10024
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 10024 |
Rozszerzenie: |
10024 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 10024 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 10024 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
10024 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Andrzej Zimniak
Marcjanna i�anio�owie
Data wydania: 1989
I
Arystydes Grey sta� przy oknie i�obserwowa� trzech m�czyzn, zbli�aj�cych si� kr�t� alejk�. Dr�ka meandrowa�a po�r�d k�p kwiat�w on�tku i�krzew�w aronii, wi�c obcy co raz nikn�li mu z�oczu, aby za chwil� wy�oni� si� z�przeplecionego zieleni� cienia, wci�� z�t� sam� oboj�tno�ci� odci�ni�t� chyba na sta�e na twarzach, podkre�lon� ledwie zauwa�alnym grymasem rutyniarskiego znudzenia. Jeden z�nich wzruszy� ramionami, omijaj�c ostatni klomb usytuowany na wprost wej�cia.
Uczucie wstydu, tak swojskie, �e niemal przyjemne: za siebie, za t� dr�k�, za oskubane, nie piel�gnowane krzewy. I�z�o�� na nich, obcych, ubranych w�jednakowe, szare p�aszcze, kt�rzy szli jak po swoim z�r�kami nonszalancko wepchni�tymi do kieszeni.
- Obywatel Arystydes Grey, urodzony pi�tego pa�dziernika tysi�c dziewi��set osiemdziesi�tego czwartego roku, zamieszka�y przy ulicy Surmiacza dwana�cie - wyrecytowa� z�pami�ci jeden z�nich, staj�c w�otwartych drzwiach w�lekkim rozkroku, na ugi�tych kolanach. Monotonny g�os nie by� intonowany pytaniem, ani czymkolwiek innym; r�wnie dobrze mog�aby te s�owa wypowiada� maszyna.
Grey ba� si�, odczuwa� zwyczajny, prymitywny strach. By�o tak zawsze, ilekro� stosowano wobec niego przemoc w�dos�ownym, fizycznym sensie. Jednak zawsze usi�owa� to ukry�, zatuszowa� energicznym dzia�aniem, czasem przeradzaj�cym si� w�arogancj�. L�k uwa�a� za co� wstydliwego, niem�skiego; z�przemoc� przecie� nale�a�o walczy�. Lecz ten jego piel�gnowany na lokalny u�ytek heroizm mia� bardzo niewielki zasi�g i, nie podsycany, wyczerpywa� si� zwykle po pierwszych gestach.
- A... o�co chodzi? - pyta� g�o�no i�wyra�nie, przezwyci�aj�c pl�cz�c� si� po gardle chrypk�.
- �andarmeria - tamten machn�� jakim� znaczkiem z�czerwonym paskiem, po czym zn�w umie�ci� d�o� w�kieszeni. - Zada�em panu pytanie - ci�gn�� beznami�tnie, ledwie poruszaj�c wargami.
- Tak... to ja - powiedzia� ju� znacznie ciszej. - Mo�e panowie wejd�, porozmawiamy przy herbacie...
- Pan pozwoli z�nami - funkcjonariusz pu�ci� zaproszenie mimo uszu.
- Jak to? Kiedy? Dlaczego? Dok�d? - Grey nie wiedzia�, O�co ma pyta�, lecz tamci zachowywali doskona�y spok�j.
- Zaraz, natychmiast. Mo�e pan spakowa� rzeczy osobiste o�wadze do dw�ch kilogram�w, pi�� minut powinno na to wystarczy�. Chod�my - wszed� do domu, lekko odsuwaj�c Greya �okciem. Przedtem skin�� g�ow� dwom pozosta�ym. Jeden pozosta� przy drzwiach, drugi zacz�� obchodzi� dom. Tam s� m�ode sadzonki - chcia� powiedzie� Grey, ale zn�w ogarn�� go wstyd. Czy jego sadzonki maj� jakiekolwiek znaczenie?
- O�co jestem oskar�ony? - zdoby� si� na stanowczy ton.
- Dowie si� pan na miejscu.
- Czy macie nakaz?
- Papiery s� przygotowane, znajduj� si� w�Komendzie. Prosz� si� pospieszy� - stoj�cy w�rogu m�czyzna, wci�� nie objawiaj�c �adnych ludzkich emocji, przygl�da� mu si� spod zmru�onych powiek.
Grey odetchn�� g��boko. Nie by�o w�nim gniewu, tylko zm�czenie i�apatia. Wiedzia�, �e op�r jest bezcelowy i�kto� gdzie�, mo�e on sam, obudzi� si�y, zdolne ca�kowicie zmienia� ludzk� egzystencj�. Ale... tak przecie� by� nie mo�e. Nic nie dzieje si� bez powodu, a�on zawsze �y� zgodnie z�prawem. Nieporozumienie musi si� szybko wyja�ni�.
Pod czujnym okiem funkcjonariusza wrzuci� do torby jakie� na chybi�-utrafi� wybrane kosmetyki, lekarstwa, sztuki bielizny. By� got�w.
Gdy przekr�ca� klucz w�zamku i�odwraca� si� w�stron� wilgotnego ogrodu, szarego w�jesiennym zmierzchu, chcia� zapyta�, co stanie si� z�domem i�ziemi�, ale zaj�kn�� si� tylko i�milcza�. Przecie� wr�ci tu ju� za kilka godzin, po rozmowie wyja�niaj�cej.
�Panie Grey, bardzo przepraszamy, tak nam przykro. Pomylili�my pana z�kim� innym, to zdarza si� nawet w�dzisiejszych czasach. Zreszt� sam pan rozumie, �e nie wolno nam zaniedba� niczego, nawet najs�absze poszlaki musz� zosta� uznane za fa�szywe. Nie ma innego wyj�cia, nasze spo�ecze�stwo dobrobytu nale�y chroni�, pan przecie� r�wnie� z�tej ochrony korzysta, a�za to trzeba jako� p�aci�, na przyk�ad takimi drobnymi nieprzyjemno�ciami, jak ta dzisiejsza. Mo�e kieliszek koniaku? Nie? Do widzenia, panie Grey, a�raczej mo�e - �egnamy, bo jest pan wolny od wszelkich podejrze�.�
Jechali furgonetk�, w�kt�rej okna wstawiono siatk� z�grubego drutu. Wiatr gwizda� w�szparach nieszczelnych drzwi, silnik wy� na wysokich obrotach, co chwila rzuca�o na boki, bo kierowca bra� ostro zakr�t za zakr�tem. P�dzili bocznymi uliczkami, jakimi� dojazdowymi drogami, nad kt�rymi zwiesza�y si� ci�kie ga��zie starych drzew.
- Na czas nieobecno�ci dom i�dzia�ka zostan� zabezpieczone - nosowy g�os funkcjonariusza ni�s� si� gdzie� w�ch�odn� przestrze�, wype�nion� par� ich oddech�w. Ju� nie �panie Grey�, ale jeszcze nie �wy, Grey� - pomy�la�. Bezosobowo. To znaczy, �e jeste�my w�po�owie drogi.
W�z zahamowa� z�wizgiem opon. Weszli do szarego gmaszyska, z�kt�rego fasady miejscami od�azi� tynk. W�oknach na parterze widnia�y kraty grubo�ci dw�ch m�skich kciuk�w.
P�niej wszystko by�o ju� rutyn�: pas, sznurowad�a, spis rzeczy osobistych. Dane personalne, odciski palc�w. Lekarz.
- Panie doktorze, pan jest tutaj jedynym cz�owiekiem, z�kt�rym...
- Ja? - szczerze zdziwi� si� starszy m�czyzna o�t�pawej twarzy, kt�rej sk�r� znaczy�y liczne przebarwienia. - Dlaczego ja?
- Bo, widzi pan, nie mam poj�cia, dlaczego tu jestem - zacz�� niesk�adnie Grey.
- Ja te� - uci�� tamten. - Rozbierajcie si�.
- Ale... mo�e pan m�g�by mi co� doradzi�... Czy cz�sto zdarzaj� si� tego rodzaju nieporozumienia?
- Rozbierajcie si� - g�os tamtego sta� si� twardy. - Nic mnie nie obchodzi, co�cie przeskrobali, nie m�j interes. Mam wam zmierzy� ci�nienie i�zrobi� analizy. Zrozumiano?
- Tak jest - bezwiednie odpowiedzia� Grey, szarpi�c koszul�, kt�ra nie chcia�a si� rozpi��.
- Sk�ra czysta... Chory na epilepsj�? Nie? Tu podpisa�... Taak... Oczy w�porz�dku. Choroby weneryczne? Dobrze... Przejd�cie do drugiego pokoju, tam zrobi� analizy. No, raz dwa, to nie sauna turecka!
Grey obserwowa� bezmy�lnie, jak strzykawka nape�nia si� ciemn� krwi�.
- Ubieraj si� - siostra, kobieta w��rednim wieku z�wyra�nymi pretensjami do kokieterii, potraktowa�a go dobrotliwie.
Korytarzem ci�gn�� zimny powiew, porysowane �ciany z��atami odpry�ni�tej farby wywiera�y przygn�biaj�ce wra�enie.
- Oto pa�skie rzeczy. Mo�e pan w�o�y� pas i�sznurowad�a.
Podni�s� wzrok, zaskoczony. Przy drzwiach czeka� m�ody kapral o�twarzy jeszcze niemal ch�opi�cej, troch� nie�mia�y, z�ciemnym nalotem pierwszego zarostu nad g�rn� warg�.
- Wy... a�pan... sk�d si� tu wzi��? - j�ka� si� Grey. Ch�opak zupe�nie nie pasowa� do rozkraczonego na zmursza�ych fundamentach gmachu, do pracuj�cych w�nim ludzi, o�szarych, skamienia�ych twarzach, do tej pu�apki, kt�ra nieuchronnie wci�ga�a go do swego wn�trza.
- Przydzielono mnie - kapral u�miechn�� si� niemal weso�o. - Mam si� panem zaj��.
- Aha. Ale... mo�e pan mi wreszcie powie, dlaczego mnie zatrzymano? - Grey ujrza� nik�y promyk nadziei.
- Nie wiem - wydawa�o si�, �e m�wi szczerze.
- Nie... nie wie pan? - niedowierzanie w�g�osie Greya musia�o by� tak wielkie, �e m�odzieniec u�miechn�� si�, a�potem roze�mia� si� d�wi�cznym, m�odym g�osem.
- Pan chyba nie mia� �adnej styczno�ci z�wojskiem. Tutaj nikt nie wie wi�cej, ni� mu akurat potrzeba do wykonania rozkazu. Czy jest pan ju� gotowy?
- Tak... chyba tak - Grey zapomnia� spyta�, do czego ma by� gotowy.
- Wi�c chod�my. Aha... jeszcze jedno. Zdaje pan sobie spraw� z�tego, �e wszelkie pr�by niesubordynacji czy ucieczki s� bezcelowe. Moi prze�o�eni, posi�kuj�c si� wsp�czesn� technik�, zadbali o�to. Rozumiemy si�? - w�jego m�odym g�osie pojawi�a si� stanowczo��, o�jak� nie podejrzewa�by tego wyro�ni�tego ch�opaka.
- Tak, wiem - mrukn��, niezupe�nie przekonany, nagle zainteresowany podsuni�tym mu pomys�em. Spojrza� na bro� u�boku �o�nierza i�ju� wiedzia�, �e nic z�tego: tamten nie waha�by si� ani chwili. A�nawet gdyby mia� inne zalecenia, wy�ledzenie uciekiniera by�oby dziecinnie �atwe; je�li jego ubranie nie jest naszpikowane miniaturowymi nadajnikami, to do krwi na pewno wstrzykni�to mu jaki� z�daleka wykrywalny indykator. Nie ma szans, bo na ka�dy teoretycznie mo�liwy ruch przygotowano w�machinie odpowiedni� zapadk�.
Drog� na lotnisko odbyli masywnym chevroletem, bezpieczni za pancernymi szybami. Nie rozmawiali wiele; czasem tylko jeden lub drugi rzuci� ma�o wa�n� uwag� na temat pasa�er�w wyprzedzanych woz�w. Tam, za szklanym murem, zaj�te rozmow� kobiety posy�a�y im rozbawione spojrzenia, m�czy�ni g��boko zaci�gali si� papierosowym dymem, dzieci raczkowa�y po tylnych siedzeniach samochod�w, wspinaj�c si� mozolnie na drzwi i�rozp�aszczaj�c d�onie na taflach szyb. Tam, tak blisko, �y� swoimi sprawami normalny �wiat, teraz odgrodzony i�niedost�pny. �wiat, kt�ry nagle nabra� nowych barw i�g��bi.
Betonowa r�wnina l�ni�a wilgoci�; w�wodnym lustrze odbija�y si� ciemne bry�y przysiad�ych rz�dem helikopter�w. Nieco dalej, na tle rozmi�kczonych przez mg�� zarys�w hangaru, celowa�y w�chmury wie�e my�liwc�w pionowego startu. Wygl�da�y jak ponura plantacja identycznych drzew, zakwitaj�cych przezroczystymi kielichami kabin nawigacyjnych, na kt�rych �cianach odciska�y si� owadzie kszta�ty czuwaj�cych wewn�trz pilot�w.
�Zawsze chcia�em przyjrze� si� z�bliska tym maszynom. W�ich pozornie oci�a�ych cielskach zawarto najnowsze osi�gni�cia my�li technicznej: komputery kt�rej� tam generacji, bronie o�pot�nej sile ra�enia, zminiaturyzowane do poziomu moleku� uk�ady elektroniczne. Te aparaty zdolne s� w�ci�gu sekund znale�� si� na kursie bojowym, pozostawiaj�c nad ziemi� crescendo grzmotu silnik�w i�pier�cienie �wiec�cej plazmy. Teraz przypominaj� stado s�p�w, cierpliwie oczekuj�cych na w�a�ciwy moment.�
Prowadzeni przez samoch�d nadzoru, podjechali do ma�ego �wiczebnego odrzutowca.
- Przesiadamy si� - zakomenderowa� kapral z�u�miechem przyklejonym do ch�opi�cej twarzy. Tym razem �mia�y mu si� r�wnie� oczy; widocznie pocz�tkowo nie przypuszcza�, �e wykonanie zadania przyjdzie mu z�tak� �atwo�ci�.
Wystartowali ostro, przyspieszenie wprasowa�o ich cia�a w�elastyczn� mi�kko�� foteli. Wata chmur przemkn�a bokami i�niespodziewanie run�a na nich lawina �wiat�a. Grey tak rzadko widywa� czysty b��kit nieba, �e teraz gapi� si� uparcie przed siebie, obcieraj�c �zawi�ce oczy.
- Dok�d lecimy? - wykrztusi� dopiero po chwili.
- Nie wiem - weso�o odpar� jego anio� str�. - Pilot powinien wiedzie�, ale w�tpi�, czy zdo�a pan uzyska� od niego t� informacj�.
- Prosz� pana - raczej przemawia� ni� m�wi� starszy, �ysy m�czyzna. - Ja naprawd� ju� dawno wyros�em z�wieku poborowego. To musi by� pomy�ka, pewnie chcieli�cie wzi�� kogo� m�odszego o, bagatela, kilkadziesi�t lat. Doprawdy nie wiem, na co armii m�g�by si� przyda� m�j artretyzm. Mo�e �askawie zechce pan odpowiedzie�?
Ubrany w�wymi�ty mundur �o�nierz siedzia� za biurkiem, bezmy�lnie wpatruj�c si� w�plamy po tuszu czy atramencie. Jedn� r�k� odruchowo bawi� si� obgryzionym o��wkiem. Gdy po pytaniu zapad�a cisza, znudzonym ruchem podni�s� g�ow� i�wyjrza� za okno, na r�wne kwietne rabaty i�m�ode palmy, otoczone pomalowanymi na ��to sztachetami.
- Obywatelu Otto von Bismarck...
- Nazywam si� Klaus Kreutz - przerwa� mu tamten �agodnie, jakby po raz kolejny t�umaczy� trudne zadanie nierozgarni�temu uczniakowi.
- By� mo�e. Ale na czas s�u�by b�dziecie Bismarckiem.
- Ale... no, dobrze, wszystko jedno. Wci�� jeszcze nie odpowiedzia� pan na moje pytanie.
Wida� by�o, �e Bismarck vel Kreutz usi�uje ukry� wzburzenie. Jego du�a twarz o�surowych rysach wydawa�a si� by� wyciosana z�marmuru, spojrzenie pozostawa�o ci�kie i�nieruchome, jedynie przyspieszony oddech �wiadczy� o�zdenerwowaniu.
- Obywatelu - �o�nierz zrobi� kr�tk� przerw�, wype�nion� trzaskaniem uderzaj�cego o�blat o��wka - ojczyzna ka�dego mo�e powo�a� na s�u�b�. Nie mamy �adnej granicy wieku, no, mo�e opr�cz wieku... zej�cia �miertelnego - roze�mia� si� troch� na si��, a�jego ��te, kocie oczy otwar�y si� szerzej, jakby ocenia�, ile jeszcze �ycia pozosta�o temu m�czy�nie o�pobru�d�onej twarzy, nastroszonych, siwych brwiach i�szpakowatym w�sie.
Sapn�y pneumatyczne drzwi, chroni�ce klimatyzowane wn�trze. Do pomieszczenia wpad� cz�owiek w�rozche�stanej bluzie i�szerokim kapeluszu, nasadzonym na czubek nienaturalnie wyd�u�onej g�owy. Ten stw�rczy nadmiar karykaturalnie wyolbrzymia� jego twarz, w�jaki� spos�b upodabnia� j� do dziwacznych rze�b z�Wyspy Wielkanocnej.
- Co si� tu dzieje, do licha - zadudni� g��bokim basem - natychmiast ��dam wyja�nie�! Tajna akcja. �mierdz�ca sprawa najemnik�w albo lewej sprzeda�y broni, a�mo�e uziemienie niewygodnego cz�owieka, co? - podni�s� podobn� do bochna chleba, piegowat� pi�� i�wygra�a� ni� nie tyle g�upkowato u�miechaj�cemu si� �o�nierzowi, ile jego mocodawcom. - Wnios� skarg� do s�du, a�jak b�dzie trzeba, to do Senatu i�samego Prezydenta, zamach na swobody demokratyczne nie ujdzie wam p�azem!
- Oto i�szlachetny szeryf John Montana. Wy tam, wszyscy inni, nie pr�bujcie od teraz �adnych szwindli, bo jego pi�� spocznie na waszych g�owach - powiedzia� �o�nierz, wstaj�c i�obci�gaj�c mundur. Grey spojrza� na niego ze zdziwieniem.
- Pr�bujesz sztuczek? Wys�ugujesz si� brudn� robot�? My�lisz, �e tym kupisz sobie �wi�ty spok�j? - Montana post�pi� krok w�stron� biurka.
- A�wi�c jeste�my w�komplecie. Policzmy: Arystydes Grey, Otto von Bismarck, ojciec Casaroli, Har Gobind Khorana, Marilyn Monroe, John Montana i�Antonio Vivaldi. Siedmioro wspania�ych w�porz�dku alfabetycznym. Reprezentacja co si� zowie! - �o�nierz niby �artowa�, ale jego oczy zw�zi�y si� do szparek. Trzeba by utrze� mu nosa, to zwyk�y szeregowiec - pomy�la� Grey. W�takim towarzystwie poczu� si� troch� pewniej, chocia� rozumia� coraz mniej.
- Jak ja mam reprezentowa�, panie wojskowy? - s�odko spyta�a Marilyn. - Rozumie pan, nigdy nie przypuszcza�am, �e b�d� walczy� w�szeregach armii, i�nie zd��y�am si� przygotowa�. Mam si� odwr�ci� przodem czy ty�em?
Gruchn�� �miech i�zag�uszy� odpowied� szeregowca.
- Nie my�lcie, �e jeste�cie tacy wa�ni. Takich tu mamy na p�czki - dorzuci� gniewnie, gdy opad�a fala weso�o�ci.
- Jakich, jakich? - dopytywano si�.
- Nie wasz interes - burkn�� niezadowolony i�lekko zmieszany. - No, takich niewydarzonych rekrut�w. To przecie� wojsko, no nie?
- Szanowny panie. Nazywani si� Bettino Andreotti i�jestem szanowanym w�Rzymie krawcem. Chcia�bym wiedzie�, dlaczego m�wi pan do mnie Casaroli, a�nawet ojcze Casaroli?
- Ju� wyja�nia�em, �e w�okresie s�u�by b�dziecie u�ywa� pseudonim�w. Has�a, pseudonimy, to u�nas rzecz normalna, nie ma si� co dziwi�. Jasne?
- Nie bardzo - krawiec Casaroli nie dawa� za wygran�. Sk�d akurat takie pseudonimy?
- Nie wiem - tamten wzruszy� ramionami. - Mo�e z�encyklopedii. A�teraz - podni�s� g�os - przejdziemy do hotelu oficerskiego - po�o�y� akcent na ostatnim wyrazie. - Po obiedzie spotkacie si� z�majorem Arlingtonem.
- Zaraz, chwileczk� - wysoki, rudy m�czyzna o�wydatnym, nosie i�obwis�ych wargach chcia� czego� jeszcze. - Co sta�o si� z�moimi skrzypcami?
- Dostaniecie je. Musieli�my podda� instrument dok�adnym badaniom, jest nietypowy.
- To przecie� stradivarius - obruszy� si� tamten.
- No w�a�nie. Takich jeszcze nie mieli�my. Prosz� za mn�, do wyj�cia.
Ogarn�o ich duszne, gor�ce powietrze. Greyowi wydawa�o si�, �e wszed� do zaparowanej kuchni, pe�nej woni gotowanych warzyw. Obsadzona palmami aleja spe�za�a po wyci�tych w�rudej ziemi tarasach a� do b��kitnego morza, miejscami posmu�onego j�zorami szkwa��w.
Nie wiem nawet, co to za wyspa i�co to za morze - pomy�la� Grey. - Wiem tylko, �e s� pi�kne. I�obce.
- Moi mili - zagai� major Arlington z�ojcowskim ciep�em - zebrali�my si� tutaj, albowiem nasz kraj - przeci�gn�� ostatnie zg�oski - tego potrzebuje. Ja...
- Przesta� pan pieprzy� - wkroczy� Montana. - Takie dyrdyma�y trzymaj� si� zawsze pierwszych stron gazet i�nikt ich nie czyta. Kaw� na �aw�, pokaza� palcem czarne i�bia�e. Daruj se pan te g�odne kawa�ki i�przejd� do rzeczy.
Major poruszy� szcz�kami, jakby usi�owa� wyswobodzi� trzonowce ze zbyt dobrze wysma�onego steku. Jego niskie czo�o, cz�ciowo przys�oni�te czarn� czupryn�, l�ni�o od potu. Lecz gdy w�st�a�� cisz� ponownie pad�y s�owa, wci�� brzmia�y �agodnie i�jowialnie.
- Nieustraszony szeryf Montana s�usznie zwr�ci� mi uwag�, �e wst�p jest, by� mo�e, nieco zbyt og�lny. Dzi�kuj� - sk�oni� si� lekko. - Ale nikt lepiej nie wie ni� nasz John, �e bardzo trudno wskaza� czer� czy biel, zwykle...
- Panie majorze - tym razem by� to Bismarck. - Szczerze podziwiam pa�ski talent krasom�wczy, innym razem wys�ucha�bym do ko�ca z�zapartym tchem. Lecz teraz, kiedy sp�dzono nas tutaj z�r�nych stron �wiata, si��, tak jest, po prostu si�� odrywaj�c od codziennych wa�nych zaj��, spodziewamy si� po panu wyja�nienia. Zwi�z�ego, rzeczowego wyja�nienia.
Obserwuj�c troch� zak�opotanego Arlingtona, potrz�saj�cego ma�� g�ow� z�jakby wzi�tymi od kogo innego mi�sistymi, s�oniowatymi uszami, Grey pomy�la�, �e mogliby pozwoli� mu si� wygada�. Ten cz�owiek nade wszystko pragn�� przemawia� i�zapewne rzadko mia� do tego sposobno��, wt�oczony w�wojskowy mundur i�pchany przez kolejne stopnie si�� tej samej niewidocznej machiny, kt�ra zgarn�a ich wszystkich i�zgromadzi�a tutaj, na tej egzotycznej wysepce m�rz po�udniowych. By�o mu �al i�ju� otwiera� usta, aby co� powiedzie�. Jak zwykle nie zd��y�.
- Dobrze, panowie, jak sobie �yczycie.
- Nie tylko panowie sobie �ycz� - od�a wargi Marilyn, zak�adaj�c nog� na nog� i�zapominaj�c obci�gn�� sp�dnic�. Te nogi mia�a cholernie zgrabne, ka�dy musia� to przyzna�.
- Ale� oczywi�cie, pani Monroe, wyja�nienia dotycz� wszystkich, pani tak�e - w�g�osie majora pojawi�a si� nutka zniecierpliwienia.
- Wyja�nijmy wi�c, dlaczego nazywa mnie pan Monroe, a�nie Sasan Hawk.
- Kolega chyba ju� wspomina�, �e nadano wam pseudonimy, oczywi�cie tylko na czas s�u�by. Ka�demu powo�anemu z�wyj�tkiem pana Arystydesa Greya i�Johna Montany, kt�rzy wyst�pi� pod w�asnymi nazwiskami.
- Dlaczego?
- Przecie� ja te� nie wiem wszystkiego - wycedzi� zirytowany Arlington, lecz natychmiast opanowa� si� i�przywo�a� na twarz mask� spokoju. - Ci na g�rze zaplanowali akcj� i�nie musieli si� t�umaczy�.
- Wi�c jednak mamy akcj� - zatriumfowa� Montana. - Przemyt broni czy mokra robota?
- Je�li chcecie, powiem wam od razu - major machn�� r�k�, najwyra�niej rezygnuj�c z�przygotowanego przem�wienia. - Nale�a�o szybko i�sprawnie skompletowa� za�og� do lotu kosmicznego. Werbunek przeprowadzono w�ci�gu doby, a�dok�adniej - spojrza� na zegarek - pi�tnastu godzin. Za�oga znajduje si� w�tym pomieszczeniu; wy ni� jeste�cie.
Zapad�a cisza, w�kt�r� po chwili buchn�� pojedynczy, gwa�towny �miech. To by� Vivaldi, kt�ry rechota� niepowstrzymanie, trzymaj�c si� za brzuch i�rzucaj�c g�ow�. Jego rude, opadaj�ce na ramiona w�osy falowa�y jak we�niana prz�dza.
- S� barwione - szepn�a Marilyn tak g�o�no, �e wszyscy musieli us�ysze�. - Jestem pewna - pochyli�a si� w�stron� Greya, kt�ry natychmiast zaczerwieni� si� jak licealista - to da si� �atwo sprawdzi�. Wystarczy zanurzy�...
�Biedna dziewczyna. Teraz, kiedy ja ju� wiem, �e wpadli�my z�kretesem, �e ta maszyneria wessa�a nas do swego wn�trza, ona wierzy, �e wszystko jest dobrym kawa�em. I��e dzi� lub jutro wr�ci do swoich mi�ych przez codzienn� monotoni� zaj��, do fotografowania, pozowania, uk�adania fryzur czy jeszcze czego� innego. Bo przecie� nie do filmu, wszak nazywa si� Susan Hawk.�
- Dawno si� tak nie u�mia�em - wykrztusi� Vivaldi, ocieraj�c wierzchem d�oni za�linione usta. - Widzia�em siebie unosz�cego si� po�r�d gwiazd w�furcz�cym po�ami fraku, daj�cego koncert galowy przy akompaniamencie orkiestry sfer niebieskich! Wspania�a muzyka przestrzeni, ciche akordy reliktowego t�a, zanikaj�ce largo jednowymiarowej struny kosmicznej, napi�tej moc� prawybuchu. Nies�ychane...
- Pan pozwoli, �e przerw� mu te wariacje nie na temat - odezwa� si� bez cienia u-�miechu drobny, skupiony Hindus. - Chcia�em spyta� pana majora o�cel akcji i�czas jej trwania.
- Precyzyjne pytanie, panie Khorana. Niestety, nie jestem w�stanie precyzyjnie na nie odpowiedzie�. Czas trwania akcji mo�e wynie�� miesi�c lub rok, zale�nie od szybko�ci zbierania informacji. A�cel... Cele w�takim przypadku mog� by� dwa: szeroko rozumiane rozpoznanie lub rozwik�anie napotkanej zagadki. Nie b�d� ukrywa�, �e mamy do czynienia z�tym drugim.
- Jakie� dziwad�o kosmiczne? - prychn�� z�lekcewa�eniem Montana. - UFO? Co� b�yska, gwi�d�e, mruga, jest za ci�kie lub za lekkie? Od tego s� jajog�owi, na ich badania p�aci si� podatki. Na jak� kolk� do tego szeryf? Mam dosy� lepszej roboty tutaj, w�tym grajdole.
- A�mo�e my�licie, �e Marsjanie s� wra�liwi na kobiece wdzi�ki? - przeci�gn�a si� Marilyn vel Susan. - Proponuj� ko�czy� t� maskarad�, na mnie pora, musz� wraca� do pracowni.
- Je�li to nie jest farsa czy dowcip, albo co� w�tym rodzaju, to pozwalam sobie stanowczo zaprotestowa� - Otto von Bismarck powsta� i�strzepn�� niewidoczny py�ek z�po�y marynarki. - Stan mojego zdrowia nie pozwala na �aden wi�kszy wysi�ek, nawet przed podr� samolotow� musz� ka�dorazowo zasi�ga� porady lekarza. W�tej sytuacji nie mo�na nawet rozwa�a� mo�liwo�ci jakichkolwiek lot�w rakietowych. Jeszcze raz stanowczo protestuj� i���dam kontaktu z�moim adwokatem i�lekarzem.
- Nie jest to mo�liwe, szanowny panie - zm�czonym g�osem odpar� Arlington. - Znajdujemy si� w�miejscu, kt�rego po�o�enie obj�te jest tajemnic� i�wszelkie kontakty ze �wiatem zewn�trznym realizowane s� tylko specjalnymi wojskowymi kana�ami.
- Jaki jest wi�c cel misji? - nie ust�powa� Khorana.
�Dziwne, �e nie zadano tego pytania na pocz�tku. Widocznie inne sprawy okaza�y si� wa�niejsze. Ciekawe, kim jest ten Khorana? �cis�y umys� naukowca mo�e przyda� si� wsz�dzie: w�zarz�dzaniu, w�szkolnictwie i�w przemy�le. Spytam go, jak b�dzie okazja. A�mo�e jest w�a�nie naukowcem, przecie� Vivaldi pozosta� skrzypkiem. No tak, ale kim innym m�g�by zosta�? Poet�?�
- Celem misji jest rozwi�zanie zagadki. Nie ma chyba sensu przytacza� tutaj i�teraz specjalistycznych danych astrofizycznych. Jest to po prostu osobliwo�� przestrzeni, o�kt�rej naturze nie mamy poj�cia - major wyra�nie zmierza� do zako�czenia spotkania.
- Mo�e jednak warto przytoczy� jakie� szczeg�y - wci�� nastawa! Khorana.
- Sekwencyjne pulsacje radiacyjne, nieregularno�ci obiegu orbitalnego, zmienne widmo w�niekt�rych zakresach - wyrecytowa� Arlington. - Dane ilo�ciowe dostarczymy panu na pok�ad, b�dzie do�� czasu na analiz�.
- Jeszcze nie wyrazi�em zgody - z�naciskiem powiedzia� Hindus, unosz�c si� w�fotelu.
- Nikt pana ani pozosta�ych obecnych tu os�b o�ni� nie pyta� - major Arlington zostawi� t� uwag� na koniec. - Ani nie b�dzie pyta�. W�s�siednim pomieszczeniu znajduj� si� szyte na miar� jednocz�ciowe ubrania biostatyczne. Prosz� tam przej�� i�przebra� si�.
- Co za gwa�t! Ju�, zaraz? - Marilyn Monroe zamacha�a r�kami, jej filmowa buzia wykrzywi�a si� w�brzydkim grymasie.
- Tak, droga pani. Natychmiast. Start nast�pi za - spojrza� na r�czny zegarek - czterdzie�ci pi�� minut.
Statek kosmiczny spoczywa� na trawiastym zboczu jak lekko uchylony kapelusz Pana Boga, zapraszaj�cego �mia�k�w na niebia�sk� wycieczk�. Jego lustrzany owal pora�a� wzrok, odbijaj�c s�cz�cy si� przez mg�� b��kit.
- Tym nale�nikiem mamy gdzie� lecie�? - Marilyn potyka�a si� na kamieniach, nie nawyk�a do u�ywania but�w na p�askim obcasie. Szli bez�adn� grup� przez ��k�, wyros�� na piar�ystym pod�o�u dzi�ki systematycznemu nawadnianiu.
Dw�ch �o�nierzy prowadzi�o pod r�ce Johna Montan�. Zakrzep�a krew zlepia�a mu w�osy, umocowany bia�ym plastrem tampon zabarwi�a ruda plama. Vivaldi porusza� si� ostro�nie, wybieraj�c p�askie miejsca pomi�dzy okruchami ska�; na piersiach, troskliwie jak oseska, trzyma� skrzypce. Dziwnie musia� czu� si� stary stradivarius, wyg�adzony tysi�cznymi mu�ni�ciami d�oni dawnych mistrz�w, przyci�ni�ty teraz do srebrzystej pow�oki biostatycznej kosmicznego skafandra. Casaroli i�Bismarck szli rami� w�rami�, trzymaj�c sztywno g�owy, obnosz�c ura�on� godno��. W�obcis�ych ubraniach wygl�dali jak podstarza�e skrzaty. Khorana kroczy� osobno, by� mo�e obawiaj�c si� przypadkowych dotkni�� parias�w. Poch�d zamyka� major Arlington; co chwila przystawa�, �ci�ga� szeroki kapelusz i�wyciera� czo�o w�tpliwej czysto�ci chusteczk�. My�la� o�zamglonym od ch�odu kuflu pienistego piwa, kt�ry b�dzie czeka� na niego w�kantynie zaraz po odliczeniu startu tego pud�a z�grup� �miesznych ludzi, wytypowanych gdzie� tam w�sztabie na g�rze. Tak, ju� za chwil� cyrk odjedzie, a�on, czuj�c rozkoszny szmerek pod czaszk�, rozwali si� w�fotelu i�popatrzy na filmy. Na te pi�kne holofilmy, zrobione na zam�wienie, z�nim samym w�roli niedo�cignionego herosa. Tak, to pi�kna rzecz, tym bardziej, �e ostatnio nadesz�a przesy�ka z�nowymi obrazkami.
Tu� nad ko�uchem traw, przyginaj�c bardziej wybuja�e �d�b�a, zawis�a seledynowa tafla pola si�owego.
- Prosz� bardzo - major zdoby� si� na jeszcze jeden gest kurtuazji, pomagaj�c Marilyn wspi�� si� na przezroczyst� p�aszczyzn�. Sta�a tam sama i�bezradna, z�potargan� przez wiatr fryzur�, z�wyrazem dzieci�cego strachu na swojej pi�knej buzi. Grey wskoczy� za ni� i�uj�� za rami�, obj�� przyjacielskim gestem, kt�ry mia� doda� otuchy. Przez cienk� pow�ok� bluzy wyczu� dr�enie cia�a i�odsun�� si� mo�e troch� zbyt gwa�townie. Wiedzia�, �e zaraz policzki ubarwi mu znienawidzony rumieniec.
- Oto i�Arystydes w�ca�ej krasie szlachetnego dzia�ania! - wykrzykn�� Arlington; widocznie zd��y� ju� och�on�� po marszu. - Tego w�a�nie oczekiwali�my po m�u wielkiego serca. Dlatego, jak si� domy�lam, zosta� pan zwerbowany. Sumienie ludzko�ci! Nno, prosz�, nast�pni - nachmurzy� si� nagle, jakby przypomnia� sobie, �e nakazywano mu oszcz�dno�� w�s�owach. - Bez oci�gania, wchodzimy na p�yt�. Wiecie, �e op�r nie zda si� na nic. Szeryfie Montana, pan tam w�niebie te� ma swoj� rol�, a�mo�e lepiej: powinno��, kt�r� trzeba wype�ni�!
- Nic innego nie macie do powiedzenia? - warkn�� Grey. - Przemoc, frazesy, a�na koniec docinki i�g�upie dowcipy? Tylko na tyle was sta�?! - czu�, �e ogarnia go w�ciek�o��; trawy pokry�y si� bia�ym nalotem, niebo wybuch�o jasno�ci�.
- No, no, co� ruszy�o si� w�naszym staro�ytnym pos�gu - major pokr�ci� g�ow�. - A�ju� obawia�em si�, �e w�cichej pokorze zniesie ca�� podr� wraz z�ko�cow� indagacj� i�sporz�dzeniem sprawozdania - zn�w si� rozgada�. - C� mam ci wyja�ni�, chodz�ca prawo�ci, ja, zwyk�y ludzki robak? Mog� ci opowiedzie� o�nie niezliczonych kuflach piwa i�zmys�owym holomira�u, a�ty mi zapewne o�wy�szym poziomie sprawiedliwo�ci, o�przyja�ni i�kochaniu bezcielesnym. Dla mnie te sprawy nie istniej�, spotyka si� je nie w��yciu, a�w encyklopediach filozoficznych. Tak wi�c nasza rozmowa jest bezcelowa. - Arlington rozgrza� si�, zaczerwieni�, wreszcie dopuszczono go do g�osu, m�g� perorowa� wobec audytorium, a�to dawa�o mu prawie tyle samo rado�ci, co pornograficzne gry wideo. Greyowi za� przesz�a z�o��, pozosta� tylko niesmak.
- Chodzi nam o�konkrety. - Nie wiemy, dok�d i�po co lecimy, dlaczego ustalono taki sk�ad za�ogi, no i�wreszcie, co to za dziwny aparat, do kt�rego mamy wej��. Bo przecie� to nie jest statek kosmiczny.
- Jest, kochany, jest! - oficer u�miechn�� si� szeroko. - To jedno mog� wam zdradzi�. Polecicie statkiem kosmicznym, kt�ry rozp�aszczy� si� na tej ��ce przed wami w�ca�ej okaza�o�ci!
- Wi�c... jest to... statek obcych? - spyta� Khorana. Jego �niada twarz poblad�a.
- Pan wierzy w�obcych? - Arlington wyba�uszy� na niego oczy w�udanym zdziwieniu. - Jak pan chce, wolno panu. Ale nie ze mn� takie sztuczki. Ja w�kogo� wierze dopiero wtedy, gdy go pomacam, poli��, pog�aszcz� po g��wce, i�tak dalej.
- Powie nam pan wreszcie co� sensownego?! - zapiszcza�a Marilyn, tupi�c w�bry�� pola. - Bo je�li nie, to ko�czymy t� fars�! Niech pan sobie kupi psa i�go dra�ni, albo wyrywa muchom nogi! - po jej jasnych policzkach toczy�y si� �zy. Grey zn�w zapragn�� podej�� i�obj�� j�, lecz nie zrobi� najmniejszego ruchu.
- Niczego wam nie powiem - na twarzy majora pojawi�o si� znudzenie. - Po cz�ci dlatego, �e sam nie wiem, a�po cz�ci z�tego powodu, �e nie upowa�niono mnie do wyja�nie�. Wbrew pozorom nadmiar wiedzy cz�sto przeszkadza, zar�wno w��yciu, jak i�w wykonywaniu poszczeg�lnych zada�. O�pewnych sprawach lepiej nie wiedzie�, wtedy i�my�l czystsza, i�sumienie spokojniejsze. Tego, co trzeba, dowiecie si� w�statku, tym pi�knym lustrzanym cacuszku przed wami. Czego? A�bo ja wiem? Gdybym interesowa� si� ka�dym lotem, kt�ry odprawiam, pewnie by�bym ju� w�domu wariat�w. Dla mnie wa�ne jest to, �eby wszystkie kody pasowa�y, i�tyle. No, jazda! �ycz� wam, �eby chocia� niekt�rzy wr�cili. Nie z�wielkiego altruizmu, bo nie b�d� oni mieli �atwego �ycia. Bywajcie!
Wr�s� w���k�, wtopi� si� w�ni�, zagubi� si� jak zielony skarabeusz w�g�szczu traw. Owion�� ich id�cy g�r� wiatr, gdy, �ci�ni�ci obr�czami pola, zataczali w�powietrzu wysoki �uk. Jeszcze gdzie� w�oddali mign�o morze, �l�c im k�uj�ce odblaski, z�innej strony pokaza�y si� grupy palm i�bia�e �ciany parterowych domk�w. Potem zapadli w�mroczn� czelu�� statku, przez kt�r� przep�ywa�y koncentryczne pier�cienie amarantu. Mija�y d�ugie sekundy, a�wn�trza nie rozprasza�o najs�absze nawet �wiat�o.
Mi�kkie d�onie, a�mo�e uchwyty czy poduszki pola uj�y Greya pod ramiona, owin�y si� wok� �ydek, ciep�ym dotykiem otoczy�y tali�. Nie wiedzia�, czy kto� go niesie, czy p�ynie kana�em, wype�nionym ciep�� i�g�st� ciecz�, czy te� spoczywa na ogrzewanym, leniwie ruchliwym �o�u. Jego g�os wsi�ka� w�przestrze� bez echa, wyciszony i�zniekszta�cony. Wtem - drgni�cie, w�a�ciwie szarpni�cie, ostre lecz drobne, jakby pojazd w�chwili rozruchu zderzy� si� z�nieust�pliw� przeszkod�. Potem drugie, trzecie i�dziesi�te, a�mo�e dwudzieste. Awaria silnik�w - pomy�la�, i�wtedy ciemno��, upstrzona wci�� amarantowymi kleksami, zacz�a p�ka�, drze� si�, odchodzi� jak wyschni�ta sk�ra. Poza ni� ukaza� si� jaki� inny �wiat, jasny, o�barwach pastelowych i�wypieszczonych, o�delikatnych konturach przedmiot�w. Wejrza� we� ciekawie, zapominaj�c prawie o�nieprawdopodobnej sytuacji, i�spostrzeg� Emili�, pochylaj�c� si� nad palet�.
W�osy mia�a rozpuszczone, jak zwykle �wie�e, na pewno pachn�ce jeszcze szamponem. Twarz wyra�a�a napi�cie, gdy z�uwag� dobiera�a farby; nie m�g� zobaczy�, co malowa�a. Spojrza�a na niego przelotnie, bez wyrazu, jak patrzy si� na przysypiaj�cego na poduszce kota. G�adka sk�ra o�matowej karnacji, czo�o z�ledwie dostrzegaln� pionow� zmarszczk�, wyrazista oprawa oczu, pe�ne usta, kt�re mog�yby by� zmys�owe. Jak one by smakowa�y? Co powiedzia�yby oczy, teraz przygas�e i�pogodzone, jakie wewn�trzne �wiat�o mog�oby je rozpali�, gdyby...
�wiat Emilii ciemnieje i�p�ka, rozpada si� jak zb�dna dekoracja. Spoza rozpraszaj�cych si� obraz�w bije blask czego� innego. To s�o�ce, obrysowuj�ce k�uj�cym odblaskiem wilgotne kamienie pla�y, na samej granicy wody i�l�du, gdzie fale od zawsze przesuwaj� otoczaki i�szlifuj� skalny �wir. W�morze wybiega betonowa skarpa, jej chropawa powierzchnia parzy stopy tak mocno, �e rozkosz tej pieszczoty bez ostrze�enia zamienia si� w�b�l. Na ko�cu, gdzie szkliste pag�ry wody li�� kamie�, co dziewi�ty raz wpe�zaj�c mokrym wierzcho�kiem na sam� g�r�, siedz� dziewcz�ta i�ch�opcy, kto� gra na gitarze i��piewa. I�on, Grey, czuje si� taki m�ody i�lekki, rozpiera go rado��, upaja si� ni� tak dalece, �e nie widzi Wiosny i�jej drobnych piersi, kt�re ledwie wyklu�y si� z�r�owych p�k�w, i�jej smuk�ej talii, nie szerszej ni� udo m�czyzny. A�mo�e widzi, ale nie dostrzega, nie wie, �e to wszystko jest tylko raz. �mieje si� tak samo beztrosko jak wszyscy inni w�grupie.
I zn�w wszystko znika, linieje, od�azi p�atami jak stara farba z�kolorowych fresk�w. C� za �ciskaj�ca piersi ekscytacja, jaka rado��, gdy mo�na kopn�� pi�k� z�ca�ych si�! Zdyszane oddechy, spocone cia�a, ob�oki kurzu. Twarze umorusane, ale roze�miane, szcz�liwe. To nic, �e z�obtartego kolana s�czy si� krew. Bieg, ruch, zabawa, koledzy. �eby tak by�o zawsze, bez przerwy, ca�e �ycie!
Kolejne �wiaty p�kaj� i�rozsypuj� si�, ich zetla�e skrawki ulatuj� jak py�ki sadzy. Coraz wi�ksze s� twarze, m�wi�ce co� w�niezrozumia�ym, be�kotliwym j�zyku, g�upio i�sztucznie u�miechaj� si� obcy ludzie, lecz oni odchodz�, znikaj�, pozostaj� dwa oblicza, potem jedno, ogromne jak ca�y �wiat, niepoj�te. Pokarm smakuje tak s�odko i�dziwnie, ciep�o jest tak koj�ce i�obezw�adniaj�ce, �e dobrze by�oby zatuli� si�, zwin�� w�k��bek, zagnie�dzi� w�nim na wieczno��. I�wtedy ostatni �wiat p�ka, eksploduje czerni�, jasne strz�py rozwiewaj� si�, gin� w�g��bokiej ciemno�ci, pozbawionej nawet amarantowych pier�cieni. S� tylko gwiazdy, dzikie wysypisko gwiazd, tumany �wiec�cego �niegu w�zadymce zastyg�ego huraganowego podmuchu.
Ale nie tylko - gdzie� z�boku przemieszcza si� monstrualny czarny kr�g, obwiedziony t�czowym pasmem. Gwiazdy te� ruszy�y: czasza niebios kr�ci si� jak w�planetarium. Kr�g zatrzymuje si� w�dole, pod stopami; podniebne towarzyszki wiernie na�laduj� jego ruchy.
- S�dz�, �e nadszed� czas powitania - rozbrzmia� mi�kki kobiecy alt. - Nazywam si� Ariela, jestem kierownikiem tej ekspedycji. �eby nie by�o w�tpliwo�ci: inicjatywa eksploracyjna i�badawcza nale�y do was, ja kieruj� pracami rutynowymi i�obs�uguj� statek. Gdybym mia�a sugestie, dotycz�ce waszego zakresu obowi�zk�w, przeka�� je w�stosownym czasie. Znajdujemy si� obecnie na orbicie parkingowej w�odleg�o�ci trzystu tysi�cy kilometr�w od planety o�nazwie Kariatyda, kt�ra z�kolei obiega niewielk�, gor�c� gwiazd� - jej symbol nie b�dzie nam do niczego potrzebny. Kariatyda jest wi�ksza od Ziemi, lecz ma mniejsz� g�sto��, wi�c warto�� przyspieszenia na jej powierzchni r�wna si� l�G.
- Dok�adnie? - rozleg� si� g�os z�ciemno�ci. Pyta� Khorana, moduluj�c g�oski z�charakterystycznym akcentem.
- Tak, dok�adnie - odpowiedzia�a Ariela. - Poruszanie si� nie nastr�czy wi�c �adnych k�opot�w, tym bardziej, �e planeta otoczona jest atmosfer� o�sk�adzie analogicznym do ziemskiej. S� jeszcze pytania?
- Taaak... - jaka odleg�o�� dzieli Ziemi� od Kariatydy? - Hindus opanowa� ju� pierwsze zaskoczenie.
- To nie by�aby istotna informacja w�ramach przydzielonego wam zadania.
- Wszystko blef i�bujda - warkn�� Montana. - Przelecieli�my si� tam i�z powrotem nad Atlantykiem, wyl�dowali�my w�jakiej� ziemskiej zakazanej dziurze i�teraz zaczn� si� eksperymenty jajog�owych wojak�w. Tylko nie my�lcie, �e ujdzie wam to bezkarnie!
- Uwaga, rozpoczynam manewr l�dowania. Od tej chwili przywr�cona zostaje wam pe�na zdolno�� dzia�ania. Uprzedzam, �e celem penetracji jest strefa o�potencjalnym du�ym wsp�czynniku zagro�enia. Ka�dy odpowiada za siebie i�r�wnocze�nie za ca�� ekspedycj� - pieszcz�cy g�os Arieli otacza� ich, p�yn�� zewsz�d, wnika� pod czaszki.
Powoli rozpala�o si� �wiat�o. Ujrzeli si� wszyscy, zawieszeni w�przestrzeni na tle gwiazd, ustawieni kr�giem twarzami do wewn�trz, z�nogami skierowanymi w�stron� czarnej misy Kariatydy. �wietlna otoczka wok� planety jarzy�a si� w�jednym miejscu o�lepiaj�cym blaskiem - tam za chwil� mia�o wzej�� jej s�o�ce. Statek drgn�� i�zszed� z�orbity, na powr�t zanurzaj�c si� w�mroku nocy; niecka pe�na ciemno�ci rozrasta�a si� na boki, wydawa�a si� otacza� ich jak rozwarta paszcza Lewiatana.
Pierwszy umar� Har Gobind Khorana. Jego szeroko otwarte oczy podesz�y blad� ��ci�, usta zesznurowa�y si�, wpad�y do �rodka, jakby nigdy nie mia�y warg, sk�ra przybra�a barw� zetla�ego papieru. Rozpaczliwie rzuci� rozsypuj�cymi si� ramionami: kruszy�y si�, lecia� z�nich brudnoszary py�, odskakiwa�y �amliwe �uski. Pad� na plecy, gubi�c nog�, kt�ra potoczy�a si� w�bok, nabieraj�c konsystencji piaskowcowej bry�y. W�ranie - je�li to jeszcze by�a rana - nie pokaza�a si� ani jedna kropla krwi, tkwi�o tam co� przypominaj�cego ubity �u�el. Gdy leg� w�samym �rodku wci�gaj�cej ich ciemno�ci, w�drgawkach t�uk�c stwardnia�ymi po�ladkami w�tafl� pola si�owego, krzykn��. By� to obcy, charkotliwy d�wi�k; odebrali go jako krzyk tylko dlatego, �e wydoby� si� z�ludzkich ust. Dopiero wtedy rzucili si�, aby mu pom�c. Pod ich chaotycznymi dotkni�ciami sk�ra klatki piersiowej rozdar�a si�, rozlaz�a tak samo �atwo jak warstwa sparcia�ej gumy. Z�wn�trza buchn�o gor�c� sadz�; odskoczyli, os�aniaj�c twarze �okciami. Grey zani�s� si� suchym kaszlem, przez chwil� zdawa�o mu si�, �e nabra� w�usta wrz�tku.
To, co pozosta�o z�kad�uba cia�a Khorany, rozpada�o si� nadal, przypominaj�c resztki fasady monumentalnej niegdy� budowli. Ziarnka materii opada�y, tworzywo sch�o i�kruszy�o si�, subatomowe wi�zi rozlu�nia�y si� i�nik�y. Pozosta�o par� gar�ci popielatego py�u.
Inaczej umiera�a Marilyn. Z�ptasim krzykiem rzuca�a si� po klatce pola, obijaj�c si� o�jej matowiej�ce od blisko�ci cia�a �ciany. Ko�ce wypiel�gnowanych palc�w, w�osy, �okcie, wystaj�ce cz�ci twarzy, a�tak�e wierzcho�ki piersi i�po�ladk�w w�p�dzie rozjarzy�y si� ciemnym blaskiem tlej�cych w�gli, wypala�y si�, pozostawiaj�c za biegn�c� smugi opadaj�cego popio�u. I�chyba nie b�l by� powodem jej krzyku, przynajmniej nie g��wn� przyczyn�, lecz paniczny strach, kt�rego nie potrafi�a okie�zna�. Gdy r�ce Marilyn wypali�y si� do po�owy przedramion, Grey krzykn��, nie poznaj�c swojego g�osu:
- Przerwa� l�dowanie! Natychmiast powr�ci� na orbit�!
- Niestety, ten punkt programu nie mo�e zosta� zmieniony - spokojny, melodyjny g�os Arieli tworzy� surrealistyczny kontrast z�atmosfer� grozy. - G��wnym celem akcji jest penetracja planety. W�obecnej sytuacji jedynym sposobem jego realizacji pozostaje zbli�enie si� do powierzchni globu.
- Ale... oni pal� si�, ty idiotko! Wszyscy zginiemy!! - rykn�� Bismarck.
- Ta misja nigdy nie by�a okre�lani mianem bezpiecznej. Jako kierownik ekspedycji odrzucam wasz� sugesti�.
- Ratujcie mnie! - wycharcza�a Marilyn i�rzuci�a si� na Johna Montan�, niezdarnie obejmuj�c jego szeroki tors dymi�cymi kikutami. - Zr�b co�, John, a�dam ci... dam ci wszystko...
Montana pr�bowa� strz�sn�� j� z�siebie, nie dotykaj�c r�koma, a�gdy nie wychodzi�o, uderzy� kolanem w�brzuch i�wreszcie grzmotn�� pi�ci�. Drobne cia�o odpad�o od niego i�potoczy�o si� bezw�adnie jak kupa tl�cych si� ga�gan�w. John, zielony na twarzy, rozejrza� si� niepewnie.
- To... to mo�e by� zara�liwe - zaj�kn�� si�. - Ale ja ju� poka�� tym skurwysynom na g�rze - podni�s� obydwie pi�ci. - Jak tylko wr�c�, to... to...
Wtedy krzykn�� Otto von Bismarck. By� to krzyk zniekszta�cony, nienaturalny, wyzwolony przez odruch, co� w�rodzaju artykulacji przera�enia w�koszmarach sennych.
Grey pr�bowa� nie patrze�, ale jaka� si�a przemoc� odwr�ci�a mu g�ow� w�kierunku nast�pnej ofiary. Bismarck sta� bez ruchu i�wysadzonymi z�orbit oczami przygl�da� si� swoim r�kom. Sk�ra wydawa�a si� by� przypiekana niewidzialnym p�omieniem: p�ka�a, brzegi unosi�y si�, zwija�y i�czernia�y, aby, zw�glone do poszarza�ych p�atk�w, odpa�� i�sp�yn�� w�d� lotem spopiela�ego strz�pu papieru. Pod spodem ukazywa�y si� nowe warstwy ulegaj�ce temu samemu procesowi niszczenia, a�potem nast�pne i�nast�pne, znajduj�ce si� ju� g��boko pod sk�r�.
- To nic nie boli - powiedzia� z�wysi�kiem. - Tylko troch�... �askocze. Tak, �askocze. Zawsze... zawsze modli�em si� o��mier� bez b�lu. Ale nie przypuszcza�em, �e przyjdzie... w�tak dziwnych okoliczno�ciach. C�, nie pozostaje nic innego, jak si� pogodzi�, pogodzi�, pogodzi� - powtarza� w�k�ko, gdy jego twarz pokrywa�a si� siatk� sczernia�ych p�kni��. Powtarza� to tak d�ugo, jak d�ugo mia� wargi. Jednak na koniec wyda� przera�liwy krzyk, kt�ry nie m�g� wyra�a� niczego pr�cz trwogi.
Montana rzuca� si� jak dzikie zwierz�, ale nie by� w�stanie znale�� wyj�cia z�pu�apki o�niewidzialnych �cianach. W�pe�nym biegu potr�ci� krawca Casaroli, kt�ry, kl�cz�c rozpada� si� na czarniawe szczapy. Z�odleg�o�ci, z�jakiej widzia� go Grey, przypomina� wysoki pieniek, zw�glony uderzeniem pioruna.
- Nie chc�!! Nieee!! - rycza� Montana. Jego sk�ra sta�a si� tak ciemna, �e prawie czarna. - Nie chc�! Nie b�d� wam nic robi�, znikn�, przestan� dzia�a�! P�jd� precz, tylko wypu��cie mnie! - run�� na kolana, wzni�s� smoliste, brudz�ce sadz� d�onie. - Zrobi�... zrobi� dla was wszystko - obieca� cicho, a�potem zawy� nieludzkim g�osem. - Wszystko, rozumiecie, do cholery?!!! Ka�d� mokr� robot�!!
Lecz jego najwi�ksza ofiara, lub jak kto woli, najpodlejsza zdrada, nie zmieni�a biegu wypadk�w. Z�pot�nego cia�a strugami osypywa� si� czarny piasek.
Grey spojrza� na swoje d�onie. Serce mia� w�gardle, �omota�o gdzie� w�krtani, utrudniaj�c oddech.
�To niemo�liwe, �ebym w�a�nie ja. Inni tak, ale nie ja... przecie� moje szcz�cie, u�miech fortuny... Daj�cej nie pieni�dze, ale ma�� pewno��, wyra�n� dr�k�. Dotychczas zawsze, wi�c i�teraz... Nie wierz�, �eby...�
Jego d�onie by�y wilgotne i�tak bia�e, jakby odp�yn�a z�nich ca�a krew. Gwa�townie podni�s� palce do twarzy - mokre, zimne dotkni�cie, kamienna maska obcego oblicza.
Dopiero teraz zauwa�y�, �e Vivaldi gra na skrzypcach. Powa�ne, ponure d�wi�ki Stabat Mater w�tragicznie uroczysty spos�b �egna�y tych, kt�rych cia�a zamieni�y si� ju� w�kupki popio�u.
- Przesta�, idioto! - krzykn�� Grey i�podbieg�, by wyrwa� mu instrument. Lecz gdy zobaczy� p�rozwarte powieki, obna�aj�ce tylko przekrwione bia�ka, �ci�gni�t� jak suchy owoc twarz, zaci�ni�te z�by, widoczne nad warg� opad�� z�jednej strony, odst�pi�. Antonio nie sili� si� na prostack� ceremoni�, on gra� dla siebie. Pragn�� umrze� z�dala od tego miejsca, w��wiecie, gdzie przyjazn� ciemno�� wype�nia misterna plecionka d�wi�k�w.
- Za pi�� minut l�dujemy - spokojny g�os Arieli ponownie zabrzmia� groteskowym dysonansem.
- Zamknij si� - mrukn�� bez zastanowienia. Usiad� ci�ko wprost na pod�odze, ale zaraz poderwa� si�, bo poczu� pod sob� sypko�� piasku. Wok�, za taflami pola, podnosi�y si� ciemne �ciany, obrze�one dalek� po�wiat�, rozszczepiona linia widnokr�gu sun�a do g�ry, poch�aniaj�c gwia�dziste niebo, zamykaj�c ostatni� drog� ucieczki. Ogromna, mroczna planeta bra�a ich w�swoje posiadanie.
- Ju�, ju�, ju� - powtarza� przez zaci�ni�te z�by. - Je�li to ma si� sta�, nie czekajcie d�u�ej - prosi� kogo� lub co�, co czai�o si� w�ciemno�ci. Wymaca� r�kaw, szarpn�� cienki materia�. Nie podda� si�, ubi�r by� ca�y, a�to on najpierw rozpada� si� na popi�, znika�, obna�a� cia�o w�miejscach, od kt�rych rozpoczyna�a si� destrukcja. Obejrza� jeszcze raz d�onie: bia�e, jak u�nieboszczyka, spocone, lecz sprawne, nie utraci�y czucia. Mo�e... - za�wita�a mu niedorzeczna nadzieja.
- Vivaldi! - krzykn��. - Gdzie ty jeste�? Co z�tob�?
Antonio siedzia� pod �cian� ze skrzypcami u�o�onymi na kolanach. Niewidz�ce oczy skierowa� w�ciemno��, przemieszczaj�c� si� za pancerzem pola jak k��by czarnego dymu.
- �yjesz? Vivaldi! - szarpn�� go za rami�. Tamten powoli odwr�ci� g�ow�.
- Gdzie... ja jestem? W�niebie czy w�piekle?
Statek zmaterializowa� si�: �ciany zm�tnia�y, sta�y si� nieprzezroczyste, ukaza�y si� drzwi i�przej�cia, jaka� namiastka mieszkalnego wn�trza. Tylko za oknami wci�� by�a ciemno��.
II
Na nocnym niebie zakwita�y kaktusowe dalie. B�yszcza�y tak jasno, �e powleka�y �ciany jarmarcznych bud pastelowym malachitem, r�em lub seledynem. Potem eksplozje blasku gas�y powoli, jakby znu�one nadmiernym wysi�kiem, i�dopiero wtedy dochodzi� basowy huk eksplozji, uciskaj�cy bardziej pier� ni� b�benki uszne.
Grey bieg�, omijaj�c przytulone pary, lawiruj�c mi�dzy ta�cz�cymi, odsuwaj�c rozbawione dzieci, trzymaj�ce lizaki i�baloniki.
- A�dok�d to tak spieszno? - zaskrzecza� stary g�os. Czerwone b�yski lamp dyskotekowych wy�oni�y z�mroku posta� grubej Cyganki, siedz�cej na stopniu cyrkowego wozu.
- Szukam kogo� - rzuci� niecierpliwie. - A�mo�e... mo�e pani widzia�a tak� ma��, to znaczy niewielkiego wzrostu dziewczyn� o��adnej twarzy... - zasapa� si�, g��boko wci�gn�� powietrze.
- Te �adne to ju� �pi�, albo - pu�ci�a do niego oko akurat w�chwili, w�kt�rej rozb�ys�a lampa - nie s� same, ha, ha! Ale - odwr�ci�a si� do wn�trza wozu - mog� kt�r�� obudzi�.
- Nie, prosz� nie! - Grey poci�gn�� j� za r�kaw. - Ja... nie, nie teraz.
Cyganka chwyci�a go za nadgarstek i�rozprostowa�a d�o�, wyg�adzaj�c j� jak kartk� papieru.
- Oho - cmokn�a - taki niech�tny, a�jednak ciekawy. Tylko �e trudno na tobie zarobi�.
- Prosz�? - Grey usi�owa� oswobodzi� r�k�, ale kobieta trzyma�a mocno.
- �yjesz w�prawo�ci, kt�rej nikt nie chce ani potrafi doceni�; b�dziesz wybrany i�wielki, jako mityczni bohaterowie lub wys�annicy bo�y, lecz nie zaznasz s�odyczy spe�nienia; b�dziesz walczy�, lecz nikt nie wska�e zwyci�zc�w i�zwyci�onych; ka�dy ch�tnie we�mie od ciebie, lecz �aden nie zna poj�cia wdzi�czno�ci; umrzesz w�niedostatku, bo nawet gdyby� chcia� pomy�le� o�sobie zawczasu, kto� ju� zadecydowa� inaczej.
- Dlaczego pani mi to m�wi? Przecie�...
- Tak, zwykle opowiada si� o�przystojnej blondynce, hucznym weselu, dostatku i�szcz�ciu. Wiem - splun�a przez rami�. - Ale u�ciebie tego nie ma - wyrzuci�a gwa�townie, prawie ze z�o�ci�. - Bierz to i�biegnij szuka� tej swojej ma�ej i��adnej, mo�e zd��ysz - wcisn�a mu w�d�o� jego w�asn� portmonetk�. - Znalaz�am na ziemi - mrukn�a.
- G�upich zawsze mi szkoda, sama nie wiem czemu.
- Pani mo�e mnie zna... z�imienia? - spyta�, cofaj�c si�.
- A�niby sk�d? Powiedzia�am: biegnij. Sz�a tamt�dy - gwa�townie wskaza�a kierunek, a� zadzwoni�y miedziane bransolety.
Grey odwr�ci� si� i�wtedy zakwit� olbrzymi s�onecznik, ol�niewaj�cy z�otem; tym pr�dzej zacz�� gasn��, rudziej�c od brzeg�w ku roztopionemu j�dru. Niebo rozb�ys�o k�uj�c� oczy jasno�ci�, a�na jego tle widnia�a g�stwa rudej czupryny Vivaldiego, kt�ry wykonywa� d�o�mi dziwne, tajemnicze ruchy.
- �yjesz, dzi�ki Bogu - westchn��. - Sko�czy�o si� na omdleniu.
- Bzdury - mrukn�� Grey, z�y, �e nie zd��y� znale�� Emilii. - Spa�em. �ni�em...
- Tarmosi�em ci�, szczypa�em - troch� nalana, niem�ska twarz skrzypkowego mistrza zawis�a nad nim tak blisko, �e widzia� nitki �liny w�mi�sistych k�tach ust. Dlaczego wspania�e talenty nie zamieszkuj� r�wnie wspania�ych cia�?
Usiad�, przetar� zaspane powieki. G�r�, daleko ponad dachem domu, p�dzi�y strugi wiatr�w, j�cz�c, wyj�c i�dudni�c.
- Wstawaj, odgrza�em zup�. Smakuje jak symfonia d-moll z�ma�ym dysonansem na wiolonczel�.
- Musisz wszystko por�wnywa� do tej swojej muzyki? - Grey wci�� by� nie w�humorze. Gdyby tak da�o si� zacz�� jutro �ni� w�tym samym miejscu, w�kt�rym dzi� sko�czy�...
- Bo wszystko jest muzyk� - szczerze zdziwi� si� Antonio. - Pos�uchaj - nad nimi wci�� przetacza� si� wicher. - To organy; chyba nie masz w�tpliwo�ci? Nawet ty - przyjrza� si� uwa�nie - jeste� jak...
- Nie, naprawd� nie chc� wiedzie�. Wszystko jedno, czy jestem s�owiczym staccato, czy zgrzytem klozetowego rezerwuaru - przerwa� mu Grey. - Gdzie ta zupa?
- Co za prostackie zestawienia - j�kn�� Vivaldi.
Jedli �apczywie, siorbi�c. Ju� dawno przestali bawi� si� w�konwenanse. Przy silniejszych podmuchach, docieraj�cych a� do ziemi, spogl�dali na trzeszcz�ce �ciany, kt�re z�sykiem przepuszcza�y wiatr przez szpary.
- Mo�e jednak je uszczelnimy? Nie brzmi to zbyt przyjemnie.
Grey �achn�� si�, przechylaj�c pojemnik. Czerwona plama rozpe�z�a si� po surowych dechach jak po bibule.
- Po co? Nie szykuj� si� na d�u�szy pobyt. Vivaldi zjad�, odstawi� blaszane naczynie, otar� d�oni�, b�yszcz�ce od t�uszczu policzki.
- W�tym s�k, bracie, �e my tutaj niczego nie mo�emy sobie sami naszykowa�. Z�wyj�tkiem garnka polewki. A�propos: czy ty tak�e miewasz halucynacje po utracie przytomno�ci? S�dz�, �e kto� lub co� pr�buje si� z�nami porozumie�...
- To nie by�a utrata przytomno�ci przerwa� Grey. - Nie odczuwa�em �adnych przykrych objaw�w. �ni�em o�wydarzeniach z�przesz�o�ci, odleg�ej przesz�o�ci... - zn�w przypomnia� sobie drobn� posta� Emilii w�bia�ej sukience, jeszcze w�a�ciwie dziewcz�tka. - To raczej prze��czenie na inny kana�, skierowanie ja�ni na pok�ady dawno nie u�ywanej pami�ci.
- Ale� prosz� - muzyk roz�o�y� ramiona, jakby chcia� poderwa� ca�� orkiestr� do gromkiego responsorium - nazywaj to sobie jak chcesz, nawet prze�li�ni�ciem si� w�inny wymiar. Dla mnie jak facet osuwa si� na ziemi� ze szklanym wzrokiem i�le�y przez p� godziny bezw�adny jak worek, oznacza, �e straci� przytomno�� lub umar�. Poniewa� jednak si� budzimy, optowa�bym za tym pierwszym.
- Humor dopisuje ci jak zwykle - westchn�� Grey. -