywał, ale nie ma go z nami i nie musi się dowiedzieć. Często tak u was bywa, Zasławie, że wiatr i denega wpędzają na mieliznę równie potężną rybę? A może u waszego brzegu żyją jakieś głupie jesiotry, które same lezą pod strąd, żeby rybacy mogli je chwytać gołymi rękami? Rycerz stropił się i zaniepokoił. Wyręczając go wojewoda rzekł: - Często pewnie się nie zdarza, ale sam widziałem przy Grabinach jesiotra wypchniętego tuż pod Nierzeję. - A skąd wiedziałeś, Zasławie, że dziś tu do was przyjedziemy? Znów za niego odpowiedział Gniewomir: - Dałem znać. Mściwoj nie zamierzał łajać Zasława, co może by zrobił oszczędny i dbały o komorę ojciec, tylko perznę chciał mu dokuczyć i okazać swą władzę. - Co z tej ryby zostanie, zatrzymajcie u siebie. - Dziękuję, paniczu. Wyjaśniło się, kto uprzedził. Nie było w tym zresztą nic nadzwyczajnego. Wszędzie w obu kasztelaniach, słupskiej i sławieńskiej, każdego dnia mogli oczekiwać nie zapowiedzianej gościtwy księcia z otoczeniem. Jedynie przez szczególną grzeczność Świętopełk polecił powiadomić starego Tetysława, Ratyborowego dziewierza, i Bugutę z Polanowa, dotychczasowego kasztelana w Sławnie, który niedawno ustąpił ze swego ważnego żupaństwa, tłumacząc się podeszłym wiekiem i kiepskim zdrowiem, o zamierzonym przybyciu syna. Wojewoda, wzorem swego pana, także wolał pojawiać się z nagła, bo nawet jeśli liczono się z możliwością zobaczenia go, wiedno zostawało trochę zaskoczenia. Rzecz zresztą możliwa, że i w innych wypadkach wieść o podobnych odwiedzinach przenikała do właściwych żupanów przed czasem. Mógł to robić ktoś, krewniak lub przyjaciel, komu w danym razie zależało, aby wypadły strogo. Mściwoja to jątrzyło i pomyślał, że nikomu nie będzie się zwierzał z zamiarów choćby na następny dzień, ostatecznie tylko Czciborowi. I zaraz błysnęła mu druga myśl: zapowiedzieć wszystkim wyjazd na przymiar do Bukowa, a dosiadłszy konia skierować się na Miastko. Wcześnie wstał od stołu i podniósł swą drużynę panoszów. Nakazał, aby inni sobie nie przeszkadzali, chce bowiem leno zrobić niedługi objazd i najpewniej wróciwszy zastanie ich jesz przy stole. Zdziwili się niespodziewanym stanowieniem, a Zasław widzewno się zmieszał. Uspokoił go Gniewomir, znał zmienne nastroje młodego księcia. Wychodząc z tłocznej i dusznej izby Mściwoj rozejrzał się. Żadna niewiasta nie uczestniczyła w czeście, bo i która miałaby tu zasiąść, z wyimkiem jednej. Ta jedna najpewniej była zajęta pilnowaniem służby, aby czestnikom niczego nie brakowało, albo też prawie wypadły jej obowiązki przy chowie. Pogonili ku morzu. Dotarli tam w niewiele chwil. Wiał dość silny wiatr, podniósł wały, które załamując się u brzegu płaskimi językami lizały strąd. Aż po obzór morze się sfałdowało i okryło bielejącą wysypką, napełniając powietrze nieustannym szumem, w który od czasu do czasu wpadał nagły huk, jak oddalone uderzenie gromu. Mściwoj zatrzymał się. Oczami brał widok, nozdrzami zapach, słuchem łoskot. Przyjmował ciałem dygotanie morza i drżenie ziemi. Wpatrywał się, chłonął... Za nim stanął Czcibor, nieco dalej zatrzymali się wszyscy oni: Gosław przednik, przyboczny Dobiesk, Gierosław, Krzyżan, Niemir, Rozwad, Swojsza, wypróbowani w utarczkach, bojach, pościgach, nałożeni do długich i dręgich przebiegów na grzbiecie konia, do spania pod gołym niebem, do uciszania głodu byle jaką strawą, do posłuchu nade wszystko. Zabawiali się, kiedy służył czas, tedy trzaskowali i swawolili, zdarzało się też, że trzeba było powstrzymywać ich twardą ręką, ale służyli wiernie i wiedno w porę stawali do sprawy, rycerscy synowie, sami już albo rycerze, albo bliscy pasowania. Wpijał się wzrokiem w morze, aż stamtąd, z dala i z głębi, z pyłu wodnego, z siwych grzyw migających westrzód wzburzonej siności, zaczął się wyłaniać obraz tkany mgłą. Pływa łodzi bojowych, żagle wzdęte, wiosła miarowo wznoszące się i opadające, na poboczach tarcze nabijane ćwiekami, kolczugi, zbroje, włócznie, miecze - tępo odbijają się błyski słońca na kruszcu. Nieprzyjaciel, bitwa, rozkazy, okrzyki, strzały, zderzenia, krew, zamęt. Nad wszystkim i wszystkimi głos wodza, który wyzyskuje słońce i wiatr, i denegę, w lot oblicza siłę przeciwnika i przymierza do własnej, ustawia swoich z jasnym zamysłem, bez zwłoki chwyta każdą leżność, by zadać cios, jest podniecony i rozgrzany, ale też czujny i chłodny, tam gdzieś powstało zamieszanie, wróg odnosi powodzenie, trzeba natychstopach coś przedsięwziąć, więc albo co rychlej słać odwód, albo wytrzymać miejscową porażkę i całą mocą uderzyć tam, gdzie największa nadzieja przebicia. Wódz musi zachować spokój, trzeźwą głowę, wolę zwycięstwa nawet w obliczu przegranej i zwłaszcza wobec jej porażającego oblicza, kiedy wszystko sypie mu się na głowę. I zresztą zawsze. Ojciec jest za chutki, za łatwo wpada w gorz. A bitwa na morzu bodaj byłaby ciekawsza od bitwy na ziemi. Oby kiedyś nadarzyła się sposobność. Dotąd nie było. Trzeba rozmawiać z Barlaszem. Stary małogadaj pozostaje na uboczu, bo ojciec niewiele korzysta z pływy i sam wypuszcza się na morze niechętnie, więc z rzadka i na krótko. Rzecz ciekawa, jak czynią inni książęta, na przymiar półbrat Barnim? Morze rozciąga się jak okiem dojrzeć i wiadomo, że wiele dalej. Co jest tam dalej, na zakrytej północy? Mówią, że przy pomyślnym wietrze i strogiej osadzie wioślarzy wystarczy dwóch dni, by dotrzeć do Skanii. U jej brzegów są okrop zasobne łowiska i rybacy z Kołobrzegu udają się ku nim na połów śledzi. Do tego służą im duże statki, jakich w Gdańsku nie ma. Po drodze leży wyspa Bornholma, ongiś gniazdo groźnych chąsiebników. Jesz dzisiadniem opowiadają o Egilu z przezwą Krwawy, który właśnie stamtąd napadał statki i kraje, chociaż wiele wiele lat upłynęło od jego czasów. Pomorzanie toczyli z nim ciężkie bitwy, na swoim brzegu, a czasem i na morzu. Dlaczego by nie odpłacić się wyprawą na Bornholmę, zwłaszcza że i teraz przybywają z niej nieproszeni goście, choć już mało groźni?... Tedy zbiera się sprasna pływa, u boku młodego wodza stary Barlasz... - Długo tu będziemy tak stali? Odmarzył się, rzucił gniewne spojrzenie na Czcibora. Dotknął konia ostrogą, a ten podszedł do wody, ale gdy zimny jęzor oblał mu nogi wyżej pęcin, zatrzymał się i zaczął prychać. Książę mocniej go ukłuł i zmusił do pójścia dalej. Większa denega z szumem liznęła mu brzuch, więc koń próbował stanąć dęba, tylne nogi zagłębiły się w piasek i nie mógł podnieść przednich, strzygł uszami, rżał, przeraził go łoskot i świst, i widok nadbiegających wałów z białymi czubami, chciał uciekać, mało jeźdźca nie zrzucił. Mściwoj, zmoczony po kolana i cały skropiony rozpryskiem, nie pozwolił mu się cofnąć i prowadził wzdłuż brzegu. Drużyna poszła za przykładem pana, wszystkie konie stawiały opór i rżały, panoszę nawoływali, zrobiło się zamieszanie i śmiech z nieoczekiwanej zabawy, wesołość zwiększyła się jeszcze, kiedy wierzchowiec wysadził z siodła Rozwada i ten z głośnym piaskiem wpadł do wody, turlał się, obracany jej prądem, do strądu i od strądu, krztusił i kaszlał, w końcu wstał i podcięty nowym uderzeniem znów się przewrócił, a potem gonił spłoszonego konia. Książę śmiał się z wszystkimi, porzucił roitwy o morskim boju, zdążył jeszcze uprzytomnić sobie, że podobne snuł przed laty w drodze łodzią z Lipy do Gdańska. Ojciec wtedy siedział skulony na śródłodziu i cierpiał. Pojechali do Ustki, gdzie we wsi zastali tylko kobiety, dzieci i starców, bo mężczyźni mieli pilne zajęcie poza przystanią. Ale nie na połowach. Podniesione morze uniemożliwiało je, za to dało podarek wypatrywany z większą nawet pożądliwością niż ryby. Na wschód od Ustki wysokie wały wyrzuciły statek na strąd. Rybacy pobiegli chwytać co się dało. Statek podobno wiózł niemało bogactwa, sukno i żelazo, a i zapewne niemarne dętki, ocalał też ani chybi niejeden rozbitek. Snaże widoki łatwego wziątku otwierały się przed usteckimi rybakami. Szczęście równak tym razem nie mogło być pełne. Obecność w najbliższej okolinie młodego księcia i żupanów pobudziła gorliwość opolnego włodarza, który pospieszył na miejsce dopilnować, aby cały łup, poza omiecinami, przypadł panu ziemi. Liczyli przecież, że tak czy onak zdołają porwać coś cenniejszego. Uprawniał ich odwieczny zwyk, a dziwne ogłoski, jakoby książę w Gdańsku zakazywał go, nie były do wiary i też nie miały znaczenia, gdy książę daleko, a błogosławiony rozbit pod ręką. W pierwszej chwili Mściwoj chciał pojechać na miejsce zguby cudzyńskiego statku, ale prędko się rozmyślił, bo nastawał wieczór, a bardziej jeszcze popędzała go niecierpliwość. W checzy Zasława nadal ucztowano, chociaż niektórzy goście zdziebło już osłabli. Za to zabawa się rozniosła po całym omal obejściu. Na środku podwórza rozpalono ognisko, a nad nim na rożnie obracał się duży prosiak. Wracających powitano zgwarno i z wymówkami, że na tak długo opuścili towarzyszów. Gniewomir ujął dwa rożki pełne miodu i dzierżąc je wysoko podszedł do Mściwoja. - Pijcie, dostojny paniczu - powiedział podając mu rożek z prawej ręki. - Skromna gościtwa u swoich a oddanych łudzi lepsza niż bartna u obcych. - Zasława zastępujecie, panie Gniewomirze? Wojewoda jakby się kask zmieszał. Nikt go jesz nie widział naistnie pijanym, nie wylewał pod stół, ale też nie doił nadmiernie, żeli zaś musiał brać udział w ciężkiej pijatwie, przetrzymywał najdażniejszych, bo miał tęgą głowę, a przy tym z rozmysłu jadł dużo i dawał na siebie baczenie. Teraz też nie był pijany, lecz zachowywał się onak, swobodniej i serdeczniej, jakby pozbył się wiecznej ostrożnoty. - Mroczno tu, i Zasław jeszcze was nie dostrzegł. Przecież was nie obraziłem, paniczu Mściwoju? - Nie, nie... A jakże, napiję się z wami, panie Gniewomirze. - I chyba nie gorzycie się na Zasława, któren zdziebło sobie łyknął. - Także nie. Wiedno go lubiłem - gładko skłamał - chociaż mało miałem z nim łączby. - A cóż wy tacy mokrzy, paniczu? - Kąpałem się w morzu - odparł ze śmiechem. - Ale najlepiej z nas wszystkich wypławił się Rozwad. - Zatem prędko miodu! Tłok i zgwar powstał przy ognisku. Pachoły krajali prosiaka i unosili kawały nadziane na noże. Kto pierwszy, ten lepszy. I zaraz garnęli się do stągwi z piwem wystawionych na podwórze. Drużyna młodego księcia, wygłodniała po przejażdżce i zziębnięta, rzuciła się do jestku i pitku. Na chwiejnych nogach podszedł Zasław. Staroczesnym zwyczajem pokłonił się młodemu księciu i objął go pod kolana. - Niechaj Swarożyc ma was w swojej opiece, panie... - Zasław... - wojewoda skarcił go półgłosem. - I niechaj sprzyja wszystkim waszym zamysłom. A ja was... - Zasław! - huknął wojewoda. - Co plestasz, żłępalo przesnity? Rycerz wytrzeszczył na niego oczy. - Witam gospoda i zapraszam do checzy, bo tam Ludmiła schowała dla niego i dla was, panie Gniewomirze, i dla tych, którym wy przysiąść zwolicie, garniec najlepszego miodu. - Tedy prowadź. A tego wyklętego i wynekanego bożka wybij sobie z głowy i wyrwij z języka, żeby ci twojego ozora nie ucięli. W białej izbie, częściowo już opustoszałej, dla owych najważniejszych gości na nowo zastawiono osobny stół, nad którym pieczę trzymała sama Ludmiła. Byli tu kasztelan Jan z Gardna i rycerz sąsiadujący z Zasławem, obaj bardzo podpici. Mściwoj zabrał ze sobą tylko Czcibora i Gosława. Gniewomir znów stał się ostrożny i dokładał starania, aby gościtwa wypadła jak najlepiej. Dawał znaki gospodyni, kogo i czym należy obsłużyć. Rożek miodu wypity przed ponownym jedzeniem rzeczywiście rozgrzał Mściwoja i wprawił w dobry nastrój. Wymienił spojrzenie z Ludmiłą. Uśmiechnął się. W izbie paliło się kilka świec, jak w kościele albo na dworze wielgorodnego, gdy inne izby oświetlano łojówkami i łuczywem. W żółtawym i chwiądnym widzie twarz Ludmiły, uśmiechnięta, znów wydała się dziewczęca... Zapragnął z nią rozmawiać, wymienić choćby niewiele słów, byle bez cudzych uszu w pobliżu, nawet przyjaznych. Nie pił więcej, innych przyraczał, sam trochę jadł. Jan gardzieński, Zasław i jego zamiedznik nie czekali raczby i dolewali sobie pitku, natomiast wojewoda pociągał małymi łyczkami i doglądał ochędy. Ale Czcibor wziął się na odwagę, dosiadł do niego i jął wznosić rożek raz po razie, wpierw na tezę pana Świętopełka, ponemu pana Mściwoja, małego panicza Wartysława, samego wojewody, kasztelana, gospodarza. Tak gonił, jakby pierwszy chciał zsunąć się pod stół. Gniewomirowi nie wypadało się wymawiać, a Czcibor zwracał się do niego ze szczególnym szacunkiem i uważał, czy „przednik całego wojska pomorskiego”, jak go nazwał, spełnił rożek do końca. Wreszcie rozgorzyło to wojewodę, grzmotnął poufalca w kark i przymusił do wypicia dwóch pełnych rożków pod rząd. Od początku widział, że Czcibor, jego przyrychlając do picia, sam ledwo macza wargi, toteż najpewniej chciał, aby ów przednik mocno się nakropił. Wtedy równak już i Gniewomirowi krew krążyła chutko. Czcibor przesiadł się w bezpieczniejszy kąt, za to wojewodę zajął kasztelan słupski, który jesz zdołał poderwać się do bełkotliwej rozmowy. Wspominał walki z Dunami i posiłkującymi ich Rugianami o księstwo sławieńskie, podnosił swój udział i zasługi, ile że były niemałe, ale gdy z tym się uporał, podniósł żale, że rycerstwo słupskie i sławieńskie nie zostało jak należy nagrodzone przez pana Świętopełka za swą krew i trudy. A przecież tak twardą dało mu wspomogę i w wyparciu najezdników, i w przejęciu spadkowizny po nieboszczyku panu Ratyborze, chociaż każdy wie, że pan Barnim szczeciński, ostrząc sobie na nią zęby, złote góry im obiecywał, i na pewno byłby dał, byle ich pozyskać procem panu Świętopełkowi. Nie da się zaprzeczyć, mówił, że największego przesprawia i niewdzięczności doznali najgodniejsi żupani słowińscy. Mocno to oburzyło wojewodę, ale się miarkował, żeby nie urazić starego wyżnika tutecznej dzielnicy, którego ród miał liczne rózgi. Zaczął równak mu wymieniać wsie oraz różne przywileje, jakie pan Świętopełk nadał zasłużonym żupanom spośród Słowińców, w tym także byłemu kasztelanowi słupskiemu, a pamiętał je dobrze. Pogrążyli się w rozmowie, przy czym Jan z Gardna jakby zdziebło otrzeźwiał. Zasław spał oparty o ścianę. Jego zamiedznik siłował się z Gosławem na ręce, łokcie mając wparte w stół, a Czcibor sędziował. Ludmiła weszła do izby z nowym dzbanem. Mściwoj zagadnął ją cicho: - Chcę z tobą mówić. Nie wiem, kiedy nadarzy się druga leżność. - I dodał głośno: - Jeszcze miodu? Nalej mi kask, a dzban postaw wojewodzie i kasztelanowi. - Przy ognisku na podwórzu - odpowiedziała szeptem, nachylając się nad jego rożkiem. - Oto ostatnia już miarka najstarszego miodu z naszej piwnicy. Wśród wszystkich? - pomyślał. Może tak właśnie lepiej. Cóż dziwnego, że najważniejszy gość i żona gospodarza spotykają się na oczach ludzi, doglądając ich zabawy? Pachoły dobrze się już rozgrzały i mało któremu zostało tyle rozeznania, żeby na nich spozierać chłodno i z pobaczeniem... Westrzód łoskotu i brzęku naczyń ramię Gosława opadło na stół. Tuteczny rycerz mimo zapylonej głowy okazał się silniejszy i zaraz przepił do pokonanego na jego poczestność. Mściwoj mruknął kilka słów Czciborowi i wysunął się z izby. Powiernik zastrzygł uszami i skupiwszy całą uwagę, na jaką jesz było go stać, nalał do wszystkich kubków. Na podwórzu rzeczywiście niewiele ludzi czuwało, inni pokładli się i chrapali, a ognisko przygasło i tylko od czasu do czasu z żywicznych szczap tryskały iskry oślepiając i pogłębiając ciemnicę. Dłonią dotknął jej dłoni. Poprowadziła i wyszli poza obejście w zagajnik brzozowy. Towarzyszyła im suka Marwa, łasiła się do swej pani i oczekiwała od niej pieszczot, a z początku nieufnie obwąchiwała obcego, prędko równak i do niego przylgnęła. Wiatr rozepchnął chmury; westrzód podartych i zwichrzonych pasm drgały srebrne płomyki gwiazd. Od ziemi szło ciepło, noc była nie wiosenna już, lecz latowa. Objąwszy się, użyczali sobie ciepłości własnej: wspomnień, życzeń, tęsknot, żywego i pragnącego ciała. W jej oczach zapaliły się ogniki, odbicia niebnego poblasku. Spoglądał raz w jedno, raz w drugie. Żarzyły się. i migotały. Patrzyła prosto w górę, w niedosięgłe sklepienie i oczami przyciągała promienie stamtąd zsyłane. - Taka jesteś - szepnął. Po chwili przeniosła wzrok na niego. Ruch prawego oka trwał o mgnienie dłużej. Przypomniał sobie tę dziwność, która dawniej go bawiła, a teraz wywołała wzruszenie: to oko czasem samo odsuwało się na zewnątrz i jak gdyby nie mogło nadążyć za drugim. Uniósł jej ramię i całując je dostrzegł znamię ciemniejące na lewej łopatce. - Jaka? - spytała. - Taka sama. - Nie znałeś mnie - powiedziała z westchnieniem. - Nie było nam namienione. - To prawda. Ale tak o tobie myślałem. - W tych latach, co minęły od dnia, gdy opuściłam Gdańsk, pomyślałeś o mnie chociaż raz? - Wiele razy, Ludko. Nie kłamię. - Nie wierzę ci. Masz tyle zajęć, będąc paniczem ziemi, i tyle dziewczyn, i kobiet wokoło... - Nie kłamię, Ludko. Nigdy nie kłamię... To nieprawda. Czasem kłamię, chociaż wiedno chciałbym mówić prawdę, czasem równak muszę uciekać się do łży. Ale nie teraz, nie przy tobie, nie z tobą. Pamiętałem ciebie. Nadal łączyło ich i obejmowało ciepło, a zarazem udzielał się im kojący spokój. W jego świadomości trwały słowa o pamięci. Myślał o niej? O, tak, na pewno. O innych także, ale o niej na pierwszym miejscu. Wiedno. A kiedy myślał, to tylko życzliwie. Niga we wdar nie wkradała się złość ani skornota msty, tylko pragnienie. Spełniło się. Mogło się spełnić dawno, na Gardowej Górze, a ponemu mogło się powtarzać. Co ponemu, co byłoby ponemu?... Pocałował ją w pierś, wargami wpił się w skórę i zacisnął je. - Boli - powiedziała miękko. - Co robisz? - Zostawiam znak. Poruszyła się zaniepokojona. - Nie rób tego, Mszczug. Odjeżdżasz, nie wiem, czy cię jesz kiedyś zobaczę. - Na pewno. Znów przyjadę albo spotkamy się gdzie indziej. Na pewno, na pewno. - Nie wiem. Będzie, jak sprawi namiana. A... czym wytłumaczę? - Mały ślad. O mroku nawet nie widać. I wnet zejdzie, nigle na dobre zniknę z obzoru, nawet nigle zapomnisz o mnie. - Nie zapomnę... Każdej zostawiałeś taki ślad? - Och, Ludko, to nie tak. - Tak, Mistku, prawie tak. Ale pojmuję, wiem. Westchnęła. Odczuł jej głęboki oddech i ogarnął go nagły smutek, który skądś wypełznął, może z niego samego, smutek niewytłumaczony, nie rwący, niedotkliwy, ale przenikający wszystko, co jest, i wszystko, co było i co jesz nastąpi. Suka zbliżyła się węsząc. Wilgotnym nosem dotknęła jej i jego, przyglądając się im przez mrok. - Nie odpędzasz Marwy? - Marwy?... A nie. Lubię psy. - Patrz, Marwa wcale na ciebie nie warczy. - Lubię psy - powtórzył pociągając łagodnie sukę za ucho. Coś go nurtowało i po chwili przypomniał sobie spostrzeżenie. - Gniewomir bardzo ciebie lubi. Wiesz o tym? - Wiem. - Ale dlaczego? Dawniej tego nie zauważyłem. Wiedno ciebie tak lubił? - Ja też nie zauważyłam, dopiero od zamęścia. Zasław chodził przy nim. Może dlatego. - Może. Ale on do lubienia nie bardzo skory. Podniosła głowę i spojrzała na swą naznaczoną pierś. Ściągnęła nisko osadzone ciemne brwi. - Równak widać, nawet opociemku. Niedobry jesteś, Mściwoju. Co ja teraz powiem? Stało się zwyczajnie. Miało być pięknie i było pięknie, a oto stało się zwyczajnie. Tak, to Ludmiła, Ludka, której widok rozgrzewał go i niepokoił, o której śnił i z tego snu budził się napięty jak łuk. Ta sama, z Trzech Dębów i Gardowej Góry. Było pięknie, ale chwilę, i się już uzwyczajniło. Czy tak wiedno musi być? - Powiesz, Ludko, że coś cię ukąsiło. Roześmiała się. - I to nawet będzie prawda. Mistek, muszę iść. - Tak. Oboje musimy. Nie powiedziała, nie zrobiła nic złego. Tylko tak, po prostu. I od razu stało się powszednio. W uszach nadal brzmiał krótki, cichy, gardłowy śmiech... Podniósł się. Poszli z powrotem. Marwa nabrała do niego ufności i otarła się o jego nogi. Pogładził ją. Następnego dnia, gdy gotowali się do drogi, Ludmiła kryjamno dała Mściwojowi kiść zasuszonego bzu. - Z Trzech Dębów. Ostatni raz byłam tam w dzień przed wyjazdem z Gdańska. Na skraju polany rośnie bez, taki dziwny, kwiat ma rudobruny... Będziesz o mnie pamiętał? I znów wzruszenie, chwyciło go z nagła, nic nie odpowiedział, skinął głową. Marwa otarła się o jego nogi jak kotka. Poklepał ją. Odjeżdżających żegnano tak samo uroczyście, jak witano. Zasław nisko kłaniał się młodemu księciu i zapraszał w ponowną gościtwę, kiedy leno pojawi się w okolinie i będzie miał skornotę. - I ty, Zasławie, będąc w Gdańsku, pokaż się na zamku, rad cię zobaczę. Ludmiłę także. Gospodyni miała przy sobie oboje dzieci: ciemnocha Marcina i jasnoszkę Sulisławę. Znów wystroiła się starannie, ale teraz uwagę zwracał nie tyle duży srebrny kabłączek, co dwa, także duże i srebrne, kolczyki, krągłe bańki z rogami, nie miała ich przedtem. Odwitali się westrzód okrzyków. W drodze do Słupska Czcibor zagadnął Mściwoja: - Tak to i byliśmy w onych barabónach, zobaczyliśmy. Zadowolony jesteś? Barabóny - świat zabity deskami. Mściwoj wpierw zmarszczył brwi, ponemu się uśmiechnął. - Tak. - Tedy rzeknij, jak bardzo jesteś zadowolony? - Żeli nie wiesz, to nie pytaj, a żeli wiesz, to po co pytasz? Czcibor wyszczerzył zęby i poruszył uszami. - Wiedno lepiej być po bezpiecznej stronie. Ale tak myślałem, żeś zadowolony. To teraz możesz już spokojnie wracać do Gdańska? - Mogę. Ale ciebie mogę tu zostawić, żebyś sadła nabrał. - Doznałbyś niemałego ubytku, bo nie znalazłbyś takiego węszyciela w twojej służbie. Widziałeś te piękne nowe kolczyki Ludmiły? - Widziałem. Skąd wiesz, że nowe? - Chciałeś, żebym wszystko wiedział. - A tak. I dalej chcę. Te zausznice musiały być bardzo drogie. Dostała je od Zasława? - Ii! Za drogie. Od ciebie ongi dostała ten wielki kablączek. Widziałeś i pamiętasz. - Rzecz pewna. - Ale te dużo droższe. - Mogły być z łupu. Oni tu żadnej leżności nie przepuszczają, żeby się obłowić. - Chąsiebnicy takich zausznic nie noszą, a oni sami na chąsę do Dunów nie chodzą. - Widziałeś, że wszyscy rybacy z Ustki polecieli na tego rozbita, uprzątnąć go do czysta. Zasław mógł tą drogą owe pozyskać. - Nie. Czcibor znowu poruszył uszami, które teraz przypominały skrzydła ptaszka. Cmoknął raz i drugi. Mściwoja to rozzłościło. - Czemu robisz z siebie leleka? Żeli wiesz, a nie leno udajesz mądrzelę, to mów. - Pewno że wiem. Od Gniewomira. - Ach, tak... Od Gniewomira. Wiesz na pewno? - Jak mnie tu widzisz. Powiernik chciał dalej ciągnąć rozmowę, ale nie miał już nowizn i Mściwoj ją uciął. Wojewoda łaską obdarzał Zasława, lecz bodaj zależało mu głównie na dobroctwie Ludmiły. Wszystko by się zgadzało. Ciekawe, czy wojewoda wiedział o nocnej przechadzce do brzozaka. Raczej nie, tym razem za bardzo się nakropił - chyba że komuś kazał osobliwie czuwać nad młodym księciem. Takiego nie dostrzegł. Marwa chybaby zwęszyła obcego. Zresztą rzecz obojętna. Niedługo już pozostali w Słupsku. Czy to ogłoski o zaborczych zamiarach księcia szczecińskiego nie miały naistnych podstaw, czy też powstrzymał go pokaz gotowości i siły, dość na tym, że szeroko rozesłany wywiad nie potwierdził z jego strony zagrażby, przynajmniej obecnie. I nie dziwota, miał wiele innych kłopotów i zwłaszcza musiał bronić własnej skóry. W niedzielę Mściwoj z Gniewomirem, otoczony tutecznymi żupanami i drużyną panoszów, słuchał prawie mszy świętej w kościółku Świętego Mikołaja, niedawno wzniesionym na nowym podgardziu na lewym brzegu Słupi. Znał już omal na pamięć łacińskie słowa służby pańskiego stołu, ale nic nie rozumiał z tego, co mamrotał ksiądz przy ołtarzu i nie podobał mu się jego nosowy, mylny śpiew. Podrażniony rozglądał się po bielonych ścianach, na których barwnie znaczyło się kilka postaci świętych. Przy drzwiach powstał ruch. Obiegacz od księcia Swiętopełka. Taki był rozkaz pana ziemi raz na wiedno, że o każdej godzinie dnia i nocy pilne wiadło lub polecenie ma być natychstopach dostarczone odbiorcy, gdziekolwiek by się znajdował. Mściwoj skinął na zaniepokojonego zgwarem księdza, aby rychlej kończył, i chutko wyszedł. Ojciec wiadomił, że Sambor wraz ze swym dworem, przez nikogo nie zdany, przybył w granice księstwa. Podróż odbył nie ziemią, lecz morzem, a to od Szczecina do Mostów, tam na brzeg zszedł i zaraz udał się do Białogardy, gdzie u Ratybora prawie przebywała starka, pani Zwinisława. Nikt się tego nie spodział i pomión jego ruchów zawczasu nie doszedł. Pani Zwinisława ostatnio zamieszkała w Chmielnie i tam chorowała, doglądana i lekowana przez siostrę infirmerkę z Żukowa, wzięła równak na się trud przejazdu sporej drogi. Słych był, że wygnanego syna wezwała do siebie. Na pewno zaś zwróciła się do najstarszego, pana Swiętopełka, aby pospieszył do niej, bo czuje zbliżającą się śmierć, chce jesz raz zobaczyć synów i pogodzić ich między sobą. Sambor, nigle pojawił się w księstwie, też dał znać, że prosi o ugodę, ale nie zgłaszał żadnego obiecania, że przyjmuje postawione mu zastrzegi. Pan Swiętopełk każe synowi bez chwili zwłoki wracać do Gdańska. Wyobrażał sobie rozjad ojca. Gdyby jesz zdziebło przytrzymać Sambora na wynekaniu, najpewniej by zmiękł. Wdawka starki, prawdopodobnie podsunięta przez niego samego, stworzyła nową porę i oczywidnie rozzuchwaliła wynekańca przegrzechę. Toteż śmiałkował dotknięcie ziemi pomorskiej tuż pod nosem starzocha i teraz, ogradzany powagą schorowanej pospólnej matki, mógł rozmawiać z nim onak niż z dalecznego Szczecina czy Jastrowa, gdzie żył na łaskawym chlebie. Wrócił z dworem, jak doniósł obiegacz, zatem bez ochyby towarzyszyła mu Mechtylda z dworkami i z żonami tych paru lubiszewskich panów, którzy dzielili jego namianę na obczyźnie. Usłyszawszy te nowizny Mściwoj, ku zdumieniu najbliższych, głośno się roześmiał. Zarządził wyjazd jeszcze tego samego dnia. Nowa niespodzianka zdała na niego w Gdańsku. Zastał tam Sambora we własnej osobie. Rogala opuścił bezpieczne schronienie i sam wszedł w łapy niedźwiedzia. Oczywidnie, i tu broniła go ograda matki, skuteczniejsza od innych. Poza tym przyjechał bez rodziny, w Białogardzie u Ratybora zostawił Mechtyldę z małym Subisławem - co prawda synkowi długo by jesz przyszło czekać sprawnych lat, gdyby ojca spotkało nieszczęście, ale był, i jego praw posobnika umiałaby dochodzić zdarna Mechtylda. Otóż widok brata, wjeżdżającego do gdańskiego gardu w towarzystwie leno stolnika Wirgwona i podczaszego Domasława oraz kilku pachołów, tak zaskoczył Swiętopełka, że zaniemówił. Ponemu dopiero pojął, że Sambora naistnie stać na wszystko. Ten zaś zręcznie korzystając z pory, prosił starzocha o rozmowę w cztery oczy, uzasadniając, że po długim niewidzeniu się, po licznych nieporozumieniach gromadzących nieufność, tak będzie najlepiej, bez osłębców i w ogóle jakichkolwiek uczestników, czasem i bodaj często, także mimowolnie, wypaczających szczere zamiary. Brat brata zrozumie, powinien rozumieć i rozumieć musi, obaj przecież mają na oku pospólne dobro rodu, a w nim mieszczą się pożytki każdego z nich. Swiętopełk chwilę się wahał, w tej krótkiej chwili rozważał, czy zamknąć Sambora pod strażą, czy odesłać do Białogardy z poleceniem, aby tam czekał wiadła. Myślał też, czy go po prostu nie zgładzić. Chwila była krótka, nie zdążył nic stanowić i uznał, że zgoda na rozmowę niczego nie przesądza. Wojski żupan Wojno postawił drużynę gardową na nogi, stajenni przejęli konie przybyszów, ptaszek był w ręku. A on, Sambor, wszedłszy do zamku, zdjął pas z mieczem i oddał go bratu. Gdy znaleźli się sami, tylko oni dwaj, przykląkł na jedno kolano i wyciągnął przed siebie dłonie złożone znakiem wasala, dannika księcia Pomorza, prosząc o łaskę i ogradę. Powiedział też, że oszczercy go oczernili, niga bowiem nie nastawał na wolność ani życie brata, czcigodnego starzocha; ma z nim zwadę, niga równak nie powstała mu myśl łączby z wrogami na jego szkodę, zabiegał leno o prawo do należnej mu ojcowizny, ma przecież syna i córkę, najpewniej dzieci jesz przybędzie, jemu chodzi, żeby im zapewnić skromny dostatek. - Zechcesz, bracie wybaczyć błędy, jakie mogłem był nieświadomie popełnić? - Błędy - żachnął się Swiętopełk. - Chciałeś powiedzieć: błąd za błędem. Dobrych uczynków od ciebie nie zaznałem. - Niesprawiedliwy jesteś, bracie. Wiernie ci służyłem na wojnie z Prusami. A tobie niga nie zdarzył się błąd wobec młodszych braci? - Nie ja tu jestem sądzony. Sambor gładko przełknął szorstkie słowa i ciągnął: - Po śmierci Wartysława zabrałeś cały jego dział, młod - szym braciom nic nie odstąpiłeś. Tak samo ze spadkowizną po Ratyborze w Słupsku i Sławnie. Znowu nic... - Dzielić miałem? - Swiętopełk krzyknął rozjadły. - Żeby księstwo na proch się obróciło, żeby każdy przywęder mógł je szarpać do woli? - Po zgodę do ciebie przyszedłem, nie po gorz. Nie czas teraz na żale, nasza stara nenka gaśnie, pragnie ujrzeć przy sobie synów pojednanych i błogosławić im. Wciąż klęczał z wyciągniętymi dłońmi prosząc, aby starszy brat je ujął na znak pojednania i odnowienia służby. On wie i dobrze pojmuje, że książęta naokoło radzi by urwać księstwu pomorskiemu co leno by zdołali. Pora wcale nie jest tak dobra, jak by się wydawało, jak mo;że Świętopełk myśli. On, Sambor, ma wielki podziw dla jego chwatu i dzielności, lecz i najdzielniejszego pokona przewaga sił, trzeba zatem własne zespalać i mnożyć. - Toć cały czas to mówię - rzekł starzoch - a ty tego nie rozumiesz. - Ależ rozumiem. I powiadam, że także od obcych, to jest od Niemców zwłaszcza, trzeba się uczyć nowych sposobów wojowania, brać od nich broń, a również podpatrywać, jak oni gospodarują, bo mieć pieniądze to jest to samo co mieć ostry miecz. Dla tej nauki warto pozyskać ich przychylność, a można to zrobić zbliżając się do nich i okazując im zaufanie. Gotówem pośredniczyć i dopomóc ci, bo mam z nimi dobre stosunki, podobnie jak z Duńczykami. Na zakończenie raz jeszcze mówił o starej matce, o jej dobrocie i trosce, o tym, jak bardzo pragnie miru między synami. I łzy stanęły mu w oczach. Świętopełk słuchał, słuchał, aż dosłuchał końca tej przemowy. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Wszystko już było dziesięć razy powiedziane i na nic się zdało. Sambor miał słuszność, rzecz pewna, tylko kto to mówił?... Gdy zobaczył dwie duże łzy spływające po jego policzkach, kazał mu wstać. Ale nie ujął jego dłoni w swoje, nie przyjął i nie oddał znaku pojednania, bo oznaczałoby to ugodę między nimi, dokonaną wprawdzie w cztery oczy, bez świadków i bez należytego obrządku, ale Sambor w przyszłości łatwo mógłby się powoływać, że przecież ją zawarli. Tyle panowania Świętopełk nad sobą miał, przed takim podstępem umiał się ustrzec, nie zdołał równak na trzeźwo pobudzać w sobie gorzu, pokora i łzy ułagodziły go. W rozterce i niepokoju polecił nakryć stół, posadził za nim brata z obu jego żupanami, Wirgwonem i Domasławem, wezwał Godfryda, Pawła i Wojnę, nikogo więcej, usiadł z nimi. Nieradosne było to jedzenie i picie, ni na trwały pokój, ni na dalsze imy. Gdyby tylko chodziło o święty zwyk nakarmienia podróżnych, starczyłoby podanie im godziwego posiłku na osobności. Tymczasem towarzyszył im. A Sambor odmienił się zupełnie: poweselał i z ożywieniem opowiadał o dworze meklemburskim, o Jastrowie, Orli i Parchimiu oraz o szczecińskim, osobliwie zaś o synu ich siostry, Barnimie. Ten ostatni wątek zajął Świętopełka i sam wypytywał brata. Otóż zdaniem Sambora młody książę pomorski poczynał sobie wcale sprężyście, nie wiadomo leno, w którą stronę ostatecznie skieruje główną uwagę, czy dalej będzie chciał odbijać ziemie utracone na rzecz Wielkopolski, czy też gdzie indziej się zwróci, co na pierwszym miejscu mogłoby oznaczać wojnę z Pomorzem. Brakowało też odpowiedzi na pytanie, jak się ułożą jego stosunki z margrabiami Brandenburgii, i w końcu na drugie, nie mniej ważne, czy jest on człowiekiem statecznym i wytrwałym. Kroi się jego małżeństwo z Marianną, wnuczką Waldemara II, króla Danii, a właściwie jest ono już postanowione, co na pewno niemało wzmocni jego położenie. Natenczas do izby wszedł Mściwoj, co dopiero zeskoczył z konia, po drodze zrzucił opończę. Stryj przywitał go serdecznie, kochanego bratanka, zrobił ruch, jakby chciał go objąć i wyściskać, ten równak się uchylił. Także wobec Gniewomira zachował się przyjaźnie, obszedł się z nim niby z dobrym znajomym, którego rad zobaczył po długim czasie. Było już późno i Sambor z żupanami zatrzymał się na noc w zamku. Wirgwon i Domasław trzymali usta zamknięte, cały czas. Następnego rana wszyscy oni odjechali do Białogardy. Świętopełk za kilka dni miał udać się za nimi do łoża chorej matki. Stanęło więc właściwie na niczym. Staruszka czas jakiś jesz się trzymała. Gdy pierworodny przybył do niej, prosiła gorąco i zaklinała, aby przez pamięć przodków i miłość do nieboszczyka ojca, a także do niej, odchodzącej już z tego świata, wybaczył Samborowi, w czym tamten mógł był zawinić, i szczerze się z nim pogodził. Ratybor przyłączył się do błagań, ze swej strony powoływał się na przykład Chrystusowego miłosierdzia i na przykazania świętej wiary. Ratyborowi Świętopełk przeciwstawiłby się bez trudu, matce - nie mógł. Nie powiedział tedy ani tak, ani nie, i rozstrzygnięcie się odwlekało. Mimo to Sambor nabrał pewności siebie i nawet, omijając Gdańsk, pojechał do Lubiszewa, skąd swego czasu został wypędzony i gdzie w żadnym wypadku nie wolno mu było się pojawiać. Ale nie wolno było także w całym księstwie, a przecież odważył się, ba, stanął przed oczami samego starzocha, który go wygnał, i włos z głowy mu nie spadł. W Lubiszewie i okolinie zabawił niecałe dwa dni. Starczyło tego jako dokazu, że wrócił, że jest, że widzewno ma prawo. Nowizna zaraz obleciała kraj, Świętopełk jurzył się na rogale - i znów nie zrobił nic. Nakazał mu tylko surowo, żeby więcej nie ośmielał się opuszczać dzielnicy Ratybora, bo onak natychstopach wtrąci go do sadzy. Mściwoj dwa razy odwiedził starkę, bez ojca, bo książę nie dowierzał braciom i wolał, wysyłając syna, strzec z odległości jego bezpieku, a ze względu na matkę nie chciał dawać mu za wielkiej osłony wojska. Mściwoj był skory jechać tam częściej, żeby doświadczać swej zdarnoty w prowadzeniu lisich rozmów, lecz ojciec nie życzył sobie nadmiernej łączby między synem a jego stryjami. Sambor mógł przedsięwziąć coś złego - mógł także wymyślić jakąś chytrowinę i uwikłać w nią bratanka. Mściwoja zaś ciągnęło także do starki, bo przeciwnie niż większość starek i matek rozmawiała z nim jak z prawdziwie dojrzałym mężem i księciem, poruszała wszystkie orędy rodzinne, nie wyłączając najbardziej drażliwych, także radziła, jakie wymogi powinna spełniać jego przyszła żona i gdzie najlepiej byłoby rozglądać się za ową. Nadto pani Zwinisława niga nie była ksobiszką, toteż za drugą obecnością wnuka po cichu wsunęła mu w rękę złote kolczyki. Miały być dla tej przyszłej, której sama już nie doczeka. A Mściwojowi, mimo radości i wzruszenia, od razu przypomniały się ‘inne, też ładne i drogie, a przecież bardzo skromne wobec tych. Oto wielka różnica. Złote zausznice sędziwej pomorskiej księżnej mogą przypaść leno nowej i prawdziwej księżniczce, która zasiądzie okom ławelnicy księcia Pomorza. Zaciekawił go Sambor. Umiał stryj opowiadać i nie brakowało mu osnów. Zjeździł nie tylko Sławię ze Szczecinem i Dyminem, lecz także Rugię i Danię, odwiedzał liczne jej wyspy, zapuścił się do Skanii, czas pewien spędził w tamecznym Lundzie, siedzibie arcybiskupa, który władał całym duńskim Kościołem; znał owego, rozmawiał z nim. Mściwoj przywykł nawet do Ratybora, którego najmniej znał, ale odstręczały go łzawopobożne westchnienia i budujące obuczki stryja, który był od niego starszy nie więcej niż dziesiątek lat. Oczywidnie ciągnęło go do spotkania z Dingweris, chociaż sam przed sobą nie chciał się do tego przyznać, bo było mu jej strach. Dławił się wspomnieniem upokorzenia i postanowił wiedno okazywać jej zimną skarnię, dręczyła go równak ciekawica, dlaczego dworka postępowała tak dziwnie. Ona zaś teraz, gdy przyszło im się widywać, jak gdyby zapomniała o wydarzeniu w lesie pod Gniewkowem, bodaj wcale go nie było. Uśmiechnięta, przyjazna, zalotna, bardziej nawet niż dawniej - dokaż, że wdarzyła sobie wszystko, onak nie odważałaby się na tyle swobody wobec młodego księcia. Kilkakroć - w paradnicy albo na dziedzińcu gardowym - odczuwał na sobie czyjś wzrok. Spoglądał: to ona ściągała jego spojrzenie, a kiedy oczy spotykały się, powoli odwracała głowę i uśmiechała się niby do siebie. A prawie!... W ciągu tych dwu odwiedzin omal nie rozmawiali ze sobą i niga nie spotkali się sami. Sambor coś przecież musiał zmiarkować, bo rzekł bratankowi, że gdyby Dingweris urodziła się mężczyzną, Mściwoj i ona staliby się albo bliskimi przyjaciółmi, albo śmiertelnymi wrogami, a ponieważ jest, jak się wysłowił, łanią, powinna spotkać tęgiego rososznika, a jesz lepiej wilka. Mściwoj nie zdołał powstrzymać rumieńca i był zły na stryja. Był zły także na siebie. Pani Mechtylda zdawała się niczego nie dostrzegać i mężowego bratanka niezmiennie darzyła wielką przychylnością. Słowem, także nie wróciła ani do ich rozmowy w Gniewkowie, ani do wydarzeń w gardzie. Ładzenie stosunków w rodzie książęcym wciąż pozostawało nie rozstrzygnięte, jak gdyby zawieszone w oczekiwaniu na śmierć starej pani Zwinisławy, co wynikało z oporu Swiętopełka, a najbardziej było nie na rękę Samborowi. W tym to czasie najprzedniejsi mieszczanie Gdańska przygotowali porozumienie z Lubeką i starali się nakłonić księcia, aby je zawarł. Był on naistnie gotów ponowić, wzmocnić i surowiej niż dotąd wpajać w poddanych zakaz używania staroczcsnego prawa nadbrzeżnego, dla dobra kupców morskich i dla lepszego wziątku własnego. Godził się też na obniżenie myta w samym Gdańsku i gdzie indziej w księstwie, nadto na otoczenie lubeczan łaską szczególnej ogrady. Nie chciał natomiast przystać na użyczenie owym, którzy osiedli tutaj, takich uprawnień do rządzenia sobą, jakie posiadali w swoirn macierzystym mieście. To mu się do cna nie widziało. Owi zaś bez przerwy kusili go widokami chutciejszego powiększenia ruchu w howindze i na drogach, przez co mocno by się wzbogaciła jego komora. Wiedział, że jest to możliwe, lecz obawiał się nadmiernego wzrostu siły swych nowych poddańców i zbytniej ich samodzielności. Owszem, poszedł im na rękę, jak uważał, dość już daleko, aby cieszyli się powielbą i pomyślnością. Za jego tedy zgodą wybrali sobie radzkich, którzy przewodzili całej gromadzie przybyszów i zastępowali ją; udzielił prawa sądzenia mniejszych spraw, jakie między nimi zachodziły, i pobierał leno część wziątku z kar sądowych, a drugą zostawiał radzkim na potrzeby gromady; przyznał ulgi w opłatach targowych, przez co kupczenie na gdańskim targowisku stało się tańsze i żwawsze. Zapragnęli własnego siedliska i prosili o prawo jego budowy na miejscu dawnej osady Prusów i Pomorzan u dogodnej przeprawy przez Motławę, z osobną howingą miastową. I na to zezwolił, oddał im tę ziemię za niezbyt wysoką dzierżawą. Wznieśli tam już kościółek pod wezwaniem Matki Bożej i w jego pobliżu stawiali nowe domy, westrzód nich wspólną składnicę kupiecką, gdzie radzcy schodzili się także na swoje zebrania. Ale utrzymał Witka jako przystawa miastowego, przez którego sprawował nad nimi stały nadzór i ani myśli nie dopuszczał ustępowania z niego. Najdawniejsi lubeccy przywędrzy siedzieli w Gdańsku już dwadzieścia lat, a nawet dłużej, i mieli dorosłe dzieci urodzone na tym miejscu. Nic dziwnego, że nawiązały się przyjaźnie między niektórymi spośród nich a i najbogatszymi podgardzianami. Taki na przymiar gospodny Jarusz dzielił po połowie własność jednego statku morskiego z sukiennikiem Albertem Długim i obu strogo się na tym wiodło. Nietrudno równak było spostrzec, że mieszczanie nie kwapili się tak bardzo do bliskiej łączby z podgardzianami, żenili się omal tylko westrzód swoich, a co większe wymiany prowadzili jedurno z bratynami w Lubece, Visby, Elblągu i w innych miastach nad morzem albo i głęboko w kraju, wszędzie tam ich mieli i wiedno dogadali się z nimi niemiecką mową. Lubeckich gdańszczan wcale nie kochali żupani i rycerze. Sami wprawdzie nie garnęli się do kupczenia i dalekich podróży, ale ten i ów przemyśliwał o zwiększeniu bartnoty tym modłem. Nic z tego, miastowi ubiegacze nie dali im leżności. Także cystersi z Oliwy krzywym okiem patrzyli na gromadę przedsiębiorczych kupców, obawiali się bowiem, że dalej rosnąc w siłę zagrożą dochodowym przywilejom klasztoru na katarzyńskim podgardziu, gdyby w przyszłości i ono miało zostać objęte prawem miastowym, jak to pospolicie się działo w krajach niemieckich. Książę, mając wsparcie i czując się dość mocnym, uznał, że może pójść jesz zdziebło mieszczanom Lubeki na rękę, chociaż nie we wszystkim. Kazał wygotować pergamin, w którym obniżył dla nich myto w Gdańska, a ponadto i przede wszystkim zniósł wszelki dotąd pobierany okup za wolność ludzi, ocalałych w rozbiciu statku morskiego na pomorskim brzegu, i zachował dla nich własność wyniesionego przy tym mienia. Ten wielki, łaskawy, szczodrobliwy przywilej powinien w pełni ich zadowolić i zachęcić do śmiałego odwiedzania gdańskiej howingi oraz innych przystani na Pomorzu. Natomiast wobec mieszczan, swoich poddanych, zachował powściągliwość. Obiecał, że w przyszłym czasie rozpatrzy prośbę o nadanie im niemieckiego prawa, a tymczasem zrównał w mocy wybranego przez nich sołtysa ze swoim przystawem miastowym, co znaczyło, że przystaw nie mógł wydawać nowych nakazów bez zgody sołtysa, a sołtys bez zgody przystawa, toteż gdyby doszło między nimi do zwady, musieli o rozstrzygnięcie udawać się do samego księcia. Lubeczanie, co oczywidnie rozumiało się samo przez się, odwzajemnili się księciu pismem, w którym dziękowali za łaskę przywileju i głosili gotowość ożywienia wymiany z Gdańskiem, a na umocnienie przyjaźni przysłali mieszek z pięćdziesięciu grzywnami srebra czystego jak łza. Nadto stosowne dary złożyli cystersom oliwskim i dominikanom gdańskim, zaś dla kościoła Matki Bożej przysłali piękny dzwon. Ugoda zatem dla wszystkich wypadła korzystnie i przyszła w sam czas. Nastąpiło bowiem nagłe oziębienie w stosunkach z Zakonem Teutońskim i tak już nieciepłych. Udrą o to, kogo się słucha Pomerania, nigdy nie została uładzona i żadna ze stron nie chciała ustąpić choćby na krok. Teutonicy równafc mieli tą przewagę, że trzymali w garści większy jej czad, za co dzięki mogli składać głównie dawnym Rycerzom Chrystusa w Prusach, zwanym Dobrzyńcami. W dalszym ciągu niemało jesz zależałoby od biskupa Chrystiana, żeliby z całą mocą przechylił się na stronę księcia Pomorza, dając mu swoje zewiszcze prawne, choć przedawnione już i przez Rycerzy Niemieckich nie uznawane. Świętopełk bynajmniej nie liczył na jego życznotę, ale opociszku dopuszczał możliwość, że napartoch w końcu zrazi się do Teutoników na wiedno i zrozumie, komu podać rękę, aby samemu się wesprzeć ręką owego. Więc wciąż czekał. Szczególnie łatwo dochodziło do zaworków i bijatyk w Satyrze. Dwa jego gardy, książęcy i niegdyś biskupi, patrzyły na siebie, pilnowały się wzajem, omal szczerzyły zęby jeden przeciw drugiemu. Co prawda kasztelan Czesław spotykał się od czasu do czasu z burgrabią Diepoldem von Luterberg i zbierno łagodzili zatargi między swoimi ludźmi. Diepold, też przecież dawny Dobrzyniec, nie był człowiekiem zawziętym, znał umiar i lubił pokój, ale owe utarczki powstawały często i o byle co, toteż jednego dnia mogły doprowadzić do groźniejszego zderzenia. I tak się stało. W karczmie stojącej przy okolnicy gardu dawniej biskupiego zgodnie żłępali piwo Pomorzanie i Prusowie. Bywało, że brali się za łby i utaczali sobie juchy, jak to między ludźmi, ale teraz mieli wspólnego niedruha, którego przespole zs skornotą by pognębili. Przy innym stole popijali pachołowie z załogi zamkowej, zwani knechtami. Ci, kiedy zdziebło się nakropili, zaczęli ryczeć obce piosnki. Nie widziało się to Pomorzanom i Prusom, więc też wrzasnęli, po swojemu. W ogólnym wyrwasie pusty dzban upadł na polepę między obu stołami. Nikt niga nie doszedł, kto rzucił i w kogo mierzył, ale każda z gromad sądziła, że to zaczepka drugiej. Skończyłoby się pewnie na zwykłej bójce, jak nieraz bywało z podobnej przyczyny, gdyby w tej prawie chwili do karczmy nie wszedł giermek zakonny. Rudk o czerwonej twarzy, co bardzo rozbawiło sątyrczyków. Wybuchnęli śmiechem. Poleciało na niego kilka kubków. I wtedy się zaczęło. Karczma została potrzaskana razem z kuchnią, gdzie powstał pożar. Walka przeniosła się na zewnątrz. Pomorzacy i Prusowie szybko zyskali przewagę, jako że było ich więcej i natychstopach dołączali inni, aby rozprawić się z przywędrami. Padł już jeden zabity, wielu odniosło rany. Zanosiło się na całkowitą rozgromówkę obcych. Czesław dowiedział się o wydarzeniu niemal od razu. Wyszedł na wieżę, zobaczył ogień i usłyszał krzyki. Zrozumiał, że to poważna sprawa, która może wywołać wielkie skutki, a to, jakie one będą, w znacznej mierze zależy od niego. Już ktoś przybiegł, wzywając wsparcia kasztelana dla swoich. Nakazał załodze stanąć pod bronią. Woje niecierpliwili się, najchętniej zaraz by ruszyli bić zakonnych i zajmować ich gard. Czesław powstrzymał zapał, chociaż sam poszedłby pierwszy. Tam ogień rozlewał się szerzej, na okolnicę, chwilowo wiatr kierował go od kościoła i stojącego przy nim cysterskiego klasztoru, ale gdyby doszło do ogólnej pożogi, z pewnością i one padłyby pastwą płomieni. Rosła wrzawa, mimo odległości słychać było nawet szczęk oręża. Ale burgrabia chyba jesz się nie zabrał do przywracania porządku. Takiego obrotu nikt nie przewidywał i kasztelan nie wiedział, jak postąpić. Wejść do gardu biskupiego czy nie wchodzić? Przecież spieszyłby chronić kościół, klasztor, zakonników - tym wiedno i uczciwie mógł uzasadnić zbrojne wkroczenie do gardu. Gdyby równak doszło do starcia z załogą teutońską, co wnenczas? Był dość pobierny i w drabinie żupanów stał na tyle wysoko, by się spodziewać, że do rozprawy wcześniej czy później będzie musiało dojść, ale nie wiedział, czy to już czas. Chwycenie W garść biskupiego Sątyru byłoby wziątkiem niemałym. Te dwa gardy - to dwa klucze do drzwi Pomezanii, a także Żuławy, otworzyć je lub zamknąć można tylko oboma. Dobrze pojmował, że Zakon ze skornotą owładnąłby gardem książęcym, prawie dlatego. A oto leżność ubiegnięcia go i wyrwania mu drugiego klucza sama pchała się w ręce Tam zaś wyrwas wzmagał się. Mimo nadchodzącego zmierzchu Czesław widział kłębiące się ludztwo i błysk broni, niektóre skarnie jaskrawo oświetlał pożar. Przybiegł jakiś Prus ranny w usta, nie umiał zrozumiale powiedzieć, co się dzieje, leno błagał o pomoc. Czesław powz^ł postanowienie Dziesiątka wojów zostanie w gardzie, zamknie bramę i będzie go pilnowała. Dwie dziesiątki pójdą z nim. Raz jeszcze spojrzał w tamtą stronę. Dostrzegł zbroje. Nie ulegało wątpliwości, że Diepold von Luterberg w końcu wyprowadził załogę na ulice i że wrzała naistna bitwa. Dzwon kościelny uderzył na trwogę. Kasztelan zawahał się. Wahanie trwało krótko. Biegiem przebyli małą dłużawę. W otwartej bramie kotłowało się. Sątyrczycy rykiem radości powitali swoich. Zakonni na widok wojska pomorskiego z najeżoną bronią cofnęli się. Czesław bez zwłoki opanował bramę i gotował się do skoku w kierunku nie dotkniętego, jesz ogniem, ale mocno już zagrożonego kościoła. W tej chwili pojawił się zdyszany cysters, trzymając przed sobą krzyż jak tarczę. Prosił przez miłość Chrystusa o poskromienie burzonów i o najwcześniejszy ratunek dla miejsc poświęconych Bogu. Dodał, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności ćo Sątyru od drugiej strony zbliża się poczet gości krzyżowych pod przewodem któregoś z Rycerzy Teutońskich, ale nie ma czasu czekać, aż wejdą do gardu. Na to wiadło Czesław zatrzymał swoich. Burgrabia z dwoma braćmi zakonnymi, z garścią giermków i knechtów prowadził ciężką walkę procem licznemu tłumowi westrzód palących się zabudowań i leno z trudem brał górę. Wkrótce równak wsparli go owi przybysze. Pokonali i rozproszyli opornych oraz zabrali się do ratowania kościoła i klasztoru. Ogień już się ich chwytał, ale ocalili je, natomiast dzięki temu, że załoga i goście mieli teraz tak pilne zajęcie, rozburzeni sątyrczycy zyskali czas na ucieczkę i szukanie schronu. Część z nich wpuszczono do książęcego gardu, zwiększając jego obsadę. Czesław nadal dzierżył bramę i strzegącą jej wieżę. Kazał nosić wodę z Nogatu i oblewać dyle, chociaż ogień przestał już zagrażać. Po pewnym czasie przybył do niego Diepold, powalany krwią, usmolony, w nadpalonym i podartym płaszczu. - Dzięki wam za pomoc. Czesławie - rzekł. - Nasz gard jest teraz bezpieczny od ognia i grabicieli, możecie zatem wracać do waszego. Bóg wam odpłaci. - Uchroniłem przed zniszczeniem rzecz porzuconą i bezpańską, toteż według prawa mogę ją zachować - odparł kasztelan. - I zachowam. - Ani ona porzucona, ani bezpańska. Wszak brama ta z wieżą należy do obwałowań gardu Zakonu Najświętsze) Marii Panny i załoga ani na chwilę nie opuściła go. - Gdym tu przybył na ocalenie płonącego gardu z kościołem bożym i klasztorem, nikogo z załogi nie zastałem. Leno cysters pewien błagał mnie o ratunek dla miejsc świętych. - I wcaleście do nich nie dotarli, kasztelanie. - Wpierw musiałem ustrzec bramy, a w tym czasie goście krzyżowi zdołali dojść do kościoła. - Zdumiony jestem waszą mową, panie Czesławie. Wszyscy, którzy zbrojnie wchodzą na obszar władztwa Rycerzy Teutońskich bez ich zgody i nie chcą go opuścić na ich wezwanie, muszą być uważani za napastników. Nie inaczej mniemałby pan Świętopełk, gdyby dotyczyło to jego księstwa. - Ocaliłem, jak rzekłem, rzecz bezpańską, kiedy i gard był bezpański, a motłoch w nim się srożył, i wojsko Zakonu nie dołało go poskromić, aż wsparcie dostało od krzyżowców i także ode mnie. Kto wie, co jesz stać się może, czy walka w biskupim gardzie nie wybuchnie od nowa i nie naruszy bezpieku gardu książęcego, tedy nadal strzec mi trzeba tej tu bramy. - Kasztelanie, naruszacie mir między panem Swiętopełkiem a Zakonem Najświętszej Marii Panny. - Nie naruszam, burgrabio. Już obiegacz uwiadomił pana księcia, i on sam rozstrzygnie, co marn robić dalej. Diepold von Luterberg nie chciał odzyskiwać wieży siłą, chociaż w pomorskim władaniu pozostając wbijała się w jego gard jak cierń, zresztą swego wojska miał za mało, a gości krzyżowych obawiał się prosić o udział, aby nie wywołać zawiewy na dużą miarę. On też czekał słowa od swojej zwierzchności. Tego zaś czasu w Zakonie w Prusach brakowało silnej władzy i burgrabia musiał się odwoływać aż do Konrada, nowego mistrza całego Zakonu, poprzednio landgrafa Turyngii, tego samego skromnego i zamyślonego człowieka, z którym przed kilku laty Świętopełk spotkał się w Chełmnie. Ten zaś prawie przebywał gdzieś w Niemczech. A Świętopełk pochwalił Czesława za chwatkie postępowanie, kazał twardo trzymać bramę i do Sątyru posłał Mściwoja ze strogim karnem wojska, aby pokazując się tam świadczył o prawach księcia Pomorza do tego gardu i całej Pomezanii. W każdym razie miał bierkę, której oddawać za darmo nie zamierzał. Podniebie chmurzyło się coraz bardziej. Z niejasnej przyczyny spłonęła główna wieża gardu w Sartowicach nad Wisłą, położonego niedaleko Świecia. Mógł to być cichy a zbójecki odwet za ową pochwyconą w Satyrze. Samą stratą Świętopełk zbyt się nie przejął, i tak chciał umocnić sartowicki gard, gotując mu ważniejsze znaczenie w bliskiej przyszłości, kazał też Boguchowi, tamecznemu pokonnikowi, bez zwłoki spędzić ludzi i przystąpić do pracy. Pożar ten równak przyjął jako oznakę, że godzina się zbliża. W początkach września, po długiej chorobie, zmarła stara pani Zwinisława. W środku lata kazała się przewieźć do Żukowa, pod opiekę panien norbertanek, między trzy swoje córki. Najwięcej towarzystwa dotrzymywał jej bożuszek Ratybor. Także Sambor przeniósł się tam ze swym szczupłym dworem, zapewne dla większego bezpieka, ale często wyjeżdżał, starając się ukryć kierunek i cel tych podróży. Z tego powodu Gniewomir, który kazał go śledzić, miał wiele kłopotu, zdołał równak ustalić, że książę przynajmniej raz spotkał się z jakimś bratem Niemieckiego Zakonu i raz z kujawskimi żupanami. Kryjamnicy nie dowiedzieli się imion rozmówców Sambora, ale było oczywidne, że nici, które dziergała Mech ty Ida, trzymały się. Wojewoda sądził, a Świętopełk uważał to za możebne, że Sambor nakłonił matkę do wyjazdu do Żukowa nie tylko dla większego własnego bezpieku, lecz także dla łatwiejszej łączby ze współgrywcami. Białogarda łebska leżała zbyt ubocznie. Pogrzeb pani Zwinisławy w oliwskim grobowcu rodowym odbył się w posępnym nastroju. Księżna dożyła sędziwego wieku i musiała już odejść, w przeszło dwadzieścia lat po śmierci swego męża Mściwoja, zwanego Spokojnym, zatem nie sam obrzęd tyle smętwił pogrzebników, co niezgoda synów odprowadzających jej szczątki na miejsce wiecznego spoczynku. Spoglądali na siebie koso i nieufnie, nie oddali sobie bratecznego uścisku, modlili się osobno. Nawet Ratybor nie zdołał upozorować ich wspólnoty. Jesz w czasie pogrzebu Gniewomir namawiał Świętopełka, aby krótko ponemu złapać Sambora za łeb i zamknąć w sadzy. Będzie trochę plestania, ale nikt się za nim naistnie nie wstawi i za niedługo nastanie spokój. Książę wciąż się wahał i odkładał nadbę, co wcale nie było do niego podobne. Wojewoda ciągnął na swą stronę także Mściwoja, przedkładając, że gdyby starzoch postąpił według jego dorady, to jemu, posobnikowi, najpewniej by powierzył dzielnicę po stryju, aby się wprawiał do przyszłych rządów w Gdańsku. W pierwszej chwili młody książę zapalił się do pomysłu, prędko równak ostygł. Dobrze by było objąć Lubiszewo w lenne władanie, mieć swój kawał dziedziny i bierze z niej, stanąć naprocem Sambora i jego dworu jako samoistny a groźny współgrywca. Zadałby bobu Mechtyldzie, a Dingweris... Ale istnie mały to kawał, jak narzekał stryj, wykrojony z dzielnicy świeckiej Wartysława nieboszczyka, która z dawien dawna była książęcą ostoją. Ojciec powinien by zdać w jego ręce prawie Świecie, i to razem z Lubiszewem. Nie ujawnił tej udby wojewodzie,. dorozumiewał się bowiem, że ten nie poparłby tak wysoko mierzonego zamysłu, a ojciec bez wątpienia stanowcza by się sprzeciwił. Rozterka Swiętopełka jesz się wzmogła po rozmowie z Witosławą. Rok temu posunięto ją na podprzeoryszę żukowskiego konwentu, ale pozostała wesołą i ruchliwą osobą, tyle że jej pobiernota, którą brat wielce cenił, dojrzała i jesz się wyostrzyła. Witosławą dążyła do pogodzenia braci i teraz, po śmierci matki, starała się być ich głównym osłębcą. - Sambor nie jest złym człowiekiem - przekonywała starzocha - le nieraz ponosi go krew i ulega zapalczywości, osobliwie gdy mu się widzi, że ktoś uchybia jego godności. Ma on przecież zalety, które by się widno okazały, gdyby dać im dobrą leżność popisu. Jest on sprawnym urządzicielem i gospociem, ma zrozumienie dla tego co nowe a pożyteczne zarazem i umie to wyzyskać, umie też westrzó.i obcych się uwijać i posiadł u nich sławę pana pochwatnego i zdarnego. - Westrzód których obcych? Rozmawiali wieczorem w małym refektarzu oświetlonym trzema świecami. Mieli za sobą pustą noc, podczas której modlili się i śpiewali za duszę zmarłej i wszystkich odeszłych już rodowców, odpoczęli małowiele, ponemu sprawili należyty pogrzeb, a wielkie ludztwo otaczało kościół płacząc i zawodząc na poczestność dobrej pani. Tedy odbyła się strawa, naistnie żałobna, w refektarzu dużym. Swiętopełk jako głowa rodu zajmował pierwsze miejsce, po bokach miał braci, nic omal nie wypili, rozmawiali ilko tylko. Naprzeciw niego siedzieli: Mechtylda i Mściwoj. Jadwiga, wdowa po Odonicu, i jej synowie ani nie przyjechali, ani nie przysłali zastępników. Na koniec starzoch podziękował opatowi oliwskiemu, przeorom dominikanów gdańskich oraz benedyktynów ze Świętego Wojciecha, przeoryszy żukowskiej i konwentom klasztorów, oddał im należne ofiary, poszedł sprawdzić, czy ludztwu wydano bokadość jestku i pitku. Gdy kilka chwil temu Witosława poprosiła go o rozmowę na osobności, ucieszył się, bo liczył, że przyjdzie mu z pomocą w tej trudnej porze. Ale nie takiej pomocy oczekiwał. - Westrzód których? - powtórzył. - Westrzód wszystkich, z którymi się spotkał. W Sławii szczecińskiej i dymińskiej, w Meklemburgii, u DunówT, Ma.zowszan, Kujawian - odpowiedziała żywo. - Bracia Zakonu Najświętszej Marii Panny też wielce go szanują. Ważne jest także to, że zna liczne kraje i dobrze się dogaduje niemiecką mową. Cudzy dobrze o nim mniemają. - On tych cudzych woli od własnego brata. Spiskuje z nimi procem mnie. Wiesz o tym. - Może spiskował, może nie, takie pewne to nie jest, a żeli zdarzyło mu się jakie lelectwo, to było i minęło. Ty go nie popychaj w ich objęcia. Pomyśl, Pełek, czy nie lepiej zyskać go, zrzeszyć ze sobą, mądrze pokierować w grze z tymi cudzymi? - Wejta le, co ty mówisz, Wita? Żeby w tej grze ograł mnie zbierno z nimi? - To od ciebie będzie zależało. Żeli go do cna odtrącisz, nie będzie miał wyboru, leno szukać pomocy u tamtych. Jaka stąd dla ciebie bierza? Książę ze złością rzucił okiem na umiłowaną siostrę. Przed laty, bywało, wytargał ją za włosy, ona zaś, miast pokornie znosić jego zwierzchność i słuchać we wszystkim, nokciami drapała mu skarnię. I jakoś jej to uchodziło, zresztą chutko się godzili, bo między nimi niga nie było prawdziwej udry. - Od kiedy to niewiasty wciskają się do męskich osnów? Do sposobienia kraju? Pilnuj le swych ksiąg i nabożeństwa. To jest twój dział. - Od wtedy - odparła wpadając mu w słowa - od kiedy brodaci mężowie nie umieją znaleźć rozsądnej bieżycy w tym sposobieniu. A matka, chociaż sama miała gorącą krew, czyż nie spokoiła ojca tak długo, aż w końcu nazwano go Spokojnym? A może tobie nie mówiła w oczy swej udby i nie pokazywała ci swej woli? A starka Anna, siedziała ona cicho w białej izbie i leno posłusznie leżała W sypialni? - No, no, Witosławo, miarkuj słowa. - Kobiety w naszym rodzie nie były leno do rodzenia i warzenia. A ja to już najmniej, bo mi ani rodzić, ani warzyć. - Miarkuj, Wito... - Ty się miarkuj, a zwłaszcza zdrzyj dalej niż na koniec nosa. Roziskrzonym okiem patrzyła na brata i oddychała tak szybko, że na jej piersiach habit unosił się i opadał, poruszały się nozdrza. Mateczna krew jesz całkiem jej nie poniosła, ale Świętopełk wiedział, że mogło to nastąpić, gdyby mocno napierał. - No tak, no tak - mruczał pojednawczo. - Matka to wiedno matka. Narobiła mi kłopotów i pewno nieprędko się z nimi załatwię. Ale to matka. A ty jesteś młodsza siostra i jesz zakonnica. Żeli nie chcesz pomóc mi okiełznać Sambora, to zajmuj się swoim klasztorem. Zostaniesz przecież jego ksienią. - Nie potrzebujesz rni mówić, czym się mam zajmować. Sama wiem. Ale prawie dlatego, że ten klasztor będzie na mojej głowie i w dużej mierze już jest, bo pani ksieni stara, prawie dlatego darwa mnie dedać o wielu orędach i trudnić się nimi. Na jakie zagrażby może być narażony kościół, konwent, klasztor, cały nasz majątek w księstwie szarpanym zawiewą dornocą, pomyślałeś o tyrn? I czyż nie jestem twoją siostrą, waszą siostrą, wszystkich trzech, czyż nie jestem księżniczką pomorskiego rodu? Oblekłszy to białe ruchno przestałam nią być? - Po czadzie bodaj tak, Witko, bo składałaś śluby, że będziesz służyć leno Bogu. - I służę. - A po czadzie nie przestałaś i darwa ci wspomagać starzocha w sposobieniu... - Tak pełnię służbę Panu Bogu i Jego świętemu Kościołowi, że troszczę się o mój klasztor jak umiem najlepiej i... - Jesz ksieni żyje. - I niech żyje najdłużej, ale niedowidzi, nie dosłyszy, niedomaga, a ja jeatem subpriorissą i we wszystkim muszę ją podpierać, a po prawdzie zastępować. Ale masz słuszność, że po czadzie nie przestałam być księżniczką, toteż chcę ci pomagać i pomagam łagodząc swar między tobą a Samborem i Ratyborem. - Rzecz pewna, rzecz pewna - powiedział bez przekonania. Żeby zmienić temat, zapytał: - Jak się sprawują Dagomira i Sulimira? Nawet nie miałem czasu z nimi rozmawiać. - A tak dosyć - odpowiedziała po chwili, wysapawszy się. - Daga ma umienie, ale wiedno była słabowita i mocniejsza już nie będzie. A Sulimirze uczba nie wchodzi do głowy. Ledwo trochę klepie po łacinie, co się jej na siłę wdusi. - Mnie łacina pewno też by nie wchodziła. - Umiesz więcej od niej i tobie nie darwa, ty umiesz inne rzeczy, ale ona powinna czegoś się nauczyć, żeliby miała zostać kimś, nie leno zwykłą siostrą całe życie. - Będę ich potrzebował, Wito. Wiesz, że Ratybor przemyśliwa o klasztorze dla panien w swojej dzielnicy i cystersi chcą taki założyć. Dałoby się je przenieść od norbertanek do cysterek? - To by się dało, ale myślę, że Sulimira na zdziebło wyższe miejsce się nie wespnie i lepiej tu ją zostawić. Daga prędzej, ale ona nie ma zdrowia. W zakonie, Pełek, trzeba więcej zdrowia i umienia, niż ci się wydaje, toteż lepiej nie licz na nie za bardzo. - A mówiłaś, że niewiasty w naszym rodzie... No, przynajmniej nie będą mi wtykały nosa w rządzenie. Witosława roześmiała się. - Tutaj na mnie możesz liczyć. I jesz o kogoś możesz się postarać. - O kogo? - Zawsze byłeś chutki i naskwarny, czysty iwrańc, a teraz już za bardzo. Tymczasem darwa ci więcej miru niż dawniej. - Dobrze, dobrze już, ale coś ty naistnie chciała powiedzieć? - Znajdź sobie żonę. Teraz on się roześmiał. - Pewno już upatrzyłaś dla mnie sposobną białkę. - Nie. Sam sobie upatrz. - Ba. Wiem. Rzecz pewna... Ale czasu nie mam na szukanie. - Tyle musisz znaleźć. Powiadam ci, Pełku, i powtarzam, że na mój mag masz ty się czym jadłobić. Dzisiadniem więcej niż wczoraj. Powiększyłeś księstwo, powiększyłeś też zastęp niedruhów. Nie mogło być inaczej i sam przecież to widzisz. A gdzie masz sojuszników, no, gdzie? Nikędy. Tym bardziej staraj się o zgodę w rodzie. Widziałeś, Jadwiga się nie potrudziła do umierającej matki, żaden z jej synów też nie przyjechał. A kochała matkę. To dlaczego nie odwiedziła jej przed śmiercią? Bo nie chciała z tobą się spotkać. - Mówiłaś o naszym rodzie. Jadwiga już do polskiego należy. - I jest tobie wroga, ci dwaj też. A musiało tak być? Toteż dbaj przynajmniej o mir w księstwie i nasamprzód uładź udry z Zakonem Niemieckim. Przez Sambora, żeli go pozyskasz, możesz wiele wskórać, także u Zakonu. ŻeK go rozjuszysz, niejedno na tym stracisz. Utinam falsus vates sim. - Co mówisz? - Że wolę być złą prorokinią, ale boję się, że wspomnisz moje słowa poniewczasie. Swiętopełk żachnął się, zdołał równak powstrzymać nowy przypływ gorzu. - Sambora tym najlepiej bym pozyskał, gdybym oddał mu całe księstwo, a sam zamknął się w klasztorze, i to daleko stąd. Albo... - Albo co? - Gdybym jego zamknął w sadzy. - Ach! Plestasz... Zresztą zrobisz, jak będziesz chciał. Ja swoje powiedziałam. I to jesz dołożę, że wiedno będę dawała starania, aby łagodzić między wami. Ja się tobie cuduję, Pełku, i życzę ci najlepiej. O tym powinieneś wiedzieć. I naistnie chcę ci pomagać. Wierzył w jej dobrą wolę, ale nie zgadzał się z jej pozdrzatkami. Ponadto rozmowa z siostrą potwierdziła jego obawy, że Sambor, bez wątpienia przy udziale Mechtyldy, motał szeroko zagarniającą podstrawę, czyli intrygę, w której nie chodziło o byle co, leno o dużą stawkę. Napomknienia Witosławy o obcych, zwłaszcza o Rycerzach Teutońskich, wskazywały kierunek jego zabiegów. Mogła wiedzieć coś pewnego, ale nie ujawniła tego wiadła. Oto ukochana siostra stała się współgrywcą, bez wątpienia życzebnym, już równak samodzielnym i mającym własne obliczenie. Tak tedy zaczyna się ostra gra, już bodaj się zaczęła, ona więc woli postępować ostrożnie, bo na swój karb bierze głównie dobro klasztoru. Doradzała mu mir, zdarnotę i może chytrowinę. Dobrze. Żeli szczerota marnie płaci, trzeba uciec się do krętwy albo jedno z drugim mieszać, że nie będą mogli pomiarkować, co jest co. Zaprosił zatem do Gdańska Sambora z Mechtyldą, Ratybora i Witosławę. Był to jakby cichy zjazd rodzinny, któremu przewodził mając u boku Mściwoja i czasem też małego Wartysława, chociaż ten jesz nie doszedł sprawnych lat dwunastu. Zaczął łagodnie, omal dobrotliwie, przywoływał do pojednania i mówił, że gotów jest zapomnieć wszystko, co go krzywdziło i bolało, że wiedno pragnął być sprawiedliwym starzochem i że w swoim przeświadczeniu takim też był, a żeli w czyrnś myłkował, to nie ze złej woli, i prosi, żeby to jemu zapomnieli. Ich wspólny ojciec ze śmiertelnego łoża wzywał synów do zgody i miłości, a jemu, Świętopełkowi, który z wieku zostnwał starzochem rodu, przykazywał ogradę ojcowską nad rodzeństwem i czuwanie nad jego dobroctwem. Spełniał ten brateczny obowiązek, co równak znaczyło też, że musiał imać się rózgi, gdy bracia byli otrokami, a surowszych kar, gdy stali się dorosłymi. Wypiastun musi i głaskać, i smary dawać, według rzetelności. Ale dość już o tym, teraz chce z nimi przespole dojść do naistnego porozumienia, które ucieszyłoby ich ojca, bez ochyby oglądającego teraz chwałę Boga. Najważniejsze, aby wszyscy wzajem mieli dobrą wolę. Słowa te, zwłaszcza ostatnie, rozbroiły Ratybora. Pan Białogardy ze łzami w oczach wyznał, iż od dawna oczekiwał takiej bratecznej rozmowy, zgadza się z tym, co powiedział czcigodny starzoch i przyjmuje karcenie, on również pragnie luboty rodzinnej i wszystko gotów dla niej zrobić. Sambor z początku boczył się, głównie z powodu przygan, których Świętopełk jemu i Ratyborowi nie oszczędził, potem też się wzruszył, chciał równak pojednanie obwarować bardzo doniosłą zastrzegą. - Wszystko, coś rzekł, drogi panie bracie, jest słuszne i sprawiedliwe. Chcemy le tu także ustanowić, co trzeba dać do powszechnego wiadła, że w rodzie, a zatem i w księstwie, obrzesza nas prawo starszeństwa według polskiego modła. Nie powiedział wyraźnie, ale wszyscy wiedzieli, o co mu chodziło: po śmierci Świętopełka posobnictwo przypadłoby nie Mściwojowi, iecz jemu, a jeszcze by i Ratybor wyprzedzał Świętopełkowego syna. - A to jak? - zapytał Świętopełk, gniewnie poruszony. - Dlaczego by miało obrzeszać nas prawo, które u nas niga nie miało korzenia? - Przecież miało i bodaj ma nadal - odparł Sambor. - Nasz czcigodny ojciec Mściwoj tak prawie został głową rodu i księstwa po swym bracie a naszym stryju Samborze, chociaż synowie Sambora żyli, bo był najstarszy w rodzie. Świętopełkowi zaczęły drżeć wargi i migotać czerwone płaty przed oczami. Witosława powiedziała prędko: - Starszeństwo na polskie modło dawno upadło w samej Polsce i w jej księstwach rządy bierze syn po ojcu, chociaż starszy od syna krewniak siedzi o miedzę. - Ale nasz ojciec nastał po swym bracie, mimo że bratankowie żyli. - To prawda - odrzekła - ale pora była osobliwa, bo Subisław, starszy Samborowic, zmarł w parę miesięcy po ojcu i wszyscy jego śmierci leno zdali, a młodszy Świętopełk słabował na głowę i chociaż żył dłużej, dla księstwa był jak nieżywy. Tak to się działo i temu prawie nieboszczyk pan ojciec nastał w księstwie jako brat po bracie. Czerwone migotanie ustąpiło i Świętopełk opanował rozjad. Powiedział niegłośno, powoli, twardo: - Ten tu oto siedzący Mściwoj moim posobnikiem jest i pozostanie. - Amen - rzekła Witosława. - Amen - powtórzył Ratybor. Mściwoj siedział nieporuszony. Mechtylda milczała. Sarnbor spojrzał na nią. Ledwo dostrzegalnym zmrużeniem powiek dała znak. Sambor powiedział zdławionym głosem: - Amen. Tedy już omal bez sporów ułożyli, że uroczystość zawarcia zgody i przywrócenia ładu w rodzinie, jak to zostało nazwane, odbędzie się nazajutrz w niemałym, ale i niezbyt licznym gronie. Zebrali się zatem w paradnicy zamkowej opat oliwskj Jarak, przeor gdański Mateusz i ten ze Świętego Wojciecha, benedyktyn Łukasz, najważniejsi komesi: Gniewomir, Racław, Paweł i kilku innych - ci spośród Świętopełkowych. Od Samborowych: Wirgwon, Domasław, przednik Miron oraz kapelan księżnej Mechtyldy, Jakub. Ratyborowi towarzyszył Bolim, podkomorzy białogardzki. Ponadto uczestniczyli księża gdańscy, z kapelanem zamkowym Kerbordem; przystaw miastowy Witko zbierno z sołtysem Andrzejem Żeglarzem. Z młodych dołączyli Czcibor, Gosław i Krzyżan, najbliżsi Mściwojowi, on bowiem opociszku był tu szczególnie ważny, o jego miejsce jako posobnika najbardziej chodziło. Na końcu stanęli rycerze gdańskiego gardu. Swiętopełk zasiadł na ławelnicy w czepcu i z laską, nad nim Radost rozwinął stanicę czarno-żółtą, na której srebrem znaczyła się kotew ustawiona pazurami do góry. Księcia-starzocha otaczała rodzina. Uroczystość wypadła prawie w niedzielę, wszyscy wysłuchali mszy świętej i przybyli tu w podniosłych nastrojach. Swiętopełk udobruchał się na tyle, że postanowił być miły dla niesfornego brata i okazać to wobec zgromadzonych. Sambor ukląkł przed nim, przeżegnał się, złożył dłonie jak do modlitwy i powiedział, że żałuje tych spośród swoich słów lub uczynków, które pan Swiętopełk uznał za niedobre i jemu nieżyczebne, odrzeka się ich i wyklina je, i prosi pana Świętopełka, aby wtrącił owe w niepamięć i niebyt. Wiaruje się, że uznaje i czci tegoż pana, swego brata, jako księcia-starzocha oraz że uczciwie pełnić będzie służby należne panu zwierzchniemu od dannika. Także obecnemu tu panu Mściwojowi obiecuje, że widzi w nim posobnika pana Świętopełka i że po najdłuższym, daj Boże, życiu jego ojca, gdy on, Mściwoj, zasiądzie na książęcej ławelnicy, odda mu pokłon. Na zakończenie wyciągnął złożone dłonie ku Świętopełkowi. - Przyjmij słowa moje i wolę moją służenia tobie, panie książę Świętopełku, szlachetny bracie, z łaskawą upuprzejmością i weź mnie pod skrzydła swej zwierzchniej opieki. Świętopełk jego dłonie objął swoimi. Pilnie słuchał mowy brata i zaraz spostrzegł, że Mściwojowi on leno obiecywał uznanie posobnictwa, ale nie wiarował się na to, i że mgliście mówił o przyszłym pokłonie, znów nie zawiarowawszy z góry danniczego posłuszeństwa. Nie przekroczył umowy, tylko zdarnie ją dla siebie ujął. Świętopełk też uważnie patrzył mu na usta, czy nie trzyma w nich kamyka, który by ponemu kryjamno wypluł wraz ze śliną, tym modłem wypluwając i czyniąc nieważną całą przysięgę. Ale Sambor mówił wyraźnie, nic mu w ustach nie zgrzytnęło, nie plunął ani dłonią ust nie otarł. Może w końcu przyjdzie on do rozumu. Świętopełk wstał, ujął brata za ramiona, podniósł z klęczek. - Przyjmuję cię w posiadanie i opiekę, Samborze. Pełnij swoje dannicze obowiązki wiernie, służ mi radą i pomocą w każdej potrzebie, ja zaś obdarzam ciebie zaufaniem i poparciem, co jest powinnością starzocha. Tedy powierzam ci jako twój dział Ziemię Lubiszewską ze wszystkimi jej dobrami i pożytkami, abyś sprawował w niej rządy według prawa i obyczaju księstwa naszego pomorskiego. Uściskał go, ponemu wręczył mu chorągiew o zielonym płótnie z brunym łbem niedźwiedzia. Wieczorem wystawił godną czestę, co prawda bez nadmiaru pitku i oszczędną w serdeczności. Sambor z Mechtyldą i dworem zabawił w Gdańsku jesz dwa dni, następnie odjechał do Lubiszewa. Chociaż oświadczając ponowne wprowadzenie brata na jego dzielnicę Świętopełk wzmiankował też, jak prawo wymagało, o swoim zaufaniu do niego, wcale go nie miał i, przynajmniej w bliskim czasie, nie zamierzał korzystać z rady Witosławy, aby posłużyć się Samborem jako posłem do Teutoników lub innych zamiedzników. Mógłby on wtedy znacznie łatwiej splatać niebezpieczne podstrawy. Przede wszystkim kazał go pilnować, a Gniewomir skory by spełniać to zadanie. Powinno być nietrudne do wykonania, kiedy podejrzany miał stałą siedzibę w kraju, a w niej byli swojacy, na pierwszym miejscu Warcon, który mimo zawiewy domocej niezmiennie utrzymywał się na lubiszewskiej kasztelanii. Sambor równak nie szedł na rękę niepożądanym okomónom. Zaprzestał wydawania czest pod byle orążem, nie żłępał, nie plestał świerzbiącym językiem, nie sprowadzał nowych cudzyńców. Za to objeżdżał odzyskaną dziedzinę, kask polował i nieraz, wymknąwszy się spod nadzoru, dzień, dwa przebywał nie wiadomo gdzie. Ale dokazów na kryjamną łączbę z kimkolwiek nie było. Lubiszewski burzon zachowywał się cicho. Nowy obrót sprawy między biskupem Chrystianem a Rycerzami Teutońskimi ściągnął na siebie główną uwagę Swiętopełka i gdańskich wyżników. Legat pana papieża, dawniejszy biskup Modeny Wilhelm, bardzo chwatko zabiegał o pokojowe rozstrzygnięcie wszystkich sporów i udrów, jakie wyniknęły z sadowienia się nowych gospodynów w Ziemi Chełmińskiej i w ochrzczonym już czadzie Prus, o porządkowanie roszczeń prawnych między sąsiadami, o zapewnienie Zakonowi najlepszych podstaw do dalszego ujarzmiania pogan. Trudu miał wiele, a ością w gardle stanął mu ten naparty misjonarz, który słał nieustanne skargi do Rzymu, powołując się na uprawnienia nadane mu u zawięża misji przez pana ojca świętego Honoriusza III, a przed kilkunastu laty potwierdzone przez Grzegorza IX. Od tamtego czasu równak wiele się zmieniło, teutońscy przywędrzy okazali się bez porównania mocniejsi od tutecznych współgrywców, zaś kilkuletnia niewola u Sambów wytrąciła leciwego już biskupa z rzędu poważnie się liczących stron. Toteż ten sam papież Grzegorz ostrożnie przyjmował Chrystianowe żale i odpowiadał wymijając ich iądrzew. Owszem, pozwolił mu zbierać pobożne jałmużny do wysokości ośmiuset grzywien dobrego srebra na wykup od pogan brata i synowca, którzy zostali w zakładnictwie, lecz źródło tych ofiar ograniczył tak, że długo musiały napływać, w ten sposób przyczyniając biskupowi trosk i wiążąc mu ręce. Ani przymówki nie było, że Rycerze Teutońscy powinni dołożyć większą składkę, chociaż zagarnęli omal całe jego miectwo. Co do najważniejszej orędy, to jest przesprawia zadanego Chrystianowi i zatargu o jego naprawę, papież wcale się nie wypowiedział, leno trzem prałatom z Miśni polecił wziąć go w ogradę i żeli tylko możebne, doprowadzić do ugody z Teutonikami. Dopiero gdyby nie zdołali, rzecz miała wrócić na jego dwór. Ustanowienie rozjemcami osób, które miały daleko i do Prus, i do Rzymu, przedłużało dochodzenie prawdy i wydanie orzeczenia. Było to rzeczą tym dziwniejszą, że na miejscu sporu od dawna przecież przebywał legat, ważniejszy od prałatów. Ale papieżowi widzewno chodziło o dalszą zwłokę i o znużenie napartocha. Tu równak najwyższy pasterz Kościoła bardzo się mylił, bo Chrystian nie oprzestał zabiegów i wreszcie jakiś skutek mógł wydębić, a poza tym, i to było więcej możebne, w ułożeniu sił, życznoty i nieprzyjacielstwa mogły zajść zmiany nie po myśli Teutoników. Wilhelm wolał więc sam ten supeł splątany i kolczasty rozwiązać. Odbył wiele cierpliwych a żmudnych rozmów z biskupem bez ziemi i dusz, wysłuchiwał jego namiętnych żalów i oskarżeń, nigdy nie okazywał naskwarnoty, wiedno je kończył oświadczeniem, że ma dla niego zrozumienie i życznotę oraz dokładał obiecanie - żeli Chrystian jego by chciał za osłębcę i udzieli mu pełnomocnictw - zrobienia co w jego mocy, aby nagrodzić biskupowe trudy, nie podważając, oczywidnie, znanych postanowień ojca świętego co do wydzielenia Ziemi Chełmińskiej jako odrębnej diecezji i podziału Prus na trzy dalsze. W końcu dopiął swego i zmęczył Chrystiana. Wynekańc ze Sątyru zgodził się. Liczył, że tym krokiem zjedna sobie wielgorodnego legata i zyska więcej niż twardym obstawaniem przy prawie, którego nikt już, z wyimkiem Swiętopeika, nie poważał. I przeliczył się. Wilhelm z Modeny uznał wszystkie żądania Zakonu Niemieckiego za słuszne i uzasadnione, gdyż naistnie opierały się na papieskich nadaniach. Nowe prawo, żeli tyczy spraw poprzednio inaczej stanowionych, uchyla i czyni nieważnym dawne. Chrystianowe upieranie się przy roszczeniach do całych Prus nie miały zmysłu, skorno nie zdołał ich ochrzcić ani krzyżem, ani mieczem i nawet Chełmińskiej nie opanował. Tę ostatnią ujarzmili dopiero Teutonicy, oni też głęboko wgryźli się w Prusy, przy leżności pozbawiając księcia Pomorza większego czadu jego tamecznych zdobyczy. To sprawiło, że nowe prawo przyoblekło się w ciało i cieszyło się życiem. Chrystian musiał ustąpić i odejść w cień. Odtąd nie mógł już wzywać krzyżowców i kierować ich walką, nie mógł też więcej udawać zwierzchnika Chełmińskiej i Prus. Jego miejsce w całości przejął Zakon Najświętszej Marii Panny. Nie dość na tym. Jesz w końcu poprzedniego stulecia papież Celestyn, a po nim papież Honoriusz, ów opiekun i dobrodziej Chrystiana, ustanowili, że Zakon ten nie będzie podlegał żadnemu biskupowi, w którejkolwiek diecezji się znajdzie, tylko wprost Stolicy Apostolskiej i tym samym nie będzie mu składał danin ani świadczeń. Było to rzeczą zrozumiałą, gdyż Rycerze Niemieccy walczyli w Ziemi Świętej i musieli zbierać wszelkie środki dla utrzymania jej przy chrześcijańskim świecie, toteż ich majątki w Niemczech i w innych krajach miały łożyć jedynie na tę walkę. Z tego samego przywileju korzystały wszystkie zakony rycerskie. Chrystian o tym wiedział i nic mu to nie przeszkadzało, póki Teutonicy krzątali się daleko od Prus. Miał równak Wilhelm coś na omiodę dla niego. Układ, jaki zapośredniczył i narzucił, zabezpieczał pierwszemu biskupowi Prusów sowite uposażenie płynące z jednej trzeciej obszarów zdobytych na poganach i władzę nad tym czadem, chociaż pod pańskim skrzydłem Zakonu, a nadto poważną bierze w Chełmińskiej. Rzecz była jasna: z rzekomego zwierzchnika stawał się w istocie podwładnym, ale srebra miał zbierać więcej. - Zaufałem wam, panie legacie - powiedział Chrystian z goryczą, gdy rozmawiali w cztery oczy. - I ciężko się zawiodłem. - Nie jest tak, jak mówicie, czcigodny panie biskupie - odparł Rzymianin. - Dobro świętego Kościoła stawiamy i stawiać będziemy nad wszelkim innym względem. Dobro to zaś wymaga, aby Rycerze Najświętszej Marii Panny/ własny i mocny dom postawili na tutecznej ziemi. - Ongi miał to być mój dom. - I cóż stąd, skoroście go wznieść nie poradzili? Oni budują państwo przynależne do Kościoła, i to jest słuszne, sprawiedliwe, potrzebne, miłe Bogu. Położyli podwaliny, a teraz mury ciągną w górę pilną pracą, gęstymi strugami krwi, wysiłkiem mądrej myśli. Niosą ludziom błądzącym w mrokach grzechu światło prawdziwej wiary, rozrost pożytecznego wiadła, ogładzenie obyczaju. - A czyż ja tego samego nie... - Dzięki temu - Wilhelm przerwał kask naskwarno - ta połać ziemi pozyskana zostanie dla wspólnoty chrześcijańskiej i, co więcej, da podstawę do dalszych zmagań z poganami, a także ze schizmatykami ruskimi, owym pomiotem Bizancjum, których słowem lub czynem przywrócić-trzeba do jedności z prawowitym Kościołem. Z niej też, co zbędzie, Zakon użyje do obrony Ziemi Świętej. Widzicie zatem, panie biskupie, o jak wielką bitkę tu chodzi. - Widzę i pojmuję, ale... - Który tedy z prawowitych wyznawców odmówi im poparcia i będzie się czwargał o swoje przedawnione roszczenia, o swoje roitwy i zachcianki? Który, pytam? - Nie czekając odpowiedzi zakończył: - Żaden. Roma locuta, causa finita. Z ciężkim sercem Chrystian przyjął wyrok. Dla dwóch państw kościelnych nie stało tu miejsca. Tak, jego roitwy nie ziściły się. Spełniają je Rycerze Najświętszej Marii Panny. Widzewno Bóg tak chciał... Do cna równak nie porzucił nadziei: żeli miało powstać kilka biskupstw na surowym korzeniu, istniały widoki, że nad nimi stanie jeden archibiskup, bo jak i po co Rzymowi kierować tymi owczarniami z wielkiej dłużawy? Nikt nie miałby większego prawa do archibiskupiego tronu niż on. Tego się uczępił. Ledwo niepełna jesz nowizna o układzie między Chrystianem a Teutonikami dotarła do Gdańska, a już od tych drugich tudotąd przybyło poselstwo. Podmistrz pruski Poppo von Osternach w słowach mocnych domagał się nowego zapewnienia, że pan Swiętopełk nie będzie się rzeszył z poganami ani, co może jesz gorsza, z Prusami już ochrzczonymi a nieposłusznymi Rycerzom Teutońskim, czyli z apostatami lub odstępcami, wszelkie zaś sprzeczki z Zakonem, o granice oraz inne, podda polubownemu rozstrzygnięciu. Jako dokazu dobrej woli żądał niezwłocznego opuszczenia zajętej bramy i wieży w obwałowaniach Sątyru. Chutko więc dał o sobie znać ostatni pobier teutoński. Książę się nie spieszył, przetrzymał poselstwo cały tydzień, nigle dał odpowiedź. Ponemu odpowiedział, że umowa, zawarta przecież niedawno, bo w lipcu trzydziestego ósmego roku, to jest dwa lata temu, pozostaje w mocy i wiąże obie strony: sobie nawzajem mają one być przyjazne. Toteż w tymże duchu gotów on jest podjąć życzebne rozmowy co do bramy i wieży sątyrskiej, chociażby zaraz, ale zbierno z rokowaniami o granicach w ogóle. Poselstwo znobno podziękowało i opuściło Gdańsk. Tymczasem dobiegała końca rozbudowa warowni w Sartowicach. Do wygodnej przystani, położonej tuż u jej podnóża, książę wysłał kilka łodzi z Barlaszowej pływy. Naczelnik gardu Boguch otrzymał rozkaz twardego ściągania dani mytnej od wszelkich statków cudzych, które płynęły w dół lub w górę Wisły. Dzięki położeniu Sartowic nad samą rzeką można było stąd skuteczniej ich pilnować, niż z pobliskiego Świecia, cokolwiek oddalonego od wody, i o to prawie chodziło. Świętopełk przewidywał, że Teutonicy zaraz zaczną się oburzać i pomstować i znów będą się upominać o zupełne zwolnienie od myta wszystkiego, co ziemią lub wodą przewożą oni sami, ich poddani, a także goście krzyżowi, może nawet kupcy targujący z Zakonem. Powinni zrozumieć na koniec, że rokowania z księciem Pomorza to nie przelewki i trzeba poważnie do nich się zabrać. Co do znaczenia, jakie mają posiąść Sartowice, już był postanowił, a teraz jego wolę bezwiednie umocnił Michał, dominikanin gdański, ten sam co przed laty posłował do pana papieża i przywiózł owo ważne pismo wzywające do krucjaty, a ponemu pogrążył się i omal zatracił W duchownym posłannictwie westrzod pruskich pogan. Rzadko pokazywał się w Gdańsku. Za ostatniej bytności rozmawiał z kanonikiem Godfrydem i kapelanem Herbordem, a notariusz powtórzył tę rozmowę księciu. Otóż misja pruska zyskałaby silny bodziec, tłumaczył, gdyby na jej obszarze lub przynajmniej w bliskim a bezpiecznym miejscu znajdował się przybytek ze szczątkami świętej osoby. Ani powątpiewać, że Pan Bóg dałby znać o swej potędze za pośrednictwem tych uświęconych szczątków na dziesiątkach i setkach przykładów, krzepiąc wiernych oraz onieśmielając i też pociągając bóżkochwalców. Prawda, po kościołach spoczywają kawałeczki świętych pańskich, ale, w niczym nie ujmując należnej im tezy, bardzo byłaby pożądana relikwia kogoś znaczniejszego. Mówił zatem omal słowo w słowo, co kiedyś przedkładał jego przeor Mateusz. Tak tedy rozstrzygnęło się przeznaczenie głowy świętej Barbary, męczenniczki z Nikomedii, która istnym cudem znalazła się na Pomorzu. Torbę skórzaną wsadzono do skrzynki, tę zaś opatrzono pismem księcia Swiętopełka, stwierdzającym, jaka to wielka świętość, i opieczętowano. Odbyła ona nową pąć, tym razem z Gdańska do Sartowic, aby tam już zostać na wiedno. Wszystko to dokonywało się w ścisłej kryjamnocie, by wiadło przed czasem nie dotarło do papieża lub króla duńskiego, gdyż najpewniej chcieliby relikwię odzyskać. Sprawa miała się ujawnić dopiero podczas konsekracji sartowickiego kościoła, stosownie wezwanego imieniem świętej Barbary. Chwilowo o wszystkim wiedzieli leno książę Świętopełk, Mściwoj, opat Jarak, przeor Mateusz, Godfryd, Gniewomir i uradowany pozyskaniem tak zaszczytnego skarbu Boguch. Działo się to jesienią. Świętopełk osobiście dopilnował przeniesienia głowy męczenniczki, a ponemu, mimo złej pogody, pojechał dalej, do Swiecia i Wyszogrodu. Mściwoj odprowadził pochód ciemnym rankiem do bramy Lubiszewskiej i wrócił na zamek mokry, zziębnięty, w marnym nastroju. Rok tysięczny dwusetny i czterdziesty od narodzenia Pana, który niedługo miał dobiec końca, obfitował w wydarzenia. Ale nie przyniosły one wyraźnych zmian, raczej zapowiadały następne wypadki, zwiększenie zagrażby, a bodaj i orężne imy. Tymczasem Rycerze Teutońscy, wbrew przewidywaniom Swiętopełka, nie podnieśli trzasku o zaostrzone pobieranie myta na Wiśle, może dlatego, że ruch na niej, jak to u progu zimy, bardzo zmalał. W zamku gdańskim było pusto, a zalegającą tu ciszę dopełniał szum nieustannej padawicy. Ludzie, którym nie darwało wychodzić, chronili się pod strzechą i grzali przy ogniu, bo ziąb był przenikliwszy niż o trzaskającym mrozie. Mściwoj snuł się po izbach i mroczyńcach, jakby szukał czegoś, tłukł się niemirno, ale gdy kogoś napotkał, mijał przyspieszonym krokiem i bez słowa. Najbliżsi towarzysze odpoczywali, niby naistne dolegany, i lepiej że nie włazili mu w oczy. W Brzozach o tym czasie pewnie też niewesoło, lecz Ludmiła ma dużo zajęć, krząta się przy dzieciach i wokół chowy, toteż nie ma czasu na myśli, zresztą niga bodaj one jej nie trapiły. Ruch i zgwar mogą być w Lubiszewie. W małej dwornicy roi się od barwnych postaci. Tam radują się przynajmniej z powrotu do odzyskanej dziedziny po dręgiej tłuczbie i prószy u cudzych. Może w końcu przybyli goście ze świata. Dingweris błyszczy w gromadzie, rozsyła uśmiech i zapach. Przecież klukawica... Wiele jej lat?... I czemu?... Pojechać by tam, blisko, żabi skok, zobaczyć. A po co? Znów się narazić? Przesprawa chora. Wilgoć i znób poskręcały jej członki. Leżała pod grubym płaszczem z wełny. Odwiedzał ją, kazał stale doglądać i okrywać owczym kożuchem, gdy trzęsła nią ograszka. Zawczasu poleciła zrobić sobie wywaru z piołunu i oszocu i tym ją teraz lekowano oraz sokiem z malin. Z nią by przynajmniej porozmawiać, z nią jedną by chciał, ale dawna piastunka była już zbyt słaba i zmarachowana. Spoglądała na niego zgorączkowanymi oczami, czasem starała się dać jakiś znak, nie rozumiał, co by to miało być, mówił kilka słów pociechy, odchodził jesz bardziej smętny i osamotniony. Wartysław, otrok już dziesięcioletni, czemuś się burmuszył i wiedno kłócił z rómienikami, na starszego brata ledwo zwracał uwagę, choć powinien za nim biegać i napraszać się. Też byłoby źle. Dwa lata młodsza od Wartysława Eufemia milej go witała, ale, jak to taka mała dziewula, piszczała, żeby się z nią bawił. Chwilę jej towarzyszył i szedł dalej. Tego wieczora długo mudził, a gdy wreszcie się położył, z początku sen wcale nie chciał go uciszyć mimo kołyszących szeptów wiatru i deszczu. Przewracał się z boku na bok, nachodziły go wdary i jakieś obrazy, ni to z dawnoty, ni z dzisiadnia, zdawało mu się, że coś się wokół dzieje i że on w tym uczestniczy, i działo się jakby naistnie, a nagle budził się - sen tylko, omana. Znów ciągnęły się komudne myśli i kołowały, i pogrążały w roitwę. Rozmawiał z Ludka, była to rozmowa serdeczna i nieradosna westrzód drzew brzozowych, leno tyle później pamiętał, ani jednego wyraźnego słowa. I od razu z brzozownika przeniosło go nad rzekę, na drugim brzegu stała niewiasta albo dziewczyna, nie jakaś obca, ale meklemburska, wszedł w wodę, płynął, a gdy się zbliżał, ona odchodziła, ponemu stanęła opodal, chciał do niej podejść i nie miał siły. Jakoś równak podszedł i ona nie uciekła, objął ją, otoczyła ich ciemność, wpierał się, ona go objęła i nagle serce załomotało i uderzyła weń gorączka. Zbudził się. Na podbrzuszu ciepła mokra plama. Otwartymi oczami wodził w mroku, niczego nie dozdrzał, mętnie tylko się błądził wykrój okna, nie padał na nie żaden blask. Pomyślał, że okno powinno jaśniej się znaczyć, od ognia na wieży Żeglarskiej. Nie palił się?... Mógł już być porenk, lecz w listopadowy błonowy dzień porenica wstawała późno. Zamknął oczy, chciał jesz spać, a przynajmniej leżeć. Serce spokoiło się, denega opadała, widzenia przestały męczyć. Nie zdołał zasnąć, chociaż teraz prawie ogarnęły go niewład i zgniłota. Leżał w ciemiźnie jak przywiązany, a wokół niego krążyły myśli. Nie wnikały w niego, nie rozwijały się ciągiem, tylko otaczały obłoczkami rojeń: przewijały się przez nie wielkie czyny, pobier, chwała, szczęście, lubota. Wyciągnąć rękę, ruszyć nogą, wstać, zrobić coś... Tkwi nieruchomo, osłabiony, wyzuty z woli i siły, i chwatu. Obrazy przewijały się obok. Posłyszał plaskanie kopyt w błocie dziedzińca. Ktoś wołał, ktoś odwoływał. Okno zaczęło szarzeć. Obrazy pomykały wen. Dręgo wstawać, ale i leżenie zbrzydło. Podniósł się z ociążałą głową, niechętnie przemógł Iebawe ciało. I znów snuł się po zamku. Ci sami ludzie, te same orędy powszednie, nic ważnego, nic niespodzianego, żadnego kolca, co by pobudził skornotę. Ci tu w zamku, wyżnicy, żupani, pospólni - wiedno się krzątali, myśląc pewno, że wiele znaczą. Cóż znaczyli? A cóż on znaczył, nie mający pola, na którym by dokazał swej pobiernoty? Przyszli Czcibor, Gosław i Krzyżan, najbliżsi, mógł na nich polegać, także gdy go nie rozumieli. - Co nam każesz? - zapytał Trzebiborowic. - Drużyna kiśnie i rdzewieje. Nie miał dla nich rozkazów, bo nie wiedział, co z samym sobą począć. Niech robią, co chcą. Ci trzej patrzyli na niego. Czekali. W gorzu, że go naszli, powiedział opryskliwie: - Zgnilcami będę się zajmował?... Gdzie teraz są? - Ano prawie gniją po checzach, w szopie - odparł Czcibor. - Bąki zbijają. Ćwiczenia by im dać, a dręgie, żeby przemokli i przeziębił do kości. - Zrób to, Czcibor, zrób. Ja mam teraz co innego. I już idźcie, później was zawołam, gdy będziecie mi potrzebni, teraz idźcie. Koło południa przestało padać, wzmógł się wiatr i poszarpał wały, ale ich nie przegonił. Niepokój Mściwoja jesz się powiększył, nie mógł odpędzić przygnębienia i poczucia bezsiły. Połnie ledwo tknął, zajrzał do Przesprawy, spala, na szczęście, zaraz się wycofał. Już znów szarzało, gdy IM wezwał Nikosza i kazał przygotować sobie konia. Przestraszony niżnik zapytał, ile koni pójdzie i czy swego ma też siodłać. Odpowiedział, że jedzie sam, na krótko, nikogo nie potrzebuje i żeby Nikosz pary z ust nie puszczał. Okryty opończą, z narzuconym kapturem, kryjamno opuścił gard. Przewoźnicy okutani płachtami ciągnęli prom ospale, nie poznali go ani mu się przyzdrzeli, był pewno jakimś niskim rycerzem, może i wojem konnym, którego purtk niósł w niechcianym posłaniu. Na podgardziu miastowym napotkał ledwo paru przechodniów, nabrzeże było puste, statki już ułożyły się do zimowego spoczynku, jedurno rybacy jesz mieli pracę, ale tego dnia i oni się pochowali. Podjeżdżał do lichej gospody zwanej „U Wynekańca”, bo gospodnym był Prus, który uciekł z Chełmińskiej. W tej chwili wypadło stamtąd kilku nażłępanych mężczyzn* prosto przed niego. Podniósł się wyrwas, pięści poszły w ruch i wyzwiska, błysnął nóż. Z gospody dochodziły płacz, pisk, uskwieranie babskie, wyleciała też jakaś kętrzyca, jesz niestara, ta dopiero wywarła pysk, aż poniosło na cale podgardzie. Wparł konia w kotłującą się gromadę. Paru zaworników upadło, inni odskoczyli, sypnęły się wzdrygnę szkalingi, owa kętrzyca rzuciła w niego krowińcem, tamci chwycili za kamienie. Koń trafiony w zad podskoczył, i zaraz Mściwoj dostał uderzenie w plecy. Chciał zawrócić, przepłazować łotrów mieczem i gospodnemu kazać ich zatrzymać. Zaniechał: książę westrzód chachelstwa, w bójce z rogalami z howinżnej nory. Oto pobier, wielgota, chwała. Rozjadły popędził konia, skręcił w dargę prowadzącą do kościoła Świętej Katarzyny. Z nagłego popędu zatrzymał się tu, zsiadł z konia. Wokół było zupełnie pusto. Strząsnął z opończy krowie łajno. Wszedł do środka. I tu nikogo. Ciemnawo, nieco widu dawał kaganek na ołtarzu dziewiczej męczenniczki z dalecznego kraju i para świec. Jej sława przywędrowała aż tu i tutaj, jak we wszystkich krajach wielbiących prawdziwego Boga, oddawano jej hołd. A czegóż to ona dokonała? Nikt bodaj nie wiedział, prócz plebana, Godfryda i innych księży; wiedzieli też zakonnicy i najpewniej panny żukowskie, bo musiały o niej czytać. Ale ludztwo? A równak przychodzili tu, kłaniali się, czcili, pokrzykiem i odśpiewem chwalili, składali ofiary: ten kurę, ów kulę wosku, inny miarę zboża, garniec miodu, dętka srebrnego, co kto miał. Okrop dawno, przed latami latecznymi została ścięta za wiarę, dlatego na jej obrazie umieszczono miecz. Ścięta za wiarę - całkiem jak święta Barbara, której głowa teraz znalazła się w Sartowicach. Ta również przybyła z daleka, a chociaż w Pomorzu jesz jej nie wielbiono, wkrótce miało to nastąpić. Pan ziemi tak chce i tak będzie. Dlaczego królów i książąt, na pierwszym miejscu własnych, nie czci się na ołtarzach za ich wielkie czyny? Godfryd, przybysz z Niemiec, ten ci dużo wie o przodkach, starkach i prastarkach pomorskiego rodu, lecz wielu swojaków, nawet spośród wielgorodnych, słyszało wstecz najwyżej o Subisławie Krzewicielu. Gdyby ów prastark nie był karał srogo za dawanie obiat bożkom i gdyby nie wyznaczył zapisu dla oliwskiej fundacji, pewnie by pospólstwo zapomniało już i o nim. Ale w tamecznym kościele stoi jego widziały nagrobek z płytą i napisem, a ojcowie cystersi msze odprawiają za spokój duszy dobroczyńców i mówią o nim ludowi, osobliwie w roczyznę jego zgonu. Także następcy mają tam swe nagrobki i za nich też odmawiają się modły, temu to wiedzba o nich, choć mgława, jesz nie zaginęła. Taka tedy jedurna darga do wdaru u potomnych? A on, co po nim zostanie? Dosiadając konia pomyślał, że gdyby kto mógł wezdrzeć w jego głowę i rozpoznać, co się w niej bołduje, rzekłby o nim: pustoch. Może i prawda. Roi przecie o swej wielgości, a cóż dla niej robi? I tu małkowiele kam rzucony prze? spitego smarda mógł wyrżnąć go w łeb i zwalić w błoto, bodaj na wiedno, w zapomnienie. Popatrzył ku Gardowej Górze, ale był tam stromy, śliski podjazd, zbyt niebezpieczny dla konia. Skierował się do Trzech Dębów. Drzewa gołe, krzewy jak rózgowate miotły, ziemia usłana zmierzwionymi liśćmi. Spomiędzy drzew dozdrzał polanę z dębami. Tutaj. Gdzieś na obrzeżu ma rosnąć bez o rudobrunym kwieciu... Usłyszał nagły szmer. Chwycił miecz. Zatupotały nogi. Dwoje ludzi uciekało. Dogonił ich na skraju polany. - Stójcie! Mężczyzna i kobieta zatrzymali się. Mieli mokre i potargane ruchna. Prostacy. Rzucili strwożone, półprzytomne spojrzenia naokoło i leno kryjamko zerkali na nieznanego rycerza z mieczem w ręku. - Kim. jesteście? Milczeli. Przypatrywał się im pilnie. Przyodziewa owej kobiety mogła przypominać zakonną, owego zaś człowieka wieśniaczą, leno jakby kask lepszą. Z pewnością oboje byli zbiegami. - Skąd uciekliście? Milczeli. - Mówcie mi natychstopach, skąd jesteście i co tu robicie? Z rozchełstanych ruchen, błędnych spojrzeń, rozpalonych skarni sam mógł poznać, co robili. Żeli byli zbiegami z jakiejś wsi, docze nie uciekli dalej, nie schronili się w puszczę? Uwagę zwracała ta kobieta, niestara wcale, niby owa miotelnica od wynekańca z nabrzeża howingi, lecz nie ta przecież. Widział ją kiedyś? Kiedy, gdzie, przy jakiej ieżności?... Wciąż milczeli. Nagle zrobiło mu się ich żal. Schował miecz. - Nie zrobię wam przesprawia. Leno powiedzcie, kim jesteście. Żeliście nie popełnili zbrodni wołającej o krew, puszczę was wolno. Kobieta szarpnęła głową i podniosła ją. - Mnie wolności nikt już nie odbierze. Niewolnica, gdy zerwała powróz, jest wolniejsza od wolnych, bo niga jej już za życia stać się znów niewolną. O życie bez woli nie stoję... Tedy wiedz, panie, na imię mi Obiecka. A w klasztorze nazwali mnie Paulina. Mężczyzna w poruchu i rozpaczy potrząsnął ściśniętymi dłońmi. - Czemuś to powiedziała? Osłoniłbym ciebie i zdążyłabyś pobiec dalej. On nas wyda... Lecz skoroś już powiedziała, przepadło. Tedy i to wiedz, panie, że ja jestem Grucza, karbownik z Siemirowa, miectwa panien żukowskich. Zeszliśmy się, Obiecka i ja, i nas rozdzielono. I znów zeszliśmy się. Żeli nie może być inaczej, niechaj powloką nas, byle zbierno. To chyba możesz sprawić, panie, żeli masz w sercu źdźbło litości. Chcemy przespole znosić naszą namianę. Pojmujecie, panie, wysłuchacie nas? Znów jął padać deszcz. Krople załaskotały Mściwoja przy nosie, wokół ust. Starł je mokrą dłonią. Nadal przypatrywał się im, oni jemu, wyczekując. - Pojmuję. Sięgnął za pazuchę. Wyciągnął dętka. - Na, bierz, karbowniku. Bieżajcie swoją dargą, gdziekolwiek ona wiedzie. Nie widziałem was. Wyście nie widzieli mnie. Objechał Trzy Dęby samotne, z oddalenia okolone lasem. Zwisały z nich pojedyncze zmięte blewiązki, resztę pewnie zerwał wiatr, spłukał deszcz, wdeptały w ziemię nogi ludzi i zwierząt. Może niejedną zawiesiła tu owa Paulina klasztorna, w żużówce nazwana Obiecką, rodzicom na obietnicę radości. Rozejrzał się za krzewem bzu naokoło polany, nie znalazł go, gdzieś na pewno był, nie wysilał się na poszukiwania. Wiatr zacinał deszczem, mroczyło się. Wracać. Ponaglił konia. Zbłąkana para zniknęła. Prawda, widział ją dzień czy dwa po cudzie, jaki sprawił czcigodny Jacko z Krakowa, gdy zrzeszoną powrósłem wieźli od dominikańskiego klasztoru do Żukowa. Widzewno pisana im namiana, procem której naistnie nie mają broni. Jaka jemu pisana? Rozdział IV Zima mijała jednostajnie, ospale. Nawet mróz nie ścisnął ziemi i wody jak należy, czasem popadywał miękki śnieg, który ugniatany nogami chutko topniał, lub śnieg z deszczem i od razu robiła się mokwa, ulice gardu były śliskie i pełne błota, przechodnie gubili trzewiki, potykali się i przewracali. Dargi w kraju wyglądały nie lepiej i wozy jechały nimi leno z trudnością, a i konnym źle się wiodło. W powietrzu wisiała wilgoć i zgniłość, a kładły one do łoża nawet dzyrskich ludzi. Biedna Przesprawa cierpiała wielkie bóle w poskręcanych członkach, małko łagodzone bobrowym tłuszczem, rzadkim i okrop drogim lekiem, którego równak Swiętopełk kazał dla niej nie żałować, i nadal albo trzęsła się od gorąca, albo marzła od zimna pod kożuchem w izbie stale ogrzewanej węgliszkami. Zdali, że chutko umrze, lecz stara piastunka miała życie twarde jak kam i wciąż dychała. Nikt już nie przypuszczał, że tego roku zima w ogóle nastanie, gdy w połowie lutego nagle chwycił mróz i na stężałą ziemię spadł trwały śnieg. Gdy rano Mściwoj wyszedł z zamku na dziedziniec i zobaczył, że nie jest on rozkisły i brudny, lecz pokrył się białą, czystą warstwą, gdy zaczerpnął ostrego wiodra, które zakłuło w nozdrzach i załechtało w piersiach, gdy spojrzał ku nisko wiszącemu słońcu i oślepił go blask, poczuł się lekki i uradowany. Natychstopach minęło gnębiące od tygodni obezwładnienie, rozwiała się smętwa, uszedł nieustanny niepokój, że jest gnuśnik i zgniłe, że nic nie umie zdziałać, a tymczasem coś wymyka się z rąk i przechodzi bokiem, żeby już umknąć na wiedno. W tych przesnitych tygodniach odsunął się od wszystkich, zamknął w sobie, unikał nawet ojca, gdy leno mógł, który zresztą też chodził nieswój i podrażniony, parę razy łapał się na myśli, że gdyby matka żyła, pewno zamęczyłaby go pytaniami, natarczywą troską, iszczeniem, więc lepiej... Rzadko rozmawiał nawet z Czciborem. Przyjaciel próbował rozruszać go, nakłonić do jakiejś zabawy, lecz po kilku chwilach stawał się Msciwojowi nudny i nie do zniesienia. I wszystko to minęło. Wyszedł w zwykłych domowych ruchnach, nie zabrał kożucha ani opończy, bo nie s-podziewał się mrozu i wcale nie było mu zimno. Śnieg iskrzył i skrzypiał, na wierzchu puchaty, pod spodem zwarty. Młody książę stąpał po nim z przyjemnością, zanużał nogi wyżej kostek, oglądał swoje ślady, które wyraźnie znaczyły się na mało jesz schodzonej powierzchni. Schylił się, obu dłońmi zebrał śnieg i natarł sobie twarz. Od ziąbu zaparło mu dech, ale dalej zbierał i się tarł, całą garść przyłożył do piersi, znów nie mógł złapać tchu, tak prawie było dobrze, cucił się z długiego i niedobrego snu, strząsał jego resztki, zrzucał z siebie martwotę, ponemu sam sobą rozzuchwalony drugą garść wepchnął za kark, aż nim podrzuciło i jesz raz zabrakło powietrza, dorazu równak pobudzone płuca chwyciły całe kłęby, serce się rozruszało i mocno biło, tak miało być. Ugniótł śnieżónkę, rozejrzał się szukając celu i wymierzył w kleczkę drzwi kuchennych. Rozległ się chlap, ugodził dokładnie mimo sporej dłużawy, zatem nie poszła w zapomnienie zaprawa w rzucaniu kamieniem i oszczepem, miotaniu procą. Roześmiał się, zadowolony z siebie. Kilka jeszcze razy rzucał w samotne drzewo, w drąg do wiązania koni, w żuraw studzienny, i żałował, że nie ma tu teraz żadnego z jego drużynników, z którym mógłby stoczyć śnieżną biatkę. Wcale się nie martwił, że na pewno ktoś go widzi, dziwi się i może podkpiwa z książęcego posobnika, który przekroczył już dwie dziesiątki lat. Ojciec też lubił czasem się zabawić jak chłopiec, i to nie tylko gdy podpił, ale kto by się ośmielił kpić z pana Swiętopełka? Pobłaznować, pośmiać się zbierno z nim aż rozpierało w środku, z poklepywaniem po plecach, z pląsaniem za pan brat, to tak. Książę, kiedy był w nastroju, z każdym poigrał, z byle kim, wojem, rybakiem czy chłopem, a w potrzebie stawał mu do pomocy, choćby to miało być wyciąganie wozu z błota. Lecz za złośliwe kpiny z księcia kazałby prostaka ochłostać, a rycerza i nawet komesa zamknąć w sadzy, żeby odpokutował i doszedł do rozumu. Rzeczywiście zdarzało się, że chłostał i wsadzał, a winowajcy mogli być radzi, że na tym się kończyło. Za to urazy długo nie żywił. Mściwoj usłyszał krzyki i śmiechy. Na pewno swoi. Pobiegł w ich kierunku. W pobliżu wieży Wjazdowej zobaczył gromadkę otroków i dużego bałwana ze śniegu. Dawniej też takie lepił, chociaż starzy ludzie nie lubili tej zabawy, boć wiedno taki posąg przypominał staroczesnego bożka i przedrzeźniał go, i lepiej było tego nie robić. Otrocy dostrzegłszy młodego księcia rozpierzchli się i zniknęli, nawet nie poznał, kto był westrzód nich. Zdziwiła go zdziebło ta ucieczka, ale poszedł obejrzeć dzieło ich rąk. Bałwan był okazały i omal ukończony. Mściwoj przyjrzał mu się i pojął. Głowę stwory owinięto barwną szeroką blewiązką, zza której sterczały patyki, ozdobiono ją też muszlami. Książęcy czepc. Na pewno. Brzuch owiązano powrósłem, z którego zwisał krótki drewniany miecz. Mściwoj miał skarnię rozpaloną od ruchu i tarcia śniegiem, nie mogła się zatem bardziej już zaczerwienić. Smar - kaci rogale ulepili bałwana na prześmiechy z księcia. Ale nie ze starego pana. O, nie. Widać to po mieczyku-zabawce i po gładko u dołu zokończonym łbie, z wiechcia lub szmatki dorobiliby wąsy i brodę. To miał być młody książę. W pierwszej chwili chciał rozwalić wstrętną kukłę. I zdjął go lęk. Przecież to postać, wyobrażenie wiadomego człowieka, nie byle płoszydło, zniszczenie jej mogłoby przynieść nieszczęście. Mówiła Przesprawa, że czarzyńce lalki z wosku urabiają na podobę żywej osoby, jej imieniem ją zwą, tedy igłą rozpaloną w ogniu przekłuwają na wylot, a ponemu topią w żelaznym garnku i palą, dla pewności, że zła namiana wnet się z nią rozprawi... Może więc zerwać czepc, pośmiewisko czepca, i wyrwać mieczyk, pośmiewisko miecza? Też źle, też może znaczyć. Wrogie siły czają się wszędzie. Zostawić? Wszyscy będą widzieli, poznają dorazu, rąganiu nie będzie kresu. Bramą Wjazdową wchodzili ludzie, patrzyli na niego, kłaniali się z daleka. A jemu zrobiło się zimno, zaczęły zdrugać nim dreszcze. Odwrócił się i poszedł w kierunku zamku. Starał się iść powoli, godnie i kuleć najmniej, a zdawało mu się, że utyka bardziej niż zwykle, na oczach tych tu już na pewno dławiących się śmiechem, kulawik, kulas od małości, co mu wszystko kulawo idzie, jesz ktoś gotów posłać za nim śnieżónkę, że niby między sobą się bawią, a ta poleciała przez zmyłkę i przypadkiem, chciał pobiec, lecz byłaby to jawna ucieczka, kulałby jesz widzewniej i może by upadł. W swej izbie ciężko usiadł na ławie, jak zmarachowany wielką pracą. Mocno chwyciła go dergówka. Powinien zaraz cieplej się ubrać i pójść do izby białej, gdzie się palił ogień, ale tam spotkałby domowników i nie mógłby się wywinąć od rozmowy, od pustych pytań, od czczej plestaniny. Siedział dalej myśląc, co ma robić, i nic mu nie przychodziło do głowy, bo myśli się rozpraszały, na niczym nie dołał ich skupić. Wreszcie zdał sobie sprawę, że tak oto siedzi skulony, dygoczący i bezradny, że barch zaczyna go kąsać, że musi coś postanowić, przedsięwziąć, ruszyć się. Tamci zlepili bałwana z czepcem, na zuchwałą drwinę. Kto go stawiał? Uciekli, spiekleni bojący. Natrząsali się za plecami, w twarz nie umieli zazdrzeć. Dowiedzieć się, kto i pokarać, nie od razu, nie otwarcie, msta nie darwa być rychliwa, przyjdzie czas i orąd, bo lepiej za coś innego, i nie wszystkich naraz, tylko przy łeżności tego, ponemu tamtego. Do izby wszedł Czcibor. - Śnieg i mróz, Mściwoju, aż w pięty szczypie. A cóż ty tak... Mściwoj zerwał się i wykrzyknął: - Nie wpadaj do mnie z trzaskiem jak grom! - Toć przecież... Co się stało? - Nic się nie stało, co się miało stać? Ale nie masz tu wjeżdżać jak do stodoły, tylko przed drzwiami masz powiedzieć, że chcesz wejść, że prosisz, żebyś mógł wejść. Słyszysz? - Głośno mówisz, to słyszę. Znów coś ciebie ugryzło. - Nic mnie nie ugryzło! Leno ty niczego nie pojmujesz. Idź i każ izdebnemu przynieść tu donicę z węgliszkami, ale zaraz, bo mi zimno. - Dobrze, Mściwoju, tylko nie lepiej, żebyś poszedł do ogrzanej?... - Nie lepiej! Rób, co ci każę, na czystego biesa! Natychstopach! I teraz zostaw mnie samego. Czcibor przez mgnienie jesz stał jak porażony i w osłupieniu patrzył na młodego księcia. Ponemu chutko wykręcił się na pięcie i wyszedł. Mściwoj patrzył za nim drżący od ziąbu i gorzu, zęby mu szczękały, czuł pustkę w sobie, najskorniej uciekałby gdzieś, leno nie miał dokąd i nie wiedział przed czym. Gdy usłyszał ciche kroki, odwrócił się do okna. Izdebny zawołał spod drzwi: - Węgliszki, paniczu książę, węgliszki. - Wejdź... I masz nie wrzeszczeć, jakby z ciebie skórę darto, tylko grzecznie zaklepać. Chłopak wniósł płaską donicę w drewnianej oprawie i rozglądał się, gdzie by ją postawić. Ręce mu latały. Czcibor go uprzedził, w jakim nastroju jest młody pan, i pachoł bał się zapytać. Wszyscy znali zmienne usposobienie i porywczość panicza, które odziedziczył po ojcu, i kiedy był zły, woleli nie wchodzić mu w oczy. Wiedzieli też, że ostatnimi czasy gryzł go jakiś osobliwie paskudny giez. - I czego stoisz jak krowa do wydojenia? Będziesz tak stał cały dzień? - huknął Mściwoj odwracając się gwałtownie. - Nie wiesz, gdzie podłoga, gdzie posowa? Postaw na strzódku i wen! Izdebny spiesznie postawił donicę, aż brzęknęła i wymiotło go z izby. Mściwoj przysunął stołek, usiadł, wyciągnął ręce. Węgle drzewne żarzyły się bez dymu, drgało nad nimi wiodro, unosząc w górę ciepłotę. Rozcierał dłonie, palce już omal zesztywniały, brakowało w nich czucia, były jak cudze... Nie warto, nic nie warto. Starać się? O co się starać? Samemu małowiele zdziałasz lub nic, a co robić przespole z ludźmi, którzy są głupi i chcą le żreć, kętrzyć się, tedy spać? Nawet Czcibor, przecież niby niegłupi, a cóż on pojmu je? Wyręka z niego i pomoc w małym, do dużego nie ma głowy ni zdarnoty. Niby to najlepszy druh. Żeby chociaż można było z nim rozmawiać. Nie warto, bo o czym? Trudno wyrazić, co gnębi, tak żeby zrozumiał. Gniewomir? Godfryd?... Magu mają dość tyle, ale ich mag inny, do powszednich osnów, stąd - dotąd, robią co mają robić, myślą, o czym mają myśleć, zajmują się swoim kołowrotem dziennym, i dobrze, takich księstwu potrzeba, ale dalej już nie widzą i wcale nie chcą patrzeć. Ojciec... Rządzenie, sposobienie dla niego wszystkim. Tu cqś zdobyć, tam coś wytargować, ostatecznie, żeli onak się już nie da, z czegoś ustąpić w jednym miejscu, żeby w drugim zaraz zyskać. Też dobrze i słusznie. Trzeba równak umieć także usiąść, zastanowić się, dlaczego chcę przepchnąć to, na czym mi zależy, a będę się sprzeciwiał czemu innemu, do czego to zmierza, czemu służy wszystko, co robię. Sława... Tak. Wielgota... Rzecz pewna. Ale bodaj to jesz nie koniec, pewno jest także coś ponadto. Ale jak to nazwać, kiedy ledwo czucie tego tli się słabym widem we mgle. Ale i w tym dziennym wszelejakim robieniu musi być główny zamysł, i do niego każdy krok trzeba przymierzać. Ojcu nawet to niga nie przyszło do głowy. Byle więcej, byle chutciej... Henryk Czech... Ani wątpić, że z nim by się dało rozmawiać o tym, czego w garść nie weźmiesz, nie zważysz, nie zmierzysz. Zatem niby o niczym. On by pojął, więcej, on by wskazał stegnę wiodącą ku owemu widowi za mgłą i by go pojaśnił. Nie ma Henryka i nie wiadomo gdzie jest ani kiedy się odnajdzie i czy w ogóle, Teutonicy wanożą po świecie, cały dla nich otwarty. Ludka dobra, lecz cóż Ludka? Dzieci rodzi, chowa się trudni, Chruślicowego gospodarstwa dogląda. Dingweris... Mściwoj nachylił się nad donicą, aż żar uderzył w skarnię. Albo głupia do cna, albo może nie ze wszystkim głupia, leno tkwi w niej coś pokrętnego. Mechtylda... Ta mogłaby niejedno pojąć i trzeba się jej strzec, bo każdą leżność spożytkowałaby dla siebie. I dla Sambora. On też ma umienia niemało, ale jak u owej Dingweris - pokrętne ono. I jego trzeba się wystrzegać. Zatem - kto? Zatem - z kim? Trochę się ogrzał nad węgliszkami, wstał, przeszedł się po izbie. Więc nie trudzić się wcale, bo nie warto i nie ma dla kogo? Przecież nie dla tych leleków, co bałwana śnieżnego postawili. Tyle to zdołają, a pokazać się im - uciekną. Krzyknąć - tulą uszy i są pokorni. Mówić łagodnie, tłumaczyć - bałuszą gały, a w tych gałach pustka. Odwrócić się - wtedy dażni, wtedy prześmiewać się będą... Jaki cel przed sobą postawić, do czego dążyć? Wszystko przesypuje się przez palce - proch, nie ma klepiszcza pod nogami - topizna, brak raźnego wiodra dla płuc, zgnitość. Dużo ludków, a człowieka nie widać. Zatem - nie warto. Dla tego chachelstwa nie warto. Żeli się trudzić, to leno dla siebie. Wlokły się łutowe dnie. Przyszła odwilż, ale na Motławie i Wiśle lód jesz się trzymał i chłopcy na kościanych łyżwach ślizgali się po nim. Ich gonitwie przyglądał się Mściwoj. Próbowali, kto drawszy. Nierzadko któryś padał, ale zrywał się natychstopach i ścigał resztę. Tak zabawiali się między wieżą Motławską a Żeglarską. Ponemu kilku z nich pojechało dalej, na zlew Motławy i Wisły. Gdyby dać im płachty rozpięte na palicach - pomyślał książę -¦ jechaliby jesz chutciej i by się tak nie namarachowali, tedy też sił starczyłoby im na dłużej. Powiedzieć by któremuś z tych otroków, niech spróbują... Tamci z rozpędem wjechali już na Wisłę. Nagle rozległ się krzyk, chłopcy padali jeden po drugim, jakby ktoś podcinał im nogi. Lód się załamał. Tam gdzie schodziły się nurty obu rzek i podmywały go, był już słaby i nie wytrzymał ciężaru. Trzej chłopcy utonęli i ciał ich nie odnaleziono, prąd pod lodern zabrał je ku morzu. Dwóch zdołało wydostać się z mroźnej topieli. Wypadek wywarł przygnębiające wrażenie na mieszkańcach gardu i podgardzia. Śmierć, jak to śmierć, czaiła się wiedno i każdej chwili mogła porwać starego czy młodego. Ale zwłoki nieobżałowane według koniecznego wymogu i nie pochowane w ziemi, uniesione wodą w nieznane i zaginione, oddane rybom i gniciu były dla żyjących straszną zagrażbą. Topielnicy mogli wrócić jako upióny, jako pijący ludzką krew wieszczy, żeby śmierć zadać krewniakom, a także innym, byle się do nich dorwali. Nawet gdyby ich wyłowić, też by trzeba zachować jak największą przezorność przy niesieniu trupów i przy grzebaniu, nade wszystko zupełne milczenie, ni pary z ust. Potrafią to ludzie, zwłaszcza białki, a nasamprzód nenki, żeby choć nie załkać? Pleban gardowy Herbord wielce się natrudził, uciszając przerażenie i odmawiając prośbom o szczególne modły procem upiónom, chociaż wiedział, że poddani jego pieczy tym pewniej użyją starych sposobów dla ogrady przed złem. I zaraz też nad drzwiami oraz wszelkimi otworami checz pojawiły się rzezane w drewnie krzyże, wzbraniające wstępu wieszczym. To jesz Herbord mógł ścierpieć, a o innych czarzeniach wolał nie myśleć. W połowie strumiannego wrócił mróz, łagodliwszy od lutowego, ale też dość trwały. Znów okrzepły bieżyce i pewnego dnia dargą księcia Grzymisława od Starogardu do Gdańska przyjechało dwoje mocno obciążonych sań z nie znanymi tu przedtem ludźmi. Jeden zwłaszcza przyciągał zaciekawione oczy. Miał na sobie wielki i bardzo cenny kożuch, a głowę jego okrywała czapa także nader widziała, mianowicie z bobra, krągła i ze zdobnym zawieszeniem we strzódku. Twarz wyróżniała się dużym zagiętym nosem i długą czarną brodą o gęsto tkanych srebrnych niciach. Ten wydał się najważniejszym przywędrem. Towarzyszył mu człowiek, który zaraz dał się poznać jako niemiecki kupiec. Mówił on nie najgorszą gadką, widzewno często jeździł po ziemiach Słowian, do Pomorza wszakże dotarł pierwszy raz. Przybyło z nimi dwóch woźniców oraz trzech pachołów. Kupiec niemiecki, rozpytawszy przechodniów, zatrzymał się na katarzyńskim podgardziu i zbierno z owym niezwykłym gościem poszedł do domu sołtysa Andrzeja Żeglarza. Pozostali tam czas dłuższy. Gapie otoczyli sanie okryte zgrzebnym płótnem, domyślając się, iż leży na nich bokadność drogiego towaru. Zagadywali służebnych, lecz ci, chociaż też trochę umieli mówić po ludzku, odpowiadali nieskoro albo wcale milczeli - najpewniej zabronione mieli wdawać się w rozmowy. Konie ze zmierzwioną sierścią i zapadłymi bokami wyglądały ciężko zmarachowane, musiały przejść długą drogę nie dość karmione ni oszczędzane. W zimie kupcy nawiedzali Gdańsk rzadko, ci leno, co swe dobro wozili ziemią, bywali równak, żle ostry mróz dobrze utwardził bieżyce, zatem nie przyglądano by się tym wanożnikom z taką ciekawotą, gdyby nie ów dziwny i na pewno bartny cudzyńc ze smolistą brodą i pałąkowatym nosem. W pobliżu prawie przechodził brat kaznodzieja i też przystanął okom sań. Opowiedziano mu, jak ów kożuszny wyglądał, on zaś rzekł, że bez ochyby będzie to Iudeus, Izraelita, jeden z tych, co tłuką się wciąż po świecie i nie mogą zaznać ubytku, bo ich nadstarkowie nie usłuchali Pana Jezusa i jesz na swoją porutę a obrotę uśmiercili Go na krzyżu, wędrują i kupczą, a przed laty najskorzej targowali chrześcijańskimi pojmańcami, aż im tego surowo zabroniono. Zakonnik radził prawowiernym, aby lepiej unikali przybłędy, gdyż o jego swojakach ludzie powiadają wiele złego, nawet taką okropność, jakoby porywali chrześcijańskie dzieci i wykrwawiali je do cna, krwi tej potrzebując do wypieku przesnitych placków, które w swoje święta zjadają ze skomą. Grozą powiało, ale tym bardziej pospólstwo przyglądało się okazałemu domowi Andrzeja Żeglarza. Po niedługim czasie wybiegł stamtąd pachoł i pognał gdzieś, a wkrótce przybyli, drawując bardzo, dwaj radzcy, Albert Długi oraz Jarusz zwany Kurem. Tedy pięciu mężczyzn w izbie na piętrze zasiadło do żywej rozmowy. Nowizna, jaką przywiózł Icchak ben Meir, zadziwiła ich i niemało zaniepokoiła. Kupiec przebywał prawie na Kujawach, gdy wpadły tam zagony nie widzianych niga przedtem najezdników. Zwano ich Mongołami i chociaż co dopiero pojawili się na polskich ziemiach, opowiadano o nich straszne rzeczy, wiele gorsze niż o innych chąsiebnikach, nawet pogańskich. Zabijali każdego napotkanego człowieka, żeli nie mogli go uprowadzić, niewiasty wpierw gwałcili, dzieci zaś jedli żywcem, rozrywając je na kawałki. Co znaleźli po drodze, palili i niszczyli do szczętu, zostawiali za sobą rozwalinę a doniczyznę, zgliszcza a zwłoki. Sam Icchak wpadł między dwa ramiona jednego zagonu i ledwo zdołał wymknąć się przespole z mieszkańcami jakiejś wsi do głębokiego lasu, na szczęście działo się to nad wieczorem, wcześnie zrobiło się ciemno i Mongoły, spiesząc dalej, już nie trudzili się szukaniem żywego łupu, bo mieli go pod dostatkiem gdzie indziej. - A sanie z towarem? - zapytał Albert Długi. - To było drugie moje szczęście - odparł uchodnik - że tuż przedtem kazałem je zaprząc, toteż udało się wjechać nimi w las. Ale kuliż dobra mimo to straciłem!... Połowę owi wieśniacy rozkradli, a nie stało czasu pożalić się jakiemu pokonnikowi i odzyskać straty. Człowiek człowiekowi wilkiem i nie uszanuje cudzego nieszczęścia. - Zdziebło wam jesz zostało - zauważył Jarusz Kur. - Coś może bym nawet kupił, żeby ulżyć wam w tej biedzie. Ale jaki to wieziecie towar? - O handlu później - przerwał Andrzej Żeglarz. - Teraz powiadajcie, co nastąpiło ponemu. Uciekając ze wszech końskich sił napotkał, już pod samym Inowrocławiem, kupca niemieckiego Henninga Bucka z Liineburga. Jakimś modłem wiadło o krwawym pochodzie Mongołów zdążyło nawet wyprzedzić Icchaka i posiało wielki strach. Oni dwaj też nie zdali, aby się przekonać, w jakim kierunku tamci będą parli dalej, leno postanowili jak najchutciej opuścić zagrożony obszar. Po krótkiej uradzie wybrali drogę na Gdańsk, skąd, w razie konieczności, mogliby uciekać morzem do Lubeki. Trzej gdańszczanie spoglądali na obu uchodników z niejaką niedowiarą. Mowy być nie mogło, aby ci jacyś Mongołowie mieli dotrzeć tudotąd. Kim byli i skąd w ogóle się wzięli? Icchak ben Meir, który zjeździł ogrom świata i kiedyś zapuścił się na Ruś Halicką, zdziebło przecież o nich wiedział, nigle jesz bliskiego zetknięcia z owymi nie przypłacił wolnością, a nawet życiem, umiał zatem co nieco sprawę objaśnić. Przybyli z okrop daleka, z krain zwanych Azją, zza dotykających nieba gór, i w krótkim czasie zawojowali Ruś. Byli, rzec można, dzicy do szczętu i niewiele potrzebowali do życia, jedli, co wpadło im w garść, a na małych, ale okrop wytrwałych i rączych konikach potrafili tygodniami bez odpoczynku przemierzać ogromne przestrzenie, na noc jedurno przystając. Jest ich nieprzebrane mnóstwo, zatem, chociaż lekkozbrojni, umieją kłaść pokotem pancernych rycerzy, osaczywszy ich wprzód ze wszystkich stron. Po majstersku strzelają z łuku i nigle uderzą wręcz, chmarą strzał, często zatrutych, zasypują prawych chrześcijan. Dobry dla nich każdy podstęp, żadnego się nie wstydzą, używają także czarów, a nawet smardy w dymie puszczają tak dręgie, że przy nich beczka kociego łajna istnym pachnidłem, i choćby najtęższy człowiek, wchłonąwszy ów smard, pada jakoby bez ducha. Teraz i gdańszczanie sobie przywdarzyli, że coś przecież o tych pogańskich piekielnikach już kiedyś doszło do ich uszu. Ale to już przed laty plestano o podboju Rusi przez owych. Jak dawno to było? Dziesięć lat, może i piętnaście? I co? Mało to najazdów, po których zniszczenie i płacz? Ale i niepamięć chutko nachodzi i ludzie od nowa napełniają ziemię oraz zwłaszcza handlują. Do Nowogrodu żegluga po dawnemu kwitnie, żadnej przerwy nie było, a Nowogród to przecież także Ruś. Icchak ben Meir potrząsnął głową: Ruś, prawda, lecz północna, daleka od tamtej, od Mongołów zniewolonej, gdzie Kijów najważniejszym i najbartniejszym miastem - ogromny kawał dargi. Henning Buck potwierdził wywody izraelickiego kupca. Będąc we Włocławku na biskupim dworze słyszał, że Mongołowie jednym skrzydłem uderzając na polskie ziemie wokół Sandomierza i Krakowa, drugim napadli na Węgry, toteż nikt nie przypuszczał, że starczy im sił, aby jesz dobrać się do Kujaw. Starczyło równak. Jarusz Kur przemyśliwał i kręcił się niespokojnie. - Za wielkie siły pewno nie mogły to być - powiedział - bo coś już by więcej o nich do nas się doniosło. A już po drodze jest pan Konrad, książę na Mazowszu, ze swoim wojskiem i są Rycerze Teutońscy w Ziemi Chełmińskiej. Na koniec jest nasz pan Swiętopełk, który zbrojnych ma dość tyle, aby obronić swoje księstwo. Owymi Mongołami niechaj oni się martwią, a będzie trzeba, w czas dadzą nam znać, abyśmy srebrem ich zmartwienia koili. Nasza rzecz handlować. Ale co mamy plestać na głodnego i o suchym gardle, kiedy moja gospoda blisko i niczego nam w niej nie zabraknie. A wy, mili goście, zmęczeni jesteście tak daleką dargą i drawą ucieczką. U mnie zjecie, wypijecie i wywczasujecie się. Ponemu zobaczymy, co bym od was kupił, a też wy ode mnie. Andrzeja Żeglarza te słowa podwójnie dotknęły, bo zrozumiał przytyk, że stołu nie zastawił, dał leno dzban piwa, i to nie najmocniejszego. Po wtóre uznał, że sprawy muszą równak wyzdrzeć dość poważnie, skoro dwaj stateczni kupcy, w tym jeden z Liineburga, miasta utrzymującego bliskie stosunki z Lubeką, zatem człek szczególnie godny wiary, uciekali na łeb na szyję, niby zajki, nie żałując koni i nie myśląc o kupczeniu po drodze. Kurowi zaś wciąż leno wziątek w głowie, mały kramarski wziątek - bo cóż z niego za kupiec? - i obniża szacowność ich stanu. - Na wszystko przyjdzie czas - oświadczył. - Teraz trzeba nam iść do przystawa Witka, a tedy z nim do księcia. Pan Swiętopełk powinien jak najwcześniej dowiedzieć się o wszystkim, bo tu jego głowa i ramię konieczne, aby nas osłonić, żeliby miało dojść do złego. Zachował dla siebie, że oto nadarzyła się belna sposobność odbycia ważnej rozmowy z księciem, której mu brakowało od dłuższego czasu. Orędy mieszczan Swiętopełk po staremu zostawiał przystawowi miastowemu, sam w nie mało co wglądał i niechętnie się do nich odnosił. Tym czasem oręd tych stale przybywało, bo ciągnęli w tę stronę nowi osiedleńcy, głównie z Lubeki, trochę także z Visby i miast poprzednio już powstałych w Sławii pod rządami książąt w Szczecinie i Dyminie. Również ilko tylko pomorskich podgrodzian, dorobiwszy się trzosika denarów i poduczywszy się niemieckiej mowy, jak ów Jarusz, wciskało się między nich. Miejsca dla wszystkich starczyło w nowej osadzie za fosą Bagnistą, okom przeprawy przez Motławę, i ta osada mogłaby się pięknie rozwinąć, gdyby książę zezwolił mieszczanom rządzić się całkiem po swojemu, na lubeckie modło, a zabrał sobie tego Witka, który raz po raz wtykał nos i leno przeszkadzał. Sam książę jesz nie był najgorszy. Owszem, mieszczanie wiedzieli, że mawiał o nich: „Od krowy żądam, aby dawała mleko, toteż muszę przystać, że wionie smardem, ale już tego smardu wąchać nie muszę”. Andrzej Żeglarz zadomowił się w Gdańsku dwie dziesiątki i dwoje lat temu, a niedługo później został przez tutecznych ziomków wybrany sołtysem. W ostatnich czasach mało już podróżował, leno do rodzinnej Lubeki lub na Gotlandię, gdzie też miał krewniaków. W zwykłych wyprawach kupieckich zastąpili go dorośli synowie. Znał zatem tu wszystkich, których znać należało, a na pierwszym miejscu tych najważniejszych, którzy wywierali wpływ na pobier targowych przedsięwzięć. Przed oblicze pana Swiętopełka także bywał dopuszczany i on to głównie od księcia wydusił lub wychytrzył dotychczasowe ustępstwa, niewystarczające przecież. Może to teraz prawie nadszedł sposobny czas, aby pozyskać dalsze. Owych pięciu spieszyło do baszty Promowej, leżącej po tej stronie Motławy. W jej sąsiedztwie stał dom wzniesiony na podobę innych domów miastowych, a przy tym kask okazalszy, gdzie mieszkał Witek. Dopiero niedawno przeniósł się tam z gardu, i uczynił to nieskoro, na wyraźny rozkaz księcia, aby jego żupan stale miał oko na podgardzkie gospodarowanie. Bodaj wszyscy wyżnicy opociszku podśmiewali się z Witka, że strzeże krów pana księcia, jest zatem pierwszym skotnikiem w całym księstwie. Nie lubił tych docinków i wyczekawszy dogodnej chwili, może by wyprosił u księcia zwolnienie z niezaszczytnej dla żupana służby, gdyby nie dawała ona całkiem miłych sercu korzyści. Mieszczanie bowiem, i z Lubeki, i z Gdańska, okazywali się ludźmi wcale nieskąpymi. Postawili więc ów widziały dom przystawowy i zadbali o jego statki, pamiętali też w odpowiedni czas przynieść mu a to pas z ozdobną sprzączką, a to nóż z doskonałej stali albo po prostu brzęczący mieszek. Powodziło się Witkowi równie dobrze jak komorzemu, a żupani szeptali, że jesz lepiej, toteż w ich prześmiechach kryło się wiele zawiści. Sołtys zaklepał kołatką z brązu, która również znalazła się na tych drzwiach jako upominek i bardzo się ludztwu podobała, po czym wszedł do sieni. Za nim zaraz się wepchnęli: Jarusz Kur, Henning Buck, Icchak ben Meir i Albert Długi. Trafili prosto na żonę przystawa, która niosła dzieżę z ciastem. Zdziebło spłoszyła się widokiem tylu wchodzących mężów, ale miała dość przytomności i odwagi, aby sobą zasłonić drzwi wiodące do białej izby. Drugie, do kuchni, były otwarte. Krzątające się tam dziewki wyjrzały ciekawie i prędko schowały się po kątach. - Pokój wam, pana przystawowa białko - z namaszczeniem rzekł Andrzej, starając się, aby jego mowa brzmiała jak najpoprawniej. - Przychodzimy do pana Witka, przystawa księcia pana, z pokłonem i ważnym wiadłem. - Nie można - odparła zmieszana, nadal stojąc pod drzwiami. - Teraz nie można. - Wiadło bardzo ważne - mówił sołtys podniesionym głosem, aby słyszano go z tamtej strony drzwi. - Pan przystaw powinien je usłyszeć bez zwłoki. - Nie można, nie można. - Kiedy już wam rzekłem... Drzwi od białej izby otworzyły się nagle i stanął w nich młody książę, Mściwoj. Zza niego wyzierał Witek. Goście zerwali czapy z głów i potrącając jeden drugiego oddali głęboki pokołon synowi pana ziemi. - Co się stało? Mówcie. - Okrop tędzy najezdnicy uderzyli na polskie księstwa - powiedział Jarusz wypychając się do przodu - i podobno gonią już po Kujawach, dostojny panie książę. Andrzej Żeglarz postąpił pół kroku, łokciem powstrzymał gospodnego i ponownie się pokłoniwszy rzekł: - Wszystko przedstawimy za porządkiem, dostojny panie. Przywiedliśmy naocznych świadków, którzy co dopiero stamtąd do Gdańska przybyli. - Wejdźcie i mówcie. Przystaw Witek nierad był, że nieproszeni goście zakłócili tak pożądane przez niego spotkanie - spotkał księcia chodzącego po gardzie, a wyczuwszy jego niespokój, przez który nie mógł wysiedzieć w zamku, zaprosił go do siebie na miarkę wina. Już dosyć dawno otrzymał od jednego z mieszczan małą beczułkę, ale rzadki ten napój nie dogadzał jego podniebieniu, wiedział natomiast, że wielgorodni na świecie w nim prawie się lubują, trzymał go więc na sposobną chwilę. Teraz się nadarzyła i macie! Przynajmniej to rzecz dobra, że ci miastowi bartnicy zastali w jego domu samego posobnika pana księcia, o czym bez wątpienia rozpowiedzą po całym podgardziu, bo cządło zaszczytu także im przypadło. Zawołał na żonę, aby co prędzej przyniosła jedzenie, a sam sięgnął po napitek dla nowych gości i zawahał się: piwo czy miód? Ale sposobność była ważna i uczestnicy dość godni, zatem odżałował dla nich dzban dobrego półtoraka. Uchodnicy jesz raz zdali sprawę ze swych przeżyć i zasłyszanych wieści. Właściwie mówił Henning Buck. Co prawda z trudem wysławiał się w obcej mowie, ale gorliwie pomagał mu Jarusz, wyzyskując okoliczność, która wysunęła go na czołowe miejsce. Słuchając opowieści Mściwoj przypomniał sobie nestoriańskiego zakonnika spotkanego na drodze pod Gniewkowem i jego ponure proroctwo. Początkowo nie chciał uwierzyć, że miałoby się ono spełnić, i to tak chutko. Lecz przed nim siedzieli świadkowie... Zbierno ze wspomnieniem mnicha nasunął się obraz zbrojnego wtargnięcia do Gniewkowa i spotkania z panią Mechtyldą. Tedy i Dingweris stanęła przed oczami. Wino rozgrzewało pamięć. Cóż teraz działo się z kapryśną dworką, która przyciągała ku sobie, a gdy leno postąpił krok, natychstopach odepchnęła go? Wiedział, że przebywała w Lubiszewie przy swej pani, i tyle. Sambor i Mechtyldą nie pokazywali się w Gdańsku, a żaden z tutecznych żupanów nie odwiedzał ich w lubiszewskim gardzie. Dwa dwory najbliższych rodowców, położone omal o żabi skok, lecz jakby obce i dla siebie zamknięte, nie utrzymywały naistnej łączby. Jak długo mogło to trwać? I oto najazd nie znanych chąsiebników. Najpewniej nie za groźny on, wnet się wyczerpie na rozległych ziemiach polskich, niech się z nim porają Polacy. Za to może nastąpić inny, o wiele bardziej niebezpieczny, bo mierzony wprost w Pomorze, a w rodzinie rozłam. Ojciec powinien przedsięwziąć coś stanowczego: albo pogodzić się z bratem tak, żeby można było na niego liczyć, albo - i to bez wątpienia rzecz pewniejsza - przepędzić go raz na wiedno i pozbyć się wroga wewnątrz kraju. Sołtys Andrzej, od początku dając wiarę słowom uchodników, nie brał zbytnio do serca obawy przed napadem Mongołów, który by miał zagrozić aż Gdańskowi. Rozumował podobnie jak młody książę. Teraz też nie zmienił udby, ale uznał, że opłaca się powiększyć rozmiar zagrożenia. - Już ojcowie nasi mawiali, że od wschodu przyjdzie nawała, jakiej oko ludzkie przedtem nie widziało, a ucho nie słyszało, że zaroi się od okrutnych wrogów niby od szarańczy, i nawet mysz się przed nimi nie schowa. Cóż dopiero człowiek, co w ziemi się nie ukryje... - Nie słyszałem, żeby tak mawiali - przerwał Mściwoj nagle, jakby rozweselony powolną mową sołtysa, a jesz bardziej winem. - Może nie tutaj, dostojny panie, ale w moim rodzinnym mieście Lubece, dokąd z różnych stron świata wielu ludzi przybywa, nie ma takiego wiadła, które by wcześnie nie dotarło. A o rzeczonej zagrażbie od wschodu sam słyszałem niejeden raz. Zatem człowiek nie mysz i w ziemię się nie wgryzie dość głęboko, ale bronić się może. Jakże równak my, mieszczanie, obronić się byśmy mogli, skorno żyjemy w rozproszeniu i nie ubezpieczają nas należyte wały? - A gardu warownego tu nie ma? Boicie się, że gdański gard padnie ofiarą jakichś tam Mongołów?... Gdyby naistnie w okolinie pojawili się owi, w nim się schroni - cie. - Gard pana księcia Pomorza potężny i nie boimy się o jego obronę. Ale będzie on jesz potężniejszy, żeli dostęp do niego zasłoni dobrze umocnione miasto. - Sołtysie, przecież podgardzie katarzyńskie ma swój częstokół i przed nim głęboki rów, a bramy mają wieże. Tylko pilnujcie, żeby częstokół nie murszał, a rów się nie zamulał. - Mściwoj dokończył wina i Witek bez zwłoki znów nalał mu kubek do pełna. Z początku młodemu księciu także nie bardzo się podobał napój kwaskowy, jakby garbnikowy, nie przypominający słodkiego miodu ani nawet tego wina, które kiedyś łykał u stryja Sambora. W miarę jednak jak rozgrzewał mu wnętrze, wydawał się coraz lepszy. - I kościół Świętego Mikołaja, nie żałując pieniędzy, daliśmy zbudować z cegły, jak castellum. On się też obroni. Czego wam jesz potrzeba? - Miasta. Prawdziwego miasta, dostojny panie. Prawem obwarowanego miasta nad przeprawą przez Motławę, gdzie ongi był gard, a teraz coraz liczniej osiedlają się kupcy i rzemieślnicy z Lubeki. Tam jest miejsce ważne, które trzeba urządzić, uładzić, umocnić, miejsce najlepsze dla nowego, prawdziwego, prawnego miasta, otoczonego wysokim wałem. - Docze najlepsze? Do rozmowy włączył się Albert Długi. - Bo suche i przestronne - rzekł. - I można tam postawić jesz wiele dalszych domów. Także dlatego, że strzeże przeprawy, ma dogodne nabrzeże, które tylko trzeba zdziebło poszerzyć i wzmocnić, żeby kogi mogły przy nim bezpiecznie przystawać, od gardu i podgardzia odległe jest w sam raz, ani za bardzo, ani za mało. - I to jesz powiem - dodał sołtys - że takie miasto, urządzone na lubecki ład, z własną howingą i własnym targiem, przysporzy panu księciu wiele więcej wziątku, niż daje teraz, a przecież i teraz komora dostaje od nas okrop dużo. - Krowa jest od tego - powiedział Mściwoj ze śmiechem - aby dawała mleko. Gdańscy mieszczanie roześmieli się, Kur najgłośniej. Nie jest rzeczą kupców obrażać się, tylko korzystnie obracać towarem i pieniądzem, a dobry nastrój władców ziemi walnie temu sprzyja. Przepili zatem na pomyślność wszystkim znanego prześmiechu, oni miodem, młody książę winem - z kupieckiego składu. I dalej przedstawiali jemu oraz Witkowi, jak zyskowne dla każdej ze stron będzie założenie prawnego miasta nad motławską przeprawą, wokół kościółka poświęconego Najświętszej Marii Pannie, który za osobliwym zezwoleniem pana Świętopełka zdążyli już pobudować, co prawda drewniany leno i skromny, na tymczasem. Luneburczykowi Henningowi Buck i Iudeusowi Icchakowi ben Meir oczy się kleiły z utrudzenia i niewywczasu, te osnowy zresztą niewiele ich obchodziły, ale nie przeszkadzali ludziom swojego zawodu. W rozmowie zagrażba od nie widzianych niga Mongołów oddalała się i wracała tylko jako dodatkowa, choć bardzo na czasie przesłanka popierająca wymogę mieszczan, w końcu wiedno nieszczęście mógł przynieść nie ten, to inny wróg. Mściwoj uznawał ich przedłożenia, a najwięcej kusił go widok, że prawdziwe, bo na prawie oparte miasto przyciągnie licznych osiedleńców z Lubeki i z innych miast niemieckich, dzięki czemu Gdańsk w krótkim czasie powiększy się i stanie ważniejszy, za czym też znaczenie całego księstwa pójdzie w górę, jego księstwa, które przejmie po ojcu jako pierworodny. Lecz przecież ten ojciec! Jest już stary, ma ponad cztery i pół dziesiątki lat, chociaż trzyma się krzepko i ani myśli ustępować władzy synowi, nawet - pod swoim skrzydłem - w jednej wydzielonej dzielnicy, na przykład w Świeciu, które z dawien dawna taką prawie dzielnicą było, a od śmierci stryja Wartysława, czyli od kilkunastu już lat, nie ma swego pana i podlega wprost księciu starzochowi na Gdańsku. Całkiem onak za ścianą w Szczecinie. Półbrat Barnim, temu się powiodło! Jest panem u siebie, sam rządzi krajem - rówienik. Więc ojciec nadal pozostaje nierad kupcom i nowym porządkom, które oni przynoszą, wszystkiemu, co zmienia stan znany i z dawna obrzeszający. Ustępował, gdy już koniecznie musiał. Najważniejsi żupani, jak Gniewomir, kasztelan Racław, sędzia Paweł, komorzy Przecław, opowiadali się po jego stronie, bo i sami byli starzy, i przywykli we wszystkim go słuchać, i niewiele by znaczyli bez niego. Godfryd zabierał głos według własnej myśli, ale leno kiedy chodziło o stosunki z zamiedznikami, a do krajowych się nie mieszał. Dostojnicy zakonni, więc opat oliwski, przeor gdańskich braci kaznodziejów, przeor ojców benedyktynów ze Świętego Wojciecha, ksieni żukowska zabiegali o dobro swych kongregacji i przeważnie dostawali, co chcieli, żeli zaś ciekawiło ich, jak książę przywilejami obdziela innych, to jedurno w tym względzie, żeby świeckim wielgorodnym nie dostawało się więcej niż im. Oni też, ci dostojnicy, nie darzyli mieszczan zbytnią życznotą, bo widzieli w nich niewygodnych dla siebie ubiegaczy o znaczenie, wpływy i dochody. Wyimkiem tu byli dominikanie, którzy miectwa nie gromadzili, zatem mieszczanie im nie przeszkadzali, lecz owszem, właśnie wspierali ich jałmużną na utrzymanie kościoła zbierno z klasztorem oraz na misje westrzód pogan, co wiedno wymagało wielu detków. Tedy Mściwoj, niespodzianie dla samego siebie, zwrócił uwagę na Więcława, Gniewomirowego syna, od kilku lat przebywającego w Gdańsku na podkomorskim żupaństwie. Kaleki nie władającego prawą ręką, słabowitego, jąkały nikt na dworze nie poważał. Ludzie wiedzieli, że książę dał mu owo żupaństwo okom Przecława na pociechę wojewodzie, kiedy od Sambów zginął jego pierworodny Radbor, bucha i nadzieja ojca. Ani Gniewomira wiele to pocieszyło, ani Przecława uradowało. Komorzy był człowiekiem starszym od księcia i utrudzonym, toteż liczył na zastępcę i posobnika w pełni zdatnego, a dostał śmieszącego wszystkich lewopurę. Tymczasem Więcław powoli i spokojnie zaczął przejmować od swego zwierzchnika i nauczyciela coraz więcej obowiązków. Zachowywał się cicho, nikomu nie wchodził w oczy, ale ci spośród przystawów, rządców i karbowników, którzy mieli z nim do czynienia, wcześnie nabrali przed nim obawy, bo nie dawał się podejść i oszukać, pamiętał dokładnie, ile kto powinien był wnieść daniny, a ile rzeczywiście wniósł, wszystko na deszczułkach starannie karbował, nie unosił się gniewem, nie łajał, nie kazał bić, za to pilnował, by winny wpierw wypłacił się z zaległości, a ponemu poniósł zasłużoną karę. Raz Mściwoj go naszedł, kiedy w sklepie zamkowym z pomocnikami liczył pęki skórek kunich i porównywał ich liczbę ze starszymi nacięciami na desce. Zgadzało się i rylcem wyrzezał wynik: XXVIII. Deskę położył na stołku i przytwierdził ją do niego bezwładną prawą ręką, a liczby zdarnie nacinał lewą. Powitał młodego księcia z należnym uszanowaniem, ale po chwili powrócił do swego zajęcia. Przyglądając mu się Mściwoj pomyślał, że tak zgrabnych liczb sam by nie wypisał piórem na pergaminie, chociaż obie ręce miał sprawne, i zastanawiał się, dlaczego ludzie - ba, nie leno ludzie zwykli, lecz także duchowni - powiadają, że ciężko chorzy i ułomni powinni w pokorze znosić swe cierpienia jako karę daną od Boga za grzechy, które kiedyś byli popełnili. Czy nieszczęsny kopniak, jakiego on w dzieciństwie doznał od narowistego konia, także był karą zesłaną z nieba? Za co?... Poczuł do Więcława życznotę, a ten odwzajemniał ją. Na ulicy przed domem przystawa wszczął się rozruch: tupanina i okrzyki. W białej izbie były dwa okienka z prawdziwym szkłem, przy nich zaraz skupili się wszyscy, nawet obaj kupcy-uchodnicy zbudzeni z półdrzemki i przestraszeni, czy to może po ich piętach nie deptał już najazd. Przez grube, tęczą mieniące się szybki widać było leno rozmazane skarnie, a wołane słowa zlewały się w jeden zgwar, Witek więc chutko wybiegł na dwór. Szum wzrastał. Mieszczańscy goście przystawowi między sobą wymienili po niemiecku kilka zdań. Mściwojowi wydało się, że ci na ulicy wołają „lód” albo „cud”, albo coś innego, czego i tak nie pojmował. Myśląc o tym i o przedkładaniach sołtysa z radzkimi, i o Więcławie, zatrzymał w pamięci, że ci tu w izbie, jego lubeccy poddani, mogą w jego przytomności porozumiewać się językiem, którego on nie rozumie. Dobre to bodaj nie było. Co innego księża, a co innego miastowi przywędrzy, choćby i srebrem gęsto nadziewani. Witek wrócił. Zaczerwieniona od napitku skarnia jakby pociemniała od nieoczekiwanego wiadła lub wydarzenia. Błyszczące oczy zwrócił ku księciu. - Panie książę, ci tam powiadają... powiadają, że w Żukowie... że w Żukowie... - Mów! - Powiadają, że u panien norbertanek... - Pan ojciec rano tam pojechał. - Ci tu powiadają, że... - Co się stało? Gadajże! - Stał się cud! - Co takiego? - Cud. Wszyscy tak gadają. - Jaki cud? Wyduś wreszcie. - Podobno stara ksieni odebrała skarb zesłany z nieba dla klasztoru. Jarusz Kur zapytał z napięciem: - Skarb? Z nieba zleciał? A wielki? - Nie mówią, że z nieba zleciał, leno że z nieba zesłany, a znalazła go w ziemi. Ile tam dobra, jesz nie wiedzą i nic więcej nie wiedzą. Dopiero co posłaniec przygonił stamtąd i pognał do gardu. Mściwoj ruszył ku drzwiom. - Wołać przewoźników, chutko! Sołtys Andrzej ruszył za nim. - A nasze orędy, dostojny panie? A owi Mongołowie? Ważne, co się stało w Żukowie, ale i... - Pamiętam. I będę rozmawiał z panem ojcem. Sposobną chwilą wezwę was. Wszyscy się rozeszli. Witek, Andrzej i Albert pospieszyli na podgardzie dowiadywać się, czy nowe wiadła nie dotarły już z klasztoru, a Jarusz zabrał obu przywędrów do swojej gospody „Pod Kurem”, aby nareszcie zaznali odpoczynku. Rad by i on zasięgnął języka o skarbie zesłanym z nieba a znalezionym przez starą ksienię w ziemi, ile że o takich sprawach wiedno dobrze było mieć wczesne i rzetelne wiadło, ale to nie mogło uciec, poza tym panienki zakonne, a już zwłaszcza ksieni Wierzchosława, nielekko dawały komu zarobić na wymianie z klasztorem, tymczasem więc wolał zająć się gośćmi, którzy nie przybyli na bosaka, a najpewniej nie zwlekając chcieli jechać dalej. Stara ksieni właściwie złożyła już wysoki urząd z powodu wieku i niemożności zajmowania się licznymi a nużącymi obowiązkami, z wyjątkiem jednego, któremu w całości poświęcała resztę sił: rozbudowie i upiększaniu kościoła, a także, chociaż w mniejszym stopniu, klasztoru. Następczynią jej została, jak wszyscy przewidywali, wesoła i zaradna księżniczka Witosława. Miała ona i okazywała szacunek dla swej dotychczasowej przełożonej i ze skornotą powierzała jej trud, który tamta sama pragnęła dźwigać. Tak więc obecnie norbertanki żukowskie miały jak gdyby dwie zwierzchniczki: starą i wciąż ruchliwą, co prawda nie piastującą już godności, oraz młodą, która naistnie sprawowała władzę. Zresztą obie żyły w zgodzie. Ksieni Wierzchosława od dawien dawna marzyła, że żukowski zakład, darowany Bogu przez księcia Mściwoja Spokojnego i księżnę Zwinisławę, rozrośnie się i zważnieje na podobę klasztoru w Strzelnie, skąd przybył pierwszy zastęp panien, a z czasem prześcignie dom mateczny, był to bowiem pierwszy i jak dotąd jedurny na Pomorzu klasztor żeński, nadal cieszący się względami pana Swiętopełka i poparciem wielgorodnych. Dobry Bóg sprawił, że aż trzy siostry pana kraju tutaj pełniły służbę swego powołania, a jednej z nich ona sama włożyła w rękę ksieniowski pastorał. Miectwa przybywało, to prawda, niedostatek siostrom nie zagrażał, ale na budowle z kamienia i cegły, zwłaszcza na widziały dom Boży, trzeba było dużo detków, na ten cel zaś pan Swiętopełk szczodrotą bynajmniej nie grzeszył, bo uważał, że to zbytek, który przyszedł od cudzyńców. Dość mu było wydatków na Oliwę, gdzie spoczywały prochy przodków i gdzie sam miał w przyszłości zaznać wiecznego odpoczywania, toteż nawet u siebie, na stołecznym gardzie, zadowalał się skromnym kościółkiem i nie myślał wznosić tam czegoś bardziej godnego książęcej siedziby. Dominikanom darował drugi, dołożył błotnistej ziemi na klasztorne gospodarstwo i na tym poprzestał, a biali zakonnicy sami musieli zatroszczyć się o wystawienie swego sedłowiszcza, w czym pomogli im głównie mieszczanie. Sędziwa córa książąt kujawskich zbierała detk do dętka, skąpiła na wszystko, także sobie, i leno biegli muratorzy umieli wyciągnąć od niej brzęczący pieniądz, a i to według rzeczywistej potrzeby oraz należności, nic ponad. Vetera domina de Succov oszukać się nie dała, a co do gospodarności nie ustępowała samemu Swiętopełkowi. I oto w warzywniku przyklasztornym, w ziemi, wcale niegłęboko, na dwie, trzy długości żeleźca łopaty, znalazła spory garnek z palonej gliny, a w nim wiele sztuk srebrnych krążków oraz naramienniki, kabłączki, spinki. Jesz nie policzono, ile tego kruszcu było, ale wiadło niosło, że dużo, naistny skarb. Skąd starej wielgorodnej ksieni wzięło się do łopaty i do kopania w ziemi?... Żadnego powodu, nic, po prostu naszła ją ochota, coś pchnęło ku temu, prawy palec Boży. Ponemu siostra ogrodniczka przywdarzyła sobie, że leno raz kiedyś, pewno dwa lata temu, widziała ją grzebiącą w tymże warzywniku. Taka była jej pańska zachcianka i owa siostrzyca nie śmiała nie wzywaaa ofiarować się z pomocą, tedy odeszła, bo niga nie jest dobrze wpadać w oczy przełożonym bez koniecznego orądza. I zresztą nic się wonczas nie zdarzyło. Zatem prawie teraz, podczas pobytu pana Świętopełka, matka Wierzchosława, wyraźnie wiedziona wyższą siłą, sięgnęła po łopatę. Nikt jej nie pytał, dlaczego, chociaż o tej porze roku nie dałoby się w warzywniku znaleźć pożywienia, które by mogło pójść na stół, nie wzmiankując już o tym, że starczyło służby do kopania w ziemi. Palec Boży. Dobrze że nikt jej nie nagabywał i nikt nie kwapił się z wyręką, bo najpewniej cudu by nie zaznano. Swiętopełk siedział w małym refektarzu i rozmawiał z Witosławą, Sulimirą i Dagomirą, cieszył się swoimi siostrami, bawił i prześmiewał z nimi. Oczywidnie najwięcej radości sprawiała mu najstarsza, która pewną ręką sięgnęła po najwyższą godność w klasztorze i dostała ją. Godność ta, rzecz bezsporna, należała się zakonnicy książęcego rodu, ale Witosławą mogła ją posiąść także własną wyłącznie zasługą. Sulimirą po prawdzie nie nadawała się na żadne stanowisko, najchętniej spełniała posługi i modliła się lub przynajmniej przesiadywała w kościele. Najmłodsza Dagomirą nie wykazywała ani takich uzdolnień i upodobania we władzy jak Witosławą, ani takiej pokory jak Sulimirą. Trzy siostry rodzone, każda inna. Właściwie docze wszystkie trzy darwa było oddać do zakonu, jak tego matka chciała? Starczyłoby tam Witosławy, a dwie młodsze przyniosłyby lepszy pożytek przez małżeństwa, chociażby nie tak wysokie jak owe Jadwigi do Wielkopolski i Mirosławy do Szczecina. Wprawdzie niga to nie zabezpieczało trwałych sojuszów, ale wiedno poszerzało stosunki rodzinne i umożliwiało wywieranie wpływu u zamiedzników. Gdy rozmawiał z siostrami i jednocześnie snuł swoje myśli, do małego refektarza wpadła służebniczka. Onieśmielona widokiem pana kraju i młodej ksieni nie umiała słowa wycisnąć, leno trzęsła głową i machała rękami jak nawiedzona. W krągłych, wybałuszonych oczach miała wzburzenie i urzas. - Czego tu szukasz? - zapytała Witosławą marszcząc brwi z niezadowolenia, że tak marnie się przedstawiła jej podwładna. Służebniczka szybko oddychała, chciała coś powiedzieć i krztusiła się. Sulimirą, uprzedzając gorz ksieni, podeszła i łagodnie położyła dłoń na ramieniu przerażonej zwiastunki. - Powiedz, siostro, z czym przyszłaś? Bądź spokojna, nic ci nie grozi. - Cud! - nagle wrzasnęła tamta. Swiętopełk zerwał się. - Cud... Stara księgini każe zaraz przyjść do warzywnika, bo nastał cud. Pospieszyli i zastali ją klęczącą nad niegłębokim dołem, z garnkiem glinianym przyciśniętym do piersi, modlącą się. Z początku Swiętopełk powątpiewał. Nieraz czasu wojny lub niespokoju człowiek kryje w ziemię, jako w najpewniejszą skarbnicę, co ma najcenniejszego, żeli bez szkody dla owych rzeczy da się je tam umieścić, czasem robi to i bez zagrożenia, z samej przezorności, na swą przyszłą potrzebę albo dla potomstwa. Ponemu zdarzy się, że właściciel zginie, pójdzie w pojmaństwo albo i we własnym łożu zemrze śmiercią nagłą i całe to dobro nadal spoczywa w ziemi, ukryte przed ludzkim okiem. Tedy zaś przypadek sprawić może, że ktoś je odnajdzie. Bywały już takie przypadki, prawda że nieczęste. Szczęście to bez wątpienia, ale jesz nie cud. A prawo książęce wyraźnie stanowi, że wszystko, co w głębokościach ziemi się znajduje, do władcy kraju należy i on jeden może część tego dobra znalazcy odstąpić. Wierzchosława nie obraziła się i nie uniosła gorzem, jakby wcale jej nie poruszyło ani powątpiewanie w cud, ani przypomnienie prawa. Oczami, które patrzyły w głęboką dal, ledwo musnęła księcia i powiedziała spokojnie, że warzywnik od lat uprawiano bardzo starannie i niczego dotąd w nim nie znaleziono. Za to również od lat modliła się gorąco o pomyślne urzeczywistnienie dzieła budowy i cały konwent usilnie się o to modlił. To, co teraz nieczuła ziemia ujawniła, jest darem nieba, które tym modłem nadrabia opieszałość świeckich wielmożów i bartników. Zarządziła, żeby siostry natychstopach porzucając wszelkie zajęcia zgromadziły się w nie dokończonym kościele na dziękczynne nabożeństwo. Witosława od siebie potwierdziła ten rozkaz i dodała, że w późniejszym czasie odprawi się osobną uroczystą mszę świętą, na którą zaproszony będzie pan książę z rodziną, dwór i cały lud. Słuchając równego gwaru modłów i śpiewu pospiesznie zebranych zakonnic nadąsany Swiętopełk stopniowo łagodniał i miękł. Wiedział, że zdziebło przesadził z tym prawem księcia do wszystkiego co w głębokościach, bo dotyczyło rud wszelkich, pokładów soli, także bursztynu, gdziekolwiek się go znajdowało, czyli tego, co od Boga zostało człowiekowi dane w pierwotnym rodzaju, nie zaś przedmiotów urobionych przez człowieka i przypadkiem ujawnionych. Chociaż kto wie? Gdyby to był skarb naistnie ogromniasty, ze złotem i cennymi kamieniami? Trzeba się zapytać sędziego Pawła i Przecława, co oni o tym mnie mają... Tu już nie chodzi o skarb Wierzchosławy, ten oczywidnie zostanie w klasztorze. Za dużo tam owego srebra być nie mogło. Niech stara ksieni je ma, niech buduje swój kościół, ładnie tu, trzeba oddać, dostojnie. Służebniczka nazwała ją „księginią”, jak dawniej mówiono na księżnę. Nieboszczkę Eufrozynę też tak czasem wołali. Urwały się myśli i zastygł, gdy czad mniszek odłączył się w pniu od innych i poszedł własną stegną. Zdumiewające: dwa szeregi, tak różne, każdy ciągnąc w swoją stronę, wcale się nie kłóciły, ale zbierno, niby dwoje rąk jednego ciała, wznosiły wiązanie ciesielskie, po którym to wspinała się, to opuszczała pieśń ku chwale mocy niebieskich. Jak one to robiły? Chociaż rozeszły się głosami, to równak pozostawały w zgodzie i jesz sobie pomagały, pobożną siecią oplątując słuchających. Wielka siła, wielka siła... A żeli ów srebrny skarb naistnie zesłany został od Boga? Mnóstwo wielgorodnych i rycerzy wypełniło co dopiero zasklepiony i surowościenny kościół norbertanek, a wielkie ludztwo obiegło go w kwietniową ciepłą niedzielę, kiedy odbywała się owa uroczysta msza dzięki czyniąca. W Żukowie stawiła się w całości główna, gdańska rózga książęcego rodu, otoczona żupanami, którzy też przywiedli swe rodziny, z Białogardy przyjechał bożuszek-Ratybor z podkomorzym Bolimem i paru rycerzami, natomiast zabrakło Sambora, który jakoby poważnie zapadł na zdrowiu, i pielęgnującej go Mechtyldy oraz krewniaków wielkopolskich i sławieńskich, chociaż wszystkich zapraszał pojednawczo usposobiony starzoch Świętopełk. Grono cystersów z Oliwy prowadził przeor Walter, głowa tamecznego konwentu na czas między niedawną śmiercią opata Jaraka a wyborem nowego; na czele dominikanów szedł przeor Mateusz, mając u boku brata Michała, ongiś posła do Rzymu, dziś misjonarza westrzód Prusów, wysuszonego na skórę i kości; nie zabrakło też benedyktynów ze Świętego Wojciecha, z przeorem Łukaszem na przodku. Licznie dopisali mieszczanie, z sołtysem i radzkimi w świątecznych dostatnich ruchnach. Ksieni Wierzchosława, okrop przejęta i buszna, miała dość przytomności, aby ogarnąć spojrzeniem pobożne mrowie i ocenić rozmiar powodzenia. Z łaski i mocy Bożej ono pochodziło, ale do niej należało. Oby leno poszło na pożytek duszny wiernych i zarazem, przy leżności, na wspomogę dzieła, które wciąż miała przed oczami... Żadną miarą nie obejdzie się bez tego, żeby w tak doniosłej porze pan Świętopełk nie położył na ołtarzu gotowego srebra, a tedy i żupanowie, według swej możności, będą musieli dołożyć, dopilnuje się także mieszczan, którym o brzęczące dętki najłatwiej. Bo tu teraz nie chodzi o dary w towarze, tym mniej o snaże obietnice na przyszłość, lecz o płacidło, które muratorzy wezmą natychstopach i starczy go dla nich za wszystko zaległe i na kawał czasu do przodu. A lud? Dlaczego by lud bogobojny wyłączać z liczenia? I znów: niechaj nie przynoszą kur, jaj, osełek masła, lisich skórek czy kamyszków wosku. To dobre w czas świąt, na zwykłe potrzeby klasztoru, tego zaś dnia powinni zdobyć się choćby na drobną sztukę srebra. Każdy okruch się przyda, byle siekaniec z dawnych lat, kiedy pieniądz rąbano na części. Po wioskach poszło wiadło. A prawie tak się złożyło, że książę kazał wywoływać dętki dotąd używane i mieniąc je na nowe, teraz te leno miały chodzić między poddanymi i kto by się ośmielał kupować cokolwiek lub sprzedawać za dawne, tracił wszystkie, jakie miał, i na dodatek szedł do sadzy w dyby. Toteż mincarkowie książęcy pilnie ludziom patrzyli na palce, czy już dopełnili rozkazu, ile że nikomu on się nie podobał, bo na tej mianie każdy tracił do komory księcia. Wobec tego na polecenie starej ksieni i za wiedzą nowej panny zakonne uszyły ładne mieszki z warpu, z wąskim otworem, usztywnionym deszczułkami, przytwierdzając je do długich żerdzi. W dzień święta służebnice pod nadzorem sióstr miały krążyć między ludztwem i podsuwając każdemu pod nos owe trzosy zbierać do nich dace. Nikt nie powinien wiedzieć, co jego sąsiad wsunął do środka. Zawczasu rozpowiedziano to wiernym. Powiodło się wcale nie najgorzej. Wieśniacy przynieśli kruszcu, co prawda głównie miałkiego. Czasem też zaplątał się brąz, ale zdobny, jak kabłączek lub zapinka, co później można było sprzedać. Owszem, do bezpiecznych woreczków włożono również nieco śmiecia, na przykład guziki z rogu albo nawet płaskie otoczaki. Głupielcy, którzy to na prześmiech zrobili, leno sobie szkodę wyrządzili, zgrzeszyli bowiem ciężko procemku powadze Pana Boga. Tak tedy dobrego drobiazgu uzbierało się ze dwie grzywny, niewiele wobec tego, co sam książę mógł dać, wiedno przecięż coś. Wynalazek starej ksieni zyskał uznanie i Witosława zapamiętała go na przyszłość. Uroczystości długo zajmowały młodą ksieni i nie znajdowała czasu dla rodziny, aby spokojnie porozmawiać w małym kółku. Wreszcie, gdy miały się ku końcowi i ważni goście posilali się w dużym refektarzu, a lud wokół kościoła i na łąkach nad Radunią, dopiero wtedy mogła odetchnąć. Najważniejsze osoby usiadły w refektarzu małym. Tutaj skupioną i dostojnie się trzymającą Wierzchosławę otaczali Świętopełk, Mściwoj, Wartysław, dochodzący już jedenastu lat, a także Gniewomir, Racław, Przecław oraz trzej przeorzy. Ratybor wciąż klęczał w kościele, surowo pościł tego dnia, wcale nie chciał zasiadać do stołu, a towarzystwa dotrzymywał mu leżący krzyżem brat Michał. - Obdarzyła nas osobliwa łaska Pana - mówiła wolno stara ksieni, gdy jej następczyni prawie weszła - na znak i dla zachęty słabych śmiertelników, aby i oni hojniej się przyłożyli do dzieła, jakiego ze znojem i westrzód trudności w tym miejscu dokonujemy. Wezwanie to oczekuje odpowiedzi. - Daliśmy już bokadno i wciąż dajemy, czcigodna księgini - powiedział Świętopełk wiedząc, że do niego przede wszystkim kierowały się te słowa. - Ale nasza komora ma ściany, podłogę i posowę. - Obszerna ona, obszerna... - Komórką raczej zwać by ją można, taka ci ona obszerna, a nadto pełno ma dziur w ścianach i wycieka z niej na wsze strony. - Tedy zatkać dziury, panie Świętopełku. - Zatkać dziurę żukowską, czcigodna pani? - zapytał ze śmiechem. Wierzchosława ściągnęła usta i odparła znobno: - Wiecznej pamięci wasz pan ojciec, panie Świętopełku, upraszał zwierzchność zakonną i nalegał na nią, obiecując spełnienie wszystkich zastrzeg i wymogów, aby zezwoliła na wybranie konwentu dla nowego klasztoru w Stołpi podle obecnego Żukowa, w kraju surowym i oczekującym dopiero uprawy wiary. Zrobił to dla dobra swojego księstwa, a dziś waszego, i wieczna mu za to szczęśliwość w niebiesiech. Dziury w waszej komorze, dostojny panie książę, to miód i mocno chmielone piwo, to wymyślne ubiory i trzewiki z haftem, to ozdoby i barwiczki, zbytek wszelki. Te dziury nasamprzód zatkajcie. - Zatykam - odparł Świętopełk kask już rozeźlony. - Ale jeść i pić muszę, także odziać godnie siebie i swoich. A miodu u was nie zakosztujemy wiele. Myślałem - dodał, umyślnie zwracając się do Witosławy - że u mojej siostry cieplejszej zażyję gościtwy. - Pan kraju witany jest przez nas wszystkie całym sercem - powiedziała młoda ksieni. - Nasza antiqua domina magistra słusznie czyni wskazując na wydatki dobre i potrzebne i na te, które pewno koniecznymi nie są. Gościtwa u nas skromna, wybaczcie, panie książę, i wy, wielmożni komesi, gdyż wysilamy się na pracę, która Bogu miła, a księstwu dodaje blasku. Całą pieczę nad nią podejmę z rąk mojej najczcigodniejszej mistrzyni, gdy Przedwiecznemu spodoba się powołać ją do swej chwały, i będę ją prowadziła na jej modło według mojego umienia. - Rzecz pewna, rzecz pewna - mruknął Świętopełk. I nagle zawołał do żupanów: - No, potrząśnijcież trzosami, a chutko! Każdy z was coś ze sobą przytaskał. Pani księgini czeka. Sam rzucił na stół zawiązany mieszek, który twardo brzęknął. Z góry go przygotował. Wierzchosława oceniła, że będzie w nim półtora, najwyżej dwie grzywny. Gdyby złota, toby się pięknie liczyło, ale bez wątpienia leno srebra, i to jesz w nowym pieniądzu, więc lichszym niż poprzedni. Jak na księcia, było to niewiele więcej, niż co by kot napłakał. A spodziewała się jakiegoś nadania, chociażby czasowego, na kilka lat, z wpływów mytnych albo z wiedno wydajnych karczem... Trzej żupani dołożyli garście detków, oczywidnie nowych. Na koniec i Mściwoj dał ofiarę nie większą od żupańskiej. Dźwięczało srebro na stole. Przeorzy raz za razem robili znak krzyża i półgłosem błogosławili darczyńców. - Pani księgini - rzekł Świętopełk - co mamy, to dajemy. Bóg świadkiem. - Dziękuję. Bóg was wynagrodzi - odrzekła. I dodała z naciskiem: - Odpowiednio do zasług. Ponemu książę wstał od stołu, na którym zabrakło już oszczędnie użyczonego miodu, zagarnął Mściwoja i Witosławę i zbierno wyszli obejrzeć klasztorne gospodarstwo. Młoda ksieni, gdy wyszli z klasztoru, odetchnęła. - Wielce to zasłużona, pobożna i czcigodna osoba ta Wierzchosława, ale czasem dręgo z nią wytrzymać. - To i tak omal cud, że sama ustąpiła z urzędu. Dam ci więcej, droga Wito, kiedy już będziesz na gospodarstwie bez niej, leno pamiętaj, co mówiłem o mojej komorze. Nie taka ona zasobna, jak się z daleka wydaje. Ratybor jesz się modli? - Pewno tak. On długo może. To dobry człowiek. - Byłby z niego prawy klecha. Tylko mu plesz na czubku głowy wygolić. Gdyby go nasi świętej pamięci rodzice do szkół posłali i w ruchna duchowne oblekli, mielibyśmy w rodzie opata albo biskupa. Więcej by się przydał. - Słusznie powiedziałeś z początku, że byłby prawym klechą. Ale biskupa mielibyśmy marnego, opata także... Bracia Zakonu Niemieckiego bardzo go szanują. - Ratybora? A za co? - No... chyba za pobożność. - A co on dla nich znaczy? - Jest przecież księciem. Niedawno przysłali mu szkatułkę z ziemią pobraną w Ziemi Świętej i pobłogosławioną w Ogrójcu. Wolałabym, aby nam ją byli darowali, do klasztoru. - Poproś go. Może ci da. - Nie przyszło mi do głowy, a to dobra myśl. Zapytam go... A ty, Pełku, uważaj na nich. - Na Teutoników? Bo co? - Oni są silni i będą jesz silniejsi. - Ja też rosnę w siłę. - Ale nie tak. - Docze mam na nich osobliwie uważać, skorno przyszli tu po to, aby całą swą siłę procem poganom zwracać, a nie godzić w chrześcijańskich książąt? - Robią to, nawracają pogan. I trzeba im pomagać w szerzeniu świętej wiary. Ty zaś pomocy tej odmawiasz. - Ograbili mnie z mojego zwycięstwa nad Dzierzgoną i zajęli mi przeważny czad Pomezanii, także gard pobiskupi w Satyrze i ja będę im jesz pomagał? Żeby ponemu zwrócili się procem mnie? Na głowę nie słabuję. - Nie zwrócą się, żeli będziesz żył z nimi w przyjacielstwie. Spójrz na pana Konrada i naszych siostrzeńców w Wielkopolsce. - Z Odonicowymi oni nie sąsiadują, toteż nie mają się o co wadzić, a Konrad we wszystkim im ustępuje. - Sambor równak przyjaźni się z nimi i źle na tym nie wychodzi. - Wyjdzie źle, żeli tak się zaprzyjaźni, że ja będę musiał dobrać się mu do skóry. - Otóż to. Ze wszystkimi żyjesz jak pies z kotem. - Skorno włażą mi w drogę, to muszę ich nękać wen. - Wszyscy włażą ci w drogę, a ty nikomu, prawda? Istny baranek. Świętopełk żachnął się i zasapał gniewnie. Żaden z żupanów, nawet najwyższych, nie ośmieliłby się występować wobec niego tak, jak umiłowana siostra. Dłuższą chwilę szli w milczeniu stegną między lasem a zieleniejącym polem żyta. Mściwoj spoglądając uważnie na ojca powiedział: - Może by i lepiej było do czasu pogodzić się i sprzymierzyć z jednymi, żeby pokonać drugich? Ponemu można by się policzyć z pierwszymi. Młoda ksieni roześmiała się. - Nieodrodny syn swego pana ojca. Ze wszystkimi się policzyć, tyle że po kolei. Pewno, że tak lepiej. A nie najlepiej by było obrać sobie stałych sojuszników i wiedno się ich trzymać? Nie najbezpieczniej? - Gdzie ty znajdziesz, Wita, stałych i pewnych sojuszników w tym piasku, co leci i opada, jak wiatr zadmucha? Nie znasz się na tych orędach, ale prawisz nauki. - Swoje wiem. Wiem także to, że niełatwo. Tu masz słuszność. Ale trzeba się starać. Wierz mi, Pełku, szczerze ci życzę pobieru. Dlatego powiadam: najlepiej ze wszystkimi utrzymywać pokój, każdym modłem, jaki tylko możebny, z wyimkiem naistnie groźnego wroga, o którym wiesz bez ochyby, że na cię czyha w każdej porze. Niechaj inni się biją, ty stój z boku. - Że tak byłoby najlepiej, wiem, jak i to, że mam dziesięć palców u rąk. Ale ty wiedz i trzymaj we wdarze, droga siostro, że tak można dać się zjeść po cządle przez wszystkich naokoło. To trzeba mieć w umie. Ufam, że i Mściwoj, i Wartysław będą wiedno o tym wdarzyli. Znów czas pewien szli w wiosennie przygrzewającym słońcu, niby to przyglądając się okolinie i gospodarowaniu panien zakonnych, a w rzeczy samej przędąc myśli. Trwało to i trwało, ponemu Witosława podjęła: - Czujcie, co wam powiem... Nie jest mi to łatwo, stałam się bowiem służebnicą Pańską i dobro naistnej wiary, a tedy też Kościoła naszego, któren jedurny prowadzi do zbawienia, musi być moją najprzedniejszą troską... Książęta polscy biją ciebie, ty bijesz ich. Raz oni ciebie mocniej przyduszą, raz ty ich srożej pogonisz. O, Świętopełku, mój panie bracie, wiem, że z tobą prześmiechów nie ma. Lanie im dajesz wielgie... Podobnie jest z naszymi krewniakami spod Odry, acz żaden z nich nie miał ani ćwierci tej włady co ty... Słuchajcie mnie, ksieni żukowskiej, wy panie Swiętopełku i paniczu Mściwoju, krewniacy moi najbliżsi... Wszystko, co było, to stare dzieje i dobre były. Wszyscy żyją lub ich zstępni. Chwała Panu naszemu, i dobrze. Ale oto przyszli panowie niemieccy, rycerze. Ty, Pełku, nie lekceważ ich. Bracia owi, zespoleni w bractwo, potężni są. Zwołują wiernych z całych Niemiec i pan cesarz łaskaw im oraz pozwala młodszym rycerzom zdążać ku nim. Nawet kiedy pana cesarza nie stanie, to i tak drugi, którego po nim pan Ojciec Święty zechce uznać, a królowie niemieccy wybiorą i uznają, oby za wolą pana Ojca Świętego, ten drugi najpewniej też im się przychyli... Zakon Niemiecki ma swoje domy po całych Niemczech, i u Czechów, i na wyspach, jak owe się nazywają, zapomniałam, i gdzie tylko. Mistku, czujesz ty, co mówię? - Tak, pani, czuję. - I czuj dobrze, potrzebne tobie, gdy nastąpisz po ojcu... Bo ty, Pełku, widzisz leno tych, co tu nastali, w Chełmińskiej i w Prusach... - Ci mnie uwierają. Nie tamci gdzieś daleko. - Otóż to! Dlatego bodaj nie wiesz, że ci tutaj to leno cządło ich potęgi. I nawet to cządło już ci zagraża, skorno nie chcesz się z nimi dorozumieć. Nie widzisz, jak oni biorą się do sprawy? Jakie kasztele wznoszą? Jakie miasta dają stawiać? Ilu ludzi przemyślnych we wszelkich rzemiosłach już sprowadzili? Jakie pancerze noszą, jak mocna ich broń?... Spójrz na to wszystko dokładnie i rozważ w głowie. Ty, Mistku, także. I to weźcie na rozum, że oni umieją gadać z każdym, z kim chcą, na całym świecie, a na dworze Ojca Świętego i u cesarza Fryderyka mają swych posłów bez przestanku, wiedno, jak rok okrągły, tak samo u króla Konrada, a owymi posłami są ludzie wyuczeni, wiedzący, z umieniem wywierania wpływu, z dużym pieniądzem w trzosie. A ty, Pełku? Co ty im możesz stawić procem? - Miecz. Z kolei ona się żachnęła. - Miecz oni też mają, dłuższy i ostrzejszy od twojego. I mogą zebrać więcej mieczy niż ty. - Skąd wiesz? - Wiem. Wszyscy wiedzą, którzy umieją patrzeć na sprawy dalej i wyraźniej niż to możebne z gdańskiego gardka, żeli nie chce się wznieść wyżej. - Tyś się wzniosła wyżej, tak? - Tak. Patrzyli sobie w oczy, nieustępliwie. Ponemu, hacząc się o głoski, wydusił: - Więc co? Mam się przed nimi korzyć? Do stóp im padać? I lizać je?... - Nie tak. - Tak! I zwolić im, żeby ze krwawo chwyconymi dobyczami naszego pana ojca na Prusach i moimi robili, co zechcą? Na to mam się godzić, u soryna spieklonego? - Nie klnij. Padać przed nimi na twarz nie musisz. Ale... czuj ty... Ze zdobyczami na Prusach to się lepiej pożegnaj. Pan Ojciec Święty i pan cesarz dali Braciom Teutońskim całe Prusy we władanie, jako ziemię pogańską, więc niczyją. - Dali, dali... Dać można coś, co się ma. Myśmy już przedtem duży czad Prusów ochrzcili! A Satyr, a Pomezania, a większy kawał Pogezanii, a biskupstwo Chrystiana, a tyle kościołów, cośmy tam postawili, wszystko to się nie liczy? - Dzieło zaczęte, lecz nie dokończone. Tak to sobie przedstaw. Jak w Chełmińskiej... Widzisz, Pełku, może byś coś i utargował dla siebie, to wygląda możebnie, ale leno głową. Miecz sobie wyszczerbisz. Głowy używaj. - Gorzysz mnie, Wito. Straszysz i gorzysz. Powiedzże wreszcie, co radzisz. Głowy mam używać... Tak plestasz, jakbym nie miał głowy. - Ja bym ci radziła dbać o dobre stosunki z Braćmi Niemieckimi. I zarazem ułożyć się, choćby cię to miało kosztować w ustępstwach, z książętami polskimi na Mazowszu, Kujawach i w Wielkopolsce. Tedy baczyć, kto będzie ciebie potrzebował. I do czego. No i oczywidnie vt» zamian za co. - A żeli oni, kiedy ja się będę bawił w grzeczność i pokorę, skrzykną się i zbierno na mnie uderzą? - Oj, Pełku, Pełku - Witosława kask się zniecierpliwiła - przecież prędzej się dogadają i naskoczą, kiedy ciągle będziesz im mieczem przed nosem wywijał. No, co myślałam, to wam powiedziałam. Teraz o czym innym. Co ze Mściwojem? Nie czas mu się żenić? Nie byłby już wielki czas poszukać dla niego księżniczki, która we wianie wniosłaby nie leno bokadość miectwa, ale i brateczne stosunki z kimś mocnym, tak potrzebny wam sojusz? - Rzecz pewna. Też o tym myślałem. Trzeba się rozejrzeć po dworach na Śląsku i w Meklemburgii. - Dlaczego prawie tam? - Przez Śląsk mógłbym pilnować Wielkopolan i Kujawiaków, a przez Meklemburgię naszych miłych krewniaków w Szczecinie. - Z tymi miłymi krewniakami lepiej sam byś się dogadał, oni mają jadłoby nie mniejsze niż ty. Może gdzieś bliżej, w Polsce, znaleźć żonę dla Mistka? A najlepiej by było, gdyby Mistek sam pojeździł po obcych dworach, poznał je, pokazał się tamecznym ludziom. Nie masz, Mistku, skornoty rozezdrzeć się po świecie? - O, tak, mam, dużą skornotę... Pani stryjno, czy nie mogłybyście wołać mnie Mściwojem? - Pewno że mogę - odpowiedziała śmiejąc się. - Albo Mszczujem, albo Mściwym, co? Twój pan ojciec też nie lubi, kiedy woła się go Pełkiem. Ale mnie wolno. - Przesprawa również tak mnie woła - rzekł rozchmurzając się. - Trudno starą odzwyczaić. Pamiętasz ją? - Pamiętam, pamiętam! Garbowała mi skórę, aż hej! Ale dobra była piastunka. I wiedno przed matką kryła. Leno jej się sprzeciwić albo panu ojcu, wtedy było źle. Raz miałam nową sukienkę i po deszczu bawiłam się z dziewczynkami skakanką. Która więcej skoczy bez przerwy, skoki na jednej nodze, zmiana nóg, przekrętki, wy i tak się na tym nie znacie, dość że sukienka zupełnie się zachlapała, nawet nie wiedziałam kiedy. Przylatuje służebny, że pani Eufrozyna woła. Co robić? Iść muszę. Zobaczyła mnie Przesprawa, za łeb i do siebie. Zdarła nową sukienkę, nałożyła starą i powiedziała pani matce, że Wita chciała się bawić, to ona ją przebrała. Sukienkę migiem wyprała, ani kto zauważył, a mnie dała tęgie lanie. Ale przed panią matką osłoniła. Jak się żyje starej Przesprawie? - Rzeczywiście stara już ona. Słabuje... I ja pamiętam niejedno. Niewiele zostało jej życia, ale i tak żyje długo. Staramy się o nią... Pomyślę nad twoimi radami, Wito, zdziebło słuszności masz, to rzecz pewna. Tak, Mściwoja trzeba żenić, czas mu. Oczywidnie, dobrze będzie wysłać go tu i tam, niech się otrze o innych ludzi. Ciekaw jestem, gdzie teraz Ratybor, bo pewnikiem już nie w kościele... - Do gospody na pewno nie poszedł. To bardzo snażo, że on taki zbożny, ale na co on ten klasztor dla panien cysterek w Żarnowcu funduje? I czemu tyś go nie odwiódł? Nasze Żukowo jesz tyle potrzebuje! Sam widzisz, że ledwo się poramy z budową kościoła. - Nie przesadzaj, Wito, nie przesadzaj. Wszystkiego mieć nie możesz. Zostaw zdziebło dla innych. Zauważyli, że w pobliżu klasztoru powstał ruch, stamtąd dochodziły wołania. Po chwili ukazał się kasztelan Racław idący ku nim ostrym krokiem. Właśnie przyskakał z Gdańska obiegacz z ważną nowizną: rycerstwo polskie, posiłkowane przez Zakon Najświętszej Marii Panny i inne zakony zbrojne, w bitwie stoczonej procem Mongołom pod Legnicą poniosło ciężką klęskę. Książę Henryk, syn i posobnik Henryka z Brodą, poległ i wraz z nim padło mnóstwo chrześcijańskiego wojska, reszta poszła w rozsypkę. Wiadomość ta była zastanawiająca. Więc owi jacyś Mongołowie, którzy tak niedawno wychynęli z czeluści świata po stronie wschodu słońca, przeszli przez całą omal Polskę, zniszczyli Kraków, bocznym skrzydłem dotarli do Kujaw i zapędzili się aż na Śląsk. Zatem naistnie byli groźni. Uchodnicy mówili prawdę! Nieznane wznieciło urzas wśród ludztwa. Oby niga nie oglądać tego najeźdźcy! Bogu niech będą dzięki, że poszedł tamtędy, daleko, przez Małopolskę i Śląsk, przez Węgry, ale kto wie, dokąd się ponemu zwróci? Świętopełk w skupieniu wypytywał obiegacza, młodego rycerza z Wyszogrodu, którego kasztelan Arnold pchnął natychstopach, gdy leno sam odebrał z Gniezna pilnie wyczekiwane nowizny o mongolskim pochodzie. Przybysz ledwo trzymał się na nogach, po drodze do Gdańska zrobił tylko jeden popas. Książę pociągnął go do zwalonego pnia, usiadł razem z nim, kazał podać mocnego piwa. Otoczyło ich grono żupanów i rycerzy. Wyszogrodzki wysłannik niewiele wiedział o legnickim pogromie - bo i sam Arnold również. Nie umiał nawet rzec, czy utrzymał się tameczny zamek, silnie obwarowany. Podał za to ogłoski, jakoby zwycięzcy spod Legnicy mieli poniechać Polski i zwrócić całe swe wojsko na Węgry. Nie była to jesz rzecz pewna, natomiast z Kujaw rzeczywiście się wynieśli równie nagle, jak się tam pojawili, i leno zgliszcza świadczyły o ich niszczycielskim pobycie oraz świeże mogiły. Książę był skłonny dać wiarę ogłoskom o odejściu pogan na południe, wyglądały całkiem podobnie do prawdy. Chyba nie szukali ziemi na trwały podbój, lecz łupu i pojmańców, toteż woleli grabić kraje bogatsze i położone bliżej ich siedlisk, które sobie zajęli gdzieś na Rusi. Żeli ten wniosek się potwierdzi, będzie można wysnuć następny, że Konrad, nieustannie zabiegający o krakowski stolec, skorzysta z leżności, jaką daje mu nowy zamęt w Małopolsce i nieoczekiwana śmierć zapobiegliwego Henryka, a także własne szczęście, że mongolska chąsa dotknęła go najmniej. Zatem Mazowszanin pewnie zechce zachować spokój i bezpiek na innych granicach. Tak by mu nakazywał rozum. Żeliby teraz ponownie do niego wyciągnąć rękę, szukać zgody, obiecać poparcie na przymiar dla jego roszczeń w Wielkopolsce, rzecz wcale możebna, że rękę tę przyjmie. W końcu co jesz dzieliło Konrada i księcia Pomorza? Obecnie, po ugodowym oddaniu Bydgoszczy z obwodem, po zawarciu pokoju z biskupem kujawskim, już leno pozostawanie kasztelami wyszogrodzkiej w rękach Swiętopełkowych mogło drażnić tamtego księcia, a więcej nawet jego syna Kazimierza, który by rad ją przyłączyć do swej kujawskiej dzielnicy. No, to już by było za dużo i umiar on musi znać. Kraków dla niego ważniejszy od Wyszogrodu i Konrad nasamprzód potrzebuje pewności, że w plecy nikt go nie uderzy. Uroczystości kościelne skończyły się i lud mógł swobodnie się zabawiać między straganami na targu, gdzie było jadło i picie, i na stoku opadającym ku Raduni, porosłym bujną trawą, a nad samym brzegiem krzakami. Starczyło tam miejsca dla wszystkich na odpoczynek i rozrywkę, także na pląsy przy dźwiękach fujar, bazun, piszczówek, bębnów. Kłopot i obraza boska w tym, że nieraz, zwłaszcza przy licznym zgromadzeniu, zdarzały się nieprzystojne wypadki, przez co obfite żniwo występku i grzechu zbierał ten łowca zbłąkanych dusz, purtk spieklony, którego prawdziwego miana nie godziło się wypowiadać - zadowolony, że udało mu się zakwasić podniosły nastrój święta. Zakonnice nie miały na to innego sposobu, jak modlitwa i bicie w dzwon, a przecież nie mogły dzwonić bez przerwy i modlić się nieprzestannie. Książę zaś zbytnio się nie kwapił z posyłaniem wojów do pilnowania ładu i miru, bo wiedział, że pospólstwo od czasu do czasu także musi się wyszumieć i nie chciał, aby z tego powodu dochodziło do za dużego rozlewu krwi. Szarzało, gdy Mściwoj coś sobie nagle przywdarzył, prawie dlatego przywdarzył to sobie, że dzień tracił już blask, a mrok jesz nie ogarnął okoliny klasztoru, lecz czaił się w pobliskich lasach. Dawny!... Ile to upłynęło lat? Osiem albo dziewięć. Żyje on wciąż? A czy taki w ogóle idzie do ziemi, żeby już w niej pozostać robactwu na żer?... Wdar o spotkaniu się uchował, wprawdzie nie na co dzień, usypiał, ale się i budził w pewnych chwilach, cokolwiek zamazany w szczególe, za to trwały w najważniejszym. Wszak ów dotknął chromej nogi łaską o rzeźbionej główce. Czy laska miała główkę rzeźbioną? Jak?... To bez znaczenia, jest pazur niedźwiedzi, widomy i uchwytny dokaż wydarzenia. Spoczywa bezpiecznie w nowej skwiedze. Potężna nawęza, na życie. Dawny, staroczesny, mówił. Słowa jego były pomieszane. Gdzie Stegny się zbiegają, tam też się rozchodzą. Co twarzą stanie, nie, co z boku najdzie, stanie twarzą, a co zamierzysz, pójdzie bokiem. Zatem - nie uda się zamierzone? Zatem też - powodzenie przyniesie coś nie zamierzonego i niespodziewanego? I jesz to: swoje okazać się może procemne, wrogie zaś stać się pomocne. Cóż to za wskazy, których rozumieć się nie da i nie wiadomo, jak z nich korzystać? Ale ból w nodze, mrówki, rwanie, wszystko to ustąpiło od tamtej chwili po dziś dzień. Rozejrzał się. Pełno było ludzi, zeszły się gęste gromady wieśniacze, na święto panien norbertanek, na uczczenie cudu znalezienia w ziemi srebra, które pozwalało dalej wznosić przybytek Boży... Chciał odnaleźć drogę sprzed lat, poszedł tedy zrazu nad Radunią do ostrego zakrętu, gdzie zaraz zaczynał się zwarty las, a niegłęboko w nim otwierała się polana. Lecz bodaj zmieniło się tu znacznie, wycięto wiele drzew, poszerzono pola, stanęły nowe chaty. I przeszkadzał ten rój ludzki, zgwarny i lelekowaty, wzdrygny. Zapomnieć o nim, zapomnieć o wszystkich, odejść, o, tą steżynką tuż przy wodzie i ponemu w lewo, ku występowi leśnemu, który już ściemniał... Czy teraz, po niedawnym cudzie, po uroczystych obrządkach, tutaj, tak blisko klasztoru, omal westrzód zgromadzonego ludztwa - on znów by się pokazał? Szedł dalej, wypatrywał długiej postaci w spiczastym kłobuku, w sukni po ziemię. Może chociaż z dala i z wysoka zamajaczy, jak nad Notecią w dzień zwycięstwa. - Mściwoju... Pociemniało mu w oczach, zastygł. Ależ nie, to nie on, to swój. Chciał Mściwoj odejść od nich, lecz oni nie chcieli odejść od niego. I już stanął przy nim Czcibor. Druh, przyjaciel, powiernik brateczny, z odstającymi uszami, którymi umiał poruszać omal jak ptak skrzydłami. Z pewnością dobrał się gdzieś do mocnego piwa, bo oczy mu świeciły. - Czego chcesz? - Pan książę cię woła. Zbieramy się do drogi. Czemu odszedłeś tak daleko? - Bo mi się tak widziało. - Oj, Mszczuj, Mszczuj... I czemuś znów taki zły? I czemu wiedno na mnie? Co ci zrobiłem? - Zdaje ci się, Borku. Tylko widzisz, prawie to, prawie o to chodzi. - O co? - A o to, że nic nie zrobiłeś, ani dobrego, ani złego. Nic na dużą miarę. Jesteś taki wszedny. Czcibor otworzył usta, ale po chwili je zamknął. Szli z powrotem ku rzece, która jak pełznąca dżdżownica w jednym miejscu pęczniała, w innym chudła. Mściwoj wiedział, że dręgo odezwał się do przyjaciela, który nie pojmował tak trudnej myśli i nie mógł jej pojąć nie znając dróg wiodących do niej. I już chciał mu powiedzieć coś łagodzącego, gdy ten cicho zapytał: - A ty? Zaczerwienił się. Rozpaliły go policzki, jakby je wysmagano. Tłum szumiał. Rozlegały się okrzyki i śmiechy. W wielu miejscach płonęły już ogniska. Zabawa nabierała rozpędu. Jakiś nakropiony wieśniak zatoczył się wprost na Mściwoja. Książę odepchnął go tak mocno, że tamten upadł. Zerwał się zaraz i skoczył z pięściami, inni wszakże poznali książęcego posobnika i odciągnęli żłępalę. Czcibor chciał go brać, on już zginął w gromadzie, która za nim się zamknęła jak woda, więc Czcibor zaczął głośno wzywać wojów, wtedy Mściwoj nakazał mu milczenie. Krótko ponemu poczet księcia opuścił Żukowo. I naraz - odmieniło się, prysł spokój na gdańskim dworze, wszczął się ruch, Swiętopełk przystąpił do działania. Przyjmując, że najgroźniejszym przeciwnikiem stał się Zakon Niemiecki i że możebna wojna z nim byłaby najtrudniejsza, należało przede wszystkim ugodzić się z panem Konradem, obecnie najważniejszym spośród polskich książąt. Pora bardzo nadawała się do takich starań, bo prawie teraz trwał i zaostrzał się spór między nim a Teutonikami o Ziemię Lubawską. Konrad nie pogodził się z rozstrzygnięciem legata Wilhelma, przysądzającym ją Rycerzom Teutońskim, leno uparcie domagał się jej zwrotu, głuchy na tłumaczenia, że przecież nie stawił się na wyznaczone roki, gdzie mógł swych praw dowodzić, stawiła się za to druga strona i wyrok zapadł po jej myśli. Najbardziej podniecał go i namawiał do obstawania przy swoim Bolesław, sprawujący rządy na samym Mazowszu, zatroskany o rozmiary i znaczenie swej dziedziny. Toteż rozmowy z Mazowszanami, ojcem i najstarszym synem, stanęły w Gdańsku na pierwszym miejscu. Mściwoj pragnął do nich pojechać, chciał znów odbyć samodzielny objazd północnych księstw polskich, poczynając od Kujaw, bo, jak przekonywał, i z panem Kazimierzem warto było rozmawiać, i nawet z biskupem Michałem, chociaż, jak wszystko zdawało się wskazywać, ten miał już pozostać nieprzejednanym niedruhem Pomorzan do grobowego kamienia. Ale im więcej zabiegów, mówił z zapałem, więcej nawiązanych nici, więcej uczestników, tym łatwiej osaczyć przeciwnika, nawet i mocnego, bo łatwiej wygrywać jednego procem drugiemu i również łatwiej dobrać sobie najkorzystniejszych wspólników. - Byle samemu połapać się w tym motku - zauważył Godfryd - a nie zagubić. Prętem leszczynowym, godnie zwanym dyscypliną, mógł notariusz i preceptor dawać po palcach młodemu księciu przed laty, i to leno w czterech ścianach scriptorium, ale nie teraz, i niezrażony Mściwoj mówił dalej: - Od tego głowa pana księcia i nasze głowy na wspomogę jego, żeby każdą nić trzymać oddzielnie i pociągać w miarę. A nie koniec na tym. Także synom pana Odonica, Przemysłowi i Bolesławowi, należy się uwaga, bo i oni przydać się mogą, chociaż dzisiadniem jesz nie wiadomo, w jakim sposobie i kiedy. Poza tym z panem Konradem trzeba nam mówić nie o samych Teutonikach, żeby nie myślał, że się ich tak bardzo boimy i stąd tak wiele zależy nam na jego przyjaźni, lecz również o Krakowie, na który on ma skomę... Przydługie wywody syna przerwał ojciec. - Nie nadymaj się za bardzo, bo pękniesz, tak zawsze nauczał mnie nieboszczyk mój pan ojciec. Nadęliśmy się już dość. Na ten dzień stanowię, że wysyłam dwa poselstwa. Jedno do panów Konrada i Bolesława, na Mazowsze, żeby dogadywać się co do Teutoników. Żeli się dogadamy, skorzystamy na tym przespole. W spór o Kraków nie będę wtykał palców i nie będę o tym mówił, zresztą pan Konrad sam powinien wiedzieć, jak bardzo mu przydatny i potrzebny spokój od strony Pomorza i pomorskie poparcie w jego czwardze o Lubawską, skoro nadal się rwie do krakowskiego stolca. Fana Kazimierza, i tym więcej pana biskupa kujawskiego, zostawiam na boku. Niechaj to dla onego księcia będzie upomnieniem, że Bydgoszcz, którą z mojej łaski odzyskał bez żadnego trudu, może znów utracić, i to już na wiedno. Mściwoj pomyślał, że to prawie jest nadymaniem się do pęknięcia, lecz nie śmiał tego wypowiedzieć. - Drugie zaś poselstwo pojedzie do Teutoników. Będzie ono grzeczne, pokojowe i omal przyjazne. Będzie im prawiło, że niczego tak nie chcę, jak uładzenia się z nimi. Bo to też i prawda, żeli oni przyjdą do rozumu i kask spokornieją. A zarazem Nasławowi w Świeciu i Boguchowi w Sartowicach powtórzę, że mają najsurowiej co do zdziebła pobierać myto od wszystkich, którzy podążają do ziem Zakonu lub z nich wychodzą, oraz od wszystkich statków płynących Wisłą, rzecz obojętna, czy to będą osadnicy, czy kupcy, czy jacyś rycerze, czy nawet krzyżowcy w drodze na wyprawę procem poganom. Godfryd poruszył się i chociaż nic jesz nie zdążył rzec, książę zauważył jego niespokój. - Bo skąd mogę wiedzieć, że to prawdziwi krzyżowcy, skorno Zakon Niemiecki ostrzy sobie zęby na moje ziemie? Nie wiem. Tedy niech chociaż płacą, żebym miał z czego się zbroić, i niech Zakon się raduje, że mu nie zamykam przewozu. Tak samo będzie w gdańskiej howindze. Wszyscy mają płacić ustanowione myto bez żadnego wyimku. Kto nie będzie chciał, tego po łbie. Ale poselstwo będzie bardzo pokojowe. Okaże się, że oni zrozumieją i wyciągną rękę do zgody, wtedy może przyjść czas na targowanie się o myto, coś może opuszczę. Godfryd milczał nieprzekonany, inni też już nie zabierali głosu i książę dalej postanowił, że z pierwszym poselstwem uda się kasztelan Racław. Powie on obu panom mazowieckim, że książę Swiętopełk rad by się z nimi spotkać i gotów jest w tym celu przybyć na granicę, najlepiej w okolinę Wyszogrodu. Była to granica z Kujawami, Pomorze bowiem z Mazowszem wprost nie graniczyło, toteż gdyby pan Konrad bardzo napierał na uczestnictwo w spotkaniu syna Kazimierza, wypadnie się zgodzić, ale z niejakim ociąganiem. W ten sposób Swiętopełk ustąpił nieco na rzecz stanowiska Mściwoja, żeby równak kujawskiego księcia nie zostawiać całkiem na boku. Drugie poselstwo powiedzie posobnik Mściwoj w towarzystwie sędziego Pawła. Otóż oświadczą oni wyżnikom Zakonu w Ziemi Chełmińskiej i w Prusach, że książę Pomorza nie żywi żadnej niechęci do walecznych Rycerzy Najświętszej Marii Panny, a wręcz procemno, życzy im szczerze powodzenia w dziele chrzczenia Prusów, czego najlepszy, ale niejedurny, dokaż dał nad rzeką Dzierzgoną. Dlatego zaprasza do Gdańska mistrza Zakonu na Ziemię Chełmińską i Prusy, Henryka von Wida, zbierno z tyloma wyżnikami, ilu zechce sobie dobrać - wszyscy doznają poczestnej gościtwy - żeby spokojnie i życzebnie omówić jadłoby powstałe we wzajemnych stosunkach, tak to obie strony stanowiły łagodzić swary w umowie z trzydziestego ósmego roku, ledwo sprzed trzech lat. Gdyby zaś panu mistrzowi podróż do Gdańska sprawiała trud nadmierny, rozmowy mogą się odbyć w dogodnie dla obu stron położonym Świeciu. Grzeczniej już na roki nie godziło się zapraszać. Toteż Mściwoj na podróż ojca do mistrza Teutoników, gdyby ten jej sobie życzył, nie przystanie, uzasadniając odmowę podeszłym wiekiem i nie najlepszym zdrowiem księcia. Wreszcie - oczywidnie już nie jako poseł - Gniewomir pojedzie do Lubiszewa i panu Samborowi oznajmi wolę pana starzocha, iż chce go zobaczyć u siebie, i to jak najprędzej. Wola, życzba, przedłożenie, prośba, wszystko przespole. Najlepiej niech przybywa zaraz z panią Mechtyldą i z dworem, choćby licznym, ci również doznają bratecznego przyjęcia. Czas już wielki, aby rodzeni bracia powiedzieli wszystko, co mają sobie do powiedzenia, nie ukrywając tego, co drugiemu mogłoby się dręgie wydać, i jęli godzić wspólne postępowanie wobec zamiedzników, dla dobra swego po starkach i prastarkach przejętego dziedzictwa. Na koniec Swiętopełk - co u niego było do cna niezwykowe - powtórzył z naciskiem, że wszyscy wysłannicy wystąpią grzecznie i z uszanowaniem, nic ich nie wytrąci ze spokoju, z wyimkiem jawnej szkalingi, le zarazem będą baczno rozglądać się na boki, rozmawiać z wszelejakimi ludźmi, nawet i pośledniejszego stanu, będą oglądali otoczenie, węszyli, kto z kim, procem komu, docze tak, a nie onak, także jakie mają gardy, jaką broń, kuli wojska i co tylko. Z wysłannictwa trzeba, jak wiedno, przywieźć co najwięcej wiadła, a tam zostawić możebnie najlepsze warażenie i żeli się da, posiać zamieszanie. Z uwagą i zdumieniem słuchał Mściwoj tych przykazów ojca, bodaj wyjął je synowi z głowy. Tak należy, tak prawie trzeba służyć sobie krętwą, żeby wszystkich mamić w pożądaną stronę, a wiedzieć im nie wolno, w którą i ku czyjemu naistnemu pożytkowi. Tak tedy książę wyraził swoje stanowienia i uczestnicy rady wiedzieli, że są one ostateczne. Podnieconego Mściwoja świerzbił język, żeby coś jesz rzec, bo według jego udby były one leno czadem sposobnego działania, dobrze byłoby poszerzyć owo, przyskrzynił równak skornotę do ujawnienia swych udb, ile że niezadługo - daj Bóg ojcu wiele lat życia - i tak to on chwyci w ręce wodze i stwa. Poza tym miło przystał na swoje poselstwo do Rycerzy Teutońskich, zamiast do mazowieckiego Konrada, bo poniemału ciekawiły go ich poczynania i spodziewał się, że także oni przyjmą go z bacznością i pilnym posłuchem, zwłaszcza gdy mocniej odczują zastosowanie surowego nadzoru na Wiśle, w mytnicach drożnych i w samej gdańskiej howindze, gdzie ruch cięgiem wzrastał. Stosunki ulegną zaostrzeniu, bez najmniejszej wątpliwości, potoczy się twarda, przekrętna, ważna gra. Ale prawie, idąc za wskazaniami stryjny Witosławy, której przyznawał docną słuszność, wolałby naprawić stosunki z wielkopolskimi półbratami, wciąż napięte od czasu odebrania im Nakła, co ze wszech miar było sprawiedliwe. Po klęsce Polaków pod Legnicą i z powodu śmierci Henryka zwanego Bożuszkiem można było się spodziewać, że nie leno Konrad wyciągnie rękę po Kraków i jego nad Polakami stolec, lecz że także Odonicowego Plwacza synowie upomną się o Kalisz, Poznań, Gniezno i wszelką Wielkopolskę trzymaną przez Ślązaków. Popchnąć ich ku temu, nawet posłać im na wspomogę mocne karno wojska, znaczyłoby wzmocnić bezpiek Nakła i co najmniej utrzymać pokój nad Notecią, co najmniej - bo w sprzyjających okolicznościach można by oczekiwać także odpłaty za zbrojne wsparcie. Żeli najważniejsza, a właściwie jedurna, za to może wyimkowo trudna, próba sił ma się dokonać z Rycerzami Teutońskimi, to przecież trzeba od wszystkich innych współgrywców pozyskać co najmniej niestronność. Z tej to również przyczyny warto by kogoś znacznego - może notariusza Godf ryda? - posłać do księcia Barnima. Szczeciński półbrat ma bokadość różnych jadłob, ale najpewniej żalu o Sławno i Słupsk jesz nie strawił i nie wyzbył się, zatem i jego należałoby jakoś udobruchać. Wszystkich trzeba uspokajać i usposabiać przychylnie. Myśli tych równak nie ujawnił, gdyż głośne obstawanie przy swoim wobec całej rady mogło ojca rozdrażnić i utwierdzić w uporze, chciał za to sam na własną rękę i po cichu porozumieć się z owymi trzema półbratami. Przyjął więc z zadowoleniem powierzone mu zadanie, ucieszył się udziałem Pawła w swym posłannictwie, zwiększającym jego powagę, poprosił o dodanie mu podkomorzego Więcława. Prośba ta wywołała zdziwienie. Najbardziej zaskoczony był Gniewomir, który wciąż miał niskie mniemanie o swym młodszym synu i nie sądził, żeby stała przed nim wiąksza przyszłość, poza takim sobie żupaństwem w gospodarce, otrzymanym z łaski Swiętopełka. A książę, chociaż też się zdziwił, chętnie przystał na życzenie swego posobnika, bo powinno ono zadowalać wojewodę. Tylko komorzy Przecław nagle się sprzeciwił. - Jakże to? - powiedział. - Więcław przydaje mi się w komorze i jest wręcz potrzebny, bo się już na niej dobrze poznał. - Znajdź sobie innego - uciął książę - albo ja ci znajdę. Tak więc w maju tysięcznego dwusetnego czterdziestego i pierwszego roku dwa poselstwa omal równocześnie opuściły Gdańsk, a krótko po nich Gniewomir pojechał do pobliskiego Lubiszewa. Kasztelan gdański Racław bardzo pospieszał, ponieważ księciu, który dotąd wahał się i zwlekał z przedsiębraniem kroków, teraz zależało, skorno przyjął wreszcie drogę postępowania, aby wypadki toczyły się jak najprędzej. Chodziło również o to, żeby wiadło o podróży Racława i jej prawdziwym kierunku doszło Teutoników możliwie najpóźniej, musiał zatem kasztelan nakładać drogi, udając się wpierw do Nakła, a stamtąd do Wyszogrodu, wielkim łukiem omijając Lubiszewo i Świecie. Mściwoj natomiast miał czas. O jego posłaństwie mogli i powinni wiedzieć wszyscy, ponadto spotkanie z mistrzem Rycerzy Teutońskich na Ziemię Chełmińską i Prusy miało wypaść dopiero wtedy, kiedy mistrzowi doniosą już o ścisłym i bezwzględnym pobieraniu opłat w pomorskich mytnicach, co na dobre weszło w życie. Gdyby przy tym zdarzyły się zajścia zbrojne, ów wyżnik zakonny zapewne tym bardziej pragnąłby spotkania. Młodego księcia kusiły krótkie odwiedziny w Lubiszewie, ale nie wypadało mu ich składać bez zgody ojca i na krótko przed bytnością Gniewomira. Ułożył sobie, że w drodze powrotnej znajdzie byle orąd, żeli w tym czasie stryjostwo nie będą przebywali w Gdańsku. Gdy oni rozjechali się w różne strony, z Gdańska wyruszyło w najgłębszej kryjamnocie jesz dwóch osobistych przedstawicieli księcia. Wiedział o nich leno wojewoda gdański. Posłowie owi wsiedli na dużą łódź rybacką w przystani w Brzeźnie. Łódź rzeczywiście miała sieci i sprzęt potrzebny do połowu, ale obsługiwała ją załoga o niezwykle powiększonym składzie, która, wspomagana żaglem, usilnie wiosłowała w kierunku północnym i wschodnim, wcale nie zwracając uwagi na mijane łowiska. Przy sterze siedział sam Barlasz, stary przednik książęcych morzan i wytrawny zbój morski, który całe życie na chąsę chadzał pod Rugię, Bornholmę, Gotlandię i także do wybrzeży sambijskich. Poczet Mściwoja był najliczniejszy i najokazalej wyposażony. Miał bowiem ściągnąć na siebie powszechną uwagę, odwrócić ją od innych poczynań pomorskiego księcia i zarazem nadać rozmowom z wyżnikami Zakonu wysokie znaczenie. Młody książę z uszanowaniem odnosił się do sędziego Pawła, jako do człowieka bywałego w świecie i w dobrych szkołach, znawcy prawa lubeckiego, umiejętnego rozmówcy, i widział w nim swego zastępcę w rozmowach, gdyby takie zastępstwo miało się stać konieczne. Ale cenił także Więcława i wszystkim kazał odnosić się do niego z powagą. Podkomorzy miał trudności z dosiadaniem i prowadzeniem konia. Mściwoj zatem kazał wystarać się dla niego o spokojnego wierzchowca i pomagać mu przy wsiadaniu i zsiadaniu. Gdy Więcław mimo wsparcia niezgrabnie gramolił się na siodło, jeden z pachołków roześmiał się. Książę dłonią w ciężkiej rękawicy uderzył śmieszka w twarz, aż ten zalał się krwią i upadł, jesz kazał go wychłostać na miejscu i wyrzucił z otoczenia. Nikomu więcej skornota do chichów nie przyszła. Właśni drużynnicy Mściwoja, z przednikiem Gosławem na czele, zachodzili w głowę, docze ten kaleka-liczypęczek ma być tak wielmożny, nikt równak nie pytał. Darga wiodła przez Świecie, gdzie przed trzema laty kasztelanem został Jarogniew. Wojskiem całej dzielnicy, gdyby przyszło do walki, miał dowodzić stary wojewoda Nasław, ile że dawniej była to dzielnica książęca, uposażenie młodszego w rodzie panującym. Naistnie, myślał Mściwoj, byłoby ze wszech miar rzeczą słuszną oddanie Swiecia jemu, młodemu księciu, we władztwo. Ale ojciec wcale nie żywił takiego zamiaru... Obaj ważni żupani oczekiwali posobnika z niecierpliwością, szczególnie kasztelan. Doszło już do zaciętych kłótni z ludźmi zakonnymi z powodu myt i nawet do szarpaniny, chociaż dotąd obyło się bez śmiertelnych ofiar. Ale każdej chwili i to mogło się zdarzyć. Doniesiono mu, że z Torunia lada dzień nadpłyną korabie z kupcami i osadnikami, zatrzymają się w Chełmnie, żeby wysadzić tam część ludzi i sprzedać czad towaru, a tedy puszczą się dalej z biegiem rzeki podobno aż do Ilfinga. Takie wiadło opociszku przekazali inni kupcy, widzewno tamtym niechętni. Mówili też, że na każdym korabiu będzie jeden rycerz zakonny ze swym pocztem i jakoby mieli być również goście krzyżowi. Co zrobić, niepokoił się Jarogniew, żeli odmówią myta i może nawet nie zechcą zatrzymać się przy świeckiej przystani? - Jakże to? - Mściwoj zapytał z gniewem. - Ludzi nie macie? - Mam. - To może oręża nie macie, kasztelanie? - Też mam - odpowiedział czerwieniejąc. - Zatem pewnie łodzi wam brakuje? - Starczy nam i łodzi. - To o co pytacie, Jarogniewie? - krzyknął młody książę. - Rozkaz pana księcia! Przecież otrzymaliście rozkaz. I o co jesz wam chodzi? Żeli odwagi wam nie staje, kasztelanie, mówcie tak dorazu, bo wszystko inne macie. Kasztelan zacisnął wąskie wargi. Liczni ludzie znajdujący się w pobliżu słyszeli głośne słowa. Wojewoda stał tuż, także słyszał i milczał. - Tedy może dojść do walnej bitwy na Wiśle - powiedział wreszcie kasztelan. - To dojdzie. Na moje pytania odpowiedzieliście twierdząco. Wszystko macie. Zatem bitwę musicie wygrać. Jarogniew zerknął na wojewodę, który nadal się nie odzywał. - No, może na wodzie - Mściwoj ściszył nieco drwiący głos - czujecie się mniej pewnie niż na ziemi, co? Jesz mocniej ściągnął wargi i zaczerwienił się po uszy, czemu młody książę przyglądał się z przyjemnością, bo rumienił się kto inny, a on mógł spokojnie się przyglądać. - Nie obawiam się - odparł świecki żupan. - Na brzegu kazałem ustawić miotacze. Gdyby korabie chciały uciec, głazami je potłukę i potopię. Ale... pan Nasław nie wiedział, czy wolno mi ich tutaj użyć. Żeli zaś nie użyję, któryś z korabi może umknąć, bodaj nawet większość. -jak to? - Mściwoj z kolei zwrócił się do wojewody. -Rozkaz pana księcia jesz nie był dość wyraźny? Nasław cały czas przysłuchiwał się bez zabierania głosu. Kasztelan rządził gardem i obszerną kasztelanią i podlegał leno księciu samemu. Dotyczyło to wszystkich kasztelami. Ale w gardach, gdzie dawniej osadzali się młodsi książęta rodu, więc w Swieciu i w łebskiej Białogardzie, pozostało wojewodzińskie żupaństwo, tak samo było w Słupsku, po wygasłym rodzie sławieńskich książąt. W czas pokoju ich sprawą było zastępować władcę w sądach, w czas wojny - prowadzić rycerstwo dzielnicy. Nie mieli się wtrącać do kasztelańskich rządów, lecz nieraz sami kasztelanowie woleli zasięgać ich zdania. A prawie Nasław nie był pewien, jak daleko wolno się posunąć w ściąganiu myt. Gdy coś się nie powiedzie albo gdy z jakiejś przyczyny książę zechce pogodzić się z Teutonikami i będzie potrzebował winnego krwawej udry westrzód swoińców, lepiej żeby wszystko złożono na karb Jarogniewa, jego zostawiając w spokoju. - Rozkaz był wyraźny - powiedział w końcu - że brać. I także siłą brać, żeli nie da się po dobrej woli. Ale żeby nie cofać się nawet przed walną bitwą z rycerzami zakonnymi, tego pan Świętopełk nie kazał. - Wisła należy do włady księcia Pomorza, panie Nasławie, od miejsca gdzie wpływa w jego granicę u Wyszogardu, po Satyr i dalej po Żuławę i Gdańsk. Nikomu nie wolno wozić nią towaru w górę czy w dół nie opłaciwszy się mytem, chyba że pan książę darował mu zwolnienie. Wszyscy o tym wiedzą. Spośród obcych zwolnienie takie dostali leno kupcy lubeccy. Ale Rycerze Teutońscy i ich ludzie żadnego przywileju mytniczego nie mają. Zatem pilnujcie, Jarogniewie, naszej rzeki. I w tej prawie chwili pojawiła się łódź. Kasztelan pobiegł do przystani niby młodzian. Łódź chutko płynęła z góry, lecz nigle na jej spotkanie wyszły łodzie ze świeckiej przystani, ona sama zboczyła ku pomorskiemu brzegowi. Wyskoczył z niej posłaniec przystawa Jaszki z gardka w Pieniu. Wnet minęło napięcie. Ale dostarczona nowizna nie była pomyślna i wywołała nowy, bodaj mocniejszy niespokój. Oto jacyś ludzie napadli wieś Dąbrówkę należącą do pieńskiego miectwa, spalili ją omal do cna, zabili dwu jej mieszkańców, innych poranili, ponemu uszli. Przystaw miał bez mała pewność, że napadu i zbrod-* ni dopuścili się poddani Zakonu Teutońskiego, żadnego równak nie złapał na miejscu i teraz już złapać nie mógł, zatem i dowodu bezspornego nie posiadał. Prosił wójta zakonnego o pomoc w wytropieniu i ujęciu przestępców i czekał wyniku. Słyszał, że do Ziemi Chełmińskiej prawie przybywa młody książę, toteż zwraca się do niego, aby przy tej leżności zajechał do Pienia, co tamecznych pana Swiętopełkowych ludzi podniesie na duchu. Gdyby nie mógł tego zrobić, to Jaszko prosił, aby przynajmniej jemu kazał stawić się przed swym obliczem w Chełmnie czy Toruniu, co też dla nich będzie miało znaczenie, a Teutonikom okaże, iż pieński obwód nie został bez opieki. Mściwoj odprawił posłańca z zapewnieniem, że sam zechce nawiedzić i Pień, i ową Dąbrówkę. Dwa dni i dwie noce poselstwo spędziło w Świeciu. Tak długi postój bynajmniej nie był tu potrzebny, ale Mściwoj liczył, że z tamtej strony Wisły wreszcie przybędzie ktoś, kto go powita, zaprosi i oznajmi, gdzie obecnie przebywa mistrz Zakonu na Chełmińską i Prusy. Nikt się nie pojawił. Nie świadczyło to o dobrym nastroju i gościnnej uprzejmości Rycerzy Teutońskich. Oznakę samej leno grzeczności powinien był dać w każdym razie sąsiad przez rzekę, komandor chełmiński Henryk Berlewin, który ostatnio posunął się na podmistrzostwo, zatrzymując komandorię Chełmna. Nie sposób, aby nie doniosło się do niego, że posobnik księcia Pomorza, w posłaniu od ojca, chce wkroczyć na obszar zakonny pod tym prawie gardem. Więc powiało znobem. Po prawdzie należało się tego spodziewać. Pobieranie myta od dawna stanowiło kość niezgody, a zaostrzenie poboru podsyciło swar. Tedy napad na Dąbrówkę w nim miały tłumaczenie. Pieńskie miectwo Swiętopełka nieustannie kłuło i bodło Rycerzy Najświętszej Marii Panny jak oścień. Już nieraz chcieli je wychytrzyć od niego jako jałmużnę na dzieło misyjne, w ostateczności nawet wykupić. Książę się nie godził. A na Pieniu łatwo było im wywierać mstę. Bardzo by się przydało, gdyby teraz oto nadciągnęły owe zapowiadane korabie i wpadły w garść Jarogniewową pod okiem młodego księcia. Ale na Wiśle pustka. Czekały dwa promy, oczyszczone, wymyte, przystrojone świeżą, młodą zielenią. Kasztelan kazał je przygotować. Dzięki dobrej pogodzie z wysokiego brzegu u ujścia Wdy do Wisły i zwłaszcza z wieży gardowej wyraźnie widać było umocniony ostatnio gard Teutoników i rozsiadłe nieco niżej od niego nowe miasto Chełmno, przez przybyszów zwane Culm. Dymy z jego kominów znaczyły się cieniami na czystym niebie. Nadal nikt się nie pokazywał, żeby przyjąć dostojnego gościa. Najpierw do jednego promu zeszła Mściwojowa drużyna panoszów z przednikiem Gosławem, ponemu młody książę z Pawłem, Więcławem i Czciborem. Krzyżan wysoko dzierżył rozwiniętą na wietrze stanicę swego pana: sokół siedzący na gołym pniu, nad sokołem gwiazda. Na drugi prom wprowadzono konie wierzchowe i juczne oraz pachołów. Woda stała wysoko i prąd mocno rwał, lecz promy pędzone równymi uderzeniami wielu wioseł szły chutko w poprzek rzeki. Mściwoj rozglądał się po szeroko rozlanych toniach, na których mogło dojść do wcale niemałej potyczki. Pomyślał, że korabie z Torunia mogłyby bez większego trudu umknąć Jarogniewowej obierzy, byle odparły pierwsze uderzenie łodzi. Wtedy pozostawały tylko miotacze, ale teraz zwątpił w ich skuteczność. Na ziemi, przy ostrzeliwaniu oblężonego gardu albo obozu, na pewno były przydatne, także, chociaż już mniej, w obronie zza wałów, gdy rzucano głazy w ciżbę nacierającego wroga i zwłaszcza w jego wieże ruchome. Ale tu, na wodzie, wiele rozleglejszej niż Motława przy Gdańsku, cel, nawet dosyć duży, był daleki, niski i ruchliwy, zatem trudny do ugodzenia. Żeliby zaś tamci, mając dobrych prowadników, odważyli się płynąć nocą, tedy miotacze w ogóle na nic... Przypomniał sobie, że kiedyś sam roił o nowym, dotąd nikomu nie znanym sposobie zastosowania wielkich proków, i to na morzu, gdy w myślach toczył bitwę z Rugianami. Ale co innego roić, a co innego nos wetknąć w rzecz samą. W górze rzeki, w środku nurtu widoczny stał się ostrów pokryty gęstymi krzewami. Spomiędzy nich wznosił się ciemny dym. Mieszkał tam kowal, bardzo zdamy w wyrabianiu narzędzi z żelaza, toteż ludzie z obu stron Wisły ze skornotą przypływali do niego, a ostrów nazywali Kowalowym. Gdyby zza niego nagle wysunęły się owe komiegi kupieckie, pewno uszłyby, nigle by je zdołano zatrzymać. Odwracając się do Jarogniewa książę zawołał z całych sił: - Wojów dajcie na ten ostrów. Niech wam zawczasu oznajmiają ruch. Kasztelan skinął głową, że dosłyszał. Rozdział V Na drugim brzegu także nikt nie czekał. Jadąc ku Chełmnu w uroczyście rozczłonkowanym ciągu, z Krzyżanem tuż przed sobą, Mściwoj doznawał dziwnego, niepokojem zaprawionego wrażenia, jakby jechał w pustkę. Ci cudzy, przywędry, świadomie okazywali mu uchybienie, dawali odczuć, że nie zależy im na tym gościu, może woleliby go nie widzieć. To było więcej niż uchybienie, to już omal równało się zniewadze. Wiedział, że nie kierowano jej przeciw niemu, Mściwojowi, lecz naistnie przeciw ojcu, księciu Pomorza. Był i posłem, i synem, miał ją wziąć na siebie, przejąć się nią i ponemu całą jej wagę przełożyć na mocodawcę i ojca. Zrobi to, zrobi bez ochyby. Poczuł się upokorzony, ale zarazem przekór w nim się zrodził i napełniła go hardość, że nowi a silni zamiedznicy nie umieli ukryć, jak bardzo ich zabolały kroki odwetowe Pomorzan. Żeli będzie musiał stawić czoło jawnej niechęci, potrafi to zrobić, godnie zniesie położenie, w jakim znalazł się po raz pierwszy, doda otuchy swoim, lecz i przytrzyma ich w garści, aby nie szukali odpłaty w zaworkach z zakonnymi. Nowizna o napaści na Dąbrówkę pieńską i zabójstwie paru tamecznych wieśniaków i tak już podnieciła krew. Wyprostował się, podniósł oczy, zatrzymał je na sokole znaczącym jego stanicę, którą wysoko dzierżył i okazywał Krzyżan. Ów ptak drapieżny nie powinien siedzieć na pniu. Cóż to za godło, sokół odpoczywający? Powinien szeroko rozpostrzeć skrzydła. Ten, który ma być jego znamieniem, gotów zaraz spaść na ofiarę i jednym uderzeniem dzioba rozprawić się z nią. Dać by tym tu obuczkę... Pchnął konia ostrogami, ten zerwał się do przodu, mocno potrącił Krzyżanowego wierzchowca, chorąży o mało nie spadł razem ze stanicą. Paweł, Czcibor i Więcław pospieszyli za księciem i podążył zaniepokojony Nikosz, ale Mściwoj już ściągał wodze i zwolnił. Obejrzał się. Spoglądali na siego zdziwieni, co go tak ponagliło. Napotkał wzrok Więcława i wydało mu się, że Gniewomirowic go rozumie. Nikt nic nie powiedział. Jechali dargą ubitą między polami, na których zboże wysoko już rosło, z jednej strony żyto, z drugiej pszenica i za nią jęczmień. Bliżej młodego miasta napotkali łąki z pasącym się bydłem, a ponemu obwiedzione płotami uprawy bobu, fasoli, grochu i jakichś jarzyn, które niemieccy przychodnie najpewniej ze sobą donieśli. Sporo ich pracowicie krzątało się po uprawach. Spoglądali na przejeżdżających, powstrzymując rozszczekane psy, nie płoszyli się widokiem obcych, zaraz spostrzegli, że to chrześcijańskie rycerstwo, sądzili, że zdąża im na wspomogę... Dalej darga rozdwajała się: jedno ramię wiodło do miasta, drugie do położonego nieco wyżej gardu. Skręcili w drugie. Dojeżdżali już na dwa strzelenia z łuku od bramy gardowej, szeroko rozwartej, gdy stamtąd wyjechał szczupły poczet w białych płaszczach z czarnymi krzyżami. Mściwoj ostro odwrócił się do swoich. - Stać! Huknąć rogiem. Gdy pachoł z całych sił dął w róg, Krzyżan ujął stanicę oburącz i kilkakroć pochylał ją i podnosił. Grono zakonnych wysłańców zbliżało się niespiesznie. Na czele jechał mąż bez broni, z krzyżem drewnianym zawieszonym na piersi. Z niemałym zdziwieniem książę rozpoznał w nirn księdza Ulryka, kapelana Teutoników w komandorii toruńskiej. - Pokój waszej dostojności - rzekł duchowny lekko schylając głowę - i chrześcijańskie pozdrowienie od brata Henryka Berlewina, komandora chełmińskiego i wicelandmajstra naszego Zakonu w Prusach. W imię Boga sprawiedliwego i Najświętszej Marii Panny prosimy w progi naszej warowni. - Dziękuję - odparł Mściwoj. - I odwzajemniam po - zdrowienie. Umilkł. Obaj milczeli patrząc sobie w oczy. Komandor bez wątpienia powinien był zadać sobie co najmniej tyle trudu, żeby we własnej osobie wyjść przed gard. Poseł był książęcej krwi, mimo dąsów należało witać go z szacunkiem, pokłon dać chorągwią komandorii. Nawet tego nie zrobił. Ale paskuda postąpił dość zdarnie wysyłając to posępne księżysko. Gdyby zwykły brat wyjechał z powitaniem, Mściwoj miałby prawo się obrazić i jechać dalej w poszukiwaniu mistrza na Chełmińską i Prusy. Zaraz by mu się poskarżył na ubliżenie godności. Z duchownym, zwłaszcza tym oto, rzecz trudniejsza, bo posłował do Gdańska dwa razy i się znali. Po długiej natężonej ciszy kapelan powtórzył: - Prosimy w nasze progi, panie książę. - Więc prowadźcie, panie Ulryku. Wciąż patrząc w jego twarz pozbawioną uśmiechu, w bardzo jasne oczy, jakby zbielałe, Mściwoj lekko uśmiechnął się samymi wargami. Chcecie gry? Dobrze, będę grał... Kapelan powoli ruszył przodem, ale książę pojechał jesz wolniej, rozglądał się, przystawał, wstrzymując swój poczet, więc i tamci musieli zaczekać. Komandor chełmiński, teraz i podmistrz tutecznych Teutoników, niechaj też zdziebło dłużej wypatruje. Gard był nieduży, ale doświadczone oczy wojackie łatwo oceniły, że zdobycie go wymagałoby poważnego wysiłku i niemałych ofiar. Gruby wał ziemny, porządnie obłożony kamieniami, wznosił się na dobrych dziesięć łokci albo i więcej, a wieńczyły go zęby wąskich strzelnic. Okalała go fosa ze cztery łokcie szeroka, co prawda nie do wierzchu napełniona wodą i chyba płytka. Przebyli ją po moście zwodzonym do głównej bramy. Nad bramą wisiała na łańcuchach dębowa brona z gęstymi kolcami. Cztery wieże razem z bramną wzmacniały obwód wałów. W głębi dziedzińca stał samotny stołb, znacznie przewyższający owe wieże, u stóp również licowany kamieniami. Gdyby nawet gard upadł, ów stołb dalej długo mógłby się bronić, byle załodze dostało wody i jedzenia, a nade wszystko serca. W czysty dzień ze szczytu stołba na pewno dobrze widziano Świecie i koryto Wisły daleko w górę i w dół, podobnie jak z wieży w Swieciu. Dziedziniec był niewielki i o nierównym okręgu, tak samo jak wały. Twierdzę budowano chutko i nie starczyło czasu na jednakowe wygładzenie wzgórza. Stało tu kilka checz i szop. Bez wątpienia gard chełmiński zajmował nieporównanie mniej miejsca niż gdański, o wiele też ustępował mu pod względem nieprzystępności i mocy odporu, oczywidnie ani mógł się przymierzać pod względem okazałości, ale i tak stanowiłby trudny orzech dla chrześcijańskiego wojska, gdyby musiało w niego tłuc, Prusowie zaś wcale by nie mieli czego tu szukać. Za stołbem, przesłonięty nim, stał skromny dworzec. Przed dworcem na ławie wysłanej kożuchem siedział wygodnie oparty o ścianę Henryk Berlewin, komandor i podmistrz. Mściwoj zdrętwiał i zdarł konia. Tego le brakowało. W tej chwili kapelan Ulryk powiedział: - Kilka dni temu w czasie pogoni za kupą zbójów pruskich koń brata Henryka upadł i nasz komandor odniósł znaczne obrażenia. Jesz nie odzyskał pełni sił. Berlewin podniósł rękę jakby witając gościa. Młody książę długo zsiadał z konia. Przy nim skupili się Paweł, Więcław i Czcibor, o krok dalej Krzyżan ze wzniesioną stanicą. Ale nie pochylił jej w pokłonie przed gospodarzem i patrzył na swego pana oczekując znaku. Gosław z drużynnikami zatrzymali się z tyłu. Książę wciąż trzymał wodze w ręku i wahał się. Nagle rzucił je nadbiegającemu Nikoszowi i dwa kroki postąpił ku Berlewinowi. - Powinniście byli, panie, w łożu zostać - powiedział głucho bez powitalnego wstępu, a sędzia Paweł zaraz tłumaczył - i dać mi wiadomość o swoim niezdrowiu. Jestem tu przejazdem i leno z grzeczności zamierzałem przystanąć w Chełmnie. Toteż natychstopach ruszę dalej, gdzie moje posłanie. Opierając się na kiju Berlewin z trudem wstał. Twarz skrzywiła mu się bólem, ale zaraz zapanował nad nim. Lewa ręka spoczywała na naręczniku przewieszonym przez szyję. Mimo zarostu na policzku różowiły się zadrapania sięgające czoła. Skłonił głowę. - Stało się tak, dostojny panie, że zostałem dotkliwie poturbowany. Kość mi równak żadna nie pękła i chciałem, dla uczczenia was, wyjść przynajmniej przed próg domostwa zakonnego, gdzie mieszkają bracia rycerze w przerwach między walkami z pogaństwem. Witajcie w Chełmnie i dobrym sercem przyjmijcie ubogą gościnę, na jaką nas stać. Mściwoj wysłuchał przekładu, gorączkowo myśląc, jak powinien się zachować. - Dziękuję... Jestem w poselstwie od dostojnego ojca mojego, księcia Pomorza, pana Świętopełka, do mistrza Rycerzy Najświętszej Marii Panny na Ziemię Chełmińską i kraj pogan pruskich, pana Henryka von Wida, i pragnę dotrzeć do niego jak najprędzej. - Zdążycie, panie Mestwinie, i z pewnością brat Henryk ucieszy się waszym przybyciem nie mniej, niż ja się cieszę, gdyż między wami i nami nagromadziło się spraw, które pilnie wymagają wyjaśnienia i naprawy. Dla wspólnego dobra, a nade wszystko dla dobra świętej wiary. Zanocujecie przecież w naszym domu, proszę, i my bowiem mamy sobie coś niecoś do powiedzenia. A do Torunia, dokąd brat Henryk udał się z Radzyna, gdzie ostatnio przebywał, i tak dojedziecie w porę. Upadek istotnie dawał mu się we znaki, bo utykał i ciężko podpierał się kijem, nikomu jednak nie pozwalał wspomóc siebie i jakoś szedł. Zatem chyba mógł zadać sobie mozół wyjścia przynajmniej do mostu zwodzonego, gdyby naistnie mu zależało, nie mówiąc już o wysłaniu Ulryka do przeprawy. Ze szczytu stołba na pewno śledzono poruszenia poselskiego pochodu... Książę zdusił w sobie gniew i mocno trzymał go w karbach. Ostatecznie podmistrz odniósł nielekkie obrażenia, a lat miał dwakroć tyle co jego gość, i może jesz trochę, pozory więc zostały uratowane. A Mściwojowi bardzo zależało na rozmawianiu z tyloma żupanami zakonnymi i nawet ze zwykłymi rycerzami, z iloma by zdołał, teraz właśnie, kiedy książę Pomorza dał odczuć przywędrom mocną dłoń. Czcibor parsknął zdławionym śmiechem. Szepnął do Więcława i Gosława: ¦- Książyk kuleje na lewą nogę, komandor na prawą. Kiedy idą obok siebie, to wpierw kujną się ramionami, ponemu odbijają na strony. Dobrze, że pan sędzia podąża kask z tyłu, boby go spłaszczyli. Gosław prychnął, a Więcław walcząc z jąkaniem rzekł: - Pan książę n-nie kuleje n-na głowę. Kom-mandor bodaj też n-nie. T-ty kulejesz. - Ale na pewno nie kuleję na język. - I szkoda. Mniej byś p-plestał. Drużynnicy Mściwoja lubili i nie lubili Więcława i trochę się go bali. Nieraz między sobą mówili kryjamno, że on umie czarzyć. I pewno książyka uczarzył, bo ten go rad widzi, nie wiedzieć czemu, takiego niedołęgę. Więc schodzili mu z drogi, popatrywali koso, i jednak jakby zdziebło lubili, gdyż nie szkodził nikomu, kto mu nie podpadł w komorze. Szli ku kościółkowi, nie przerastającemu bodaj lepszych checz, krótko pomodlić się w podróży i prosić o oświecenie, które wiedno i na każdym miejscu jest potrzebne. Mściwoj nadal się rozglądał. Obronność twierdzy zrobiła na nim wrażenie. I Czcibor tak ją uważał, i obaj komesi, i drużynnicy. Mieli przykazane patrzeć, słuchać i myśleć, i robili to. Kościółek za to wyglądał wręcz nędznie, ani się równał z nowym kościołem w rodowym Chmielnie, który nareszcie stanął z wieżą wysoką i dzwonem na niej. Kiedy zaś ponemu zaszli do dworca zamieszkałego przez braci rycerskich, ten również wydał się im zadziwiająco skromny i surowy. Henryk Berlewin nie taił, raczej podkreślał, że braci związano ostrymi przykazami, które są ściśle przestrzegane. - Pomimo to w niemieckich krajach - mówił - wielu dobrych chrześcijan chętnie staje pod chorągwiami prawdziwej wiary w zastępach krzyżowców. Najwięcej przychodzi do naszego Zakonu, lecz znajdziecie ich także w innych, młody panie, westrzód rycerzy Świętego Jana Chrzciciela oraz komilitonów Świątyni Salomona, także w zastępach wydzierających Saracenom ziemie Hiszpanii, za srogimi górami Pirenejów. Przybywają do nas i synowie możnych rodów, i rycerze-lemani, czyli lennicy podlegli królom, i burgensowie, to jest ludzie miastowi, i co lepsi z pospólstwa... - Zamilkł i spojrzał bystro na Mściwoja, jakby oczekując, że ten coś powie. Książg nie odzywał się. Po chwili Henryk Berlewin zapytał: - Dlaczego wasi rycerze nie garną się do żadnego z chrześcijańskich zakonów zbrojnych? Ani pomorscy, ani też kujawscy czy mazowieccy lub z innych ziem polskich? - Nie wiem - odparł Mściwoj, zaskoczony. Zaraz równak się poprawił: - A dlaczegóż by pomorscy rycerze mieli iść do jakiegoś zakonu wojennego, skoro wciąż walczą z pogańskimi Prusami? I syn pana Gniewomira, Radbor, przystał do Rycerstwa Chrystusowego w Prusach, i poległ przy panu biskupie Chrystianie broniąc go, gdy Sambowie zdradziecko na nich napadli. - To jeden. My też mamy westrzód nas jednego brata z Mazowsza i dwóch półbraci z Kujaw. I to już wszystko. Pomyślcie o tym, młody panie, że w zastępach milicji chrześcijańskiej walczącej o dusze pogan w Prusach was omal nie ma. A już nie mówię o wyprawach krzyżowych w Ziemi Świętej. Sędzia Paweł, przełożywszy te słowa na język rodacki, powiedział Berlewinowi od siebie: - I nasi rycerze bywali w Ziemi Świętej, chociaż prawdą jest, że niewielu. Ale bo też Frankowie, Romani czy Niemcy u siebie niewiernych nie mają, o których warto by wzmiankować, rzecz zatem słuszna, że biją się z Saracenami o wolność ziemskiego domu Pana Jezusa. My zaś... - Powiedzcie - przerwał mu książę - że w owej wielkiej krucjacie, co się walną bitwą nad Dzierzgoną zakończyła, to myśmy pokonali pruskich pogan. Bez nas inni chrześcijanie byliby radzi, gdyby skórę zdołali wynieść z obierzy, dobrze już nadszarpniętą. Czekaj, to na końcu powiedz zdziełbo gładziej. - Pomyślał, że Ulryk mógł go rozumieć, chociaż mówił szybko i mało wyraźnie. - I dodaj to, że co prawda nasi nie spieszą pod chorągwie zakonne, ale za to całe rycerstwo księcia pana Świętopełka wojuje za wiarę. Berlewin nic nie odparł, a Ulryk parokrotnie pokiwał głową, nie wiadomo: znak, że rozumie i zgadza się, czy też tylko, że rozumie, co gość chciał wysłowić, a swoje zdanie chowa dla siebie. Siedzieli w refektarzu o niskiej posowie, westrzód ścian ledwo bielonych, pod krzyżem bez postaci Chrystusa, przy długim stole, na zwykłych ławach, jak w byle gospodzie, w tym samym pomieszczeniu, gdzie przed laty gościł Swiętopełk, nic bodaj nie ulepszonym. Postawiono przed nimi cynowe misy ze zsiadłym mlekiem oraz chleb. Było tego bokadność i każdy mógł dobrać według woli, ale innego jedzenia już nie wniesiono. Zakonnicy zresztą poprzestali na jednej misie i jednej kukli chleba. Nie tyle skromność, co wręcz ubóstwo wyzierało z otoczenia i poczęstunku. Mściwoj znów się zaniepokoił, czy tak skąpe przyjęcie nie było pokazem lekceważenia, bez wątpienia bowiem stać było gospodarzy na coś więcej. Jednocześnie nurtowało go pytanie zadane przez podmistrza: dlaczego rycerze pomorscy i polscy nie przystępowali do zakonów krzyżowych, z wyjątkiem do policzenia na palcach? Ale też dlaczego mieliby wstępować? Powinni?... Nie dość robić mieczem po zwykłemu, jak ojcowie i starkowie?... Może równak jest to co innego: przywdziać płaszcz zakonny i nie odkładając miecza, obciążyć się srogimi ślubami. On na pewno nie chciałby brać tych ślubów na siebie. Inni też nie chcą. Radbor wbrew swej woli poszedł do Dobrzyńców, bo tak kazał mu Gniewomir, a książę się nie sprzeciwił, nawet był rad. I cóż z Radborowej obiaty? Wojewoda sobie wyliczył, że da ona walne korzyści, książę też tak mniemał. Śmierć przechytrzyła ich liczenie. Gdyby go wsunięto do cystersów albo chociaż do braci kaznodziejów, Radbor by żył i ani wątpić zaszedłby wysoko: na przeora, na opata, na biskupa nawet. A tak, nie dość że rodu nie utrzymał, jesz życia zbył. Lepiej by wojewoda tę swoją wyliczbę oparł był na Więcławie - tedy nie do Dobrzyńców syna, leno najlepiej do oliwskich - miałby dalej dwóch synów i z każdego pożytek, a z Rad - bora też wnuki. Taki przygłup Milej ma z Ludmiły już dwoje, Sulkę i tego chłopca, jakże mu? Otarłszy wierzchem dłoni wąsy i brodę, a odsuwając brzękliwą misę Henryk Berlewin powiedział spokojnym, mocnym głosem: - Żle się dzieje na Wiśle i w mytnicach księstwa Pomorza po granicach jego. Pan książę Szwantepolk nakazał pobierać zwiększone myto od wszystkich zdążających do misji pruskiej, nawet, co się w głowie nie mieści, od pobożnych krzyżowców. Ledwo przebrzmiało tłumaczenie Pawła, Mściwoj odparł: - Nie zwiększone, a zwykłe, według prawa pana ziemi, nie jest to zatem nic nadzwykłego. Za to naistnie źle się dzieje nakróm Wisły, od nas patrząc. Pachoły Zakonu Niemieckiego napadli na włości pieńskie pana Świętopełkowe, zabili dwóch ludzi, wielu poranili, nasprawiali mnóstwa szkód. - Ludzie naszego Zakonu? Skąd wiecie, panie książę, że to byli nasi ludzie? - Wiem. Mam dokazy. - Jakie to? - Jeden z napastników wyznał - gładko skłamał Mściwoj. - Ale o tym napadzie jesz nie chcę mówić, póki całej prawdy o niebywałym przestępstwie się nie wywiemy. Rzecz zaszła dopiero parę dni temu. - Zbójcy są wszędzie. My ich tępimy rozżarzonym żelazem. Słyszałem o napadzie na jedną z wiosek pana księcia Szwantepolka. Można bezpiecznie powiedzieć, że dokonali go łotrzykowie, którzy tudotąd przeszli z waszej strony rzeki. - Jak to rozumiecie, panie podmistrzu? - Przeszli, żeby zmylić ślad. Zbójcy bywają przemyślni. My też dochodzimy prawdy, ile że obchodzi nas ona, i ujawnimy ją. - Słucham was pilnie. - Ujawnimy, kiedy przyjdzie stosowny czas. Teraz lepiej mówmy o rzeczy wiele ważniejszej, która niebezpiecznie rani dobre współżycie sąsiadów i ciężkich szkód przyczynia misji pruskiej Zakonu Niemieckiego Najświętszej Marii Panny. O niesłyszanym w świecie chrześcijańskim zdzieraniu myt z ludzi spieszących Zakonowi na pomoc... - Sprzeciwiam się obraźliwemu słowu waszemu, panie podmistrzu Zakonu na Ziemię Chełmińską i pogańską część Prus. - Obrażać nie chciałem, skoro zaś tak przyjęliście, panie książę, słowo „zdzieranie”, zastępuję je słowem „wybieranie”... Więc o tym i o wstrzymywaniu żeglugi na Wiśle z rozkazu pana księcia Pomorza, o tym mówmy teraz. W refektarzu zrobiło się cicho. Jeszcze niektórzy stołownicy siorbali dobrze wyziębione zsiadłe mleko, ale nikt się nie odzywał, zostawiając głos księciu i podmistrzowi, między którymi pośredniczył sędzia, czasem dodając od siebie kilka słów. Rozwiązał się pojedynek mowy, prowadzony tak, jak zapoczątkował go Henryk Berlewin, spokojnie i mocno, pozornie bez gorzu, przypominał daleczną burzę, o której jesz nie wiadomo na pewno, czy przesunie się bokiem, czy najdzie nad głowy zaciekłą trzaskawicą. Powtarzały się i składały ostrzami wciąż te same zarzuty, zasadnienia, odbitki. Każda ze stron miała swoje rozumienie praw własnych i praw drugiej strony. Ciągnęło się to, aż przyszła godzina kanoniczna zwana noną, i bracia zakonni musieli pójść modlić się i śpiewać. Berlewin przeprosił za konieczną przerwę i za skromne przyjęcie, wyjaśnił, że przypadł prawie suchy dzień, sumiennie poszczony przez zakonnych rycerzy oraz ich gości. Tedy Mściwoj odparł, że z serca dziękuje za raczbę do nocowania, lecz pilno mu podjąć podróż, a chce jesz przy tej leżności wstąpić do Pienia, by samemu się rozeznać, co tam zaszło i jak wielkie straty poniosły tameczne posiadłości księcia Pomorza, toteż w owym Pieniu zanocuje i ze świtem ruszy dalej. Komandor chełmiński i podmistrz uprzejmie ponowił zaproszenie, ale już nie nastawał i leno życzył szczęśliwej jazdy. Żegnali się chłodno i nadal grzecznie, kapelan Ulryk ujął krzyż na piersi i trzykrotnie dał im znak odkupienia jako błogosławieństwo podróżnym. Mściwoj wzniósł dłoń, Krzyżan pochylił stanicę bacząc, by nie za nisko. I tak nie był pewien, czy dobrze robi, bo komandoria chełmińska miała przecież swoją chorągiew, sam ją widział nad Dzierzgoną, a tutaj nie pojawiła się ani na początek, ani na koniec krótkiej gościtwy. Zauważył to również młody książę. Inaczej ten sam Henryk Berlewin podejmował ojca i jego, i wszystkich Pomorzan, gdy osiem lat temu tąże drogą jechali na spotkanie z owoczesnym mistrzem Hermanem Balkiem - zupełnie inaczej. Odmieniło się. Minęli wały miasta, niższe od gardowych, też równak dość mocne, by odstraszyć pruskich najezdników. Gdy zjechali nad Wisłę, Więcław zagadnął: - T-tak będzie cały cz-czas. Wiedno mowę skracał do najniezbędniejszych słów, a nader rzadko odzywał się z własnej pobudki. - Co będzie tak cały czas? - zapytał Paweł. - On myśli - odparł za niego Mściwoj - że u mistrza przyjmą nas nie lepiej. I ja jestem tej udby. No ale jutro już będziemy wiedzieli na pewno. Teraz, po obejrzeniu Chełmna, będącego niejako podwójną twierdzą, pieński gardek wydał się młodemu księciu mały i lichy. Obwałowania wyniesione na dwóch chłopów wystarczyły procem kupom pogan, lecz niedługo mogłyby się opierać dobrze uzbrojonemu i wyćwiczonemu wojsku rycerzy zakonnych. Jaszko bardzo się ucieszył z przyjazdu posobnika pana kraju i całej urmy zbrojnych. Czuł się tu samotny i omal opuszczony. Wprawdzie nie skarżył się na kasztelana w Swieciu, ale z jego odpowiedzi wynikało, że Jarogniew nie jest mu ostoją. Chociaż kilka lat temu postąpił na to ważne żupaństwo, tutaj pokazał się tylko raz i nawet wtedy nie objechał wszystkich włości, jak powinien był dla pokrzepienia swoińców. Teraz, po napadzie na Dąbrówkę, zawisła zagrażba, że zaczepki będą się powtarzały i więcej krwi się poleje, i strat w gospodarstwie przybędzie. Że napastnicy nie byli zwyczajnymi rzezimieszkami, leno ludźmi nasłanymi od panów niemieckich, w to ani wątpić, mówił Jaszko, bo i nawet nie kryli się, jakich to mają zapleczników. Naszli w jasny dzień i bez ochyby poznaliby ich dąbrówczanie, gdyby gdzie wypatrzyli, tamci zaś odgrażali się, że jesz wrócą i mocniej nabiją pomorskich przegrzechów i rogali, na koniec do Wisły wrzucą albo byle bagna, gdzie ich miejsce. Popalili chaty ze wszystkim, co w nich, wytłukli chowę, a zabrali małokulko. Prawy zbój przychodzi opociemku i bierze, co mu w garść wpadnie, ponemu pali albo i nie, a wynosi się rad, żeli żywe oko go nie widziało... Byli między nimi Prusowie, nawoływali się po swojemu, byli i Słowianie, najpewniej z Chełmińskiej, tylko nie z bliskiego sąsiedztwa. Małoż to Prusów i Słowian w służbie u Rycerzy Niemieckich?... A ten, co im przedził, brodaty zbrodzień, warczał i po prusku, i po słowiańsku, i po niemiecku. Pojechali do Dąbrówki rozmawiać ze świadkami i obejrzeć zniszczenia. I ni stąd, ni zowąd Mściwoj przypomniał sobie: Marcin, takie przecież imię dano synkowi Ludmiły. Ojciec Zasława je nosił. A mógł być - Świętopełk... Naistnie nie odbył się tu taki napad, jaki może się wszędzie zdarzyć. Tuteczni wieśniacy liczyli, że zgraja sięgała dwu dziesiątek chąsiebników. Ani w Pomorzu - z wyjątkiem może pustkowej kasztelanii raciąskiej - ani w Ziemi Chełmińskiej tylu zbójów w jednej kupie nie mogłoby bezkarnie naigrawać się z władzy. Trzech, czterech, nawet pięciu przemykałoby się jej między palcami, i to leno do czasu, taka zaś gromada wprędce wpadłaby w jej nadstawioną garść. Mściwoj kazał Gosławowi z czterema drużynnikami i kilku pachołami zostać załogą w Pieniu na czas jego bytności u mistrza. Będą nękali precz złosprawców, gdyby ci się ponęcili chutko tu wrócić, a zarazem, i zwłaszcza, będzie to ostrzega dana ich zapłecznikom. Wiosna tego roku zieleniała i pachniała z wyimkową siłą. W poprzednim miesiącu, łżykwiecie, wciąż nachodziły gęste blóny i dawały bokadność deszczu, teraz zaś, w goranie, po nowemu majem zwanym, też popadywał tej sej, ale łagodnie, i nie chłodził nagrzanego powietrza. Wypoczęte konie szły ze skornotą, parskały, nachodziły na siebie, chciało im się igraszek. Jeźdźcom też dostawało nastroju, leno młody książę, Paweł i Więcław w czasie krótkiego postoju przy wsi Łubianka rozmawiali niewesoło. Żeliby powitanie w Chełmnie miało być naistną zapowiedzią, tedy w Toruniu czekało ich jesz gorsze przejście. Mówili też o gospodarowaniu Teutoników, które oglądali w przejeździe i w tej tu oto wsi z bliska. Nie można zaprzeczyć, że ten ich głośno chwalony nowy ład wygląda dobrze. I na pewno daje większy wziątek niż stary. Ale też przymuszał on władcę do obdzielania niezwykłymi przywilejami oraczów, wieśniaków, śmierdzącego pospólstwa. Tylko czy to jesz było śmierdzące pospólstwo?... Żeli nie było, to chyba i gorzej, wnet zacznie się domagać wciąż nowych swobód i uprawnień, bo sama powielba ku temu popycha, i do czego to dojdzie? Czym się staną panowie przyrodzeni? Mistrz pruski nadspodziewanie okazał im i pogodniejszą skarń, i cieplejszą gościtwę. Ani nie udawał, że nie wie o bliskim przybyciu pomorskiego poselstwa, ani nie pozorował, że niewiele go ono obchodzi. Już u bramy Chełmińskiej, wiodącej do miasta od północnej strony, czekał brat Henryk Sturluz, grzecznie powitał pomorskiego posobnika i jego żupanów i drogą przez targowisko powiódł do gardu. Zabawiając gości objaśniał, że temu oto miastu daleko jesz do tego, czym będzie za lat niewiele. Kramne budy targowiska to ledwo czasówka, niedługo stanie porządny dom rady i ławy sądowej, a pobok sukiennice, jatki i mnogość różnych kramnic, także waga i miara miejska, a również pręga dla przestępników. Wieża z cegły już się buduje, położono mocny fundament, a nad ziemię wzniesiono mur dotąd na chłopa wysoki, będzie zaś na dobrych chłopów piętnastu. Wiele tu jesz widniało pustego miejsca, ale brat Sturluz zapewniał, że o wszystkim pomyślano zawczasu, gdzie staną domy z obejściami, którędy pobiegną ulice i jak szerokie, ważniejsze na dwa pręty, poboczne po pręcie, gdzie znajdą się bramy i baszty, nie z drewna, jak teraz, lecz ceglane. A tamten duży plac w stronę Wisły został przeznaczony pod kościół, ku chwale świętego Jana Chrzciciela. Tam też już moc pracy zdziałano, a to początek dopiero, kościół ów ma bowiem stać się chlubą miasta. Henryk Sturluz okazał się człowiekiem rozmownym i dobrze świadomym tego, co mówi, gdyż miarowanie było działem jego pracy w Zakonie i upodobał je sobie, zjeździł całą Chełmińską, wytyczając osiedla i poszczególne źrebią, on także własnoręcznie oznakował sześćset włók uposażenia dla biskupa pruskiego, a i w samym Toruniu zajmował się pomiarem, co wcale nie przychodziło tak łatwo, ile że miasto nie powstawało na surowym korzeniu, lecz na słowiańskiej i pruskiej osadzie z przeprawą przez Wisłę i gardkiem jej strzegącym. Wprawdzie starzy mieszkańcy liche klecili chałupy, ale przybysze niechętnie rozwalają to, co zastali, żeli jakiś czas nadal może służyć. Ichni gard zaś, na którym lat temu ledwo trochę więcej niż dziesiątek siedział pruski rikijs, został mądrze umiejscowiony, a Rycerze Teutońscy leno powiększyli go i oczywidnie znacznie umocnili. Niezadługo zaczną zamek budować od nowa, ma się rozumieć także z kamienia i cegły, ale na tym samym przemyślnie wybranym wzgórzu. Tak samo miasto, zdziebło później, dadzą opasać twardym murem - u spodu kamień, wyżej cegła, na szczycie blanki dla ochrony obrońców przed pociskami oblężników, gdyby tak odważni się znaleźli... Przystawali kilka razy, Sturluz pokazywał, jak jest, a jak będzie, oni słuchali i patrzyli. Mówił mową mieszaną, niemiecką i polską, nasłuchał się tej drugiej we Włocławku i w Płocku, na dworach biskupim i książęcym, a najwięcej westrzód małych rycerzy i wieśniaków tuj. Chełmińskiej, gdy wydzielał im posiadła, toteż sporo z niej pochwycił. Do bramy gardu wyszedł witać księcia z otoczeniem komandor toruński, brat Artur Zopen, z chorągwią powiewającą nad nim. Był to mąż rosły i pleczysty, mówiono o nim, że mieczem robi, jakby ów był laską, a tnie jak brzytwą. Doszło do Gdańska, że w sporze o Lubawską mocno nastawał, aby nawet piędzi ziemi nie oddawać Konradowi i Bolesławowi. Kroczył wyprostowany i buszny, ale Mściwojowi pokłonił się z poważaniem i zapraszał do zamku, gdzie dostojnego gościa za chwil kilka przyjąć miał meister Henryk von Wida, głowa Zakonu Teutoników na kraj misyjny Prusów. Pokłoniły się wzajemnie chorągiew komandorii toruńskiej i stanica pomorska. Dziedzińcem przechodzili półbracia, knechci i służebni. Po krótkiej chwili Mściwoj doznał się, że widzi tu samych mężczyzn, że nie przemknęła się ani jedna dziewka z wiadrem wody, bielizną czy garnkiem w ręku, młoda czy stara, żadna. Tak samo było, gdy weszli do zamku: nie pojawiła się bądź dworka, bądź służebna. Zakon prawdziwy. Nadal rozglądał się uważnie, jak przedtem w mieście i na dziedzińcu gardowym, porównywał, co jest teraz, z tym, co było za jego pierwszej bytności w Toruniu. Uprzytomnił sobie, że niektóre ulice miastowe wyprostowano i biegły jak za strzałą wypuszczoną z łuku. Stało kilka domów z piętrem, a miały one ściany o wiązaniu z płasko ciosanych słupów, wypełnione cegłą. W Gdańsku też już się pojawiły te nowości, głównie w osiedlu u motławskiej przeprawy, z dawna zwanym Promowym, jako że prom tamtędy chodził. I tutaj, i tamój busznili się nimi bogaci przywędrzy. Z otwartego na wał przechodu gardowego dostrzegł taki sam dom, lecz dużo większy, za to z małymi okienkami. Był to „speicher”, jak powiedział chętny Sturłuz, po słowiańsku składnica, ta na widoku służąca do przechowania zboża, więcej podobnych zbudują przy obwałowaniach miastowych najbliżej Wisły, dla różnych towarów, ze wszystkich równak, póki trwa wojna procem poganom, zboże najważniejsze. Ubrać się można byle jak i skąpo, natomiast jeść trzeba wiedno, żeby sił dostawało. Książę przypatrzył się Wiśle. Inna była przy Toruniu niż w Gdańsku, szersza i wody żwawiej toczyła, bo jesz się nie dzieliła na wiele odnóg i nie rozlewała po kraju, jak tara gdzie moczyła całe Żuławy i kawał Pomezanii. Tu leno ramionami oblewała długi ostrów, niby ów Kowalowy przy Swieciu. Przytoruński ostrów nazywano Liszką, bo też mieściła się tu pruska „liszka” do całkiem bliskich jesz czasów, czyli targowiszcze, gdzie z obu stron rzeki schodzili się kupcy na większe wymiany oraz liczni mieszkańcy okolicy, aby coś sprzedać, a coś nabyć albo chociaż popatrzeć, co by chcieli mieć, gdyby ich stać było, i jak inni mieniają. Liszkę porastał gęsty bór, lśniący w słońcu świeżym listowiem, i żaden dym stamtąd się nie unosił. Za ramieniem rzeki, które ją otaczało, spory szmat Ziemi Kujawskiej też słuchał Teutoników, z Konradowego nadania, i cały obrót kupiecki przeniósł się, bo oni tak chcieli, na targowiszcze miastowe, pod ochronę wałów oraz pod nadzór poborców, którzy dla rady ściągali opłaty, z tych zaś część należała się komandorowi. W mroczyńcu, do którego się skierowali z otwartego przechodu, rozległy się spieszne kroki. Człowiek nadszedł zupełnie blisko i wtedy dopiero Mściwoj, mrużąc oczy przyćmione słońcem, poznał rycerza. Tamten pierwszy zawołał: - Witaj, dostojny paniczu. Wiele wody w tej rzece, która odwiedza także Gdańsk, spłynęło do morza, od kiedy ostatni raz się widzieliśmy. - Prawda, rycerzu Henryku. I cieszę się, że wreszcie spłynęło jej dość tyle, iż możemy się znów zobaczyć. Uradował się naistnie, tak samo jak czeski brat zakonny. Podali sobie obie ręce. - Przed kilku dniami usłyszałem, że młody książę Pomorzan wiedzie poselstwo do czcigodnego brata Henryka, naszego mistrza. Jak dobrze się stało, że właśnie jestem przy nim. Na pewno zatrzymacie się dłużej w toruńskim gardzie, zatem będziemy mieli czas na rozmowy, jak w Gdańsku. Bardzo mi ich brakowało, panie Mściwoju. - Długo zostać nie mogę, ale ile wolnych chwil, tyle dla owych rozmów z chęcią oddam, rycerzu Henryku, gdyż wiem, że czasu nie spędziłbym lepiej. - Przecież zaraz nie będziecie spieszyć z powrotem, nie wojna... Raczcie teraz pójść ze mną, młody książę, mistrz naszego Zakonu na Prusy oczekuje was. W kapitularzu odbyło się posłuchanie, w tym samym, w którym Swiętopełk i Herman Balk uściskiem zbrojnych dłoni potwierdzili umowę o sojuszu dla wspólnej walki z poganami pruskimi. Niewiele tu się zmieniło od tamtego mistrza, zmarłego przed dwoma laty. Sterany wojackim życiem i przejęty porażką, niewielką zresztą i mało znaczącą, od Warmów poniesioną rok wcześniej, wyjechał do Niemiec i tam dług swój śmierci spłacił... Wielki, prosty krzyż z drewna nadal wisiał na ścianie, a potężny stół - wtedy, w uroczystej chwili dźwięcznego uderzenia rąk, odsunięty pod okna - zajmował omal całą długość klasztornej paradnicy, przy nim zwykłe ławy. Ale na obu bocznych ścianach naprocem siebie umocowano tarcze z czarnym krzyżem, jaki Rycerze Niemieccy nosili na płaszczach. Po jednej zaś stronie stołu, między ławami, ustawiono trzy krzesła, jedno z wysokim oparciem i poręczami dla młodego księcia, a dwa bez poręczy - dla jego głównych żupanów. Mściwoj kazał usiąść przy sobie Pawłowi i Więcławowi. Czcibor z trudem ukrył żalbę i złość, że nie jemu przypadło krzesło podkomorzego, zgniłka-kaleki. Musiał wraz z Dobieskiem zadowolić się pośledniejszym miejscem na ławie. Mistrz Herman zasiadł, mając najbliżej komandora Artura Zopena, Henryka Czecha i Henryka Sturluza. Inni uczestnicy stanęli za plecami dostojnych rozmówców. - Dobrze się stało - rzekł Herman von Wida - że przybyliście do nas, panie książę. Szczęśliwą myśl powziął wielemożny pan Swiętopełk, iż przysłał do nas poselstwo, i drugą, iż na jego czele postawił swego syna, młodego jeszcze, ale już dojrzałego i znamionującego się rozwagą księcia. Pierwszy raz się spotykamy, ale wiem o was sporo, a obecny tu brat Henryk same wychwały o was głosi. Onak mówi niż Henryk Berlewin, pomyślał Mściwoj, onak się zachowuje. - Ostatnimi czasy nazbierało się wiele spraw - ciągnął gospodarz - które psują nam tak dobre dotąd i pożyteczne sąsiedztwo, toteż co najprędzej musimy je rozpatrzyć i uładzić, aby nie szkodziły dalej. A teraz mówi tak samo, pomyślał znów, na pewno się naradzali, jak rozmawiać z posłem. I wyczekawszy chwilę, odparł jak poprzednio Berlewinowi: - To prawda, dostojny mistrzu. Złe nowizny dochodzą nas z Ziemi Chełmińskiej, z obwodu pieńskiego nad Wisłą. Pachoły Zakonu Niemieckiego napadli na tameczne nasze miectwa, ludzi pobili, kilku na śmierć, licznych do wylewu krwi i kalectwa, chaty popalili, chowę natłukli. Grozili, że wprędce wrócą i więcej naszkodzą. Więc też na ochronę Pienia zostawiłem tam karno wojska, aby strzegło posiadłości, aż wy, szlachetny panie, zdołacie powstrzymać chąsiebników i pokarać surowo winnych zbrodni oraz dać bezpiek pieńskiemu obwodowi. Czcigodny ojciec mój, pan Swiętopełk, bardzo jest zaniepokojony tą napaścią i pogróżkami waszych pachołów, żeby nie doszło do większego zaburzenia. Śmiało dodał o niepokoju ojca, bo chociaż nie widział się z nim ani nie słyszał od niego o owym wydarzeniu, pewien był, że tak prawie ojciec kazałby mówić. Przemawiał głosem powściąganym, ale nie ukrywał wzburzenia, które jakby dusił w sobie, i nie łagodził słów, a te były już omal otwartym oskarżeniem. Chcieli go tu obskoczyć? On pierwszy ostro na nich natrze. Mistrz pruski milczał, dość długo popatrując na posła i jego żupanów. Podnosił przy tym i opuszczał ciemnokasztanowe brwi zrośnięte nad nosem, co sprawiało wrażenie, że zastanawiał go lub nawet zadziwiał wygląd gości... Mściwoj, skupiony na swej sprawie, pomyślał mimochodem a z niechęcią, że to piękny mąż, za którym uważnie oglądałyby się dworki na każdym pańskim zamku... On zaś pogładził brodę również ciemnokasztanową i jak brwi gęstą. Odezwał się wreszcie: - Rozważam wasze słowa, dostojny panie, i staram się je zrozumieć... Jakąż wagę mogą mieć, przykre zresztą i karygodne, bójki, a pomijam teraz, kto je naprawdę spowodował, jakąż więc, powtarzam, wagę mogą one mieć w porównaniu z trwałym i upartym wstrzymywaniem żeglugi na Wiśle i z wyrywaniem niezwykłych danin od pobożnych pielgrzymów oraz innych ludzi spieszących naszemu Zakonowi na pomoc?... Jaką? - Urwał. Mściwoj nie wiedział, czy skończył i czeka odpowiedzi, czy leno zawiesił głos, wolał więc dać sobie czas. Po chwili mistrz podjął: - Wszak wiecie, że przyszliśmy tu na ziemię spaloną i stratowaną, że potrzeba nam było i wciąż jest potrzeba każdej rzeczy, aby podnieść ją z upadku i, co ważniejsza, aby krzyż nieść dalej, w głąb pogańskiego matecznika. Każdej rzeczy, wszystkiego... A dostojny ojciec wasz, pan Szwantepolk, poważnie umniejsza tę wspomogę, która do nas płynie, sam czerpiąc z niej korzyści, dla siebie, bez rzeczywistego pożytku dla misji, jakoże już jej nie wspiera... Wiem, że położył on niemałe dla niej zasługi, ale było to dawno, wiele lat temu, i polegało głównie na odpieraniu rozzuchwalonego pogaństwa, które napadało i paliło ziemie Pomorza, jak owi Tatarowie, zwani też Mongołami, którzy co dopiero najechali i roztrzęśli księstwa Małopolski i Śląska, a pod Legnicą pobili całe ich wojsko, chociaż wydatnie posiłkował je nasz Zakon. My tymczasem nie spoczywamy, jeno trudzimy się i krwawimy bez przestanku, ledwośmy tu przybyli... Drogi przez księstwo Pomorza i droga wiślana to nasza tchawica. Żeliby pan książę Pomorza chciał ją zaciskać, zabrakłoby nam powietrza, musielibyśmy się dusić, może i zginąć. Na to nigdy nie pozwolimy... Powiedziałem to jasno i szczerze. A inna sprawa, że chrześcijański władca, który chrześcijańskiemu zakonowi próbuje dławić oddech, to... Nie możemy pozwolić. I nie pozwolimy. Nikomu... Teraz odpowiedzcie, proszę, młody panie książę. Mściwoj milczał oszołomiony. Długa, skupiona, wyraźna i mocna przemowa Henryka von Wida niemal ogłuszyła go, jak silne uderzenie w szczękę. Paweł, skończywszy przekład, dodał półgłosem: - Macie czas, paniczu, drawować nie musimy. Milczał. Chciał z tego czasu mieć pożytek, ale nic mu nie przychodziło do głowy i zdawało mu się, że z każdym mgnieniem upływa go bardzo wiele, a on wciąż nie odpowiada i nie wie, co odpowiedzieć, i o tym myśli spłoszony, miast jaką dać odpowiedź. Pustka. Coraz głębsza... Wtedy Więcław, czerwony z wysiłku, łamiąc się z kalectwem, wystękał: - C-cło jest p-prawem, napad g-gwałtem. Zebrał się w sobie i zaczął mówić cichym, niepewnym, niemal zachrypniętym głosem, niepodobnym do tego, jakim mówił poprzednio. Paweł równak tłumaczył z tą samą siłą, z jaką przemawiał mistrz. - Pobieranie myta jest prawem pana kraju i wszyscy temu prawu zadość czynić muszą. Wszyscy!... A Pień jest owładę pana księcia Swiętopełka, toteż napad na tę owładę stanowi gwałt oraz obrazę pana księcia. - Sędzia dodał jesz od siebie, ale tak, jakby dalej przekładał słowa Mściwojowe: - Wszyscy książęta pobierają myto także od zakonnych, chyba że jakiś zakon uzyska przywilej uwolnienia od niego, jak na przymiar ojcowie cystersi z Oliwy. Zakon Niemiecki nie uzyskał takiego przywileju ani o to nie zabiegał, zatem nie ma się na co skarżyć. Nie spiesząc się Henryk von Wida odparł: - Zdarza się, że niektórzy władcy pobierają cła od towarów wożonych dla zakonów oraz z ich dóbr na sprzedaż gdzie indziej. To prawda. Ale po pierwsze, to tylko nie którzy, ci mianowicie, którzy nie sprzyjają zakonom, bo nie rozumieją ich służby dla Boga i ludzi, za co odpowiedzą przed sądem Najwyższego, a po drugie, pobierają je w stronach dalekich od pola walki z poganami. Tutaj natomiast jest właśnie to pole, tutaj krwawimy i własną piersią osłaniamy także kraj pana Szwantepolka... - Spojrzał twardo na Więcława, który nachylił się do ucha swego księcia i coś z trudem naszeptywał. - To już nie tylko czynienie, które nie licuje z obowiązkami chrześcijańskiego władcy, lecz także czynienie, które dużą szkodę przynosi chrześcijańskiej sprawie, misji wśród pogan, czynienie tak wyraźne, jakby nóż w plecy wbijał owym misjonarzom. Również bez pośpiechu i spokojnie sędzia Paweł podjął przekładanie nowych słów Mściwoja, który zyskał czas na przyciszenie zamętu, ale sędzia jesz ulepszał je według własnego rozumienia. - Gdy bracia Zakonu Niemieckiego przybyli na tę ziemię, zaproszeni przez pana Konrada, księcia Mazowsza, nie zatroszczyli się o to, aby przyjaźnie zaznajomić się z sąsiadem przez rzekę, który też w nadanej im dzielnicy miał swoje miectwa, i tak sobie poczynali, jakby go nie było. A tedy, gdy wreszcie, wielce opóźnieni, przysłali poselstwo - i tu jest ów pierwszy poseł, godny brat-rycerz Henryk, dawniej z komandorii praskiej w Czechach - też wcale nie okazali skornoty omówienia, jak miałyby się ułożyć sąsiedzkie stosunki między nimi a księciem Pomorza. Pan Swiętopełk, książę Pomorza, wiele razy przedkładał, aby je omówić oraz na piśmie utrwalić brzad możliwych ustaleń, także gdy był tutaj i ze szlachetnym mistrzem Hermanem Balkiem uradzał krucjatę. Ale Rycerze Teutońscy wiedno na później odwlekali układ, wciąż leno domagając się... - Układ o czym? - przerwał Henryk von Wida. - O podziale ziem pruskich, oczywidnie. Leno więc wciąż domagali się pomocy dla nich, pomocy we wszystkim, co przedsięwezmą, ani dając wiadła o swych zamysłach, oraz... Mistrz z obliczem pięknego męża o ciemnozłocistych włosach przerwał ponownie: - Ziemie Prusów, jako pogan, należały i należą do Stolicy Apostolskiej i rozporządza nimi pan papież. On zaś, następca Piotrowy, zlecił szerzenie w nich prawdziwego Słowa, a także wzięcie ich w posiadanie mieczem, żeli zajdzie potrzeba, Zakonowi Niemieckiemu Najświętszej Marii Panny. Spełniamy jego wolę. - Myśmy już dużo wcześniej ochrzcili Pomezanię i większy czad Pogezanii, a nawet... - Pogańskie wciąż były to ziemie, jak sami się przekonaliśmy i goście krzyżowi z nami, wysoką obiatę krwi składając za ich chrzest. Tak było też w Chełmińskiej, którą, jako swoją, darował nam pan Konrad, szlachetny książę Mazowsza, na wieczystą i prawdziwą własność. Darował, ale i tę musieliśmy w ciężkim trudzie dobywać, gdyż po prawdzie wchodziła ona w skład władania Prusów. Toteż wszystkie - mistrz powtórzył z naciskiem - wszystkie ziemie Prusów w czasie, jaki Bóg w swej wszechmądrości wyznaczył, znajdą się w słodkim jarzmie wiary świętej, pod panowaniem namiestnika Chrystusowego, który nam, rycerzom Najświętszej Marii Panny, powierzył spełnienie owego zadania, dla dobra pogan żyjących w błędzie. Mściwoj poczuł, że ogarnia go zmęczenie. Wystąpiło nagle i obezwładniająco. Oto rozmawiał nie tylko z wodzem silnego wojska, ale i z uprawnionym wykonawcą wielkiego zamysłu, powziętego daleko, w stolicy całego Kościoła chrześcijańskiego. Mistrz ledwo go słuchał, ponemu mówił omal puszczając mimo uszu słowa posła, mówił z niezmiennym spokojem, a tak pewnie, że oprzeć się mu nie sposób. Cóż mógł odpowiedzieć on, syn księcia pomorskiego, który to książę ni w Rzymie, ni w innych ważnych miastach świata ani sam nie był, ani syna swego tam nie wysłał, żeby się zaprawiał, nawet do sąsiadów rzadko i niechętnie jeździł... Wymknąć się stąd najprędzej, ucieczkę pozorując byle czym... Więcław, gwałtownie mrugając, znów zaszeptał... Mściwoj powiedział głosem ochrypłym, a Paweł przełożył, dodając, ile mógł, mocy słowom młodego księcia: - Długo, zanim Rycerze Teutońscy tutaj przybyli, książęta Pomorza, moi tczewartni starkowie, i ojciec mój, pan Świętopełk, walczyli z poganami i przywodzili ich do wiary świętej, nie czekając na zachętę od innych chrześcijan. Oni też przygotowali glebę pod uprawę dla pierwszego biskupa Prusów, pana Chrystiana, który odebrał prawo głoszenia westrzód nich Słowa od samego pana papieża, tegoż biskupa możnie uposażyli, dawszy mu na siedzibę diecezji gard Satyr z rozległą kasztelanią, i zbrojnie wspierali, słali własnych misjonarzy z Oliwy, skąd pan Chrystian był wyszedł, i później z Gdańska, stawiali kościoły, ochrzczonych Prusów ogradzali przed złością i mstą pogańskich. Ponemu pan papież wezwał do dzieła misyjnego mojego ojca, pana Swiętopełka, jak również mnie, jego posobnika. Tedy dopiero Rycerze Teutońscy nastali w Ziemi Chełmińskiej, lat temu ledwo paręnaście. I teraz... Paweł na chwilę przerwał tłumaczenie. Książę bowiem powiedział: „I teraz mamy wam we wszystkim ustępować i we wszystkim was słuchać? Oddać, cośmy z tak ciężkim trudem zdobyli? Jesz pomagać w waszych podbojach? Mamy się stać jakoby wasale wobec pana?” Henryk Czech na pewno wszystko to zrozumiał, może Henryk Sturluz również. Mimo to sędzia zmienił koniec mowy młodego księcia. - I teraz mielibyśmy odstępować od własnego dzieła, to jest poprzestać na tym, co dotąd zdobyliśmy? Za to mielibyśmy wam pomagać bez należytej odpłaty za krew i trudy? Nie jesteśmy wasalami i kłaniamy się leno panu papieżowi. Mistrz Zakonu na Prusy wysłuchał, wymienił parę cichych zdań z Henrykiem Czechem, zamyślił się, odpowiedział: - Jeśli szczerze kłaniacie się panu papieżowi, to wnet dojdziemy do zgody, bo to on przecież nadał nam całe Prusy. Ostatnia jego wola jest jedynie ważna i uchyla moc dawniejszych stanowień, które i tak stały się nieważne jako nieskuteczne. Teraz mistrz porzucił mowę miarową, której głoski młody książę odczuwał jak uderzenia pięścią w głowę, ramiona, piersi, od której serce biło mu spiesznie lub zamierało, chociaż tylko niewiele słów rozumiał wprost. Pan zakonny przestał też wpatrywać się w niego stalowym spojrzeniem, od którego robiło się gorąco i znobno na przemian. I nagle przemówił swobodnie, jak w bratecznej gawędzie: maj tego roku jest ładny i zapowiada obfity plon, byle tylko pogańscy łotrzykowie nie ośmielali się zanadto przeszkadzać w żniwowaniu. Ale bracia przypilnują ich i przyskrzynią, i ostro pogonią. A, prawda, dokonano napaści na jedną ze wsi koło Pienia. Słyszał od komandora w Radzynie, skąd co dopiero przybył, że tamtędy przemknęło parę kup pogan ku Wiśle. Może to jedna z nich tak nabroiła, siejąc przy tym nieufność między sąsiadami? Każe zbadać i sprawdzić. Łotrzykowie pruscy raz po raz podobne psoty sprawiają i pod Chełmnem, i pod Radzynem, i tym bardziej pod Kwedynem. Toruńskiemu komandorowi każe szczególną pieczą otoczyć Pień. Początkowo Mściwoj chętnie przyjął przyjazne mówienie Henryka von Wida, wprędce równak się spostrzegł, że tamten rozeznał jego słabotę i okazuje mu jakby litość. Zaczerwienił się, a dawno już rumieniec nie oblewał mu skarni, chyba w gniewie, co nie wstyd. Teraz - wstyd podwójny. Czekał najwcześniejszego końca tej rozmowy, nie wiedział, jak samemu ją przerwać, odłożyć na później. Przecież w końcu będą musieli iść na te swoje modły i śpiewy, mają ich dużo, oby jesz więcej. Ale wciąż nie szli. Tu był potrzebny Godfryd, nalany, łysawy kanonik z Biełbuku, co bił dyscypliną po łapach. Więcław... Gdyby się tak paskudnie nie jąkał, mógłby skuteczniej naszeptywać. Paweł... Najpewniej coś poprawiał i dodawał w przekładzie, bez ochyby na lepsze, szczęściem że był tutaj i tłumaczył. Tak jakoś zręcznie postąpił, że to on właśnie służył za tłumacza, nie kto inny, na przymiar Henryk Czech, chociaż ten życzliwy... Zerknął przez stół ku rycerzowi z komandorii praskiej i napotkał jego zatroskane spojrzenie. Mściwoj zarumienił się jesz mocniej, a tamten uśmiechem próbował dodać mu otuchy. - Niedługo będziemy szli na nieszpór - mistrz pruski rzekł wreszcie. - Ale przedtem zechcecie, dostojny panie Mestwinie, i wy, mile widziani goście, wypić z nami pucharek miodu. - Myślałem - odparł młody książę, ledwo wstrzymując westchnienie ulgi - że Rycerze Teutońscy nie piją miodu ani innych napojów, które chwieją głową. - Nie piją, aby mroczyć umysł. Ale nasz statut nakazuje dać każdemu z braci niedużą miarkę piwa lub wina czy miodu w suche dni, aby nie opadali z sił. My dziś już nic więcej nie będziemy pożywać. Ale wam, dostojny panie, i wszystkim waszym każę podać wieczorny posiłek. Przyniesiono rzeczywiście niewiele pitku, zaczem wkrótce się rozeszli. Henryk Czech poprowadził młodego księcia z żupanami i wskazał pomieszczenie gościnne, a odchodząc zapowiedział, że wróci tu po nieszporze. W oddanej mu izbie Mściwoj stanął przy wąskim oknie wychodzącym na Wisłę i ową Liszkę, gdzie ongi Prusowie i Słowianie targowali. Był sam, chciał być sam, kazał odejść żupanom do ich izby lub gdziekolwiek by chcieli, byle co prędzej się wynieśli. Patrzał na siwe wody i zieleń. Poniósł klęskę. Nie leno to: jesz się zbłaźnił. Gdyby nie Paweł i Więcław, wyszedłby na zupełnego głuperę. Berlewinowi się nie dał, a tu... Dlaczego tracił spokój i jasną myśl, gdy Henryk von Wida mówił tak spokojnie?... A właśnie gdyby krzyczał i obrażał go, gdyby był prostacki, jak komandor Chełmna, łatwo by mu się przeciwił z całą mocą. A może prawie to tak wiele znaczyło, że był on mistrzem na całe Prusy, głową wielkiego Zakonu, najwyższym dostojnikiem tutecznym, jakby księciem?... Lecz tamten Berlewin był zaraz drugi po nim, zatem niewiele mniej znaczył. - Mszczuju, to ja. Nie gorz się na mnie. - Czego chcesz? - Nic. Ja leno tak. Wiem, że się jadłobisz. Chcę być z tobą. - Wen! - Żdżej le chwilę. Tkwisz tu tak sam, jakbyś nie miał swoińców. Nie lepiej, gdy kto brateczny przy tobie? Już się le nie iść albo iśćmy się przespole. Mściwoj mocował się ze sobą, ponemu wybuchnął: - Docze temu Henrykowi w Chełmnie umiałem odszczekiwać i na końcu rzycią się doń wypiąć, żeby wiedział, gdzie go mam, a przed tym tutaj siedziałem niby truś, mało co lepiej niż przed preceptorem w scriptorium na górce? Ja, pasowany rycerz i książę następny? Docze? - Ba! Tamten to nieokrzesane i z nim to było użerstwo, a ten to jest ktoś. - Kto? - No... głowal. Stali przy sobie, ramię w ramię, w płytkiej niszy, której otwarte okienko, podobne do strzelnicy, ukazywało wycinek rzeki. Przepływała duża, ciężko wyładowana komiega. Pracowało na niej bodaj dziesięciu ludzi, kierując ją do brzegu, do pomostu miastowego w pobliżu owej okazałej składnicy z potężnych tramów wypełnionych cegłą. Na pomoście inni ludzie czekali, aby pomóc w przywiązaniu jej powrósłami do pali. - Głowal... Tedy, Borku, znaczy, że mnie z takim się nie równać. Czcibor żachnął się. - Plestasz, Mszczuj! Jeszcześ się nie wprawił dobrze, bo i kiedy? Przy takich leżnościach wiednoś przebywał z panem księciem i nie musiałeś potykać się z naistnymi głowalami. - Bywałem też sam. - Żeli, to westrzód swoich. I ze słabszym... Wdarzysz sobie, jak braliśmy Gniewkowo pierwszym uderzeniem?... - Milcz. - Dobrze, dobrze... Widzisz, to taki dażny człowiek, ten ich mistrz, że sam pan książę miałby z nim dręgą robotę. - Tak dedasz? - No pewno. Każdy by miał. Nie musisz się więcej jadłobić, Mszczuju... - Może... Ale gdyby nie Paweł i Więcław, co mi pomagali, tobym jesz gorzej wyzdrzał. - O, Więcław, Więcław... - Czcibor obejrzał się, czy są sami. - Już też ten zajikała najwięcej ci pomógł!... Prawie tyle, co by pluskwa nasrała. Paweł to może zdziebło pomógł, ale Więcław!... Lepiej chodź, Mszczuj, wyjdziemy z tego kabuska zobaczyć ten ichni gard... - Nigdzie nie idę, teraz nikomu nie chcę się pokazywać. - Wejta le, co za upartelc! Że tam jakiś Krzyżak... W drzwiach stanął Henryk i od progu zapytał głośno: - Pójdziecie ze mną na przechadzkę, dostojny młody książę, czy wolicie odpoczywać? Mściwoj zawahał się. - Na przechadzkę? - Tak. Pogoda ładna. Pogwarzymy. - Ano dobrze, idę z wami. Nadal nie miał skornoty, ale ciężko mu też było zostawać ze swoimi, a i z samym sobą nie lżej. Powinien był się naradzić z Pawłem i Więcławem. Jak im spojrzeć w oczy, zwłaszcza Pawłowi? Sędzia na pewno myśli, i bodaj ma słuszność, że to on powinien posłować. Mimo wszystko naradzić się trzeba, zwłaszcza przed następną rozmową, z kimkolwiek z zakonnych. Ale będzie jeszcze dość czasu później, a Henryk Czech to wprawdzie Teutonik, lecz przecież inny, naistnie przyjazny. Pokaże przynajmniej swoińcom, że coś robi, że się krząta, prowadzi ważną rozmowę w cztery oczy. Żeli z kimś teraz ugadywać, to prawie z Henrykiem. Gdy we dwóch szli mroczyńcem, skorzystał z leżności, że rycerz z Czech nie mógł widzieć wyraźnie jego skarni. - Niedobry miałem dzień. Od rana głowa mnie boli, to dlatego - kłamał spiesznie. - Lepiej bym zrobił, gdybym pana mistrza prosił o przełożenie posłuchania na jutro. W głowie mi szumiało i ledwom słyszał, co do mnie mówią. - Nie wiem, o co wam chodzi, panie Mściwoju. - Że nie byłem dobrym współgrywcą w rozmowie z panem mistrzem. - Ależ byliście zupełnie dobrym, a żeli tak słabowaliście na zdrowiu, to nawet bardzo dobrym. Zresztą jutro też będzie dzień, też spotkacie się z naszym pierwszym bratem. I dziś przecież broniliście waszej sprawy dzielnie, młody książę. Wyszli z mroczyńca na ten sam otwarty przechód, z którego poprzednio Mściwoj przyglądał się składnicy zbożowej i Wiśle, w przeciwną stronę dawał on widok na dziedziniec gardu... Zatrzymał się. Ciągnął tędy lekki przewiew, który rzeźwił, a w pobliżu nie było nikogo oprócz życzliwego Henryka. Ludzie kręcili się dopiero tam na dziedzińcu, sami mężczyźni... Gard, widziany z góry, miał kształt podkowy, której ramiona rozwarte ku Wiśle łączył zamek. - Jestem czysto mer - mruknął. - Nie rozumiem. - Przecież wszystko po naszemu rozumiecie. Tam, w refektarzu, też rozumieliście wszystko, co mówiliśmy między sobą. - Rozumiałem dużo, ale to i owo umykało mi. Najtrudniej było mi pojąć tego żupana, co się jąka. Zresztą i was nie zawsze rozumiałem. - Naprawdę? - Tak, panie Mściwoju... Dorozumiewam, co wam doskwiera, tak mi się widzi, że dorozumiewam. Gryziecie się bez potrzeby, a nawet i bez powodu. Chcecie, żebym o tym mówił, czy też nie po myśli to wam? Ja bym leno wam wykazał, że zachowaliście się godnie, lecz mimo wszelkich wysiłków nie mogliście dokazać, że czarne jest białym - Mówcie. - Tędy pójdziemy tym przechodem na przedzamcze i kawałek dalej, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał. Weszli na wał gardu i jego grzbietem okrążyli pół dziedzińca. Miasto, podobnie jak w Chełmnie, otoczyło się własnym wałem, niższym od gardowego, a w tym miejscu odległym od niego około dziesięciu prętów, toteż dobrze było widać, co się za nim znajduje. Wieża parafialnego kościoła, który stawiano niedaleko Wisły, urosła już wyżej od wieży radnicy znajdującej się na targowiszczu. Gdy Mściwoj teraz patrzył z pewnej wysokości, zdumiał się, jak wiele pola zostawiono temu kościołowi. Zmieściłby się na nim mały gard, taki na przymiar Pień. I wszystko to miało być oddane, wewnątrz miastowych obwałowań, jednej świątyni, wznoszonej na kamiennej podsadzie, świątyni naistnie stolemnej. Jaka też ona się okaże, kiedy już jej ściany dźwigną ku górze? Jak wysoko wydźwigną?... Oderwał się kask od bolesnej porażki w starciu z mistrzem, ale naraz błysnęła myśl: a żeli on, książę-posobnik, jest tak wielki jak kościół Świętego Mikołaja w Gdańsku albo i oliwskie oratorium, ważne przecież i okazałe, zaś mistrz Herman von Wida - jak ów przyszły kościół Świętego Jana nad toruńską Wisłą, ciągnięty ku niebu?... Schodzili po stopniach na dziedziniec. Tu przynajmniej wszystko było znane i zwykłe, chociaż cudze, wojacki ład wiedno jednaki. Z kuźni wyszedł woj. Na broni, którą trzymał w ręku, zajaśniały promyki ogniska kuziennego. Była to kusza. Mściwoj spostrzegł, że jakoś różni się ona od innych, dobrze mu znanych kusz, a przede wszystkim jest znacznie większa. Widząc jego zaciekawienie, Henryk kazał knechtowi podejść do nich. Młody książę ujął ją obu dłońmi. Była bardzo ciężka. Łoże z kolbą zrobiono z żelaza. Kilkakrotnie obrócił rączką od nakrętła i zdziwił się, że chodziła łatwiej, niżby przypuszczał. - To jest najnowszy rodzaj kuszy - rzekł Henryk. - Co dopiero otrzymaliśmy ją od naszych braci w Turyngii. - Jak szybko można z niej strzelać? - Tak samo jak z mniejszej, bo napina się bez trudu, zresztą sami próbowaliście, panie Mściwoju, a to zależy od dobroty metalu. Leno trzeba o nią dbać, chronić od wilgoci, dobrym mazidłem nacierać. A niesie omal jesz raz tak daleko jak te dawne, mniejsze, i w połowie lotu strzała przebije pancerz. - Bardzo je chwalicie, aż wierzyć trudno. Za to ciężka jest i nieporęczna. - Ciężka jest i nie może być lżejsza przy swej wielkości, za to jak na swoją wagę jest wcale poręczna. Knecht musi się nauczyć robienia nią. Zresztą nie będzie gonił za jakimś Prusem trzymając ją w garści, do tego ona niepotrzebna. - Ma zatem służyć procem chrześcijańskiemu wojsku? Tutaj? - Ależ nie. - Mówiliście o przebijaniu pancerza z daleka, na taką odległość, na jaką stara kusza ledwo doniesie. Prusowie nie mają pancernych, z wyimkiem garści waldujków. - Mówiłem o jej mocy, dostojny książę. Najlepsza jest w obronie, na wałach. Nieprzyjaciel nie może bezkarnie podejść blisko, bo bełt z niej wypuszczony porazi go i przez tarczę, i przez pancerz. Niewielu Prusów ma pancerze, to prawda, ale jest ich coraz więcej. - Więc leno do obrony? - Głównie, chociaż niewyłącznie. Ciężkich kuszników można użyć także w bitwie ruchomej, zwłaszcza na początku, w taki sam sposób jak lekkich kuszników i łuczników. Będą sobie wybierali najważniejszych wrogów, nie byle woja z naprzeciwka. Wyszli na przedzamcze i Henryk poprowadził w prawo, przez zastawkę w częstokole oraz po kładce nad rączo płynącą Strugą. Otwierało się pole, którego nadwiślańska krawędź ostro spadała ku rzece. Rosło tu niewiele drzew. Bracia kazali wyciąć je na budowę i opał, przez co także zapewnili sobie dobre widzenie obszaru, którędy przedtem nieprzyjaciel mógł skrycie podchodzić. Gdzieniegdzie, w rozrzuceniu, stały chaty. Dalej wznosiły się pagórki. - Wojsko zakonne, młody panie książę, ujęte jest w ład i mocną trzymane ręką. Nie leno zwykły knecht, ale i rycerz nie może robić, co mu się podoba i walczyć według swego widzimisię, całkiem onak, niż to jest w zwyczaju u rycerstwa światowego, gdy omal każdy chce się popisywać przed innymi. Tedy wielu ginie bez pożytku dla wysokiego celu, który miał walce przyświecać. Zakonny rycerz walczy i ginie, i zwycięża nie dla swej chwały, lecz dla czci Boga i Jego Świętej Rodzicielki, musi przeto być sworny. Wiecie już niejedno o statutach i przepisach naszego Zakonu, czy nie tak? - Tak. - Więcej się jesz dowiecie, lepiej się przyjrzycie, głębiej pojmiecie z czasu upływem... Oczywidnie, ludzie są wszelejacy, zatem i pomiędzy naszymi braćmi zdarzają się niedobrzy, a nawet źli sprawcy, i to mimo surowych kar, jakich statuty nam nie szczędzą. Wyznam, że i mnie grędo było przyłożyć się do nielitosnych wymagań, najbardziej bodaj do częstego wstawania dla modłów i do wstrzemięźliwości w jedzeniu i piciu. Nawet i dziś nie zawsze jest mi łatwo. Wzmiankowałem wam o tym będąc w Gdańsku, pamiętacie, panie Mściwoju? - Wdarzę sobie. Ile razy musicie wstawać w nocy? - Zaraz wam wyliczę, panie Mściwoju. Kiedy niedługo wrócimy z przechadzki, czas będzie na kompletę, tedy o północy na jutrznię. Kask się przyłożę i wstanę na laudas, znów pośpię i zbudzę się na primę, potem już zostanę na nogach, bo i tak niedługo będzie do tercji. - I to tak wiedno, każdego dnia? - Każdego dnia. Można się przyzwyczaić, można nawet polubić, chociaż zdarza się, że ten i ów nie podoła... Każdego dnia, młody książę, w czas wojny i w czas pokoju. Wyjątkowo mistrz albo jego zastępca, albo komandor, kiedy swoją chorągiew prowadzi samotnie, mogą zwolnić braci od niektórych modłów, na przymiar po bardzo uciążliwym pochodzie albo po wyczerpującej bitwie. W czasie bitwy, która się przeciąga, Bóg sam zwalnia... Chciałem wam coś rzec, panie Mściwoju, co dotyczy waszych i naszych spraw. Mijali chatę z nędznym obejściem, skąd bił silny smard. Mieszkał tu garbarz, Słowianin albo Prus, pewno od dawnych czasów, kiedy pierwotnym gardem toruńskim władali Prusowie. Siedział tu i pozostał, pracował teraz dla nowych panów, jak ongiś dla tamtych, i małowiele się zmieniło w jego życiu, może nic zgoła. Stał on, stary człowiek z siwą głową, nad dymiącą kadzią. Widząc przechodzących pokłonił się. Rycerze Teutońscy dbali o to, aby poddani okazywali im tezę. Henryk Czech nie zwrócił na niego uwagi. Drogą, która biegła niedaleko od nich, jechał wóz z miasta, czterokołowy, dobrze obciążony, w dwa mocne konie, pilnowało go kilku ludzi. - Dokąd ten wóz jedzie? - zapytał Mściwoj odwlekając słowa Henryka. - Nie wiem. Darga prowadzi do Lubicza, a tam jest mielnica. Ale ten chyba dalej ciągnie. Może do Golubia, gdzie dogodna przeprawa na Ziemię Chełmińską i na Mazowsze. - Jak to? W Toruniu nie ma mielnicy? - Oczywidnie jest, nad Strugą, przez którą przechodziliśmy, ale już za mała na potrzeby Zakonu i mieszczan. Toteż tuteczni bracia będą wkrótce budować nową i dużą, tuż przy zamku, przed ujściem Strugi do Wisły. Będziemy mogli sami mleć zboże, co w wypadku oblężenia gardu byłoby nader ważne, chociaż, rzecz jasną, ma on wiedno zapas mąki. - Więc równak liczycie się z możliwością oblegania gardu. Przez Prusów? - Nigdy nie wiadomo... Widzicie, panie Mściwoju, Zakon Teutoński to wielka siła. Tutaj spotykacie się leno z cząstką tej siły. Po całym świecie chrześcijańskim Zakon nasz ma wiele dziesiątek domów, w Niemczech, Italii, Francji, Hiszpanii, Czechach, na wyspie, co się Cypr nazywa, nade wszystko zaś w Ziemi Świętej, gdzie nasz główny zamek Montfort, czyli po niemiecku Starkenberg, więc jakby Mocna Góra, koło Akkonu, a także dalej, hen w Armenii i jeszcze gdzie indziej. O Liwonii sami dobrze wiecie, bo blisko i tameczni Bracia Mieczowi połączyli się z nami... Pamiętajcie równak, młody książę, że chociaż my tu walczymy z poganami i budujemy chrześcijański kraj pod duchowną władzą pana papieża i pod ziemskim ramieniem pana cesarza - a wiele to nas wysiłków kosztuje i wy o tym także wiecie - to przecież główną naszą troską pozostaje niezmiennie Ziemia Święta. Chlubimy się, że właśnie w nią najwięcej naszej krwi wsiąkło. Tam jest nasz dom naczelny, tam przebywa mistrz całego Zakonu, żeli obowiązki nie nakazują mu udać się do innego kraju, jak to najczęściej bywało z naszym znakomitym mistrzem Hermanem von Salza, niedawno zmarłym, o którym pamięć przetrwa po kres czasu ludzkiego liczenia. Nigdy tutaj nie zdążył przyjechać, chociaż bardzo tego pragnął. Tam, w Królestwie Jerozolimskim, przebywają także: naczelny komandor, naczelny marszałek i szpitalnik, i szatny, i koniuszy. Tutaj, powtarzam, leno cząstka Zakonu zapuściła korzenie, co prawda ważna to cząstka, może po owej, co opiekuje się Ziemią Świętą, najważniejsza. Zakon nigdy jej nie zaniedba i nie zgodzi się, aby jej zagrożono. To możemy powiedzieć z całą pewnością. Rozumiecie mnie, młody książę? - Mówicie bardzo wyraźnie, panie Henryku. Czy mam rozumieć jesz coś ponad wyrzeczone słowa? - Żeli dobrze słuchaliście ostatnich słów, to nie. Jestem wam szczerze życzebny. Niczego bodaj tak nie pragnę, jak zgody między nami. Wierzycie mi? - Wierzę, panie Henryku. - Tedy się cieszę. Bo naprawdę jestem życzebny. I naprawdę pragnę - powtarzał z nawierem - aby między braćmi Zakonu Teutońskiego w Prusach a księciem Pomorza, jego posobnikiem oraz ich żupanami panowały pokój, dobra wola, przyjaźń, wzajemna pomoc. - Mój ojciec, pan Świętopełk, i ja także tego pragniemy. - Tak, wierzę w to, panie Mściwoju. Ale... jak miałbym się wysłowić? - Mówcie prosto. - Tak tylko mogę zrobić, nie chciałbym równak was urazić, młody książę. Myślę więc, że panu księciu Pomorza i wam widzi się, jakoby Zakon Teutoński w Prusach był takim samym księstwem, jak wszystkie, z którymi macie miedzę, i wiele innych, które leżą z dala. - A nie jest? - Nie jest. To zakon rycerski, który jest wszędzie obecny i niczego nie zapomina. Ma dość siły, aby upomnieć się o swoje prawa. Żeli w danym czasie i miejscu nie może sobie pozwolić na dochodzenie ich z bronią w ręku, odwoła się do sądu, najlepiej do sądu kurii rzymskiej, gdzie stale przebywają jego zastępnicy. Tam sprawę wygra, a co najmniej nie przegra bez możności odwoływania się jeszcze i jeszcze. Żeli w dalszym ciągu, gdy niedruh uparty, nie jest w stanie sposobnego wyroku uzyskać i dopełnić, czeka. Czeka, aż przyjdzie jego chwila. I przyjdzie. Wyżnicy Zakonu nie mają żon, ni miectwa, ni tytułów światowych, toteż mogą myśleć leno i jedurno o jego dobru. Robią to. Tutaj, w Prusach, tworzymy wielkie dzieło budowania trwałej podsady dla Zakonu... - Tutaj, to jest w Ziemi Chełmińskiej. Brat Henryk przystanął i obrócił się ku Mściwojowi. Patrzyli sobie w oczy. Książę spostrzegł, że czeski rycerz już nie dobierał ciała, jak się był kiedyś obawiał, raczej zdziebło go stracił, i skarnię miał nie tak różową, lecz raczej ściemniałą. Przypomniał sobie spotkanie z nim podczas krucjaty w Prusach, krótko przed bitwą nad Dzierzgoną. Wyglądał podobnie, choć wtedy był bardziej wymizerowany, żeliby o nim dało się tak w ogóle powiedzieć, bo równak lico okrągliło mu się bardziej niż u innych, przecież na wyprawie musiał się wytrudzić. Włosy nadal mu się przerzedzały, a w wąsach i brodzie pokazało się dużo srebrnych nitek, co prawda nie tak łatwo dostrzegalnych westrzód jasnego porostu. Oczy miał te same, nic się nie zmieniły, zostały niebieskie, lecz nie zbielałe, jak Ulrykowe, życzebne, pogodne, a teraz spozierające poważnie. - Chełmińska, panie Mściwoju, to też Prusy. W każdym razie dla nas, bo myśmy ją na Prusach zdobyli, w ich była władaniu. I Pogezania, i Pomezania to także Prusy, wyznaczone od ojca świętego Zakonowi Teutońskiemu na podbój i posiadanie. - Ależ myśmy dawno przed wami owładnęli całą Pomezanią i większym czadem Pogezanii - wykrzyknął Mściwoj zniecierpliwiony. - Ileż razy mamy to samo powtarzać, jakich dokazów przystarczać? Czy wy, rycerzu Henryku, czy wy o tym nie wiecie? Brat z czeskiego baliwatu wzniósł oczy ku niebu i szeroko rozłożył ręce. - Wiem, wiem i nie przeczę. Wszyscy wiedzą. Ale to ziemie Prusów. Ani cesarz, ani ojciec święty nigdy ich księciu Pomorza nie nadali ani dokonanej zdobyczy nie zatwierdzili. Owszem, kiedyś nadał je papież panu biskupowi Chrystianowi, ale ponieważ ten dzieła misyjnego nie zdołał przeprowadzić skutecznie i nadto sam popadł w pojmanie na lat sześć, zostawiając trzodę bez pasterza, myśmy weszli w jego prawa i obowiązki, więc także i posiadłości, za wiedzą i nakazem ojca świętego i również pana cesarza. - Przecież z Sątyru nie chcecie nas wyprzeć! - My nikogo znikąd nie chcemy wypierać, żeli ma słuszne prawo. - Żeli ma siłę. Rycerz zakonny zmrużył oczy i chwilę zwarli się wzrokiem. Ponemu Henryk powoli ruszył ku niedalekim rzmom wznoszącym się nad równiną i znacznie górującym nad Wisłą. - Tam brat ogrodnik założył winnicę - rzekł wskazując owe pagóry. - Skłon wyniosłości wychodzi na południe i zbiera wszystką ciepłotę słoneczną, jaka ogrzewa ten chmurny kraj, i pierwsze plony całkiem się udały. Owoc trochę cierpki, ale wino na ofiarę ołtarza nie musi być słodkie, jak nie była słodka ofiara Chrystusa. Dla Niego... To nasze wino, które niesiemy także innym... Macie słuszność, młody książę, siła, niestety, w końcu rozstrzyga o prawie, dobre ono czy liche. Macie rację. Ja wam tylko mówię, co widzę i dorozumiewam, i chciałem was życzebno przestrzec, żebyście lekce sobie nie ważyli Zakonu Niemieckiego. Bo on ma siłę. - Nigdyśmy tego nie robili, panie Henryku. Wiem, że mój pan ojciec was nie wierzchuje. - Nie robi czego? - Nie lekceważy was. To wyście nas lekce sobie ważyli i nadal tak postępujecie. Nawet teraz, gdy byłem w Chełmnie, tameczny komandor i wasz podmistrz przyjął mnie tak, że chciałem od razu jechać dalej, ani wstępując do gardu, i leno z grzeczności obrzeszającej posła zatrzymałem się na krótko. - Wicemeister Henryk Berlewin jest dzielnym rycerzem i wodzem. Nie tylko pomścił porażkę naszego sławnego meistra Hermana Balka, ale i podbił całą Warmię, i założył zamek w Bałdze. Wiem, że nie ma on dwornych obyczajów, ile że człek to prosty. Wybaczcie, szlachetny książę, jego grube zachowanie, a przynajmniej nie czyńcie za nie winnymi nas wszystkich. Wszak meister Henryk von Wida nie uchybił waszej poczestności? - O, nie. Był bardzo uprzejmy. - Więc właśnie. Trzeba nam wracać, panie Mściwoju. Pamiętajcie o moich słowach. O moich przestrogach. Wypowiedziałem je sam, nikt mnie nie nakłaniał. Wiem, że wszystko powtórzycie panu księciu Świętopełkowi, którego wielce szanuję. W jakim sposobie to zrobicie, wasza sprawa. Proszę tylko, abyście pamiętali wiedno, że ja, brat Henryk, rycerz Zakonu Niemieckiego Najświętszej Marii Panny, z komandorii praskiej przeniesiony do Prus, jestem wam przyjazny i życzę dobrze. - Wszystko zapamiętam. I wszystko powtórzę. Dodam też swoje udby, które jesz muszę uładzić, zatem o nich’ teraz nie będę mówił. - Pojmuję. Wchodzili na dziedziniec toruńskiego gardu i Henryk Czech spostrzegł młodego człowieka raźno postępującego. Zawołał, aby ów do nich się zbliżył, i śmiejąc się, co natychstopach przywróciło pogodny wyraz jego skarni, rycerz rzekł do Mściwoja: - To jest ptaszek, który przyfrunął z szerokiego świata i przysiadł tu na okapie, bacząc, aby nikt go nie pochwycił w sidła. Oby się nie omylił. Istne curiosum, na imię ma Otto i, na dobre to czy raczej na niezbyt dobre, ma zostać księdzem. Na te słowa Otto głośno się roześmiał i odparł: - Niewygodnie mnie sadzacie, bracie Henryku. Deszczówkę mam żłępać? - A tak. Na pognębienie grzesznego ciała, a na umocnienie wątłego ducha. Koniecznie... On ci jest z tych, młody panie książę, których nazywają wagantami. - Wagantami? - Tak właśnie. Albo też żakami czy goliardami. To bractwo niepobożnych włóczykijów, z którym pewno jeszcze się nie zetknęliście i dziękujcie Bogu. Swoim istnieniem waganci wykazują, że wiada może się stać zagrażbą, żeli trafia do zwichrowanych głów. Scholar pokłonił się z udawaną powagą i dźwięcznym głosem zanucił: Boleję, kiedy tylu błaznów widzę wkoło. Wiadomo, że z rozumem u nich niewesoło. Nieużytecznych wielce, głupich a bogatych, przybranych w jedwabiste najstrojniesze szaty.* - Cicho, Ottonie, przestań. - Rycerz Henryk śmiał się, ale kask zaniepokojony spojrzał naokoło. - Nie rób zbiegowiska, chociaż to lubisz... Widzicie, młody książę, przed wami zdrożny scholarus-ioculator. Takiego dotąd nie spotkaliście, co? - Spotykałem igrców, ale takiego jesz nie. - Mściwoj ze zdziwieniem przyglądał się klerykowi. - Co to znaczy scholarus-ioculator? * Tekst Archipoety w przekładzie Jadwigi Dackiewicz. - To znaczy - odparł Otto, jemu z kolei oddając pokłon - że ten, który ma zaszczyt was oglądać, szlachetny i wielmożny panie, człek duchownego stanu, o każdym czasie świadczy się następującymi słowami: Pokora umysłu, pragnienie dociekania, spokojne życie, ciche badanie, ubóstwo, obcy kraj, oto są rzeczy zdolne rozwiązać problemy wielu ludzi.* - Gdyby tak było - rzekł Henryk. - Gdyby do kleryka Ottona naistnie odnosiły się te piękne słowa... Ale to człek, chociaż stanu duchownego, jak sam przyznaje, to przecie taki, co ze wszystkiego się śmieje i szydzi. Jakie na takiego wasze słowo, bom zabył? - Pewno chichlot? - O, właśnie tak: chichlot. Czego on tutaj szuka, westrzód poważnych braci rycerskiego zakonu, on, nadpsuty brzad krajów cieplejszych od tego, zupełnie nie wiem. Za to wiem, że jeśli się nie ustatkuje albo chutko stąd nie wyniesie, zarobi porządnego guza, który dawno mu się należy. - Osłonicie mnie, czcigodny bracie Henryku, przed nadmiernie poważnymi braćmi waszymi. Wszak tym bardziej psują oni życie, które jest krótkie i samo dość bied przynosi, bez niczyjej wspomogi. Albo, i tak raczej zrobię, odwołam się do dostojnego pana księcia i udam się pod jego ogradę, za którą okażę mu wdzięczność obfitą. - Wdzięczność ioculatora! Nic gorszego nie mogłoby spotkać młodego księcia Pomorzan. Kleryk nosił długą szatę, podobnie jak inni duchowni, nie bardzo równak czystą i w wielu miejscach przetartą. Głowę okrywała mu czapa niezwykłego kroju o trzech rogach, miękka, zielonej barwy, nie nosili takiej księża ani na Pomorzu, ani u Teutoników. Odróżniał się też trzewikami. Wprawdzie i one były już mocno umęczone Stegnami świata tego, ale zachowały wydłużone nosy i resztkę jasnobrunej maści. Otto na pewno często się śmiał, bo kiedy na chwilę jego skarnia nieruchomiała, nad ustami zostawały cienkie bruzdy, dobrze już wpojone. - Skąd przybywacie? - zapytał Mściwoj nie wiedząc, jak zwracać się do cudaka. * Przekład z Jana Salisbury Zofii Wrzeszcz. - Zewsząd, panie. - Ale gdzie wasz dom? - Wszędzie, gdzie mnie chętno przyjmą. O zakonny nie pytajcie, wielgorodny panie, bom nie zakonnik, jak dotąd dobry Bóg mnie ustrzegł. - Skąd tak dobrze znacie naszą mowę? - Kolibka moja stała w kraju Łużyczan i tam też pierwsze cięgi obrywałem w szkole, w zacnym mieście Chociebużu nad rzeką Sprewą, której nie będę miał za złe, żeli owo miasto pochłonie. Tameczni Słowianie mówią prawie tak samo, jak wy mówicie, dostojny panie książę. Ale śpiewam też po italsku, słodzę się a wdzięczę po prowansalsku, szczekam po niemiecku i... - Uważaj, wagancie! - wtrącił Henryk - żebyś czegoś nie musiał odszczekiwać. - Uważam. Takie są tedy moje zalety, znakomity władco. Czy mam jakieś przywary? Bardzo bym się zdziwił, gdyby ktoś tak sądził, bo żadnych nie zauważyłem. Niedostatki zaś, istną biedę, sami po moje powłoce miarkujecie, hojny opiekunie belnego umienia i nie uznanej wartnoty. Prawdziwą ojczyzną moją jest terra ridentium, zatem i na waszym, panie, dworze osiąść mogę, żeli przygarnąć pragniesz ptaka roześmianego, a zarazem o pochwatnym umyśle. - Skromność ma wypisaną na czole - rzekł Henryk Czech. - Już dość tego goworu, bo zaraz pląsać zacznie i stawać na rękach. Idziemy, młody książę. - Już dość, mówicie? A bożaka dla biednego klerykusa? - Bierzcie nogi za pas, jak wagantowi przystało, i umykajcie stąd, a chutko, bo się wam dostanie coś innego. Mściwoj, rozweselony, sięgnął za pazuchę i dał Ottonowi srebrnego dętka. Wrócił do siebie. Przechadzka go uspokoiła i wezwał ku naradzie Pawła, Więcława, Czcibora i Dobieska. Nazajutrz do połnia mistrz Zakonu na Chełmińską i Prusy był wielce zajęty rozmową z prawie przybyłym podkomandorem Elbląga. Henryk Czech bardzo podkreślał pilność owej rozmowy, aby Mściwoj nie wziął jej za wymówkę i ledwo skrywany dokaż lekceważenia jego osoby oraz orędy, którą przedstawiał. Zaprosił też Mściwoja na drugą przechadzkę, tym razem po mieście, które rosło pod opieką gardu. Ulice były moszczone dranicami, równo ułożonymi na podkładach, podobnie jak w Gdańsku. Ta, która prowadziła od gardu do targowiska, wydała mu się znacznie szersza od którejkolwiek z gdańskich. Zauważył także, że o ile w Chełmnie wszystkie ulice wytyczono prosto i schodziły się one ze sobą na krzyż, o tyle tutaj wcale ich tak według postronka nie wyciągnięto, a niektóre biegły łukiem i przecinały inne z ukosa, w tym więc toruńskie miasto bardziej przypominało gdańskie. Na Mściwojowe pytania o te różnice i inne sprawy związane z budową nowego siedliska Henryk nie umiał dać wystarczających objaśnień. Żałował, że nie towarzyszył im brat Sturluz, ten by wszystko dobrze wytłumaczył, on równak wcześnie rano przeprawił się przez Wisłę do wsi Stawki, aby pomierzyć tam działy dla nowych osadników. Przypuszczał leno, że w Chełmnie Bracia zakładali miasto na surowym korzeniu, w pewnej dłużawie od dawnej osady i mogli oczyszczone z zakrzewu oraz wyrównane pole krajać, jak glazę sera, według woli, tu zaś musieli po części przystosować się do dawnego osiedla Prusów i Słowian. Zwróciło też uwagę młodego księcia, że napotykani ludzie wprawdzie kłaniali się im, ale bez pokory i niedrawno, i wcale to nie obruszało zakonnego rycerza. Z jednym nawet łaskawie zamienił kilka zdań, jak z dobrym znajomkiem, ponemu powiedział Mściwojowi, że był to poczestny mieszczanin zasiadający w ławie sądowej. Wszyscy mówili tu po niemiecku. Dopiero gdy zeszli do przystani za wałem nadbrzeżnym, usłyszał mowę rodacką. Pokrzykiwali w niej pływcy z komiegi do parobów na pomoście, a także rybacy z łodzi ciągnący sieć do brzegu. Przystań nie sprawiła wrażenia na Mściwoju, bo nie mogła się równać z gdańską howingą, gdzie pomostów było wiele, a zachodziło do niej dużo statków morskich, w tym wielkie kogi lubeckie. Po połniu mistrz Henryk von Wida sam jesz przeprosił dostojnego posła, że tego dnia innej sprawie zrazu musiał dać pierwszeństwo, po czym zaczęła się druga rozmowa w tym samym refektarzu i z tymi samymi uczestnikami. Książę, za namową głównie Więcława, postanowił, że le krótko przypomni prawo pana Świętopełka, księcia Pomorza, do ziem z dawna ochrzczonych Prusów i drugie do pobierania myt od wszystkich, jak wiedno było we zwyczaju i dotyczyło każdego, kto nie wyjednał sobie zwalniającego przywileju od władcy kraju. Na dodatek powtórzył prośbę i wymogę zapewnienia bezpieku dla obwodu pieńskiego oraz surowej kary dla sprawców napaści. Z początku, chociaż zawczasu ułożył sobie zwięzłą mowę, w czym zasięgał dorady u sędziego Pawła, szło mu niesprawnie, ponemu równak, słysząc jak Paweł twardo i spokojnie przekłada, nabrał pewności i w głos swój włożył więcej siły. Mistrz przyjął jego słowa z powagą, po czym również powtórzył własne, z poprzedniego dnia, niczego w nich nie zmieniając. Mogło się zdawać, że rozmawiają pierwszy raz i jedna strona drugiej przedstawia swe stanowisko, jakby to była nowość. Ale Mściwoj już się na to przygotował. Tak tedy - co także uradził uprzednio ze swymi żupanami - poprosił mistrza, aby osobiście spotkał się z panem Swiętopełkiem dla omówienia wszystkiego, co ich dzieliło. W Gdańsku będzie on na pewno okrop mile widzianym gościem. Henryk von Wida odparł, że rad by bardzo zobaczyć i poznać dostojnego pana Świętopełka, liczne równak obowiązki - i wojenne, i gospodarskie, i zakonne - nie pozwalają mu opuszczać territorium Prus, natomiast z wielką skornotą powita u siebie znakomitego księcia i sławnego wodza. Na to znów poseł stwierdził, że pan Świętopełk również ma bokadośe zajęć w swoim księstwie i przypomniał, że parokroć już odwiedzał on mistrza i wyżników Zakonu w Chełmińskiej, a oni raz leno, i to na krótko, potrudzili się do niego, jedurno przez Wisłę, do Swiecia. Słusznie zatem i sprawiedliwie postąpiłby czcigodny pan mistrz odwzajemniając się teraz przybyciem do Gdańska. Żeli zaś żadną miarą uczynić tego nie może, niechajby zechciał wysłać swoje poselstwo. Niechajby kilku wysokich żupaństwem zakonnym braci-rycerzy lepiej poznało i pojęło pozdrzatk pana księcia i jego komesów, co by dopomogło samemu panu mistrzowi urobić sobie osąd o słuszności i sprawiedliwości w istniejącym sporze. Powiedział wszystko, co w kręgu doradców postanowili. Trzymał się tego, nie odstępował na krok, nie śmiałkował doraźnego pomysłu. Zapadła cisza. Dopiero gdy się dostatecznie przedłużyła, aby wywołać pewien niepokój i nawet napięcie, Henryk von Wida zauważył, że przecież rozmawia z bardzo wysokim, najwyższym nawet posłem, jakiego pan Swiętopełk mógł wysłać, za co jest mu prawdziwie wdzięczny, czyli z jego synem pierworodnym i posobnikiem, po cóż więc miałby wyprawiać swoich posłów? Wszak nie dowiedzą się i nie przyniosą mu nic ponad to, co on sam może usłyszeć od osoby najbardziej uprawnionej i wtajemniczonej we wszystkie udby i zamiary pa-; na księcia Pomorza. Więcław, szybko mrugając, wydukał kilka słów, najciszej jak zdołał. I zaraz Mściwoj odparł, że władcy wiedno utrzymują łączbę między sobą wymieniając poselstwa. Dobre to dla obu stron, także dlatego, że nieraz okoliczności chutko się starzeją i rodzą się nowe, omal z dnia na dzień. Mistrz czekał, czy gość jesz coś doda. Ale Mściwoj skończył: tyle i dość. Skoro Teutonik okazuje twardość, on także będzie twardy i swemu współgrywcy boków nie odsłoni, bo tamten zaraz by kujnął... Ściągnąwszy brwi spojrzał po skarniach naprocemku. Zamknięte były, nieprzeniknione, naistne kamy. Leno ten rycerz, co nastał tu przyszedłszy z komandorii praskiej, przyglądał mu się uważnie, okom ust miał kryjamny uśmiech i na mgnienie mrużył oczy, jakby dawał znak. Na koniec długiego milczenia Henryk von Wida oświadczył, że zbierno z braćmi zastanowi się nad wszystkim, co tu zostało powiedziane, chociaż oni wielekroć już przedtem rozmyślali i rozprawiali o trudnościach, jakie się wyłoniły w stosunkach Zakonu z panem księciem Pomorza. Ale żeli trzeba, zrobią to jesz raz. Wprawdzie on nie widzi, z czego Zakon mógłby ustępować dla pozyskania życznoty pana Szwantepolka, może równak nasunie im się jakaś myśl obopólnie korzystnego ładzenia kłopotów. Obwód pieński nie przyczyniłby żadnej troski, gdyby doszło do zamiany tego miectwa na Łęże nad Zalewem, jak swego czasu wstępnie ułożono. Pan Szwantepolk zwleka z ostatecznym zatwierdzeniem i wykonaniem układu i oto nagle nastręczyło się zmartwienie dla obu stron. Napaść na ową wieś pieńską nie mąciłaby im teraz rozmowy, gdyby ta wieś należała do Rycerzy Teutońskich - to rzecz oczyWidna. Wreszcie mistrz poprosił młodego księcia, aby pozostał ich gościem, jak długo zapragnie, i dobrze przyzdrzał się ich gospodarowaniu. Nic za to nie rzekł, kiedy i jaką drogą zawiadomiłby księcia Pomorza, co by możebnie wyniknęło z ponownego zastanowienia się jego i wyżników zakonnych nad wygładzeniem trudności, a Mściwoj o to nie pytał, uważając, że teraz im mniej mówi, tym lepiej. Zatrzymał się w gościtwie leno dwa dni, choć ciekaw był okrop owego gospodarowania. Pierwszego dnia, mając przy boku Czcibora, pojechał z Henrykiem Czechem do Bierzgłowa, niedaleko od Torunia i tuż blisko wsi Łubianki, gdzie popasali w drodze tudotąd. W Bierzgłowie Rycerze Teutońscy założyli mocny obóz warowny. Henryk powiedział, że zaniedługo w jego miejsce wystawią tam zamek bardzo porządny, z własnym komandorem i kapitułą. Domyślił się Mściwoj, że przyjazny rycerz chciał mu unaocznić potęgę Zakonu, pokazując, iż stać go na prawdziwe twierdze tak blisko siebie. Do spraw, które omawiali podczas przechadzki pod przytorunską górą zwaną Winnicą, nie wrócili, może z powodu świadka, syn Trzebibora bowiem nie odstępował swego pana na krok, zazdrosny o znaczenie, jakiego rychłe nabrał Więcław, śmieszny zajikała, niby niegroźny, ale syn wojewody. Młody książę ostrożnie trzymał język za zębami, Henryk zaś leno raz powiedział pozdrzatno bez związku: „Chutko się uczycie, panie Mściwoju”. A on zmilczał. Drugiego dnia towarzyszył im brat Henryk Sturluz, ów wytrawny a główny mierca Zakonu w tutecznych stronach. Pojechali drogą przez Lubicz, gdzie stała duża mielnica, do Kowalewa. Tam również znajdował się obóz warowny. Mistrz miernicki, człek mowny, powiedział dokładnie to samo, co przedtem czeski rycerz w Bierzgłowie: i tutaj wzniesie się tęgi zamek murowany, z załogą, kapitułą, komandorem. Znów niedaleko Torunia. Następny, zapewniał, będzie w Wąbrzeźnie, ledwo żabi skok od Kowalewa. Ale jesz baczniejszej uwagi wymaga miejscowość Golub, nad samą Drwęcą położona, gdzie dogodny i ważny bród przez graniczną rzekę, a tuż okom niego wysoka góra, jakby przez stolemów usypana prawie pod gard. I naistnie pierwej był tam spory gardek, w którym siedzieli Prusowie, aż Bracia ich wykurzyli. Udali się tedy do owego Golubia. Rwąca rzeka wiła się zakolami, a opodal góry gardowej rozszerzała i płyciła, co już przed wielu laty ludzie użytkowali dla przeprawy i ku jej polepszeniu przejazd wyłożyli kamami. Wspięli się na tę górę. Stała tutaj chwilowo nieliczna załoga, gdyż i o Golub, i o szeroki obszar wokoło dopominał się biskup kujawski siedzący we Włocławku, do którego przedtem on należał, toteż Rycerze Niemieccy jesz nie mogli się w nim urządzić, jakby tego pragnęli. Widok stąd rozciągał się na wsze strony, i to bardzo daleko, tak że dostrzec mogli nawet Kowalewo. Tutaj, w Golubiu, dzięki brodowi, drogi się zawęźlały, a i rzeka służyła do przewozu towarów, zwłaszcza spławu drewna, smoły, dziegciu, klepek. - Na tej górze, gdy leno dojdziemy do ugody z panem biskupem, zmurujemy gard - zapewniał Henryk Sturluz - zdziebło mniejszy od toruńskiego, ale nie lichszy od niego, bo tego miejsca odstąpić nikomu nie możemy. I pokazywał, co gdzie miałoby wyrosnąć, gdyby budowano według jego udby. Niczego odstąpić nie mogą, nikomu - myślał Mściwoj - i na pewno nie chcą, ze skornotą natomiast wezmą od innych, co im się widzi użytecznego, a widzi im się bodaj wszystko. Jesz jednego gardu potrzebują i jesz jednego, to tu, to tam, Chełmińską w istny matecznik zamieniają, najeżony twierdzami. Żeli od biskupa chcą ów Golub wytargować, tak samo będą chcieli koniecznie pochwycić Pień, który im ością. Pewno, swoją słuszność mają, każdy by tak robił, gdyby miał dość siły... Słuchał i milczał. Przed opuszczeniem Torunia pożegnał się z mistrzem i wyżnikami Zakonu. W ostatnim słowie Henryk von Wida powiedział, że ucieszyła go leżność poznania syna pierworodnego i posobnika pana Szwantepolka i z tego spotkania wynosi dobre wrażenie jak też korzyść niemałą, dzięki szczerej i uczciwej z obu stron rozmowie, co pomogło mu lepiej zrozumieć stanowisko pana księcia, chociaż nie zgadza się z nim tak samo jak poprzednio. Żeli będzie miał do niego nowe przedłożenie, to wyśle posłów i jest udby, że tak się stanie, nawet niezadługo, bo Zakon Teutoński musi pełnić swój obowiązek nawracania pogan północy wszelkimi siłami, jakie do tego celu zdoła zebrać, a w zasób sił liczą się także miectwa i bierze ziemskie, zatem nie powinny one być uszczuplane mytami. Również nie powinien doznawać niepokojenia od chrześcijańskich książąt, co by przeszkadzało mu w skupieniu się na głównym zadaniu. Mściwoj odparł najkrócej, że wszystko panu księciu, ojcu swojemu, wiernie powtórzy, a dostojnemu panu mistrzowi Zakonu Niemieckiego na Ziemię Chełmińską i Prusy po wielekroć za życzebną gościtwę dziękuje, nie mniej szczerą otrzymają w Gdańsku jego posłowie. Przez gard i miasto aż do bramy Chełmińskiej odprowadzili Mściwojowy poczet komandor toruński Artur Zopen i Henryk Czech. Prawie gdy tam się oddziękowywali, zza załomu wyskoczył nagle scholarus Otto. - Zabierzecie mnie ze sobą, znakomity panie książę? - zapytał wyciągając ręce do Mściwoja. - Dokąd miałbym was zabierać? - Dokądkolwiek, hojny panie, byle ze sobą. Pojadę, gdzie każecie. Spójrzcie, blóny się zwierają i będzie tęga trzaskawica, a ja znam niedaleko belną gospodę, gdzie się na ten czas schronimy. - Hajdi! - krzyknął na niego Artur Zopen. - Psami was wyszczuję z mojej komandorii, zgniły kleryku, ile że wstyd nam przynosisz. Ruszył na niego koniem, ale Czech jakby przypadkiem wjechał między nich i powiedział ze śmiechem głośniejszym, niżby zasługiwało: - Cóż dziwnego? Wagant chce się wagować. Lecz nie w tę stronę, Ottonie, bo nastąpię ci na piękne ciżmy. W przeciwną! Mściwoj przez obu jeźdźców rzucił mu drugiego dętka. Kleryk zdarno pochwycił srebrny krążek. - Dzięki, szlachetny panie. Świat nie tak znów wielki, może jesz zejdą się nasze stegny. - Hajdi! - powtórzył buszny Zopen. - Gorz we mnie budzi ten ioculator. Scholarus już nurknął za bramę. Wymienili pokłony, życząc nawzajem pobieru. Teraz również Mściwoj i Henryk nie znaleźli leżności powiedzenia sobie czegoś więcej ponad to, co powiedzieli pierwszego dnia, z ominięciem cudzych uszu. Rozstali się bratecznym uśmiechem. Wagant słusznie przestrzegał, ciemne blóny płynęły ku sobie i gęstniały. Wprawdzie nie było przedgrzmotowej duchoty, lecz w maju mogła się zdarzyć burza, nawet trzaskawica, i o świeżym powietrzu. Podpędzili więc konie, by jak najwcześniej dotrzeć do Pienia, książę bowiem postanowił ponownie zajechać tam we własnej osobie, dla okazania mistrzowi i żupanom Zakonu, jak ważne to dla Pomorza miectwo i dla dodania otuchy tamecznym. Poniedługo uderzył grom i zaraz spadł deszcz, i jeden po drugim biły pioruny, ostre, krótkie, zaciekłe, jak ogniste ościenie rzucane ręką rozgorzonego bożka. Tedy jeden trzasnął blisko, w wysoką topolę, i w mgnieniu oka ogarnął ją ogień. Wierzgające ze strachu konie rozbiegły się. Więcława klacz, tak wiedno spokojna, stanęła dęba i wyrzuciła go z siodła. Mściwoj ściągając wodze wołał: - Wszyscy tu!... Wszyscy do mnie! W potokach deszczu topola prędko gasła. Skupiali się przy niej, poskramiając rozdygotane konie. Dobiesk i Nikosz błyskawicznie spętali swoje i pomogli zebrać się Więcławowi, który poniósł poważne obrażenia i ledwo mógł przesuwać nogi wisząc im na ramionach. - Kości macie całe? - niepokoił się Mściwoj. - Takie one marne, że ani łamać się nie chcą - odpowiedział, z trudem zdobywając się na uśmiech. - Tu go połóżcie, choć mokro, ale wszędzie mokro. Wiązać konie! Czcibor, podaj moją opończę. - Już po nią idę... Podkomorzy, kask łeb odsuńcie, bo was koń głową stuknie. Deszcz ustawał, majowa burza przeleciała, słońce równak nie wyglądało, i dzień już został komudny, ale ciepły. Ponemu ruszyli, co prawda powoli, bo Więcław z wielkim wysiłkiem trzymał się na koniu i Nikosz jechał tuż przy nim, aby podtrzymać go w razie potrzeby. Mściwoj był zły, chciał pędzić do przodu, najprędzej zostawić za’ sobą jałowy czas między porami działania, już znów robić coś znaczącego, o czymś stanowić. W pewnej chwili zamierzył zostawić Więcława pod ogradą kilku i dać koniowi ostrogę. Spotkają się w Pieniu. Z niemałą trudnością porzucił tę myśl. Dojechali w końcu. Gosław wypatrywał ich niecierpliwie, nudziło mu się w pieńskim gardku. Parokrotnie objechał przynależne wsie pokazując, że stoi tu wojsko pana Swiętopełkowe, zabawiał się chwytaniem ryb ościeniem w Wiśle. Ledwo kilka dni upłynęło, a zmarachował się rozmowami z przystawem Jaszkiem, który oddalony tu od swoich i samotny westrzód władztwa Teutoników, teraz także przez nich zagrożony, pragnął odbić sobie to niewesołe położenie i towarzyszył Gosławowi, ile leno mógł, i naprzykrzał się plestaniem. Chwilowo od napastników był spokój, nikt nie szarpał książęcego miectwa. Gosław tym bardziej żałował, że ominął go Toruń, którego był ciekaw. Zanocowali. Więcław dostał ograszki i rano nie zdołał wstać z posłania, chociaż usilnie chciał się podnieść. Nie było innej rady, jak zostawić go na miejscu. I znów niszcz dotknął Gosława, bo książę kazał mu zostać i opiekować się chorym. Bardzo starał się wyprosić od tej udręki, ale w odpowiedzi usłyszał, że to zaszczyt dla młodego przednika, tak samo jak stróża w Pieniu. Gdy leno Więcławowi się polepszy, ma go przewieźć do Swiecia, żeby tam nabrał sił pod doświadczonym okiem plebana-gojcy, a ponemu dostarczyć do Gdańska. Mściwojowe grono zaraz się przeprawiło na drugą stronę Wisły, omijając drogę przez Chełmno, i pogoniło w dół rzeki. W Swieciu też życie toczyło się spokojnie. Korabie, których tu wypatrywano od Torunia, dopłynęły leno do Chełmna i tam przeładowano z nich towary na wozy, korabie zaś odpłynęły z powrotem w górę rzeki, a w dół spuściły się tylko dwie małe komiegi z żywnotą i te opłaciły myto. Wpierw szypnicy wzbraniali się oddawania go, mówili, że nie wiozą niczego na sprzedaż, le to co najpotrzebniejsze krzyżowcom do życia, ci przecież z poganami walczą, oraz dla nowo powstałego miasta Elbinga, co ostoją jest dla misji, lecz gdy mytnik obstawiony wojami nalegał, w milczeniu oddali należny czad i mroczysto spoglądając na Pomorzan ruszyli dalej. Może więc Teutonicy, chociaż nie radzi, przynałożą się do książęcego prawa? Pogoda znów zrobiła się snaża i odbiwszy od Wisły, chutko ciągnęli starą dargą księcia Grzymisława przez Starogard na Lubiszewo. Stryj ze stryjną mogli przebywać w Gdańsku, żeli wojewoda przyrychlił ich i od razu powiódł ze sobą. Zajrzeć tam wszakże nie szkodziło. Kiedy z rozwiniętą stanicą zbliżał się do otwartej bramy gardu i głosem rogu dawał znać o sobie, a straż z wieży nad bramą odpowiedziała powitaniem, zobaczył Saniborową chorągiew powiewającą przy dworcu: bruny łeb niedźwiedzi na zielonym tle. Stryjostwo byli na miejscu i godnie przyjęli ważnego krewniaka. Nowizna o jego posłowaniu oczywidnie do nich dotarła jak również następna, że opuścił już Toruń. Dziw, jak czasem wiadło chyżo się rozchodziło. Pan lubiszewski nie wiedział, czy bratanek go odwiedzi, bo jadąc w tamtą stronę ominął skromną siedzibę stryja i zresztą niga do niej nie zaglądał, toteż okrop się cieszy, że tym razem sprawił przyjemność ubogim krewnym swoim pojawieniem się. I zostanie z nimi, jak długo będzie mu się podobało, a Gdańsk niech zaczeka, przecież nie ucieknie ze swego miejsca. - Muszę tam być jak najwcześniej - odpowiedział Mściwoj - bo pan ojciec mnie wypatruje, ale do witra zostanę z wami, dostojny panie stryju, żeli mnie ze wszystkimi moimi chcecie ugościć. - O witrze będziemy gadali witro - rzekł Sambor. - Jesteś nadto rzadkim gościem, drogi bratanku, aż wreszcie wpadłeś w łapicę i tak rychło się nie wysmykniesz. Spieszyć się trzeba leno przy łapaniu pcheł. Tutaj daj sobie czas. - Źle to, panie Mściwoju - powiedziała Mechtylda, zadziwiająco wciąż piękna pani - że wiedno nas unikasz. Wszak omal nawet nie znasz naszych dzieci, twoich tak bliskich krewniaków, z tego samego co ty pokolenia, drogi paniczu. - Otóż to - mówił Sambor ze zwykłym u niego ożywieniem. - Mały Subisław ma już osiem lat, a Zwiniska dziesięć. Rosną chutko i niezadługo będziesz musiał się z nimi liczyć. No i musisz nam opowiedzieć, cóżeś u Teutoników robił i co od nich przywozisz, boć to chyba nie kryjamnota. Hej, gdzie Wirgwon, gdzie Domasław?... Dawajcie jestku i pitku, głodniśmy i spragnieni, a młody książę najwięcej, ile że z drogi. Sambor, jak oto dowiadywał się Mściwoj, pojechał był z Gniewomirem do Gdańska zaraz następnego dnia po przybyciu wojewody, ale zabrał ze sobą leno przednika Mirona i zatrzymał się u brata zaledwie dwa dni. Przecież dawne swary i biatki zostały zapomniane, powinny być zapomniane, śmierć pani Zwinisławy pogodziła ich, o przeszłości nie było co plestać, w ogóle z zaprzątania głowy dawnotą, zwłaszcza niedobrą, nie ma ani wziątku, ani innej korzyści. Wiedno trzeba myśleć i układać, co robić i jak postępować najzdarniej teraz i następnie. A jest o czym myśleć, blóny bowiem się gromadzą, a tak ciężkie, że mogą się oberwać... Wielki brat rozesłał poselstwa. Dobrze zrobił. Najważniejsze poruczył pierworodnemu. Bardzo słusznie stanowił. Od Rycerzy Teutońskich najwięcej zależy, teraz to chyba już dla wszystkich stało się gołym okiem widzewne. Od czasu gdy leno tu się pojawili, on sam dorazu się na nich poznał, a tedy mówił i powtarzał, że z nimi trzeba trzymać, a nie iść im procem. Pan Swiętopełk niby się godził, ale w rzeczywistości chciał ich zaprząc do swojej służby, oni zaś nie konie i zaprząc się nia dali i teraz mają to za złe panu Świętopełkowi i pilno patrzą mu na palce, co wcale nie jest dziwne. - Prawdę rzekłszy - ciągnął Sambor - co do myta mają pełną słuszność: drzeć skórę z krzyżowców i także z osadników, którzy przywracają do życia ziemie wyrwane poganom, to rzecz bardzo niepiękna i też nie za mądra. Oni bowiem potrzebują omal wszystkiego i muszą to sobie dowozić, na początku mało co wyrabiają sami i cierpią na niedostatek żywnoty, wpierw muszą się zagospodarować, a wiadomo, że co kupiec straci w mytnicy, odbije sobie na targu i w końcu nie on płaci za myto, ale ten, co u niego kupuje i musi kupować. Owszem, wiadomo i to, że pan ziemi chce coś mieć dla siebie z przepływu towarów przez jego dziedziny, bo musi dbać o drogi i mosty i musi bezpiek dać przechodniom, bo gdzie nie ma miru, tam nie ma i kupców, a tedy i wziątku dla onego pana. Łoży więc i chce, żeby to mu się wróciło z godziwym naddatkiem. Może więc dałoby się z Rycerzami Teutońskimi ugodzić się o jakąś zapłatę roczną, którą by oni do komory wnosili, a już niechaj ich sprawą będzie ściągnięcie jej z poddanych i przybyszów? Takie urządzenie należałoby rozpatrzyć, ale wielki brat nie o ugodzie z Teutonikami myśli, le o postawieniu na swoim. Do czego to doprowadzi? Rozmawiali siedząc na ławie przed dworcem, w ciepłym popołniowym słońcu. Towarzyszyli im Paweł i Czcibor. Nie odzywali się, a i Mściwoj mało co mówił, głos oddając stryjowi. Młody książę popatrywał na dziedziniec, najwięcej na drzwi dworcowe, kto wchodził, kto wychodził. Dingweris nie pokazywała się. Przecież gdzieś tu była, wierna dworka pani Mechtyldy. Może teraz pomagała jej w przygotowaniu częsty, chociaż księżna ma swą ochmistrzynię, jakże jej na imię? Docze Dingweris dotąd nie poszła za męża? Czyżby księżna tak jej potrzebowała, że nie pozwalała odejść od siebie? Mało to podobne do prawdy. - A ty czasem aby słówko wtrącisz bez większego znaczenia, kochany bratanku. Wyrobiłeś się na poselstwie: mnie ciągniesz za język, własny zaś zamknąłeś za płotnicami zębów. I co myślisz, to dla siebie. Ejże, odemknij usta i rzeknij dorazu, co dobrego albo złego wieziesz od panów zakonnych? - Niewiele jednego i niewiele drugiego. To dopiero zawięże ważnych rozmów. Postępny wątk nastąpi. - Kiedy? - Jesz nie wiem. - Tedy się spieszcie, żeby nie było za późno. - Spieszyć się trzeba, mówiliście panie, przy łapaniu pcheł. - A to prawie tak samo. Żeby was nie obskoczyły. Słyszałem ogłoskę, jakoby wasz Pień ktoś naruszył. - Nasz Pień, panie stryju, bo to rodowe miectwo. - Jak kłopoty, to rodowe, ale kiedy wziątk brać, to pana Swiętopełka. - Tyle tego wziątku co kot napłakał. - Mieliście mieniąc na Łęże. - Pień jest rodowy. - To prawda. Od starków, prastarków. Gdyby wasz ojciec, panie Mściwoju, mnie go oddał we władanie, łatwiej bym go zachował dla rodu. Ale tam do dwudziestu wsi będzie, żeli dobrze pamiętam, to ho ho, pan Świętopełk wolał trzymać w swojej garści. Teraz niech się jadłobi sam albo przespole z wami, panie bratanku. Ale beze mnie. Od swej checzy przez dziedziniec szedł kasztelan Warcon z jakimś rycerzem. Pokłonili się obu książętom. - Dobrze, że jesteście - powiedział Sambor. - Mamy dziś nadzwykle dostojnego gościa i już wkrótce uczcimy go częstą. Chodźcie, chodźcie bliżej. Bratanku drogi, Warcona znacie, a ten drugi to civis elbingensis i rycerz, Jan de Beyzenburg, obecnie w mojej służbie. Jesz jeden cudzy na dworze stryja. Dworki pani Mechtyldy bodaj wszystkie cudze. A Dingweris nie widać. No, niewielka strata, tyle leno że warto by okazać jej wzgardą. Zasłużyła na to. Ależ ona musi być naistnie stara! Nikt jej nie chciał. To pewna, że nikt jej nie chciał, pytanie równak dlaczego. A przecież ktoś chciał, mianowicie Radbor Gniewomirowic i ten śmieszny Goz, rycerzyk-zakonnik, mówiono, że się o nią pobili, dwaj Bracia Dobrzyńscy, dobre to. Może też byli inni, dziwnie by to się działo, gdyby zabrakło na nią chętnych. Lecz tak czy tak została klukawicą. - Civis elbingensis, powiadacie? To tam się już tyle ludzi zebrało, że z owego miasta ciągną gdzie indziej? - Do Elbinga przybyłem z Lubeki, dostojny panie - rzekł Jan de Beyzenburg. - Nie przynęca mnie miasto, czy duże, czy małe, stare albo młode, sławne albo dobijające się dopiero znaczenia. Lubię obcowanie z ludźmi światłymi. - Po cóż tedy ruszaliście się, rycerzu Janie, z busznej Lubeki, gdzie wasza domocizna? - Wielu lubeczan i innych Niemców opuszcza stare siedziby i bieży to do słowiańskich ziem, to do skandynawskich, a także w te tu pogańskie strony, żeby inne ludy uczyć tego, co my umiemy. - Te tu strony dawno stały się chrześcijańskie. - Ale pogan nam nie brak - powiedział Sambor - i westrzód Pomezanów a Pogezanów jest ich bokadność. Potrzebujemy was, przybyszów, i radzi widzimy. Nie pożałujecie, żeście tutaj osiedli. Zasłużcie się leno przy mojej osobie, Janie, a bartne nadanie dobrej Ziemi was nie ominie, tak jak prosiliście. Moje słowo nie wiatr. Kasztelan Warcon stał z boku. Zasłaniał Mściwojowi widok na główne drzwi dworca. Ktoś z nich prawie wychodził. Niemiecki rycerz pokłonił się. - O wierności mej i staraniach świadczyć będą moje czyny, jak to już się dzieje. Mowa Jana była kamienna i bezdźwięczna, koślawił słowa, ale umiał się wyjęzyczyć dość tyle... Zza Warcona wyszła ochmistrzyni pani Mechtyldy. Zobaczywszy ją Mściwoj przypomniał sobie jej imię: Gertruda. - Księżna pani kazała powiedzieć - zwróciła się do Sambora po niemiecku - że stół nakryty. Kaczy dziób - z niechęcią pomyślał Mściwoj - tak ją matka nazywała. Naistnie nos miała długi, spłaszczony i zdziebło wklęsły. Ochmistrzyni odymała usta albo ściągała je w kreskę. Rozumiała i od biedy mówiła po pomorsku, ale krajowego języka używała leno w ostateczności, z tymi, którzy po niemiecku nie umieli. W paradnicy od razu spostrzegł Dingweris. Udał, że jej nie widzi, podszedł do Warcona, wziął go za ramię i omal siłą posadził przy stole obok siebie, ku niezadowoleniu Sambora, książę bowiem nie chciał tak wysokiego miejsca dla swego kasztelana. Od czasu wojny rodzinnej sprzed kilku lat jego i Ratybora procem Świętopełkowi nie miał do niego dość wiary, ile że ten strzegł wtedy swej kasztelanii przed chąsą, a nie zwalczał księcia starzocha zbierno z księćmi młodszymi. Zatrzymał Warcona na kasztelanii, bo był użyteczny, ale go nie lubił. Sambor zaczął od razu dużo pić, a mało co jadł, omal nie wypuszczał z ręki srebrnego dzbanuszka, daru ślubnego siostry Mirosławy, i podczaszy Domasław sumiennie spełniał swój obrzeszk, wciąż dolewając mu miodu. Nakropił się zawczas. Księżna siedząca naprocem, wiedno się uśmiechając, zagadywała do Mściwoja. On się miarkował i mimo przyrychleń stryja ostrożnie sięgał po rożek. - Nie jestem dosiebnikiem - mówił Sambor podniesionym głosem - i daję, co mam. Jedzcie i pijcie, co moje, to dla was. Ziemi dobrej też wydzielę wiernym wasalom... Nie, nie jestem dosiebnikiem, każdy to widzi, ale też nie pozwolę pozbadnąć siebie. Znam zgarnika, który wszystko zgarnia, co leno dosięgnie. Nie o tym chciałem teraz... Nic jesz nie powiedziałeś, drogi bratanku, czegoś dokonał, a czegoś dokonać nie zdołał u mistrza Teutoników. Ma to być kryjamnota wobec mnie? - Ależ nie, czcigodny stryju, żadnej kryjamnoty tu nie ma. Powiedział te słowa tak głośno, aby przebiły się przez gwar częsty i doszły wszystkich. Roześmiał się dla okazania swobody i pewności siebie. Jan de Beyzenburg mówił coś przez stół do Dingweris. Nie obejrzał się na niego, za to Dingweris rzuciła ku niemu spojrzenie. Powieki jej zadrgały, przesłoniły oczy, podniosły się i jesz raz tak samo, i jesz raz... Chutkie migotanie trwało sporą chwilę. - Zatem czemu milczysz, książę-posobniku? Mnie, twojemu stryjowi, na poniżenie? - Niga mi to w głowie nie postało. Rzekłem już, że co dotąd, to leno zawięże. Obstają Rycerze Teutońscy, aby dla nich myta znieść do cna, a my się na to godzić nie możemy. - Ja bym się zaraz zgodził. U siebie już to zrobiłem. - A pan Swiętopełk się nie godzi i ja też nie. Do nich odbywa się duży ruch z towarami. Najpewniej wcale nie są tacy ubodzy, za jakich się podają. Samiście mówili, panie stryju, że coś płacić powinni... Była także mowa o pieńskim obwodzie, ile że prawie w tym samym czasie dokonano napadu na jedną wieś pieńską, Dąbrówkę. - Na jedną wieś. To było ostrzeżenie. - Skąd wiecie, że to było ostrzeżenie? - Znikąd. Tak leno myślę, bo mi na to wyzdrzy. A wy myślicie onak? - Więc wy także wiecie, jak i my wiemy, że Rycerze Niemieccy co najmniej maczali w tym palce. Chcieliby nas stamtąd wynekać. - Nic nie wiem, ale się dorozumiewam. A za Pień dają wara Łęże. - Na czas życia pana Świętopełka. Ponemu miałyby z powrotem przejść do nich. - Żal wam, drogi bratanku, że was by już ominęły. - Wam nie byłoby żal, panie stryju? - Pewno, pewno... - Poza tym Pień jest rodowy, nasz od pokoleń, i dobrze zagospodarowany, i o wiele znaczniejszy. A cóż Łęże?... Ale tak czy onak... Posłyszał głos Jana. Mówił po niemiecku. Dingweris krótko odpowiedziała. Nie rozumiał ich. Mogli przy nim mówić, co chcieli. - Co: tak czy onak? - Teraz pan mistrz Henryk von Wida prześle poselstwo do Gdańska i będziemy - dokończył z przesadnym śmiechem - dalej się czwargać. - Czwargajcie się, ile skornoty. Mnie nic do tego. - To pan stryj z panem ojcem nie doszli do porozumienia? - O, dorozumieliśmy się, dorozumieli. Przynajmniej ja tak myślę. Teraz pij, belny panie bratanku, to i my chutko się dorozumiemy. Mściwoj nie miał nastroju do pitku, czuł zresztą, że Sambor tak naprawdę nie nalega. Sędzia Paweł, sąsiadują cy z panią Mechtyldą, też pił niewiele, tak samo Czcibor, Dobiesk i Krzyżan. Wszyscy gdańszczanie wstrzymywali się od pijatwy, nieszczera wydała im się ta częsta. Lubiszewiacy za to nie żałowali sobie, także Jan de Beyzenburg zdziebło się już nakropił. Leno nie Warcon. Po dawnemu, jak gdyby całe lata nic innego podczas czest nie robił, doglądał bezpieku od ognia w paradnicy - poza nią dwór go nie obchodził, niechby go podpalali, byle w innym pomieszczeniu - wyszedł też sprawdzić straże i porządek w gardzie. Ład tu rządził niezmieniony właśnie dlatego, że on go strzegł, a w tym względzie miał poparcie Sambora. I swoi, i cudzy wiedzieli, jak nieustatkowany jest książę, jak chętny do podstrawy i rozrywki, i żłępania, ale wiedzieli także, iż rozrzucając mienie lewą ręką, prawą przecież dobrze włodarzy i ma dbawę o swą dzielnicę. Temu to zostawił kasztelanię Warconowi, iż lepszego od niego by nie znalazł. W jednym człowieku żyło dwóch procemnych ludzi. Dziwnie się działo w niedużej paradnicy lubiszewskiej: czad biesiadników rozbawiał się, drugi zaś ponurzał. Mściwoj i Mechtyldą niejednokrotnie spotykali się wzrokiem, ona zaraz przyjmowała szczególnie miły uśmiech, on odwracał oczy. Domyślali się o sobie nawzajem, że oboje patrzą, widzą, oceniają, co wokół nich. Po pewnym czasie Mściwoj wyszedł niby na konieczną chwilę. Spostrzegł, że Jan przesiadł się do Dingweris. Na dziedzińcu spotkał kasztelana. - Niewiele się u was zmieniło. Warcon skinął głową nie odpowiadając. - Wyście z panem Samborem do Gdańska nie jechali? - Nie. - Ale coś przynajmniej wiecie, o czym w Gdańsku mówiono i z czym pan książę powrócił? - Pan Sambor mnie się nie zwierza. - Małogadaj z was, kasztelanie. Warn się nie zwierza, ale innym mówi, nawet nie ciągniony za język, coś zatem do was dotarło. - Plestów nie słucham, żeli nie muszę. Robię, co do mnie należy. - To widzę i wiem. Robicie swoje, aż was zastąpi ten Jan z Lubeki czy skąd tam... Warcon milczał. - A kiedy był tu pan Gniewomir, gadaliście z nim od serca? Odpowiedział z wahaniem: - Tak... Zabrał ze sobą mego syna, Jacha. - Na służbę u pana Świętopełka? - Mówicie. - Pan Sambor się zgodził? - Pan Sambor woli Niemców. - To także widzę i wiem. Dziw, że dzisiaj tu żadnego z tych cudzyńców nie widać, Krzyżaków albo dawnych Dobrzyńców, co się z nimi złączyli. - Dziw. Bez mała wiedno są. Wrócili do paradnicy. Mściwoj rozejrzał się. Księżna już wyszła. Nie było żadnej z dworek, więc także Dingweris. Na chwilę pojawiła się Gertruda - kaczy dziób - bodaj szukała kogoś lub coś sprawdzała, może, czy jestku dość, i zaraz zniknęła. Gdańszczanie siedzieli, jakby w ławach tkwiły gwoździe, lubiszanie trzaskowali. Westrzód nich brakowało Jana. Naraz Sambor zawołał: - A, jest Mistek! Bratanku drogi, nareszcie przyszedłeś. A gdzie Dingweris? Wyszła zaraz po tobie. Gdzieście byli i coście robili, docz jej nie ma? Mściwoj się spłoszył. Stryj domyślał się czegoś? Może nawet coś wiedział? Co i od kogo? Żeliby cokolwiek wiedział, to leno od niej... Na szczęście nie mógł zauważyć rumieńca. - Nie widziałem jej, książę panie, i nie wiem, gdzie przebywa. - Żeliś jej nie widział, to ja zobaczę. Zataczając się i czyniąc łoskot wyszedł. Służebni wnieśli nowego pitku, chociaż stało tego jesz dość tyle. Mściwoj przysiadł do Pawła. Nad nimi stanął Czcibor. - Idziemy? - zapytał sędzia. - Teraz już nikomu nie uchybimy. - Za niedługo. Coście słyszeli? - Nic więcej, niż wyście słyszeli, panie książę, a teraz oto sam leno zgwar. - Kiedy was nie było, panie Mściwoju - dodał Czcibor - pan Sambor raz po raz wołał oną Dingweris i was. - Jak to? Docze? - Nie wiem. Ale wołał. - Wino zabełtało mu we łbie. Ja rozmawiałem z kasztelanem na dziedzińcu, ani się za kim rozglądałem. A gdzie jest pani Mechtylda? - Też wyszła - odparł Paweł - przespole ze swoimi dworkami. - Iz oną Dingweris? - Nie przyglądałem się im z uwagą, ale bodaj tak, bo jakże inaczej? Chcieli opuścić nieudaną czestę, porzuconą już przez gospodarza, ale gdzieś zapodział się Dobiesk. Upłynęła dłuższa chwila, nigle znów się pojawił. Podszedł prosto do nich i nachylił się, żeby coś cicho powiedzieć, a dusił go śmiech. - Pan Sambor... pan Sambor z tą Dingweris... się kętrają. - Ciszej - syknął Mściwoj. - Oszalałeś, Dobiesk. Co ty plestasz? - Nie plestam, na własne oczy widziałem pana Sam... - Milcz! - Mściwoj ukradkiem rozejrzał się. Byli nieco odosobnieni. Myśl przeleciała mu przez głowę: broń procem Samborowi, broń także procem Dingweris, ale ta nieważna. - Wszystko ma pozostać między nami. Rozumiecie? - Rzecz pewna. - Między nami, jak tu jesteśmy. Kryjamnota, póki nie będę stanowił onak. Teraz mów, ale najciszej. I bez imion; - Szukałem usiadku i szedłem mroczyńcem, patrzę, świeci się z boku, zaglądam... - Pod napiętym spojrzeniem młodego księcia Dobiesk starał się spoważnieć, chociaż dławiony śmiech wyrywał mu się jak czkawka. - Drzwi nie domknięte, izdeba nieduża, w niej łojówka, stąd widu dość tyle. Młody książę wiedno każe wszystko mieć na oku i wszystko w uszach. Toteż drzwi zdziebełko posunąłem... Na preczy leży ona dworka z zadartą spódnicą, a na niej pan Sa... - Dobiesk!... - Isty on leży i fika. Nie wytrzymał i parsknął, Czcibor za nim, powtarzając „fik, fik”... Mściwojowi zebrało się i na gorz, i na śmiech. Niektórzy z bliżej się znajdujących tutecznych spojrzeli ku nim. Mściwoj chwycił kubek i udał, że pije. - Dość! - warknął sędzia. - Jesteście pewni, Dobiesku, że byli to prawie ci dwoje? Nie zmyliło się wam? Widu było mało i twarzy nie widzieliście. -Widziałem. Oni, nikt inny. Wid padał prawie na nich. Pan kask przechylił twarz na bok i widziałem go omal jak was teraz widzę. - A oną? - Leżała skarnią prosto do mnie. I po strojach bym poznał, ale, mówię, skarnie widziałem. - To oni was też widzieli. - Nie. Byli zajęci sobą, a ja stałem w cieniu. Ale... - Co ale?... - No, nie wiem, może równak mogą się dowiedzieć. - Jak? - Bo gdy tam stałem podle drzwiami, usłyszałem kroki. Odsunąłem się chutko i natknąłem się na - zniżył głos do ledwo słyszalnego szmeru - stolnika, owego Wirgwona. Powiedziałem mu, że szukam usiadku i zabłądziłem i zaraz postąpiłem wstecz ku owym uchylonym drzwiom, że niby w tamtą stronę chcę dopiero iść, a on złapał mnie za ramię i pociągnął w procemną i rzekł, że mroczyńcem mam skręcić w lewo, na końcu jest wychodek nad rowem. Spotkaliśmy owego Niemca, Jana de jakoś tam, stolnik też go cofnął, że tu izby dworskie, a żeli on chce spocząć, to ma iść do siebie. - Pewno szukał owej dworki - wtrącił Czcibor - bo zdrzał za nią niby wilk na owcę. - Co dalej? - zapytał Mściwoj. - To już wszystko. Leno jesz to, że poczekałem chwilę w mroczyńcu i ponemu wyjrzałem na główny przechód i zobaczyłem, że tam ciemno, najpewniej stolnik domknął drzwi owej izdeby. Kiedy wracałem z wychodka, spojrzałem jesz raz i dalej było tam ciemno, on równak bodaj wciąż stróża stał przy drzwiach. - Żeli on sobie teraz pozwolił, kiedy są goście i dwór pełen luda - powiedział Paweł - to nakropiony chyba nieraz tak sobie pozwala. - Tutaj? Przy pani Mechtyldzie? - zdumiał się Mściwoj. - Niejedno już słyszałem o pomianach, jakie wystwarza. Pani, widać, cierpliwa. Mściwoj zwrócił myśl ku księżnej. Jej dworka zasługiwała leno na wzgardę, istna omiecina, i się nie liczyła, a żeli, to jako świadek, gdyby trzeba było przymusić ją do zeznań, a tedy wychłostać i z obciętymi włosami wynekać kętrzycę za bramę gardu, niech idzie do grajnego domu, gdzie jej miejsce. Ale pani Mechtylda!... To niemożliwe, żeby nic nie wiedziała. I godziła się? Nie do wiary! - Na dziś dosyć. Wszyscy języki na domklę. Powiem o tym panu księciu ojcu, bo on musi wiedzieć, ale nikt więcej. Zrozumieliście? Skinęli głowami, mruknęli. - Teraz idziemy spać. Wpierw pan Paweł ze mną do izby gościnnej, potem wy dwaj, po jednemu, do checzy pobok Warconowej. Opociszku, bez trzasku. Jutro ze świtem ruszamy, czy będzie się z kim żegnać, czy nie. Następny dzień wstał komudny i dżdżysty. Lubiszewscy czestnicy spali. Przy obrokowaniu i pojeniu koni pojawił się kasztelan. Zabrał Mściwoja i jego najbliższych do swej checzy, aby coś zjedli przed drogą. Warconowa Grzywa z córką wprędce przystawiły im misę prażnicy na tłuszczu i stągiew mleka. Mało co rozmawiali. Mściwoja korciło, aby wywołać kasztelana na stronę i zapytać wprost: co tu właściwie robi ta Dingweris, jest ona dworką pani Mechtyldy czy pana Samborową jawną przylegnicą? Przewidywał, że kasztelan nic nie odpowie. To by też oznaczało odpowiedź, bo byłby powinien od razu odeprzeć taką szkalingę, a nie odeprze, ile że prawdomówny. Skorno sędzia Paweł słyszał o pomianach lubiszewskiego księcia, tym bardziej musiały one trafić do oczu i uszu Warcona, chociaż nie był ich ciekaw. Ależ wiedział na pewno. Nigle opuścili gard, wyszła do nich pani Mechtylda, której najmniej się spodziewali. O tak rychłym wyjeździe gości bez wątpienia powiadomiła ją ochmistrzyni, która wcześnie wstała i pędziła czeladź do sprzątania zapaskudzonej paradnicy i najbliższych przechodów. Jak ona to sprawiała - myślał Mściwoj o żonie stryja - że tak rano zbudzona i spiesznie ogarnięta wygląda jesz dość młodo i snażo? Ale ważniejsze pytanie: jakże znosiła taką porę w swoim domu, że mężową miotelnicę trzymała przy sobie niby godną dworkę? Księżna robiła mu łagodne wyrzuty, że opuszcza ich siedzibę, jakby potłuką nagle ją ogarnęła. Wykręcał się niezręcznie, że wpadł tu leno odwiedzić stryjostwo, że za dużo zmudził w posłaniu do Teutoników, więcej niż powinien był, że pan ojciec czeka, a on chce koniecznie stanąć przed nim do połnia, za to może innym razem nadarzy się korzystniejsza leżność spokojnej rozmowy, na którą chętnie przystanie. Ledwo wyjechali za bramę i skręcili w drogę osłoniętą kużlami, podrawił konia i gnał na czele swej gromady, jakby naistnie uciekał z siedliska ogarniętego morem. Dobrze powiedziała księżna: potłuką opadła lubiszewski dwór, on zaś uchodził, żeby jego nie dosięgła. Przeklęcie na Sambora, tego istnego biesa. Przeklęcie na Dingweris, meklemburską przywłokę. Teraz można było zrozumieć jej zachowanie oraz to, dlaczego nie wyszła za męża. Sambor dzierżył ją dla siebie, a ona godziła się na to. Ale godziła się też Mechtylda. I nie leno godziła się na jaskrawą nieprawość; pomagała mężowi we wszystkich poczynaniach, broniła go przed starzochem rodu, osłaniała, całe umienie i powab kładła na wagę, aby wyciągać niebelnika z bied, które sam nasposabiał. Dlaczego?... Jakimże jest ten Sambor? Isty on, co na krucjacie procem Prusom dał tyle dokazów wielkiej dzirskości? Sędzia Paweł zrównał się z nim w biegu. - Słabsze konie zostają - zawołał. - Wydłużamy pochód. Mściwoj powściągnął nieco swojego. Chwilę jechali obok siebie. Paweł powiedział: - Chcę wam coś rzec, panie książę. W cztery oczy. Przystańmy na krótko. Zatrzymali się w lesie u skraju drogi, gdzie deszcz nie siąpił przez gęste już listowie. Odeszli w bok, ku nieza - dowoleniu Czcibora, który rad będąc, że nieszczęśliwy upadek Więcława uwolnił go od niespodziewanego współzawodnictwa zajikały, niechętnie patrzył na rosnącą zażyłość młodego księcia z sędzią, chociaż Paweł był ważnym komesem starego pana. - Czuję to, że oburzenie wami potrząsa, panie Mściwoju, nie mniejsze niż wczoraj, mimo że przespana noc dzieli nas od wydarzenia. Ja też wrogi jestem nieładowi w życiu człowieka, a wielgorodnego tym więcej, ile że na widoku jest i przymiar daje innym. Pogorucha z niego dla owych. - I to we własnym gardzie, omal na oczach wszystkich, także pospólstwa. Teraz sobie coś wdarzę... Rozpiął opończę, odrzucił poły, otarł czoło. - Myślałem, żeście już dawniej wiedzieli, panie Mściwoju, jak ja wiedziałem. - A pan Świętopełk wiedział? - Jakżeby nie. I nie leno on w gdańskim zamku. Ale nie mówi się o tym głośno. - Mnie nie doszło. - A potrzebne było? Mściwoj gwałtownie wzruszył ramionami i zaciął zęby. - Nie dziwię się waszemu oburzeniu, młody panie książę, bo z wami je dzielę. Spójrzcie równak zdziebło spokojniej na to, co on u siebie wystwarza... Nie takie to znów bardzo ważne. Owszem, przydać się może, ale zbierno z innymi grzechami, które ważniejsze są. Samo jedno można by nie widzieć i milczeniem okryć, jako rzecz porutną... Bywałem ja tu i ówdzie, poznałem niejeden naistnie wielki dwór i niejedno wielkie miasto u Niemców i u Czechów, a i dalej jeszcze. Różni są tam ludzie, a westrzód nich zdarzają się i tacy, przy których pan Sambor byłby bez mała niedowinny. Bo o tym pamiętajcie, panie Mściwoju, że u nas jest mniejszy świat. - Jak to mniejszy świat? - Krótsza miara, skromniejsze modło, toteż prostsze sądzicielstwo. W takiej Lubece ludztwa wiele więcej niż w Gdańsku, a ile detków, srebra, złota, bartnoty wszelkiej, a ileż domów widziałych, jeden podle drugiego, jakich u nas nie zobaczyć. A to leno Lubeka, i już nam się wydaje górą dostatku, i chcemy jej co możniejszych do nas przychęcić, żebyśmy z tego coś mieli. Dość spojrzeć na ichne kogi, co do gdańskiej howingi zawijają. W jednej bywa tyle dobra, że pewno by za komorę książęcą starczyło. Lubeka leno, powtarzam. Większe zaś i całą moc bogatsze miasta są w chrześcijańskim świecie, i zamki, i dwory. Warn by pojechać daleko za miedzę, panie Mściwoju, na rok albo i dwa, popatrzeć, porównać, zamyślić się. - Na co mi mówicie, panie Pawle, o bartnocie innych? Wiem, że większa od naszej. Nie o tym przecież była mowa, lecz o obmierzłych postępkach pana Sambora. - Jest równak łączba między jednym i drugim, chociaż przed okiem zakryta. Gdzie wiele bartnoty, tam i nieprawości wiele. Nie mówię, że ubogość jest niedowinna, bo i ona ma swoje grzechy, ale mniej owe ważą niż grzechy ludzi bartnych a możnych, niżej latają i sięgają niedaleko. Tak to już jest: rozrost przydaje społem pożytku i niecnoty, blasku i zagrażby. Napatrzyłem się... W Rzymie nie byłem, słyszałem równak od ludzi godnych wiary, że i tam, przy osobie samego ojca świętego, krzewi się przekupstwo, podstrawa, wszeteczeństwo, pogorucha wszelka. Nie wiem, nie byłem, ale tak słyszałem i mnie się widzi, że to może być prawda. - Gadocha był w Rzymie, na własne oczy widział miasto i ludzi, ale nic o tym nie mówił. A brat Michał leno piał o panu papieżu i o świętym mieście. - Brat Michał piał, bo kaznodzieja pewno też nie chciał widzieć owego zła, a może i naistnie nie widział. Nie wszędzie ono i nie musi na wierzchu leżeć. Gadocha zaś dodany mu był do rąbania przejścia, gdyby przed nimi stanęła zawada. Patrzył on na Rzym i wszystko, co po drodze, ale co z tego dostrzegł? I co pojął? Niewiele więcej niż cielę, co za matką chodzi i pokornie się dziwuje. - Ja też się dziwuję, ale wam, panie Pawle, że bronicie pana Sambom, i to tak pokrętnie. - Nie bronię go, ani mi to w głowie. Mam go w takiej tezy jak i wy, panie książę. Ale, już wam mówiłem, ani on jeden taki na świecie, ani najgorszy. Znam ja wiele praw i obyczajów, stąd dostojny wasz ojciec, pan Swiętopełk, uczynił mnie sędzią w pomorskim kraju, iżbym wspomagał go, a nieraz i wyręczał, we ważeniu prawdy i słuszności. Zatem spotykałem się i ze sprawami wszednymi, których najwięcej, a żmudne one, i z nadzwykłymi, od których czasem włos się wznosi. Obyty jestem, tedy i spokojniejszy. - Więc co? - zawołał Mściwoj, aż obejrzeli się na niego stojący opodal. - Zdrzeć na to i nic? - Nic - odparł sędzia z cichym naciskiem. W ten sposób zwracał księciu uwagę, aby nie przyciągał słychu tamtych. - Co do jego życia, to nic. Niech on się warzy we własnej podlewce. Wiele więcej powinny nas zajmować jego igry i podstrawy. Tedy nic, powiadam. Do czasu... Deszcz bodaj ustał, paniczu, możemy jechać dalej. Blisko Gdańska zobaczyli człowieka stojącego wyżej kolan w błotnym stawie tuż przy drodze. Stał zgięty, jakby coś wypatrywał w wodzie, i nie ruszał się, nawet na tępot koni nie podniósł głowy. Przystanęli. Gruby powróz pętlą obejmował mu szyję, a jego koniec ginął w wodzie. Sędzia zeskoczył z konia, po nim Mściwoj, następnie inni. Podeszli bliżej, na ile mogli suchą stopą. Sędzia zawołał zdziwiony: - Co wy tam robicie, ławniku Filipie? Człowiek zwrócił ku nim głowę, trochę tylko, bo naprężony powróz nie pozwalał więcej, i powiedział schrypniętym głosem: - Odpłacam za moje grzechy. - Za jakie grzechy? - Mściwoj zapytał cicho. Nazwany Filipem nie odpowiedział, najpewniej nie posłyszał. Paweł szepnął do księcia: - Pokutuje za grzechy, jakie popełnił. - Ale za jakie? - Za różne, za wszystkie. Mogły być wielkie, mogły być małe. Nie wiem. - Kto mu nałożył tak surową pokutę? - Też nie wiem. Może nikt, może sam ją sobie nałożył. Tamten nie zmieniając postawy odezwał się: - Diabeł czyha na każdego, a człowiek jak nierozumne bydlę włazi mu w łapy, popełniając niezliczne niegodziwości. Przeto ten, któremu łaska Pana Boga choć na chwilę rozjaśni głowę, niechaj co prędzej zadaje sobie utrapienie, aby zmazać bodaj cząstkę win. Róbcie, jak ja robię: obciążywszy powróz kamieniem chylcie głowę nad pustą wodą i rozmyślajcie nad swymi niegodziwościami. - Ale dlaczego, cny ławniku - pytał sędzia - owo utrapienie odcierpiacie w tym tutaj miejscu, gdzie raz w raz ktoś przejeżdża i pospólstwo się przygląda? Filip przestąpił z nogi na nogę, woda poruszyła się wokół niego i zmarszczkami posunęła się wyżej szarego zgła, w które się przyodział. Spostrzegli, że trzęsie się i szczęki mu drgają. Dzień był ciepły, ale woda jesz chłodna i znacznie wystudziła jego krew. A i wymęczyło go stanie na podobę kabłąka. - Niech widzą moje poniżenie. Niechaj biorą przymiar... Żeli wy nie chcecie, idźcie w swoją stronę, za ułudami życia. Ostawcie mnie rozpamiętującego. Wycofali się milcząc, dosiedli koni. - Jest on naistnie ławnikiem miastowym? - spytał książę. - Skarnię bodaj widziałem, ale nie wiem, kto to. - Przybył kilka lat temu z Roztoki. Ławnikiem wybrali go niedawno, toteż go nie znacie, panie Mściwoju - odparł sędzia. - Jest to kupiec sukiennik, a skład swój, wcale zasobny, ma przy nabrzeżu siedlickim podle domu Andrzeja, sołtysa miastowego. - Tedy bartny to człowiek. - A tak, bartny, chociaż nie z tych największych bartników gdańskiego miasta. Tym dalej mu do lubeckich. Jechali z wolna, już docierali do bramy Lubiszewskiej. Książę powściągnął konia. - Zatem widzicie, panie Pawle, że ów ławnik, chociaż człek dostatni, umie pokutę czynić. A mówiliście, że gdzie bartnoty wiele, tam i wiele nieprawości. Sędzia Paweł stłumił westchnienie i po chwili odrzekł: - Nie taka to znów bartnota, by nadzwykłą roitwę rozkiełznywała. Liczyć on umie swoje dętki i dzierżyć w skrzyni. I wiem, że jest twardy, gdy siądzie na ławie sądowej. A tedy odpłaca za swoje nie za duże grzechy, wystając w wodzie niby strach zgibnięty w pałąk, jako że chce, aby mu się jesz lepiej wiodło na tamtym świecie... I różni są ludzie, panie książę, jedni robią, co im do łba strzeli nie oglądając się na nic, drudzy zaś udrękę zadają ciału i duszy za siebie i za innych. Wszelejacy są. Swiętopełk po prawdzie już się niecierpliwiąc oczekiwał nowizn i od syna, i od kasztelana Racława. Zaraz zwołał komesów rady, aby w zaufanym gronie wysłuchać, co Mściwoj przywiózł od Teutoników. Zeszli się w posłuchalni. Książę czujny i skupiony usiadł w karle, posobnik naprocem niego na zydlu, żupani otoczyli ich półkolem. Chorąży Radost stanął w przechodzie pod drzwiami, aby nikt się w pobliżu nie kręcił. Zdając sprawę ze swych rozmów młody książę wspomniał też o szorstkim przyjęciu w Chełmnie oraz o szczególnym ogłosie mistrza Henryka von Wida na jego wystąpienie tyczące napaści na jedną z pieńskich wsi. Mówił wcale długo, a ojciec nie przerywał. Dopiero gdy syn przytoczył przestrogi Henryka Czecha, Swiętopełk żachnął się, uderzył laską o podłogę, aż pył podniósł się ze skór, ale nadal słuchał. Ponemu Paweł dodał parę zdań. Kiedy wciąż trwało milczenie władcy, na stawianie pytań odważyli się Gniewomir i Godfryd, w końcu także skarbnik Sulenko i sędziwy komorzy Przecław, który przede wszystkim chciał wiedzieć, gdzie się podział jego zastępca na żupaństwie, Więcław, w ten sposób okazując wojewodzie pamięć o jego synu. Książę wszystkiego słuchał, ale jakby nie słyszał, kolejno spoglądał na mówiących, ale jakby ich nie widział. Wreszcie znów zrobiła się cisza... Przerywając ją Mściwoj jesz powiedział o rozmowie ze stryjem w Lubiszew/e i o jego bodaj przypadkowo rzuconym pomyśle, żeby z Teutonikami ugodzić się co do stałej odpłaty za przewóz towarów, a zaniechać wybierania myta od kupców i podróżnych. Może warto by się nad tym zastanowić. W końcu książę przemówił, bardzo krótko. Ze stanowieniem pożdać jesz trzeba do powrotu Racława. Teraz wiele zależy, czy pan Konrad okaże skornotę spotkania się z władcą Pomorza i uładzenia od dawna złych stosunków. Kasztelan z powrotem miał jechać krótszą drogą, bo i tak wiadło o jego bytności u mazowieckiego księcia musiało było już się rozejść, zatem nic lepszego nie pozostaje, jak zmudzić kilka dni i tedy rozpatrzyć się, co robić dalej. Dopiero gdy inni odeszli, Mściwoj powiedział ojcu, co się wydarzyło w Lubiszewie. I tej opowieści Swiętopełk wysłuchał z nadzwykłym spokojem, ponemu zwięźle powtórzył, co sędzia już wyraził, że niechaj milczenie spowija grajne i pogoruszne życie młodszego brata, io czasu przynajmniej, bo może nastać pora, kiedy trzeba będzie je wyjawić przespole z innymi grzechami, które westrzód ludzi dzierżących władzę bardziej w lik idą, lecz i wonczas niechętnie, ile że poruta stąd dla całego rodu. W trzy dni później przycwałował obiegacz od Bogucha, naczelnika gardu w Sartowicach. Wisłą spłynęły z Torunia do Chełmna dwie komiegi mocno obciążone. Tu się na dłużej zatrzymały i w Świeciu już myślano, że nie popłyną dalej, a po wyładowaniu dobra wrócą w górę rzeki, kasztelan Jarogniew równak kazał bacznie doglądać chełmińskiej przystani. Stało się, jak podejrzewał. Jednego dnia przed świtem komiegi opuściły przystań i ruszyły w dół, a razem z nimi trzy tameczne łodzie. Zaraz je wszystkie należycie przywitano u Kowalowego Ostrowu, żądając myta, one wszakże dalej ciągnęły przed siebie ile chutkości w żaglach i wiosłach. Zapiały piszcżówki, zgwar podniósł się w gardzie, lecz dwie leno łodzie ze Świecia zdołały wyjść w pogoń od razu i dość chyżo, aby tamtych trzymać za ogon, za to kasztelan pchnął posłańca, który na złamanie karku w sam czas doskoczył do Sartowic. Powiodło się. Sartowickie łodzie zastąpiły drogę pływie Teutoników. Boguch prowadził je osobiście. Kiedy zobaczył pierwszą komiegę, wrzasnął: - Na nich! Na Krzyżaków! Sypnęła się chmara strzał i wszczął bój. Boguch tak pokierował swymi łodźmi, że zmusiły statki procemnika do spłynięcia pod brzeg pomorski, gdzie czekali na nie piesi woje z kuszami i łukami. Wkrótce też nadpłynął pościg ze Świecia. Osaczono ich. Walka nie trwała długo, lecz była krwawa. Pomorzanie zdobyli obie komiegi i jedną łódź, druga utonęła i leno trzeciej udało się wyrwać z obierzy i pomknąć z prądem Wisły. Po raz pierwszy od dłuższego czasu nasowiała skarń Świętopełka wygładziła się i z oczu trysnęły parminie. - Tak! Z nimi tylko na takie modło. Tę mowę oni rozumieją, purtki spieklone, to rzecz pewna. Sięgnął porywczo do trzosa, wyjął dwa dętki, dał zmachconemu obiegaczowi. - Na! Miej ty nagrodę za dobre wiadło. Teraz wypatruję następnego. I to następne przyszło po paru dniach, chociaż nie w pełni takie, jakiego by pragnął. Wrócił więc wreszcie kasztelan gdański od książąt Konrada i Bolesława. Rozmawiał z obu, szczęśliwie bowiem zastał starego księcia, który więcej teraz przebywał w Małopolsce, wykłócając się zawzięcie i walcząc o krakowski stolec, i tak już zmarniały po legnickiej klęsce oraz przykładnej śmierci Henryka Bożuszka. Jak przewidywał Swiętopełk, w tej porze przystał na przedłożenie księcia Pomorza nawet dość łatwo, a Bolesław, osobiście i gorliwie zajęty targowaniem się z Rycerzami Niemieckimi o Ziemię Lubawską, tym chętniej je przyjął, ile że dawało mu w garść dobry trumf w grze z owymi. Konrad równak nie zgodził się na porozumiewawczy zjazd w okolinie pomorskiej granicy, choćby i po kujawskiej stronie, a jedurno u siebie, na Mazowszu. Z pewnością kierowała nim bucha, ale tłumaczył, że nie może sobie pozwolić na podróż w odległą stronę o tym czasie, kiedy ma pilne sprawy gdzie indziej. Ten wzgląd mógJ zresztą być prawdziwy, zwłaszcza że prosił o przybycie do niego dopiero na połowę września, bo prawie gotował się do drogi. Racławowi dużo pytań stawiał sam Świętopełk. Chciał wiedzieć wszystko o mazowieckich książętach i o żupanach z ich otoczenia oraz o sposobie, jakim odnosili się do pomorskiego posła. Wynikało, że nasamprzód spoglądali na niego koso i obchodzili się z nim wprawdzie grzecznie, ale znobno. Ponemu wiodro się zdziebło ogrzało. Do serdeczności niżadnej nie doszło i nikt tego nie oczekiwał, lecz na odwitanie Bolesław Konradowie powiedział kasztelanowi: - W życiu nieraz trzeba zmieniać przyjaciela. - I tak samo jest, książę panie, w sposobieniu państwa - odparł Racław. - Prawda. Mam ja wiele tezy dla Zakonu Najświętszej Marii Panny za jego dzieła po świecie i tu także. Nie znaczy to przecież, że muszę się godzić na wszystko, czego by wyżnicy owego zażyczyć sobie pragnęli. - Istej udby jest i pan Świętopełk, jakobym go słyszał. A wyżnicy Zakonu życzą sobie za wiele, to każdy widzi. Wiadomo, że Ziemię Lubawską chcą zagarnąć na wiedno. - A chcą! Ale ja im jej nie daruję, choćby mi obiecywali za to rzyć miodem smarować. Konrad słyszał te słowa i nie rzekł nic. Wszyscy naokół słyszeli i leno ryknęli śmiechem, a Racław im gorliwie wtórował. Ów śmiech odbił się echem w posłuchalni gdańskiego zamku. Oczy Świętopełka otoczyły się miłymi zmarszczkami. - Dobrze - powiedział, kiedy się uciszyło. - Pojadę do tego... - Ugryzł się w język, nie wyrzekł rągadła, które miał na myśli. - Wolałbym jechać wcześniej, nawet zaraz. Skorno wszakże nie można onak, niech będzie we wrześniu. Ale pamiętajcie: nadba o mojej podróży do Konrada jest ważną kryjamnotą i o tym ani muk! Owe Krzyżaki mogą wywęszyć Konradową raczbę westrzód samych Mazowszan i on sam może się nią wychwalać, żeby owych przychłościć do ugody z nim, ale niech ręka boska broni, aby się wywiedzieli, czy ja ją przyjąłem, czy nie. Nici zbiegły się mu do rąk, prócz jednej: czekał znaku od wysłańców najściślej zatajonych, o których wiedział leno on i Gniewomir. Gdy zamknął radę i odesłał żupanów, w głębokiej poufności powiedział o tym Mściwojowi. Dojrzały i rozważny posobnik pana ziemi powinien znać i tę kryjamnotę, by w nagłym razie wszystkie owe nici bez żadnego wyimku przejąć w swoje ręce. Oto prawie w czasie, kiedy poselstwo Mściwoja z rozwiniętą stanicą opuszczało gdański gard, oznajmiając wszem wobec, że ma odwiedzić mistrza Teutoników w Chełmińskiej i Prusach, kiedy i Racław z pocztem jawnie stąd odjeżdżał, co prawda z pozoru leno do Nakła i Wyszogrodu, kiedy nareszcie Gniewomir wybierał się Vv bliski skok po Sambora, którego zaraz też do Gdańska sprowadził, z przystani w Brzeźnie łódź kierowana starą i pewną ręką samego Barlasza, zbója morskiego, a obecnie wyżnika pływy książęcej, zabrała Sudira i Preka i powiozła ich morzem, nie zostawiając śladów na ziemi ani woni w powietrzu. Pociągnęli daleko od brzegu, że ledwo widać go było, a i to nie wiedno, zaś tedy, gdy zapadł ciemk, weszli w przesmyk na Nierzei zamieszkałej już przez Warmów, widmem przesunęli się przez niego na Słodki Zalew, ostrożnie wiosłując przecięli go i dotarli do porosłego byzyną warmowskiego brzegu. Tutaj, w pulce Mindenowy rikijsa Tollego. lecz z dala od wszelkiej osady, obaj kryjamnicy wysiedli i zanurzyli się w noc. Barlasz natychstopach zawrócił, ale od wczesnego świtu stał na zalewie u brzegu Nierzei, aż ostrożnie odnalazł ów przesmyk i tedy co prędzej umknął na otwarte morze, gdzie był u siebie. Teraz dopiero, przy końcu czerwca, w Gdańsku pojawił się Prek Pomezańczyk. Przewędrowali z Sudirem Warmem szmat pruskiego kraju, Warmię i Pogezanię. oraz przylegające do niej kończyny Pomezanil Sudir puścił się jesz do rikijsa Auduna, zwanego też Awdanem, ile że wywodził się od dawnych przybyszów zza morza i chętnie o tym przypominał. Tenże ważny naczelnik Sasinów najwięcej przychylał się do Świętopełka i innych nakłaniał, żeby się sprzymierzyć z księciem Pomorzan. Jego pulka Pluszna leżała na obrzeżu Ziemi Lubawskiej, części Sasiny, o którą spór toczyli władcy Mazowsza z Rycerzami Niemieckimi, mógł więc niemało znaczyć popierając jednych lub drugich, a najlepiej - idąc ręka w rękę z księciem Pomorza. Prek doniósł, że Sudir i on rozmawiali z możniejszymi rikijsami, wszyscy oni obecnie nakłaniali ucha ku temu, co pan Świętopełk im przesyłał i chętni byli razem z nim uderzyć na Teutoników. Także Ramota, dawniej zuchwały, bo gorzący się na księcia, dzisiadniem w inną piszczówkę dmucha. Nie chce on wracać do kraju i żadnego żupaństwa w nim nie pragnie, stare czasy mocno zamknął na domklę, tutaj dobija się coraz większej poczestności, z żoną Pruską, córką Ligasza, ma już trzeciego syna i chce się na wiedno wkorzenić w nową ziemię. Poprze on pana Świętopełkowe zamysły, żeli ten uzna go za wielkiego wyżnika westrzód Prusów i na dokaż dobrych stosunków, a też dla wspomogi własnych dążeń, dośle mu, na zawięże, co najmniej dwadzieścia grzywien dobrego srebra. Opłacą się one. - Rozblekowi we łbie się skidłało - mruknął książę. - Coś mu równak trzeba dać, bo naistnie może to wyjść na korzyść. Tedy Sudir jest udby, a on, Prek, też tak mniema, że lepiej Prusów mocno zachęcić i dodać im broni, to pójdą procem teutońskim przywędrom, żeli pan książę sprzymierzy się z nimi, na dobre i na złe. To prawie chciał od nich słyszeć, ale kiedy wreszcie usłyszał, ogarnęły go wątpliwości i niepokoje. Wpierw zebrał krąg rady najważniejszych żupanów. Nie było tam mowy o poruczeniach, które w obie strony przenieśli kryjamnicy, bo takimi Sudir i Prek pozostawali także dla swoich, le o tym, co by należało robić, gdyby Prusowie ruszyli procem Rycerzy Teutońskich, a Pomorzan nie tykali, jesz by prosili o wspomogę. Gniewomir ogólnikowo podał, że takie prawie doszły go ogłoski i nie wie, czy dać im wiarę, ale myśli, że jest to możebne. Żupani na obie strony kręcili głowami. Wsolić ochędno busznym Krzyżakom, to im się uśmiechało, lecz czy w gromadzie z Prusami? Z chrześcijańskim rycerstwem, niechby nawet przespole z nie lubianym kujastwem - rzecz inna. Wprawdzie Pornezanie także już chrześcijanami i spory czad Pogezanów, a nawet cządło Warmów, przecież świeży to wyznawcy jedynego Boga i niełatwo równać ich z prawdziwymi rycerzami. Notariusz Godfryd prawdziwie się przestraszył, żeby Zakonowi Najświętszej Marii Panny nie dać powodu do podejrzeń o spisek wspólnie układany przez księcia Pomorza i rikijsów pruskich, czy to pogańskich, czy nawet ochrzczonych, na ich szkodę, nosicieli krzyża. Toż by się trzask walny podniósł w świecie i chutko dotarł do Rzymu, zły bardzo bez wątpienia wywołując tam odzew. Lepiej się tego wystrzegać jak ognia. Poufnie powiedział samemu Swiętopełkowi, że co innego patrzeć z boku, gdyby tamci się za łby wzięli - to by się jakoś dało zrobić, udając pomoc dla Teutoników, mówiąc o niej głośno i nic nie czyniąc - a co innego naistnie pomagać Prusom. Ponemu książę pojechał z Mściwojem i Gniewomirem do Mostów, aby pod byle orążem uradzać z nimi spokojnie i na osobności, nie ściągając ciekawych oczu i uszu. Wojewoda wbrew wszystkiemu nadal parł do sojuszu z rikijsami. - Czas najwyższy, panie książę, nieobodnych zakonników w zbroi poskromić, nigle będzie za późno. Kiedy przyszli w sąsiedztwo, uważaliśmy, że pożytku lub szkody tyle z nich zobaczymy, co z owych kalatrawensów, którzy już odeszli, nic nie wskórawszy, albo z joannitów, co mieczami machają ile kot napłakał, a tylko patrzą swego miectwa i wziątku z niego. Mamy z nimi chociaż spokój... ¦- Dobrze, że przypomniałeś mi o nich - wtrącił Świętopełk. - Wezwę ich komandorów, żeby za język pociągnąć, rozeznać. Mów dalej. - Ale Teutonicy wiszą nad nami jak gradowa blóna. Nie możemy zdać z założonymi rękami, aż się oberwie. Pozbawią nas wszystkiego, cośmy zyskali na Prusach. Stali na małej urzmie, skąd dobrze widzieli mostowskie botowiszcze. Ruch tu się toczył bez mała jak w gdańskiej howindze, statki nie przychodziły tak duże, a najwięcej było łodzi rybackich. Książę nie miałby nic procem temu, gdyby Mostom przyczynić znaczenia i tą drogą mocniej trzymać w garści gdańskich mieszczan, którzy za bardzo spozierali ku Lubece i czerpali z niej przymiar. Temu raz po raz tutaj zaglądał. - Pan ojciec powiedział o komandorach ze Starogardu i Sławna, że trzeba ich wybadać. A czy nie czas pomyśleć również o panu księciu Barnimie, moim półbracie szczecińskim, i o synach Odonicowych? - Masz słuszność, masz słuszność. Trzeba tu, trzeba tam, trzeba ówdzie. - Ale najpierw i przed innymi - rzekł z mocą wojewoda - trzeba rozstrzygnąć co do Prusów. Z nimi nam dłużej zwlekać nie wolno. - Rzecz pewna, rzecz pewna... Daj mi jesz kask czasu podedać w zaciszu. - Dzisiadniem oni chcą iść z nami, witro mogą nie chcieć albo się rozsypią i sobie wzajem do gardeł skoczą, co u nich w zwyku. A tedy Teutonicy wybiorą ich palcami jak raki z wody. I nasamprzód weźcie to na baczenie, książę panie, że kto pierwszy uderza, ten sobie wybiera czas, miejsce, modło i ten tworzy korzystną dla siebie porę. Uderzony musi się dopiero zebrać do odparcia ciosu i zadania własnego, a co już stracił, to stracił. - Tu masz całą słuszność, Gniewek. Wiem, wszystko to wiem i sam powtarzam. I dalej odbywały się urady, to w szerszym kręgu, to w węższym, także w najściślejszym ich trzech, gdy mowa była o przymierzu z Prusami. Chwilowo stanęło na tym, że Prek udaje się do Sudira przebywającego w długiej gościtwie u sasińskiego Auduna. Zabiera ze sobą tylko tyle srebrnych detków, ile dało się wszyć między podeszwy schodzonych trzewików. Było to dla nich dwóch, żeby nie musieli bez końca chodzić po prośbie. Przy najbliższej leżności mieli dać wiadło Ramocie, że może wysłać zaufanego człowieka do książęcego Sątyru i odebrać od kasztelana Czesława pięć grzywien dobrego srebra - to na teraz, ponemu będzie więcej, według jego zasługi. A rzecz najważniejsza: przez swych kryjamników książę podsuwał przychylnym rikijsom, aby się zeszli i zgodnie uradzili, co zamierzają robić. Żeli wola ich bronić się przed nowymi najazdami i jarzmem Teutoników, niechaj sobie uroczyście przyrzekną wierność i wytrwanie i niechaj zaraz dają jemu o tym wiadło. Bez zwłoki odpowie i na pewno się ułożą. Z takim przesłaniem Prek odszedł. W oznaczonym dniu lipcowym do Gdańska przybyli obaj komandorowie domów joannickich Pomorza, Laurentius ze Sławna i Piotr ze Starogardu. W odróżnieniu od Teutoników ci wojownicy wiary świętej nosili czarne płaszcze z białym krzyżem na lewej pole. Przed każdym z nich jechał ogłośnik, po obcemu zwany heroldem, zapowiadający głosem donośnym, komu otwiera drogę. Wzbudziło to niemałe poruszenie w mieście i także w gardzie, bo ten zwyk jesz tutaj nie był powszedni. Również nad każdym powiewała chorągiew czerwona ze srebrnym krzyżem i koroną pośrodku. Przyjazd ich narobił dużo więcej szumu, niżby mogło wynikać z mocy i znaczenia obu komandorii, każda bowiem liczyła leno po kilku rycerzy z pocztami i niewielu najemnych wojów, służących głównie do obrony ich posiadłości, a omal wcale do zaczepnej walki z wrogami wiary. Toteż po joannitach Świętopełk w żadnym razie nie spodziewał się większej korzyści w jakiejbądź przyszłej wojnie, wiedno równak wolałby mieć ich po swej stronie niżeli po procemnej, byli oni znani w świecie i poważani nie mniej od Rycerzy Teutońskich. Z grzecznie i dwornie prowadzonych rozmów łatwo się upewnił, że poparcia, chociażby słownego, naistnie nie ma co od nich wypatrywać, gdyby doszło do rozprawy z Teutonikami. Obie pomorskie komandorie należały do prowincji tegoż zakonu w niemieckich krajach, a w niej przeważali Niemcy westrzód rycerstwa i tym bardziej westrzód wojów. Zatem wcale nie mieli ochoty narażać się bratecznemu zakonowi rycerskiemu, zwłaszcza tutaj, gdzie ów miał siłę, oni zaś tylko majątki. Ani książę, ani żaden z jego rady nie zapytał ich wprost, jak by się zachowali w wypadku ostrego sporu między władcą Pomorza a Rycerzami Teutońskimi w Ziemi Chełmińskiej i Prusach, lecz to pytanie wisiało w powietrzu i Pomorzanie do niego zmierzali. Piotr i Laurentius udawali, że nie rozumieją i nic takiego na myśl im nie przychodzi i chutko odchodzili od sprawy, gdy tylko zbliżano się do niej. Tym samym dali przecież poznać, że wiedzą, o czym gospodarz rad by z nimi rozmawiać i że w możliwym zderzeniu oni pragną stać na stronie. Zatem też przewidywali takie zderzenie. Jednym leno książę mógł się pocieszać, cokolwiek warta była ta pociecha, że najpewniej Teutoników także nie poprą, bo nie wygłosili żadnej przestrogi. Po ich odjeździe, które też odbyło się z szumem, wysłał Mściwoja do Raciąża i Nakła. Stamtąd miał on wyskoczyć do Szczytna w jedną stronę oraz w procemną do Wyszogrodu. Gniewomirowi natomiast kazał jechać do Słupska i Sławna. Tą drogą zbierał wiadła, co się dzieje na ścianach jego księstwa. Czekał niespokojnie ich powrotu, a gdy znów się stawili i donieśli, że życie tam płynie po dawnemu i żadnej zagrażby nie wyczuli, niecierpliwił się dalej i podpędzał czas jak umiał, byleby dożdać się swojego wyjazdu i na Mazowszu wreszcie rozstrzygnąć o okrążeniu wroga. Nastąpiła ta chwila. Zabrał ze sobą liczny poczet żupanów, z Gniewomirem, sędzią Pawłem, skarbnikiem Sulenką, notariuszem Godfrydem, chorążym Radostem, kapelanem Herbordem, przednikiem Wojachem, a także mocne karno wojska, jakby na wyprawę się udawał. Bo też i różnie mogło się zdarzyć po drodze, żeli już doszło do jawnych bitek między jego wojami a zakonnymi. W zamku gdańskim został Mściwoj, posobnik i na czas nieobecności ojca namiestnik pana księstwa. Lato niepostrzeżenie przechodziło w jesień, pogodną i ciepłą. Żniwa ukończono i trwało pobieranie danin. Nadzorował je komorzy Przecław, ale więcej wyręczał go ów zajikała z bezwładną prawą ręką, który po upadku z konia wrócił do zdrowia, chociaż od pokónu kalekiego. Więcław zatem liczył nie tylko należności zwożone wprost do gdańskiego gardu, lecz także wyjeżdżał do pobliskich gardów na sprawdzenie stanu tamecznych komór. Żniwa dopisały nie zgorzej i podkomorzy miarkował, że przyniosły do pięciu ziaren z jednego zasianego, do następnych zbiorów głód nie groził i jesz mogło coś zbiec na zapas. Wartysław miał już jedenaście lat i niewiele mu brakowało do wieku sprawnego, w którym się liczył jako książyk dojrzały. Chodził za starszym bratem, podpatrywał je - go zachowanie i naśladował je. Mściwoj lubił go, nieraz się z nim przekomarzał i bawił, nie w głowie mu równak było we wszystkim się z nim stowarzyszać. Czasem też zdarzało mu się zatroskać, czy Wartek kiedyś nie stanie mu do oczu i nie odmówi powinności starzochowi rodu, mając gotowy przykład w stryjach. Eufemia dobiegała lat dziesięciu i żyła westrzód pań dworskich oraz ich córek, ledwo dostrzegana przez posobnika. Zdąży się o niej pomyśleć, gdy będzie zdatna do zamążpójścia, chociaż dobrze by zawczasu wiedzieć, komu by się opłaciło oddać ją za żonę i popatrywać na młodych książąt po bliższych i dalszych dworach. Stara Przesprawa osiągnęła kres pracowitego życia, które poświęciła trosce o rodzinę książęcą, i zamknęła oczy. Pochowali ją z szacunkiem na małym smętarzu przy kaplicy gardowej. Sam Świętopełk sypał ziemię na jej trumę i płakał z żalu. I nie wstydził się tych łez. Krótko nigle zamknęła oczy, prosiła wołać do siebie Mściwoja. W brzydkiej, ziemistej twarzy westrzód zmarszczek oczy jej płonęły gorączką. Ruchem ręki odesłała wszystkie kobiety, a jemu kazała się nachylić. - Wdarzysz sobie, Mistek, co ci mówiłam? - Wszystko wdarzę, Przesprawo, co mówiłyście. - Ale to jedno, to najważniejsze? Nie wiedział, o co jej mogło chodzić. - Kiedy naistnie wdarzę sobie wszystko, możecie być spokojna. Niecierpliwie zmrużyła oczy i ledwo dostrzegalnie potrząsnęła głową. - Swarożyn... Teraz wiesz? - Tak, tak, Przesprawo, wiem. Znów potrząsnęła głową. - Masz tam jechać. Sam. Bez trzasku. Zabierz grabc. Wiesz? - Tak, tak, Przesprawo. - Pojedziesz? - Tak, Przesprawo, pojadę na pewno. - Wdarz to sobie dobrze... Swarożyn. Teraz dopiero, wczesną jesienią, kilka miesięcy po śmierci piastunki, której był ulubieńcem, zaczął Mściwoj odczuwać jej brak. Chodził po wyciszonym zamku i gardzie. Nie wiedział, co ze sobą począć. Czegoś mu brakowało. Ruchu, oczywidnie. Ruchu, dziania się, czynu. Czcibor starał się nie odstępować go na krok, bywało wszakże nierzadko, że pędził od siebie powiernika, bo i on naraz wydał mu się nazbyt powszedni i nudny. Pojechać by gdzieś, zrobić coś, przeżyć przygodę, spotkać ludzi światowych i mądrych, doznać niezwykłości. Albo - Swarożyn. O, tam. Ale nie była to pora na zostawianie księstwa bez pana na zamku naczelnym ani na wjazd z małym leno zastępem w Samborową dzielnicę. Przez myśl czasem przemykała Ludmiła, jak ulotne wspomnienie, które ani raduje, ani smęci. Rzecz dziwna, ale parę razy ukazywała się także Cieszą i ta druga obca znad wieczornej Noteci. Utrzymały się we wdarzę nie wiadomo dlaczego, cały ten wypadek, uboczny i nieważny, pozostał w niej może dlatego, że nastąpił po zwycięskim boju z Wielkopolanami i Ślązakami, po odzyskaniu Nakła trzy lata wstecz, i zaznaczył się bliskością między nim a ojcem, inną niż zwykła domowa bliskość, porozumieniem dwu mężczyzn... Pewnej nocy przyśniły mu się dwie zamglone postacie bez twarzy, ale nie miał wątpliwości, że to nieszczęsna Obiecka-Paulina i jej ukochany Grucza. Ponemu, już na jawie, wracały mu przed oczy, i złościł się na siebie: co księciu do robów, smardów przesnitych i wyklętych z chrześcijańskiej zbiernoty?... Najmniej - znów rzecz dziwna - trapiła go Dingweris. Zostało tylko trochę goryczy i jakby żalu, że owa niedobrej doznaje namiany. Zamknął się w posłuchalni, sam. Oglądał laskę ze srebrną gałką, przymierzał ją do swej ręki. Miał teraz prawo pokazać się z nią w uroczystej chwili. Książęcy czepc ojciec zabrał ze sobą, aby godnie wystąpić wobec Mazowszan. Laska została i, oczywidnie, ławelnica, na której mógł zasiąść, gdyby nadarzyła się leżność. Ale prawie w tym czasie nikt dość godny nie odwiedzał Gdańska. Zniechęcony wstał z ławelnicy, odłożył laskę do skrzyni i wyjrzał przez okno. Koga wypływała z howingi. Lubeczanie gęsto uwijali się w Gdańsku, przynęcani ulgami co do myta, jakie odrębnym przywilejem przyznał im wreszcie ojciec na całe księstwo. Przypomniały mu się słowa sędziego Pawła, że taka jedna koga może wieźć w sobie dobra wszelejakiego tyle, co by za komorę książęcą starczyło. Trudne to do wiary, może równak Paweł nie za bardzo się mylił? Bo i sam statek wart co niemiara. A! Rzekł on wtedy nadto, że jemu, Mściwojowi, należałoby się wybrać daleko za miedzę i na czas dłuższy. Miał słuszność. Niechby chociaż do owej Lubeki. Chociaż!... Dobre sobie!... Usłyszał lekkie pukanie do drzwi. Odwrócił się, niechętny natrętowi i od razu zły na niego, a zarazem zdziwiony. Głosem oznajmiali się swoi, kto zatem pukał, i to tak ostrożnie? - Wejść! - N-nie, nie ch-chciałem niep-p-poko... - Wejdź, Więcławie, wejdźże. Z nieba mi spadłeś. Teraz cię tak chutko nie wypuszczę do twojej komory, choćby się paliła. No, wchodźże wreszcie. Komorzy Przecław przysłał swego zastępcę, żeby książę dał wojów i zwolił na pokaranie trzech wsi, które przystarczyły mniejszej daniny, niż się należało, twierdząc, jakoby licho u nich obrodziło. Wszystkim sypnęło dobrze, im źle. Trzeba więc ziarno odebrać, a łeż pokarać. Tedy Mściwoj od razu kazał Czciborowi wziąć dziesiątek wojów i bez zwłoki iść z tym poruczeniem, ale najwinniejszych nie wsadzać do jamy, bo wciąż pilna robota czekała, leno porządnie zbić. Tym sposobem pozbył się przyjaciela na czas pewien, co prawda w brzydki i niegodny sposób. Żalił się też syn Trzebibora i smętwił w sobie, że jego pan dał mu tak nędzne zlecenie, które byle starszy włodarz mógł spełnić, i jesz większym gorzem zapałał do Więcława, uzna wszy go winnym swego poniżenia. Nachylał się już wieczór, gdy Mściwoj i Więcław usiedli w izbie młodego księcia. Kazał tu przynieść dobrego jadła, aby się posilili, i dobrego pitku, aby stało się im weselej. Nie chciał iść do białej izby ani gdzie indziej, prawie tutaj, w jego spokojnej izbie, posiedzą, pożłępią małowiele, poplestają sobie a napowiastkują. Nikt nie miał wchodzić i przeszkadzać, chyba z nowizną od starego pana albo że wróg kraj najechał. Własnym nożem pociął kawał mięsa na małe kawałki, miskę podsunął podkomorzemu. Do dużych rożków nalał miodu. W prawej ręce Więcław miał leno tyle mocy, że mógł nią poruszać, i to z trudem, ale ani krajać, ani podnosić nieco większego ciężaru nie dołał. Wypili, książę od razu opróżnił pół rożka. Uśmiechnął się. - Czekałem na was, panie Więclawie. I wcale nie wiem, dlaczego nie kazałem was wcześniej wołać. Ale sami przyszliście. Podkomorzy też się uśmiechnął, wstydliwie. Żaden z komesów, nawet nie tak bardzo ważnych żupanów, nie uczcił go w podobny sposób. Siedział naprocem młodego księcia w poufne cztery oczy i dobrze wiedział, jaki zaszczyt go spotyka. Pozostawał niepozorny i skromny, ale lekko zmrużonymi oczami z uwagą spoglądał na Mściwoja. - Czekałem na was, bo... a bo nie mam tu do kogo gęby otworzyć. Zaś o was się przekonałem, że rozumieniem przed innymi stoicie, o, daleko przed innymi. Toteż z wami chciałem rozmawiać i dawno miałem was wołać. - Roz-mawiać nie m-mogę - odparł Więcław rumieniąc się. Kulawik z zajikałą - pomyślał książę - stąd ta lubota. Może teraz i tamten to samo ma na myśli?... - Popił miodu. - Więcław się czerwieni... Podobny i w tym... - Ale słuchać umiecie. Słowem strzelić w sedno też umiecie. Bo widzicie, Więcławie, dusznota mnie dławi. Ciasno tu jakoś. Rozumiecie? - M-może rozumiem. - O, tak, wy na pewno możecie rozumieć, bo pochwatu macie bokadość. Podkomorzy poruszył się, jakby niewygodnie dotąd siedział, i cień naskwarnoty przesmyknął mu przez twarz. - I-i-naczej o mnie m-myślą. - Niech myślą, co chcą, którzy są głupi. - Dopił rożka, zaraz nalał sobie i dopełnił rożek Więcława. - Chlapnijcie zdziebło, łatwiej pójdzie wam mowa. Tedy głupców mamy dość tyle. Ale ja nie jestem głupi, wiecie? - Wiem. - Wonczas równak w Toruniu to się nie popisałem. Ale wyście mi pomogli, Więcławie, i pan Paweł. I czegoś się nauczyłem. I już teraz bym potrafił lepiej. Przecie od powrotu z Torunia i jak wyjechał pan Świętopełk, nic, tylko dedam i dedam, bo tu pusto i cicho, i dobry przystęp dla tęsknicy. Cięgiem szukam, sam nie wiem czego. Coś leno się roi, jakieś chcenie, ale wszystko kryje mgława. Mrok wypełnił izbę i tylko po błonach okiennych pełgał poblask ognia z wieży żeglarskiej. Książę zerwał się, wyskoczył na przechód i zawołał Nikosza. - Poj le, poj le sa! Siedzimy tu o ciemnicy. Migiem dawaj świecidło. I zabieraj ten garniec, została w nim miarka, dla ciebie... Przynieś wnet drugi... A my, panie Więcławie, na tę smętwę wypijemy wina. Ławnik miastowy Filip przydugał cały ceberek i prosił, abym go wziął. Dziwny to człek ów Filip. Znacie go? - W-w-wiem, któren to jest. - Poznałem go za moim powrotem z posłowania, gdy wyście zostali leżąc w Pieniu. Było to już krótko Gdańska. Stał w błotnej plucie zgibły niby czapla. Dziwny taki i śmieszny. Ale nie, śmieszny pewno nie... A niedawno, już po wyjeździe pana ojca, przyciągnął ceberek i o nic nie prosił. Może sam chciał wypić i odmówił sobie? Na pokutę? Bo w owej plucie stał pokutując... Dość o nim! Weźmijcie, Więcławie, łyk tego wina z dalekiego zakraju, gdzieś aż z Burgundii, jak mówił, jesz het za Lubeką. Piliście już wino? - Raz. W Sz-sz-szczytnie. - Wejta le, w Szczytnie!... Pustki tam!... Ja piłem nieraz, ale niewiele. Pan Sambor lubi wino. - Siorbnął głośno, skrzywił się. - Co w tym jest dobrego, naistnie nie wiem. Słodyczy mało, bodaj wcale, a jakby smołą zalatuje. Przyszedł Nikosz, przyniósł nowy garniec miodu i łojówkę na dwa kaganki. - Nogój mi stąd co prędzej z tym śmierdzącym krowińcem - krzyknął książę - i zaraz świece przynieś. Nie dość, że smołę mam na języku, to jesz smardu będę wąchał, żeby mnie zemdliło. Świece!... Stój! Zostaw ją na tymczasem, żebyśmy sobie z panem Więcławem nosów nie porozbijali, i biej po świece, wtedy to paskudztwo stąd zabierzesz... Złapawszy oddech zwrócił się do Więcława: - O czym to mówiliśmy? - O wi-winie. Przedtem o F-Filipie. - Tak, tak, przecież sobie wdarzę, o winie i o Filipie. Ale pierwej? - O d-dusznocie i t-tęsknicy. - O! Prawie tak... Bo mnie prawdziwie zaraz robi się duszno, gdy leno pomyślę, wspomnę o czymś, gdy nachodzi tęsknica. Darwa otworzyć okno... Szeroko! Siedźcie, siedźcie, Więcławie, ja sam, chodzić mogę, ile chcę, chociaż zowią mnie kulawikiem. Za plecami. Dziś jesteście moim gościem... A niezadługo będziecie moim ważnym żupanem... - Żu-p-p-panem?!... Czy się n-nadam? - Nadacie się lepiej od innych. Już ta łojówka nabździła, aż mdli. Co innego świeca, ta pachnie pszczołami i miodem... Jakie rześkie dziś powietrze!... Nadacie się lepiej od innych, mówię. Więc ta tęsknica, panie Więcławie, ta spieklona tęsknica mnie dusi. Chciałbym... chciałbym... Chodził od okna do drzwi i z powrotem, pod nierównym stąpaniem skrzypiały gołe dranice, nie wyłożone skórami, których nie lubił, bo mu też śmierdziały. Podkomorzy patrzał na niego leno wtedy, gdy mu się przesuwał przed oczami. Wrócił Nikosz z widnikiem o trzech świecach. Spieszył się, nie zdążył złapać drugiego. Zerknął niespokojnie na pana, może chciał więcej świec... Pan nic nie rzekł. Więc zabrał łojówkę, omiótł izbę wzrokiem i cicho się wyniósł. Mściwoj odczekał, aż drzwi się za nim zamknęły, ponemu znów ruszył w niespokojny, rwany pochód. Więcław milczał. Lekko stukało okno targane powiewem i świece chybotały rozmazując cienie... Książę usiadł na swym miejscu. Dokończył wina. - Trucizny tu przecież nie ma, smoły też nie, więc czemu to tak przypieka? Ale nic, swoje wypić muszę. - Roześmiał się. - Bodaj to nawet mocniejsze od miodu. Mamy bokadność i wina, i miodu, możemy spokojnie rozmawiać, panie Więcławie, choćby całą noc. - P-panie książę, nie mówcie do mnie „panie”, p-proszę. Tęgi pitk zapewne i brateczny nastrój sprawił, że jego język kask się uładził. - Bo to tak jest, panie Więcławie: czuję, wiem, że mógłbym stać się władcą wielkim, pamiętanym przez posobne pokolenia lata lateczne, gdyby mi namiana dozwoliła grać na rozległej przestrzeni. Małą zaś jest ta moja, którą dostanę po ojcu, chociaż czyni on okrop dużo, aby ją powiększyć. Mógłbym wiele zrobić, mówię, gdybym miał więcej mieczy i łuków, i kusz do mej woli, więcej gardów i ziemi, więcej łodzi, lepszych niż nasze, gdybym miał kogi, jak owi lubeczanie, gdybym odebrał dostatków wszelejakich więcej. O, wtedy bym na pewno został... Mściwojem Wielkim. Czyż nie, Więcławie? - Najpierw więcej wiady, p-p-panie książę. Rozdział V W biegu przystanął, do uciekającego zwierza wymierzył z łuku, puścił cięciwę. Strzała dźwięcznie pofrunęła, już bodaj miała trafić, lecz o włos chybiła sorenowy zad. Sięgnął po drugą, przykląkł i złożył się ponownie, ze zwiększonym staraniem. Znów bzyknęło i w następnej chwili soren skoczył w bok, a strzała minęła go znacznie i uleciała. Wyrzucił przekleństwo, obejrzał się. Dobrze przyuczony koń postępował za swym panem, był tuż. Dosiadł go, popędził za uchodnikiem, który już wpadł między kużle i niknął. Środkiem doliny rozlewała się struga bagnista, z której wystawały kępki trawy i gdzieniegdzie duże, oślizłe karny. Oba brzegi łagodnie się wznosiły i wpierw nie pokrywało ich nic, ponemu na zboczach rósł lichy zakrzew, wyżej tu i ówdzie owe kużle i dopiero zaczynał się las, na dobre dwa strzelenia z łuku w lewo i w prawo od krętego rozlewiska. Wgonić zwierzynę w tę tu odkrytkę, to omal tyle, co ją mieć. Ale soren, rosły ósmak, wywijał się zdarno, dwa razy przeskakiwał strugę, w jedną i w drugą stronę, a teraz śmigał westrzód kużli i mknął ku gęstemu lasowi, gdzie mógł się podziać. Sambor za nim. Nie wybierał się na polowanie, chociaż lubił je bardziej niż brat-starzoch, nie mówiąc już o młodszym bracie, który niechętnie odnosił się do łowów dla rozrywki, za to u siebie w Białogardzie trzymał stadko oswojonych sarn, z pięknym rososznikiem na czele, i często sam je karmił. Sambor wyjechał z małym pocztem zbrojnych, mając przy boku spośród rycerstwa leno Jana de Beyzenburg. Nazywało się to wycieczką dla przepatrzenia łowisk między Wisłą a Wierzycą - miała trwać do dwóch dni, nie więcej. I nie trwała dłużej, lecz naistnie była kryjamnym spotkaniem pod Gorzędziejem z wysłannikiem podmistrza i komandora chełmińskiego, Henryka Berlewina. Od owego wysłannika, którym był brat-rycerz Eberhard, dowiedział się Sambor, o czym radzili Swiętopełk z Konradem w gościtwie u tego drugiego. Dopiero teraz, w siedem miesięcy po ich pomiechowskich rokach, doszły go pewne wiadła z tej nadzwykłej wyprawy starzocha w odległe dla niego strony na zetknięcie się twarzą w twarz ze wzgardzanym przez niego niedruhem. Było to prawe cudowiszcze dla wszystkich, dla niektórych zaś wcale niemały urzas. Soren rwał po łagodnym ubiedrzu, nie prosto pod górę, najbliżej lasu, le skośno, dłuższą drogą i jakby kask wolniej. Jesz nie mógł być bardzo zmachcony i dotąd uciekał chytro, a teraz bodaj zgłupiał. Sambor przyrychlił konia ostrogą i ścigał mając mocną nadzieję, że zwierza dopadnie przed lasem. W pędzie sięgnął do tułu po trzecią strzałę. Sprawnie się złożył i naraz spostrzegł, że soren jakby podskakuje, uniemożliwiając mu zmierzenie do siebie. Zdumiony opuścił łuk i wtedy zobaczył, że nic takiego się nie dzieje, wszak nie mogło się dziać, zatem złożył się ponownie i znów spostrzegł to samo: zwierz podskakiwał wyżej, niżby jego własne łapy mogły go wyrzucać w powietrze. Opuścił łuk. Soren zniknął. Chyba nie zdążył dobiec lasu, a równak przepadł. Bardziej jesz zdumiony jechał dalej, z samego rozpędu, i rozglądał się, gdzie by tamten zaginął i czy nagle skądś nie wyśmignie. W pewnej chwili wydało mu się, że zobaczył go tuż przed lasem, więc zaraz skierował tam konia. Nic z tego, ani widu, ani słychu. Mimo to dojechał książę do zwartego skraju i wkrótce natrafił na stegienkę prowadzącą w głąb. Owszem, były na niej ślady racic. Podążył według nich. Las stał gęsty, głuchy, zdał się opuszczony od wszystkiego, co chodzi i lata, żadnego w nim głosu ani poruszenia wiatru. Rósł na podmokliźnie, kopyta konia miękko w nią wnikały, ale też nie czyniły chlupotu. Stegienka wiła się nakolami i książę chutko stracił rozeznanie, w którą posuwa się stronę względem wejścia do lasu. Nigdzie równak się nie rozdzielała, toteż nie mógł zabłądzić, a była tak wąska, że raz po raz musiał się pochylać, aby głową nie haczyć o gałęzie, one zaś wciąż szarpały go za ramiona i nogi. Zewsząd otaczała mroczna szarość. Poczuł się nieswojo. Lęk jesz nie jął wznosić mu włosów, ale już ich tykał... Cofnąć się, uciec. Nie, pan Sambor nie ustępuje, tym bardziej nie ucieka. Więc leno wrócić po swoich i z nimi przecisnąć się przez ten komudny, zarzeczony las... Tedy zaraz poznają, że bał się zrobić to sam. Przecisnąć się - a dokąd? Nic, wszystko jedno, byle naprzód, do tego tu nakola i do następnego, wiedno naprzód. Co rusz przeglądał obie ściany drożyny tak gęste, że pieszy ledwo by w nie wniknął, i zaraz wzrok kierował ku górze. Nadal martwota i cisza. Tamci ani razu nie zadęli w róg? Na pewno, le dźwięk tu nie dotarł. On mógł rogiem dać znać. Wzdrygnął się na myśl o tym: wywołałby echo żywe i pobudził zatajoną siłę do napaści. Koń strzygł uszami i szedł opornie, musiał być ostrogą mocno przyrychlany. Bo pan Sambor nie ustępuje przed nikim. Tak, przed nikim, ale tu nie o kogoś chodzi, leno o... Lepiej ani pomyśleć. Dość, dociągnie do najbliższego nakola i zawróci. Czy koń zdoła wykręcić w takiej ciasnocie? Bodaj to się nie uda. Teraz już lęk wpełzł we włosy jeźdźca, żeby je chwycić i za chwilę unieść. Dojechał do ostatni już raz naznaczonego miejsca i tam las nagle się otworzył. Przed sobą na rozległej polanie zobaczył duży pagór wieńczony częstokołem; sponad gęstych pali wyzierała wielka checz albo nawet dworzec pański. Rowu naokoło nie było. I tu także wszystko zastygło w ciszy, żadnego człowieka ani zwierzęcia, ani ptaka, ani dymu z ognia, leno opar przyćmiewał zarysy... Jechał z wolna obrębem polany, blisko lasu i przypatrywał się temu cudowisku. Ubiedrz pagóra rósł stromo, piąć by się trzeba z trudem, koń by go nie pokonał nawet bez jeźdźca, a nigdzie nie dostrzegał podjazdu i bramy, chociaż w pełni okolił ów osobliwy gard. Lecz był to gard? Żeli tak, to nadzwykły. Kto mógł go był postawić, kiedy i po co, kto w nim miałby mieszkać i kto bronić? Zamiar nie postał mu w głowie, aby jak bądź dostać się do środka, za częstokół, do drzwi dworcowych, żeli jakieś były. Ostrów uczajony westrzód mokradeł porosłych głuchym i niemym borem stał szczelnie zamknięty, jak lita opoka. Nic chyba przeniknąć go nie mogło, wzrok, głos, strzała, istota zrodzona z kobiety, żadne stworzenie boskie. Za to w nim zasadziła się zagrażba dla wszystkiego co na zewnątrz niego. Kryjamno rzucał okiem na uroczny gard i zarazem szukał wylotu stegienki, którą tu się dostał. I teraz lęk targnął włosami: zamknęła się, zniknęła, nie ma jej. W okamgnieniu pot zmoczył czoło. Dźgnął konia, lecz ten się zaparł. Jesz raz. Koń kwiknął, a jego jęk zaraz zgasł, jak nakryty czapą. Szarpnął wodzami. Koń się cofnął i wtedy Sambor mimo potu, który zamazywał oczy, dojrzał, że jest prawie przy stegience. Skręcił w nią. Nie pamiętał ponemu, jak przebył drogę powrotną. To leno mgliście sobie wdarzył, że chwytały go setki, tysiące rąk, biły po skarni, po ciele, rwały odzież, chciały go zatrzymać, rozedrzeć, wciągnąć na pochłonięcie. Rój najpaskudniejszych gąb otaczał wykrzywiając się i rycząc ohydnie. Wicher porywał go wzwyż, to znów tłamsił w ziemię, ta zaś gięła się, kołysała, chcąc wessać go w siebie. Jan de Beyzenburg i zbrojni z pocztu, zobaczywszy księcia wyskakującego z lasu, przerazili się. Był pokrwawiony, ruchna miał w strzępach, skarnię zieloną, w oczach obłęd. Istny odmieniec. Spocony koń toczył pianę i dziko rżał. Nie przystając książę, niby nieprzytomny, popędził pobok swoich ubiedrzem w dół, do strugi. Podrawowali za nim, szczęściem mokwy trzochowały bieg książęcego wierzchowca, dopadli go przy samej mulistej wodzie. Sambor nic nie mówił, ledwo wykrztusił, że chce natychstopach stąd precz, jak najprędzej do domu. W drodze powoli przychodził do siebie. Gdy stanęli na odpoczynek, umył się i zdziebło poprawił odzież. Ale i później za nic nie chciał opowiadać, co go spotkało w zarzeczonym lesie, do cna zamknął to w sobie, zaś Jan de Beyzenburg także milczał, bo sam nie wiedział. Ponadto rycerz ten się wstydził, ile że powinien był wszędzie jechać za swym panem i strzec go, lecz zła jakaś siła poraziła go: ani nie mógł się ruszyć, ani huknąć rogiem, ani przedsięwziąć cokolwiek. Leno pachoły pocztowe dały ludziom nieco komudnego wiadła o tym nadzwykłym wydarzeniu opodal wsi Waćmierz, że pan książę znikł im z oczu okryty kręćkiem ognistym i uniesiony, nie wiadomo dokąd, ich zaś tenże kręck osadził w miejscu, nogi wbił im w ziemię omal po kolana, niektórym nawet wyżej kolan, i tak ich stężył, iż kroku dać nie mogli w przód albo w tył ani w bok, palcem kiwnąć, głowę odchylić, dechu nabrać, nic, nic - i trwało to długo, od połnia do zachodu. A wnenczas ów kręck znów się pojawił i rzucił na ziemię pana księcia potarganego, omal wyzbytego życia, oraz konia także mocno okaleczonego, a ten hikał i hikał, aż dreszcz nimi potrząsał. A wszakże i ten groźny latawiec nie poradził panu księciu i musiał go oddać... Jesz więcej tezy nabrali pachoły dla swego pana, który był dzielny i także szczodry, gdy leno miał z czego. Każdego innego tak potężny kręck, wsparty nadto tamecznymi duchami, łatwo by złamał, zdusił, wyniszczył, wdeptał w ziemię, pan Sambor zaś oparł się złemu i pomocnikom jego, nie jęknął, nie wywalił jęzora, nie przewrócił oczu, a wyszedł z życiem i chwałą. Teraz prawie, w miesiącu zwanym łżykwiatern, w dwanaście wieków i jesz do tego czterdzieści dwa lata od zabłyśnięcia gwiazdy nad Betlejem, Sambor, kask nakropiony winem zmieszanym z miodem, w białej izbie lubiszewskiego dworca żywo rozprawiał z panią Mechtyldą. - Wyżej gardła mam tych igrów, jakie wystwarza mój wielki brat. - Na ostatnie słowa położył prześmiewczy nawier. - Darwa mi raz z tym skończyć. Chodził po izbie w jedną i drugą stronę, jak wiedno gdy kipiał od gorzu, podobny w tym do owego brata. Byli tu sami, bo księżna nie lubiła roztrząsać ważnych oręd przy innych, chociaż zwykła zasięgać ich udby, ale na stronie. - Nie dość, że na dziedzinę wyznaczył mi same gochy... - Nie same to gochy - wtrąciła. - Jest też kask dobrzyzny. - Jest to prawie kask i dobrym koniem objadę go w jeden dzień, a obiecał mi go jesz pan nieboszczyk ojciec, kiedy byłem otrokiem. Co Swiętopełk dołożył z Wartysławowej spadkowizny, to sama rnarnizna. - Ratybor dostał mniej. - Ratybor! Ten dziękuje Bogu, że żyje, a jakie to jego życie?... Swiętopełk chce Konrada przeciągnąć na swoją stronę i mnie przycisnąć tak twardo, jak już przycisnął Ratybora. - Wiesz ty przynajmniej, po co pan Świętopełk znów przyzywa ciebie do Gdańska? - Nie wiem, ale się domyślam. - Więc po co? Sambor przystanął przy stole, z dzbana nalał do rożka tego samego pitku. Ostatnio upodobał sobie miaszankę wina i miodu, która wcale dogadzała jego podniebieniu, a była wiele tańsza niż samo wino. - Najprzód, bo chce, żebym mu służył radą jako wasal. Na to bym przystał, ile że wówczas więcej bym wiedział o jego poczynaniach i zamysłach. Ale on też wie, że ja bym wiedział, i z tym będzie się krył. - Docze wzywałby ciebie do swojej osoby? - Żeby dać mnie w pobaczenie wobec innych, a wobec Rycerzy Niemieckich na pierwszym miejscu. To by mu było pomocne także przed Konradem, Bolesławem, Kazimierzem, przed synami Odonica, przed wszystkimi zbierno. - I w Meklemburgii. - Także tam i w Szczecinie. No, wszędzie... Pan Sambor służy swemu starzochowi, tak mają dedać. Ale to bodaj nie koniec, bo i coś innego może mieć na oku. Nie dość mu zatem będzie mojej rady i dołoży żądanie, abym przespole z nim szedł na wojnę procem Teutonikom. Żelim wasal do rady, to i do wojowania. Dobrze wiesz, co by dla mnie znaczyło zadrzeć z Teutonikami. Wziął dwa duże łyki owej mieszanki. Mechtylda milcząc przemyśliwała. Że Teutonicy dopiero niedawno udzielili mężowi wiadła o rokach w Pomiechowie, widzewno świadczyło to o niedowierności, jakiej do niego nabrali. Książę Konrad miał bowiem zgodzić się na niestronność w wielce prawdopodobnym zderzeniu między Swiętopełkiem a Rycerzami Niemieckimi i nawet na udział w nim syna Bolesława po Świętopełkowej stronie, książę Pomorza zaś miał obiecać, że wesprze Bolesława w uzyskaniu całej Ziemi Lubawskiej i z tym zleceniem przyśle do niego Sambora z wojskiem lubiszewskiej dzielnicy. Sambor - podobno Świętopełk mówił Konradowi - jest belnym rycerzem i wodzem, kraj przyszłej wojny zna strogo, bywał także w lubawskich stronach, do walki ma skornotę. Snaże świadectwo starszy brat wystawił młodszemu, w to ani wątpić, ani o to się gorzyć, i tak oto zdarną nań łapicę nasposobił. Uczynił to z własnej chytrowiny, czy raczej za podszeptem Gniewomira, purtka spieklonego? Albo Godfryda o dużej i niepustej głowie? A może Pawła, który potąd był mniej ważnym komesem, a odkąd zdrużył się z Mściwojem, nabrał większego znaczenia? Kto wie zresztą, czy to nawet nie sam Mściwoj, młode lisię, wpadł na pomysł sprytnej podstrawy? Sambor znów sięgnął po swój winomiód i rzekł: - Mściwoj to nielichy przekrętnik... - Prawie i mnie przyszedł on do głowy. Że przekrętnik, to ja też powiem, ale jesz młody i nie dość dostały. Może by się dało go do czegoś użyć. - Do czegóż to? - Lubi on drapać się nie tam, gdzie go naistnie swędzi, nie spozierać na to, co naistnie chce widzieć, a równak pragnie i swędzenie odpędzić, i wszystko zobaczyć. Ale ja też mam oczy do widzenia... - I co zaś te oczy?... - Ciągnie go do Dingweris. Książę popijał i naraz zachłysnął się. - Do Dingweris? - Kaszel go chwycił i dopiero po chwili, z trudem łapiąc powietrze i pokaszlując, powtórzył: - Do Dingweris? - Dobrze słyszałeś - spokojnie potwierdziła księżna. - Ależ ona... Czekajże, toć mnie się też raz czy drugi zwidziało, że ma on na nią skomę... A ty dlaczego tak myślisz? - Tak myślę i wiem, że dobrze myślę. Posłuchaj mnie, panie małżonku. Jaka jest Dingweris, to ty wiesz i nie darwa mi tobie o tym mówić. To leno, że ona jest zdarniejsza, niżby się na oko wydawało. Wziąć by z tego pożytek dla twoich udb. Czy my coś naistnie wiemy o tym, co się gotuje na gdańskim zamku? Nic oprócz tego, co ludzie plestają. Miałeś tam swojego zauszalę, ale dawno nie żyje, zresztą nie miał on tyle wysokiego miejsca, żeby dużo wiedzieć. Skorno Mściwoja ciągnie do Dingweris, to trzeba mu ją dać, jako przynętę na haczyku. - Jak to dać? Dingweris?... - Dobrze słyszałeś i tym razem. Jesz nie wiem, jak by to zrobić, nad tym przyjdzie kask połamać głowę, ale warto tyle się potrudzić. Tak mniemam. Zdarna ona jest, powiadam, żadna gęś, jak te tuteczne, a ty już byś ją pouczył, o czym ma się wywiadywać, i dawałbyś jej wskazy, co ma jemu mówić. - Z Dingweris robić węszycielkę i zdradnicę? - Oczywidnie nie wiem, czy się uda, ale na pewno warto się starać. To na przymiar, co dopiero niedawno usłyszałeś z łaski mistrza Henryka o rokach w Pomiechowie, wiedziałbyś już dawno i obszerniej od Swiętopełkowego posobnika, i to bez jego łaski. Wszyscy powiadają, że starzoch mu do cna ufa, i to bez wątpienia jest prawdą. Lepszego dostępu do wielkiego brata, jak go z urągiem nazywasz, i do jego rady nie znajdziesz. A jakiegoś, i to pewnego, załącza szukać powinieneś. Chodził po izbie szybciej niż poprzednio. Z nagła zrobiło mu się gorąco, szarpał więc zgło u szyi, żeby je poluźnić, otworzył okno, wychylił głowę, dłonią ścierał pot ze skarni, ponemu wrócił do stołu i nalał sobie pełny rożek. Nachylił nad nim długi, wydatnie puklasty nos i wąchał. - Tak, no tak... Gdym się dowiedział o tej gościtwie Świętopełka u Konrada, tom się zdziebło urzasł. Do przewidzenia łatwe to nie było. A kiedy ów Eberhard doniósł mi od Berlewina i mistrza Henryka, o czym w Pomiechowie gadali, tom się urzasł jesz bardziej. Przyznaję. To że w końcu dali znać, wielce mnie uspokoiło, ale kto wie” czy temu chytrzelcowi nie udało się posiać niedowiernoty między nami. Czuję to sam po sobie. I ta zagrażba mnie trapi... Nie, nie! - Chwycił rożek, trochę pitku rozlał na stół i podłogę, wypił. - Dingweris nie ma tu nic do czynienia, zdarna jest, to prawda, ale gdyby nawet pójść za twoją udbą, toby trzeba wpierw dużo czasu stracić, nigle by z tego jakiś wziątk był, a mnie czasu nie staje... Uchyliły się drzwi i głowę ostrożnie wsunął jasnowłosy chłopiec. Cechy skarni miał podobne do księżnej, istny jej dziecięcy obrazek, barwę zaś skóry i włosów wziął po przodkach ojca. Spoglądał na nich w milczeniu, wyczekująco. - A, poj le sa, otroku, prawie w porę przyszedłeś. Chwycił go za oba ramiona, uścisnął i podprowadził do> matki. Syn nadal nic nie mówił, tylko ukłoniwszy się matce obrócił głowę i spojrzał na ojca błyszczącymi oczami - Czemu jesz nie śpisz? - zapytała księżna. - Wielki już czas na ciebie. - Nie chce mi się tyle spać, pani nenko - odpowiedział. - Bo widzisz, widzisz - mówił Sambor gorączkowo potrząsając ramionami syna - żeli Świętopełkowi strzeli do głowy wziąć Subisława jako zakładnika, co wtedy? Miałbym go oddać? - O czym mówicie, panie? Niga o tym najmniejszej wzmianki nie było. - A owszem, owszem, raz już coś takiego napomykał. Że niby Subek więcej ludzi by widział, i wyższego stanu, i z rozmaitych stron, że on niemal rómienik jego Wartysława, zatem chowaliby się razem i pobierali tę samą naukę. - Naukę bierze tutaj, u kapelana Jakuba. I sama go uczę. - Mnie tego nie mów, bo wiem. Powtarzam, co on plestał. Tak jak jest teraz, może on się na to ważyć. To do niego podobne. Nie będę chciał dać, to weźmie siłą. - Siłą? - Docz nie? Jak go odepchnę, kiedy jestem sam? Nikt mi nie pomoże. Teutonicy? Teraz, kiedy są ku mnie niedowierni? - To równak do niego niepodobne. - A, za wiele sobie o nim pani dedasz. On dla siebie tłumaczenie znajdzie albo jemu wytłumaczą, Gniewomir, może i Godfryd, a ten padalec Mściwoj przyświadczy. - Zatem pamiętaj, co rzekłam o Mściwoju. Tym rychlej. - Myślę i o tym. Więc Swiętopełk przyjedzie z silnym karnem i lubotną raczbą. Będzie okrop miły. Co wnenczas? Mogę palce gryźć i nic nie pomoże. Zabierze otroka. Albo wpadnę w rozjad i chwycę miecz. Zasiekę go, ale tedy oni nas wszystkich rozniosą na mieczach i toporach. - Nie przesadzaj, panie małżonku. - Tak prawie może być. I omal na pewno. Puścił syna i nalał winomiodu. Subisław wymijając wyciągniętą do niego rękę matki postąpił ku oknu, obrócił się i z tej dłużawy przyglądał się rodzicielom. - Mam udbę lepszą od twojej, pani małżonko - rzekł Sambor i przyłożył rożek do ust. Subisław odezwał się cichym, jak poprzednio, spokojnym, ale i dźwięcznym głosem otroka starszego, niż był. - Może na dobre by wyszło, gdybym znalazł się na gdańskim zamku? Sambor znów o mało się nie zakrztusił, zdążył powstrzymać oddech, zamachał rękami, jakby odpędzał ukazkę. - Plestasz!... Czyste lelectwo! - Nie jestem lelekiem. - Jesteś! Jesz jesteś i tego nie rozumiesz. Z gołymi rękami leźć niedźwiedziowi w łapy. Lelectwo! - Będąc między nimi, widziałbym, co robią, wiedziałbym, co mówią i o wszystkim bym panu ojcu dawał wiadło. - Ale pan stryj miałby ciebie w ręku, mojego syna i jedynego posobnika, i tedy mógłby mnie nawierać, jak by leno chciał. Nie, nie, nie! - Idź już spać, Subisławie - rzekła księżna. - Nie czas teraz o tym rozprawiać. Spojrzał na matkę z powagą, która, jak i głos oraz słowa, daleko wyprzedzała jego wiek dziewięciu lat. - Zaraz idę, pani nenko. Le to jesz dołożę, że drużąc się z paniczem Wartysławem łatwo bym mógł zyskać pana Świętopełka przychylność, a może i dowiernotę. - Podrygacz jesteś! Mnie on nie daje wiary, a tobie da? Lelectwo! - Nie jestem podrygaczem. - Jesteś! Czasem tak gadasz, że słuchając można się od śmiechu obalić. Płestą też jesteś. - Nie jestem plestą. - Ju le ju! Biej spać, Subisławie, jak ci pani nenka rzekła. Innym razem sobie pouradzamy, teraz z panią nenką mam coś ważnego do omówienia. Subisław Samborowic z jawną drwiną spojrzał na dzban, skłonił się ojcu, ponemu matce i powoli ruszył ku wyjściu. Książę zajrzał do dzbana i powiedział synowi: - Wołaj służnika. Po wyjściu syna Mechtylda rzekła szeptem: - Żeli mamy dalej mówić, dzisiadniem wstrzymaj się od picia. - Ledwo co wypiłem, a już widniej zrobiło mi się w głowie. Kazał przynieść nowy dzban tego samego pitku i zarządził, żeby nikt nie ośmielał się im przeszkadzać ani wałąsać po przechodzie. W dwa rożki nalał winomiodu i dzierżąc je stanął przed księżną. - Weź na język, zobaczysz, że to wcale jagodliwe i dobre, le spróbuj. Nie gardziła godnym pitkiem, w początkach małżeństwa omal nawet dotrzymywała kroku Samborowi, zresztą na ojcowskim dworze Borzywojowym w Meklemburgii przywykła do czest, co prawda nie tak ostrych, jakie Sambor zaczął wystwarzać w Lubiszewie. Najpierw naistnie ledwo zwilżyła język, przekonała się, że winomiód nie jest zły, i wypiła spory łyk. Sambor pociągnął trzy. - Zatem widzisz, jagodliwe i dobre, można to pić - mówił książę podejmując niespokojną wędrówkę po izbie. - A też sama widzisz, że trzeba chwatno się zbierać. Bo Swiętopełk każdego dnia może odebrać nam Subisława, a smarkul nawet sam chce iść. - Otrok dopiero od ziemi odrósł. - Dziewięć lat i książyk, to już nie dziecko. A żeliby go tam Swiętopełk i jego przesnici wyżnicy przerobili na swoje modło? Co wtedy? - Nie. On naistnie magu ma nad wiek. Nie urobią go. - Więc czegóż ty chcesz? Oddać go z dobrawoli i jesz z podzięką? - Nie. Niga. I takiej zagrażby nie ma. Za to kogoś tam trzeba wsunąć. I rzekłam już kogo: Dingweris. Sambor prychnął, nic równak dorazu nie odparł, a przemierzał izbę niespokojnie. Dranice trzeszczały pod nim. Był tak samo ruchliwy jak Swiętopełk, ale wyższy i tęższy od niego i już mu się brzuch okrąglił, chociaż nie umiał długo usiedzieć na miejscu i chętnie ruszał w podrogi. Lat też nie miał jesz za wiele, liczył ich trzydzieści cztery. - Czy Mściwoj ma się aż tak bardzo ku niej? Za stara dla niego... Moja udba taka... - Na przylegnicę nie jest za stara, żeli się komu ona widzi - odparła księżna bardzo spokojnie. - Wiemy o tym oboje. - Tak, tak. - Książę przytknął rożek do ust, przechylił głowę i stał sporą chwilę, zajęty piciem. - Musisz i to pojmować, że mój wielki brat może le igrać z Konradem i Bolesławem, żeby urzasu napędzić Rycerzom Niemieckim. Konrad chce tu mieć spokój i dobijać się Krakowa, Bolesław chce chwycić Lubawską. Toteż pewnie zaciekawili się, co ten chytrzelc z Gdańska ma im do powiedzenia i może do dania. Teraz Świętopełk może rzec Teutonikom: takie to a takie bierki trzymam w ręku, wy zaś macie wóz albo przewóz; mogę pójść z nimi procem wam, ale mogę też was wesprzeć procem Bolesławowym roszczeniom, le nie za darmoka, bo za darmoka niżadna kura jaj nie niesie... I tedy mnie ma. - Tak samo mogą zrobić Konrad z Bolesławem i sprzedać Teutonikom Świętopełka, także nie za Bóg zapłać. I chutciej oni to zrobią. - Mogą. Ale tak czy tak, póki ja tu, w tym kurniku, a on tam, w Gdańsku, z całą mocą, jaką ma, ja w lik nie idę. Trzeba go tej mocy pozbawić. - Jak? Wojną? Kto ci da wspomogę dość wielką, abyś tego dopiął? - Wojną nie. Póki Teutonicy sami nie ruszą, wojną nie. Chytrowiną. Robili tak starkowie i prastarkowie, robią tak teraz i będą tak robili nasi posobnicy po wsze czasy... Trzeba go porwać, uprowadzić i tedy przycisnąć: ustąpisz mi dzielnicę świecką, a Ratyborowi słupską i natychstopach zaprzysiężesz ugodę albo oddam cię w ręce Sambów czy jesz dzikszego i dalecznego ludu. Ale nie, nie tak... Zaprzysięże, zawiaruje się, ponemu złamie przysięgę, że wymuszona nie ma mocy. Trzeba inaczej... Za łeb i wen z kraju jak najdalej. Żeli po drodze coś mu się przydarzy, jego wina, nie moja. Leno tak trzeba. Mechtylda w milczeniu kilku oddzielnymi łykami opróżniła rożek, a Sambor spostrzegł to i rad temu, chyżo go napełnił, zaraz też pamiętając o swoim. Chciała mu odpowiedzieć: plesty, powtarzane nieraz, albo i ostrzej: bzdy. Jawerno bzdurzy nagrzany piciem... Powstrzymała język, jej to nie przyszło z trudem, bo umiała używać języka według woli, co znaczyło także niemówienie, gdy tak mogło wypaść lepiej. Przyglądała się płynowi w rożku, jak gdyby bardzo ją teraz zastanowił. Nie był przezroczysty, jakim powinno być wino i także miód dobrze ustały, każde z osobna. Widać gęstość obu była różna, toteż nie zmieszały się do cna. I barwy nie miał litej, smugi się w nim mieniły jaśniejsze i ciemniejsze, choć razem brune. Podniebienia równak naistnie nie raził i łagodnie przechodził przez usta, miód bowiem ścinał cierpkość wina, co przywiezione zostało w podarku od toruńskiego komandora. Chwalił się ów, że wytłoczono je z gron tamecznej winnicy, lecz prawie dlatego nie mogło się ono równać winom dojrzałym w słońcu dalekich ciepłych krajów. Za to zapach z rożka unosił się wcale luby, słodkokwaskowy. Tak tedy udał się Samborowi pitny wynalazek. - Dobrze by było dla Subisława i także dla ciebie - odezwała się w końcu - żeby się poznał ze światem. Tutaj nie świat, le świata lichy zakątek, istne pogódki. Wielce się starasz, aby go podnieść i napełnić lepszymi ludźmi, lecz powiadają, że wedle stawu grobla. A czym jest Gdańsk? Wiele on ważniejszy?... Temu, kto siedzi w Lubiszewie i za Pomorze nosa nie wytknął, Gdańsk widzi się światem. A to leno taki zdziebło większy zakąt. - Już ja bym z niego zrobił naistną stolicę. - Wiem. Ale nie wiem i ty nie wiesz, kiedy zdołasz zasiąść na gdańskiej ławelnicy. - Zdołam! - krzyknął Sambor przystając w swym coraz bardziej gibotliwym chodzie. - Docze mówisz, że nie zdołam? - Nie rzekłam, że nie zdołasz, le że nie wiemy kiedy. - Księżna nadal strzegła pokoju, zaczęła się równak spieszyć, chciała bowiem dopiąć swych szyków, nigle książę straci wszelkie rozeznanie. Nie martwiło jej, że już wyżłępał za dużo. Teraz prawie nadeszła chwila dla niej sposobna. - Zdołasz na pewno. Tymczasem trzeba dać Subisławowi wiady i ogłady więcej, niż tu jej może dostać. Zatem trzeba go wysłać do twego siostrzeńca w Szczecinie, Barnima, do moich braci, Jana i Mikołaja w Meklemburgii, a przy ich pomocy niechby i do króla duńskiego Eryka. Niechaj tam się uczy życia w świecie. Przystajesz na to? - Przystaję. Masz słuszność, bo gdy będzie tam, nie będzie go tu, a tedy Swiętopełk może się w ogon ugryźć. A przyświadczasz moją udbę pozbycia się Swiętopełka? - Udbę mieć, a przoblec ją w ciało to długi kawał drogi. Czasu na nią trzeba i sposobu, żeby nie wpaść we własne sidła. Daj mi tedy rozważyć wszystko w spokoju. A Subisława wyślemy zaraz, gdy nadarzy się dobra leżnota. Może nawetka sama go odwiozę - Ty? - Może, powiadam. Co nam się wyda sposobniejsze. A teraz czas odpocząć. Zmęczeniśmy. - Ja jesz kask podedam. Mechtyłda opuściła białą izbę i poszła do sypialni. Odesłała młodą służkę i została z Gertrudą. Ochmistrzyni w milczeniu pomogła jej się rozebrać. Gdy księżna spoczęła już w szerokim małżeńskim łożu, z okapem wspartym na czterech słupkach, stara Meklemburka stanęła nad nią. One dwie nie potrzebowały wielu słów, żeby się rozumieć. Księżna w pełni ufała ochmistrzyni, pewna jej pomocy w każdej potrzebie... Wreszcie Gertruda, nachylając się, cicho powiedziała po niemiecku: - Pan książę znów poszedł tam. - Wiem, wiem - odparła Mechtyłda trochę niecierpliwie. Teraz nie musiała panować nad każdym słowem i mogła choć w niewielkim stopniu popuścić sobie wodzów. - Po co za każdym razem mi mówisz? Zobojętniał mi i nie ciekawam go. - Wszak pani nie masz innego. - I żadnego nie wypatruję. - Ludzie patrzą i wiedzą. Ludzie mówią, że... - Na to mają języki i coś mówić muszą... Niechby leno zyskał on księstwo godniejsze takiej nazwy niż tuteczne. Zadowolę się władaniem. I dam mu większego znaczenia westrzód zamiedznych księstw. Już ja poradzę, byleby było czym... Biej spać, Gertrudo, bo i mnie snu potrzeba. Wiosna rozkwitła i przemieniła się w lato. W całym księstwie Pomorza była cisza, omal nikt na ten czas nie myślał o czym innym, jak o żniwowaniu, także w gdańskiej howindze, gdzie schodziły się statki, przynosząc wielu miastowym obfity plon, nie we zbożu, a w srebrnym ziarnie, co stało za chleb i za wszelką omastę. Ludzie na wsi pracowali rączo, bo nierzadko popadywało, jak to na Pomorzu, toteż chcieli jak najprędzej zwieźć cały zbiór z pól dodóm i zabezpieczyć. Oby leno obyło się bez wojny, pożogi, potłuki. Głodu, jaki towarzyszył wojnie w kraju, bali się nie mniej niż śmierci samej, bo także śmierć oznaczał, a powolną i w jesz gorszym cierpieniu. Była wszakże i garstka, która o wojnie myślała: książęta i wielgorodni panowie. Także poniektóry rycerz, chociaż teraz zajęty liczeniem wozów napełnionych snopkami, uwagi jej nieco udzielał. Książę Swiętopełk bowiem, jako dobry gospodyn i wódz, wiedno starał się trzymać walkę z daleka od granic swego księstwa. Najpewniejszym zaś tego sposobem to ponieść ją na ziemie obcych. Gdy leno mógł, tak prawie czynił, i rycerze chwalili go za to, bo tedy mieli gdzie pochwycić łupy i zebrać jeńca potrzebnego do pracy na roli. Poszanowanie żywili także wszelcy kupcy, cały lud miastowy, gdyż mieli spokój i bezpiek doma, a nadto niemały wziątk z taniego kupna zdobyczy, zbywającej jej posiedzicielom. Nic zatem dziwnego, że książę Swiętopełk cieszył się poważaniem, wiernością i lubotą nieledwie wszystkich poddanych. A prawie on sam o wojnie przemyśliwał. Że czeka go zbrojna a okrop ciężka rozprawa z Rycerzami Niemieckimi, był pewien tak bardzo, jak tego że po dniu następuje noc. I spodziewał się jej wcześnie, bodaj w tymże jesz roku, żeli więc tak, to bez ochyby krótko po żniwach, kiedy napastnik, mając swoje plony zebrane, chętnie zaczyna zawieruchę od palenia napadniętemu jego dostatków. Toteż książę rozważał, najczęściej przespole z Mściwojem, Gniewomirem i Pawłem, czy nie lepiej uprzedzić napaść i najechać ziemie zakonne, a zwłaszcza Chełmińską, dobrze już urządzoną i bartną. Do kręgu rady czasem też wzywał innych ważnych żupanów, najrzadziej wszakże Godfryda. Notariusz był bowiem duchownym, i to wysokim godnością, zatem po swojemu zapatrywał się na wojnę procem swoim braciom w zakonnym stanie, chociaż bardzo odmiennej profesji od jego własnej. Owszem, uznawał, godzi się mieczem odeprzeć zaczepkę, gdyby się jej oni dopuścili, ale pierwszemu ich razić - niga. Nieczuły pozostawał na przedłożenia o przewadze zaczynającego wojnę, ponieważ nie wierzył, że Teutonicy naistnie chcą wojny. Mają oni dość kłopotów, mówił, z poganami. Na co im jesz szukać bitki z chrześcijańskim księciem? Swiętopełkowy posobnik opowiadał się za wczesnym, najwcześniejszym najazdem, jesz przed ukończeniem własnych żniw. Wiadomo bowiem, że w Ziemi Chełmińskiej łany są już sprzątnięte, gdy w północnych dziedzinach gdańskiego księstwa do zbierania plonów dopiero się przystępuje. Prawie trzeba skorzystać z owej różnicy dziesięciu czy nawet czternastu dni. Sędzia Paweł sam ostrożnie ani twierdził, by wojna miała być, ani przeczył, wszelako pan Mściwoj słusznie mówi, przyznał, tym więcej że Teutonicy napełnili Chełmińską twierdzami i z nią trzeba się rozprawić nasamprzód, niszcząc tyle gardów i obozów warownych, ile od jednego zamachu się da, aby rzucić płochawicę i zaprzątnąć pozostałe wojsko myślą o własnym ocaleniu. Tedy, ciągnął, można by mistrzowi wysłać przedłożenia ugody, ze wszech sił gotując się do zadania drugiego ciosu, najlepiej zbierno z sojusznikami, jakich leno da się pozyskać, zachęconymi wstępnym powodzeniem księcia Pomorza. O tym przecież trzeba pamiętać, że jedno uderzenie Teutoników nie powali. Pan Bolesław mazowiecki najpewniej długo nie da się prosić o najazd na Lubawską, i to bez posyłania mu na wsparcie pana Sambora z lubiszewskim rycerstwem. Wojewoda Gniewomir zgadzał się z pozdrzatkami i posobnika, i sędziego, kładł równak wielki nawier na dwie dalsze orędy. Pierwsza - to koniecznie i omal za każdą cenę, ile by srebrem, solą i czym tylko przyszło płacić, na Rycerzy Niemieckich rzucić Prusów. Tych sprzymierzeńców uważał za najpewniejszych. W końcu też, po ustaniu potrzeby, najłatwiej i najtaniej dałoby się ich pozbyć i jesz coś na nich samych zyskać. Druga oręda zaś - to prawie pan Sambor. Żeli to już wojna - co do tego Gniewomir nie wahał się ani na mgnienie - to lubiszewskiego pana trzeba natychstopach pozbawić swobody, a tak skutecznie, żeby wrogom jakiejkolwiek wspomogi dać nie był w stanie. Co dopiero opociszku wysłał syna swego Subisława i najstarszą córkę Zwinisławę do Szczecina lub raczej Meklemburgii, sam ich odprowadził, omijając Gdańsk i ważniejsze gardy, aż za Chojnice i stamtąd spiesznie wrócił dodóm, zlecając dalszą nad nimi opiekę przednikowi Mironowi. Docze się ich pozbył z Lubiszewa? Jasne to jak słońce: chciał swe dzieci, na pierwszym miejscu oczywidnie syna jedynaka, zabezpieczyć przed wojną. A toż najpewniej by tak uczynił, oddając je pod ogradę starzocha rodu w Gdańsku, który już przedtem oznajmił mu skornotę przyjęcia młodego Subisława na swój dwór. Że zaś nie skorzystał z raczby, le odesłał otroka w daleczne strony, najlepszy to dokaż, że w orężnej rozprawie stanie przespole z wrogami pana Swiętopełka. Żadna to niespodzianka, lecz tedy bez zwłoki należy odebrać mu możność ruchu i zamknąć, najlepiej tu w Gdańsku. A panią Mechtyldę, żeby oni nie byli zbierno i żeby ona nie wystwarzała swoich podstraw, trzymać gdzie indziej, może w Chmielnie, gardzie świeżo odnowionym, a do tego poczesnym, bo rodowym, gdzie dobrze pamiętają panią księżnę Damrokę. Książę równak powątpiewał w aż tak zdradzieckie zamysły młodszego brata, wprost nie mieściło mu się w głowie, że w wojnie prowadzonej cum erectione vexillorum odważyłby się swoją stanicę - zieloną z brunym łbem niedźwiedzia - wznieść westrzód chorągwi Rycerzy Niemieckich. I prawie wtedy, gdy żywą o tym toczył rozmowę z Mściwojem, Gniewomirem i Pawłem, przyszło nieoczekiwane wiadło, że pani lubiszewska wraz z trójką dworek wybiera się do Oliwy na modły w tamecznym klasztorze za zdrowie i pobier syna. Po drodze pragnie odwiedzić pana Świętopełka i wszystkich gdańskich swaków. Wojewody gdańskiego ten wkrótce mający nastąpić przyjazd bynajmniej nie przekonał. W niczym nie zmienił on zdania, lecz teraz wypadało czekać odwiedzin księżnej i przesłania, żle jakieś miała spełnić. Wszyscy wypatrywali przybycia pani Mechtyldy z wielkim zaciekawieniem i nie bez napięcia, książę zaś wbrew rozsądkowi powziął nadzieję, że może ono oznaczać zmianę na lepsze w postawie brata. Była to połowa zielnika, czasem też zwanego sierpniem, gdy księżna zjechała. Mały zastęp ochronny prowadził nie byle kto, le kasztelan Warcon, a swej pani towarzyszyły ochmistrzyni Gertruda, żona stolnika Wirgwona, Strograwa, Dingweris i jesz jedna dworka oraz dwie służki. Skromnie zatem pokazała się Mechtylda. Świętopełk przyjął gościa skarnią chłodną, całkiem onak niż zazwyczaj, bo nie zamierzał ukrywać, że pora jest poważna, i nie chciał też bawić się w uprzejmości, leno żądać jasnego opowiedzenia się. Pani równak udała, że nie widzi zmiany i że, jak wiedno, cieszy ją spotkanie z dostojnym bratem małżonka i pochwatnym rozmówcą. Uśmiechała się mile, chwaliła mag i poselskie zdolności Mściwoja, dobry wygląd Wartysława i urodę Eufemii, życzyła im najlepszej przyszłości. Nie omieszkała też dostrzec z podziwem wzrostu gdańskich podgardów oraz ich istnie miastowego wyglądu, z przekonaniem mówiła o widzewnej mocy stołecznego gardu. Dręgo było Swiętopełkowi sępić się dalej. Na gorz odpowiadał gorzem, często zdwojonym, obraźliwe zachowanie budziło w nim rozjad, za to zdarna grzeczność zwykle krępowała mu oręż w dłoni. Opieranie się tej tu miłoszce szło mu okrop źle. Więc też skarnia mu z wolna tajała, ale nadal dobrze pamiętał, z kim rozmawia i miał się na baczności. Obecny przy tym Mściwoj także strzegł powściągliwości, co mu przychodziło znacznie łatwiej. Książę zapytał Mechtyldę, docze, skorno zmierza ku Oliwie modlić się i składać obiaty za syna, nie zabrała go ze sobą, leno dała wyprawić za Odrę, i docze pan Sambor, który syna Subisława, nosiciela wielkiego imienia w rodzie, bardzo miłuje, nie zapragnął również na jego przyczynę uklęknąć w oliwskim kościele. Księżna odparła, tracąc na chwilę swój przyjemny uśmiech, że Subek naistnie na zdrowiu niedomaga, kaszle, pluje krwią, gorączkuje, toteż wyjednała u męża, aby wysłać go do jej rodziny w Mechlinie, gdzie westrzód licznych dworzan jest także wielce uczony magister phisicus, szeroko znany z biegłości in re medica. Swiętopełk zauważył, że i na Pomorzu nie brak strogich gojców, a na jego dworze, co prawda od niedawna, również przebywa duchowny kształcony w takim sposobie lekowania, jakie cudzyńcy uważają za lepszy od tutecznego. Mechtylda pokręciła głową: owego medicusa z Mechlina zna od czasów, gdy była dziewczynką, i żywi dla niego dowiernotę. Całkiem teraz spoważniała. Z zarękawka wyjęła malutkie srebrne grabelki i podrapała się pod lewą łopatką, ile że uparta wesz dokuczała jej tam od pewnego czasu. W zamyśleniu spojrzała w okno i Swiętopełk upewnił się, iż mocno jadłobi ją złe zdrowie jedynego syna. Wkrótce znów odezwała się, mówiąc o wielkiej jego pobiernocie oraz o pochwałach, jakie często o nim słyszy z ust kapelana Jakuba, bo książątko uczy się okrop chutko, a mówi już wcale sporo i po niemiecku, i po łacinie, także czyta pismo utrwalone w tychże językach, ponadto sam pisze, mianowicie rylcem na woskowej tabliczce, lubi to więcej niż zabawę tenże Subek ledwo dziewięć lat liczący, zatem nieraz nachodzi go skornota ku pisaniu na dziedzińcu czy gdzie bądź, wtedy chwyta byle patyk i udane znaczki skrobie nim na piasku. Otrok to wciąż, nic więc dziwnego, że również raz po raz wyciąga nożyk i rzeza w drzewie poważne lub ucieszne postacie. Nie jest to, oczywidnie, zajecie godne książęcego czasu, chodzi równak o to, że pobier ma do wszystkiego. - Po was, pani bratowo, po was - rzekł Swiętopełk śmiejąc się. - Bez wątpienia wam zawdzięcza pobiernotę, nic mojemu panu bratu nie ujmując. I skarnię wziął waszą, przez co bez ochyby wyrośnie z niego wpierw panoszą, a tedy mąż okrop snaży. Mimo woli Mechtylda uśmiechnęła się z wdzięcznotą i zaraz dalej użalała się, cóż bowiem z tej snażoty i w końcu z tej łatwości do nauki, kiedy człowiek, a teraz jesz otrok, na wnętrzu słaby i strzec go darwa przed każdą chorością?... Ponemu Swiętopełk ponowił pytanie o Sambora, bo czemuż to nie potrudził się zbierno z nią na tak niewielką pąć do klasztoru ojców cystersów, napełnionego duchami przodków, którzy go stworzyli i dobrami opatrzyli i bez wątpienia wstawiają się przed Najwyższą Ławelnicą w orędach rodowych? Usprawiedliwiała męża potrzebą pańskiego oka nad, jak się wyraziła, księstewkiem, zwłaszcza w czas niespokojny, a teraz także żniwny. Kask to rozeźliło starzocha i zrobił prędką uwagę, że skorno rnógł odprowadzać syna nieledwie w pół drogi do Szczecina, to mógł też sobie pozwolić na mały skok do Gdańska i Oliwy, nie tracąc z oczu siedzibnego Lubiszewa, lecz ponemu żal mu się zrobiło zmarkotniałej pani i machnął ręką. Księżna nie zwlekała ze swą obiatą. Swiętopełk sam wprawdzie jej nie towarzyszył, za to posłał Mściwoja, żeby bratowej okazać należną tezę. Bardzo była z tego rada i po drodze żywą prowadziła rozmowę z mężowym bratankiem, stale przy boku trzymając Dingweris. Ta zaś tak mile odnosiła się do młodego księcia, że wzbudziło to w nim pobaczenie: ta sama to, która - gdy jeden jedyny raz nikt na nich nie patrzał - okazała mu wrogą i pogardliwą skarnię? Odtrąciła z jawną nienawiścią? Hewo le, ta sama! Gdyby przy ludziach pozwolił sobie na poufałość względem niej i ona się odsunęła, nie byłoby to rzeczą dziwną ani nadto obraźliwą, ile że musiałaby się liczyć z doniesieniem nieżycznika. Ale wonczas mogła dać mu chociaż znak przychylny, bodaj uśmiech, byle mgnienie powiek, żeliby bała się czego bądź więcej. Teraz zaś, przy swej pani - tak się osobliwie złożyło, że znów byli we troje - wyraźnie dawała mu pojąć swoją ku niemu lubotę. Raczej we czworo, bo przy Mściwoju znajdował się Więcław. Słusznie Sambor był spostrzegł, że sędzia Paweł poszedł w górę na gdańskim zamku, a i Mechtylda to zauważyła. Oboje równak jesz nie rozpoznali Więcławowego znaczenia, co prawda wojewodzie pragnął chować się w cieniu, w czym pomagało mu kalectwo, zwłaszcza mowy. Opat Tetbrand, który postąpił na ten wysoki urząd po opacie Jaraku, zmarłym przed dwoma laty, uroczyście powitał godnych gości i prosił, aby chwil kilka przygotowywali się w skupieniu do nabożeństwa z błaganiem o zdrowie dla Subisława Samborowica ze sławnego rodu pana Subisława Krzewiciela, który opactwo fundował, tudzież o pobier wszystkich dzieci książąt lubiszewskich, zarówno żyjących, jak i mających się narodzić w przyszłości. Pani Mechtylda z całym otoczeniem udała się przed ołtarz, aby tam na klęczkach w pokorze czekać pokonu modłów. Tedy Mściwoj odciągnął Więcława na bok i powiedział mu o niezrozumiałym dla niego zachowaniu Dingweris, a także, gdy o to chodzi, jej pani. Podkomorzy gdański niga nie miał odwagi do niewiast, one też nie wychodziły mu naprocem, żadnemu bowiem ojcu dotąd się nie uśmiechało szukać w Więcławie zięcia, chociaż był synem pierwszego w księstwie żupana, lecz przez ojca do niedawna odtrącanym. Toteż nie darzył je życznotą i strzegł się ich, jak wielkiej zagrażby. I pana swego chciał przed nimi uchronić. Wprawdzie nie wiedział wszystkiego z dawnoty, jak młody książę się miał ku starszej od niego dworce, lecz teraz zoczył jej nęcenie i natychstopach radził trzymać się od niej jak najdalej. Żeli zaś bardzo naparta, czy to ona, czy jej pani, czy obie przespole, tedy, mówił, bez ochyby coś więcej się za tym kryje, nie jedurno chęć przypodobania się posobnikowi, a tym mniej sama pustota, i dobrze byłoby wymiarkować co. Ale skorno tak, to trzeba wymyślić podstęp, zdarną kleczkę, w którą one wpadną. Odprawiwszy oliwską pąć i złożywszy na ołtarzu srebrne świeczniki ofiarne oraz trzosik dobrych detków, wracała księżna znowu przez Gdańsk, aby jesz raz zapewnić starzocha o braterskim i wasalskim posłuszeństwie Sambora, zanocować i nazajutrz wrócić do Lubiszewa. Z tej leżności Swiętopełk wydał stosowną czestę, nie za huczną, nie za skromną, w sam raz przynależną gościowi ważnemu rodem, lecz nie zasługującemu na dowiernotę. W miarę równak ucztowania zdziebło sobie podochocił i wdał się z bratową w rozmowę o nowościach gospodarowania, bo i w tym przedmiocie księżna była całkiem biegła, omal nie mniej niż Sambor. Tedy raz i drugi kazał donieść pitku, chociaż nie otworzył piwnicy na oścież, bo wiedno pamiętał, z kim sprawa. Ucztownicy przecież zdziebło skorzystali. Dworka z Meklemburgii strzelała oczami ku młodemu księciu, ten zaś nie zostawał jej dłużny. Gdy się już znacznie rozswobodziło przy długim stole i poniektórzy zaczęli krążyć po paradnicy, Mściwojowy chorąży, Krzyżan, podszedł do Dingweris i zaczął jej naszeptywać w ucho. Zetknęły się przy tym jego bujne i skłębione, jasne włosy z gładko zaczesanymi, barwy smolnej włosami dworki. Ani Mściwoj, ani Więcław nie zdawali się widzieć jego poczynań, za to pilnie przyzierał się im Czcibor, nieświadom gry, jaka tu się toczyła. Dawno już dozdrzał, że ta obca miała się ku jego panu, a także podejrzewał, że księżna Mechtylda na to się zgadzała. A oto pytanie: czy młody książę chciał skorzystać? Dingweris coś krótko odparła Krzyżanowi i on odszedł, ale nie usiadł na poprzednim miejscu, le przystawał to tu, to tam, przypijał do jednego i znów do drugiego, bodaj jakby zapomniał, że miał jakąś orędę do smolnowłosej. A może został przez nią szorstko odprawiony? Ta zaś, widząc panią swą żegnającą się z księciem Swiętopełkiem, wstała i wolno skierowała się do niej. Księżna ruszyła ku wyjściu i za nią podążyła jej gromadka, a skromny ten pochód zamykała klucznica Gertruda, niby surowy straż-* nik porządku i obyczaju. Dostojną panią odprowadzał Mściwoj, więc jej rycerze pozostali w paradnicy. Ledwo niewiasty znalazły się w mroczyńcu, okom izby zajmowanej przez księżnę i drugiej oddanej dworkom, nagle pogasły kaganki, z wyimkiem małego widnika niesionego przed księżną. I od razu zgiełk się zrobił i powstał pisk. Trwało to wcale długą chwilę, nigle nadbiegli służnicy ze świecami, a i wtedy płochawica, nie wiedzieć czemu, nie opadła do końca i dworki spiesznie, jakby je kto gonił, pomknęły do swego pomieszczenia. Jesz zdążył na powrót pojawić się młody książę z Więcławem i Czciborem. Już był się oddziękował, ale teraz pospieszył upewnić gości, że nie stało się nic złego, po prostu silny a niespodziany przewiew zdmuchnął wid, co leno zabawne, nie straszne. Przeprosił też panią Mechtyldę za krótkie zamieszanie i życzył dobrego spoczynku przed drogą dodóm, na szczęście niedaleką. Prawie skończył grzeczne słowa, gdy na mroczyniec wypadła Gertruda i rozwarła swój kaczy dziób: - Gdzie Dingweris? Nie ma jej. Gdzie jest Dingweris?... Mściwoj spojrzał zdumiony na jej skarnię, do cna spoczwarniałą w słabym i chwiejnym świetle, i odparł: - Przecież wyszła z paradnicy ze wszystkimi i tu musi być, nie gdzie indziej. - Nie ma jej. Zginęła! Roześmiał się. - Naistnie, zginęła. W zamku. Toć nie igła ona, nie wpadła w szparę. Żeli tu jej nie ma, to pewnie odeszła na stronę i zaraz wróci. - Pierwej by coś mi rzekła. Miała pani usłużyć w wyzebleczeniu. Zginęła bez słowa. - A!... Tego nie wiem, docze nic nie rzekła. Po co przecie taki krzyk? Kiedy tyle o nią strachu, idźcie zobaczyć do usiadku. Księżna wysunęła głowę ze swej izby. Powiedziała po niemiecku, że ma być spokój, ochmistrzyni odparła jej w tej mowie, ale już wiele ciszej. Młody książę spoglądał po nich, a gdy skończyły, odezwał się: - Pewno nie byłoby pięknie, gdybym ja chodził szukać owej Dingweris albo posyłał któregoś z moich rycerzy lub służników. Żeli równak wy, Gertrudo, boicie się chodzić nocą po zamku, niepustym przecież, mogę przydać wam zbrojnych do stróży, którzy będą postępowali za wami. Księżna powiedziała: - Zrób tak, Gertrudo, jak pan książę kazał. I ponemu daj mi wiadło. Teraz niechaj przyjdzie do mnie pani Strograwa. Klucznica wzięła z izby kaganek i udała się ku usiadkowi z dwoma wojami dla bezpieku. Mściwoj ze swoimi cofnął się nieco, ale nie odszedł i czekał, pragnął bowiem okazać należyte staranie o dobro i mir gości. Czcibor już był pewny, że jego pan wiedział, co się tu działo, a Więcław także i bodaj służnik Nikosz nie odstępujący pana. Paliło go, aby najtajniejszym szeptem czegoś się dowiedzieć, ale się powstrzymał, zwłaszcza że książę i podkomorzy trwali w miejscu z kamiennymi twarzami. Nie poruszyło ich ani zaniepokoiło, gdy Gertruda przybiegła wołając:; - Nie ma jej tam! Nie ma!... Panie, każcie swym ludziom szukać jej w zamku i gardzie, bez chwili straty! - Naistnie dziwne to - powiedział młody książę - że oddaliła się tak bez słowa. Nie za mądrze postąpiła. Lecz nie strachajcie się nad miarę, nie mogła odejść daleko. - Porwano ją, porwano! - Iii! Nie plestajcie byle czego. Może chciała odetchnąć zdziebło po czeście... Czciborze, weź kilku i ruszaj szukać dworki pani Mechtyldy. A nie sprawiaj dużego trzasku, bo jest noc i nie ma wroga w kraju. Czcibor chutko myślał: naistnie ma jej szukać czy leno udawać szukanie? W oczach Mściwoja dostrzegł błysk uśmiechu. Nareszcie! Zatem dobrze odgadł, że hewo tylko zabawa. Jął się krzątać, zbierając ludzi, a szło mu to niesporo, pokrzykiwał, poszturchiwał, wreszcie wyprowadził ich do głównego przechodu, ale po chwili wrócił zapytać, czy ma przetrząsać cały zamek i budzić jego mieszkańców, co bodaj nie byłoby dobre, bo zaraz i pan książę Swiętopełk, choć jesz zajęty częstą w paradnicy, usłyszy jakiś zgwar i będzie gorsza bieda, czy iść na gard i tam zaglądać w każdą dziurę, do czego równak potrzebowałby więcej wojów, a przy tym też niemały rwetes się podniesie. Tak tedy wciąż w tym samym mroczyńcu uradzali, co robić, nie przedsiębiorąc niczego, a Gertruda bezsilnie miotała się między nimi jak ryba zaplątana w sieć. I naraz pojawiła się ta, za której przyczyną powstała cała ruchawa. Suknie miała potargane, włosy w nieładzie i bez stroika, zgoła niczym nie okryte, chód chwiejny, urzas w oczach, skarnia pobielała, którą osłaniała dłońmi przed wzrokiem ludzkim. Klucznica z okrzykiem podbiegła do niej, objęła rękami i tak trzymając, jakby w ogradzie przed obecnymi tu mężami, przeprowadzała do ich izby. Nikt nic nie powiedział, słychać leno było jakiś dźwięk dawany przez Dingweris, niby krztuszenie się albo łkanie. Wstępowały już w owe pomieszczenie dla niewiast księżnej, i dopiero Mściwoj połapał się, że powinien był coś rzec. - Gdzieżeście się podziewała, Dingweris? Tyle czasu was nie było, aż zaczęliśmy się niepokoić. Ona wszakże nic nie odparła, pewnie głosu nie mogła dobyć. Dopiero zza ściany doszedł jej płacz. Młody książę spojrzał na Więcława, ponemu na Czcikora. I jemu skarnia ogle się odmieniła, złe bruzdy rozciągnęły usta, z oczu strzelił zimny parmiń. - Widzi mi się, że powinna być zadowolona dostawszy to, czego szukała. A my teraz chcemy spać. Lato upływało na pracowitym zbieraniu plonów, a tymczasem do Gdańska dochodziły pilnie tu wyczekiwane nowizny. Niestety, wszystkie niedobre i napawające troską. Teutonicy nie szczędzili starania, aby Konrada - który teraz pisał się księciem Krakowa i dodawał buszne: „z Bożej łaski” - oderwać od pomiechowskiej ugody ze Swiętopełkiem i przyciągnąć ku sobie. Posłowie Zakonu obiecywali mu duży kawał Ziemi Lubawskiej, połowę tego, co sami w niej posiadali lub posiąść mieli. Z tej zamierzonej darowizny nie czynili kryjamnoty, owszem, swobodnie o niej mówili, jako o swojej przydacy do wzajemnej przyjaźni, na zaokrąglenie dziedzin władcy, któremu, jak to podkreślali, słusznie się należało zewiszcze wielkiego księcia. Tak przy leżności wbijali w dumę nie nazbyt bieżnego pana. Co zaś mu jeszcze mówili opociszku, tego le można się było domyślać. Pewna równak to rzecz, że nie dawaliby mu ani piędzi z własnego miectwa za samą przyjaźń, za dobre słowo, jak także to, że kusząc go pozyskiem ze swego, tym większy dział gotowi byli dołożyć z cudzego. Nikt by nie robił onak. A tutaj czyje dobroctwo miało temu służyć? O tym samym czasie wszczęli rozmowy z Przemysłem i Bolesławem, synami Odonica. Przed kilku laty Świętopełk odebrał im Nakło, bo wolał trzymać je w swojej garści, im zaś wskazywał odbicie utraconej przez ojca Wielkopolski, jako pomiara wszystkich zabiegów, które obiecał wspierać. Rzeczywiście, poprzedniego roku powiodło im się, dzięki śmierci Henryka Bożuszka pod Legnicą, zająć Poznań i Gniezno, teraz powinni byli skupiać się na wysiłku owładnięcia trzecią dzielnicą, kaliską. Czy Rycerze Teutońscy chcieli im w tym pomóc? A gdzie tam, wcale by nie mieli jak i oczywidnie nie o to im chodziło. Popychali ich w stronę Nakła, namawiali do wyrwania ze Swiętopełkowych rąk tej ważnej twierdzy i kasztelami pomorskiej. Wedle udby księcia Przemysł i Bolesław musieliby być ciężkimi niedażnikami, gdyby się zwrócili prawie procern niemu. O młodym Bolesławie mówiono zresztą, że także jest naistnym bożuszkiem, do wojaczki nieskorym. Tak czy onak między książętami wdzięcznota w lik nie wchodziła, każdy wiedno się obzierał na wsze strony wietrząc wziątku, byle tanio mógł go dostać. Ale prawie to kosztem Pomorza! Dostaliby oni... po karku! Cicho, jak dotąd, sprawowali się bracia i grzecznie siedzieli doma, Sambor w Lubiszewie, Ratybor w przymorskiej Białogardzie. Gniewomir równak wywęszył, że do Sambora przemykali się obiegacze zakonni. Ratybor zaś po dawnemu najwięcej się modlił. Jesz jeden bożuszek, własny, rodowy. Żeby synom Odonica na czas dać przestrzegę przed popełnieniem lelectwa, Mściwoj znów z mocnym karnem udał się w podrogę na południe księstwa, do Raciąża i Nakła, pokazać zbrojną pięść. Przedtem Świętopełk dał znać Przemysłowi i Bolesławowi, że jego posobnik będzie blisko ich dziedzin, oraz prosił, aby przybyli na spotkanie z nim w dogodnym dla siebie miejscu w pobliżu granicy pomorskiej. Chwila jest ważna, kazał powiedzieć, toteż starzy druhowie i sojusznicy powinni się porozumieć, jak zapobiec złu. Lecz próżno młody książę w Nakle oczekiwał odpowiedzi, Odonicowi bowiem wcale jej nie udzielili. Wniosek stąd płynął le ten, że knują. Zmarnowawszy kilka dni na owo zdanie w nadnoteckim gardzie, spiesznie wracał i wnet przekonał się na własne oczy, jak walne posiłki dochodzą Rycerzy Niemieckich, i to teraz, podczas lata, kiedy ci zazwyczaj nie przedsiębrali większych wypraw na pogan, podejmując je w zimie utwardzającej rozległe mokwy pruskie. Oto na czarnej tamie, blisko już Raciąża, spotkał pochód zbrojny ciągnący od zachodu na wschód ku Wiśle i za Wisłę. Prowadziło go czterech rycerzy, a każdy miał najmniej jednego giermka i pięciu wojów oraz paru służby. Z ich ogrady skorzystała gromada kupców, także zresztą noszących broń, z wozami napełnionymi towarem. Przychodnie uprzejmie pozdrowili zastęp książęcy i otrzymali stosowną wzajemność. Z niemałym zdziwieniem westrzód nich Mściwoj dojrzał niewiasty. Jedna wyróżniała się postawą i strojem, miała też dzielnego wierzchowca. Towarzyszyły jej dwie widzewno skromniejszego pochodzenia, a nadto dwie młode, z tych jedna znów wyższego stanu i ze skarni podobna do owej pierwszej. Wkrótce się okazało, że jest jej córką. Zobaczywszy ją młody książę jakby doznał olśnienia. Zaprosił krzyżowców zbierno z niewiastami na postój w raciąskim gardzie. Chętnie przystali, zwłaszcza gdy się dowiedzieli, z kim mają do czynienia. Najważniejszy spomiędzy rycerzy, Baldur von Tannenberg, powiedział mu wprost, że słyszał od braci Zakonu Najświętszej Marii Panny, jakoby książę Pomorza, Szwantepolk, był wielce nieprzychylny dziełu misyjnemu i nawet wspierał pogan na szkodę zakonników. Spodziewał się zatem pan Baldur, że syn owego będzie tak samo usposobiony, zatem gości krzyżowych powita niemile, a oto odnosi się do nich ze szlachetną życznotą. Rozmawiało im się z niejakim trudem, Mściwoj bowiem znał nie dość wiele słów niemieckich, przybysz zaś mówił gadką odmienną od najczęściej spotykanej u Niemców w tych stronach, toteż najwięcej tłumaczył Baldurowy giermek, który pochodząc z Brandenburgii umiał nie zgorzej po słowiańsku. Trochę pomagał też Więcław. Pobierny podkomorzy spotykając się z mieszczanami i obcymi kupcami chutko pojmował i zapamiętywał niemieckie słowa. Lepsze rozumienie się ułatwili sobie dzbanem piwa, dobytym z piwnicy starego kasztelana Stanocha. Tedy Mściwoj jął tłumaczyć gościowi, że książę Pomorza bynajmniej nie żywi wrogości ani do Rycerzy Zakonu Najświętszej Marii Panny, ani do ich wspomożycieli, sam przecież szerzył misję u Prusów i nadal jej służy, a leno nie chce i nie może przystać na wszelkie roszczenia zbrojnych zakonników. Krótko opowiedział o czwargach z nimi, a wciąż pozierał, ile leno miał leżność, na ową dziewkę, która wydała mu się bardziej snażą ze wszystkich dotąd widzianych. Wnet kazał Nikoszowi przynieść drugi dzban i przyraczył do dobrego piwa ową godną niewiastę oraz jej towarzyszki. Wyjawiło się, że jest ona wdową po możnym panu Detlewie z dalekiej krainy Badenii. Był on już przed kilku laty w Prusach i ślubował tudotąd drugą krucjatę na czele swoich wasali, lecz zmarł nie dopełniwszy ślubu. Wdowa imieniem Hildegarda postanowiła tedy zastąpić go, na ile by zdołała, więc nie mieczem, a opieką nad rannymi i chorymi krzyżowcami. Zrządzeniem Bożym małżeństwo ich nie obfitowało w potomstwo, syn odszedł do wieczności otrokiem jesz będąc, została jedna córka, Adelheid, przespole z matką odbywająca pobożną pąć miłosierdzia. Obie porzuciły ciepłe, słoneczne strony nad rzeką Nekarem i stawiły czoło trudom dalekiej wędrówki oraz zagrażbom bytowania w pierwotnym kraju pośród srogich wrogów. Gdy tak gawędzili, młody książę przyzierał się dziewce o imieniu, które napotkał po raz pierwszy. Pragnął, aby nikt tego nie spostrzegł jak również aby w rozmowie nie zdradzić swej nieuwagi. Żeli to mu się całkiem powiodło wobec cudzyńców, to wobec swoich nie bardzo mogło się udać. Czcibor i Wacław znali go zbyt dobrze, a i Nikoszr choć leno służnik, sprytnie pojmował. Pani Hildegarda niezłomnie obchodziła żałobę, zwłaszcza iż nie upłynął jesz rok od zgonu małżonka, toteż ledwo kilka zdań wypowiedziała do obcych i z rzadka podnosiła na nich oczy. Córce jej wcale nie przystało odzywać się nie pytanej przez starszych, zatem milczała. Ale trudno przychodziło Adelheid utrzymać oczy na postronku, wszystko bowiem było tu nowe i wszystko ją ciekawiło. Nie dziw, że kilkakroć wzrokiem spotkała się z Mściwojem, posobnikiem księcia groźnego i podobno okrutnego. Liczył on, że zamierzony krótki postój zamieni się w nocleg obu wojsk w Raciążu, Baldur von Tannenberg równak podziękował za gościtwę, gdyż zarówno rycerze, jak i pani Hildegarda nie chcieli, wedle jego słów, korzystać z dworskich wygód w wojennej pielgrzymce ofiarowanej ku większej chwale Boga. I raz tylko, kiedy goście już się zbierali do drogi i powstał ruch, zdołał książę, skupiwszy całą odwagę, podejść do Adelheid. Nie podsłuchiwany przez nikogo rzekł do niej jak umiał najlepiej: - Chciałbym cię zabaczyć, Adelheid. Znowu. Badenka spojrzała na niego na poły zdumiona, na poły strwożona, lecz także radosna. Opuściła głowę i coś odszepnęła. - Nie rozumiem - powiedział Mściwoj. Dziewka nieznacznie rzuciła okiem w prawo i lewo. - Kiedy? - Chutko. Jesz bardziej schyliła głowę i uśmiechnęła się. - Gdzie? - Trudno rzec. Ale chcę. A ty? Znów spojrzała w jego skarnię, napiętą i jakby stężałą. Dała znak skinięciem głowy, że ona także chce, i powoli odeszła, bo zbliżał się ktoś ze służby. Słyszał był jej głos, rozumiał, co powiedziała i nie ze wszystkim wierzył, że to prawda, że ta kryjamna wymiana słów odbyła się na jawie i że Adelheid, jak on, naistnie pragnie ponownego spotkania. Dźwięczały w nim jej słowa wypowiedziane głosem, z jakim żaden w świecie nie mógł się równać. Oto srebro z miedzią, a w dzwonnym brzmieniu kruszcu - słodycz i odwaga. Ale kiedy i gdzie? Przy nim stanął Czcibor. Rzekł niskim mrukiem: - Jesz nie doszła siedemnastu lat. Mściwoj ścisnął zęby. Po chwili zapytał: - Co wiesz więcej? - Obiecana jest jakiemuś wielgorodnemu z krainy, którą zowią Brabancją. Matka, powiadają, owa pani Hildegarda, nie leno pobożna, ale i buszna, i wielce pilnuje córy. Panna zaś także buszna dość tyle. - Ejże. - Co, ejże? - Nic. To wszystko? - To już dużo. Wrychle przyszedł czas rozstania i oddziękowali się z wielką tezą, co wdowej z Badenii sprawiło widzewną przyjemność. Mściwoj dołożył starania, aby na wszystkich przywędrach sprawić jak najlepsze wrażenie, co miałoby przeczyć pomówieniom braci Zakonu Niemieckiego. Szczególnie Baldurowi z Tannenberga dokazywał, jak uprzejmy względem krzyżowców jest posobnik księcia Pomorza. Z Adelheid wymienił jesz parę skrywanych spojrzeń i zdołał jej powtórzyć jedno słowo: „Chutko”. Poznał, że posłyszała je, bo kierując wzrok w stronę Baldura, uśmiechnęła się, przecież nie do tego rycerza. Rozjechali się. Kurz drogi omglił i rozmazał postacie, ponemu do cna je przesłonił. Zawisła chmura pyłu, a niedługo i ona się rozwiała, został widok pustego nagle kraju, w którym zamieszkała tęsknota. Wróciwszy do Gdańska Mściwoj zastał najświeższe nowizny. Myślał o czymś całkiem innym i nie mógł znaleźć sobie miejsca ani miru, nigleby myśli owe się spełniły, ale nowizny znalazły jego i osaczyły. Chciał pod byle orądzem zaraz jechać do Swarożyna, jak nakazywała nieboszczyca Przesprawa, szukać tam pociechy i porady. Nic z tego. Wiedział, że ojciec nie przystałby na jego oddalenie się w tej porze, gdyż spodziewał się, że najazd na Pomorze nastąpi każdego dnia, nie wiedzieć leno, od której strony, od którego z nieprzyjacieli pierwej, a nawet, nie daj Bóg, czy nie od wszystkich zbierno. Z nowych nowizn wynikało niezbicie, że co jesz do niedawna można było uważać za ogłoski, stało się ciałem: Rycerze Teutońscy zawarli naistne i według prawa przepisane sojusze z Bolesławem mazowszańskim i Kazimierzem kujawskim, za zgodą i przy pełnym poparciu krakowskiego obecnie księcia, Konrada, oraz z synami Władysława Odonica, zwanego Plwaczem - procem Swiętopełkowi, księciu Pomorza. Zmówcy postawili sobie pomiary niesłychane, za to ze wszystkim jasne: zniweczyć do cna jego i syna, odebrać im księstwo i między siebie podzielić. Zatem widzieli ich poległych w walce lub wypędzonych precz w świat. Najwięcej, co też było trudne do wiary, chciał zabrać sam Konrad, który już myślał o sobie jako o panu zwierzchnim wszystkich księstw Polski, do czego walnie by mu pomogło pozyskanie przeważającego czadu Pomorza, z Gdańskiem na pierwszym miejscu. Z góry wyznaczał w nim dzielnice pod zarząd swoich synów. Przemysłowi i Bolesławowi wielkopolskim, jak już dawniej umawiano, oddawał kasztelanię nakielską. Wziątku dla każdego miało być dość, więc nie zapomniano również o Świętopełkowych braciach. Co prawda sił sprzymierzonych powinno już było starczyć z niemałą nadwyżką, a chętnych do brania także nie brakowało, Zakon równak pragnął ubezpieczyć się na każdą okoliczność i procem każdej niespodziance, ponadto wolał, aby żaden ze współuczestników nie obłowił się i nie umocnił za bardzo. Tak więc odrębnym układem zapewnił Sambora i Ratybora, że nie leno utrzymają swoje dzielnice, lecz jesz je powiększą kosztem starzochowej. Na ile mieliby słuchać Konrada, jako suwerena, nie zostało powiedziane, i o tym bracia, osobliwie Sambor, wcale nie myśleli i ani zamierzali być mu powolni. Zresztą gdyby w przyszłości doszło do nieporozumień i czwargów między zmówcami, Rycerze Teutońscy obiecywali niestronne i sprawiedliwe pośrednictwo. Dla siebie, to znaczy dla swojej kongregacji, także chcieli, rzecz jasna, jakiejś korzyści, na wspomożenie misji westrzód pogan, dosyć skromnej, o którą nikt za bardzo nie stał. Odtąd Wisła miała stanowić zachodnią granicę zakonnego władania od Torunia aż do ujścia rzeki pod miejscowością Przemysławką, gdzie raz już dzielny mistrz Henryk Balk postawił twierdzę, chutko, niestety, zniszczoną na rozkaz księcia Świętopełka. Co na wschód od tejże Wisły, należy się Zakonowi Teutońskiemu, sama zaś rzeka do połowy nurtu. Tak to według wiarygodnego słychu gotowali oni wojnę i w tej wojnie zwycięstwo. Łamał się w sobie Mściwoj: stawała mu przed oczyma Adelheid i dochodził jej głos. Postanowił, że nie pozwoli zerwać z nią łączby. Przeto należało się spieszyć, pani Hildegarda bowiem, choćby i bardzo pobożna, najpewniej nie zamierzała wiekować w pierwotnym kraju, lecz - jak wszyscy krzyżowcy, którzy dopełniali ślubu jednorazowego uczestnictwa w misji - wybrała się tudotąd na kilka miesięcy, a może i nie na tyle. Więc co ponemu, po owych miesiącach, kiedy wyruszy dodóm, do swej Badenii lub tamtej Brabancji?... Ponemu będzie ponemu, teraz jest teraz i powinien najchutciej wyzyskać czas... Nic z tego przecież, ani się wyrwać z Gdańska nawet na dwa dni, stary książę trzymał jego i komesów przy sobie, żeli którego nie słał w ważnej orędzie. A dojrzałego syna i posobnika nigdzie słać nie chciał. Zawierucha wisiała w powietrzu. Wszakże znalazł Mściwoj sposób, co prawda nie taki, jakiego by pragnął. Zyskał na tym Czcibor, bo jego się radził, nie chcąc o tej sprawie rozmawiać z Więcławem. Czy zatem, pytał, Dobiesk byłby dobrym wysłannikiem, czy umiałby odnaleźć wdowę Hildegardę, to znaczy nie tyle ją, co Adelheid, czy dogadałby się z nią, upewnił, że to nie czyjś podstęp, chytra podstrawa, a naistne poselstwo, czy przywiózłby od niej odpowiedź?... Z początku syn Trzebibora przestraszył się samego pomysłu, bo wpierw ważniejsze wydało mu się pytanie: czy Dobiesk, ten rudy łeb, będzie dość zdatny do tego zadania, czy nie podpadnie westrzód cudzych, prawie z powodu owego łba, i czy nie wymknie mu się zbędne słowo wobec niepowołanych uszu? Gdyby wpadł i wieść się rozeszła, co na to pan Swiętopełk? Bez wątpienia byłby bardzo rozjadły. W końcu równak Czcibor zgodził się ze swym panem, że bodaj leno Dobiesk może z owym poruczeniem jechać, skorno młody książę rzecz stanowczo zamyślił i przy niej obstaje. Na pewno on, Czcibor, nie mógłby przedsiębrać jej wykonania, bo za wielu ludzi go znało jako panoszę najbliżej stojącego przy młodym księciu, pewno i sam książę starzoch byłby zauważył jego nieobecność. Prócz tego spośród posobnikowych towarzyszów rudzielec najlepiej się wysławiał w niemieckiej mowie. Wprawdzie na zakonnej ziemi omal wszędzie można było się dogadać słowiańską mową, żeli równak wysłaniec miał rozmawiać poufnie, więc bez żadnych świadków, z Adelheid, nic z tej mowy nie pojmującą, musiał to zrobić w jej języku. Dobiesk zatem pojechał, biorąc ze sobą leno jednego człowieka, najzaufańszego ze Mściwojowej służby, to jest Nikosza. Wiózł przesłanie, aby córa wdowy jakimkolwiek sposobem uwolniła się spod ogrady matczynej chociażby na dzień, a lepiej na dwa dni, i przybyła na spotkanie z młodym księciem nad Wisłę, w okolicę Chełmna, dokładnie przez nią wskazaną. Szczęśliwie się składało, że obie dotąd przebywały w obozie warownym, Radzynie, gdzie leżało wielu poszkodowanych krzyżowców w tamecznej lecznicy. To miejsce zresztą, wokół Radzyna, nie było całkiem bezpieczne, bo raz po raz nawiedzały je gromady zuchwałych Prusów, zabijając lub uprowadzając ludzi, którzy nieprzezornie odchodzili od obozu. Poruczenie dane Dobieskowi zawierało więc liczne zagrażby, bo strzec się musiał ze wszech stron, wcale nie najmniej od zakonnych, ile że podejrzewaliby go o węszycielstwo, gdyby go pochwycili. Panoszą wszakże spisał się dobrze i z chwalbą. Odnalazł Adelheid i zgrabnie ją naszedł, kiedy w ogródku za checzą, gdzie mieszkała z matką i z innymi niewiastami badeńskimi, samotnie pełła warzywa. Z początku się urzasła, ale po chwili poznała przybysza, prawie po ryżej głowie. Ucieszyła się jego posłaniem. I znów szczęście służyło obojgu do siebie tęskniącym. Niedaleko od Chełmna, na ziemi przylegającej do Wisły, osiadł był dawny dannik Detlewa, męża pani Hildegardy, imieniem Horst, który wiedno szczerą poczestnośc jej okazywał. Oto teraz dziewka zapragnęła go odwiedzić i natychstopach udała się do matki z prośbą o zezwolenie. Ta się zgodziła, co prawda nierada, gdyż sama też by chciała pojechać do Horsta, a nie mogła tego uczynić z powodu łómowiska, które w tym moknawym i znobnym kraju skrzywiło ją i ból sprawiało w kościach. To dobre wiadło Adelheid bez zwłoki przyniosła Dobieskowi, nadal ukrytemu westrzód drzew i zakrzewu przy warzywniku. Na koniec przecie - jak się tego Czcibor obawiał - płomieniste włosy omal nie stały się przyczyną sromotnego upadku panoszy. Pomykał już przespole z Nikoszem spod radzyńskiego obozu, gdy wtem najechali na trzech wojów zakonnych. Ci wraz połapali się, że mają przed sobą nietutecznych i ze wszystkim obcych, może nawet pruskich wywiadowców, i zatrzymali ich. Dobiesk jął się wyłgiwać, że należą do służby rycerza Baldura von Tannenberg i na jego rozkaz spieszą z poleceniem do Chełmna. Woje zakonni może by uwierzyli, ale jeden z nich wskazując palcem panoszę rzekł: - Raz już ciebie widziałem blisko pana Baldura, to prawda, poznaję po włosach, ale nie przy nim, leno przy młodym księciu Pomorza, a działo się to pod gardem, który ma za trudną dla mnie nazwę. Chodź, tedy, pojedziemy do obozu, niedaleko przecież, i tam się przekonamy, jak ciebie inni znają. Może przeszedłeś do pana Baldurowej służby, ale wtedy na pewno w niej nie byłeś. Nie tracąc ni mgnienia Dobiesk wyrwał z pochwy miecz i rąbnął tamtego. Nikosz jakby czekał na to i pchnął nożem drugiego. Trzeci odskoczył i nie zdał, aż napastnicy rzucą się na niego, le uciekł w kierunku obozu. Pomorzanie zaś także bez zwłoki pognali w procemną stronę nie szczędząc koni. Dopadli Wisły poniżej Swiecia i tu powodzenie znów do nich wróciło, na brzegu bowiem zastali parobów owego Horsta, wiążących pnie drzewne w spory płat, który mieli spuścić w dół rzeki. Niczego więcej nie trzeba im było, błyskiem ostrzy przekonali tamtych, że wpierw muszą przeprawić ich na drugi brzeg, ponemu zaś będą wolni i bezpieczni i mogą płynąć, gdzie wola. Tak to Dobiesk i Nikosz uszli z groźnej obierzy. Uradowany Mściwoj, wysłuchawszy zdania sprawy, otworzył skrzynię ze swymi cennościami i wybrał znaczny pucharek urobiony z rogu i bogato oprawiony w, srebro i dał go panoszy w nagrodę i dla pamięci. Służnik też nie pozostał bez wziątku. Dostały mu się dwa dobre detki i, rzecz ważniejsza, osobliwa łaska pańska, która miała ważyć w przyszłości. Zrobił się już październik, zwany też pajicznikiem, i nadszedł czas umówionego spotkania z Adelheid. Mściwoj przystąpił do ojca i z trudem wydobył z niego zgodę na krótki wyjazd dla dokonania oglądu gardów nadwiślańskich, po Sartowice i Świecie. Niechaj Teutonicy wiedzą, że nie zaskoczą książąt Pomorza wygodnie się wylegujących w Gdańsku. Przygotował nieduże, ale doborowe karno wojska, zdolne do walki nawet z liczniejszym przeciwnikiem i do szybkiego pochodu, co ułatwiłoby mu sprawny odwrót z pola bitwy, gdyby przewaga wrogów ujawniła się zbyt wielka. Sam obejrzał broń i wyposażenie każdego woja. Naistnie liczył się z możebnością, że w podrodze dojdzie do jakiejś potyczki i wcale nie chciał się od niej uchylać, owszem, rad by okazać swą dzirskość i wodzowski chwat. Oczywidnie nie miał zamiaru z całym wojskiem przeprawiać się na drugą stronę Wisły. Jego spotkanie z Adelheid na ziemi Horsta osłaniałaby leno mała gromadka z Trzebiborowicem na czele... Tego wieczora szedł wcześnie spać z myślą o wyzdrzónce i bliskiej wyprawie. Nigle równak dosiedli koni, tuż po świtaniu dotarł do zamku obiegacz ze zdumiewającym wiadłem. Oto książę Ratybor ni stąd, ni zowąd opuścił swój gard siedzibny w Białogardzie łebskiej, zajął Słupsk z kasztelanią i wszem oznajmił, że przyłącza ją do swej dzielnicy. Nic, leno giez ukąsił onego bożuszka i dziwaka, zatem obarchniał. W pierwszej chwili starzoch mniemał, że zaszło jakieś nieporozumienie, może to szczecińskie albo rugiańskie wojsko dobiło w okolinie Białogardy, pewnie w dużej przystani rybackiej, Łebie, mówił, i od tamtąd wtargnęło do słupskiej ziemi, z czego wzięła się zmyłka co do Ratyborowej napaści. Lecz wnet nadeszło potwierdzenie pierwotnego wiadła, a wcale go nie zmieniała druga nowizna, że już w Słupskiem pojawili się wojowie szczecińskiego Barnima, na wspomogę wujowi Ratyborowi. Tak tedy jakby się sprawdzały ogłoski o zmowie Rycerzy Teutońskich z książęcymi braćmi, chociaż trudne do pojęcia było, że to prawie Ratybor, nie zaś Sambor, pierwszy i samotny porwał się do biatki. Tak czy onak wiarę należało dawać i tym ogłoskom, które mówiły o przymierzach Zakonu z księćmi polskimi. Może bo pchnięto tego najmniej pobaczanego najpierw, w stronie leżącej z dala od wiele bardziej spodziewanej, żeby zmylić i odciągnąć uwagę Swiętopełka? Chciał nie chciał, nie mógł Mściwoj zrobić nic innego, le zostać na miejscu. Zwlekać nie należało ni chwili. Świętopełk, również pozostając w Gdańsku, co prędzej rzucił Gniewomira na Słupsk, żeby go natychstopach odbił, Ratybora pokonał i wziął do niewoli - gdyby zaś zdradny pobożnik w biatce życia zbył, też nie byłoby po kim lać łez - i ponemu zajął Białogardę. Wojewoda miał się chutko uporać z zadaniem, nie tracić krwi nad potrzebę, także krwi niedruhów, bo bez ochyby dojdą znów do rozumu i posłuszeństwa i odstąpią niewczesnego pana, i zaraz wracać do Gdańska. Stało się dokładnie, jak przewidywał i kazał. Strogim wodzem Ratybor niga nie był i westrzód rycerstwa poczestności nie miał. Już przy pierwszej potyczce jego wojsko uległo płochawicy i się rozsypało, bo nikt przy nim nie chciał walczyć. Zasław Chroślic, mąż Ludmiły, od pokónu najścia słupskiej ziemi nie uznał młodszego księcia swoim panem i rad dał zbrojną wspomogę gdańskiemu wojewodzie. Ten zaś, chociaż bardzo się chutczył, znalazł przecież tyle czasu, żeby wyskoczyć do Zasławowych Brzóz, zobaczyć jego gospodarstwo oraz żonę Ludmiłę, co Zasława niezmiernie ujęło, a w oczach tutecznego rycerstwa wielce wywyższyło. Ratybora opuściły także szczecińskie posiłki, zresztą nieznaczne, musiał więc uchodzić, Gniewomir równak ścigał go tak zdarnie, że ten mógł nogować le ku Białogardzie, gdzie zamknął się z garstką wciąż mu wiernych. Nie wytrzymał długo oblężenia, którym stary wojownik ścisnął gard. Bolim, podkomorzy białogardzki, radził zdać się raczej na łaskę zwycięzcy i prosić starzocha o przebaczenie, niż w przegranej sprawie stracić wszystko do nogi. Książę poszedł za tą udbą, poddał się i za zgodą Gniewomira, który do niego nie żywił nienawiści, posłał tegoż Bolima do Gdańska, aby uprosił dla niego pojednanie ze starzochem. Podkomorzy Białogardy uznał, że dla tych szyków nie ma lepszego ani zresztą innego modła, jak schylić się w niżbie i powiedzieć całą prawdę o sojuszu z Teutonikami, o ich sojuszach z Konradem i z jego synami oraz z Odonicowymi, oczywidnie także z Samborem, i że ów Sambor prośbą i groźbą przymusił Ratybora do wystąpienia przespole z tamtymi procem panu Świętopełkowi. Lecz przecież tamci - podsunął notariusz Godfryd, uczestniczący w przesłuchaniu podkomorzego - wcale nie podjęli walki, a pana białogardzkiego wystawili na urągowisko, żeli prawdą jest wszystko, co tu zostało powiedziane. Tego prawie nie mógł zrozumieć półposeł, półpojmaniec. - Otwarcie wyznaję, że nie wiem, docze tak się stało, sam bowiem towarzyszyłem panu księciu przy zawieraniu umowy, należycie umocowanej uroczystymi słowami i przyłożeniem pieczęci, znałem więc dobrze jej stanowienia oraz czas zaczęcia wspólnej walki. - Zrobili z was łępów i dobrze wam tak. Głów waszych teraz nie zdejmę, a co dalej będzie, zobaczymy - zakończył Świętopełk. Spokój na granicy od wschodu i południa bynajmniej nie uciszył obaw księcia Pomorza co do wojny ze złączonymi sąsiadami. Rozważał nawet, czyby ich nie zaskoczyć swoim uderzeniem, które by od razu wyłamało co najmniej jedno ogniwo we wrogim rzeciądzu. I już chciał ponieść stanicę na Kujawy, gdy Ratybor, zamknięty tymczasem w gardzie chmieleńskim, uciekł stamtąd, przepłynąwszy nocą wpław Jezioro Białe. Kto by się był spodział takiej dzirskości po tym pokórce? Świętopełkiem, na wieść o tym, targały na przemian to rozjad, to zdumienie, to śmiech, a i buchy było zdziebło w pomieszanych uczuciach: rodna krew dała w końcu o sobie znać w najmłodszym bracie... Bolima kazał wtrącić do sadzy w Gdańsku. Adelheid przebywała już u dawnego dannika Horsta, dziś posiedziciela niemałego kawału ziemi odebranej Prusom w Chełmińskiej, nad samą Wisłą, i wypatrywała tego, który ją oblubił i któremu ona oddawała serce. A oto, miast niego, pojawił się kryjamno ktoś inny. Znów lęk ogarnął pannę, jak wtedy, gdy z zakrzewu wychynął rudy łeb panoszy, większy nawet, bo Dobieska wprędce poznała po rudowiźnie, tego zaś nie mogła sobie od razu przywdarzyć. Wysilać się musiał przybysz, aby ją uspokoić i przekonać, że nie jest ochybieńcem ani podszywcą, a marnie mu szło niemieckie języczenie, wskazywał więc swe odstające uszy i poruszał nimi, co zresztą pomocne nie było, gdyż nie popisywał się tak przed panną w raciąskim gardzie, a uszy Czcibora nie tyle wpadały w oczy, co Dobieskowe włosy. Wnedze równak zdołali się dorozumieć. Adelheid wiedziała o krwawej przygodzie rudzielca uchodzącego spod Radzyna, bo wyrwas wielki się zrobił, gdy ocalały woj zakonny dotarł do obozu, pojęła zatem, że żadną miarą nie mógł on drugi raz odbyć posłania i musiał go ktoś zastąpić. Posługując się niewielu znanymi sobie słowami, żywymi ruchami palców i rąk, przewracaniem oczu, kreśleniem znaków na piasku Czcibor wytłumaczył, że jego pan nie może teraz wyskoczyć z Gdańska choćby na krótko, czego najboleśniej żałuje, i musi spotkanie odłożyć na później. Na kiedy?... Tego, niestety, nie wiadomo. O tej samej akuratno godzinie, kiedy Czcibor Trzebiborowic w imieniu młodego księcia odkładał lubotną umowę - przypomniało mu się, że już po raz drugi to czynił, co prawda z innym dziewczęciem - dokładnie wnenczas brat-rycerz Zakonu Niemieckiego Eberhard, tenże, co przedtem znosił się z Samborem, stanął przed księciem Świętopełkiem w urzędzie wysłannika mistrza Henryka von Wida. Mistrz dawał wiadło panu Pomorza, że książęta Bolesław z Mazowsza i Kazimierz z Kujaw obiegli Wyszogród. Swiętopełk zerwał się z ławelnicy. Kto tu znowu obarchniał? Żle mistrz był w przymierzu z owymi, docze ich teraz, odstępując, wydawał? Błyskawiczne zdławienie Ratyborowej rozruchy ocuciło go? Ejże... Stał i wpatrywał się w oblicze Eberharda, jakby nadal nie wierzył własnym uszom albo zdał, co ten powie więcej, uzupełni, objaśni przekazane słowa. Lecz brat-rycerz milczał. I trwała cisza, i przeciągała się, coraz trudniejsza do zniesienia. W kręgu komesów nikt ani się poruszył, ani śmiał głośniej odetchnąć. Wszystkim skarnie zastygły. Siedzący na ławce za ojcem Mściwoj leciuchno się uśmiechnął, bacząc, by nikt nie dostrzegł: hewo le, jego chwila nadchodzi, wojna będzie, już jest, i teraz on pokaże, jak belnym jest wodzem, okryje się cłiwalbą i zgar-? nie jej owoc. Pewno, stracić można i zginąć, ale co mu takie strachy, on przecież dobędzie. Niechże leno z tych blónów przyjdzie naistna trzaskawica z ulewą, niechże nie ominie bokiem. Książę sapnął, zamrugał oczami, powiedział cicho: - Wojna. I naraz nabrał oddechu, wzniósł głowę i zawołał na głos cały, aż zatrzęsło paradnicą: - Wojna! Rozdział VI Strumień płynął powoli i miejscami się rozdzielał na jesz mniejsze cieki, tu zaś, w pobliżu, znów złączony spadał ze stromizny w mały, głęboki stawek, szemarząc i pluskając. Krople czyste jak łzy odrywały się w locie i mieniły barwami tęgi i otaczał je błyszczący obieg poświaty. Ze stawku woda sunęła omal prostym korytem do opodalnego jeziora, które w tę stronę wysuwało wąskie ramię. Naokoło stał las, nad jeziorem równak przerzedzony, przez co widać było urzmiste brzegi i dalekie tonie rozlewiska. Słońce sięgnęło szczytu i grzało ze wszech sił, wiatr ledwo tykał liści lub igliny na wierzchołkach drzew i praga się zrobiła, aż powietrze drgało. Ptaki się pochowały i zacichły, znikąd nie dochodził dźwięk żywy, leno ów pluskot nieustanny. W ten siewnikowy dzień, rozprażony i zleniwiający nawet rodę, dwóch mężów siedziało pod starym bukiem, chroniąc się w jego cieniu przed parminiami ognia podniebnego, w rozchełstanych zgłach i gatach leno. Ale grubszy z tych dwóch i o jaśniejszej miazdrze złączył poły swego zgła na piersi dużą, strojną, bogatą zapinką ze srebra, z pięknie gładzonym żółtym kamem pośrodku, której nierzadko dotykał, niby pieszcząc ją i upewniając siebie, że ona tam jest. Mimo gorąca rozmawiali wcale żywo, najwięcej plestał tenże obstrojony cennością, znakiem poczestności i bartnoty. - Przynieś kisu - rzekł. - Gardło mi zaschło. Drugi wstał i podszedł do stawku, gdzie pod spadającą wodą wisiał na postronku pojemny sulak. Nalał pitku do dwu kubków, wrócił. Był to Sudir. Tutaj przyprowadził go Ramota, aby gadało im się spokojnie, z dala od ludzi. Nie to, żeby dawny przystaw chmieleński się ich bał. Na to za bardzo obrósł w znaczenie westrzód Prusów, osobliwie Warmów i ostatnio też Bartów. Nie potrzebował również skrywać przed nimi Sudira, poufnik bowiem księcia Świętopełka miał jużnotę poruszania się po przeważnym czadzie pruskich ziemie, a chroniło go prawie imię pana, baczenie zaś musiał dawać jedurno na zachodnich kończynach, gdzie Rycerze Niemieccy mieli już sporo swych zastawników i przyjacieli. Odświeżyli się pitkiem nieźle wystudzonym w zdroju. Ramota przeniósł się od Warmów na ten kraniec barckich sedłowiszcz, gdzie już zaczynały się włości Galindów, z własnej woli i miał w tym dobry oblik. W niczym nie mógł sobie krzywdować na teścia, możnego rikijsa pułki o nazwie Plut, bo tenże, Likasz, poważał Ramotę i nadzieje z nim wiązał, onak nie byłby mu dał swej córy. Jesz więcej o nim pomyślał, od kiedy zięć otrzymał grzywny srebra od samego pana Świętopełka. Był to jawny dokaż, że książę Pomorza, ongiś tak rozjadły na swego żupana, do cna odmienił swój pozdrzatk na niego i bynajmniej nie zwodził przedkładając mu wspólne działanie na rzecz sojuszu Pomorzan i szczepów pruskich procem Teutonikom, to jest Mikom, jak zaczęto tutaj zwać przywędrów z daleka. Gdzie do sprawy wchodził drogi kruszec, tam kończyło się maniectwo. Pan Swiętopełk naistnie wyciągał rękę do uchodnika, który wyrastał na wielmożę w kraju swego schronienia. Hewo ów wielmoża umyślił postąpić stanowczy krok wyżej, a zarazem w bok. Miał już trzech synów, co czyniło go jesz mocniejszym, i niezgorszą tylkość służby, spory dział ziemi zawładniętej, co prawda pustawej, strzódę bydła rogatego i bezrogiego, na dodatek skrzynkę srebra, z widokiem na jej dopełnienie, i drugą, większą, z żółtymi kamami. Udbał więc sobie zostać prawowitym rikijsem, z własnym zewiszczem i włada nie do powątpienia. Galindowie, zwani też od Pomorzan Gołędami, srogo już ucierpieli od wojen z innymi plemionami, od waśni westrzód nich samych, od krzyżowych najazdów Polaków i ruskich kniaziów. Ziemia ich, wiedno pokryta gęstymi lasami, nadto obfita w jeziora, stała się istną pustacią, gdzie z rzadka znajdowałeś ludzkie siedliska i liche uprawy. Kask więcej Gołędów ocalało w tych tu stronach, na północy, które przylegały do ziem Bartów i Nadrowów, ale i tak miejsca starczyło dla każdego przychodnia, żeliby leno chciał tu osiąść, a miał siłę oprzeć się okolinnym. Ramota prawie chciał i mógł, przeniósł się omal ze wszystkim, co posiadał - zresztą nie zbył swego miectwa koło pułki Plut, a zostawił je pod ogradą teścia - i tworzył własną, wielmożą pulkę, u zbiegu owych trzech plemion, dotykającą brzegów wielkiego jeziora o nazwie Mamry. Wynalazł odpowiednie wzniesienie, ręką ludzką dał je poprawić, otoczył częstokołem, wzniósł widziała checz, postawił klecie dla ludzi i chowy, słowem, posiadł tymczasowy swój gard, ten go równak nie zadowalał i w przyszłości pragnął mieć wiele mocniejszy. - Pomezanowie ruszą na pewno, także Pogezanie, bodaj i Warmowie - oznobiwszy gardło podjął gadkę Ramota. - To znaczy z Warmów pójdzie Likasz i pociągnie czad innych rikijsów. Zrobi to zbierno rój wojów. - Tak tego pewny nie jestem. Audun z Pluszny od Sasinów wcale nie czuje skornoty do tej wojny. - Winę tu ma pan Swiętopełk. Po co był się sprzymierzył z Mikami i walnie się przyczynił do owej rozgromówki Prusów nad Dzierzgoną? - Stare dzieje. - Alaże! Jakie tam stare? Ledwo osiem lat. Jesz oni pamiętają krwawą łaźnię, jaką im był tam sprawił. Za wielu waldujków wtedy padło, żeby inni o tym zabyli. - Pan Swiętopełk się zawiarował, że już niga broni procem Prusów nie podniesie, żle oni go nie tkną. - Ale przedtem kości im poprzetrącał. Toteż takiej dowiernoty, jakiej by chciał, nie posiędzie. Tutaj często powiadają, o czym dobrze wiecie, Sudirze, że jemu równak bliżsi owi Mikowie, wszak kłania się temu samemu Bogowi, co oni. - Wy też tak mówicie? - Mówię, co mówię, a dedam, co dedam. Różnicę powinniście znać, Sudirze. W jego słowach nie brakowało prawdy. Ale nie tak znów bardzo chodziło o dowiernotę, ile o to, że Prusowie między sobą nie mogli dojść do ładu i trwali w rozproszeniu oraz pilnowali wzajem, aby drugie plemię nazbyt nie spotężniało, ba, żeby przymiedzny rikijs w tym samym plemieniu nie urósł za wysoko. O tym wiedzieli obaj. Bywało nawet, że już już wybierali się na wojnę w jedną stronę, a ponemu szli w inną. Przy tym zaś Sudir przenikał niejedną z Ramotowych udbów, lecz wszystkich nie mógł się dobadurować, chociaż magu miał dość. Na to Ramota był zbyt skryty. Świętopełkowi dowierzał, że chce Rycerzy Niemieckich pobić i do cna z kraju wynekać. Żeli równak ci w księciach polskich znajdą sobie trwałych sprzymierzeńców, tedy sam żadną miarą nie da im rady, bo i doma ma wrogów we własnych braciach. Tedy musi szukać pomocy u Prusów, ile że gdzie indziej jej nie nalezie. Nie byłoby przecież dobrze, gdyby wyszedł na dobywcę nad wszystkimi. Wiarował się czy nie, to prędzej lub później dobrałby się on Prusom do skóry. Sudir rzekł: „żle oni go nie tkną”. Wiedno podejdzie mu w rękę sposobny orądz, gdy będzie chciał, aby krzyknąć: „Tknęliście mnie i nie darwa mi nic innego, leno was stłuc”. Ponemu będzie odbierał ziemię i jużnotę, nie wszystko naraz, a kask po kąsku. Niemców pokonać trzeba, bo ci jesz chutciej i srożej obrócą Prusów w poddanych, a może i w pojmańców. Ale pokonać należy tak, aby obaj główni i najgroźniejsi ubiegacze, pomorski i niemiecki, wyszli z tych imów wykrwawieni i osłabli. Co jest kruchawizną tych tutaj plemion: rozsypka, czwargi, wieczne biatkowania, zawistność, to prawie jemu, Ramocie, może teraz być pomocne i służyć. Nie chcą swojaka panem nad sobą? Dobrze, będą mieli cudzyńca, który się przynaszył. Więcej i lepiej od nich wie, więcej widział i poznał, dalej patrzy. Cudzy i swój przespole. Przyzierał się Audunowi z Pluszny, który nieraz, podchmieliwszy sobie, wspominał swoje pochodzenie od Normanów, co prawda sprzed bardzo już dawna, od wodza drużyny, która przybyła ze Smalandu. Takiego wodza zwano jarlem i Audun chętnie słyszał, kiedy i do niego czasem tak mówiono, wolał bowiem to miano niż „rikijs”. Audun na pewno w kryjamnocie widział się wodzem nie leno Sasinów, lecz także innych Prusów. A docze nie Ramota? Był przystawem na Pomorzu, jakby półkasztelanem, a omal nie kasztelanem całym, wszak Chmielno ważny gard, rodowe gniazdo książąt, co ustąpić musiało Gdańskowi, ale nadal książętom bliskie i drogie. Nie tak wiele lat temu pani Damroka wskrzesiła jego blask... Ramota zwielmożniały pogodziłby rikijsów - pod sobą. Zyskaliby na tym. - Pan Ramota... Książę. - Pomezanowie panu Świętopełkowi ufają - powiedział Sudir. - Pogezanie również, zresztą jedni i drudzy najwięcej cierpią od krzyżowników. Pan Swiętopełk zawiarował się im na Jezu Chrysta, że więcej ich mieczem nie nawiedzi, a przespole z nimi Rycerzy Niemieckich wyneka. Co zaś do pogan, czyż nie przysłał im aż trzy czarne byki na obiatę bogom? - Przysłał, to prawda. I dobrze zrobił... Przynieś jesz kisu! Będąc nowowiernym Sudir nie miał pewności, czy książę zrobił tak dobrze, chociaż wszystko, co robił, musiało być dobre. Pan Świętopełk chciał uciszyć obawy Prusów pogańskich, pozyskać ich ufność, ale bez ochyby prędzej czy później dowiedzą się o tym księża na misji i podniosą krzyk. Tym więcej zgwaru narobią rycerze zakonni. Przecież to ciężki grzech i sam książę surowo zakazuje składania obiat u siebie. Podał Ramocie ów kis, ostry pitk z kobylego mleka, który chutciej i tężej szedł do głowy niż nawet mocne piwo. A tenże półrikijs był już zdziebło nakropiony, całkiem jak rikijs prawy, bo pruscy wyżnicy pili nad miarę przy lada leżności, żle było coś leno do chlapania. A tu gorąc nadzwykły, mimo że miesiąc siewnik dochodził już końca i blisko stał październik. Nikt takiej pragi o tym czasie sobie nie wdarzył. Ramota gotów się użłępać. Nie szkodzi, może powie coś, czego dotąd nie mówił, ten uchodnik spod pańskiej ręki, a hewo tejże samej ręki jakoby sojusznik. - Wiem - znów przemówił gospodarz - że ten ważny tulisz w Romowem u Nadrowów... Jak na niego mówią, Sudir? - Kriwe - niechętnie poddał pomorski Warm i przeżegnał się, odpędzając urzek biesowego imienia. - Zły to bardzo i grzeszny czarzoch. - W lik idzie, że on wiele znaczy u Nadrowów, ty leleku, i u wszystkich Prusów, bodaj nawet Pomezanów, co chrzest wodą dostali. Dlatego rzekłem, że pan Świętopełk dobrze zrobił. Kriwe, tulisz Kriwe... Ja mu też byczka czarnego podesłałem i soli mieszek, i gąsków żelaznych drugi... Więc onże Kriwa, czy jak mu, u swoich ma usłuch. Ty, Sudir, nie myśl sobie, że ja tego Kriwy nie uważam albo innych tuliszów, żle coś znaczą. Uważam, a jak to onak? Jestem teraz Prusem, ty karbowniku z Łysicy. - Byłem rządcą osady i przystani. - Wielkie mi co. Ale dobrze, teraz jesteś zastawcą i zauszalą pana Swiętopełka. Jego też uważam, może i najwyżej pośród wszystkich, bo ma on łeb jak dynię... Hewo stałem się Prusem, i to lepszym od innych, ile że do jednego plemienia nie należę, a do wszystkich. Pojmujesz? - Pojmuję. - Nawet ci wierzę, bo lelekiem nie jesteś, choć tak cię mianowałem. Le się nie obrażaj. Jestem nad wszystkimi, miałem rzec: ze wszystkimi. Ale dajże mi wnedze powiedzieć o tym Kriwie. Więc on, pierwszy tulisz Prusów w Romowem, przyjął obiatę miłym sercem. Kazał innym tuliszom procem Mikom gadać i lud na nich podburzać. Zapłacił pan Świętopełk niemało, ale wziątk będzie miał, bo w jego imach z Teutonikami Prusowie na boku nie staną, a i Kriwa będzie mu pomagał swoim czarzycielstwem. Sudir, z grubego sulaka pobierając kis, dolewał wody. - A wy, Ramoto, wy... - Masz do mnie mówić: panie Ramoto. - Wy tedy ze swoimi staniecie po stronie pana Swiętopełka? - Jak będę chciał, to stanę. Już stanąłem. Da on więcej srebra, stanę jesz lepiej. - Ze swoimi, z bronią, do walki? - A iluż ja mam tych swoich? Małowiele, ilko tylko. Toć widzisz, Sudirze, jesz nie mam ich dość. Taka tylkość nie przyczyniłaby się walnie do jego dobycia. - Niby mało co, a człowiek do człowieka i już cała trójba. - Podeprę go, ile będę mógł. Wcale nie miał zamiaru samemu nadstawiać skóry pod miecze i strzały w orędzie tego, który w gorzu byłby zdjął mu głowę, gdyby dostał go w swe łapy. Ale dobrze się stało, jak się stało. Niech tedy Świętopełk dobędzie w wojnie z Teutonikami, ale nie tak do cna. O tym czasie Ramota się umocni tutaj, w szerokiej i coraz szerszej okolinie między trzema plemionami. Ponemu może przyjść czas, że wyciągnie rękę do Teutoników albo lepiej pożda, aż oni do niego wyciągną. Wykorzysta obu współgrywców i ubiegaczy. Urośnie Ramota, owi i wszyscy ani się obejrzą, kiedy i jak urośnie. - Rycerze Teutońscy też nie tracą czasu - rzekł Sudir. - Wciąż przybywają do nich goście mocno uzbrojeni. Ale i westrzód Prusów szukają przyjacieli. Już u siebie mają kask takich. - Nie leno u siebie - odparł Ramota. - Tam sam też mają, u Sasinów, Pogezanów... Wielu ich nie będzie, ale są. W ciszę parnego wiodra, szemarzącą wodospadkiem, coś się wkradło. Zrazu nie rozeznali, lecz obaj, Ramota nawet nakropiony, posłyszeli słaby odgłos i odczuli leciuchne dergotanie ziemi. Umilkli. Sudir wstał, postąpił kilka kroków i kryjąc się w zakrzewię spoglądał w stronę, skąd dochodził dźwięk. Wiedno, już z małka, uczył się zwracania uwagi na wszystko, co mogło być zagrażbą, a ponemu życie poufnika księcia wzmogło tę uczbę. Ukląkł, ucho przyłożył do ziemi. Rozeznał tępot kilku koni. - Ktoś jedzie, nie sam. - Wskazał kierunek. - Le się nie strachaj, Sudirze. Żle z taniej strony, nie wróg, moi by go nie przepuścili. Gorzej, gdyby jechali od jeziora albo łodzią płynęli, ale tych byśmy z daleka postrzegli. Mimo to Ramota sapiąc podniósł się i podszedł do zdroju, nadstawił głowę pod znobny trysk. Sudir dotknął noża ukrytego za gatami... Tępot się zbliżał. Na wzgórku nad strumieniem między rzadko tu rosnącymi drzewami pojawili się czterej jeźdźcy. Dostrzegłszy Ramotę zatrzymali konie i zeskoczyli z nich. Na przód wystąpił młody, rosły mąż o długiej, jasnej skarni i szarych włosach opadających spod szłomu, ze śmiałym spojrzeniem, wielce sworny, przydziany w kolczugę, z mieczem u pasa. Donośnym głosem zapytał po prusku: - Wy, panie, jesteście rikijsem pułki tutecznej, którą zwą Ramotową? Ramota zaniemówił. Zdrzał na przybysza pierwszy raz ujrzanego na oczy. Dwaj inni też byli mu nie znani. I byłby się bardzo zaniepokoił, nawet urzasł, naszły przez zbrojnych cudzyńców, gdyby nie towarzyszył im jego włodarz albo, jak tuteczni mówili, staras. Jesz wobec obcych nie nazywał siebie rikijsem i swoińcom dotąd nie kazał tak o sobie mówić. Ten tu zaś... Staras nie nosił śladu pobicia czy innego przymuszenia. Jesz on dostanie pięścią w pysk, a tęgo. Ramotowa?... Tak we własnym kółku mawiał o swej owładzie, lecz byłoby się to już rozeszło? Otarł skarnię z wody, podciągnął gaty, dotknął srebrnej zapiny z żółtym karnem, upewniając się, że tam jest. - To ty mnie tu nachodzisz nieproszony, kimkolwiek jesteś, i sam wpierw powinieneś się opowiedzieć. Przybysz spozierał na niego udórnym wzrokiem, jakby chciał odpalić coś ostro, ale przemógł się i pochylił głowę. Powiedział słowiańską mową: - Na imię mam Jakub, a że urodziłem się w Golubiu, okom miejsca, gdzie dzisiadniem jest obóz Rycerzy Najświętszej Marii Panny, zowią mnie Jakubem z Golubia. Od Słowian i od Prusów także bywam wołany Kuszem. - Jesteś waldujkiem? Tamten mało co się skrzywił. - Tak by mnie pewno zwali, gdybym błądził w pogańskiej ciemiźnie. Ale otrzymałem wid prawdziwej wiary i jestem wolnym rycerzem u boku zakonników Domu Niemieckiego. Nie chciałem wam w niczym uchybić, panie - dodał widząc, że Ramota się chmurzy - ani poddanym w tej oto nowej pulce. Nie wiem po prawdzie... - Wiem, czego po prawdzie nie wiesz. Tak, jestem rikijssm tej pułki. I... Zawahał się. Odstąpił od wiary, jedynie prawdziwej? Został zaprzańcem?... Przystał do pogan, ani wątpić; składał obiaty w gajach poświęconych bożkom, też ani wątpienia; czcił się z tuliszami, bywał obecny przy ich czarzycielstwach, uczestniczył, a jakże. Stał się zatem poganem? - Z czym przybyłeś, Jakubie z Golubia, podający się wolnym rycerzem? Niga o tobie nie słyszałem. - Ja zaś słyszałem o was niejedno, rikijsie Ramoto. Zaczerwienione i tak lico Ramoty, bardziej od strogiego pitku niżeli od upału, który kask zelżał, rumieńcem nie zdradziło, jak dotknięty się poczuł słowem „niejedno”. Chciałby ten golubski Jakub wywlekać coś z odległej dawnoty? A może coś gorszego z wiele bliższej? - Podejdź tedy ku mnie. Wy też. Napijcie się tej piżuli, wcale nie tak lichej. Teraz dopiero Jakub, schodząc ze wzgórza, dostrzegł Sudira wyglądającego zza zakrzewu. Stanął. - Nie jesteście sami, rikijsie Ramoto. - A chcieliście najść mnie samego? - Nie - odparł przeciągając słowo. - Myślałem tylko... Przybywam do was z dobrym słowem. - Od kogo? Jakub, wciąż przyglądając się Sudirowi, szedł bliżej. Żle z dobrym słowem, to nie z wypominkami. Chrześcijanin, pewny siebie, wyszczekany, rogala. Prawy policzek przecinała mu długa i głęboka blizna, jesz różowa, więc od niedawnej rany. Ruchna nosił dostatnie. I dwaj jego wojowie - żaden z nich gęby nie odemknął - wiedli dobre konie. Przy tych przywędrach staras wyglądał niemal jak służnik. - A ty docze nie dałeś wpierw znać, że przyjechali cudzy?! - Ramota nagle wrzasnął na niego. - Miałem tu nad wodą spoczynku zażyć w ten prażny dzień. - Nie sierdźcie się na niego - rzekł ze śmiechem nieproszony gość. - Nie prosiłem wiele o zwolenie. Moja wina. Ale nie sierdźcie się też na mnie, panie Ramoto. Odwiedzam was za wiadłem Rycerzy Teutońskich, którzy chcieliby was o coś zapytać. Niepełny jesz rikijs, nie uznany potąd przez wiec starszyzny plemion pruskich, już omal całkiem wytrzeźwiał. Umiał, gdy zaszła potrzeba, chutko zganiać z siebie skutki oszałamiającego pitku, a niga nie upijał się do nieprzytomności, co często się zdarzało prawym rikijsom. Chcą o coś zapytać. Na mgnienie stanął mu w oczach widok owego misjonarza, którego Bartowie złapali. Nie dość że wszedł do świętego gaju i zbezcześcił go swą stopą, to jesz śpiewał chrześcijańskie gusła, a i tego było mu mało, więc pokrapiał gaj wodą zaczarzoną, siał nią we wsze strony, tedy zaś w nadkładce przyłożył siekierę do dąbczaka, co zasadzony został dnia, kiedy rikijs pułki Girdowy, wielce przez swoich szanowany, był się urodził. Pojmanego i na tym miejscu skopanego czarzyciela przyprowadzono do jego gardku i zaraz zbiegło się okrop ludztwa. U owego zaś barckiego rikijsa bawił prawie Ramota przespole ze swym teściem. Zdrowo sobie popijali i gwarzyli. Na własne oczy widział, jak w pewnej chwili ów rikijs upadł i z wielkiej ciętej rany na lewej nodze puściła mu się krew strumieniem. Krzyknął przy tyrn i dalej krzyczał, bo naraz otwarła mu się druga rana, taka sama, na prawej nodze. I byłby zmarł, byłby zginął posiekany niewidzialną tutaj ręką, gdyby o tej samej chwili czarocha nie ujęto i nie obezwładniono. Sąd nie trwał długo. Skazanemu na śmierć bezcześcicielowi i zamachowcy otwarto brzuch w pępku, wyjęto jelito i drewnianym kołkiem przytwierdzono je do potężnego drzewa. Tedy rzemiennymi pydami ludzie bili go i gnali naokoło pnia, a ten rycząc jak zarzynany wół biegł i wywlekał wnętrzności, i owijał je o drzewo, i chlustał krwią, i upadał onieprzytomniały, a oblewany wodą i bity podnosił się i słaniał dalej, i wciąż ryczał, ale posuwał się coraz wolniej i coraz słabnął mu głos, aż upadł i zdechł, nie od razu równak, bo i wtedy polewano go wodą, aby kask dłużej żył i do ostatka miał przytomność, aby wiedział i czuł, co go spotkało. Patrząc na to Ramota, przecie nie słabisz, mało nie zemdlał. A słowem nie pisnął ani się nie odezwał w sądzie, nie sprzeciwił się zadaniu katuszy misjonarzowi, nie wstawił się bodaj za nim, prosząc leno o śmierć mniej okrutną, w końcu choćby nie skrócił mąk własnym mieczem. Nie mógł. Zależało mu na Bartach, na innych Prusach, wybijał się, wspinał po drabce. Nie mógł. W tej okoliczności chronił zresztą własną głowę. A był przy tym wszystkim od pokónu do końca, uczestnik wiecu sądowego. Nie otworzył ust, więc i on skazał owego na straszny zgon. Wielu świadkowało. Wiadło o męczeństwie misjonarza szeroko się rozeszło, chutko dotarło do chrześcijan, budząc grozę i żądzę msty. Jakub, czyli Kusz z Golubia, pijąc kis, raz po raz popatrywał na Sudira, niepewny, za kogo go brać. Powoli odpiął pas z mieczem i położył pobok, ponemu zdjął szłom. - Nuże, wypluj wnedze, Jakubie, z czym przyjeżdżasz i o co pytają Rycerze Teutońscy? - Pozdrawiają was, rikijsie Ramoto. To pierwsze. Ale co drugie?... Ni rusz nie mógł sobie od razu przywdarzyć, jak było na imię zamęczonemu misjonarzowi. Białe ruchno nosił, przynależał do kaznodziejów świętego Dominika. Ale skąd przyszedł? Z Ilfinga czy z Gdańska? Może z Chełmna, gdzie prawie osiedli? Ciemny był na gębie, ale to może z utrudzenia i cierpień. Mówił po prusku nie najgorzej, ale kiedy męka bardzo nim szarpnęła, zaczął wołać w mowie, jakiej nikt tu przedtem nie słyszał, na Pomorzu bodaj także nie, może w gdańskiej howindze albo w zamku księcia. - Ja im też zdrowia życzę. Tyle samo i takiego samego, jak oni mnie. - Tedy długo będziecie żyli, panie, i szczęśliwie. Zgrzeczniał ten buszny i zaworny chrześcijański Prus z Chełmińskiej. Albo też podsuwał się z ukłonem, żeby lunąć między oczy... Jakuż miał na imię zakonnik-przegrzecha, co się pchał nie wiedzieć po co w daleczny kąt Barty i jak szalińc wtargnął do świętego gaju? Jan? Henryk? Michał?... A, do biesa z jego mianem, żeby go jaśnisty grom trząsł, nigle się tu pojawił, na Ramoty utrapienie. - Co zaś prócz pozdrowy chcieli powiedzieć czy pytać rycerze? Bo nie o samą odpozdrowę im chodziło? - Panowie zakonni wiedzą, że książę Swiętopełk ciężko was ukrzywdził i że musieliście uchodzić przed jego gniewem w te pogańskie kąty. Toteż wpadłszy między wrony, musicie krakać jak i ony. Ale... Rikijsie Ramoto, dowierzacie swoim ludziom, to dobrze, ja swoim także dowierzam. Czasem równak lepiej to lub owo rzec sobie w cztery oczy. Słowo wróblem leci do ludzi, wraca zaś od nich wołem. - Bywa tak, macie słuszność, nawet bez ich złej woli. Żłępnijcie tedy jesz kask napitku i pójdźmy w stronę jeziora. Wy tu zaś też zajrzyjcie do sulaka, a żeli będzie mało, staras przytarga wam więcej. Poszli rzmą w dół ku wodzie. Gospodarz dość niski, za to szeroki i z zaokrąglonym brzuchem, ale żwawy jeszcze, o przerzedzonym i zwichrzonym włosie, na upał niedbale odziany, leno z tą zapinką, co świadczyła o poczestności osoby. Gość wysoki i chudy, w długiej po kolana kolczudze, mimo niej gibki, gęsty ciemnoch, stąpający sprężyście i jak kot miękko, dużo młodszy od gospodarza, uważny, rozglądający się po okolinie. A ów umęczony misjonarz miał na imię Michał. - Byliście tu już kiedyś, Jakubie? - Niga. Daleczna droga z Chełmińskiej tudotąd i nie bardzo spokojna. - Wiedno tak cicho siedzicie w owej Chełmińskiej? - Ale tam! Tłukłem się w wypadach po Sasinie, Pomezanii, Pogezanii, byłem też u Warmów, ale w te ostępy zajechałem pierwszy raz. - Wasze domoctwo równak jest w Chełmińskiej? - Urodziłem się w rzeczonym Golubiu, syn tamecznego posiedziciela i prawego waldujka, który wraz ze swoimi doznał błogosławieństwa chrztu świętego. Rycerze Teutońscy upatrzyli we mnie panoszkę godnego większej uczby i wzięli do szkoły w Toruniu. - Toście uczbę pobierali? - z niedowierzaniem zapytał Ramota. - A tak. Umiem czytać po niemiecku i nawet coś napisać nie jest mi bardzo trudne. - Po co? - Panowie niemieccy chcieli mnie zważnić. Alem ciężko płacił za ten kunszt. - Jak? Przecie nie dętkami? - Skórą. Łoili ją preceptorowie, aż klaskało, a ona trzaskała. - Wolny rycerz, jak o sobie mówił, głośno się roześmiał. - Równak starej skóry ze mnie do cna nie zdarli i nie odziali w ichnią, toteż klerykusem nie zostałem. Wojaczka mnie ciągnęła. Struterem jestem. - Czym? - Struterem. Tak oni mówią o nas, wolnych rycerzach od Prusów, co prawdziwą wiarę przyjęli i konno stają do walki obok rycerzy zakonnych albo i sami wypuszczają się na rajzę. - Cóż to taka rajza? - Wycieczka zbrojna do pogan. - A! Na chąsę. - Jak chcecie. Ale w imię prawdziwej wiary. - Dużo was, tych struterów? - Małko. Nie tak bo łatwo struterem zostać. Byle kto nie podoła. Dochodzili do wydłużonej odnogi jeziora, gdzie wpadał ów strumień znobiący sulak z kisem u wodospadku. Ptactwo, już zaniepokojone głosami i śmiechem, zerwało się z szumem i skwirem. Sitowie porastało brzeg, ale mała piaszczysta zatoczka przed nimi była wolna od niego. Wybiegała w nią kładka na palach, a do niej przywiązano spory czółn, teraz dopiero widoczny. - Wędkujecie, panie? - Tej sej, ale lubię popływać i sobie podedać. W Chmielnie też tak robiłem. - Zaraz pożałował wspomnienia chmieleńskiej dawnoty. - Sam? Bezpieczno tu? Milczał. Powiało od wody i rzeźwiący dmuch jakby przepędził z głowy reszteczkę pitkowego oparu. Jakub zostawił miecz okom wodospadku. Przy sobie nie miał żadnej broni, chyba ukrytą pod żelazną kolczugą, tej łatwo by nie dobył. Gdyby zaś chciał gołymi rękami... Tam dwóch na dwóch, Sudir, żeli coś miał, to leno nóż, bo go wiedno nosił, staras sędziwy i niemocny; tamci z włóczniami... Na siłę może dałby radę Jakubowi. Ale czy z nim nie przyjechało więcej wojów prócz tych dwóch i nie dulczy gdzie czajkiem w pobliżu? - Bezpieczno. Mnie tu strzegą. - Jak? - Ano tak: ta odnoga, po prusku irmo, a po pomorsku ramię, po drugiej stronie, gdzie się zwęża, pilnowana jest przez moich. Krzyknę, i zaraz się pokażą. Po drugiej stronie naistnie siedziało paru jego parobków z rodzinami, ale dość daleko i nie przyuczał ich do nasłuchiwania jego głosu. Teraz Jakub mógł powiedzieć: „Krzyknijcie, zobaczymy, jak są czujni”. I co? Odparłby: „Po próżnicy nie będę ich zrywał na nogi”. Struter rzekł jakby z radością: - Dobrze. Rikijsa Ramoty niech strzegą. Tego wart jest... Od ważnego pana z Zakonu mam dla was te słowa: żle rikijs Ramota pomoże Rycerzom Teutońskim przeciw ich wrogom, my tak samo pomożemy jemu. Bronią zdatną, solą, suknem, będzie zaś trzeba, to może i srebrem. Żeli także innych rikijsów nakłoni, żeby księcia Święto - pełka napadli i mocno pobili, dodamy mocy dużo i posiędzie on przewagę nad owymi innymi, i będzie panem nie jednej pułki, lecz bodaj całego plemienia. Takie są słowa od pana Zakonu. - Którego plemienia rzekł ów pan? - Sami lepiej wiecie. Może Bartów, może Gołędów. - Cóż z tych Gołędów zostało? Ledwo szczątek. A ich ziemia to istna doniczyzna, pustać zarosła głuchym lasem. W tym tu leno kącie małokułko chłopa siedzi. sobie wybierzecie, co wam będzie się bardziej widziało. - To takie są słowa waszego pana? - Wszystko, com rzekł. - Któryż to pokonnik Rycerzy Niemieckich je przesyła? - Jest ważnym, bardzo ważnym panem. A kim jest ów człek, co przebywał z wami samowtór, nigle was tu odnalazłem? - Ten such, jesz cieńszy od was? - Tenże. - I żorotny? - Oj, biedny on bodaj jest. Zatem ten sam. - Wycierpiał on wiele. Niepokoić się nim wam nie darwa. - Ja się tylko pytam. - Tak napieracie... To Warm, co przyszedł od mojego teścia, rikijsa Likasza. Mamy swoje orędy, jak to w rodzie. Was one nie tyczą. Przyszedłeś, Jakubie, wolny rycerzu, z posłaniem. I to ja pytam: od kogo? Struter ścisnął zęby i dolną szczękę wysunął do przodu. Wyglądało, że niełatwo tłumi w sobie gorz. Chętno rozmawiałby onak z tym, do którego posłował. Jedna rzecz ciąć mieczem, całkiem inna - językiem. Tej drugiej nie był zwykły. Lecz cóż? Panowie niemieccy jego prawie obarczyli takim zadaniem i rzekli, że może być z tego buszny. Ramota natomiast w lot pojął, że woleli oni przysłać tu zaufanego Prusa niżeli rycerza zakonnego albo innego Niemca, i to mu się nie podobało. Widzewno nie dość wysoko go cenili lub też, co gorsza, łapicę nań nastawiali. Jakub, przemógłszy się, powiedział: - Posłanie przynoszę od komandora w Toruniu, który do najpierwszych pokonników Zakonu Teutońskiego się liczy, Artura Zopena. Teraz wiecie. - Długoście zmudzili z wydaniem tego imienia. A owszem, słyszałem je. Podobno Artur Zopen to człek wielkiej siły, mówią, że mieczem wywija jak laską. - Wielkiej siły i wielkiego znaczenia. I słowa swego nie rzuca na wiatr. - Okrop to snażo... Ja zaś równak, Jakubie z Golubia, widzę was pierwszy raz w życiu. Nikt was nie poręcza, mamże wierzyć w to wszystko?... Siedzieli na dwóch nadziomkach dawno ściętych drzew, naprocem siebie, bokiem do jeziora i do miejsca, skąd przyszli. Pozostawionych przy wodospadku nie widzieli ani słyszeli. Praga dość nagle ustąpiła, wiaterek podmuchiwał, małe denegi pluskały o strąd, wiodro zrobiło się lubkie. Ramota raz po raz dotykał i lekko podnosił cenną zapinkę, która nadmiernie obciążała lniane zgło. Znów nastąpiła chwila milczenia. Ponemu Jakub wstał, obu dłońmi uniósł dół kolczugi, niby spódnicę, i sięgnął wysoko między nogi. Rikijs-domniemańc patrzał na niego zaskoczony i zrazu pomyślał, że onego gad ugryzł w mosznę... Przybysz z chrzęstem opuścił kolczugę. W rękach trzymał skórzany trzosik. Rozwiązał rzemyki. - Paskudztwo mi dojadło... Oto, co mnie poręczy. Wytrząsnął zawartość na nadziomek, gdzie siedział gospodarz, a sypała się ona jak groch błyszczący w parminiach słońca i brzękliwy. Na koniec wypadła płytka czworoboczna, wydłużona, z uszkiem w krótszym boku. Położył ją na dłoń Ramoty. Wierzchnia ścianka płytki dawała wyobrażenie Najświętszej Marii Panny jako Matki Bożej, z Dzieciątkiem w koronie na lewym ręku, prawą dzierżącą laskę, którą zwano berłem. Świeciło się to i skrzyło, i pryskało igiełkami w oczy. - Hewo le, święta nawęza - półgłosem powiedział Ramota z tezą i lękiem. Ubiegł kask czasu, nigle oderwał wzrok od obrazka i spojrzał na dętki. No i co to? Co z tym? - Nie widzicie? - Jakub wypiął się busznie i prychnął jakby z lekceważeniem. - Srebro. Dobre dętki i wszystko dla was jako znak życznoty panów teutońskich. W oczach Ramoty mignął ogieniek łapczywy, ale zaraz przygasł zeznobiony chutkim oblikiem, że nie będzie tego ponad dwie grzywny, i to kruszcu nie tak dobrego, ile że mienił się ciemnawo. Wiedno coś, a jako znak, za który nic nie darwa płacić, mile widziany. Wziął do ręki dętka świeżo bitego i obejrzał wyciśniętą w nim tarczę z krzyżem. - Widzicie - podjął struter. - Żadna to miałczyzna. Nade wszystko zaś cenić będziecie obrazek święty, nazwany przez was nawęzą, co wam odpuszczone zostanie, siedzicie bowiem westrzód pogan i nasiąkliście ich babónami. Komandor Artur Zopen wraz z braćmi-rycerzami przysyła i daruje wam ów obrazek, niby pieczęć, na dowód uznania was prawym rikijsern pułki zwanej Ramotową i na zachętę, byście sięgali wyżej. Umilkł. Czekał. Dawny przystaw Chmielna, szukając odpowiedzi, uważnie przyzierał się płytce z Matką Bożą i koronowanym Dzieciątkiem. Tę urobiono ze srebra dobrej jakości i parminie słoneczne dobywały z niej czystą jasność. Była wcale ciężka i bez ochyby szacowała się drożej niż owe dwie grzywny detków, pewno wiele drożej, bo to dzieło biegłych rzemieślników i świętość. Książę Pomorzan dał mu już był więcej srebra i umocnił go samym czynem nawiązania łączby. Komandor Torunia to nie mistrz Zakonu na Chełmińską i Prusy, zatem godnością nie dorównuje Swiętopełkowi - i sam mistrz nie sięga tak wysoko, jak dziedziczny książę - ale wiedno to już nie przelewki. Tej wyciągniętej ręki nie trzeba odtrącać, bo nastręcza ona leżność wyboru. Jesz gdyby poseł był kask ważniejszy, gdyby nosił biały płaszcz z czarnym krzyżem... Ale! Ani muk o przesnitym misjonarzu, któremu Bartowie wypruli wnętrzności. Niemożebne, żeby do Rycerzy Teutońskich nie dotarło wiadło, wszyscy o tym mówili, cudowiszcze zrobiło się walne i pobiegło hen za miedze. Doszło ich na pewno, jak musiało dojść także Swiętopełka - i nic. Swiętopełk również się nie gorzył, nie mstował. Niedawno Sudir spotkał się ze swoim pomocnikiem Prekiem, który co tylko był w Satyrze i w samym Gdańsku. Oczywidnie słyszano tam o srogiej namianie białego kaznodziei - biel jego ruchna cała się umazała - i wypytywano Preka, co on wiedział. Pytał go nawet sam wojewoda Gniewomir i nadmienił, że pan książę jest z tej przyczyny zły. I nic więcej. Znów przesłał mieszek srebra dla niegdysiejszego wynekańca. Żeli zaś mówił coś ponadto, Sudir tego nie powtórzył, a to by znaczyło, że mu zabroniono. Co rzec Jakubowi? - Dziękuję - powiedział. - Leno tyle?... Czekałem waszych słów, które bym zaniósł wielmożnemu komandorowi Torunia w odpowiedzi na przedłożenie jego co do sojuszu z nim przeciw panu Swiętopełkowi, co do zachęcenia innych rikijsów ku temu samemu. Mój pan dał dowód, że nie myśli was ochybić, któż bowiem śle pieniądze, żeli naistnie nie pragnie tego, o czym mówi? Uznani jesteście za prawego rikijsa, panie Ramoto, a droga przed wami otwarta, za poparciem panów niemieckich, do miejsca naczelnego nad gronem innych rikijsów pruskich... Czekam tedy, co odpowiecie na to przedłożenie. - Czy mogę, Jakubie z Golubia, z chwili na chwilę rzec słowo wiążące mi ręce? Wcalem jesz nie wziął tego srebra, coście mi dowieźli. - Ma zatem komandor toruński rozumieć, że wolicie stać przy panu Świętopełku, który was ukrzywdził? - Onak ja to widzę. Nie stoję przy panu Świętopełku. Wciąż mi detków dosyła, ale nie stoję przy nim. Nie o dętki po prawdzie tu idzie, tych mam dość tyle, choć wiedno się one przydają i są omastą dla kół, co się kręcić mają. Możecie to powtórzyć wielmożnemu Arturowi Zopen, komandorowi Torunia. I powiedzcie, że mile was witałem w gościtwie w Ramotowej. Zabawicie tu czas niejaki? - Jutro, najpóźniej dzień po jutrze trzeba mi dalej jechać... To jest wracać do Torunia. - Szkoda. Ze szczerą skornotą zatrzymałbym was dłużej. Za kilka dni pojadę do mojego teścia Likasza, który ma wielkie poważanie westrzód Warmów. Od niego darwa mi zacząć, żelibym chciał... - Zrobił przerwę, jakby się zastanawiał nad dalszymi słowami, bo pragnął sprawić na Jakubie wrażenie, że się głęboko namyśla. - Powiedzcie tedy poczestnemu komandorowi, że zacznę od owego rikijsa pułki Plut, ponemu przystąpię do innych rikijsów warmijskich i bartyjskich. - Co im przedłożycie? - A to, coście chcieli. Żeby odstąpili księcia Świętopełka. - Stoją przy nim? - Stoją. - Mogę wierzyć, że ich odciągniecie? - Co zaś możecie innego? Za darmoka razu kur nie chce piać... Dołożę starania, aby ich odciągnąć. - To mało. Trzeba, żeby najechali jego kraj. I żebyście wy to także zrobili. Zrobicie? Patrzyli sobie w oczy. Twardy i cerzónowaty wzrok strutera napotkał kask miększe, uśmiechnięte, a przecież nieustępliwe spojrzenie rikijsa nowej pułki. Trwało to całą chwilę. W końcu gospodarz powiedział: - Patrzą na nas. Jednym błyskiem Jakub omiótł okolinę. Na rzmie, którą tu zeszli, stało tamtych czterech zostawionych przy wodospadku. - Bo co? - A nic. Pewno niemirnota ich chwyciła, czyśmy się za łby nie wzięli. Nie darwa im się jadłobić... Żeby najechali pana Świętopełka kraj, rzekliście. To jest wiele więcej, niż stać pobocznie. Kto im za to zapłaci? - Książę Pomorza. Obłowią się na nim. - Iii, tak znów się nie obłowią, a przedtem krwi upuszczą garncami, bo książę Pomorza nie zajk. Zachęcilibyście ich srebrem, to by mieli warbla w garści, a tedy by może szukali gołębia na pomorskich strzechach. Pamiętajcie, Jakubie, że Prusowie nie kochają ani pana Świętopełka, ani Rycerzy Niemieckich. Tych jesz mniej. Ani żadnych panów. Odpocznijcie zatem, wywczasujcie się u mnie, ile wola, i wracajcie dodóm z tym, co wam powiedziałem. - Wieleście nie powiedzieli. - Na teraz starczy. Nie puszczam słów z wiatrem... Z wami, wolny rycerzu, nie oddziękuję się bez ładnej dla was pamiątki, dam ci przygarść żółtych kamyszków, żebyś mnie mile wdarzył. Moi patrzą ku nam, bo czas iść wsadzić coś do brzucha. Po prawdzie golubianin raz po raz przyglądał się jego zapince, jak bocian żabie. Struter, niby to wolny rycerz... Nowa jakaś stwórzba Teutoników, okiełznana i urobiona na ichnie kopyto. Wypuścić takich na chąsę, wypełzłaby z nich stara dzikość i, ani wątpić, nie patrzyliby, kto chrzczony, kto nie, leno rąbaliby i łupili bez różnicy. Ba, kto by nie chciał brać, kiedy można. Jesz tego wieczora, który z nagła nastał znobny, Ramota rozmówił się z Sudirem. Powiedział wszystko, co usłyszał od Jakuba, zataił le mglistą obietnicę wyniesienia go nad innych rikijsów, za to dołożył inną, o dużych podar - kach w srebrze i broni. Wszystko zaś powiększył i ostroił: komandor toruński był le wykonawcą woli mistrza Zakonu na Prusy, prosił Ramotę, żeby ten przybył do Torunia jako jego gość, chciał przysłać mu człowieka albo dwóch, co pomogliby postawić prawy gard z dużą barnicą i doradzali w wielorakich sprawach tyczących urządzenia nowej pułki, aby przewyższyła inne. Żle nie było to prawdą, na jej podobę wyglądało i wiedno mogło się nią stać. Kask przesadził i Sudir słuchał go z niedowiernotą, widział równak na własne oczy i posła, i nowe dętki Zakonu Z krzyżową tarczą, i lśniącą płytkę z obrazkiem. Temu przeczyć nie mógł. Zmarachowany struter, nażłępawszy się kisu, wcześnie poszedł spać, nazajutrz wstał późno. Wypoczął z towarzyszami, ale nie tak zaraz spieszył z powrotem. Chodził po osadzie Ramotowej, ze skrywanym uśmieszkiem oglądał jej ostrokół, zwany przez tutecznych zardis, rozmawiał z mieszkańcami. Ci zaś dziwowali się przybyszowi z dalecznych stron, który łatwo się wysławiał ich mową, co prawda zdziebło odmiennie. Nie zabył gospodarz swego obiecania i obdarował gościa mieszkiem żółtych, sporych, obtaczanych kamyków. Tamtemu błysnęły oczy. Obejrzał je, zgarnął, schował. - Wiele tu macie bursztynu? Moglibyście nabyć za niego u kupców w Chełmińskiej towarów przywiezionych z zakrajów. - Najwięcej owego, jak mówicie, bursztynu zbierają Sambowie, z morza i z ziemi, Warmowie też sporo, ale i u nas tutaj zdarzają się gniazdka żółtego kamu, spoczywające w ziemi. - A w dziedzinach pana Świętopełka? - O, tam tego jest bokadność, omal tyle co u Sambów. Struter pokiwał głową. - Byłem tam jeno raz, w pochodzie poselskim brata-księdza Ulryka i krótko... Ale, wierę, jeszcze tamte strony zobaczę. Może w nich z wami się spotkam, panie Ramoto? - Żeli tak powiodą nas nasze stegny... - powściągliwie odparł rikijs. Sudira już nie było. Nie pokazał się więcej Jakubowi. Poskoczył dobrym koniem do Pluta, żeby podać Likaszowi, co mu zlecił Ramota. Nie wiedział, że dwa dni po nim pospieszył drugi obiegacz z innym orędziem. Obaj opowiedzieli to samo o wysłańcu Rycerzy Teutońskich, o ich obiecaniach i przedłożeniach, ale znacznie różnili się w tym, co zięć doradzał teściowi. Sudir - żeby Likasz, odebrawszy od Swiętopełka pomocne dary, pociągnął ze swoimi i z tymi rikijsami warmijskimi, których zdoła nakłonić, do ziemi Sasinów, w okolinę Jeziora Łańskiego, skąd wypływa rzeka Lyna. Tam podąży również Ramota, by wspólnie pójść na wyprawę do Chełmińskiej. Własny zaś zaufany Prus - żeby Likasz siedział spokojnie i czekał wczesnego przyjazdu Ramoty. Pomylił się zatem Sudir co do naistnych zamiarów świeżo umocowanego rikijsa, ale i sam po części wprowadził go w błąd, chociaż nieświadomie. Spotkawszy bowiem u Warmów Preka, jego posłał z nowiznami do Gdańska, a sam powędrował do Pogezanii, ponemu do Pomezanii i na ostatek do Chełmińskiej, by wszędzie tam przekonywać się na własne oczy i uszy, czy Prusowie gotują się do wojny procem Teutonikom i co ci ostatni zamyślają zrobić mając dwu wrogów naraz, z czego rzecz najważniejsza, w którą wpierw skierują się stronę. Gdy Swiętopełk wykrzyknął „wojna!”, wszyscy dorazu pojęli: nastała więc ona! Blóny zaciągały się tak długo, że niejeden z wyżników już się do nich przyzwyczaił, jakby przestały grozić burzą i ulewą. A hewo rozdarła je mołnia i padł pierwszy grom. Co prawda strzelił na okraju, ale wątpienia nie było, że początkował trzaskawicę. Jak wielką, to jesz jest do zobaczenia. Bolesław i Kazimierz, gady przesnite, miast iść przespole procem przywędrom krzyżem znaczonym i wydrzeć im nie ichnią ziemię, nażreć się nią oraz łupami, woleli targnąć się na księcia Pomorza. - Zapłacą mi za to! - wołał Swiętopełk. - Mstą napełnię ich dom. Wici słać w kraj! Natychstopach ruszam do Wyszogardu. Gniewomir odważył się wysunąć co innego. - Wojewoda w Świeciu ma dość ludzi, którzy od dawna grzeją rzycie po checzach, aby dać tęgą odsiecz Arnoldowi w Wyszogardzie, a nie zostawić Swiecia bez osłony. Może to już zrobił. - Nasław? Ten stary grzyb? On sam najwięcej grzeje rzyć przy ogniu, onak dałby już znać. - To niech śle Jarogniewa. Ten jest dzirski, łońskiego lata pokazał na Wiśle, jak tych cudzych bić. Obaj z bezczynności zardzewieli. - A my nie? - I na nas wprędce przyjdzie czas. Ale lepiej, żeby w porze wciąż jesz niejasnej książę pan zdziebło postał w Gdańsku. - Aż mi ogon odgryzą? I cóż tu, u purtka spieklonego, jest ci wciąż niejasne? - Nasamprzód to, że pierwsze wiadło doszło nas od Krzyżaków, ci zaś procem księciu panu motali podstrawy i podszczuwali innych do wojny. Notariusz Godfryd wtrącił: - Tego żadną miarą nie możemy być pewni. Co nam mówili pan Ratybor i podkomorzy Bolim nie jest godne wiary, a dokazem na to, że pan Ratybor zbiegł. - Jakiż to dokaż? - zapytał sędzia Paweł. - Ucieczka jego prawie świadczy, że miał dokąd. Zatem chyba do sprzymierzeńców. Przedtem zaś chyba mówił prawdę, żeby od siebie odwrócić główną winę, przenieść ją na tych ważniejszych, ułagodzić księcia pana, uniknąć twardej sadzy w gdańskiej jamie i zyskać leżność ucieczki. - Nie przerywajcie Gniewomirowi - niecierpliwił się Świętopełk. - Niech mówi dalej. - Owego najazdu na Wyszogard nie wymyślili, bo głupie by to było, lada chwila doskoczy obiegacz z wiadłem wierzewnym, ale najpewniej gotują nową podstrawę. Może chcą odciągnąć uwagę księcia pana albo i prawie jego we własnej osobie aż na tamte kończyny księstwa, a tymczasem gdzie indziej stanie się coś gorszego. - Oblężenie Wyszogardu nie dość złe? - mruknął przednik Wojach. Książę ze złością machnął ręką. - Cicho! - Po drugie, pan Bolesław i pan Kazimierz jacy są, tacy są, ale sobie dedam, że przysłaliby rycerza z ogłosem, który by w ich imieniu wymówił, co panowie księciowie na pomiechowskich rokach w siewniku lata ubiegłego byli umówili. Pewnie by też księciu panu Swiętopełkowi przed nogi rzucił rękawicę, jak wymaga obyczaj. Żeli równak nie aż tyle, to choćby wiadło dał, iż umowa tamta już im rąk nie wiąże. - Cielęca gadka - szepnął przednik, ale tak ostrożnie, że leno Mściwoj posłyszał. - A też dziwno mi, że zaczynaliby wielką wojnę tak daleko, wiele bliżej mając do... - Dziwno, dziwno - przerwał mu sam książę. - Będziemy się tak długo dziwić i wydziwiać, aż nas zgarną do miecha. W miechu też będziemy plestać, żeśmy się tam znaleźli naproc zasad. No, mówcie, mówcie, wy inni, póki słucham, ponemu czasu na gadu gadu nie stanie. Chociaż książę się zżymał i niecierpliwił, zabierali głos, bo oręda była ważna, jak bodaj żadna dotąd. Skorno byłoby prawdą, że Teutonicy umotali wielki sojusz procem Pomorzu, naistnie wyglądałoby na niedorajstwo do nich niepodobne, iż sprzymierzeni poczynali tak lelekowato. Wpierw wyrwał się Ratybor, teraz panowie mazowiecki i kujawski. Kto następny? Może Odonica syny, żeli się poderwą. A przez ten czas Rycerze Niemieccy będą stali z boku? Tedy by najpewniej oberwali i oni, a chutko, lubo co najmniej musieliby spokornieć i oddać Pomezanię z biskupim gardem Sątyru. Już by oni dostali mocnego kopniaka. Ale to bodaj rojenie, tutaj klucz wcale nie chciał wejść w domklę, innego należało szukać. Swiętopełk słuchał głosów, wpuszczał je do ucha, lecz w głowie obracał je leno po czadzie. Bić! To rzecz teraz najważniejsza, to się liczy przed wszelką plestą i domysłem. Napadają posobicą? Okrop dobrze. Tedy ich lać, jednego po drugim, gdy który łba wychyli. Pomylony Sambor nie przybył na książęcy wiec, znów jakoby chory ten jurny byk. Łgał i zwodził, pewno tak i lepiej, nie będzie wiedział, jaką nadbę starzoch poweźmie. Już powziął. Ci tutaj niech sobie jesz gadają. - Ja bym równak raił - powoli przemówił Godfryd - żeby wpierw dobrze wybadać zamierzenia Rycerzy Teutońskich i do ich mistrza wysłać wielce godnego posła. Mściwoj omal podskoczył. Jechałby już dziś. A książę odparł: - Przecież mamy tutaj jego posła, Eberharda. Dał wiadło o najeździe, a dalej milczy w kam i pytaniami nic z niego nie wyciągnąć. - Prawie dlatego. Może mistrz, wielmożny Henryk von Wida, w to modło przesyła znak, że pragnąłby odstąpić od domniemanego przymierza z Polakami i żdże drugiego kroku od księcia pana, bo jemu niezgrabnie by było? - Otóż to - Mściwoj wpadł notariuszowi w słowo. - Udałbym się do niego i drawo wrócił. Szkodzić to nie może. - Ty?... Ale! - Książę się żachnął. - Co może, co nie może. Żeliby wybuchła wojna, mogliby cię pojmać na miejscu. Snaży dla nich dar. - Posła? - notariusz spytał ze zdumieniem. - Tego by ani Saraceni, ani dzicy poganie nie uczynili. Cóż dopiero zakonni rycerze, kwiat chrześcijańskiego rycerstwa! - Nie mówię, że to uczynią, le że mogliby i się tego boję. - Wyrok by na siebie ściągnęli od ojca świętego, od pana cesarza, od całego świata chrześcijańskiego. Nie, nie, ani myśli o tym. I to weźcie pod uwagę, książę panie, że urząd Najwyższego Pasterza już był wziął młodego pana księcia w szczególną ogradę, zbierno z wami, bullą ojca świętego Grzegorza, o tym imieniu dziewiątego, sprzed jedenastu lat, a ponemu potwierdził. - Prawie tak, prawie tak - gorąco przyświadczył Mściwoj. - Obrócę tam i na powrót w czasie co najkrótszym. Dowiem się, wywęszę i wymaklam, co nam darwa wiedzieć. Świętopełk jesz się opierał, ale coraz miękcej. Głosy żupanów we wiecu podzieliły się, żle chodziło o prowadzenie odsieczy Wyszogrodu przez Nasława albo Jarogniewa czy przez księcia samego. W tym zaś on już powziął nadbę i wołami by go nie oderwał: sam spadnie na nich i uderzy jak grom. Ale co się tyczyło możebnego posłowania do mistrza Teutoników posobnika władcy, wyżnicy bodaj wszyscy byli jednego zdania: niechby jechał młody książę. Odważyliby się Teutonicy dostojnego posła z zieloną wietwą zatrzymać przemocą, trzask by się podniósł na cały świat i wszyscy by oręż procem nim zwrócili. Książę-starzoch po dłuższym wahaniu przystał: Mściwoj pojedzie, lecz tylko do Chełmna i z powrotem. Gdyby tam się przekonał, że Teutonicy stoją pod bronią, ani chwili nie będzie szukał mistrza, ani zdał po próżnicy, le natychstopach popędzi dodóm. Nazajutrz ruszą obaj, jeden orężnie, drugi pokojowo - a też z kozłem na czole. Zarusku odprawił brata-rycerza Eberharda z podzięką dla jego zwierzchnika oraz powiadomił, że wysyła do niego syna, aby i on dziękował, a nadto przyczynił się do uładzenia sporów między księciem Pomorza a Rycerzami Teutońskimi. Najlepiej by było, gdyby pojechali przespole. Eberhard przyjął to przedłożenie, co prawda bez zapału. Późnolistopadnikowy dzień wstawał mroczyście, lecz bez blónów i suchy, a to sprzyjało udającym się w podrogę. Wojsko zebrało się na dziedzińcu gardowym i na przygardziu nad miastową odnogą Motławy, przez którą przerzucono most na łodziach. Nie było tu ani ćwierci takich uroczystości jak wnenczas, gdy Świętopełk z braćmi, wyżnikami i całą potęgą zbrojną księstwa wychodził na krzyżową wyprawę w pogańskie Prusy lat temu bez mała osiem. Żegnali go le domoki, błogosławili kapelan gardowy Herbord i przeor dominikanów Mateusz, bez chęci przyłączenia się do nich - kanonik Godfryd. Zabrakło ojców z Oliwy i od Świętego Wojciecha, zabrakło panien żukowskich, bo też nie stało czasu na ich wzywanie, a bodaj też oni nie pragnęli swej tu obecności, na pożegnanie chrześcijańskich wojaków spieszących do biatkawicy z wojskami także chrześcijańskimi. Świętopełk, jak miał we zwyku, przemówił. Z kazalnicy wzniesionej przy kościółku wołał głośno na gard cały, co wiedno czynił przy podobnych leżnościach, a woda wkół bieżąca roznosiła grzmotowe słowa jesz szerzej, na katarzyńskie i pannomaryjne podgardzie, po obecnemu zwane miastem, ale niedługo trzymał słuchaczy. Kończył zaś tak: - Nie chciałem bić się z księćmi polskimi. To oni chcieli. Nie chciałem godzić w chrześcijan. To oni ugodzili we mnie targnąwszy się na mój rodowy Wyszogard, we mnie, obrońcę i krzewiciela chrześcijańskiej wiary. Ja sam do nich jeździłem, toć byłem tam łońskiego lata, ledwo rok ubiegł, mówiłem, przekładałem, ugodę zawierałem. A hewo macie: oni, wszarze, zęby wyszczerzyli i kąsają. Ale my im te zęby policzymy, a pogryziemy ich tak, że przeniewiercy uciekając gaty pogubią i gołą rzycią świecić będą. Ryk śmiechu targnął powietrzem i rozbudził w Gdańsku wszystko co żywe, a co w porannym czasie jesz podrzemywało. Książę lubił uweselić wojów niegładzoną gadką i oni to lubili... Machnął książęcą laską ze srebrną gałką, aby się uciszyli. Zamknął mowę w to modło: - Żaden z was nie wróci dodóm bez belnej nagrody, to wy dobrze wiecie, bo ci z was, co już od ziemi odrośli, nie pierwszy raz ciągną ze mną na biatkawiszcze. A ja wam tu, stojący pod znakiem krzyża na kościele, na ten krzyż wiaruję się, że niga i nigdzie wojaków swych nie opuszczę, le z nimi i na ich przedzie będę szedł w bój, jedząc to co WY> sypiając tak jak wy, trudząc się zbierno z wami, nad wszystkimi i nad wszystkim mając nieustanną pieczę. Tak się stanie. I my dobędziemy niepotciwych niedruhów. Tych, co teraz najechali, innych, co by się jesz ośmielili najeżdżać, każdych. Jaśniste gromy ich trzasną. To także bez ochyby się stanie, jak mnie tu widzicie i ten krzyż nade mną... Wojna! Ponowny ryk, nawet mocniejszy, wstrząsnął gardem. - Wojna! Chorąży Radosław, stanąwszy tuż za księciem, rozwinął stanicę Świętopełka na pełną dłużawę i szerzę, wzniósł drzewce jak mógł najwyżej i z rozmachem kolebał, aby wszyscy widzieli znak księcia, pod którym wielekroć już walczyli i zwyciężali. Ci zaś wyżnicy i rycerze, pachoły i wojowie, parobkowie i koniuchy, także przygardzianie i miastowi wołali całym gardłem: - Wojna... Książę skinął laską ku południowi wskazując, że w tamtą stronę się kieruje, oddał to godło Gniewomirowi, jego w ten sposób czyniąc namiestnikiem w naczelnej siedzibie, dosiadł konia i ruszył. Zaraz za nim jechał Radosław wciąż pokazując ludztwu wielkie czarno-żółte staniczne płótno z rozpartą na nim pazurną kotwą. Kask dalej jechał Mściwoj, wiodąc u boku rycerza zakonnego Eberharda. Ten ostatni miał skarnię kamienną, przybladłą, martwą niemal. Nad ich małymi pocztami powiewały dwie stanice: czerwona z sokołem siedzącym na pniu i z gwiazdą oraz biała przecięta czarnym krzyżem i z czarnym orłem w górnym przydrzewcowym rogu. Wszystko wojsko dążyło komunikiem, żaden woj ni parob nie człapał piechty ani wozy się nie tłukły zwalniające pośpiech, bo Świętopełk, jak to on, chciał być lekki i chutki, na zaskoczenie nieprzyjaciół. Wziął małowiele koni ciężarowych, które niosły nomioty i zapas sprzętu. Mimo przedzimowej pory ziąb jesz nie przenikał latowych ruchen, drogi stały suche i pochód mknął gładko. Minęli bez zatrzymania Lubiszewo - tam, jadąc do Chełmna, na krótko miał zajrzeć Mściwoj - i dociągali do dużej osady Gniew, gdy z naprzeciwka wyłonił się goniec od Nasława. Wojewoda świecki donosił o najeździe Polaków wielką siłą i oblężeniu Wyszogrodu. Księciem zatrząsł gorz. Teraz! Przerywanym głosem zapytał, gdzie jest wojewoda, co robi. A jest w swoim Przechowie okom Świecia, wyczekuje. Czego, kogo wyczekuje?... Goniec nie umiał odpowiedzieć, to było nad jego rozumienie, i jesz się urzasł skarni księcia pana, z której omal nie trysnęła krew, i oczu ciskających mołnie. Dużo nie brakowało, a w rozjadzie zabiłby niedowinnego, i tak trzasnął go zbrojną rękawicą w łeb, że ten zleciał z konia bez ducha. I jesz chutciej pogonił na Tymawę i Nowe. Uciszył się gdański gard, opustoszał zamek. Gniewomir chodził po nim niespokojny i zły. Gorzej mu było niż księciu, który ruszając na wojnę wyzwolił się od wahań i wątpliwości, od smardu zasiedziałej izby, patrzeń przez okno w pustawy świat, jałowej smętwy nierobilstwa. Prowadząc swoich na wroga czuł się jak szczuka westrzód karasków. Gniewomirowi zaś przypadła cała niemirnota zdania wyroków namiany. I nie to leno tak go gryzło. Od dawna dokuczało mu pobaczenie, że dzieje się coś niebelnego, że idzie ono księciu i jemu naproc, a wzmogło się to czucie i omal w pewność utwardziło z chwilą przyjazdu brata-rycerza Eberharda. Trudne było do wiary, żeby jeden sojusznik wydawał drugiego i pod ostrze wystawiał - z własnej podniety i niczego w zamian nie żądając, zatem bez żadnej dla się korzyści... Rozmawiał o tym z kasztelanem Racławem. Ten, przedtem sprawując kasztelaństwo w Wyszogrodzie, miał wnenczas częstą łączbę z Kujawianami. Nie lubił ich i od tamtej strony wypatrywał samej chytrowiny. Nie snuł domysłów, co tu się mogło kryć, spodziewał się równak jakiegoś podstępu, do którego owi nakłonili Teutoników. Zgadzało się to z ogólnym mniemaniem Gniewomira, przy tym leno, że on za ochybców jesz większych niż Kujawianie uważał Krzyżaków. Coraz częściej tak prawie zwał Rycerzy Niemieckich, owo też pozwanie dla swej krótkości i swojactwa oraz temu, że ich krzyże były nader widzewne, przechodziło do ust wielu. Również z innymi wojewoda rozmawiał, chociaż pleskotem nie był, ale niemirnota go toczyła. Nic wszakże godnego uwagi mu nie powiedzieli. Stary kcmorzy Przecław ani znał się na sposobieniu oręd księstwa, oprócz zbierania danin wszelejakich, ani się nimi zajmował. Skarbnik Sulenko, zapalony łowca, najchętniej polował, a że teraz nie był czas dobry, to rad z kim pożłępał, gadając o zwierzynie, a chwilami, nieraz też zdziebło nakropiony, przeglądał skarbiec książęcy, z przyjemnością nakładając na łysą głowę czepiec władcy, gdy nikt nie widział. Gniewomir wyciągnął nawet ze sadzy pod basztą Żeglarską podkomorzego Bolima, aby coś jeszcze z niego wyciągnąć. Żupan pana Ratybora powtarzał w kółko to, co już był powiedział: wojna miała się zacząć w połowie października, podjęta przez wszystkich sprzymierzonych naraz. Docze tamci nie ruszyli, wystawiając białogardzkiego księcia na stratwę i czyniąc z niego głupielca, nie wiedzieć. Przynajmniej Sambor, tenże miał najbliżej, powinien był uprzedzić brata o zwłoce, sam przecież nie wyrwał się do walki, zatem owi Krzyżacy, z którymi stale się znosił, na czas uwiadomili go, by czekał. Cóż zaś miał lubiszewski pan uczynić według pierwotnego zamysłu? Może na Gdańsk uderzyć?... O, nie, tego by on nie śmiałkował, jemu przypadło wedrzeć się głęboko w kraj, zająć Chmielno i dążyć dalej na połączenie się z Ratyborem w Słupsku. Wtedy by Świętopełk nagle znalazł się wobec dosyć mocnych wrogów na zachodzie. A co zamierzali Teutonicy i Polacy?... Tego Bolim nie był pewien, le tak dedał, że dzięki odciągnięciu uwagi i znacznych sił Świętopełka w stronę Słupska prawie oni mogliby się targnąć na Gdańsk, zwłaszcza Rycerze Teutońscy, zostawiając Mazowszanom, Kujawianom i Wielkopolanom troskę o zdobycie gardów na południu Pomorza, więc Wyszogrodu, Nakła, Raciąża, Świecia. Jedno wyglądało Gniewomirowi na oczywidne: snute szyki z nie znanej przyczyny nie udały się i zostały porzucone. Może Krzyżaków powstrzymała niegotowość polskich książąt, może też obawa, że Prusowie le zdają sposobnej chwili, by się zerwać procem przywłokom. To drugie zdawał się potwierdzać Prek, który prawie przybył od Sudira i przyniósł upragnioną nowiznę, że Warmowie z Likaszem już zaraz podążą do Sasiny, gdzie nad Jeziorem Łańskim dojdzie ich Ramota i oni zbierno najadą Chełmińską. Że Pomezańczycy i Pogezanie powstaną, w to nie wątpić. Wysłanie golubskiego strutera aż hen na kończyny Gołędów i obecność zastawców Zakonu Niemieckiego u Warmów i gdzie indziej, wiedno z jakimiś podarkami, świadczy o niemałym urzasie Teutoników, którzy chcą ich sobie jednać i chociaż uciszyć. O Ramocie wojewoda pomyślał: „gad”, ale bez większego gorzu, nawet z niejaką lubotą. Jego samego przecież, Gniewomira, było udbą wyciągnąć do Ramoty rękę, no, palec jeden, i przynęcić przesnitego smarda do pomagania księciu. Żeby leno nie podciągnąć go teraz za wysoko. Westrzód Prusów ruch. Gniewomir także podsunął owo Sudirowe posłanie do pogan, pchał księcia do porozumienia z nimi, Sudirowi dodał Preka, znalazł jesz kilku innych. Ku reszce całe to odważne przedsięwzięcie zaczęło owocować. Oby tak dalej. Zdziebło rozchmurzony przystąpił do notariusza. Niga bardzo mu nie ufał, bo i jak? - cudzyniec to i duchowny. Rad by widzieć na tak ważnym urzędzie swoińca, lecz i ten nosiłby szatę księżowską oraz podgalał łeb, a to by go już odmieniło. Zatem nie pragnął zbliżenia, a Godfryd także go nie szukał. Kanonik pogrążał się w rozważaniach, czytywał księgę z żywotami świętych dla umocowania siebie, od czasu do czasu na jej zberkach lub w wolnych miejscach między świętymi zapisywał w krótkości, co się wydarzyło na biegu. Gdy mu się przykrzyło, popijał miód ze Sulenką i podstolim Wacławem, małowiele młodszym od skarbnika. Wojewodę prawie zachęciły wiadła nadesłane przez Sudira. Poszedł do scriptorium na piętrze, gdzie bodaj parę lat już nie był. Oczywidnie ani myślał busznić się przed kanonikiem swoją pruską podstrawą, co okazywała się tak skuteczna, bo wiedno była ona kryjamnotą, a już najbardziej przed tym tu pleszakiem. To jego chciał pociągnąć za język, ci bowiem, obleczeni w długie ruchna Bożych sług, wiedzieli swoje, ile że między sobą mieli dobrą łączbę, nadto zaś różni ludzie, osobliwie cudzyńcy, przynosili im wiele wiarygodnych ogłosek, bo też mogli się z nimi łatwo dogadać. Zastał Godfryda siedzącego w półmroku na skrzyni. Nic nie robił, le wpatrywał się w okno, może i podrzemywał z na poły otwartymi oczami. Gniewomir rozejrzał się. Wszystko tu bodaj było jak dawniej. Między oknami wysokie pulpitum, stolik kilkopłaszczyznowy, z trzema na nim księgami, widnik o pięciu nadpalonych świecach obrosłych łzami wosku, precza z siennikiem i kocami porządnie złożonymi, ławka, trzy stołki, skrzynia z przyodziewkiem. Pozdrowił Pana Chrysta. Kanonik powoli podniósł na siego wzrok, skinął głową i nie ruszając się z miejsca odparł: - In saecula saeculorum... Siadajcie, panie Gniewomirze. - Cicho u was - zauważył wojewoda jakby kask onieśmielony. Przyciągnął ławkę, usiadł na wprost kanonika o nalanej, wiedno czerwonej skarni. - Omal was nie widać. Myślałby kto, że z księciem panem pojechaliście na wojnę. - Nie dla mnie wojna. A że tu cicho? Nie mam już uczniów. Jesz zdziebło pouczam książyka Wartysława, a tej sej zachodzi i wasz syn. Gniewomir po dawnemu pozierał na Więcława jak na doniczyznę, chociaż zdziebło zachwiał się w złym osądzie i bez takiego jak przedtem pobaczenia słuchał, gdy ktoś o nim dobrze mówił. - To nie jest strogo - rzekł z lekceważeniem - że taki kaleka, dołemón i dupa traci wam czas, potrzebny na ważniejsze orędy. Notariusz nieznacznie uniósł powieki, ale nadal siedział kamieniem. - Żalbę macie do Pana Boga, że starszego zabrał wam ze swojej służby na ziemi i powołał do niebowej. Nie dziwota. Pojmuję. To wam le rzekę, iż w ziemskiej Więcław może więcej urobić niż tamten, jako i miano jego po waszemu wskazuje. Wszystko in manu Dei. - Oby tak się stało... Na klerykusa było go słać, uczbą w scholi sposobić. - Roześmiał się z udaną wesołością. - Jesz może go dać panu Ekbertowi między otroków? - Nie. Lepiej niech służy księciu panu w światowych orędach. I młody książę ma w nim prawą wyrękę. Przy Ekbertowych otrokach wiele by się nie nauczył. Łońskiego roku kanonik Ekbert przybył do Gdańska, nakłoniony przez Godfryda, i jako magister puerorum wziął na się obowiązek uczenia książyka Wartysława i kilku synów ważniejszych żupanów. Za scholę służyło im izbiszcze przystawione do kościółka gardowego. Nowy kanonik wniósł w nią powiew szerszego świata i uczył po nowistemu, toteż jego wychowankowie pobierali umiejętność czytania i pisania w wysokiej mowie kościelnej, poznawali podwalinę wiary chrześcijańskiej, śpiewali bożónki niby kłerykowie, a nawet zajmowali się liczeniem. Każdy miał prostokątną deszczułkę powleczoną woskiem, którą zwano tabliczką, oraz rylec. Książyk Wartysław ćwiczył także pisanie hizopem na pergaminie, to jest na malutkich jego skrawkach. Te nowoty nie zachwycały Godfryda, ale im się nie sprzeciwiał, Świętopełk zaś wybrał niewtrącanie nosa w sprawę uczby. Wojewoda westchnął, że niby bardzo wątpi w ową wyrękę z Więcława, i to jesz prawą. Po krótkiej przerwie powiedział: - Nie ma potąd wiadła od pana Swiętopełka, co zastał w owym Wyszogardzie. A już tam powinien być. Za dzień lub dwa chyba obiegacz doskoczy. Za to od Sątyru doszły słuchy, że Prusowie są niespokojni i coś gotują. - Za mało ci błądzący w ciemnocie grzechu dostali po kościach, że się znów podnoszą. A myślałby człek, że rozgromówka nad Dzierzgoną na długo im wystarczy. - Dostali oni dość tyle, teraz równak przychodzą do siebie. I bodaj nie mogą dłużej ścierpieć upichu i krzywd wszelejakich od Krzyżaków, miałem rzec: od Rycerzów Teutońskich. Ostrożnie opowiedział te słuchy, omijając wzmianki o swych zauszalach i o kumaniu się z pruskimi rikijsami. Nadmienił też, że gdyby Teutonicy tak okrutnie nie uwierali pogan, powszechnienie wiary świętej szłoby westrzód nich wiele chutciej. Godfryd się oburzył. - Bajdy-srajdy plestacie, nic, leno to... Nie gorzcie się na mnie, panie Gniewomirze, za słowo, ale to, coście na ostatku rzekli, nieopatrzne było i płynęło z zazdroty. Braciom spod imienia Najświętszej Marii Panny zawidzicie, że powiodło im się w tym, w czym wam się nie powiodło, że robią to, czegoście wy nie zdołali zrobić, że kieruje nimi jedna myśl i jedna ręka, a wy jesteście rozproszeni, każdy ciągnie w inną stronę i wzajem skaczecie sobie do gardła. Teraz mowa, jakoby Rycerze Teutońscy okrutnie upichali pruskich pogan, grabiąc im ziemię i wszelkie mienie i tym sposobem odstręczali ich od wiary świętej, a już ochrzczonych popychali w śmiertelny grzech apostazji oraz chrześcijanobójstwa. Przewrotna to gadka. Co wyście, pytam, robili, nigle owi Rycerze Teutońscy przybyli tudotąd? Czy to nie waszych książąt oraz polskich upominał ojciec święty Innocenty III, żeby się opamiętali i powściągnęli żądzę zdzierania nieprawych danin z ochrzczonych Prusów, żeby nie obracali ich w niewolnych i nie rabowali im ziemi? Kiedy zaś to było? W roku pańskim tysięcznym dwusetnym i dwunastym, już wtedy, tyle lat wstecz, a i później. I wiary nie daję w rzekome okrucieństwa Rycerzy Teutońskich, chociaż pewno, nie są oni urobieni z omasty i miodu i takimi być nie mogą. Bo albo misjonarze doprowadzą pogan do chrztu i posłuszeństwa Bogu oraz Jego Kościołowi, albo poganie wyrżną misjonarzy i wszystkich osiedleńców po dzieciątka w łonie matek. Słuchy was dochodzą o Prusach, mówicie, tedy i to was niechybnie doszło o męczeńskiej śmierci tutecznego brata kaznodziei Michała, co ongi posłował był od pana Świętopełka do Rzymu. Palcem nie ruszyliście na pomszczenie go. Wszystkich misjonarzy to czeka, żeli Rycerze Najświętszej Marii Panny Domu Teutońskiego nie odwiodą dzikich zabójców od zbrodni, zawczasu odcinając im rękę. W miarę jak mówił, kanonik z Biełbuku rozogniał się coraz bardziej. Dawno nie wygłaszał takiej mowy, z takim gorzem, z taką mocą. Wstał. Szata jego długa zahaczyła o kraj skrzyni i naddarła się u prawego kolana. Licha była, stara, zrudziała, dawno nie zmieniana. Także trzewiki nosił rozklapłe, a pończochy dziurawe, co się teraz ujawniło. Notariusz księcia nie dbał o widziałość. Gniewomir przyglądał mu się zaskoczony. Ani się spodziewał, że spokojny pękał powie jasno i ostro, co naistnie myśli. Golone łby zwykle mówiły okrężnie oraz gładziej o światowych orędach, zwłaszcza w zetknięciu ze świeckimi wyżnikami. Ten zaś palnął na odlew. W wojewodzie mieszały się zdumienie, zła radość, gorz. - Przecież księciowie Pomorza nieśli krzyż do poganów pruskich na długo przed przybyciem Krzyżaków, chrzcili, stawiali kościoły. A Satyr to kto... - Czy ja mówię, że nie? - żywo odparł Godfryd. - Sprowadzili ojców cystersów na misję u siebie i u tamtych, uposażyli pana Chrystiana i dali mu wspomogę jak nikt inny, pan Świętopełk osadził i zaopatrzył braci kaznodziejów. Chwała im za to wiekuista. Wszystko to wiem i więcej. Wy mnie nie uczcie waszej dawnoty, bo to ja jej uczyłem panicza Mściwoja i innych, wam też niejedno mogę powiedzieć. Ale skorno tak było, docze teraz wierzgacie procemku zakonnikom Marii Panny, docze prawie im chcecie odciąć rękę, nie zaś pruskim zbójcom, co rzucają się na pobożnych nosicieli krzyża, jak rozżarte wilki na owcę?... Zdajcie, zdajcie, ja sam odpowiem. Wolim tego żeście chcieli cały wziątk z pruskich sąsiadów mieć dla siebie. Rycerze Niemieccy przyszli, toście znów chcieli, żeby dla was się krwawili. - Oni zaś chcą nas pozbawić brzadów całej naszej pracy, brzadów dodzisiejszych i jutrzejszych, wszystkiego a wszystkiego chcą dla siebie, ani myślą o podziale. - Chcą dla wiary świętej w jedynego Boga, dla Kościoła, dla wspólnoty chrześcijan prawych. Także dla siebie cządło, oczywidnie, wszak człowiek za doczesnego życia po ziemi chadza, jeść musi, przyoblec się choć najskromniej, spać pod dachem, wojować, tedy darwa mu mieć, co temu służy, to bowiem znów służy szerzeniu wiary. Po to zakon się zawiązał, ten ich jak i wszystkie. A że znajdą się między nimi, zakonnikami, mówię, również rozblekowie, co reguły nie baczą albo i ją łamią, albo i własnej korzyści wypatrują, to się może zdarzyć, wszak są ludźmi, nie aniołami zstąpionymi z nieba, wszędzie tacy się znajdą, a gdzie indziej więcej takich. Ale w tejże ich regule jest wszystko, co potrzeba, żeby takich poka-i rać i mocno okiełznać, a nie pomoże - wynekać z piętnem wypalonym na czole... Od pokónu, od samego pokónu trzeba było się z nimi dogadywać i na koniec dogadać. - Słucham was, słucham i uwierzyć nie mogę. Onak ongi mówiliście. - Tak, to prawda. Zgrzeszyłem myślą i słowem, a tedy i uczynkiem. Ale krótko w błędzie trwałem, bo się przeświadczyłem, że Rycerze Teutońscy na pewno nie są tu przelotnymi ptakami albo zbieraczami jałmużn na wojnę gdzie indziej, jak kalatrawensi i joannici, lecz przybyli, aby zostać. - Kanonik biełbucki odczepił ku reszce habit, teraz już z dziurą, na którą ledwo spojrzał, i podszedł do okna; wypełnił sobą jego prostokąt z obłym zwieńczeniem, i w izbie zrobiło się jesz mroczniej w to godnikowe poj połnie, ile że drugie okno dawało już le perznę widu. - Aby zostać, aż dokonają dzieła chrztu pruskich pogan. A to weźmie lata. - Ile? - Nie wiem. Dużo. - Co zaś ponemu? - Też nie wiem. Ponemu dawno nas nie będzie westrzód żywych. - Nas nie będzie, to i ich nie będzie. - Będą. Zakon wiedno żyje. - A my? Nasze rody? - Zakon ma twardszy żywot niżle najbardziej rozkościerzone rody. Odwrócił się od okna. Bodaj pozierał na Gniewomira, ten równak nie widział jego oczu ani nawet skarni, leno ciemną, niekształtną bryłę. Wojewody gorz nie opadł, jesz się podniósł, ale i znob go przeniknął. Zapytał zduszonym, drgającym głosem: - Po czyjej stronie stoicie, panie Godfrydzie? Księcia Pomorzan czy owych przychodniów, którzy spiskują procem nam, o czym dobrze wiecie? Stół, przy którym jadacie, czyim jest? - Pana Świętopełkowy - odpowiedział bez namysłu. - Anim się uraził waszą szorstkością, ani... - Bo i nie czas po temu. - Z ust mi prawie wyjęliście. I po stronie pana Świętopełka stoję, póki on nie w wojnie z Zakonem Rycerzy Najświętszej Marii Panny przez niego zaczętej. Ale nie jestem niewolny, swoje myśleć mogę i odejść mogę także. Nikt mi tego nie wzbroni. Wy zaś sobie nie myślcie, panie Gniewomirze, że mam was ze wszystkim za niedowinnych. Znosicie się z poganami. Pierwej dedałem, że zastrzegi Rycerzy Teutońskich przed waszym osobnym porozumiewaniem się z pruskimi nieprzyjaciółmi to leno ostrożnota, dmuchanie na zimne, ale doznałem się, że nie na darmo Teutonicy tak nastawali. Tak samo zresztą, poruta powiedzieć, wielka poruta, bywało w Ziemi Świętej i okolinnych krajach saraceńskich. Nawet tam, gdzie wrzała walka o grób samego Pana Chrysta, chrześcijańscy baronowie zabawiali się podstrawami jeden procem drugiemu i wciągali w nie Saracenów. Teutonicy o tym wiedzą, bo oni tam byli, toteż wolą... Gniewomir wstał. - Ja tam nie byłem i nie wiem, co kto robił, ale... - Wyście nie byli, książę pan nie był, bodaj nikt od was niga tam nie był. Nie przyłożyliście ani palca do wyzwolenia Ziemi Świętej. - Tutaj mieliśmy i mamy swoich pogan. - Nie bajajcie mi, bom nie otrok. Wiem, że macie. Mówię leno, że brak wam tej scholi, jaką oni tam dostali. I wiele innego wiadła wam brakuje. Zatem słuchajcie i uczcie się od tych, co lepiej wiedzą. - Już pójdę. Mam do syta tej mowy z gadką. Podług was najlepiej by było, gdyby pan Świętopełk od pokónu włożył głowę w jarzmo i całował dłoń cisnącą, a my wszyscy za nim. Ale tak nie było, tak nie jest i tak nie będzie. Wyszedł. Drżącymi palcami dotykał ścian przechodu, szedł niby ślepiec, bo nie dość mrok, jesz rozjad mu oczy ociemniał. Miał w nich leno tę postać niesposobną, rozmazaną na tle słabego widu okiennego, zwalistą. Hewo drugie oblicze tej samej zagrażby. Szukał stopą schodów, chodak lekko zaklepał o drewno podłogi, bo i noga mu latała. Gdyby to było możebne, gdyby to leno dopuścić się dało, wrzasnąłby na wojów, niechby przybiegli i związanego przywłokę do jamy wtrącili, w towarzystwo Bolimowi. Niechby tam tęchł do powrotu księcia i zbywał sadła gromadzonego na pomorskim żarciu. Nie starczyło, że Ratybor zbiegł, że Sambor knuł, a on miał za jednym węszyć, drugiego pilnować, to jesz ten tutaj... Godfryd zaś czas pewien pozostawał stojąc w oknie, patrząc w ciemń i pustkę izby, rozważając. Tak się oto wszystko pogmatwało. Jedna jest święta wiara i jej Kościół święty ze stolicą Piotrową na wyży. Kto tedy jest ramieniem prawym Kościoła w stronach na wschód od Pomorza leżących? Ramion naliczysz kilka, ale dzisiadniem robi się oczywidne, że na główne i jedurno prawe wyrasta Zakon Najświętszej Marii Panny. Jego bowiem wyżnicy i towarzysze nie znają rodziny ani miectwa, lecz cali i ze wszystkim są na służbie najprawdziwszej wiary. Z nawierem i gorąco przemawiał za nimi legat pana papieża i poufnik jego, wielebny Wilhelm z Modeny, wielki znawca spraw ducha i świata, przy tym szczery lubownik Prusów, który dla pełnego oddania się nawróceniu i dobrodziejstwu dusznemu tutecznych pogan nawet zrzekł się był biskupstwa sabińskiego, byle im być pomocnym... A ci tutaj? Jak to światowi panowie, i jesz niedużego wzoru. Dla siebie, dla siebie, dla siebie. Żeli coś by zbiegło, może być dla Boga, prawie tyle. Słuszne równak widzi się mniemanie, że Rycerze Teutońscy nie wiedno poczynali sobie dobrze i z mądrotą. Powinni byli od zaraz, jak tu nastali, z księciem Pomorza się zejść i dwornie się z nim ułożyć. Ów spośród innych nie najgorszy, ba, lepszy od wielu, przystępniejszy. O Kościół troska się naistnie, duchownych ma we tezy, pogaństwo i babóny tępi, misję rozkościerza, prawa baczy, okrutny nie jest, widu w głowie ma dużo, chociaż większych nauk nie posiadł. Gdzie takim Konradom czy Odonicom do niego? A i w porównaniu z panami brandenburskimi wychodzi bezpieczną ręką. Żeli prawdą jest, że procem niemu powstało przymierze z udziałem Rycerzy Teutońskich - możebne to, że oni byli przymierza owego instygatorami? - i że zmierza ono nie leno do wytargowania od Swiętopełka różnych ustępstw, po czadzie bodaj sprawiedliwych, i nie leno do przekonania go siłą, gdy przygróżka nie pomoże, lecz nawet do wyzucia zupełnego z księstwa, żeli jest to prawdą - nie, zgodzić się na to nie można. Ma Świętopełk brud za paznokciami, ale każdy ma. Toż dopiero rozpętałaby się zawiewa, jakiej tu jesz nie było. I zaraz kole zaciekłych pogan, tuż okom nich, więc chutko by owi się do niej przyłączyli i bez Swiętopełkowych motań, na szkodę i utrapienie chrześcijaństwa, na wspomogę i wesele przeklętym bożkom. Wyzuć Swiętopełka ze wszystkim? Synów jego także? Wartysław młody jeszcze, ale Mściwoj dojrzały i chytroch nielichy, łatwo by się nie dał, a zabrakłoby ojca, sam by się wziął do odbijania owłady, używając każdego sposobu, każdej podstrawy i ochyby, zaś w ostateczności najpewniej sprzągłby się jawnie z Prusami, byle dopiąć swego, i już krok leno do wiarołomstwa, do oczywidnej apostazji. Prawie o tym samym czasie Mściwoj snuł wcale podobne rozmyślania. Odbył już krótki pobyt w Lubiszewie. Jechał teraz dalej, do Chełmna, wciąż w towarzystwie rycerza-brata Eberharda. Ten ostatni podwójnie był niezadowolony. Raz, że dał się nakłonić do wspólnej podróży z posobnikiem księcia, co krępowało mu ręce, bo jak gdyby poświadczał przyjaźń wzajemną obu stron, nie mógł równak gładko się wymówić, skorno przybył do Gdańska z życzebnym poruczeniem. Dwa, że odwiedziny u pana lubiszewskiego wypadły niedobrze. Zastali go tam perznę nakropionego, co sprawiło, że wylewny był, serdeczny i szorstki na przemian, do Mściwoja odnosił się niby to mile, i na pewno chciał być miły, ale zarazem z jakąś wyższością i jakby litościwie: co też namiana przyniesie biednemu bratankowi? Mściwoj zachowywał się ostrożnie. Wszedł w to gniazdo z pełną świadomością, że jest wrogie. Ojciec nawet chwilę wahał się, czy go tam w ogóle posyłać, znając nieobliczalność Sambora. Synowi równak towarzyszył zastępik sprawnych panoszy i wojów, czujnych na okoliczności, no i ów Eberhard, niejako niestronny poręczyciel rycerskiego prawa. Nadto w samym Lubiszewie, westrzód pomorskich rycerzy z kasztelanem Warconem na czele, Sambor nie ośmieliłby się nastawać na Świętopełkowego posobnika. Więc gniazdo było wrogie, ale do czasu bezpieczne. Mściwoj urzędowo uwiadamiał stryja, ojcowego lennika, o napadze Kujawian i Mazowszan i z rozkazu starzocha wzywał go, aby bez zwłoki stanął mu do rady i zbrojnej pomocy. Miał tedy jak najprędzej udać się pod Wyszogród na połączenie z wojskiem gdańskim. - Najprędzej? - zapytał Sambor z uśmieszkiem, unosząc się na palcach i opadając na stopy, leciuchno się przytym gibocąc. - To niby kiedy? W tej samej godzinie? - Jak leno będziecie mogli, panie książę - spokojnie odparł Mściwoj. - Jesz nie wiedzieć, czy najazd Polaków jest wielką zagrażbą dla owłady rodu Subisławowego, ale bezpiek księstwa nakazuje skupić siły i odeprzeć niedruhów wszędzie, gdzie się owi pojawiają, i nie zdając, aż poczynią zdobycze. - Snaże słowa, paniczu bratanku, pierwej równak martw ty się o siebie, niżle o Subisławowy ród cały. - Głos Sambora, bez wątpienia wbrew zamiarowi, zabrzmiał złowrogo. I nagle książę zaśmiał się z cicha. - A mój Subisław, owego Krzewiciela prawnuk oraz imiennik, prawie w bezpieku przebywa i moja Zwinisława także. Pani Mechtylda, obecna przy rozmowie i okrop opatrzna, dorazu wtrąciła: - Jesz tacy młodzi, nasz syn i córka, Subek ma ledwo dziewięć lat, a niesilny on i niezdrów. Dalej mówiła o kłopotach, jakich im syn pierworodny przysparza swą kruchotą, chociaż z drugiej strony sprawia im także wiele radości będąc nad wyraz i daleko nadsię uciszył. Widzewno pojął, że wypowiedział się był niezdarnie i wolał żonie zostawić naprawę wrażenia. Ale Mściwoj oraz sędzia Paweł, Więcław i Czcibor łatwo zrozumieli przygróżkę. Podchodząc teraz do Sartowic, gdzie chciał się przeprawić na drugi brzeg Wisły, kawał drogi przed Swieciem, aby więcej zobaczyć z kraju Teutoników i lepiej rozeznać, czy gotują się do zaczepki, także by wcześniej szukać łączby z Adelheid, która niezmiennie tkwiła mu w sercu, przemyśliwał o tym, co widział i słyszał w Lubiszewie, nade wszystko zaś o stryju-opaczniku, jak by się z nim zawczasu rozprawić, unicestwić go, nigle stanie się naistnie groźny. Będąc tam, mimochodem zauważył brak Dingweris. Bez wątpienia była w gardzie, ale się nie pokazywała. Najpewniej pani Mechtylda kazała jej nie wchodzić w oczy Mściwojowi i gdańszczanom. Wcale nie pragnął jej widoku, nawet był rad, że się gdzieś schowała. Wtedy, na zakończenie oliwskiej pąci, doznała srogiej obuczki od Krzyżana i Rozwada ze służnikami za nieprzysto jne i opaczne nęcenie książęcego posobnika. Po prawdzie nie stało czasu na zadanie jej miłości siłą, ale i tak została dość owstydzona przez obnażenie sromnych części, nadto kask obita. Niechże teraz idzie do biesa. Bez wątpienia Mechtylda wyciągnęła od niej wiadło o wszystkim, zapewne też to samo zrobiła Gertruda, może to i owo przeniknęło również do Sambora. Wydarzenie musiało ich, zwłaszcza stryja, nader wrogo nastroić do Mściwoja, dodając do współzawodnictwa o znaczenie w księstwie jesz palącą żądzę msty. Oni także niechaj idą do biesa. Na krótką chwilę przydybał Warcona tak, że mógł z nim rozmawiać samowtór. Kasztelan po staremu trzymał się na uboczu, chociaż nadal zajmował pierwsze po księciu miejsce w dzielnicy, bo wojska mając niewiele, wojewody Sambor nie powoływał. Mimo to Warcon wolał nie wiedzieć więcej, niż koniecznie mu wypadało ani panu przedstawiać rady nie pytany o nie. Choćby równak najszczelniej zamykał oczy i uszy, coś przecież musiało do nich docierać. Jak ongiś Gniewomir, tak teraz Mściwoj sprawę postawił jasno: żle nastanie wojna, a jawerno się zaczęła, i pan Sambor wzniesie miecz procem panu Świętopełkowi, co wnenczas on, lubiszewski kasztelan, uczyni? Czy także skowiek pobiernym i chętnym do uczby otrokiem. Sambor czy do gardła starzochowi książęcego rodu, czy raczej za nim się ujmie?... Warcon odparł, że wszak wkładał ręce między pana Samborowe dłonie i przysięgał mu wierność. Ma to znaczyć, znów padło otwarte pytanie, że przysięgał nawet godzić w starzocha, któremu pan Sambor poprzysiągł taką samą wierność i niedawno przysięgę ponowił? Warcon zawahał się. Mściwoj wiedział, że straszenie go skutkami trwania przy obarchniałym młodszym bracieńcu nic nie da, bo nie jest to człek spośród lękliwych. Raczej poczułby urazę i jesz by się utwardził w uporze. Wolał tedy tę drugą wierność, wyższą i ważniejszą, rozpościerać mu przed oczami... Ku reszce kasztelan rzekł zgnębiony: - Będę strzegł kasztelanii przed każdym najezdnikiem. Sam najeżdżać nie pójdę, le poganów. I to wiedział młody książę, iż uzyskał najwięcej, co było w możności: niestronność Warcona w walce między braćmi, jak długo będzie się toczyła poza dziedziną młodszego. Tyle musiało mu starczyć. Sambor to piard, żle by leno o niego chodziło, a Ratybor jesz cieńszy piardzik, i od obu smardu wiele by nie poszło. Teraz rzecz najważniejsza wywęszyć, czy Teutonicy naistnie zebrali się w sobie do zadania ciosu i żeli tak, odwlec tę chwilę bodaj na krótko oraz pokonać Polaków, nigle tamci uderzą. Tą drugą potrzebą zajął się sam ojciec i może już jej podołał. Tu równak omylił się Mściwoj. Swiętopełk gnając do Wyszogrodu nie zatrzymywał się w świeckim gardzie ani szukał Nasława w Przechowie, le pędził przed siebie, aż najechał niewielką kupę jadących z naprzeciwka. Rzut oka na nich zaparł mu oddech. Jego wojacy, ale wynędzniali, w poszarpanych ruchnach, jeden ze skrwawioną szmatą wokół głowy, inny z ręką uwiązaną przy piersi, zmarachowani, posępni. Ich konie też były opadłe. - Czyiście wy? - wykrzyknął. - Kasztelana Arnolda. - Gdzie on? - Poległ w Wyszogardzie. - Co z gardem? Pytał, chociaż i bez odpowiedzi wiedział nad wątpienie. Wyszogród padł. Mazowiecki Bolesław i kujawski Kazimierz wyrwali go z rąk księcia Pomorza. Tak więc w pierwszym kroku dobyli. Ocaleńcy donieśli, że napastnicy naszli niespodzianie, ale nie zdołali gardu wziąć zaskoczeniem. Oblężenie trwało jedenaście dni i prawie jedenastego dnia nastąpiło najpotężniejsze uderzenie ze wszystkich stron, prócz Wisły. Załoga broniła się dzielnie, kasztelan Arnold zginął na wale, spychając z niego wrogów, przebity strzałą z kuszy. Walka toczyła się jesz wewnątrz gardu. Nagle powstała niezwykła o tej porze kurzatwa, śnieg wprawdzie padał krótko, ale starczyło tym tutaj kilku, aby skorzystać z ciemnicy i wyrwać się za wał. Ponemu złapali chłopskie konie i hije! Może ktoś więcej ocalał i uszedł, tego już nie wiedzieli. Prawdziwy cud Boży z tą kurzatwa, powtarzali, bez niej ani jeden by nie ocalał z pomorskiej załogi, taka urma wrogów osaczyła gard. Chciał dociec, czy okoma z Polakami przyciągnęli na Wyszogród inni cudzyńcy. Skwapliwie potwierdzili, ale nie umieli orzec jacy. Tyle że mieli drogie i mocne pancerze, których nie przebijały strzały z łuku i trzeba było kuszy, aby im podołać, i busznili się znakomitymi zbrojami, jakie mogli posiadać leno bardzo bartni rycerze. - Westrzód Polochów też są bartni rycerze - powiedział z gorzem. - Docze tedy plestacie, że to byli inni cudzyńcy? - Po znakach ich poznaliśmy. - Jakie to były znaki? - Inne niż Polochy noszą. - Ale mów jakie, u purtka spieklonego! Wojowie zamilkli. To już było ponad ich umienie. Znów rżnąłby w chlabę jednego z drugim, nic by to równak, rzecz pewna, nie pomogło. Jedenaście dni bojowali z tamtymi, a jesz im nie starczyło, żeby się rozeznać z kim, prócz Polaków. Targał jasną brodę mocniej niż wiatr. Lecz cóż, ci tu to zwykła rukoć. Gdyby rycerz się znalazł między nimi, na pewno więcej by wiedział. - Krzyże nosili owi drudzy cudzyńcy? - Tak, tak. Krzyże, prawie tak. - Takie duże jak rycerze Zakonu Niemieckiego? - Tak, tak, prawie tak. To byli ci rycerze, prawie ci. Może tak, może nie. Oczywidnie mogli się tu pojawić Rycerze Niemieccy, mogli też przysłać swoich gości z chrześcijańskiego świata, którzy, stanąwszy do krucjaty procem Prusom, także nosili krzyże na znak, że są krzyżowcami i liczą się im odpusty, jak tym, co popłynęli do Ziemi Świętej. Ale i tak mogło być, że owi przybysze gościli u księciów Mazowsza i Kujaw i zbierno z nimi pociągnęli na wojnę procem Pomorzanom. Wszak Polacy wciąż głosili, że Świętopełk to odstępca i heretnik, że walka z nim po równi jest zbawienna dla duszy co walka z poganami, może nawet kask bardziej. Zdusił w sobie rozjad, przyciszył głos. - I co tedy? Dokąd poszli owi najezdnicy, co poczęli? Puścili się za wami? Ledwo to wyrzekł, dorazu się połapał, że głupio pyta. Nie wiedzieli i skąd mieli wiedzieć, skorno uciekali ile sił w końskich nogach. I niga w pytanie do prostaka nie wsuwaj gotowej odpowiedzi, bo się jej uczepi, żeby ukryć swą niewiadę. - Tak, tak, puścili się za nami. Nie wytrzymał i trzasnął jednego, który spadł z chabety, jak ów obiegacz, i też niedowinnie. Jesz go stratował, ostrogą przyrychliwszy konia do biegu. Wyszogród, Wyszogród - w rękach nieprzyjaciół! Zwornik księstwa wysunięty najdalej ku południowo-wschodowi procem kujawskim i innym nachodnikom, pozyskany jesz przez prastarka Świętobora. Dzirski kasztelan Arnold poległ. Wróg teraz panoszy się w kasztelami i ma bramę otwartą do głębi kraju. Więc... złamać, zgnieść, zniszczyć. Ledwo przystając z ostatecznej konieczności pędził do Wyszogrodu. Przednik Wojach, który we współzawodnictwie z Gniewomirem pałał chęcią przyćmienia wojewody i we wszystkim słuchał rozkazów księcia oraz świecił przykładem - jak jego imię wskazywało - wojackiej belnoty, odważył się równak bardzo ostrożnie poddać panu udbę spowolnienia pochodu, żeby nieprzyjaciel nie nasposobił gdzie klęczki, żeby nie zaskoczył ich zmarachowanych i mających konie do granic utrudzone. Świętopełk wpierw warknął i szczeknął rozjurzony, ponemu zarządził kask dłuższy postój i dalej już nie chutczył jak szalińc. Przed Wyszogrodem, na ćwierć dnia jazdy od niego, napotkali karno chąsiebników kujawskich, którzy co dopiero złupili wioskę i opuszczali ją, zostawiając za sobą trupy i płomienie, wiodąc spętanych pojmańców. Ani im w głowie postało, że pomorscy mściciele mogą być tuż. I nie trwało dłużej nad modlitwę śpiewaną w kościele, a Świętopełkowi wycięli chąsiebników, ledwo paru zbiegło. Tych niedobitych równak starczyło na uwiadomienie wojska najeźdźczego, że straszny Świętopełk we własnej osobie dochodzi. Toteż gdy przypadli pod Wyszogród, bramę jego zobaczyli zawartą i wrogich wojów na wale. Ledwie zdążyli się zebrać, zdjąć broń, odsapnąć, już Świętopełk ich spieszył i ustawił w szeregi. Sam stanął pośrodku i wielkim głosem zawołał: - Wojarze! Kopniemy w dupę tych kurewników, aż się cienko zesrają. Naprzód! Ryknęli śmiechem, a tej z wrzaskiem, miotając obelgi i groźby, rzucili się pod wał i jęli się wspinać. Ale też zaraz owi, ochlapani słowami jak błotem, zaczęli walić w nich belkami, kamami i czym tylko, szyli z łuków, lali wodę chcąc ubiedrz wału oślizgać. Drugi przednik Gadocha, widząc że obrońcy niełatwo podadzą tył, przezornie wstrzymał ostatni szereg, ilu zdołał, żeby strzałami razili wychylających się zza przedpierśnika i nadto gorliwych w odpieraniu wdzierców. Dobrze zrobił, mądrzej niż przednik Wojach, który zapamiętale drapał się po występach wału, uskakując przed pociskami spadał i znów rwał się wyżej, nie patrząc co się dzieje wokół. Mądrzej też niż sarn książę, który uwijał się w gęstwie pod bramą, każdej chwili narażony na ciosy, i dopiero gdy nie udało się wziąć bramy pierwszym uderzeniem, zdziebło ochłonął z podniecenia i cofnął się dla lepszego ogarnięcia obrazu bitwy. Stało się widzewne, że tak dorazu, prosto z pochodu, Wyszogrodu nie zdobędą. W poprzedniej walce, kiedy bronił się tu Arnold, wał mało co został uszkodzony i kujawska załoga zdążyła go naprawić, a była dość liczna, żeby się trzymać tak długo, jak poległy kasztelan z Pomorzanami, albo jesz dłużej. Cudzych rycerzy w niej nie wypatrzono, pewno po zwycięstwie odeszli na Włocławek, Toruń czy gdziekolwiek, za to zostawieni wojowie okazali się mocno uzbrojeni. Świętopełkowi zaś brakowało piechotników wprawniejszych w zmaganiu o gard niż konnica. Miałby ich, gdyby ten zgnilus Nasław w porę wysłał był swoich ze Świecia. Kazał wojsku odstąpić. Komudniało, dzień był krótki. Na szczęście ziemia potąd nie rozkisła, spajał ją znób, chociaż mróz jesz srogo nie ścisnął, co też korzystnie się liczyło dla nowego zamysłu, który już postał mu w głowie: zostawić Wyszogród do sposobniejszego czasu, a teraz spaść na niczego się nie spodziewające Kujawy, obrócić je w perzynę, niechaj tameczni morzą się głodem i ziąbem, tym samym odciąć utracony chwilowo gard od pomocy z ich strony. Na to jego konnica nadawała się strogo. Noc spędzili na miejscu, rozpaliwszy wiele ognisk. Nieprzyjaciel miał dedać, że rozłożyli się do oblężenia. Przed świtem opociszku odeszli, zostawiając podsycone ognie, i w skok. Niedaleko równak odjechali, gdy dopadł ich posłaniec z Makła. Był nim giermek jednego z tamecznych rycerzy, przysłany przez kasztelana nakielskiego Radomę. Słaniał się z umęczenia drawą jazdą i od rany, jakiej doznał łuczną strzałą w plecy, gdy ścigali go Wielkopolanie. Ci bowiem przespoie z Kujawiakami chcieli znienacka pochwycić ważny ten gard, drugi zwornik księstwa pośrodku jego południowych kończyn leżący. Radoma pokonał ich i odepchnął, zniweczyć równak nie zdołał i owi nadal z obliży zagrażali Nakłu. Giermek, zanim osłabł do cna i stracił czucie, bystro odpowiadał na pytania. Ujawniło się zatem, że wedle najlepszego wiadła książąt Wielkopolski we własnych osobach na wyprawie nie było, nie pokazali się także Rycerze Teutońscy, przyciągnęło wszakże kilku rycerzy z dalekich stron Niemiec, którzy podnieśli krzyż procem Prusom. Gościli i u Teutoników, i u mazowieckiego Bolesława, nie dało się więc powiedzieć z pewnością, kto ich podniecił do biatek z księciem Pomorza. Tak zeznawał kujawski pojmaniec. Niech się Radoma twardo trzyma, postanowił Świętopełk, większej dla niego zagrażby jesz nie ma, najlepsze wsparcie odbierze, gdy książę mieczem i pożogą nawiedzi Kujawy. Żeby równak poczuł się raźniej, posłał do niego Gadochę z małym le karnem konnych, ten bowiem przednik znał nakielską kasztelanię jak rodzinną checz i w żadną kleczkę nie dałby się tam wciągnąć. Zatem runął na Kujawy bijąc i paląc bez litości. Ku reszce Czcibor rozsiadł się pewno i mocno w siodle, nie jadłobiony już myślą o nadmiernych wpływach sędziego Pawła i Więcława. Ledwo bowiem znaleźli się na prawym brzegu Wisły, już w Ziemi Chełmińskiej, Mściwoj rozmówił się z nim w cztery oczy o Adelheid, o jej czujnej, ale niezbyt zdarnej matce, o umowie spotkania, które nie doszło do skutku, o jego zamiarze zobaczenia się z nią w tej podrodze. Na koniec pytał, co zdaniem Czcibora należy czynić, aby to się najlepiej powiodło. Z początku ucieszony, wnet się Trzebiborowic urzasł. Znów się urzasł zamysłu posłaństwa do owej Badenki. Dorazu znielubił ją i niechby była przepadła, nigle się tutaj przywłóczyła. - Teraz, kiedy wielka zawiewa wisi we wiodrze, kiedy le zdrzeć, jak trzaśnie rozbuch, a my prawie wleźliśmy w wilcze gniazdo, to ty, młody książę i posobnik pana, chcesz się lubkotą zabawiać... Z kolei urzasł się własnych słów. Mściwoj, bywało, docno jak ojciec wpadał w nagły gorz, a wtedy i najrozważniejsze słowo nie miało do niego dostępu. Starzoch po krótkim czasie miarkował się i starał naprawić zrobiony w prędkości błąd. Zawodnie byłoby na to liczyć u Mściwoja. Zerknął na niego. Jak było do przewidzenia, tenże ściągnął brwi i kilka razy szybko zamrugał, całkiem na podobę ojca, kiedy mu czerwone płaty przed oczyma zaczynały latać. Milczał chwilę, najpewniej zmagał się ze wzbierającym rozjadem. Tę leżność wyzyskał Czcibor. - Leno o to stoję, że my już omal w paszczy smoka jesteśmy albo pod niedźwiedzim grabcem, leno o to. Usłyszawszy o grabcu niedźwiedzia, Mściwoj byłby uderzył się w czoło, w porę równak wstrzymał dłoń. I zamknął usta otwierane już do ostrej obkrzyczki. Przecież jest, spełni wolę. Jak to się działo, że zapominał o nim, i to prawie wtedy, gdy powinien był pamiętać ze szczególną mocą? Zostawił go w Gdańsku. Ciągle odkładał posłużenie się nim na później, na kiedyś, na ważniejszą potrzebę, szedł w tym za radą nieboszczycy Przesprawy. Ale na kiedy i w jakiej orędzie, która by mogła być więcej ważna, żeli nie teraz i nie w tej? Prawie za progiem smoczej paszczy, w przedchwili zawiewy, jakiej bodaj jesz nie było, a mogła go tutaj ogarnąć, i dla orędy serca, która jest równa sprawom władztwa w księstwie. Więc teraz. Skupił się na swej myśli. Niechaj odnajdzie Adelheid, obejmie ją, pozyska, niechaj ona odwzajemni mu lubotą wrzącą, jak obiecywały jej oczy. Czas poskąpił leżności, i znów niełaskaw, ale musi ustąpić przed wolą książęcego pana, którą wspiera moc dana mu w rękę na spotkaniu nadzwykłym w lesie opodal żukowskiego klasztoru. Niech się stanie, jak oto pomyślał. Myśl ta, podążywszy do zamku w gdańskim gardzie, obejmuje, jak dłonią, niedźwiedzi grabc. Czcibor znów coś mówił, ciszej niż przedtem, spokorniały, że leżność sama może najść, gdy będą szukali mistrza Teutoników, już w Chełmnie czegoś się wywiedzą, lepiej zdać cierpliwie... Nie słuchał plestającego wkół. Niech się tak stanie. Podniósł oczy na niebo, po którym tam sam snuły się nieduże blóny, podświetlone nisko szybującym bladym słońcem. Jedna prawie podzieliła się, a włcsy pozostałe między dwu nowymi zaczęły kłębić się i gęstnieć, jakby jesz jedna chciała z nich powstać, ponemu zaś owa, wciąż niedorobiona, przejrzystsza od innych, wyciągnęła się w długą postawę ze spiczastym kłobukiem u jednego końca, a poszerzonym okolem u drugiego, zdawało się obleczona w lite szare zgło, od którego odstawała laska. Przestał mówić syn Trzebibora i powiódł spojrzeniem za wzrokiem swego pana. Niczego nie dostrzegł, prócz rzadkich blónów. Żeli niebo było zdziebło inne, to z powodu wiodra: w godniku zwykle jest komudnie, rzadko zdarza się jasny dzień, jak ten oto. Ale wolim tego gapić się w niebo, to właśnie mogło być rzeczą dziwną. Młody książę dziwaczył: od czasu do czasu gapił się w coś niby sroka w gnat, nie mówił, nie słyszał, i rób co chcesz z żywym kamem. A co dopiero wyskoczył z taką płochotą. Widzewno już o niej zapomniał... W tym wszakże Czcibor pobłądził. Spokojnie rankiem dojechali do Chełmna. Tu już się ich spodziewano i podmistrz Henryk Berlewin, wciąż także pełniący obrzeszki miejscowego komandora, wyszedł przed gard witać posobnika pana Świętopełka. Na taką grzeczność Mściwoj wcale nie liczył, zwłaszcza że Berlewina znano jako człowieka surowego, o szorstkim obejściu. Pokłonili się sobie, gospodarz powiódł gościa ze świtą do zamku. Teraz dopiero okazało się, że Chełmno pełne jest wojska zakonnego, braci-rycerzy, gości krzyżowych, wojów konnych i pieszych. Westrzód innych Mściwoj ze szczerą radością dojrzał Henryka Czecha. Obaj znów ucieszyli się tym spotkaniem, chociaż doszło do niego w tak napiętym położeniu, oni bowiem dla siebie byli ważni, byli też sobie serdeczni, cokolwiek działo się naokoło nich. Uścisnęli prawice, uśmiechnięci. Otaczał ich krąg: poprawny i znobny Berlewin, Eberhard, rad że dotrzymał towarzystwa pomorskiemu posobnikowi, trzech rycerzy tutecznych, także trzech pomorskich żupanów, to jest sędzia Paweł, Więcław i Czcibor. - Słońce strogo cię smagnęło, widzę, brateczny druhu Henryku - rzekł Mściwoj - jakby nie nasze, którego skąpo. - To prawda, cny młody książę. Ledwo kilka dni temu wróciłem w te chłodne strony z krajów Austrii, Bawarii i Lombardii za Alpami leżącej, ale i tam teraz słońce niegorące, leno wiatr w podrodze mnie osmagał. - Okrop chciałbym tamte kraje obaczyć... A jestem jak pies rzeciądzem przyrzeszony do ławelnicy mojego pana ojca. Czech roześmiał się. - Władztwo wiedno jest pojmaniem. Ale każda służba nim jest, urzesza człeka wiernego. Spójrzcie, młody książę, na tego brata naszego Stanisława, który dzień, noc i dzień następny aż do wieczora... - Stanisława? - Tak. Jego imię was dziwi? Brat Stanisław rodem jest z Wiślicy w krakowskiej ziemi. Rok temu, poczuwszy wolę Boga, złożył śluby w Zakonie Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego. Otóż tego lata z garstką ludzi stał on, obozem nad Jeziorem Drwęckim. Zastąpił drogę chąsie nie ujarzmionych potąd Pogezanów, których był rój. Stracił w boju paru swoich, pozostali zaś odnieśli rany. I brat Stanisław sam stróżował w owym oboziku oblężonym przez pogan dzień, noc i dzień, modląc się do Panny Najświętszej o moc wytrwania, a wzywając rannych do powstania i walki, gdy leno chąsiebnicy napierali. Ani zmrużył oka,. kiedy zaś gwałtem się przymykało, śpiewał, na ile był zdolen, święte słowa Marii: „Wielbi dusza moja Pana”. I doczekał pomocy o wieczorze dnia drugiego. Tedy padł bez czucia do połnia dnia trzeciego. - Dzirski mąż, dzirski - rzekł Mściwoj spoglądając na jasnowłosego rycerza z Małej Polski, który mu się pokłonił. - Wielu Polochów w waszym Zakonie bodaj nie macie? - Wielu nie, ale są. Żeli więcej chciałoby przystąpić i ślubować, mile zostaliby przyjęci. Mściwoj nic na to nie odparł, le parę razy skinął głową na znak, że rozumie, wciąż patrząc na owego Stanisława, ten zaś spozierał na niego wzrokiem, nie odgadniesz, życznym czy niedrużnym. Ponemu poseł zwrócił się do podmistrza pytając, gdzie by tą chwilą przebywał mistrz Henryk. Berlewin powiedział krótko, że nie wie. Zaskoczyło to młodego księcia i dał o tym znać. - Tak się prawie złożyło - odrzekł wyżnik Teutoników - nasz meister bowiem ma ważne orędy i w potrzebie, bywa, oddala się, nie powiadamiając gdzie w bliskim czasie będzie przebywał. Każdy komandor wie przecież, co mu należy robić, a w nie cierpiącej zwłoki konieczności ja mogę go zastąpić. Żeli chcecie, panie książę, czekajcie tu na wiadło o nim, żeli zaś pilne macie posłanie od pana Szwantepolka, mnie powiedzcie, z czym przybyliście. Albo też pchnę gońca do Uadzyna, może tam mają ostatnią nowiznę o naszym meistrze. Ugościmy tu was przez ten czas. Słuchał go z niedowiernotą, gdyż wydało mu się mało podobne do prawdy, aby głowa Zakonu na Chełmińską i Prusy w istocie schowała się w mysią dziurę, na czas choćby i niedługi zostawiając swego posobnika i braci w ciemnicy niewiady. Pochwycił żywe spojrzenie Czecha na Berlewina, jak gdyby brat-rycerz chciał coś powiedzieć i ugryzł się w język. Wszyscy milczeli. Mściwoja tknął niemir: na tyle już się rozeznał w prawidłach i tajnikach sposobienia księstwa, że natychstopach powziął pobaczenie co do słów podmistrza. Bez ochyby wiedział on, gdzie przebywa Henryk von Wida, a nie chciał tego wydać. Bodaj z mistrzem to ułożyli przespole. W takim razie rozmowy z posłem księcia Pomorza teraz być nie miało. Znaczyłoby to, iż położenie naistnie jest groźne, nie rozmawia się bowiem ustami wtedy, gdy postanowiono już nieodwołalnie, że przemówić ma miecz. Wyglądało też, jakby Berlewin chciał go tutaj przetrzymać. Po co?... Przejął go znób. I naraz pomyślał o Adelheid. Radzyn... Idąc za wskażą podmistrza mógł sam tam jechać, nie zaś czekać na obrót obiegacza. Żeli ona jest w Radzynie... Albo, jesz lepiej, posłać tam Czcibora z podwójnym zleceniem, a samemu rozejrzeć się i posłuchać na miejscu, także wyskoczyć na przejażdżkę, najlepiej w towarzystwie Henryka Czecha, i niby przypadkiem dotrzeć do owego Horsta, co blisko siedział nad Wisłą w swym miectwie. Mogłaby ona teraz tam być? Słaba nadzieja - czas przedzimowy. Oba tory myślenia łączyły się. Żeli naistnie Berlewin chce go zatrzymać w Chełmnie, a stanie się coś złego, będzie on jak w pojmaniu. Od ojca żadnego wiadła. Może bez zwłoki a opociszku słać do niego ostrzegę? Zauważą przecież, przychwycą na miejscu albo wypuszczą niedaleko za gard i utrupią bez głosu. Znób przejmujący, a w nim gorąc taki, że wyciska pot. Otarł czoło. - Żle jesteście udby, wiełemożny podmistrzu, iż nieprędko bym doszukał się pana Henryka von Wida, tedy bodaj lepiej, żebym nie zdał tu próżno, le wracał dodóm. Berlewin chwilę milczał i Mściwoj jakby w zimnicy zawieszony słyszał własny głos. Ponemu gospodarz ze zwykłą sobie szorstkością spytał: - Tak wam się chutczy? - Nie... Lecz kuli czasu miałbym zdać wiadła o panu mistrzu na Ziemię Chełmińską i Prusy? - Trudno rzec. Znów to samo. Ale za osłoną krótkich słów na podobę warknięć czaił się bodaj cień niepewności lub rozterki. Henryk Berlewin czegoś naistnie nie wiedział, le czego? Do gołego izbiszcza, gdzie rozmawiali stojąc, wszedł jesz jeden zakonny, mianowicie ksiądz Ulryk, kapelan z Torunia. Jego widokiem Mściwoj ani na ćwierć tak się nie ucieszył jak spotkaniem Czecha, był równak rad, bo się przecież wcale dobrze znali, i możebna rzecz, że ów przynosił coś nowego... Nie, niczego nie miał w zanadrzu, a przynajmniej na języku. Pokłoniwszy się, patrzał na młodego księcia obielałymi oczami. Mściwoj poruszył się. Dłużej tak stać nie można. Grabc! Przeszedł parę kroków, kulejąc bardziej niż zazwyczaj. - Ślę tedy mojego rycerza Czcibora Trzebiborowica do Radzyna. Niech się dowie, co zdoła, i dorazu wraca. - Naszego rycerza poślemy - rzekł Berlewin. - Docze wasz ma się trudzić? - Nie. Mój pojedzie - książę odparł stanowczo. - Może też jechać zbierno z waszym. - Zwrócił się do Czcibora. - I pogonisz tam bez zwłoki. A ja... - Rozejrzał się. Ominął wzrokiem Berlewina i Ulryka, bo nagle gorz go chwycił SfiS i zaczęły mu przed oczami, jak ojcu, migotać czerwone płatki. Niby przez opar dostrzegł Czecha. - Powietrzem darwa mi odetchnąć. Kask się przejadę. Rycerzu Henryku, jedźcie ze mną, żeli macie chęć. Jak przody. I pan Paweł pojedzie. Czciborze, każ Nikoszowi siodłać konie. Pojedzie ze mną. A Więcław zostanie tu z resztą. Henryk Czech powiedział: - Pojadę z wami chętnie. Nawet pogoda sprzyja. Berlewin mruknął, albo do niego, albo do Mściwoja: - Jak wola. Ruszyli. Czciborowi w cztery oczy dał drugą wskażę: wywiedzieć się, czy Adelheid i pani Hildegarda są w Radzynie, żeli nie, to gdzie. Ale co młodej Badence miałby rzec, gdyby była i mógł z nią zamienić kilka słów - sam nie wiedział. Zabrać ją stamtąd? Jak i dokąd? W końcu co by z tego wyniknęło? Ale może ona będzie miała jakąś dobrą udbę... Wnet Czcibor, bodąc konia, skoczył ku wschodowi z pachołem i pod ogradą dwu zakonnych. Nikosz przytrzymał strzemię. Spojrzeli sobie w oczy i Mściwoj naraz się uspokoił. Lekko dosiadł, spojrzał na towarzyszy, chwatno skinął ręką i pojechał przodem. I on pospieszył, jakby miał pilne posłanie. Przynajmniej nie stał w miejscu, znów coś robił. Czech ciągnął tuż za nim, nieco dalej Paweł, Nikosz i jesz dwu służników, pomorski i niemiecki. Za miastem Czech wyrównał z Mściwojem. Zawołał w pędzie: - Dokąd nas prowadzicie, książę? - Przed siebie. - Zwolnijcie nieco... Powiem wam coś. Osobliwy nastrój ogarnął Mściwoja, połączenie beztroski i gorliwości. Byle chcieć, byle się nie poddawać wątpliwościom i zniechęceniu, a wszystko się ułoży i będzie dobrze. Przytrzochował, co i koniowi było miłe, bo niewiele odpoczął po drodze z Gdańska. - Co chcecie powiedzieć, Henryku? - Musicie odczekać powrotu Czcibora, jakeście go posłali. Ale tedy zaraz wracajcie do Gdańska. - Docze? Docze ten pospieszk? - Albo nawet nie czekajcie go. - Ala biedzie! Co wy też plestacie? - Nie plestam. Mówię poważnie. Zbliżał się Paweł ze służnikami. - Zatem mówcie chutko. - Więcej nie mam do powiedzenia. Spieszcie się, książę. Dziś, najdalej jutro... - O co chodzi, mówcie! - Jedźcie do swoich. Omal dotykając się strzemionami mówili półgłosem i patrzyli sobie w oczy. Henryk miał skarnię stężałą. Mściwoj nagle powtórzył okrzyk: - Ala biedzie!... - Roześmiał się. - Macie, macie słuszność. Sam tak myślałem. Odczekam równak Czcibora, a wpierw dojadę do owego Horsta. - Do Horsta? Jakiego Horsta? - Takiego, co się tu osadził nad Wisłą. - Kim on jest dla was, książę? - Słyszałem, że walny z niego gospodarz. Przyrychlając konia Mściwoj znów się roześmiał. Henryk Czech pokręcił głową. Doszły go niejasne ogłoski o kryjamnych posłańcach pomorskich w Chełmińskiej, którzy zabili dwóch wojów zakonnych i uciekli, przekraczając Wisłę na dylach, spławianych przez ludzi bodajże właśnie Horstowych. Jeden z kryjamników podobno należał do świty Mściwoja spotkanej przez gości krzyżowych pod Nakłem. Z owymi jechała na pruską pąć pani Hildegarda z córką Adelheid. Ta ostatnia później miała przebywać u rzeczonego Horsta, ongi dannika Detlewa, zmarłego męża Hildegardy. Teraz zaś pomorski posobnik, w tak gorącej chwili, zmierzał do tego osadnika. Czech uśmiechnął się: młodość. Ta sprawiała, że ogłoski stawały się wiarygodne, bo zbierno można było rozumieć całość. Niga dotąd Mściwoj tu nie był, ale wiedział już od Czcibora, gdzie stoi Horstowa checz z obejściem... Wyłonili się już z szerokiej stegny śródleśnej na jej przedłużenie wiodące przez pola uprawne, puste i czarne o tym czasie lub słabo zazieleniałe ozimym siewem, przez zszarzałe pażęcie. W dali na małej rzmie widniało siedlisko otoczone częstokołem. Dostrzeżono ich, podniosły się głosy, każdy przybysz, zwłaszcza w gromadzie, mógł być pruskim chąsiebnikiem. Henryk, tknięty nagłym przeczuciem, cicho rzekł do księcia: - Miejcie się na baczności, panie, bądźcie okrop ostrożni i niczego nie róbcie z pochopu. - Czymże jest życie, żeli nie kolejnością pochopów? Rycerz rzucił okiem na niego w zdumieniu. Młody i niewysoko uczały pan przemówił jakby mądrotą wyczytaną z ksiąg, których wszak nie miał w ręce. Takich, które by zawierały podobne myśli niepobożne, najpewniej nie brał do rąk główny jego preceptor, kanonik Godfryd, a gdyby równak w dawnych latach zetknął się z nimi, nie przekazywałby uczniowi trudnych i podejrzanych treści. Zatem ten sam ich doszedł, bez wątpienia sam, bo chyba i od ojca lub starszych nie został nimi obdarzony... Na jego skarni dostrzegł spokojną a dostała stanowczość. - To prawda - odparł półgłosem. - Nie cała prawda, ale znaczny jej czad... Pomogę wam, książę, w czym będę mógł, ale wiedzcie, że wiele nie mogę... Mąż przed nami u dźwierzy, to pewno ów Horst, raz mi go wskazano w Chełmnie. Stojącego przy nim dziewczęcia niga nie widziałem. - Za to ja widziałem, chociaż leno raz. - A! Bartny osadnik rozpoznał rycerza zakonnego i wraz się połapał, że przybywają z nim możni goście. Kazał rozewrzeć dźwierze częstokołu, pokłonił się, powitał. Mściwoj z nadzwykłym mirem przyjmował przeciągające się grzeczności i raczby, popatrując ku Adelheid, która czekała pobok z pochyloną głową. Stało się. Tak prawie się stało, jak powinno było się stać. Przybyła tu, jak gdyby zdała cały czas od umowy dokonanej z Dobieskiem i z musu odwołanej poprzez Czcibora. Aż tylu dni stać w oddaleniu od matki najpewniej nie mogła, bo i po co, a przecież była. Wprędce ujawniło się, że naistnie odwiedziła Horsta ponownie tuż przed przyjazdem Mściwoja. I jest. Jak tego chciał. Czech zajął gospodarza rozmową. Paweł, rozpatrzywszy się, po chwili wahania przystał do nich. Mściwoj z Adelheid odeszli za gumno, na ubiedrz nachylony ku Wiśle. Nikosz, nakazawszy drugiemu służnikowi pomorskiemu baczenie na niemieckiego służnika, postąpił za panem, aby oględnie strzec jego bezpieku z obliży. Mroczyło się już, krótki jest dzień godnikowy, ale dzięki bezchmurnemu niebu widać było szeroką rzekę, która odbijała resztkę dziennego widu. Ogarnął wzrokiem swoją wyzdrzónkę. Na podrogę ubrała się w ruchna szare, ciepłe i obcisłe, nie wyglądała więc strojno, on ją przecież widział tak samo snażą, jak wtedy pod Raciążem, i bardziej wiele, bo tęsknota wyostrzyła pragnienie, a roitwa o niej stworzyła mu obraz, który teraz bogato się potwierdzał w zakochanym wzroku. Tak krótko wonczas na nią patrzał, tak skąpo słów wymienił, a przecież nie pomylił się, nie dołożył nic, ba, we wspomnieniu jesz odjął urody. Adelheid pozierała na niego oczami jak z brązu, który zdał się wypełniać omal całą przestrzeń między powiekami, te zaś miały także brązowe, le ciemniejsze, rzęsy, długie i lekko odgięte, górne ku górze, dolne ku dołowi; nad oczami brwi tej samej barwy o równym półłuku, między nimi nieznaczny meszek, dostrzegalny przecież. Usta rozchylone w uśmiechu, rumianość wokół bieli, rumianość tak mocna, że mimo mroku odbijała od przyczerwienionych znobem policzków. Nos miała długi prawie w miarę i prosty... Patrzał na nią urzekły, na całe oblicze o pociągłej gładkiej krągłcści. Z niego dorazu czytało się nastrój i zamiar. Hewo urocznica. - Równak się spotkaliśmy - przemówił. - Nie mogłem wcześniej i nie mogłem lepiej. Ale chociaż teraz... Szukał słowa. Jej łagodny uśmiech nagle zgasł, biel zniknęła w rumieni. - Niedobry to czas, książę panie. Oczy Adelheid rozszerzyły się, płoszył je strach. Ale on nie dostrzegł go, czas widzenia jej nie mógł być dla niego niedobry, w jakąkolwiek wypadł porę. A nade wszystko znów pochwycił dźwięk srebra z miedzią i w tym jedynym na świecie brzmieniu kruszcowego kwiatu odnalazł, co go naonczas uderzyło: słodycz i odwagę, na przekór zagrażbie. Kochał ją - był tego pewny z taką siłą, jak niewątpliwej rzeczywistości, że stał tu z nią na wyciągnięcie ręki, widział, słyszał, czuł. Hewo naistna wyzdrzónka. - Dobry czas, Adelheid, bo jedyny, jaki nam się zdarzył, a nadejdzie jesz wiele lepszy. - Kiedy? - Nie wiem. Le żdżyj cierpliwie, a spotkamy się raz trzeci, a nikt i nic nie będzie przeszkadzać naszym słowom i myślom. Już niedługo. - Co mówisz? Błyskiem pamięci wyłoniła się tamta rozmowa, z ledwo paru zdań złożona, a tak brzemienna, bo to przecież sobie powiedzieli, wzajemni cudzyńcy, że chcą siebie widzieć i poznawać. Z nieistnienia nagle zaistnieli dla się. I znów namiana skierowała ich w to samo miejsce, i jego, i ją tknęła udba, żeby o jednym czasie jechać tu, do niejakiego Horsta. Grabc!... - Zła pora, książę panie, zagrażba zawisła nad tobą i nad nami. Teraz dopiero, i to w jej głosie, a nie w oczach lub skarni, wyczuł niemirnotę. A tak, zagrażba, słusznie rzekła. Ojciec prawie walczy z najezdnikami i bez ochyby ich bije. Rycerze Teutońscy na pewno niedrużni, dziw, że dotąd nie podnieśli wojennych chorągwi. Lecz, wyglądając okrop złowrogo, niewiele to znaczy procem niemu, namiana bowiem jemu jest przychylna, jak się dokazało tu oto, i nic zagrażby nie zdziałają. - O czym mówisz, Adelheid? Każdy na świecie wiedno ma wrogów, jesz onak nie było. We mnie także godzą, w księstwo pana ojca, którego jestem posobnikiem. Ale niechaj urzas cię nie trapi. Moja głowa, żebym podołał trudnej porze. Rozmawiajmy o tobie, Adelheid, o nas. Chciał jeszcze dodać: „o przyszłym czasie naszym”, lecz się powstrzymał. Pora naistnie była dla nich ze wszech miar niełaskawa. Co prawda prędzej albo później musi ustąpić, odejść w niepamięć, i nastanie nowa, już obłaskawiona. Nie zaraz równak. I dzielił ich stan, i miał ojca nad sobą. Wszystko naproc im. Podjął: - O sobie mów i czy chcesz zostać wierna myśli o mnie. Lekki uśmiech wrócił na jej skarnię. Mrok nachodził gęstszy, ale jaśniały w nim oczy i zęby badeńskiej panny oraz w głębi komudno błyszczała, niby ołów gładzony, rozległa blewiązka Wisły. Blado mrugały pierwsze gwiazdy. Obliżą docierały głosy ludzi w obejściu Horsta. -¦ Cóż o mnie? Pani matce pomagam w lekowaniu chorych i rannych, a ona sama potrzebuje opieki. Gdy leno mogę odetchnąć, myślę o tobie, panie Mestwinie, i nieprzestannie wypatrywałam znaku od ciebie i cieszyłam się, gdy przybywali twoi posłannicy, chociaż wpierw napełniali mnie lękiem. Wczoraj usłyszałam od pana Baldura von Tannenberg, że prawie macie pojawić się w Chełmnie w poselstwie od pana Szwantepolka i naszła mnie chwila, gdy postanowiłam nie odwlekając ponownie stawić się na miejscu spotkania naznaczonym przedtem. Co prawda nie wiedzieliście o tym i nie mogliście wiedzieć, panie Mestwinie, że ja teraz tam będę. Bo i ja przecież o tym nie wiedziałam. Znów odezwał się w nim wdar, tym razem o spotkaniu u Trzech Dębów, wdar mglisty i bez zwłoki odrzucony. Hewo słuchał głosu Adelheid z Badenii. Mówiła powoli i wyraźnie, aby on rozumiał, czasem wtrącała słowiańskie wyrazy, które już zdołała przyswoić. - A tak przecież zjechaliśmy się - odrzekł - nie wiedzący o sobie. Widzisz sama, Adelheid, że wielka moc nam sprzyja. Któż tedy może nam przeszkodzić? W obliży wzmógł się gwar. Mściwoj rzucił okiem w tamtą stronę. Zobaczył wid kilku pochodni. Niespodzianie przebiegł po nim chłodny dreszcz oczekiwania, bez lęku, ale i bez radości. Trzeba się spieszyć. - Powiedz, snaża i luba Adelheid, jak długo pani Hildegarda zamierza trwać w pruskiej pąci? - Zimę całą tu zostaniemy, ile że największe walki w tutecznym kraju odbywają się w zimie, i pewnie jesz czad pozimku, z powodu mokw. - A ponemu? Jesz bokadość czasu przed nami i wyciągnę z niego wszystką korzyść, ale pytam, abym wiedział. - Ponemu opuścimy te ziemie i pojedziemy do... Rozległ się bliski tupot, który zatarł dalsze słowa. Mściwoj obejrzał się. Biegł Nikosz. Przystanął o kilka kroków. - Dostojny panie książę, idą! - Kto zacz? - Jesz nie wiem. Ciemnica. Rozpoznałem leno pana Pawła, a z nim idą zbrojni. - Zostań tu. - Na pół obrócił się ku Adelheid, okiem czujny w stronę nadchodzących. - Dokąd, mówisz, pojedziecie? - Jesz nie jest to rzecz pewna. Albo do naszego domu w Badenii, albo... - Zostaniesz tutaj! - Dostojny książę! - zawołał sędzia Paweł. - Darwa nam natychstopach wracać do Chełmna i dalej dodóm. Spieszyć trzeba na wyprzody. Zobaczył Pawła, Czcibora, Henryka Czecha, nie znanego sobie rycerza zakonnego i kilku wojów. Oświetlała ich wysoko wzniesiona i długa pochodnia. - Co się stało? - Czcibora Trzebiborowica zawrócono z drogi do Radzyna - odparł sędzia. - Docz? Przed innych wystąpił Czcibor. - Naprocem mnie wyjechał rycerz zakonny z radzyńskiej komandorii z wiadłem, że pana mistrza tam nie ma, że może być w Toruniu albo Golubiu, albo jesz gdzie indziej, toteż tutaj nie mam czego szukać. - Wiedział zatem, z jaką orędą jechałeś do Radzyna? - Wiedział. Czcibor rzucił zadziwione spojrzenie na Adelheid. Skąd ona? Jak Mściwoj to zrobił?... Badenka opuściła głowę. Nie rozumiała szybko rzucanych zdań, dobrze równak pojmowała, że tak nadspodziewane, nadzwykłe, omal cudem zrządzone spotkanie zostało zakłócone i dobiega końca. Następne - kiedy? gdzie? Wbrew nadziei chciała wierzyć, że dojdzie do niego, a również że będzie bardziej szczęsne od dzisiejszego, choć mimo wszystko już było kask lepsze od pierwszego, bo trwało dłużej i byli zdziebko sami, lecz - kiedy? gdzie? I co z tej wiary? Prócz wewnętrznej radości z widzenia się i rozmawiania, z doznawania siebie duszą, radości co gorsza pogrążającej wraz z rozstaniem w większą tęsknotę i rozterkę, przyczyniającej zmartwień, jakie dobro mogło kiedykolwiek stąd wynijść? Namiana wiodła ją do Badenii albo do Brabantu, tak i tak do zdającego na nią wielgorodnego pana, którego miała zostać żoną wróciwszy z pruskiej pąci. Ale teraz jest teraz, ponemu dopiero nadejdzie i wiedno coś może zmienić ułożoną przyszłość. Podniosła oczy na ciemną postać pomorskiego księcia. Henryk Czech przystąpił bliżej i rzekł cicho: - Dostojny panie, wysłaniec wrócił. Pospieszajmy do Chełmna, abyście tam powzięli nadbę, co uczynicie dalej. - Nachylając się do ucha dodał: - Nalegam, wyjeżdżajcie stąd do swoich najchutciej, wyjeżdżajcie. - Na noc mam jechać? - zapytał Mściwoj szeptem. - Równo ze świtem, ni chwili później. Na miłość Boga, spieszcie. Krótko i mocno zwarli się spojrzeniem. Książę powiedział: - Więc nie zwlekajmy... Żegnaj, Adelheid. Wracaj pod matczyną ogradę i zdaj znaku ode mnie. Rozstajemy się teraz, oznajmiam ci, lecz nie na długo. A na ten czas markotny niech omiodą nam będzie wdar o naszym spotkaniu, o nas szukających siebie i szczęśliwie odnałazłych. Żegnaj, Adelheid. Położył dłonie na jej ramionach i ścisnął je. W mroku błyskał ogień długiej pochodni i krzesał iskry w ich oczach. - Będę o was pamiętała - wyrzekła cicho a wyraźnie i tak, że te jej słowa zapadły w niego na wiedno. - Niechaj Pan Bóg kieruje każdym waszym krokiem, książę panie, i niechaj was strzeże. Utykając, bez ukrywania ułomności, szybko odszedł od niej, za nim zaś wszyscy ruszyli w milczeniu, westrzód chrzęstu broni, przy ostrym trzaskaniu ognia na zimnie. Dziewczę z Badenii stało nie poruszając się. Czcibor ciekawie zerknął ku niej, ale w ciemnicy nie dostrzegł już nawet postaci. Mściwoj dążył przed siebie i nie oglądał się. Z nagła objęło go poczucie zagrażby. Żeli Henryk Czech tak bardzo pilił, naistnie musiało być źle. Zatem wyrwać się najwcześniej z wilczej obierzy, choćby przyszło mieczem wyrąbywać przejście. Dosiedli koni. Mimo widu pochodni nie mogli jechać skokiem, bo stegna była wąska i nierówna, miejscami śliska, wierzchowce się potykały i jeźdźcy musieli dobrze uważać. Książę zamienił kilka zdań z Henrykiem. Rycerz zakonny to leno dopowiedział, że niczego nie wolno mu ujawnić, za to powtarza z nawierem, aby równo ze świtem Mściwoj opuścił Chełmno, udając się do swoich. Przełamawszy rozterkę, to jesz dorzucił, żeby zaraz przeprawił się przez Wisłę do gardu w Świeciu, a dalej zmierzał, jak mu nakazuje potrzeba, byle nie pozostawał na tym tu brzegu rzeki. - Ucieczka zatem? - zapytał książę. - Nie o słowo chodzi, le o wasz bezpiek. - Pojmuję ‘ Wpuszczono ich do chełmińskiego gardu nie dorazu, straż się ociągała, aż Czech ostro krzyknął, poznali go i otwarli wierzeje. Idąc ku izbie, w której dla ciasnoty pomieszczeń Mściwoj miał spać przespole ze swymi żupanami, w przechodzie natknął się na Więcława. Ten tu czatował na niego. Kaganek zawieszony na ścianie słaby dawał wid, ale mimo to książę na skarni podkomorzego rozpoznał podniecenie. Więcław chciał coś rzec, ale nie zdołał nic wykrztusić i leno ręką dawał znaki, żeby co rychlej iść za nim. Skupili się w izbie gościnnej na samym westrzódku, w czwórkę, z Pawłem i Czciborem. Nikosz stróża stanął za drzwiami. - Ch-ch-chcieli w-was zamknąć. W-wszystkich chcieli... Zaciął się, łapał powietrze jak niedotopek co dopiero wyciągnięty z wody. Książę położył dłoń na jego ramieniu. - Uspokójcie się, Więcławie, le się uspokójcie. Wszyscyśmy tu przespole i stawimy czoło zagrażbie. - Mówił cicho, powoli, twardo. - Wleźliśmy w wilcze gniazdo i wylezierny z niego. Odtąd nikt z nas nogą się stąd nie ruszy bez wszystkich. - Ja muszę do usiadku - mruknął Czcibor. - Żeli szczać, to się tu przez okno wyszczaj. No, dalej. Le się uspokójcie. Teutonicy są rycerzami, i to chrześcijańskimi, nawet owi Saraceni posłów poważają. - Ciszej - szepnął sędzia. - Ściany mają uszy. Kiedy Mściwoj z towarzyszami udał się na przejażdżkę w kierunku Horstowego miectwa, a Czcibor pogonił do Radzyna, osamotniony Więcław, choć nieśmiały, nie przycupnął równak gdzieś w kącie izby, leno, nie bez strachu, snuł się jak cień po mrocznym zamku, unikając ludzi, za to nasłuchując mowy, którą nieźle już rozumiał, skądkolwiek głosy jakieś dochodziły. I zdarzyło się pomyślnie, że zza cienkiej ściany posłyszał słowa Berlewina. Podmistrz mówił donośnie - wszak niemile widziani goście wyjechali, o ułomnym zaś Pomorzaninie, jakby na pośmiewisko młodemu księciu przydanym w służbę, ani pomyślał, miał go za piard, jak omal wszyscy. Złościł się więc wyżnik, że posobnik Szwantepolka przybył tutaj i wetknął nos prawie teraz i podgląda wojsko zakonne zgromadzone w Chełmnie. Na to ów polski rycerz-brat, Stanisław, wysunął, aby nie zwlekając księcia zbierno z całym zespołem poselskim obezwładnić i zamknąć w dobrym miejscu, bez trzasku, godnie a mocno. Tedy za ścianą nastała chwila ciszy, ponemu zaś kapelan Ulryk powiedział, że taki postępek nie przystoi rycerzom, tym więcej znak krzyża noszącym - tak prawie jak Mściwoj rzekł był poprzednio. Stanisław na to wywodził, iż nic złego nie miał na myśli, przecież mówił, żeby zamknąć godnie, krzywdy nie czyniąc, wojna omal już nastała, będzie to zatem tak, jakby wzięli pojmańca. To wojenne prawo. Znów zrobiło się cicho i naraz w obliży Więcława rozległy się kroki, jesz usłyszał Ulrykowe „nie”, kroki dochodziły, musiał co prędzej a opociszku uciekać do izby. Na czym u nich w końcu stanęło, nie wiedział. Bez ochyby już wcześniej przemyśliwali nad zatrzymaniem księcia z otoczeniem w pojmaniu, w to Mściwoj nie wątpił, a tę jego pewność poświadczał nawier, z jakim Henryk Czech nalegał, aby wyjeżdżał równo ze świtem i ani chwili później. Wiedział zatem, czym mogła grozić zwłoka. On sam oczywidnie sprzeciwiał się zamachowi na posła. Kto wysunął tę udbę? Bodaj sam Berlewin, bo chyba nie ów przywęder z Małej Polski. Ale podmistrz jesz się wahał i obracał w głowie co za, co procem. Ulryk bodaj przeważył jego wątpliwości na dobrą stronę, lepiej równak było nie ciągnąć dłużej kota za ogon. O świcie w drogę. Tak uczynili. Mściwoj bratecznie oddziękował się z Czechem, a i smutno zarazem. Ten zaś żegnał go także imieniem podmistrza i komandora, nawet nie tłumacząc jego nieobecności, która uchybiała dwornemu obyczajowi. Ale pewno Berlewin nie chciał świecić oczyma w niesposobnej mu porze. Stawił się za to - i dziw w tym niemały - kapelan toruński, wiedno poważny, niga uśmiechnięty, trudny do odgadnienia. Mało słów powiedziano i już zaklaskały kopyta po zmarzłej ziemi. Brat-rycerz Henryk z drugim bratem zakonnym, który dzierżył chorągiew komandorii chełmińskiej, i ze szczupłym pocztem zbrojnych odprowadzili poselstwo nie leno za bramę gardu, lecz aż do przeprawy przez Wisłę. Prom stał już w gotowości. I o tym zawczasu pomyślał druh w białym płaszczu z czarnym znakiem krzyża, aby czekać im nie przyszło. Tuż przed rozstaniem nachylił się ku Mściwojowi i szepnął: - Żeli spotkamy się z podniesionym mieczem, pierwszy w was, panie, nie ugodzę. - Ani ja w was - odparł książę, przejęty osobliwą chwilą i przyjacielskim słowem Krzyżaka. Zdjąwszy rękawice podnieśli gołe prawe dłonie na znak pokoju między nimi dwoma, gdy wojna już jakby się zaczęła z ich udziałem po procemnych stronach. Henryk stał tak cały czas z marznącą prawicą, aż prom, popychany wiosłami, przebijając się przez gęstą, choć jesz miękkawą krę, stopił się- z rannym oparem w jedno. Do Swiecia żabi skok. Wjechawszy na dziedziniec gardu Mściwoj zadziwił się jego mirem, tak blisko Chełmna, gdzie od świtu woje krzątali się i szumieli, każdy z bronią. Zagadnął o to Jarogniewa, którego zastał w białej izbie spokojnie spożywającego śniadanie. Kasztelan poderwał się zarumieniony, jak gdyby młody książę przydybał go na czymś wielce niestosownym. - Nie wypatrywaliśmy was tak wcześnie, książę panie - odparł. - Wiedziałem, że przybyliście do Chełmna w poselstwie do mistrza Zakonu, jak i to, że owego tam nie ma, toteż myślałem, że w Chełmińskiej zabawicie jesz czas jakiś. - A wojna u progu. - Wojewoda Nasław innej jest udby, powiada on... - Gdzież wojewoda? - W swoim Przechowie. Trzy dni temu byłem u niego i powiadał... - On powiadał od siebie, a ja wiem od Niemców... Ledwośmy zdołali ujść rozrusze, nigle nas ogarnęła. Aniśmy jedli od rana. Jarogniew żywo pogonił służbę. - Jest tu ktoś, co też mówi, że wojna najdzie lada dzień. Dowiadywał się o was, książę panie. Dopiero co przyciągnął od Prusów. Zwie się Sudir. - Dawajcie go więc! Ucieszyło go spotkanie z wiernym Warmem. Wnedze dostanie wierzewne nowizny, co się dzieje w dalszych stronach zakonnego władztwa i poza nim, westrzód plemion pruskich, które mogły poprzeć albo księcia Pomorza, albo Rycerzy Niemieckich, albo też stanąć z boku i zdrzeć, kto dobędzie. Sudir, zdawszy sprawę, powiedział z przekonaniem i mocą: - Teutonicy do wojny gotowi i żeli nie dziś, to jutro wyruszą i uderzą na Gdańsk. - Na Gdańsk? Na Gdańsk, mówisz? - Taki mają zamiar. Mściwoj nie wahał się ani mgnienia. - Tedy ja tam spieszę tej godziny, ty zaś pod osłoną wojów, których przyda ci w Świeciu Jarogniew, natychstopach pogonisz do mojego pana ojca wiadomić go o wszystkim, co wiesz i co ci się wydarzyło do tej chwili. O tymże czasie wyżnicy Zakonu Najświętszej Marii Panny, zebrani w chełmińskim gardzie, kończyli uradę. Koniuszy Dytryk von Bernheim, rodem z Frankonii, noszący się okazale, nie jak skromnemu rycerzowi w służbie świętej wiary przystało, gotował się powieść mocny zastęp zbrojnych na pierwszą wyprawę procem Pomorzanom. Od redaktora Gdy w roku 1980 ukazał się Młody książę, wiadomo było wydawcy, że rozpoczął nim Lech Bądkowski planowany duży, sześciotomowy cykl powieści o Świętopełku i Mściwoju, książętach gdańskich z XIII wieku. Zgodnie z datowaniem najwcześniejszego dokumentu wzmiankującego imię Mściwoja (pismo papieża Grzegorza IX do Świętopełka) - rok 1231 otwiera akcję książki, a „młody książę” ma lat 12, czyli że za datę jego urodzenia przyjmuje Bądkowski rok 1219, zakładając, że dokument wymienia Mściwoja zgodnie ze średniowieczną zasadą, gdy ma sprawny wiek, to znaczy najmniej 12 lat. Rok urodzenia Mściwoja jest faktem spornym. Wybitny historyk, Stanisław Kujot, wielce ceniony przez Lecha Bądkowskiego za faktografię i patronujący wraz z Edmundem Cieślakiem tej wypowiedzi redaktora, czterokrotnie mówi w swych Dziejach Prus Królewskich (Roczniki Towarzystwa Naukowego w Toruniu, cz. I, r. XX-XXIII, Toruń 1913-1916) na temat urodzenia Mściwoja, dając rozbieżne informacje (s. 398 - ok. 1220; s. 866 - ok. 1230; s. 1134 - ok. 1200; s. 1275, tablica genealogiczna - 1231 *). Opis morskiego rekonesansu ku wybrzeżom pruskim i wielka uczta z okazji powrotu poselstwa dominikanów do Rzymu, przywożącego owo papieskie pismo potwierdzające opiekę papieża nad Swiętopełkiem i jego synem „Mestwinusem”, otwiera pierwszy tom, zamyka go zaś * Notabene zapewne według tej tablicy nawet najnowsze encyklopedie błędnie wymieniają rok 1231 jako datę urodzenia Mściwoja, zamiast ok. 1220, jak ustala tom pierwszy Historii Gdańska Edmunda Cieślaka, wydany w 1978 r. spełniająca wyrażone w piśmie nawoływanie papieża do walki księcia z poganami krucjata Świętopełka, wespół z Krzyżakami, uwieńczona pogromem Prusów nad Dzierzgonią (1233). Tom drugi, Chmury, doprowadza akcję od 1239 roku (zaboru Nakła) do pierwszego konfliktu zbrojnego z Krzyżakami w grudniu 1242 roku. I na tym, wobec kłopotów autora ze zdrowiem, urywa się opowieść o Świętopełku i Mściwoju. Została zarysowana następująca sytuacja: Swiętopełk ma przeciwko sobie braci - Sambora i Ratybora (Racibora) - książąt wielkopolskich, księcia kujawskiego, za sobą zaś na razie pozyskanych Prusów i stoi w obliczu nieuchronnego końca poprawnych stosunków z Krzyżakami. Mściwoj wciągany już jest przez ojca do różnych działań, ale nie zadowala go ich ranga. Czuje się zdatny do samodzielności i targa nim często uczucie buntu. Lech Bądkowski od początku swej epopei wysuwa na plan pierwszy Mściwoja. Dlaczego czyni z Mściwoja głównego bohatera, nietrudno dać odpowiedź. To książę Pomorza Gdańskiego - w ocenie autora - przewyższający Świętopełka, mimo że u potomnych nie on, lecz Swiętopełk zyska przydomek Wielkiego, a przy tym książę ostatni. Obserwuje więc jego rozwój od dziecka, jego oczyma ukazuje większość spraw księstwa i poczynań ojca, a całe dzieło miało opowiedzieć i uzasadnić, jak to się stało, że był księciem pomorskim ostatnim. Swiętopełk, pierwszy książę gdański całkowicie niezależny od książąt piastowskich, zmaga się żywiołowo z wewnętrznymi i zewnętrznymi wrogami „robiąc” mieczem, a być może za mało głową, ale, mówi autor, rośnie przy nim syn, który „sięgnie daleko i wysoko” (Miody książę, s. 24), który marzy o przejęciu po ojcu całego księstwa (Chmury, s. 174), który oczy i uszy ma otwarte, chłonie świat, obserwuje, myśli, wyciąga wnioski, niewstrzymany w swych rojeniach, wpatruje się w dalekie cele, mierzy wysoko. Swiętopełk i Mściwoj - ich życiorysy - wpisały się w historię na przestrzeni prawie wieku. Autor odsłania czynniki kształtujące osobowość Mściwoja, mające wpływ na zawiłe ścieżki jego życia, pozostawiając go wraz z tomem Chmury u progu rzeki wydarzeń, liczącego niewiele ponad 20 lat. W dalszych zatem tomach - spróbujmy dopowiedzieć - mógłby Bądkowski ukazać, jak się w przyszłości realizowały młodzieńcze marzenia i ambicje. Jak przyjmował dalsze fakty z życia ojca, jego powtórne małżeństwo (z Ermengardą), przychodzące z niego na świat dzieci (dwie córki), on, który sam już się palił do ożenku. Wokół roztaczała się trudna rzeczywistość i gotowała trudne sytuacje. Walki z Krzyżakami będą prowadzone, z przerwami, przez ponad 10 lat. Do 1253 roku przewalą się przez księstwo trzy wojny. Nastąpi z woli ojca pobyt Mściwoja u Krzyżaków w charakterze zakładnika (1243-1248), przekreślający zawiązującą się na kartach Chmur pierwszą miłość księcia do Adelheid, za to owocujący nowymi doświadczeniami, okazją do nabycia ogłady, poznania tajników krzyżackiej społeczności, podpatrzenia stosowanych metod, wyrafinowanej gry, a nawet do zapoznania się z przyszłą żoną, gdy przebywał w Saksonii. Judyta była córką hrabiego Wettinu i księżniczki mazowieckiej (córki Konrada), a siostrzenicą Kazimierza kujawskiego. Ożeni się z nią prawdopodobnie dopiero, gdy Świętopełk zawrze z Kazimierzem porozumienie przeciw Krzyżakom, a więc z motywów politycznych, mając ponad 30 lat. Upływa czas, a marzenia o samodzielności władzy długo będą dalekie od zrealizowania. Dojrzałe życie nie jest skłonne spełniać łatwo młodzieńczych marzeń i oczekiwań. Współrządzenie z ojcem nie zaspokaja ambicji Mściwoja, nie zaspokaja też jego ambicji objęcie formalne przeznaczonego mu Swiecia (1264), w którym gospodarzył faktycznie od czterech lat. Gdańsk, jak już wtedy było wiadomo, z motywów niezbyt jasnych miał przypaść młodszemu synowi Swiętopełka, Wartysławowi (Warcisławowi). W związku z tym można by się zastanowić, czy autor nie spróbowałby środkami literackimi uporać się z tajemnicą kilku faktów w biografii Mściwoja. Przede wszystkim z tłem odsunięcia Mściwoja od dzielnicy senioralnej - przy pozostawieniu mu roli seniora - odsunięcia, będącego przecież wkrótce po śmierci Swiętopełka (1266) powodem wojny domowej między braćmi, a przedtem inspiracją dziwnego postępku Mściwoja. Mianowicie w 1264 roku, jak gdyby formalne zatwierdzenie go na Swieciu - choć fakt to pożądany - pogrzebało w nim nadzieję na Gdańsk, zapisał, na wypadek swej śmierci, Świecie i całe Pomorze, jeśliby je sam odziedziczył po ojcu i bracie, kuzynowi Barnimowi szczecińskiemu. W wojnie braci (1269-1272) o Gdańsk będzie Wartysław początkowo górował liczbą sprzymierzeńców. Wypędzony z Gdańska, poszuka pomocy u tym razem neutralnych Krzyżaków. Stryj Sambor, wygnany z Tczewa, stolicy Ziemi Lubiszewskiej, znajdzie też schronienie u Krzyżaków, ratując się ucieczką do Wyszogrodu na Kujawach. Mściwoj tymczasem sięgnie po środki wszelkie. Zwiąże się układem lennym z margrabiami brandenburskimi i wezwie ich na pomoc do Gdańska, a gdy ci umocnią się w Gdańsku, akceptowani przez niemieckich mieszczan, i nie zechcą go oddać, Mściwoj zwróci się o pomoc do wielkopolskiego Henryka Pobożnego, który w roku 1272 zdobędzie Gdańsk - gdy już wcześniej, w 1271 roku, Wartysława usunęła z gry śmierć - i odtąd (od 1272 r.) przez ponad 20 lat Gdańsk i Pomorze Gdańskie pozostaną w rękach Mściwoja. Trwać też będzie przyjaźń z Wielkopolską, spokój i ład wewnętrzny, a zmagania z Krzyżakami, wobec ich roszczeń z tytułu darowizn stryjów, pozostaną natury politycznej. Mimo niespiesznego rytmu, jakim konsekwentnie prowadzona byłaby opowieść, a na jaki miałoby wpływ malowanie tła, przedstawianie racji stanu, motywacja czynów, rysowanie portretów, dążyłby autor, zgodnie ze swym założeniem, do ogarnięcia całości życia Mściwoja. Z konieczności czyniąc niezbędne przeskoki w akcji, nie pominąłby, oprócz już omówionych, dalszych istotnych wydarzeń z jego życiorysu, a więc owdowienia i 13-letniego związku z Eufrozyną, wdową po Kazimierzu kujawskim, z pierwszego małżeństwa matką córki i trzech synów (z których jednym był Władysław Łokietek), związku może tylko, jak uważa Kujot, narzeczeńskiego, zakończonego rozejściem się za odszkodowaniem. Szczególnie dużo miejsca zabrałyby okoliczności związane z arcyważnym faktem: układem w Kępnie z 15 lutego 1282 roku, z Przemysłem II wielkopolskim. W myśl tego układu Mściwoj darowywał Pomorze Gdańskie Przemysłowi, „ukochanemu synaczkowi”, bo nie mając własnego syna, jak mówi Kujot: Przemyśla w spadkowiźnie za syna uznał. Czynił zaś Mściwoj swą darowiznę w sytuacji osaczenia przez Krzyżaków, którzy w trzy miesiące później, dochodząc swych roszczeń w drodze procesu, ugodą w śląskim Miliczu (18 V1282) uzyskają od Mściwoja ziemią gniewską i część Żuław. Za to Mściwoj odzyska z pomocą Przemyśla zagarnięte przez księcia rugijskiego Sławno (1284), z kolei sam będzie wspierał Przemysła w jego staraniach o koronację (1294). Wielka miłość przyjdzie do Mściwoja dopiero u schyłku życia. Wybranka, Sulisława, nie będzie córą książęcego rodu, lecz zwykłą poddaną (ślub w Słupsku w 1288 r.). Kronikarz oliwski komentuje: „Mściwoj przybrał sobie oblubienicę Chrystusową, zakonnicę z klasztoru słupskiego, imieniem Sulkę, za co Pan Bóg go prawowitego następcy pozbawił” (Kujot, s. 887-868). Istotnie, Mściwoj miał nie liczące się na arenie politycznej córki, przy tym znane są tylko perypetie z jedną, Katarzyną, wydaną z zagadkowych powodów za bezdomnego Meklemburczyka, księcia Przybysława, osadzoną w Białogardzie nad Łebą - źródło ciężaru, kłopotów, trosk i zabiegów. Główna nadzieja w życiu „kulawika”: doczekania się męskiego potomka, pozostała nie spełniona. „Kulawik”? Na jakiej podstawie obdarzył Bądkowski Mściwoja tą ułomnością? Uprawniony do licentia poetica, przeniósł tę cechę z Mściwoja I, dość wyraźną na jego srebrnym tłoku pieczętnym, na wnuka - Mściwoja II, którego własne zachowane pieczęcie przedstawiają: jedna - księcia na koniu ze stanicą i tarczą z lwem, druga - stojącego na równych nogach pod baldachimem, z włócznią w prawej, a tarczą w lewej ręce (na tarczy orzeł o rozpostartych skrzydłach). Wreszcie akord epopei ostatni: śmierć Mściwoja (25 XII 1294), zamykająca ostatecznie okres samodzielności Pomorza Gdańskiego. Przemysł już wiosną 1295 roku obejmie rządy nad dziedziną gdańskiego księcia, przez połączenie Wielkopolski z Pomorzem stawiając pierwszy krok na długiej drodze ku zjednoczeniu państwa polskiego, ale są to już fakty wykraczające poza ramy sześciotomowego cyklu. Tymczasem zrządzeniem losu powstała z zamierzeń jedna trzecia: Miody książę i Chmury, krótsze o dwa rozdziały w stosunku do planowanej zawartości *, co szczęśliwie przy konstrukcji otwartej powieści-rzeki nie jest dla czytelnika zbyt dotkliwe, zwłaszcza że oba te tomy, zawierające ponad 800-stronicową wnikliwą panoramę 11-letniego fragmentu dziejów średniowiecznego Pomorza Gdańskiego pod władaniem jego ostatnich samodzielnych książąt, zdolne są w pełni usatysfakcjonować czytającego i pozwolić docenić wartość i znaczenie tej prozy. Lech Bądkowski nie doczekał ukazania się swojej książki. Zmarł 24 lutego 1984 roku, licząc 64 lata - w parę dni po nadejściu do korekty odbitek drukarskich. * Ostateczna (trzecia) redakcja Chmur została wykonana mniej więcej na przestrzeni roku, od maja 1979 do wiosny lub lata 1980. Poszczególne rozdziały są datowane. Rozdział I nosi na początku datę: 16 V 1979, na końcu: 6 VI 1979. Rozdział II tylko na końcu: 29 VI 1979; rozdział III obie daty, początkową: 11 VII 1979 i końcową: 28 VIII 1979; rozdział IV - zamykającą: 21 XII 1979. Dalsze dwa nie mają dat. Rozdział VII, napisany do połowy, nie został przez autora uwzględniony w książce. Publiczna działalność zakłóciła płynny rytm ostatniej fazy powstawania książki i przyczyniła się, że brakujące półtora rozdziału nie zostało napisane. Potem zaś była już tylko choroba. Słowniczek Wprowadzenie Z analizy słownictwa wykazanego w Słowniczku wynika, że autor posługiwał się głównie Słownikiem gwar kaszubskich na tle kultury ludowej Bernarda Sychty (t. I-VII, 1967-1976) lub sięgał w poszukiwaniu nie uwzględnianych przez Sychtę neologizmów do dwujęzycznego słownika (kaszubsko-polskiego i polsko-kaszubskiego) Aleksandra Labudy, jeszcze zresztą w maszynopisie, zanim został wydany w 1981 r. Przykładowo zaczerpnął stamtąd takie neologizmy, jak posobnik - następca, ograda - opieka {ogradzać - opiekować się, ogradzan - opiekun). Poza tym obraca się Bądkowski swobodnie w świecie wyrazów notowanych w Słowniku języka polskiego Karłowicza, Kryńskiego, Niedźwiedzkiego (wyd. fotooffsetowe, t. I-VIII, 1952-1953), znanych już przeważnie tylko starszemu pokoleniu. Na własną rękę autor uzupełniał słownictwo ostrożnie. Pochodzą za to od niego tak istotne w książce słowa, jak: starzoch - senior, pływa - flotylla, orędo - w znaczeniu: sprawa. Poznanie właściwych znaczeń wyrazów inkrustujących polszczyznę w tej książce, a czerpanych z kaszubszczyzny czy staropolszczyzny, w większości wielkiej urody, by przypomnieć: natychstopach - natychmiast, opociszku - po cichu, jestku - jedzenie, pitku - picie, będzie z pewnością z pożytkiem dla czytelnika. Wiele z nich brzmi podobnie i znaczy to samo co w literackiej polszczyźnie, ale ma odmienną postać, np. chytrowina - chytrość, bezpiek - bezpieczeństwo, chwalarz - chwalca itd. albo znaczy zupełnie coś innego, jak np. pora - sytuacja, położenie (nie zaś: pora, czas), bartnik - bogacz (nie: bartnik) itp. Przy formułowaniu Słowniczka pomocne były wymienione pozycje słownikowe. Ani muk - ani słowa, ani pisnąć Babón - zabobon, przesąd baczenie - baczność, dozór; na baczenie - pod uwagę baliwat - okręg w posiadłościach krzyżackich na terenach krajów europejskich barabón - zapadły kąt, zabity deskami barch - szał bardawka - brodawka barnica - wieża obronna bartnik - bogacz bartnota - bogactwo bartno - bogato, hojnie bartny - bogaty belno - dobrze, doskonale belnota - doskonałość belny - dzielny, dobry, wielki, wysoki, liczny bez ochyby - ani chybi, bez wątpienia, z pewnością bezpiek - bezpieczeństwo bezstronnik - ktoś neutralny białka - kobieta; żona biatka 1 biatkawica j T walka> bltwa biatkawiszcze - pole walki biej! - idź! bierza - dochód, zapłata bieżny - bystry; szybkonogi bieżyca - droga, szlak; kierunek bieżyć - spieszyć binek - zły duch blewiązka - wstążka, wstęga blóna - chmura błonowy - pochmurny bojak - wojak, rycerz bojować - wojować, bić się.384 bokadno - obficie, hojnie bokadność - obfitość bokadość - obficie, wiele bołdować się - kotłować się botowiszcze - port dla łodzi, małych statków bożónka - pieśń religijna bożuszek, bożuszk - pobożniś bóżk - bożek pogański bracieniec - brat bradło - posag brateczny - braterski bratyn - brat, pobratymiec bruny - brunatny brzad - owoc bucha - duma, pycha burzon - buntownik burzoński - buntowniczy busznik - człowiek dumny, pyszny busznota - duma buszyć się - pysznić się byzyna - wiklina bzda - bzdura Cerzónowaty - śmiały, dzielny chachelstwo - motłoch chąsa - rozbój; wypad zbrojny chąsiebnik - najeźdźca, napastnik checz - chata chętno - chętnie chichlot - komik chlaba - gęba, pysk, morda chorość - choroba chowa - zwierzęta domowe chutczyć - spieszyć chutki - szybki chwalarz - chwalca chwalba - chwała; przechwałka chwat - moc, zręczność, siła chwatki - zwinny, prędki, silny chwatno - szybko chwatny - zręczny, szybki; także: energiczny chwiądny - chwiejny chytro - chytrze chytroch - chytrek, człowiek chytry chytrowina - chytrość, przebiegłość, oszustwo chytrzelc - człowiek chytry, chytrus ciekawica) ciekawota J ~ ciekawość ciemizna - ciemność, ciemnota ciemk - zmrok, zmierzch ciemnoch - szatyn cny - szlachetny, czcigodny cudować się - podziwiać cudowisko - sensacja; tu: dziwowisko cudowiszcze - sensacja cudzyniec, cudzyńc - obcy cudzy cudzyński } czajkiem - ukradkiem czarach czarzoch., „czarzyciel ~ <*arowmk, guślarz czarzyniec czarzycielstwo - czynienie czarów czarzyć - czynić czary czad - część, ilość cządło - mała ilość czcić się - szanować się czerwińc - czerwiec czerwińcowy - czerwcowy częsta - uczta czestnik - uczestnik uczty czółn - czółno czuć - słuchać czwarg - kłótnia, zatarg czwargać się - kłócić się czysto - tu: zupełnie, całkowicie czysty - zupełny Daca - datek daleczny - daleki dannik - człowiek płacący daniny; poddany darczyńca - ofiarodawca darga - droga darwa - trzeba darwać - musieć, potrzebować darzny - szczęśliwy dawnota - przeszłość dażny - silny, mocny, żwawy, prędki, wesoły; tu także: dzielny, odważny dażnik - tu: ktoś dzielny, zdatny do wszystkiego; siłacz dbawa - staranie dedać - myśleć denega - fala dergotanie - drżenie dergówka - dreszcze deszczysty - dżdżysty detk - pieniądz dłużawa - odległość, długość dobadurować się - dociec, dobadać się dobroctwo - dostatek, dobrobyt dobrota - dobroć dobrzyzna - tu: urodzajna ziemia dobycie - pokonanie, zwycięstwo dobyć - wygrać, zwyciężyć, odnieść zwycięstwo na kimś dobycz - zdobycz dobytny - mogący być zdobytym; tu: zwycięski, udany dobywca - zwycięzca docno - zupełnie docny - zupełny docze, docz - dlaczego dodóm - do domu dokaż - dowód dokazać się - udowodnić dolegan - leniuch dolać - podoływać czemu; walczyć dolemón - matołek doma - w domu domaklać się - przypominać sobie, przekonać się domkla - kłódka domocizna - rodzinne strony domoctwo - dom rodzinny; ojczyzna domocy - domowy, ojczysty, rodzinny aomok - domownik domowizna - miejsce rodzinne, strona rodzinna, ojczyzna doniczyzna - rzecz bezużyteczna donośna (ziemia) - plenna, urodzajna, przynosząca dochód dorada - rada, porada dorazu - od razu; nagle dosiebnik - człowiek chciwy dostaje - starczy, wystarcza dostały - dojrzały dość tyle - tu: wiele; wystarczająco dowiernota - ufność dozdrzeć - dopatrzyć doznać się - przekonać się, wywiedzieć się; także: domyślić się drawno, drawo - pospiesznie, szybko drawować - jechać kłusem, biegnąć drawy, drawny - szybki, pospieszny dresznić się - przyjaźnić się drągi - przykry, trudny; leniwy, powolny dręgo - niełatwo, ciężko; przykro drużny - przyjacielski dulczyć - czyhać dworzec - dwór dyl - bal Dzierzgona - Dzierzgonia (rzeka) dzirski - dziarski, zdrowy dzirskość - dziarskość dzisiadniem - dzisiaj, obecnie dziewierz - brat męża, szwagier; ojciec męża, świekier Elbing - nazwa krzyżacka Elbląga Gard - gród gaty - gacie, gatki; spodnie, kalesony gąski (żelazne) - kawałki surówki żelaza giblować się - chwiać się glaza - głaz glupera) głupielecj - głupiec gochy - nieużytki godnik - grudzień godnikowy - grudniowy gojca - znachor golisz - gołysz goran - maj gorz - gniew gorzyć się - gniewać się gospodny - właściciel gospody gospodyń - tu: ten co się dobrze rządzi, gospodaruje; pan gospod - pan, gospodarz gościtwa - gościna gón - bieganina; przeganianie grabc - pazur grabelki - grabki grajny dom - dom rozpusty grędo - ciężko grochotka - grzechotka gromki - doniosły, ważny grzywna - tu: jednostka masy, ok. 20 dkg guba - fałda gubiasty - pofałdowany Hajdi! - precz!, ruszaj! heretnik - heretyk hewo - tu, tutaj; patrz!; oto hewo lei - patrząj no! hi je! - wio! jazda! hikać - rżeć howinga - zatoka; tu głównie: port howinżny - tu: portowy Iglina - igliwie; jałowiec igra - gra Ilfing - nazwa pruska Elbląga ilko tylko - nieco, trochę; tu również: tylko imy - zapasy, walka instygator - podszczuwacz, podżegacz, oskarżyciel; urzędnik dochodzący krzywd wyrządzonych krajowi istnie - tu: naprawdę, prawdziwie iste - tu: samo isty - ten sam; prawdziwy iścić się - martwić się, skarżyć się iszczenie - martwienie się iwrańc - człowiek irytujący; tu: narwaniec izbiszcze - izba, pomieszczenie izdeba - niewielka izba, niepozorna izdebny - tu: pokojowiec, służący Jadłoba - smutek, zmartwienie, kłopot jadlobić - kłopotać się, martwić się jagodliny - łagodny jakuż? - jakże? jama - więzienie jasnoszka - blondynka jawerno - rzeczywiście, podobnie jądro \ jądrzew) jedurno - jedynie jestku - jedzenie jesz - jeszcze jędrzny - dzielny, obfity języczenie - wysławianie się, mówienie jucha,- krew ju le ju! - dość! junosza - młodzieniec; tu też: młodszy brat, junior, w zestawieniu ze starszym, seniorem (starzochem) jurzyć się - gniewać się jurzyć - podburzać jużno - wolno jużnota - wolność, swoboda jużny - wolny Kabłączek - dawna ozdoba w postaci haczykowato zgiętego metalowego kółka kabusk -¦ izdebka; ustęp kam - kamień karb - tu: odpowiedzialność karbownik - karbowy, rachmistrz, dozorca karbotny - tu: odpowiedzialny karło - krzesło poręczowe karno - stado; tu: oddział zbrojny kask - trochę, nieco kątnica - świątynia pogańska kętrać się - zadawać się, przyjaźnić się, żyć rozpustnie kętrzyca - rozpustnica kętrzyć się - uprawiać rozpustę kętrzytwa - rozpusta, nierząd kis - mocny napój z kobylego mleka u Prusów kleć - lepianka kleczka - zasadzka; klamka klepiszcze - klepisko, podłoga z gliny klukawica - stara panna kłobuk - wysoka czapka kłonić - nakłaniać kole - obok komes - zarządca okręgu administracyjnego komiega, komięga - łódź; statek czworoboczny do spławu zboża po rzece komiliton - towarzysz, kolega komudno - ponuro, pochmurnie komudny - ponury, pochmurny komunikiem - samą jazdą; lekko, bez wozów kończyniec - kraniec kończyny - tu: krańce kręck - tu: wir powietrzny spowodowany przez diabła krętwa - fałsz kryjamko - potajemnie kryjamnik - tajny posłaniec; ktoś ukrywający się, występujący incognito kryjamnota - tajemnica, sekret kryjamny - potajemny krótko - blisko kruchawizna ¦- słaba strona” słabość krzątaczka - krzątanina, bieganina krzyżownik - krzyżowiec ksieni, księgini - przełożona klasztoru, przeorysza ksobiszka - kobieta skąpa kujnąć - uderzyć kukła - mały, okrągły bochenek chleba kuli, kuliż - ile ku reszce - tu: wreszcie kurzatwa - tu: zamieć kużle - lichy lasek sosnowy Kwedyn - Kwidzyn Lata lateczne - tu: przez długie wieki latawiec - tu: zły duch w postaci trąby powietrznej latowy - letni lebawy - słaby, wątły lekować - leczyć lelectwo - głupota lelek - głupiec leman - lennik podległy władzy królewskiej le - lecz; tylko leno - tylko, jedynie lewopura - leworęki, mańkut leżność - okazja leżnota - zależność lik - rachuba listopadnik - listopad liszka - pruska nazwa targowiska łubki - przyjemny lubkota - miłostka lubota - miłość, sympatia lubotny - miłosny lubownik - tu’: zwolennik, sympatyk ludztwo - ludność, pospólstwo Łapica - pułapka, sidła ławelnica - tron lączba - łączność, więź leż, łza - kłamstwo lęp - niedołęga; zrobić z kogoś łapa - zakpić z kogoś łoński (rok) - zeszły (rok) łómowisko - reumatyzm łzawa - kłamstwo łżawica - kłamliwość; kłamliwa propaganda łżykwiat - kwiecień Mag - wyobraźnia, fantazja; rozum, pamięć, umysł mdkleca - laska ślepca małko - mało małkowiele - o mało co, wiele nie brakowało małogadaj - milczek małokulko - trochę, nieco małowiele - mało, niewiele, nieco, trochę maniectwo - tu: zwodzenie marzą - półsen marzejón 1 marzelec } - marzyciel mądrota - mądrość mądrzała, mądrzela - mądrala mer - bardzo osłabiony mgława - mgła miałczyzna - tu: drobna rzecz, byle co miarowanie - mierzenie miazdra - cera miectwo - własność mielnica - młyn miloszka - kobieta miła, przyjemna rnincarek - mincarz mierca - mierniczy miotelnica - rozpustnica, nierządnica mióńk - zamiana; wyścig miórika - zamiast mir - pokój modło - sposób moczadło - trzęsawisko mdknawy - wilgotny y mokwa - trzęsawisko; słota molnia - błyskawica morzanie - rybacy mieszkający nad morzem morzkulc - tu: jakikolwiek przedmiot (np. rozbita łódź) wyrzucony przez morze mroczyć się - ściemniać się mroczyniec - tu: krużganek mrzoch - sknera msta - zemsta mudzić - tracić czas, zwlekać mulchny - pulchny, delikatny mylny - fałszywy (śpiew) < myłkować - zaniedbywać się w obowiązkach; tu też: mylić, oszukiwać Nachodnik - najeźdźca nadba - decyzja; własne zdanie, postanowienie nadkład/ca - dodatek pieniężny nadstark, prastark - pradziad nadziornek - łodyga; najgrubsza część pnia; tu: pień nadzwykły - niezwykły; nieprawdopodobny naistnie - tu: naprawdę ndkidły - narwany nakole - zakole nakropiony - napity, upity 393 nakróm - naprzeciw naleźć - znaleźć nałożony - przyzwyczajony namiana - przeznaczenie, los namienicne - przeznaczone na ogle, na ogło - na ogół na okraju - na brzegu, na skraju, na krańcu napartelc - uparciuch (dziecko) napartno, naparto - uparcie napartoch - człowiek uparty, kapryśny napitk - napój alkoholowy na podoba - na podobieństwo napowiastkować - naopowiadać, nabajać naproc - na przekór na przymiar - na przykład naręcznik - wieszadło; tu: temblak naskwarnota - niecierpliwość, zniecierpliwienie naskwarno - niecierpliwie naskwarny - niecierpliwy nasowiały - przygnębiony, apatyczny natenczas - wtedy, wówczas natka - córka natrzasły - narwany, postrzelony natychstopach - natychmiast na westrzódku - w środku nawetka - nawet nawęza - amulet nawier - nacisk nawierać - naciskać na wyprzody - na wyprzódki, na wyścigi nękać - pędzić nenka - matka niebelnik - niegodziwiec niebowa - niebiańska, niebieska nie darwa - nie trzeba, nie powinien nie darwać - nie potrzebować niedarznik - tu: nieszczęśnik niedażnik - nieudacznik, niezgrabiasz; słabeusz niedotopek - niedoszły topielec niedowiara niedowierność - nieufność niedowiernota 394 niedowierny - nieufny niedowinny - niewinny niedrawno - niespiesznie niedruh - nieprzyjaciel, wróg niedrużny - nieprzyjacielski niemir]... niemirnota J ~ niePokoJ nienatlomiony - nienasycony, nie do nakarmienia nieobodny - nienasycony, łakomy niepotciwy - niepoczciwy nierobilstwo - nieróbstwo niespokój - niepokój niesposobny ¦- nieładny niestronność - tu: neutralność, bezstronność niestronny - bezstronny niewiada - tu: niewiedza niezwykowe - niezwyczajne nieżycznik - człowiek nieżyczliwy „niga - nigdy nigle - zanim nikędy - nigdzie niszcz - pech niżba - pokora nogować - uciekać nogój! - uciekaj, zmykaj! nokć - paznokieć nowisty - całkiem nowy nowizna - nowa wieść, nowina nowota - nowość, nowina Obara -* egzema, owrzodzenie obarchnąć - zgłupieć obiata - ofiara obiecanie - obietnica obiegacz - posłaniec obielały - wypłowiały, wyblakły obierza - sidła, pułapka obkrzycżka - nagana oblążnik - oblegający oblik - tu: obliczenie obliżą, w obliży - blisko, w pobliżu obrota - klęska 395 obrzeszać - obowiązywać, zobowiązywać obrzeszk - obowiązek obuczka - upomnienie, nauczka obzór - widnokrąg ochęda - ład, porządek ochędno - tu: porządnie ochwalać się - tu: przechwalać się ochyba - oszustwo ochybić - oszukać ochybieniec - oszust oczny - tu: piękny, ładny oczywidnie - oczywiście oddziękować się - pożegnać się odmarzyć się - ocknąć się z marzenia odpozdrowa - tu: odwzajemnienie pozdrowienia, wyrazów pamięci i przyjaźni odwitanie - pożegnanie odwitać się - pożegnać się ogło - nagle ogłoś - oddźwięk, reakcja; ogłoszenie, wiadomość ogłoska - pogłoska ogłośnik - herold ograda - opieka ogradzać - opiekować się ogradzan - opiekun ogradzany - otaczany opieką; podopieczny ograszka - dreszcze, gorączka okolić - tu: okrążyć okolina - okolica okolinny - okoliczny; człowiek z okolicy, z najbliższego sąsiedztwa okolnica - tu: ogrodzenie, obwałowanie okom - koło, przy, obok okoma - razem okoraón - „opiekun” okomóństwo - „opieka”, kuratela okrop - bardzo; wiele omana - omam, przywidzenie omioda - osłoda orniecina - resztki mąki, zboża; śmieć omieciny - głupstwo onak - inaczej 396 onieprzytomnialy - nieprzytomny opacznik - przewrotnik opaczny - przewrotny opatrzny - baczny, przezorny, przewidujący, ostrożny, uważny opociemku - po ciemku opociszku - po cichu opolny (włodarz) - tu: zwierzchnik opola (grupy wiosek) czuwający nad daninami oprzestać - zaprzestać orąd orądz powód, pretekst oraz orąda - tu: sprawa osłębca - pośrednik osnowa - tu: temat, sprawa ostrożnota - ostrożność ostrów - wyspa ostrzega - ostrzeżenie oszoc - perz otrok - dziecko (chłopiec) owlada - posiadłość owstydzony - okryty wstydem oznobić - ochłodzić Padawica - długotrwały deszcz; słota pajicznik - październik palica - laska, kij, drąg, patyk panoszą - tu: giermek, młody rycerz panuszka - córka gospodarza lub jego żona paradnica - izba gościnna parmiń - promień pażęć - tu: odłóg, ugór pąć - pielgrzymka perznę - trochę pewnota - pewność pękał - brzuchacz, grubas piechotnik - piechur piekłować się - pieklić się pierwy - pierwszy piesactwo - zgraja psów pijatwa - pijaństwo SP7 piszczówka - piszczałka, fujarka pitk - napój pitku - picie piżula - napój byle jaki płask - plusk pleskot - gaduła plesta - człowiek gadatliwy, skłonny do wygadania się z czymś plestać - gadać, pleść, bajdurzyć (od rzeczy) plesty - głupstwa, bzdury, bajdy plesz - tonsura pleszak - tu: klecha pluta - kałuża płacić - tu: opłacać się, przynosić pożytek, korzyść płacidło - pieniądz; środek płatniczy (np. w naturze) płochawica - popłoch, panika, przerażenie plochota - płochość, lekkomyślność płoszydło - strach na wróble płotnica - tratwa; płot pływa - tu: flotylla statków lub łodzi pobaczany - podejrzany pobaczenie - podejrzenie, posądzenie pobaczywać - podejrzewać pobier - sukces, powodzenie, pomyślność, pojętność pobiernota - pojętność, bystrość, inteligencja; plenność, urodzaj pobierny - rozgarnięty, bystry, sprytny, pełen powodzenia pobocznik - sąsiad pobok - tu: obok pobudka - podnieta, bodziec, propozycja; tu także: chęć pochop - tu: gorliwość, postęp pochwat - pojętność, bystrość pochwatny - bystry, pojętny poczestność - cześć, uznanie poczestny - godny czci podoba - podobieństwo podrawić - przynaglić podroga - podróż podrygacz - żartowniś podstrawa - podstęp, intryga podszywca - podający się za kogoś innego 398 pogorucha - zgorszenie pogoruszny - siejący zgorszenie pogódki - zapadły kąt, zabity deskami poj lei - chodź no! poj le sal - chodź no tu! pojmanie - niewola pojmaniec - niewolnik pojmaństwo - niewola pokonnik - naczelnik Prusów pokorzyny - pokora pokón - początek pokórka - świętoszek polepa - podłoga gliniana połnie - południe; obiad pomiana - wieść, pogłoska pomiara - wymiar, rozmiar, miara, granica; dział, część przypadająca na kogoś pomión - oddźwięk, reakcja, echo; ślad, dowód ponemu - potem popolnie - popołudnie popołniowy - popołudniowy, poobiedni pora - tu: położenie, sytuacja porenica - świt, brzask poreńk - poranek poruch - przestrach, panika poruta - wstyd, hańba porutny - haniebny posiedziciel - posiadacz, właściciel posłuchalnia - izba, sala audiencjonalna posobicą - kolejno, po kolei posobnica - następczyni posobnictwo - następstwo posobnik - następca posowa - sufit posłaństwo - misja, zadanie; poselstwo pospieszk - pośpiech pospólny - wspólny, przeznaczony dla wszystkich; solidarny postąpny (wątk) - dalszy (ciąg) potłucznica - kobieta lekkich obyczajów potłuką - zaraza, mór; poniewierka, tułaczka 399 potrzeba - tu także: wyprawa wojenna, wojna, walka, bitwa powielba - urodzaj, bogactwo pozbadnąć - przejrzeć kogoś, poznać dobrze, przeniknąć pozdrowa - pozdrowienie, wyrazy pamięci i przyjaźni pozdrzatk - pogląd pozdrzatno - pozornie pozimk - wiosna pozwanie - nazwanie pozwoleństwo - pozwolenie pożdać - poczekać pożycznik - ten co pożycza od kogoś lub komuś półbrat - kuzyn; brat przyrodni praga - upał prastark, nadstark - pradziad prawie - właśnie prawy - tu: należny, należyty, słuszny prażnica - jajecznica prażny - upalny precza - posłanie, legowisko pręt - dawna miara długości, ok. 4,5 m procem - przeciw procemku - przeciwko procemnik - przeciwnik procemno - przeciwnie procemny - przeciwny prok - proca; machina do miotania pocisków proszą 1. proszączka J ~ zebramna: *« tez: upraszanie prowadnik - przewodnik przechód - przejście, ganek, galeria, korytarz, sień przednik - podążający przodem, przewodnik; tu również: pierwszy w księstwie, naczelnik przegrzecha - zły duch, licho, diabeł przegrzeszony - potępiony, przeklęty przekrętnik - obłudnik przesnity - przeklęty przespole - razem przesprawa - przeszkoda, kłopot, zmartwienie; tu też: przeprawa przesprawie - krzywda przestępnik - przestępca przestrzega - przestroga przezwa - przezwisko przychłościć - przywabić, skłonić przydaca - dokładka przydugać - przynieść coś ciężkiego, przytaszczyć przygarść - zawartość obu dłoni przygróżka - pogróżka przylegnica - zalotnica, kobieta narzucająca się; kochanka przymiar - przykład przynależny - należny, stosowny przynałożyć - przyzwyczaić przynaszyć się - oswoić się przyraczać - zapraszać przyrychlać - przynaglać przyrzeszać, przyrzeszyć - przyłączać, przywiązywać przystarczyć - przynieść, przysłać, dostarczyć przystaw - nadzorca przytrzochować - przyhamować ¦zywęder - przybysz rzyzierać się - przyglądać się uklasty - garbaty ulka - obszar ziemi, rodzaj kasztelami; obwód u Prusów urtk - diabeł ustoch - marzyciel pyda - tu: ogon, rzemień do bicia Raczba - tu: zaproszenie, propozycja raczyć - częstować, zapraszać do jedzenia radnica - ratusz radzki - radny rajza - tu: wypad zbrojny rągadło - wyzwisko rągliwie - urągliwie rękowina - poręczenie rikijs - zwierzchnik nad całym obwodem (pulką) na terenie Prus rob - niewolnik roczyzna - rocznica; rocznica urodzin roda - natura, przyroda rodny - tu: rodzinny rodowiec, rodowe - rodak, ziomek rogala - zuchwalec roitwa - marzenie, fantazja roki - posiedzenie sądu; sprawa sądowa; sądy; także: spotkanie dla rokowania rososznik - jeleń rozbit - tu: wrak rozbleczenie - tu: rozebranie rozblek - hultaj, łobuz rozbuch - wybuch rozgorzony - rozeźlony rozgr omota 1... rozgromówka J ~ rozblcie rozjad - gniew rozjadły - rozgniewany rozjurzyć się - rozgniewać się, rozjątrzyć się rozkościerzyć - rozkrzewić; tu także: rozprzestrzenić rój - dużo rójny - żywy, ruchliv.-y rómienik rówienik } ~ rówieśnik równak - jednak ruchno, ruchna - tu: odzież rudk - rudzielec rukoć - hołota rzeciądz - wrzeciądz, łańcuch rzma - pagórek, skarpa rzyć - tyłek Sa - tu sadza - więzienie samowtór - we dwójkę sądzicielstwo - osąd sedłowiszcze - siedlisko siedzibny - będący stałym siedliskiem, miejscem zamieszkania siewnik - wrzesień skarń - twarz, policzek, skroń skidłać - zbełtać, zmącić sklep - piwnica skoma - pragnienie, chciwość skorno - skoro, ponieważ skornota - chęć skwiega - skrytka, kryjówka słabisz - słabeusz slabota - słabość służnik - sługa smard - smród; pogardliwie: ktoś nic nie znaczący smętarz - cmentarz smętwa - smutek snażota - piękność snażo - pięknie snaży - piękny sobótka, sobótka - palenie ognisk i zabawa w noc świętojańską soren - samiec sarny, jeleń 7Jryn \ ~ zł^ duch’ diabeł spadkowizna - spadek spieklony - przeklęty, obmierzły spieszyć - stanąć na nogach po zejściu z konia sposobienie - urządzanie; rządzenie sprasny - doskonały, silny sto - setki stan - obowiązek żywienia dworu książęcego stanica - chorągiew; znak wojenny na wysokim drzewcu stanowić - rozstrzygać, decydować stanowić się - decydować się, nastawiać się stanowienie - decyzja staras - w pruskim języku: włodarz, rządca stark - dziad, dziadek starka - babka staroczesny - starodawny starzoch - senior Stegna - ścieżka steżynka - ścieżeczka stołem - olbrzym stolemny - olbrzymi stoJb, stołp - wieża wewnątrz grodu strachać się - trwożyć się strawa - jedzenie; tu: stypa stratna - klęska strąd - brzeg strogi - dobry strogo - dobrze strogość - dobroć, dobro stronny - boczny, zewnętrzny stróża - dawniej ciążący na poddanych obowiązek pilnowania grodu, zamku, dworu strumianny, strumian - marzec struter - ochrzczony rycerz pruski, walczący wraz z Krzyżakami przeciw poganom stryjna - siostra ojca, ciotka; tu także: stryjenka (żona brata ojca, czyli stryja) strzóda - trzoda stwarzycielstwo - tu: działanie stwórzba - stworzenie, wytwór, twór such - chudzielec sulak - podręczny pojemnik na wodę lub inne napoje u Prusów surbala - pijak swak - swojak, krewniak; szwagier swoiniec - ziomek sworny - tu: dzielny, karny synowiec - bratanek syry - wilgotny, mokry; niewychowany szady - rozczochrany szalińc - szaleniec szczerota - szczerość szczuka - szczupak szemarzyć - szeleścić, szemrać; z lekka przypominać sobie, śnić szerzą - szerokość szkalinga - wyzwisko szlom - hełm szumot - tu: rozgłos szyki - zamiary, plany szypnik - szyper, właściciel statku lub jego dowódca Smiałkować - tu: odważyć się, ośmielić się śnieżónka - śnieżka Tak czy onak - tak czy inaczej tamój - tam tam sam - tu i ówdzie targowiszcze - targowisko teza - cześć tczewartny - wart czci tedy - wtedy tej - tu: wtedy tej sej - niekiedy, czasem; tu i ówdzie temu - dlatego tęga, tęgota - tęcza tępot - tętent tłuczba - tułaczka topizna - moczar, trzęsawisko, topiel tudotąd - tutaj trójba - mnóstwo, truma - trumna trumf - atu truś - królik trysk - bryzg trzask - awantura, hałas trzaskawica - burza trzaskliwy - hałaśliwy trzaskować - hałasować trzochować - hamować trzochowany - hamowany tulisz - pruski czarownik tul - kołczan, sajdak tuteczny - tutejszy tylkość - ilość, liczba Ubiegncz - ten co ubiega, wyprzedza; konkurent ubiegi - zabiegi ubiedrz - zbocze, stok u bylk - spokój, opanowanie; strata, ubytek uchodnik - uchodźca, uciekinier uczajony - ukryty uczaly - wykształcony uczba - nauka udba - własne zdanie, pogląd; plan udbać - zaplanować udobrzenie - tu: ustalenie, uzgodnienie udórny - tu: hardy udrą - kłótnia ukazka - zjawa um - rozum, umysł upich - ucisk upichać - uciskać upión - upiór uroda - narada urążyna - urąganie urma - hurma, gromada urzas - strach, lęk urzasly - przestraszony urzasnąć się - przestraszyć się urzek - tu: rzucenie uroku urzeszać - uwiązywać urzma - urwisko, pagórek urzmisty - urwisty usiadek - ustęp uskwieranie - błaganie; szczekanie, ujadanie usłuch - posłuch utrapić - opętać utrupić - zabić, położyć trupem użerstwo - użeranie się użłąpać się - upić się Wagować się - tu: włóczyć się, wałęsać się waldujk - rycerz pruski walny - tu: doskonały wała - chmura deszczowa; fala wanoga - włóczęga, wędrówka wanożyć - wędrować, włóczyć się warbel - wróbel warp - płótno w artnota - wartość ważetwa - ryzyko wątk - ciąg wdar - pamięć; wspomnienie wdarzyć sobie - przypominać sobie, wspomnieć, pamiętać wdawka - tu: wtrącanie się wdzierca - ten kto się wdziera gwałtem; uzurpator wdzięcznota - wdzięczność wejta lei - patrzajcie no! wen - won, precz westrzód - wśród węgliszek - węgielek (drzewny) wiada - nauka, wiedza wiadło - wiadomość, wieść wiarować się - zaklinać się wiastka - wieść, bajka wiastkować - gawędzić, bajać wici - wezwanie na wyprawę wojenną przez rozesłanie witek łozowych lub pęku powrozów czy przez ogniska zapalane na wzgórzach wid - światło widlaty (jeleń) - rosochaty roidnik - tu: świecznik widok - tu: perspektywa widzewno - widocznie widzewny - widoczny widzialość - okazałość widziały - okazały wiedno - zawsze wiedzba - wiedza wielgi - wielki wielgorodny - wysoko urodzony wielgota - wielkość wierzchować - lekceważyć wierzewny - wiarygodny wieszczy - upiór pijący ludzką krew wierę - tu: pewnie, ani chybi wietew - gałąź Wiodro - pogoda; tu też: powietrze witro - jutro wkól - dokoła, w kółko; wciąż włada - władza władztwo - władanie włodarz - władca, pan, zwierzchnik; urzędnik książęcy rządca w miónkę - w zamian W nadkładce - tu: w dodatku wnedze - tu: wreszcie wnenczas - wówczas W obliży, obliżą - w pobliżu, blisko wolim - gwoli, dlatego wskaza - wskazanie, wskazówka wspomożnik - ten kto udziela wsparcia rospółgrywca - współzawodnik, partner wszeden - wszystek wszedny - pospolity wszelejaki - najrozmaitszy; wszelaki wszelejak - różnie wydowiedzieć się - wywiedzieć się., dowiedzieć się wygotować - przygotować wyimek - wyjątek wyimkowy - wyjątkowy wyliczba - wyliczenie wymdklać - wymacać, wybadać wymogą - wymaganie wynek - wygnanie, wypędzenie wynekać - wygnać, wypędzić wynekaniec - wygnaniec wynekany - wygnany, wypędzony wypiastun - piastun wyrwas - tu: zamieszanie wystwarzać - wyprawiać wywrotki - tu: wymioty wyzdrzeć - wyglądać wyzdrzóńka - wybranka serca wyzebleczenie (się) - rozebranie (się) wyża - wysokość wyżnik - zwierzchnik wzdrygny - wstrętny wziątek, wziątk - dochód; korzyść Zabyć - zapomnieć zaczarzony - pod działaniem czarów za darmoka - za darmo, bezpłatnie zagarda - zagroda zagrażba - zagrożenie, niebezpieczeństwo zajikała - jąkała zajk - zając zakąt - tu: prowincja, światek zakład - tu: fundacja zakladca - założyciel zakraj, zakraje - tu: zagranica za kraj - za granicę zakrzew - zarośla, krzaki załącz - styczność, kontakt, łączność zamiedza - zagranica zamiedznik - sąsiad; mieszkaniec zagranicy zaoblekać - przyoblekać zardis - w języku Prusów: ostrokół zarusku - zaraz zarzeczony - zaklęty zastawnik - obrońca, ten kto się wstawia, ujmuje się za kimś zastępnik - zastępca zastrzega - zastrzeżenie, warunek zatrzochować - zahamować zauszala - zausznik zawczas - zbyt wcześnie zawiarowali się - zakląć się zawidzić - zazdrościć zawiewa – zawierucha zawiąże - początek zawijka - szal na głowę zawistność - zawiść zawora - awanturnik zaworka - awantura zawornik - awanturnik zaworny - awanturniczy zazdrota - zazdrość zberk - krawędź; tu: margines zbiec - pozostać zbierno - razem; obficie zbiernota - wspólnota zbożny - pobożny zdarnie - zręcznie, zgrabnie zdarnota - zręczność, umiejętność zdarny - zręczny zdradnica - zdrajczyni zdrugać - wzdrygać zdrużyć się - podrużyć się, stowarzyszyć się zdrzyć - patrzyć zdziebło - trochę zełga - odwilż zewiszcze - nazwa, tytuł zgarnictwo - gromadzenie, zbieranie; tu: grabież zgarnik - ten, który gromadzi; grabi zgibly - zgięty zgło - koszula zgnilus - leń zgniłota - lenistwo zgniłość - zgniłość, zgnilizna zgwar, zgwer - gwar, hałas zgwarno - hałaśliwie zimnica - mgła zielnik - sierpień złosprawca - złoczyńca zmachcony - zmęczony z małka - od najmłodszych lat zmarachowany - zmęczony zmówca - sprzymierzeniec zmuda - strata czasu zmudny - wymagający czasu, żmudny zmudzić - tu: zwlekać zmyłka - omyłka, błąd zmysł - tu: sens znobno - zimno znobny - zimny znób - chłód, zimno z obliży - z pobliża zrzeszony - związany, powiązany zstępni - młodsza generacja krewnych (syn, wnuk, prawnuk); następcy zwolenie - zezwolenie zwolić - pozwolić, zgodzić się zwornik - tu: miejsce zwierające, spinające całość zwrotnik - ten co zwraca dług zwyk - zwyczaj zżertuch - żarłok Żrebię, żerebie - łan, miara roli Żalba - żal, uraza, pretensja żdać - czekać; żdży - czeka; żdżyj - czekaj żdanie - czekanie żeli - jeżeli żłępać - pić dużo, żłopać; tu: w ogóle pić żłępala - pijak żorotny - biedny, nędzny żupan - rycerz; pan (późniejszy szlachcic); naczelnik żupy, wspólnoty terytorialnej i osoba posiadająca jakąkolwiek władzę, urząd żupaństwo - urząd żużówka - kołyska życzebno - życzliwie życzebny - życzliwy życzliwota życznota - życzliwość życzny - życzliwy żywnota - żywność