Andrzej Zimniak Marcjanna i aniołowie Data wydania: 1989 I Arystydes Grey stał przy oknie i obserwował trzech mężczyzn, zbliżających się krętą alejką. Dróżka meandrowała pośród kęp kwiatów onętku i krzewów aronii, więc obcy co raz niknęli mu z oczu, aby za chwilę wyłonić się z przeplecionego zielenią cienia, wciąż z tą samą obojętnością odciśniętą chyba na stałe na twarzach, podkreśloną ledwie zauważalnym grymasem rutyniarskiego znudzenia. Jeden z nich wzruszył ramionami, omijając ostatni klomb usytuowany na wprost wejścia. Uczucie wstydu, tak swojskie, że niemal przyjemne: za siebie, za tę dróżkę, za oskubane, nie pielęgnowane krzewy. I złość na nich, obcych, ubranych w jednakowe, szare płaszcze, którzy szli jak po swoim z rękami nonszalancko wepchniętymi do kieszeni. - Obywatel Arystydes Grey, urodzony piątego października tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku, zamieszkały przy ulicy Surmiacza dwanaście - wyrecytował z pamięci jeden z nich, stając w otwartych drzwiach w lekkim rozkroku, na ugiętych kolanach. Monotonny głos nie był intonowany pytaniem, ani czymkolwiek innym; równie dobrze mogłaby te słowa wypowiadać maszyna. Grey bał się, odczuwał zwyczajny, prymitywny strach. Było tak zawsze, ilekroć stosowano wobec niego przemoc w dosłownym, fizycznym sensie. Jednak zawsze usiłował to ukryć, zatuszować energicznym działaniem, czasem przeradzającym się w arogancję. Lęk uważał za coś wstydliwego, niemęskiego; z przemocą przecież należało walczyć. Lecz ten jego pielęgnowany na lokalny użytek heroizm miał bardzo niewielki zasięg i, nie podsycany, wyczerpywał się zwykle po pierwszych gestach. - A... o co chodzi? - pytał głośno i wyraźnie, przezwyciężając plączącą się po gardle chrypkę. - Żandarmeria - tamten machnął jakimś znaczkiem z czerwonym paskiem, po czym znów umieścił dłoń w kieszeni. - Zadałem panu pytanie - ciągnął beznamiętnie, ledwie poruszając wargami. - Tak... to ja - powiedział już znacznie ciszej. - Może panowie wejdą, porozmawiamy przy herbacie... - Pan pozwoli z nami - funkcjonariusz puścił zaproszenie mimo uszu. - Jak to? Kiedy? Dlaczego? Dokąd? - Grey nie wiedział, O co ma pytać, lecz tamci zachowywali doskonały spokój. - Zaraz, natychmiast. Może pan spakować rzeczy osobiste o wadze do dwóch kilogramów, pięć minut powinno na to wystarczyć. Chodźmy - wszedł do domu, lekko odsuwając Greya łokciem. Przedtem skinął głową dwom pozostałym. Jeden pozostał przy drzwiach, drugi zaczął obchodzić dom. Tam są młode sadzonki - chciał powiedzieć Grey, ale znów ogarnął go wstyd. Czy jego sadzonki mają jakiekolwiek znaczenie? - O co jestem oskarżony? - zdobył się na stanowczy ton. - Dowie się pan na miejscu. - Czy macie nakaz? - Papiery są przygotowane, znajdują się w Komendzie. Proszę się pospieszyć - stojący w rogu mężczyzna, wciąż nie objawiając żadnych ludzkich emocji, przyglądał mu się spod zmrużonych powiek. Grey odetchnął głęboko. Nie było w nim gniewu, tylko zmęczenie i apatia. Wiedział, że opór jest bezcelowy i ktoś gdzieś, może on sam, obudził siły, zdolne całkowicie zmieniać ludzką egzystencję. Ale... tak przecież być nie może. Nic nie dzieje się bez powodu, a on zawsze żył zgodnie z prawem. Nieporozumienie musi się szybko wyjaśnić. Pod czujnym okiem funkcjonariusza wrzucił do torby jakieś na chybił-utrafił wybrane kosmetyki, lekarstwa, sztuki bielizny. Był gotów. Gdy przekręcał klucz w zamku i odwracał się w stronę wilgotnego ogrodu, szarego w jesiennym zmierzchu, chciał zapytać, co stanie się z domem i ziemią, ale zająknął się tylko i milczał. Przecież wróci tu już za kilka godzin, po rozmowie wyjaśniającej. „Panie Grey, bardzo przepraszamy, tak nam przykro. Pomyliliśmy pana z kimś innym, to zdarza się nawet w dzisiejszych czasach. Zresztą sam pan rozumie, że nie wolno nam zaniedbać niczego, nawet najsłabsze poszlaki muszą zostać uznane za fałszywe. Nie ma innego wyjścia, nasze społeczeństwo dobrobytu należy chronić, pan przecież również z tej ochrony korzysta, a za to trzeba jakoś płacić, na przykład takimi drobnymi nieprzyjemnościami, jak ta dzisiejsza. Może kieliszek koniaku? Nie? Do widzenia, panie Grey, a raczej może - żegnamy, bo jest pan wolny od wszelkich podejrzeń.” Jechali furgonetką, w której okna wstawiono siatkę z grubego drutu. Wiatr gwizdał w szparach nieszczelnych drzwi, silnik wył na wysokich obrotach, co chwila rzucało na boki, bo kierowca brał ostro zakręt za zakrętem. Pędzili bocznymi uliczkami, jakimiś dojazdowymi drogami, nad którymi zwieszały się ciężkie gałęzie starych drzew. - Na czas nieobecności dom i działka zostaną zabezpieczone - nosowy głos funkcjonariusza niósł się gdzieś w chłodną przestrzeń, wypełnioną parą ich oddechów. Już nie „panie Grey”, ale jeszcze nie „wy, Grey” - pomyślał. Bezosobowo. To znaczy, że jesteśmy w połowie drogi. Wóz zahamował z wizgiem opon. Weszli do szarego gmaszyska, z którego fasady miejscami odłaził tynk. W oknach na parterze widniały kraty grubości dwóch męskich kciuków. Później wszystko było już rutyną: pas, sznurowadła, spis rzeczy osobistych. Dane personalne, odciski palców. Lekarz. - Panie doktorze, pan jest tutaj jedynym człowiekiem, z którym... - Ja? - szczerze zdziwił się starszy mężczyzna o tępawej twarzy, której skórę znaczyły liczne przebarwienia. - Dlaczego ja? - Bo, widzi pan, nie mam pojęcia, dlaczego tu jestem - zaczął nieskładnie Grey. - Ja też - uciął tamten. - Rozbierajcie się. - Ale... może pan mógłby mi coś doradzić... Czy często zdarzają się tego rodzaju nieporozumienia? - Rozbierajcie się - głos tamtego stał się twardy. - Nic mnie nie obchodzi, coście przeskrobali, nie mój interes. Mam wam zmierzyć ciśnienie i zrobić analizy. Zrozumiano? - Tak jest - bezwiednie odpowiedział Grey, szarpiąc koszulę, która nie chciała się rozpiąć. - Skóra czysta... Chory na epilepsję? Nie? Tu podpisać... Taak... Oczy w porządku. Choroby weneryczne? Dobrze... Przejdźcie do drugiego pokoju, tam zrobią analizy. No, raz dwa, to nie sauna turecka! Grey obserwował bezmyślnie, jak strzykawka napełnia się ciemną krwią. - Ubieraj się - siostra, kobieta w średnim wieku z wyraźnymi pretensjami do kokieterii, potraktowała go dobrotliwie. Korytarzem ciągnął zimny powiew, porysowane ściany z łatami odpryśniętej farby wywierały przygnębiające wrażenie. - Oto pańskie rzeczy. Może pan włożyć pas i sznurowadła. Podniósł wzrok, zaskoczony. Przy drzwiach czekał młody kapral o twarzy jeszcze niemal chłopięcej, trochę nieśmiały, z ciemnym nalotem pierwszego zarostu nad górną wargą. - Wy... a pan... skąd się tu wziął? - jąkał się Grey. Chłopak zupełnie nie pasował do rozkraczonego na zmurszałych fundamentach gmachu, do pracujących w nim ludzi, o szarych, skamieniałych twarzach, do tej pułapki, która nieuchronnie wciągała go do swego wnętrza. - Przydzielono mnie - kapral uśmiechnął się niemal wesoło. - Mam się panem zająć. - Aha. Ale... może pan mi wreszcie powie, dlaczego mnie zatrzymano? - Grey ujrzał nikły promyk nadziei. - Nie wiem - wydawało się, że mówi szczerze. - Nie... nie wie pan? - niedowierzanie w głosie Greya musiało być tak wielkie, że młodzieniec uśmiechnął się, a potem roześmiał się dźwięcznym, młodym głosem. - Pan chyba nie miał żadnej styczności z wojskiem. Tutaj nikt nie wie więcej, niż mu akurat potrzeba do wykonania rozkazu. Czy jest pan już gotowy? - Tak... chyba tak - Grey zapomniał spytać, do czego ma być gotowy. - Więc chodźmy. Aha... jeszcze jedno. Zdaje pan sobie sprawę z tego, że wszelkie próby niesubordynacji czy ucieczki są bezcelowe. Moi przełożeni, posiłkując się współczesną techniką, zadbali o to. Rozumiemy się? - w jego młodym głosie pojawiła się stanowczość, o jaką nie podejrzewałby tego wyrośniętego chłopaka. - Tak, wiem - mruknął, niezupełnie przekonany, nagle zainteresowany podsuniętym mu pomysłem. Spojrzał na broń u boku żołnierza i już wiedział, że nic z tego: tamten nie wahałby się ani chwili. A nawet gdyby miał inne zalecenia, wyśledzenie uciekiniera byłoby dziecinnie łatwe; jeśli jego ubranie nie jest naszpikowane miniaturowymi nadajnikami, to do krwi na pewno wstrzyknięto mu jakiś z daleka wykrywalny indykator. Nie ma szans, bo na każdy teoretycznie możliwy ruch przygotowano w machinie odpowiednią zapadkę. Drogę na lotnisko odbyli masywnym chevroletem, bezpieczni za pancernymi szybami. Nie rozmawiali wiele; czasem tylko jeden lub drugi rzucił mało ważną uwagę na temat pasażerów wyprzedzanych wozów. Tam, za szklanym murem, zajęte rozmową kobiety posyłały im rozbawione spojrzenia, mężczyźni głęboko zaciągali się papierosowym dymem, dzieci raczkowały po tylnych siedzeniach samochodów, wspinając się mozolnie na drzwi i rozpłaszczając dłonie na taflach szyb. Tam, tak blisko, żył swoimi sprawami normalny świat, teraz odgrodzony i niedostępny. Świat, który nagle nabrał nowych barw i głębi. Betonowa równina lśniła wilgocią; w wodnym lustrze odbijały się ciemne bryły przysiadłych rzędem helikopterów. Nieco dalej, na tle rozmiękczonych przez mgłę zarysów hangaru, celowały w chmury wieże myśliwców pionowego startu. Wyglądały jak ponura plantacja identycznych drzew, zakwitających przezroczystymi kielichami kabin nawigacyjnych, na których ścianach odciskały się owadzie kształty czuwających wewnątrz pilotów. „Zawsze chciałem przyjrzeć się z bliska tym maszynom. W ich pozornie ociężałych cielskach zawarto najnowsze osiągnięcia myśli technicznej: komputery którejś tam generacji, bronie o potężnej sile rażenia, zminiaturyzowane do poziomu molekuł układy elektroniczne. Te aparaty zdolne są w ciągu sekund znaleźć się na kursie bojowym, pozostawiając nad ziemią crescendo grzmotu silników i pierścienie świecącej plazmy. Teraz przypominają stado sępów, cierpliwie oczekujących na właściwy moment.” Prowadzeni przez samochód nadzoru, podjechali do małego ćwiczebnego odrzutowca. - Przesiadamy się - zakomenderował kapral z uśmiechem przyklejonym do chłopięcej twarzy. Tym razem śmiały mu się również oczy; widocznie początkowo nie przypuszczał, że wykonanie zadania przyjdzie mu z taką łatwością. Wystartowali ostro, przyspieszenie wprasowało ich ciała w elastyczną miękkość foteli. Wata chmur przemknęła bokami i niespodziewanie runęła na nich lawina światła. Grey tak rzadko widywał czysty błękit nieba, że teraz gapił się uparcie przed siebie, obcierając łzawiące oczy. - Dokąd lecimy? - wykrztusił dopiero po chwili. - Nie wiem - wesoło odparł jego anioł stróż. - Pilot powinien wiedzieć, ale wątpię, czy zdoła pan uzyskać od niego tę informację. - Proszę pana - raczej przemawiał niż mówił starszy, łysy mężczyzna. - Ja naprawdę już dawno wyrosłem z wieku poborowego. To musi być pomyłka, pewnie chcieliście wziąć kogoś młodszego o, bagatela, kilkadziesiąt lat. Doprawdy nie wiem, na co armii mógłby się przydać mój artretyzm. Może łaskawie zechce pan odpowiedzieć? Ubrany w wymięty mundur żołnierz siedział za biurkiem, bezmyślnie wpatrując się w plamy po tuszu czy atramencie. Jedną ręką odruchowo bawił się obgryzionym ołówkiem. Gdy po pytaniu zapadła cisza, znudzonym ruchem podniósł głowę i wyjrzał za okno, na równe kwietne rabaty i młode palmy, otoczone pomalowanymi na żółto sztachetami. - Obywatelu Otto von Bismarck... - Nazywam się Klaus Kreutz - przerwał mu tamten łagodnie, jakby po raz kolejny tłumaczył trudne zadanie nierozgarniętemu uczniakowi. - Być może. Ale na czas służby będziecie Bismarckiem. - Ale... no, dobrze, wszystko jedno. Wciąż jeszcze nie odpowiedział pan na moje pytanie. Widać było, że Bismarck vel Kreutz usiłuje ukryć wzburzenie. Jego duża twarz o surowych rysach wydawała się być wyciosana z marmuru, spojrzenie pozostawało ciężkie i nieruchome, jedynie przyspieszony oddech świadczył o zdenerwowaniu. - Obywatelu - żołnierz zrobił krótką przerwę, wypełnioną trzaskaniem uderzającego o blat ołówka - ojczyzna każdego może powołać na służbę. Nie mamy żadnej granicy wieku, no, może oprócz wieku... zejścia śmiertelnego - roześmiał się trochę na siłę, a jego żółte, kocie oczy otwarły się szerzej, jakby oceniał, ile jeszcze życia pozostało temu mężczyźnie o pobrużdżonej twarzy, nastroszonych, siwych brwiach i szpakowatym wąsie. Sapnęły pneumatyczne drzwi, chroniące klimatyzowane wnętrze. Do pomieszczenia wpadł człowiek w rozchełstanej bluzie i szerokim kapeluszu, nasadzonym na czubek nienaturalnie wydłużonej głowy. Ten stwórczy nadmiar karykaturalnie wyolbrzymiał jego twarz, w jakiś sposób upodabniał ją do dziwacznych rzeźb z Wyspy Wielkanocnej. - Co się tu dzieje, do licha - zadudnił głębokim basem - natychmiast żądam wyjaśnień! Tajna akcja. Śmierdząca sprawa najemników albo lewej sprzedaży broni, a może uziemienie niewygodnego człowieka, co? - podniósł podobną do bochna chleba, piegowatą pięść i wygrażał nią nie tyle głupkowato uśmiechającemu się żołnierzowi, ile jego mocodawcom. - Wniosę skargę do sądu, a jak będzie trzeba, to do Senatu i samego Prezydenta, zamach na swobody demokratyczne nie ujdzie wam płazem! - Oto i szlachetny szeryf John Montana. Wy tam, wszyscy inni, nie próbujcie od teraz żadnych szwindli, bo jego pięść spocznie na waszych głowach - powiedział żołnierz, wstając i obciągając mundur. Grey spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Próbujesz sztuczek? Wysługujesz się brudną robotą? Myślisz, że tym kupisz sobie święty spokój? - Montana postąpił krok w stronę biurka. - A więc jesteśmy w komplecie. Policzmy: Arystydes Grey, Otto von Bismarck, ojciec Casaroli, Har Gobind Khorana, Marilyn Monroe, John Montana i Antonio Vivaldi. Siedmioro wspaniałych w porządku alfabetycznym. Reprezentacja co się zowie! - żołnierz niby żartował, ale jego oczy zwęziły się do szparek. Trzeba by utrzeć mu nosa, to zwykły szeregowiec - pomyślał Grey. W takim towarzystwie poczuł się trochę pewniej, chociaż rozumiał coraz mniej. - Jak ja mam reprezentować, panie wojskowy? - słodko spytała Marilyn. - Rozumie pan, nigdy nie przypuszczałam, że będę walczyć w szeregach armii, i nie zdążyłam się przygotować. Mam się odwrócić przodem czy tyłem? Gruchnął śmiech i zagłuszył odpowiedź szeregowca. - Nie myślcie, że jesteście tacy ważni. Takich tu mamy na pęczki - dorzucił gniewnie, gdy opadła fala wesołości. - Jakich, jakich? - dopytywano się. - Nie wasz interes - burknął niezadowolony i lekko zmieszany. - No, takich niewydarzonych rekrutów. To przecież wojsko, no nie? - Szanowny panie. Nazywani się Bettino Andreotti i jestem szanowanym w Rzymie krawcem. Chciałbym wiedzieć, dlaczego mówi pan do mnie Casaroli, a nawet ojcze Casaroli? - Już wyjaśniałem, że w okresie służby będziecie używać pseudonimów. Hasła, pseudonimy, to u nas rzecz normalna, nie ma się co dziwić. Jasne? - Nie bardzo - krawiec Casaroli nie dawał za wygraną. Skąd akurat takie pseudonimy? - Nie wiem - tamten wzruszył ramionami. - Może z encyklopedii. A teraz - podniósł głos - przejdziemy do hotelu oficerskiego - położył akcent na ostatnim wyrazie. - Po obiedzie spotkacie się z majorem Arlingtonem. - Zaraz, chwileczkę - wysoki, rudy mężczyzna o wydatnym, nosie i obwisłych wargach chciał czegoś jeszcze. - Co stało się z moimi skrzypcami? - Dostaniecie je. Musieliśmy poddać instrument dokładnym badaniom, jest nietypowy. - To przecież stradivarius - obruszył się tamten. - No właśnie. Takich jeszcze nie mieliśmy. Proszę za mną, do wyjścia. Ogarnęło ich duszne, gorące powietrze. Greyowi wydawało się, że wszedł do zaparowanej kuchni, pełnej woni gotowanych warzyw. Obsadzona palmami aleja spełzała po wyciętych w rudej ziemi tarasach aż do błękitnego morza, miejscami posmużonego jęzorami szkwałów. Nie wiem nawet, co to za wyspa i co to za morze - pomyślał Grey. - Wiem tylko, że są piękne. I obce. - Moi mili - zagaił major Arlington z ojcowskim ciepłem - zebraliśmy się tutaj, albowiem nasz kraj - przeciągnął ostatnie zgłoski - tego potrzebuje. Ja... - Przestań pan pieprzyć - wkroczył Montana. - Takie dyrdymały trzymają się zawsze pierwszych stron gazet i nikt ich nie czyta. Kawę na ławę, pokazać palcem czarne i białe. Daruj se pan te głodne kawałki i przejdź do rzeczy. Major poruszył szczękami, jakby usiłował wyswobodzić trzonowce ze zbyt dobrze wysmażonego steku. Jego niskie czoło, częściowo przysłonięte czarną czupryną, lśniło od potu. Lecz gdy w stężałą ciszę ponownie padły słowa, wciąż brzmiały łagodnie i jowialnie. - Nieustraszony szeryf Montana słusznie zwrócił mi uwagę, że wstęp jest, być może, nieco zbyt ogólny. Dziękuję - skłonił się lekko. - Ale nikt lepiej nie wie niż nasz John, że bardzo trudno wskazać czerń czy biel, zwykle... - Panie majorze - tym razem był to Bismarck. - Szczerze podziwiam pański talent krasomówczy, innym razem wysłuchałbym do końca z zapartym tchem. Lecz teraz, kiedy spędzono nas tutaj z różnych stron świata, siłą, tak jest, po prostu siłą odrywając od codziennych ważnych zajęć, spodziewamy się po panu wyjaśnienia. Zwięzłego, rzeczowego wyjaśnienia. Obserwując trochę zakłopotanego Arlingtona, potrząsającego małą głową z jakby wziętymi od kogo innego mięsistymi, słoniowatymi uszami, Grey pomyślał, że mogliby pozwolić mu się wygadać. Ten człowiek nade wszystko pragnął przemawiać i zapewne rzadko miał do tego sposobność, wtłoczony w wojskowy mundur i pchany przez kolejne stopnie siłą tej samej niewidocznej machiny, która zgarnęła ich wszystkich i zgromadziła tutaj, na tej egzotycznej wysepce mórz południowych. Było mu żal i już otwierał usta, aby coś powiedzieć. Jak zwykle nie zdążył. - Dobrze, panowie, jak sobie życzycie. - Nie tylko panowie sobie życzą - odęła wargi Marilyn, zakładając nogę na nogę i zapominając obciągnąć spódnicę. Te nogi miała cholernie zgrabne, każdy musiał to przyznać. - Ależ oczywiście, pani Monroe, wyjaśnienia dotyczą wszystkich, pani także - w głosie majora pojawiła się nutka zniecierpliwienia. - Wyjaśnijmy więc, dlaczego nazywa mnie pan Monroe, a nie Sasan Hawk. - Kolega chyba już wspominał, że nadano wam pseudonimy, oczywiście tylko na czas służby. Każdemu powołanemu z wyjątkiem pana Arystydesa Greya i Johna Montany, którzy wystąpią pod własnymi nazwiskami. - Dlaczego? - Przecież ja też nie wiem wszystkiego - wycedził zirytowany Arlington, lecz natychmiast opanował się i przywołał na twarz maskę spokoju. - Ci na górze zaplanowali akcję i nie musieli się tłumaczyć. - Więc jednak mamy akcję - zatriumfował Montana. - Przemyt broni czy mokra robota? - Jeśli chcecie, powiem wam od razu - major machnął ręką, najwyraźniej rezygnując z przygotowanego przemówienia. - Należało szybko i sprawnie skompletować załogę do lotu kosmicznego. Werbunek przeprowadzono w ciągu doby, a dokładniej - spojrzał na zegarek - piętnastu godzin. Załoga znajduje się w tym pomieszczeniu; wy nią jesteście. Zapadła cisza, w którą po chwili buchnął pojedynczy, gwałtowny śmiech. To był Vivaldi, który rechotał niepowstrzymanie, trzymając się za brzuch i rzucając głową. Jego rude, opadające na ramiona włosy falowały jak wełniana przędza. - Są barwione - szepnęła Marilyn tak głośno, że wszyscy musieli usłyszeć. - Jestem pewna - pochyliła się w stronę Greya, który natychmiast zaczerwienił się jak licealista - to da się łatwo sprawdzić. Wystarczy zanurzyć... „Biedna dziewczyna. Teraz, kiedy ja już wiem, że wpadliśmy z kretesem, że ta maszyneria wessała nas do swego wnętrza, ona wierzy, że wszystko jest dobrym kawałem. I że dziś lub jutro wróci do swoich miłych przez codzienną monotonię zajęć, do fotografowania, pozowania, układania fryzur czy jeszcze czegoś innego. Bo przecież nie do filmu, wszak nazywa się Susan Hawk.” - Dawno się tak nie uśmiałem - wykrztusił Vivaldi, ocierając wierzchem dłoni zaślinione usta. - Widziałem siebie unoszącego się pośród gwiazd w furczącym połami fraku, dającego koncert galowy przy akompaniamencie orkiestry sfer niebieskich! Wspaniała muzyka przestrzeni, ciche akordy reliktowego tła, zanikające largo jednowymiarowej struny kosmicznej, napiętej mocą prawybuchu. Niesłychane... - Pan pozwoli, że przerwę mu te wariacje nie na temat - odezwał się bez cienia u-śmiechu drobny, skupiony Hindus. - Chciałem spytać pana majora o cel akcji i czas jej trwania. - Precyzyjne pytanie, panie Khorana. Niestety, nie jestem w stanie precyzyjnie na nie odpowiedzieć. Czas trwania akcji może wynieść miesiąc lub rok, zależnie od szybkości zbierania informacji. A cel... Cele w takim przypadku mogą być dwa: szeroko rozumiane rozpoznanie lub rozwikłanie napotkanej zagadki. Nie będę ukrywał, że mamy do czynienia z tym drugim. - Jakieś dziwadło kosmiczne? - prychnął z lekceważeniem Montana. - UFO? Coś błyska, gwiżdże, mruga, jest za ciężkie lub za lekkie? Od tego są jajogłowi, na ich badania płaci się podatki. Na jaką kolkę do tego szeryf? Mam dosyć lepszej roboty tutaj, w tym grajdole. - A może myślicie, że Marsjanie są wrażliwi na kobiece wdzięki? - przeciągnęła się Marilyn vel Susan. - Proponuję kończyć tę maskaradę, na mnie pora, muszę wracać do pracowni. - Jeśli to nie jest farsa czy dowcip, albo coś w tym rodzaju, to pozwalam sobie stanowczo zaprotestować - Otto von Bismarck powstał i strzepnął niewidoczny pyłek z poły marynarki. - Stan mojego zdrowia nie pozwala na żaden większy wysiłek, nawet przed podróżą samolotową muszę każdorazowo zasięgać porady lekarza. W tej sytuacji nie można nawet rozważać możliwości jakichkolwiek lotów rakietowych. Jeszcze raz stanowczo protestuję i żądam kontaktu z moim adwokatem i lekarzem. - Nie jest to możliwe, szanowny panie - zmęczonym głosem odparł Arlington. - Znajdujemy się w miejscu, którego położenie objęte jest tajemnicą i wszelkie kontakty ze światem zewnętrznym realizowane są tylko specjalnymi wojskowymi kanałami. - Jaki jest więc cel misji? - nie ustępował Khorana. „Dziwne, że nie zadano tego pytania na początku. Widocznie inne sprawy okazały się ważniejsze. Ciekawe, kim jest ten Khorana? Ścisły umysł naukowca może przydać się wszędzie: w zarządzaniu, w szkolnictwie i w przemyśle. Spytam go, jak będzie okazja. A może jest właśnie naukowcem, przecież Vivaldi pozostał skrzypkiem. No tak, ale kim innym mógłby zostać? Poetą?” - Celem misji jest rozwiązanie zagadki. Nie ma chyba sensu przytaczać tutaj i teraz specjalistycznych danych astrofizycznych. Jest to po prostu osobliwość przestrzeni, o której naturze nie mamy pojęcia - major wyraźnie zmierzał do zakończenia spotkania. - Może jednak warto przytoczyć jakieś szczegóły - wciąż nastawa! Khorana. - Sekwencyjne pulsacje radiacyjne, nieregularności obiegu orbitalnego, zmienne widmo w niektórych zakresach - wyrecytował Arlington. - Dane ilościowe dostarczymy panu na pokład, będzie dość czasu na analizę. - Jeszcze nie wyraziłem zgody - z naciskiem powiedział Hindus, unosząc się w fotelu. - Nikt pana ani pozostałych obecnych tu osób o nią nie pytał - major Arlington zostawił tę uwagę na koniec. - Ani nie będzie pytał. W sąsiednim pomieszczeniu znajdują się szyte na miarę jednoczęściowe ubrania biostatyczne. Proszę tam przejść i przebrać się. - Co za gwałt! Już, zaraz? - Marilyn Monroe zamachała rękami, jej filmowa buzia wykrzywiła się w brzydkim grymasie. - Tak, droga pani. Natychmiast. Start nastąpi za - spojrzał na ręczny zegarek - czterdzieści pięć minut. Statek kosmiczny spoczywał na trawiastym zboczu jak lekko uchylony kapelusz Pana Boga, zapraszającego śmiałków na niebiańską wycieczkę. Jego lustrzany owal porażał wzrok, odbijając sączący się przez mgłę błękit. - Tym naleśnikiem mamy gdzieś lecieć? - Marilyn potykała się na kamieniach, nie nawykła do używania butów na płaskim obcasie. Szli bezładną grupą przez łąkę, wyrosłą na piarżystym podłożu dzięki systematycznemu nawadnianiu. Dwóch żołnierzy prowadziło pod ręce Johna Montanę. Zakrzepła krew zlepiała mu włosy, umocowany białym plastrem tampon zabarwiła ruda plama. Vivaldi poruszał się ostrożnie, wybierając płaskie miejsca pomiędzy okruchami skał; na piersiach, troskliwie jak oseska, trzymał skrzypce. Dziwnie musiał czuć się stary stradivarius, wygładzony tysięcznymi muśnięciami dłoni dawnych mistrzów, przyciśnięty teraz do srebrzystej powłoki biostatycznej kosmicznego skafandra. Casaroli i Bismarck szli ramię w ramię, trzymając sztywno głowy, obnosząc urażoną godność. W obcisłych ubraniach wyglądali jak podstarzałe skrzaty. Khorana kroczył osobno, być może obawiając się przypadkowych dotknięć pariasów. Pochód zamykał major Arlington; co chwila przystawał, ściągał szeroki kapelusz i wycierał czoło wątpliwej czystości chusteczką. Myślał o zamglonym od chłodu kuflu pienistego piwa, który będzie czekał na niego w kantynie zaraz po odliczeniu startu tego pudła z grupą śmiesznych ludzi, wytypowanych gdzieś tam w sztabie na górze. Tak, już za chwilę cyrk odjedzie, a on, czując rozkoszny szmerek pod czaszką, rozwali się w fotelu i popatrzy na filmy. Na te piękne holofilmy, zrobione na zamówienie, z nim samym w roli niedoścignionego herosa. Tak, to piękna rzecz, tym bardziej, że ostatnio nadeszła przesyłka z nowymi obrazkami. Tuż nad kożuchem traw, przyginając bardziej wybujałe źdźbła, zawisła seledynowa tafla pola siłowego. - Proszę bardzo - major zdobył się na jeszcze jeden gest kurtuazji, pomagając Marilyn wspiąć się na przezroczystą płaszczyznę. Stała tam sama i bezradna, z potarganą przez wiatr fryzurą, z wyrazem dziecięcego strachu na swojej pięknej buzi. Grey wskoczył za nią i ujął za ramię, objął przyjacielskim gestem, który miał dodać otuchy. Przez cienką powłokę bluzy wyczuł drżenie ciała i odsunął się może trochę zbyt gwałtownie. Wiedział, że zaraz policzki ubarwi mu znienawidzony rumieniec. - Oto i Arystydes w całej krasie szlachetnego działania! - wykrzyknął Arlington; widocznie zdążył już ochłonąć po marszu. - Tego właśnie oczekiwaliśmy po mężu wielkiego serca. Dlatego, jak się domyślam, został pan zwerbowany. Sumienie ludzkości! Nno, proszę, następni - nachmurzył się nagle, jakby przypomniał sobie, że nakazywano mu oszczędność w słowach. - Bez ociągania, wchodzimy na płytę. Wiecie, że opór nie zda się na nic. Szeryfie Montana, pan tam w niebie też ma swoją rolę, a może lepiej: powinność, którą trzeba wypełnić! - Nic innego nie macie do powiedzenia? - warknął Grey. - Przemoc, frazesy, a na koniec docinki i głupie dowcipy? Tylko na tyle was stać?! - czuł, że ogarnia go wściekłość; trawy pokryły się białym nalotem, niebo wybuchło jasnością. - No, no, coś ruszyło się w naszym starożytnym posągu - major pokręcił głową. - A już obawiałem się, że w cichej pokorze zniesie całą podróż wraz z końcową indagacją i sporządzeniem sprawozdania - znów się rozgadał. - Cóż mam ci wyjaśnić, chodząca prawości, ja, zwykły ludzki robak? Mogę ci opowiedzieć o nie niezliczonych kuflach piwa i zmysłowym holomirażu, a ty mi zapewne o wyższym poziomie sprawiedliwości, o przyjaźni i kochaniu bezcielesnym. Dla mnie te sprawy nie istnieją, spotyka się je nie w życiu, a w encyklopediach filozoficznych. Tak więc nasza rozmowa jest bezcelowa. - Arlington rozgrzał się, zaczerwienił, wreszcie dopuszczono go do głosu, mógł perorować wobec audytorium, a to dawało mu prawie tyle samo radości, co pornograficzne gry wideo. Greyowi zaś przeszła złość, pozostał tylko niesmak. - Chodzi nam o konkrety. - Nie wiemy, dokąd i po co lecimy, dlaczego ustalono taki skład załogi, no i wreszcie, co to za dziwny aparat, do którego mamy wejść. Bo przecież to nie jest statek kosmiczny. - Jest, kochany, jest! - oficer uśmiechnął się szeroko. - To jedno mogę wam zdradzić. Polecicie statkiem kosmicznym, który rozpłaszczył się na tej łące przed wami w całej okazałości! - Więc... jest to... statek obcych? - spytał Khorana. Jego śniada twarz pobladła. - Pan wierzy w obcych? - Arlington wybałuszył na niego oczy w udanym zdziwieniu. - Jak pan chce, wolno panu. Ale nie ze mną takie sztuczki. Ja w kogoś wierze dopiero wtedy, gdy go pomacam, poliżę, pogłaszczę po główce, i tak dalej. - Powie nam pan wreszcie coś sensownego?! - zapiszczała Marilyn, tupiąc w bryłę pola. - Bo jeśli nie, to kończymy tę farsę! Niech pan sobie kupi psa i go drażni, albo wyrywa muchom nogi! - po jej jasnych policzkach toczyły się łzy. Grey znów zapragnął podejść i objąć ją, lecz nie zrobił najmniejszego ruchu. - Niczego wam nie powiem - na twarzy majora pojawiło się znudzenie. - Po części dlatego, że sam nie wiem, a po części z tego powodu, że nie upoważniono mnie do wyjaśnień. Wbrew pozorom nadmiar wiedzy często przeszkadza, zarówno w życiu, jak i w wykonywaniu poszczególnych zadań. O pewnych sprawach lepiej nie wiedzieć, wtedy i myśl czystsza, i sumienie spokojniejsze. Tego, co trzeba, dowiecie się w statku, tym pięknym lustrzanym cacuszku przed wami. Czego? A bo ja wiem? Gdybym interesował się każdym lotem, który odprawiam, pewnie byłbym już w domu wariatów. Dla mnie ważne jest to, żeby wszystkie kody pasowały, i tyle. No, jazda! Życzę wam, żeby chociaż niektórzy wrócili. Nie z wielkiego altruizmu, bo nie będą oni mieli łatwego życia. Bywajcie! Wrósł w łąkę, wtopił się w nią, zagubił się jak zielony skarabeusz w gąszczu traw. Owionął ich idący górą wiatr, gdy, ściśnięci obręczami pola, zataczali w powietrzu wysoki łuk. Jeszcze gdzieś w oddali mignęło morze, śląc im kłujące odblaski, z innej strony pokazały się grupy palm i białe ściany parterowych domków. Potem zapadli w mroczną czeluść statku, przez którą przepływały koncentryczne pierścienie amarantu. Mijały długie sekundy, a wnętrza nie rozpraszało najsłabsze nawet światło. Miękkie dłonie, a może uchwyty czy poduszki pola ujęły Greya pod ramiona, owinęły się wokół łydek, ciepłym dotykiem otoczyły talię. Nie wiedział, czy ktoś go niesie, czy płynie kanałem, wypełnionym ciepłą i gęstą cieczą, czy też spoczywa na ogrzewanym, leniwie ruchliwym łożu. Jego głos wsiąkał w przestrzeń bez echa, wyciszony i zniekształcony. Wtem - drgnięcie, właściwie szarpnięcie, ostre lecz drobne, jakby pojazd w chwili rozruchu zderzył się z nieustępliwą przeszkodą. Potem drugie, trzecie i dziesiąte, a może dwudzieste. Awaria silników - pomyślał, i wtedy ciemność, upstrzona wciąż amarantowymi kleksami, zaczęła pękać, drzeć się, odchodzić jak wyschnięta skóra. Poza nią ukazał się jakiś inny świat, jasny, o barwach pastelowych i wypieszczonych, o delikatnych konturach przedmiotów. Wejrzał weń ciekawie, zapominając prawie o nieprawdopodobnej sytuacji, i spostrzegł Emilię, pochylającą się nad paletą. Włosy miała rozpuszczone, jak zwykle świeże, na pewno pachnące jeszcze szamponem. Twarz wyrażała napięcie, gdy z uwagą dobierała farby; nie mógł zobaczyć, co malowała. Spojrzała na niego przelotnie, bez wyrazu, jak patrzy się na przysypiającego na poduszce kota. Gładka skóra o matowej karnacji, czoło z ledwie dostrzegalną pionową zmarszczką, wyrazista oprawa oczu, pełne usta, które mogłyby być zmysłowe. Jak one by smakowały? Co powiedziałyby oczy, teraz przygasłe i pogodzone, jakie wewnętrzne światło mogłoby je rozpalić, gdyby... Świat Emilii ciemnieje i pęka, rozpada się jak zbędna dekoracja. Spoza rozpraszających się obrazów bije blask czegoś innego. To słońce, obrysowujące kłującym odblaskiem wilgotne kamienie plaży, na samej granicy wody i lądu, gdzie fale od zawsze przesuwają otoczaki i szlifują skalny żwir. W morze wybiega betonowa skarpa, jej chropawa powierzchnia parzy stopy tak mocno, że rozkosz tej pieszczoty bez ostrzeżenia zamienia się w ból. Na końcu, gdzie szkliste pagóry wody liżą kamień, co dziewiąty raz wpełzając mokrym wierzchołkiem na samą górę, siedzą dziewczęta i chłopcy, ktoś gra na gitarze i śpiewa. I on, Grey, czuje się taki młody i lekki, rozpiera go radość, upaja się nią tak dalece, że nie widzi Wiosny i jej drobnych piersi, które ledwie wykluły się z różowych pąków, i jej smukłej talii, nie szerszej niż udo mężczyzny. A może widzi, ale nie dostrzega, nie wie, że to wszystko jest tylko raz. Śmieje się tak samo beztrosko jak wszyscy inni w grupie. I znów wszystko znika, linieje, odłazi płatami jak stara farba z kolorowych fresków. Cóż za ściskająca piersi ekscytacja, jaka radość, gdy można kopnąć piłkę z całych sił! Zdyszane oddechy, spocone ciała, obłoki kurzu. Twarze umorusane, ale roześmiane, szczęśliwe. To nic, że z obtartego kolana sączy się krew. Bieg, ruch, zabawa, koledzy. Żeby tak było zawsze, bez przerwy, całe życie! Kolejne światy pękają i rozsypują się, ich zetlałe skrawki ulatują jak pyłki sadzy. Coraz większe są twarze, mówiące coś w niezrozumiałym, bełkotliwym języku, głupio i sztucznie uśmiechają się obcy ludzie, lecz oni odchodzą, znikają, pozostają dwa oblicza, potem jedno, ogromne jak cały świat, niepojęte. Pokarm smakuje tak słodko i dziwnie, ciepło jest tak kojące i obezwładniające, że dobrze byłoby zatulić się, zwinąć w kłębek, zagnieździć w nim na wieczność. I wtedy ostatni świat pęka, eksploduje czernią, jasne strzępy rozwiewają się, giną w głębokiej ciemności, pozbawionej nawet amarantowych pierścieni. Są tylko gwiazdy, dzikie wysypisko gwiazd, tumany świecącego śniegu w zadymce zastygłego huraganowego podmuchu. Ale nie tylko - gdzieś z boku przemieszcza się monstrualny czarny krąg, obwiedziony tęczowym pasmem. Gwiazdy też ruszyły: czasza niebios kręci się jak w planetarium. Krąg zatrzymuje się w dole, pod stopami; podniebne towarzyszki wiernie naśladują jego ruchy. - Sądzę, że nadszedł czas powitania - rozbrzmiał miękki kobiecy alt. - Nazywam się Ariela, jestem kierownikiem tej ekspedycji. Żeby nie było wątpliwości: inicjatywa eksploracyjna i badawcza należy do was, ja kieruję pracami rutynowymi i obsługuję statek. Gdybym miała sugestie, dotyczące waszego zakresu obowiązków, przekażę je w stosownym czasie. Znajdujemy się obecnie na orbicie parkingowej w odległości trzystu tysięcy kilometrów od planety o nazwie Kariatyda, która z kolei obiega niewielką, gorącą gwiazdę - jej symbol nie będzie nam do niczego potrzebny. Kariatyda jest większa od Ziemi, lecz ma mniejszą gęstość, więc wartość przyspieszenia na jej powierzchni równa się l G. - Dokładnie? - rozległ się głos z ciemności. Pytał Khorana, modulując głoski z charakterystycznym akcentem. - Tak, dokładnie - odpowiedziała Ariela. - Poruszanie się nie nastręczy więc żadnych kłopotów, tym bardziej, że planeta otoczona jest atmosferą o składzie analogicznym do ziemskiej. Są jeszcze pytania? - Taaak... - jaka odległość dzieli Ziemię od Kariatydy? - Hindus opanował już pierwsze zaskoczenie. - To nie byłaby istotna informacja w ramach przydzielonego wam zadania. - Wszystko blef i bujda - warknął Montana. - Przelecieliśmy się tam i z powrotem nad Atlantykiem, wylądowaliśmy w jakiejś ziemskiej zakazanej dziurze i teraz zaczną się eksperymenty jajogłowych wojaków. Tylko nie myślcie, że ujdzie wam to bezkarnie! - Uwaga, rozpoczynam manewr lądowania. Od tej chwili przywrócona zostaje wam pełna zdolność działania. Uprzedzam, że celem penetracji jest strefa o potencjalnym dużym współczynniku zagrożenia. Każdy odpowiada za siebie i równocześnie za całą ekspedycję - pieszczący głos Arieli otaczał ich, płynął zewsząd, wnikał pod czaszki. Powoli rozpalało się światło. Ujrzeli się wszyscy, zawieszeni w przestrzeni na tle gwiazd, ustawieni kręgiem twarzami do wewnątrz, z nogami skierowanymi w stronę czarnej misy Kariatydy. Świetlna otoczka wokół planety jarzyła się w jednym miejscu oślepiającym blaskiem - tam za chwilę miało wzejść jej słońce. Statek drgnął i zszedł z orbity, na powrót zanurzając się w mroku nocy; niecka pełna ciemności rozrastała się na boki, wydawała się otaczać ich jak rozwarta paszcza Lewiatana. Pierwszy umarł Har Gobind Khorana. Jego szeroko otwarte oczy podeszły bladą żółcią, usta zesznurowały się, wpadły do środka, jakby nigdy nie miały warg, skóra przybrała barwę zetlałego papieru. Rozpaczliwie rzucił rozsypującymi się ramionami: kruszyły się, leciał z nich brudnoszary pył, odskakiwały łamliwe łuski. Padł na plecy, gubiąc nogę, która potoczyła się w bok, nabierając konsystencji piaskowcowej bryły. W ranie - jeśli to jeszcze była rana - nie pokazała się ani jedna kropla krwi, tkwiło tam coś przypominającego ubity żużel. Gdy legł w samym środku wciągającej ich ciemności, w drgawkach tłukąc stwardniałymi pośladkami w taflę pola siłowego, krzyknął. Był to obcy, charkotliwy dźwięk; odebrali go jako krzyk tylko dlatego, że wydobył się z ludzkich ust. Dopiero wtedy rzucili się, aby mu pomóc. Pod ich chaotycznymi dotknięciami skóra klatki piersiowej rozdarła się, rozlazła tak samo łatwo jak warstwa sparciałej gumy. Z wnętrza buchnęło gorącą sadzą; odskoczyli, osłaniając twarze łokciami. Grey zaniósł się suchym kaszlem, przez chwilę zdawało mu się, że nabrał w usta wrzątku. To, co pozostało z kadłuba ciała Khorany, rozpadało się nadal, przypominając resztki fasady monumentalnej niegdyś budowli. Ziarnka materii opadały, tworzywo schło i kruszyło się, subatomowe więzi rozluźniały się i nikły. Pozostało parę garści popielatego pyłu. Inaczej umierała Marilyn. Z ptasim krzykiem rzucała się po klatce pola, obijając się o jej matowiejące od bliskości ciała ściany. Końce wypielęgnowanych palców, włosy, łokcie, wystające części twarzy, a także wierzchołki piersi i pośladków w pędzie rozjarzyły się ciemnym blaskiem tlejących węgli, wypalały się, pozostawiając za biegnącą smugi opadającego popiołu. I chyba nie ból był powodem jej krzyku, przynajmniej nie główną przyczyną, lecz paniczny strach, którego nie potrafiła okiełznać. Gdy ręce Marilyn wypaliły się do połowy przedramion, Grey krzyknął, nie poznając swojego głosu: - Przerwać lądowanie! Natychmiast powrócić na orbitę! - Niestety, ten punkt programu nie może zostać zmieniony - spokojny, melodyjny głos Arieli tworzył surrealistyczny kontrast z atmosferą grozy. - Głównym celem akcji jest penetracja planety. W obecnej sytuacji jedynym sposobem jego realizacji pozostaje zbliżenie się do powierzchni globu. - Ale... oni palą się, ty idiotko! Wszyscy zginiemy!! - ryknął Bismarck. - Ta misja nigdy nie była określani mianem bezpiecznej. Jako kierownik ekspedycji odrzucam waszą sugestię. - Ratujcie mnie! - wycharczała Marilyn i rzuciła się na Johna Montanę, niezdarnie obejmując jego szeroki tors dymiącymi kikutami. - Zrób coś, John, a dam ci... dam ci wszystko... Montana próbował strząsnąć ją z siebie, nie dotykając rękoma, a gdy nie wychodziło, uderzył kolanem w brzuch i wreszcie grzmotnął pięścią. Drobne ciało odpadło od niego i potoczyło się bezwładnie jak kupa tlących się gałganów. John, zielony na twarzy, rozejrzał się niepewnie. - To... to może być zaraźliwe - zająknął się. - Ale ja już pokażę tym skurwysynom na górze - podniósł obydwie pięści. - Jak tylko wrócę, to... to... Wtedy krzyknął Otto von Bismarck. Był to krzyk zniekształcony, nienaturalny, wyzwolony przez odruch, coś w rodzaju artykulacji przerażenia w koszmarach sennych. Grey próbował nie patrzeć, ale jakaś siła przemocą odwróciła mu głowę w kierunku następnej ofiary. Bismarck stał bez ruchu i wysadzonymi z orbit oczami przyglądał się swoim rękom. Skóra wydawała się być przypiekana niewidzialnym płomieniem: pękała, brzegi unosiły się, zwijały i czerniały, aby, zwęglone do poszarzałych płatków, odpaść i spłynąć w dół lotem spopielałego strzępu papieru. Pod spodem ukazywały się nowe warstwy ulegające temu samemu procesowi niszczenia, a potem następne i następne, znajdujące się już głęboko pod skórą. - To nic nie boli - powiedział z wysiłkiem. - Tylko trochę... łaskocze. Tak, łaskocze. Zawsze... zawsze modliłem się o śmierć bez bólu. Ale nie przypuszczałem, że przyjdzie... w tak dziwnych okolicznościach. Cóż, nie pozostaje nic innego, jak się pogodzić, pogodzić, pogodzić - powtarzał w kółko, gdy jego twarz pokrywała się siatką sczerniałych pęknięć. Powtarzał to tak długo, jak długo miał wargi. Jednak na koniec wydał przeraźliwy krzyk, który nie mógł wyrażać niczego prócz trwogi. Montana rzucał się jak dzikie zwierzę, ale nie był w stanie znaleźć wyjścia z pułapki o niewidzialnych ścianach. W pełnym biegu potrącił krawca Casaroli, który, klęcząc rozpadał się na czarniawe szczapy. Z odległości, z jakiej widział go Grey, przypominał wysoki pieniek, zwęglony uderzeniem pioruna. - Nie chcę!! Nieee!! - ryczał Montana. Jego skóra stała się tak ciemna, że prawie czarna. - Nie chcę! Nie będę wam nic robił, zniknę, przestanę działać! Pójdę precz, tylko wypuśćcie mnie! - runął na kolana, wzniósł smoliste, brudzące sadzą dłonie. - Zrobię... zrobię dla was wszystko - obiecał cicho, a potem zawył nieludzkim głosem. - Wszystko, rozumiecie, do cholery?!!! Każdą mokrą robotę!! Lecz jego największa ofiara, lub jak kto woli, najpodlejsza zdrada, nie zmieniła biegu wypadków. Z potężnego ciała strugami osypywał się czarny piasek. Grey spojrzał na swoje dłonie. Serce miał w gardle, łomotało gdzieś w krtani, utrudniając oddech. „To niemożliwe, żebym właśnie ja. Inni tak, ale nie ja... przecież moje szczęście, uśmiech fortuny... Dającej nie pieniądze, ale małą pewność, wyraźną dróżkę. Dotychczas zawsze, więc i teraz... Nie wierzę, żeby...” Jego dłonie były wilgotne i tak białe, jakby odpłynęła z nich cała krew. Gwałtownie podniósł palce do twarzy - mokre, zimne dotknięcie, kamienna maska obcego oblicza. Dopiero teraz zauważył, że Vivaldi gra na skrzypcach. Poważne, ponure dźwięki Stabat Mater w tragicznie uroczysty sposób żegnały tych, których ciała zamieniły się już w kupki popiołu. - Przestań, idioto! - krzyknął Grey i podbiegł, by wyrwać mu instrument. Lecz gdy zobaczył półrozwarte powieki, obnażające tylko przekrwione białka, ściągniętą jak suchy owoc twarz, zaciśnięte zęby, widoczne nad wargą opadłą z jednej strony, odstąpił. Antonio nie silił się na prostacką ceremonię, on grał dla siebie. Pragnął umrzeć z dala od tego miejsca, w świecie, gdzie przyjazną ciemność wypełnia misterna plecionka dźwięków. - Za pięć minut lądujemy - spokojny głos Arieli ponownie zabrzmiał groteskowym dysonansem. - Zamknij się - mruknął bez zastanowienia. Usiadł ciężko wprost na podłodze, ale zaraz poderwał się, bo poczuł pod sobą sypkość piasku. Wokół, za taflami pola, podnosiły się ciemne ściany, obrzeżone daleką poświatą, rozszczepiona linia widnokręgu sunęła do góry, pochłaniając gwiaździste niebo, zamykając ostatnią drogę ucieczki. Ogromna, mroczna planeta brała ich w swoje posiadanie. - Już, już, już - powtarzał przez zaciśnięte zęby. - Jeśli to ma się stać, nie czekajcie dłużej - prosił kogoś lub coś, co czaiło się w ciemności. Wymacał rękaw, szarpnął cienki materiał. Nie poddał się, ubiór był cały, a to on najpierw rozpadał się na popiół, znikał, obnażał ciało w miejscach, od których rozpoczynała się destrukcja. Obejrzał jeszcze raz dłonie: białe, jak u nieboszczyka, spocone, lecz sprawne, nie utraciły czucia. Może... - zaświtała mu niedorzeczna nadzieja. - Vivaldi! - krzyknął. - Gdzie ty jesteś? Co z tobą? Antonio siedział pod ścianą ze skrzypcami ułożonymi na kolanach. Niewidzące oczy skierował w ciemność, przemieszczającą się za pancerzem pola jak kłęby czarnego dymu. - Żyjesz? Vivaldi! - szarpnął go za ramię. Tamten powoli odwrócił głowę. - Gdzie... ja jestem? W niebie czy w piekle? Statek zmaterializował się: ściany zmętniały, stały się nieprzezroczyste, ukazały się drzwi i przejścia, jakaś namiastka mieszkalnego wnętrza. Tylko za oknami wciąż była ciemność. II Na nocnym niebie zakwitały kaktusowe dalie. Błyszczały tak jasno, że powlekały ściany jarmarcznych bud pastelowym malachitem, różem lub seledynem. Potem eksplozje blasku gasły powoli, jakby znużone nadmiernym wysiłkiem, i dopiero wtedy dochodził basowy huk eksplozji, uciskający bardziej pierś niż bębenki uszne. Grey biegł, omijając przytulone pary, lawirując między tańczącymi, odsuwając rozbawione dzieci, trzymające lizaki i baloniki. - A dokąd to tak spieszno? - zaskrzeczał stary głos. Czerwone błyski lamp dyskotekowych wyłoniły z mroku postać grubej Cyganki, siedzącej na stopniu cyrkowego wozu. - Szukam kogoś - rzucił niecierpliwie. - A może... może pani widziała taką małą, to znaczy niewielkiego wzrostu dziewczynę o ładnej twarzy... - zasapał się, głęboko wciągnął powietrze. - Te ładne to już śpią, albo - puściła do niego oko akurat w chwili, w której rozbłysła lampa - nie są same, ha, ha! Ale - odwróciła się do wnętrza wozu - mogę którąś obudzić. - Nie, proszę nie! - Grey pociągnął ją za rękaw. - Ja... nie, nie teraz. Cyganka chwyciła go za nadgarstek i rozprostowała dłoń, wygładzając ją jak kartkę papieru. - Oho - cmoknęła - taki niechętny, a jednak ciekawy. Tylko że trudno na tobie zarobić. - Proszę? - Grey usiłował oswobodzić rękę, ale kobieta trzymała mocno. - Żyjesz w prawości, której nikt nie chce ani potrafi docenić; będziesz wybrany i wielki, jako mityczni bohaterowie lub wysłannicy boży, lecz nie zaznasz słodyczy spełnienia; będziesz walczył, lecz nikt nie wskaże zwycięzców i zwyciężonych; każdy chętnie weźmie od ciebie, lecz żaden nie zna pojęcia wdzięczności; umrzesz w niedostatku, bo nawet gdybyś chciał pomyśleć o sobie zawczasu, ktoś już zadecydował inaczej. - Dlaczego pani mi to mówi? Przecież... - Tak, zwykle opowiada się o przystojnej blondynce, hucznym weselu, dostatku i szczęściu. Wiem - splunęła przez ramię. - Ale u ciebie tego nie ma - wyrzuciła gwałtownie, prawie ze złością. - Bierz to i biegnij szukać tej swojej małej i ładnej, może zdążysz - wcisnęła mu w dłoń jego własną portmonetkę. - Znalazłam na ziemi - mruknęła. - Głupich zawsze mi szkoda, sama nie wiem czemu. - Pani może mnie zna... z imienia? - spytał, cofając się. - A niby skąd? Powiedziałam: biegnij. Szła tamtędy - gwałtownie wskazała kierunek, aż zadzwoniły miedziane bransolety. Grey odwrócił się i wtedy zakwitł olbrzymi słonecznik, olśniewający złotem; tym prędzej zaczął gasnąć, rudziejąc od brzegów ku roztopionemu jądru. Niebo rozbłysło kłującą oczy jasnością, a na jego tle widniała gęstwa rudej czupryny Vivaldiego, który wykonywał dłońmi dziwne, tajemnicze ruchy. - Żyjesz, dzięki Bogu - westchnął. - Skończyło się na omdleniu. - Bzdury - mruknął Grey, zły, że nie zdążył znaleźć Emilii. - Spałem. Śniłem... - Tarmosiłem cię, szczypałem - trochę nalana, niemęska twarz skrzypkowego mistrza zawisła nad nim tak blisko, że widział nitki śliny w mięsistych kątach ust. Dlaczego wspaniałe talenty nie zamieszkują równie wspaniałych ciał? Usiadł, przetarł zaspane powieki. Górą, daleko ponad dachem domu, pędziły strugi wiatrów, jęcząc, wyjąc i dudniąc. - Wstawaj, odgrzałem zupę. Smakuje jak symfonia d-moll z małym dysonansem na wiolonczelę. - Musisz wszystko porównywać do tej swojej muzyki? - Grey wciąż był nie w humorze. Gdyby tak dało się zacząć jutro śnić w tym samym miejscu, w którym dziś skończył... - Bo wszystko jest muzyką - szczerze zdziwił się Antonio. - Posłuchaj - nad nimi wciąż przetaczał się wicher. - To organy; chyba nie masz wątpliwości? Nawet ty - przyjrzał się uważnie - jesteś jak... - Nie, naprawdę nie chcę wiedzieć. Wszystko jedno, czy jestem słowiczym staccato, czy zgrzytem klozetowego rezerwuaru - przerwał mu Grey. - Gdzie ta zupa? - Co za prostackie zestawienia - jęknął Vivaldi. Jedli łapczywie, siorbiąc. Już dawno przestali bawić się w konwenanse. Przy silniejszych podmuchach, docierających aż do ziemi, spoglądali na trzeszczące ściany, które z sykiem przepuszczały wiatr przez szpary. - Może jednak je uszczelnimy? Nie brzmi to zbyt przyjemnie. Grey żachnął się, przechylając pojemnik. Czerwona plama rozpełzła się po surowych dechach jak po bibule. - Po co? Nie szykuję się na dłuższy pobyt. Vivaldi zjadł, odstawił blaszane naczynie, otarł dłonią, błyszczące od tłuszczu policzki. - W tym sęk, bracie, że my tutaj niczego nie możemy sobie sami naszykować. Z wyjątkiem garnka polewki. A propos: czy ty także miewasz halucynacje po utracie przytomności? Sądzę, że ktoś lub coś próbuje się z nami porozumieć... - To nie była utrata przytomności przerwał Grey. - Nie odczuwałem żadnych przykrych objawów. Śniłem o wydarzeniach z przeszłości, odległej przeszłości... - znów przypomniał sobie drobną postać Emilii w białej sukience, jeszcze właściwie dziewczątka. - To raczej przełączenie na inny kanał, skierowanie jaźni na pokłady dawno nie używanej pamięci. - Ależ proszę - muzyk rozłożył ramiona, jakby chciał poderwać całą orkiestrę do gromkiego responsorium - nazywaj to sobie jak chcesz, nawet prześliźnięciem się w inny wymiar. Dla mnie jak facet osuwa się na ziemię ze szklanym wzrokiem i leży przez pół godziny bezwładny jak worek, oznacza, że stracił przytomność lub umarł. Ponieważ jednak się budzimy, optowałbym za tym pierwszym. - Humor dopisuje ci jak zwykle - westchnął Grey. - Dlaczego ja nie mogę być bardziej beztroski? - Bo to nie przystoi Arystydesowi, szlachetnemu bojownikowi o prawość. Gdybyś jednak nie mógł zdecydować, o którą prawość chcesz walczyć, wpuść do głowy kilka nutek, oto moja recepta. - Smyczek orężem na świat - zakpił Grey. - Znakomite rozwiązanie. - Nie orężem, czcigodny mężu, zaprzestań choć na chwilę walki! Przyrównaj się na przykład do patetycznej melodii rogu i spróbuj współbrzmieć w całej symfonii najlepiej jak potrafisz! To naprawdę ciekawe doświadczenie. - Symfonia sfer niebieskich, ktoś już to wymyślił. Ale zabrano mi mój przydział muzycznego słuchu i sprzedano innym, na przykład tobie. Powiedz lepiej, mistrzu - bezwiednie wpadł w jego ton - co tobie się śni? Wciąż tylko koncerty? - Och, tam jest dużo muzyki - Vivaldi wstał i wyjrzał przez okno, na olbrzymie drzewa, których nagie wierzchołki wiły się wściekle w szerokim nurcie wichru. - Wiesz co, Grey? W tej chwili przyszło mi do głowy, że wylądowaliśmy w wąskim kraterze wygasłego albo od dawna nieczynnego wulkanu. Wyspa może być wierzchołkiem jego stożka... - Myślałem o tym - skinął głową. - To chyba najbardziej prawdopodobna hipoteza, lepsza od dywagacji na temat... inteligentnych krasnoludków. - Ależ my jesteśmy obserwowani! Te sny... - Promieniowanie, inny skład atmosfery, stresy ostatniego okresu, i tysiąc innych czynników może wywoływać wzmożoną aktywność niektórych fragmentów kory mózgowej. - Jak ładnie powiedziane! - Vivaldi odwrócił się do Greya z szerokim uśmiechem. - Koloraturowe intermezzo w naszej codziennej rapsodii! Ale, ale, wracając do tematu: chyba pozwolisz mi mieć własną teorię? Przeczesywanie mojej pamięci na przykład, już się skończyło. Po utracie zmysłów mam wizje ludzi i zdarzeń zupełnie mi obcych. Ostatnio spotkałem mieszkańców namiotu. Osiłki, prymitywne, niemuzykalne typy. - Namiotu?! - Grey wstał, w jego głosie było napięcie. - Dlaczego nic o tym nie mówiłeś? - A bo to ważne? - wzruszył ramionami. - Oni nie musieli być jego prawdziwymi mieszkańcami - znów wyjrzał za okno, jakby chciał sprawdzić, czy trójbarwna płachta wciąż jest na swoim miejscu. Wiatr targał ją niemiłosiernie, przez nieszczelne wejście nadymał, to znów wyduszał z niej powietrze. - Widziałem, jak umierali - dodał cicho. - ...? - Tak samo, jak nasi. Rozsypywali się w pył. Tutaj, na łące... Szukałem nawet szczątków. Nic nie znalazłem. Nagle wszystko powróciło, niechciane, spychane na dno świadomości myśli, obrazy, sceny. Khorana znów nieludzko krzyczał, a Bismarck z tragicznym zdziwieniem oglądał swoje złuszczające się jak sosnowa kora ramiona. „To nie boli... to łaskocze” - mówił powoli, jak stary belfer na lekcji. Co stanie się tutaj, na tej planecie? Już teraz rzeczywistość ustępuje snom lub wizjom, złuszcza się i odpada od czegoś jeszcze innego, co, być może, niebawem rozepcha się w ich jaźniach. - No, głowa do góry, braciszku - Antonio położył mu dłoń na ramieniu. - Tamci - zrobił nieokreślony ruch dłonią - mogli się czymś zarazić, albo nie dostali wizy wjazdowej; byli za duzi lub za mali, za głupi lub za mądrzy. Albo - westchnął - to wszystko zostało zaprogramowane. - Co masz na myśli? - Ich śmierć. Mogła być umieszczona w planie lotu jeszcze na Ziemi. - Po co, na miłość boską?! - oczy Greya zrobiły się okrągłe. - A bo ja wiem? - wzruszył ramionami. - Na przykład poddano nas ściśle ukierunkowanemu bodźcowi w jakimś określonym celu. Albo też chciano to pokazać komuś na zewnątrz. Och, nie gniewaj się, ale czasem denerwuje mnie twoja prostolinijna naiwność. Prezydent powinien wybrać spośród ochotników, uścisnąć dłonie i odebrać przysięgę na wierność Ziemi do ostatniej kropli krwi - Vivaldi wyglądał na wzburzonego, chyba po raz pierwszy od chwili tragicznego lądowania. - Nie musisz robić ze mnie naiwniaka - słabo bronił się Grey. - Ale nie cierpię krętactwa. - W pewnym stopniu ich rozumiem, tych skurwieli na Ziemi - mówił Vivaldi, spacerując po ciasnej izdebce. - Dzisiejsza podróż kosmiczna to nie wycieczka w biostatycznych skafandrach, żeby popatrzeć, dotknąć, pobrać próbki, pogadać przez radio i wrócić. Jak wiemy z autopsji, wszechświat ładuje się nam do mózgów i przesłania to wszystko, co wydaje się uporządkowane raz na zawsze. Granica poznania przesuwa się ze styku próżni i szyby hełmu daleko w głąb naszych świadomości. Tutaj potrzebne są inne metody. - Na przykład rzucić na pierwszą linię mistrza skrzypkowego - zadrwił Grey i zaraz zrobiło mu się głupio. Cóż winny jest Antonio? Może rzeczywiście cywilizacja ziemska dojrzała już do innych sposobów rozgrywania swoich partii? - A żebyś wiedział! - muzyk stanął nad nim z czołem błyszczącym od potu. Lecz za chwilę jego rysy złagodniały, odprężył się, twarz pojaśniała uśmiechem. - Słyszysz? - wskazał palcem w górę. - Oratorium organowe. Dziesiątki, setki organów, ogromna muzyka! - uniósł ramiona, jakby szykował się do lotu, tam, w mgliste niebo, gdzie mógłby dopełnić pojednania. Grey przez chwilę mocował się z drzwiami, wreszcie zamknął je, wpychając kłąb wiatru do wnętrza i przecinając na pół strumień nokturnowej melodii skrzypiec. Odetchnął pełną piersią: powietrze, rześkie i chłodne, niosło woń gnijącego szlamu, zbutwiałych pni i grzybów. Niespiesznie zszedł po kilku stopniach i obejrzał się, uważnie lustrując chatę, a właściwie altankę, którą sklecili z miejscowego materiału przy pomocy naprawczych robotów statku. Trzeba będzie jednak wzmocnić dach, no i uszczelnić ściany - pomyślał. Przeszedł obok wpuszczonego w ziemię bunkra, po którego ścianach rozpełzły się krechy pęknięć, wyminął namiot łopoczący jak proporzec i stanął przed śluzą statku. - Wpuść mnie - zażądał. Po krótkiej zwłoce, potrzebnej zapewne na inwigilację, poduszka z pola wniosła go do środka. - Kabina dezynfekcyjna - rozkazała Ariela. Od dawna nie traciła czasu na zbędne słowa. Widocznie oszczędzała energię. - Gotowość startowa. Przygotuj statek do powrotnego lotu na Ziemię - zaordynował, nie ruszając się z miejsca. Minęła długa sekunda, wypełniona idiotyczną nadzieją. - Polecenie anulowane - stwierdził mechaniczny potwór, oplatający konstrukcję statku siecią sztucznych nerwów. Jeśli tak można nazwać koloidowy zgęstek proteinowo-krzemowej glei, sprawujący tu władzę w imię błogosławionej lepszej części ludzkości. Grey zacisnął pięści. - Powód? - warknął. - Niewykonanie docelowego programu przedsięwzięcia. - Niczego więcej nie wykonamy - chciał krzyczeć, ale ze ściśniętego gardła wydobywał się tylko ochrypły głos o niskim brzmieniu. - Zrobiliśmy wszystko, na co nas było stać. Pozostał powrót! - Mylisz się. Próbujcie dalej. - Czego mamy próbować?! Jaki jest twój program? - Sformułowany szeroko: w sposób istotny wzbogacić bank danych o planecie Kariatyda. - W sposób istotny... - wypadło to płaczliwie, nie potrafił zdobyć się nawet na sarkazm. Zresztą po co, dla kogo? - Mam zakodowane korelacyjne zestawienia bitowe. Będę wiedziała. - Wypuść mnie - czuł spływające po szyi i plecach krople potu. Ostatnio coraz częściej ponawiał próby. Przecież gdzieś musi być kres. Chyba że tamci chcą, aby spędzili tu całe życie.. Łyżka pola wyniosła go przez ciastowatą miękkość śluzy na zewnątrz. Poszedł przed siebie, byle dalej od tego cholernego naleśnika. Przemierzył koliste dno dolinki i rozpoczął wspinaczkę. Gęste jęzory wiatru dosięgały go coraz częściej, chlaszcząc na odlew, popychając lub tylko poszturchując, jakby próbowały przeciwnika. Chwytał się wtedy traw, nagarniając całe ich pęki, czasami zdołał wymacać giętką zdrewniałą wić, dającą lepsze ubezpieczenie. Gdy wicher napierał zbyt mocno, walił się całym ciałem w włochatą szorstkość stromizny, wczepiał się w nią palcami, przyciskał pierś do ziemi. - Ty cholero - wrzeszczał - ty wiedźmo, sekutnico, nie dasz mi rady, wiesz przecież, uspokój się więc, na nic twoja złość. - I piął się mozolnie dalej. Gdy był w połowie zbocza, dzięki szczególnej akustyce kotliny dotarła do niego muzyka z dołu. Cienka przędza skrzypcowej frazy drżała w skłębionym powietrzu, dołączając do basowego śpiewu podniebnych organów. W kruchym pudełku chatki grał Vivaldi. Permanentny, diabelski huragan planetarny. Ariela uprzejmie informowała, że powodowany najprawdopodobniej ciągłym przemieszczaniem się osi obrotu globu. Przyczyna zjawiska - nieznana. W takich warunkach loty zwiadowcze są niewskazane. Obserwacja orbitalna wykazała istnienie kilku skalistych, nagich wysp i pustynnego lądu. No i wszechoceanu, mąconego wiecznym sztormem. Żadnych obiektów sztucznego pochodzenia, choćby ich śladów. Uchwycił linę, przerzuconą przez skalistą krawędź, i czekał. Wiatr dudnił na grani i jęczał w nagich gałęziach drzew, dorastających aż tutaj z dna kotliny. Gdy zdawało mu się, że prąd powietrza nieco osłabł, szybko prze-pełzł przez kamienny grzbiet, chłostany biczami gwałtownych szkwałów. Za ochronnym masywem stożka panowała cisza; rosła tu gęsta trawa, jakieś grubolistne krzewy, a niżej nawet drzewa, wysokie i wiotkie, wczepione w skalisty grunt rosochatymi szponami korzeni. Schodził ostrożnie, asekurując się liną. Stromizna była tu większa niż wewnątrz krateru; zbocze opadało wprost do oceanu, toczącego swoje mętne, błotniste fale zawsze w tym samym kierunku. Zszedł na płaski głaz tuż nad wodą, gdzie przed miesiącami umieścił aparaturę pomiarową. Działała bez zarzutu, przekazując dane drogą radiową do statku, i przypuszczalnie będzie działać tak samo jeszcze przez lata lub dziesięciolecia. Mogliby poustawiać tutaj i w wielu innych miejscach dwadzieścia razy tyle białych pudełek z sejsmografami, analizatorami i spektrografami, a Ariela połknęłaby wszystkie informacje i kazała badać dalej. O co jej chodzi? Wydaje się, że inni byli tu już przed nimi, zostawili przecież namiot i bunkier. A może te przedmioty są rekwizytami, tak jak i trawa, krzewy, drzewa? Więc dlaczego nie ma mrówek, ptaków i ryb? Wpatrzył się w ocean, przewalający brązowożółte fale, pełne mułu, glonów, cząstek organicznych, jakiegoś dziwnego zaczynu życia. Może tam kryje się tajemnica i trzeba zejść w mętne wody, aby wreszcie uzyskać pozwolenie na powrót? Lecz ocean jest płytki, jak wykazały zdjęcia orbitalne, i żadnych nienaturalnych formacji nie wykryto ani w płaszczu wodnym, ani na dnie. Co to znaczy „nie wykryto”? Czy te formacje muszą być wielkości katedry? A jeśli są tak małe, że mieszczą się w obrębie dużych molekuł organicznych? Daleko za wyspą, na krańcach obszaru chronionego przed podmuchami wiatru, rozgrywał się sabat wielkich grzywaczy: fale powstawały, unosiły burobrązowe cielska, pluły żółtymi pęcherzami piany. Niektóre, idące zbieżnym kursem, waliły się piersiami jak walczące morskie słonie. Z tego odmętu wyłonił się olbrzym. Piana spłynęła z mierzwy siwych włosów, mydlanymi jęzorami ściekła po pokrytych szczeciną policzkach, lecz koszula ze sztywnym kołnierzem wydawała się być sucha i świeża. Grey spojrzał w górę, ale zjawa towarzyszyła mu, nadążała za wzrokiem w mgliste niebo, przesiąknięte rozwodnioną ochrą. Wtedy ułożył się plecami na chropawym kamieniu, chwilę szukał najwygodniejszej pozycji, mościł się na wyżłobieniach i szczelinach. Nie czuł nawet zawrotu głowy, przejście było tym razem łagodne i płynne. Siwy, ogorzały mężczyzna zapraszał szerokim gestem, lecz w jego głosie wyraźnie pobrzmiewały ostrzegawcze nuty. - Pamiętajcie, nie wolno otwierać drzwi i choćby uchylać okien. Nawet wtedy, jeśli w pobliżu nie widać naszych podopiecznych. Oni są! Są i bacznie was obserwują, a instynkt praprzodków każe im naprężać wtedy każdy mięsień. Nie mówię już o wychodzeniu na zewnątrz, bo dla każdego jest jasne, czym grozi bezmyślna brawura. A więc życzę mocnych wrażeń! I powtarzam raz jeszcze: gdyby coś się stało, proszę pozostać na miejscu i dać sygnał dźwiękowy. Gdyby awaria nie pozwoliła na to, należy po prostu czekać. Patrole naszych ludzi są w ciągłym ruchu! Usunął się, a Grey lekko dodał gazu i wóz przetoczył się po szerokiej kracie, przy której bielały izolatory elektryczne, tak wyprofilowane, by przypominały trupie główki. - Wolałbym jej nie dotykać - zagadnął z uśmiechem, aby przerwać krępujące milczenie. - Kogo? - odpowiedziała półprzytomnie, zapatrzona w okno. Pewnie przetwarzała rdzawy krajobraz w kleksy sjeny i sepii. - Kraty, głuptasku - wyrwało mu się. Oczywiście chciał być tym najsilniejszym i najmądrzejszym opiekunem. - Nie nazywaj mnie tak! - jej piskliwy głos wibrował w zamkniętym pudle wozu. - Chcesz na dodatek zrobić ze mnie głupią? - Nie chciałem sprawić ci przykrości - tłumaczył się niezręcznie, zaczerwieniony jak sztubak. - No już dobrze - jej złość przeszła tak samo nagle jak wybuchła. Odsunęła się jeszcze bardziej, zwijając kalekie ciało w rogu fotela, w którym wyglądała jak szmaciana lalka, usadzona na przestronnej sofie. Wyciągnął rękę, żeby sprawdzić, czy drzwi są dobrze zamknięte; dotknął przy tym jej ramienia. Było krągłe i ciepłe, a także niezwykle drobne i jakby zbyt kruche. Miał wrażenie, że zaraz rozsypie się w drobne, porcelanowe szkliwo, i może dlatego gwałtownie się cofnął. - Co się stało, Arys? - spytała zdziwiona. Jej wielkie, zielonkawe oczy błyszczały, wargi, trzeba przyznać że zmysłowe, wysunęła lekko do przodu. Kształtna głowa, osadzona na pokracznym, zniekształconym tułowiu, to był makabryczny żart, a raczej niewybaczalny występek natury. - Nie gniewaj się na mnie, tak już jest, że czasami unoszę się właściwie... bez powodu - to wyraźne ustępstwo przyszło jej z niejakim trudem. - Przepraszam. Grey zacisnął spotniałe dłonie na kierownicy. Nie powinienem robić jej nadziei - pomyślał, lecz odruch był silniejszy od woli. Odwrócił się i pieszczotliwie pogładził gęste, rozpuszczone włosy. Nadstawiała głowę, łasiła się jak kotka, potem chwyciła go za rękę i przycisnęła dłoń do policzka. Twarz miała nienaturalnie zimną. Nagle odepchnęła go z siłą, o jaką nie podejrzewałby drobnego, ułomnego ciała, i odwróciła się gwałtownie. - Ja nie jestem do lubienia. Nade mną można się tylko litować. - Ależ skąd... - próbował ją przyciągnąć, ale zaparła się w kącie. Litość na pewno jest jakąś pochodną altruizmu lecz każde współczucie zawsze będzie tylko nędzną namiastką najlichszej miłości nie ma zresztą co ukrywać się za parawanem altruizmu wielkie słowa to ja chcę być wielki i wspaniały nic łatwiejszego w zestawieniu z kaleką mogę być dla niej całym światem ale ona mnie potrzebuje uczepi się tego współczucia uwierzy z całych sił choćby w pełgający płomyczek a ja potem się nie wygrzebię nie będzie drogi odwrotu chyba że za cenę zgaszenia całego świata miłość własna dobrotliwy wielki opiekuje się bezbronnym małym takie to trywialnie ckliwe ale ona naprawdę mnie potrzebuje bo nikt inny tego jej nie da a lepsza jest chwila szczęścia niż... Tego popołudnia poznał smak jej warg. Wypukłe, wyglądające na namiętne, w rzeczywistości były twarde i niewprawne; nie umiała jeszcze całować. Muskał czubkami palców jej szyję w miejscu, gdzie powinna wspierać się na rosłym ciele postawnej kobiety, dotykał miniaturowych ramion, z których jedno było osadzone wyraźnie wyżej, delikatnie obejmował zniekształcone plecy. Czuł ciężar winy, rzeczywistej czy wyimaginowanej; wlókł go już zawsze za sobą od chwili tej pierwszej pieszczoty. I chociaż ich. fizyczne zbliżenia nigdy nie przekroczyły progu pocałunków i ukradkowych dotknięć, powstała między nimi bolesna więź dużo silniejsza niż w przeciętnym małżeństwie. Wtedy po raz pierwszy całowali się długo, aż do bólu. Kuguary, lamparty i niedźwiedzie obserwowały ich z pozorną, pełną czujności obojętnością ze swoich kryjówek, a Greyowi wydawało się, że otworzył wszystkie okna i drzwi i tylko sprzyjająca mu opatrzność opóźnia atak bestii. - Hej tam, na dole! - głos Vivaldiego rozbrzmiewał po całej kotlinie. Skrzypek stał w połowie zakrzewionego zbocza, w miejscu o szczególnych akustycznych właściwościach, lecz Grey, zajęty badaniem bunkra, nawet nie odwrócił głowy. - Zawsze taki sam - mruknął pod nosem, lecz Antonio słyszał go doskonale, słyszałby nawet spadającą na talerz szpilkę. - Chłopiec. Wyrośnięty chłopiec. - Dawno temu przestałem udawać sfrustrowanego marzyciela. Co znalazłeś? - Nic. Strzęp materiału. - To po byłym mieszkańcu schronu. Robił sobie opatrunek z nogawki spodni. W końcu zwariował, biedaczysko. Utopił się w oceanie. - Jak to? - Grey podniósł głowę. Nagle poczuł zimny lęk. Tego obawiał się najbardziej: że któremuś z nich coś się przytrafi. Wtedy ten drugi nie będzie miał wesołych perspektyw. Przecież nie tresowano ich jak zawodowych astronautów, nie osiągnęli nawet progu wymaganej odporności psychicznej. Lecz Antonio nie odpowiedział; zbiegał właśnie tanecznym krokiem ze stromizny, omijając kępy krzewów. Gdy kontakt głosowy znów był możliwy, krzyknął: - Widziałem go. To znaczy, według twojej nomenklatury, miałem sen. Był sam, nie wytrzymał. Skoczył do morza - wskazał w górę, w stronę krawędzi niecki. Grey uważnie zlustrował kolegę, lecz tamten wyglądał normalnie. Odetchnął z ulgą. - Kim ty właściwie jesteś, Antonio? Teraz Vivaldi przyjrzał mu się podejrzliwie. - Skrzypek Vittorio Allien, zatrudniony w orkiestrze symfonicznej telewizji w Palermo... do usług. A ty? Grey roześmiał się. - Wiesz co, Antonio, wydaje mi się, że jeśli niedługo coś się nie wydarzy, obydwaj pójdziemy w ślady tego mieszkańca bunkra. W każdym razie jesteśmy na najlepszej drodze. - Nie odpowiedziałeś - Vivaldi przyglądał mu się bacznie. - Imię i nazwisko bez zmian. Urzędnik. Emerytowany pracownik londyńskiej poczty. - Aha - pochylił głowę z niedowierzaniem. - No tak, prawości nigdy i nigdzie nie dosyć. Emeryt, dobrze dosłyszałem? - Owszem, kolego. - Sąd skorupkowy? Obydwaj roześmieli się. - Nawet jak na ciebie, jesteś w wyjątkowo dobrym nastroju - zauważył Grey. - Zawsze jestem w dobrym, póki słuch dopisuje. Ale masz rację, dziś jest szczególny dzień. Oni - pochylił się i zniżył głos - pokazali mi przejście. Byłem na spotkaniu, z kobietą! - Słucham? - Nie, nie - gestykulował gwałtownie, jak na Włocha przystało - nie zwariowałem. Nie ja! Może ten świat dokoła - wykonał teatralny gest - może Ariela, lub nasz drogi major Arlington ze swoimi mocodawcami, ale nie ja! Jeśli chcesz, pokażę ci to miejsce. - O co ci chodzi? Mów po kolei! - Grey chwycił go za ramię i potrząsnął. - Te twoje euforyczne stany... - Żal ci? No cóż, Stwórca nierówno porozdzielał to wszystko... i dobrze, że tak się stało. Wracając do rzeczy: tam, na zakrzewionym wewnętrznym zboczu od nawietrznej, gdzie ty nigdy nie chodzisz, bo nie warto, natknąłem się na miejsce osobliwe. Ciepło, zwiększona gęstość powietrza, potem, za drugim czy trzecim razem, zaczynasz dostrzegać granice tej kropli innego wymiaru... - Hola, drogi Antonio! A nie słyszysz czasem muzyki sfer? - Muzyka jest wszędzie - obruszył się - nawet w tobie, chociaż zwykle niemiłosiernie fałszujesz. Ale po co trudzić się opisując ślepemu barwy? - Poczekaj, mówiłeś: za drugim czy trzecim razem. Czy to znaczy, że byłeś tam już wielokrotnie? - Nic nie wspominałem o tym zjawisku, dopóki nie upewniłem się o jego realności. Najpierw myślałem, że to dalszy ciąg prześladujących nas wizji. Ale nie, sprawa wygląda inaczej; przeskakujesz, bracie, w świat nie mający niczego wspólnego ani z naszą pamięcią, ani z tym bunkrem, namiotem czy wyspą. Zupełnie jakby zatrzasnęli ci w czerepie inną wideokasetę. Albo rzeczywiście oni przerzucają cię w któryś tam wymiar, może to tutaj spełnia analogiczną funkcję jak u nas tramwaj? Znasz balladę o psie, jeżdżącym tramwajami? Szkoda. Stary, kto wie czy nie o to przejście chodziło naszej przemiłej Arieli! Poskaczemy sobie w jedną i drugą stronę, a potem do domu! - twarz mu spurpurowiała, w kątach ust zebrała się ślina, oczy błyszczały. - Uspokój się - powiedział Grey chłodno, chociaż i jego ekscytowała perspektywa jakiejkolwiek zmiany. - Wyglądasz, jakbyś się mocno naszprycował. - Nie używam narkotyków - Vivaldi z godnością pogładził swoją rudą grzywę. - One burzą harmonię, deformują dźwięki. - Jak wróciłeś? - Tak samo. Trzeba wypatrzeć różową kroplę; na jej powierzchni odbywa się misterium tańca iskier delikatniejszych niż puch włosków na ciele kobiety... - Ale z ciebie babiarz, kto by przypuszczał. - Nieprawda, te rzeczy nie są dla mnie najważniejsze. Po prostu... ona mnie urzekła. Skoczna, kolorowa rapsodia, pełna ciepła i światła. - Co tam widziałeś? Tylko, na miłość boską, przestań już koncertować! - Ją, ją i jeszcze raz ją! Wszystko inne było dodatkiem, rekwizytem, dekoracją w tle. - Za jakie grzechy wysłano mnie z takim wariatem? - jęknęł Grey, poirytowany. - Misterna plecionka czarnych włosów, śmiałe łuki łączących się brwi, zawinięte pędzelki rzęs nad bladoniebieskimi, stale wilgotnymi oczyma, mały, prosty nos z różowymi nozdrzami drapieżcy i usta, pełne i otwarte jak wspaniały storczyk, ułożone przez naturę do uśmiechu i pocałunków. Ekstrakt piękna czystej frazy, będącej jednocześnie samorodną koloraturą. - Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że jesteś nienormalny? - spytał Grey, usiłując zachować powagę. Musiał przyznać, że Antonio bawił się doskonale w każdej niemal sytuacji i że nieraz ten nastrój udzielał się i jemu. - Oo, tak, jeśli za normę przyjmiemy obywatela z amputowaną wyobraźnią i skłonnościami do neurastenii. Chodź, bracie, i posil się przed skokiem nadprzestrzennym, bo tam nie będzie czasu na zaspokajanie potrzeb fizjologicznych. W chwilę później Grey przedzierał się przez krzewy, wspinając się stromym zboczem w ślad za Vivaldim. Nad nimi huczały wichrowe organy, nagie węże gałęzi wiły się w strumieniach napierającego powietrza, a nad granią krateru przelatywały wełniaste strzępy mgieł. Gdy dotarli do strefy zmienionej akustyki, z dołu dołączył się szelestliwy akompaniament tysięcy pracowitych trawiastych smyczków, głuche łopotanie namiotowej płachty i trzeszczące pojękiwania ścian altany. Tylko statek przyczaił się w ciszy i Grey niemal fizycznie odczuł obecność Arieli, sięgającej włóknami sztucznych nerwów do najdrobniejszych detali mechanizmu, zaś zmysłami - być może daleko poza miejsce, w którym przystanęli. - To tutaj - powiedział cicho Vivaldi. Położył mu rękę na ramieniu i popchnął lekko. - Pokłoń się ode mnie... wspaniałej Marcjannie. Było ciepło, lecz złudzenie prysło nagle jak cienka, nagrzana błonka, którą rozerwał naporem ciała. Zakręciło mu się w głowie, bo obrazy tasowały się wokół jak talie szulerskich kart. Ciemny brąz pustynnych skał, ośnieżone baszty zamku, barwne prostokątne podpory z naleśnikowatymi nawisami tarasów, zrogowaciała skóra spękanych twarzy, torsy zabitych, przezroczyste ludzkie ciała, w których biły serca z galaretowatych zgęstków... Zamknął oczy, a gdy je otworzył, wokół wielkimi, białymi płatkami padał śnieg. III Skóra twarzy, szara i zmięta, przypominała brudny papier. Szczęka, pokryta siną szczeciną, drżała. Oczy, przygasłe i zmatowiałe jak u śniętej ryby, rozszerzyły się nagle i wpiły w Greya zachłannym, sępim spojrzeniem, lecz po sekundzie znów powlekło je bielmo. Powieki, podobne do pręgowanych naramienników, zasunęły się, pozostawiając wąskie szpary. Krótko, bez zaśpiewu, zadzwoniło topornie kute żelazo. „Jaki dziwny sen. Mogę analizować go z dystansu, jak na jawie. To różni się od wizji, które miewaliśmy z Vivaldim”. - Kim jesteś? - spytał knechta. Tamten rzucił ściśniętą blachami głową w bok, aż zaskrzypiały stwardniałe na mrozie rzemienie, po czym odwrócił się i strzyknął w śnieg żółtą śliną. Grey spojrzał we wskazanym kierunku. Z mgły wyłonił się żołnierz w zgrzebnym płaszczu, narzuconym na połyskującą miedzią zbroję. Zbliżał się powoli jak zjawa, nie strząsając śniegu z kaptura i ramion. Miał gładko wygoloną, twarz o ciemnej karnacji i spokojny, uparty wzrok. Kanciasta broda i twardy zarys ust przydawały lat chłopięcemu obliczu. Młodzieniec z dobrego rodu, za wszelką cenę pragnący pokazać sobie i innym, że potrafi trzymać miecz - pomyślał Grey. Podczas drobiazgowej lustracji ani jeden mięsień nie drgnął na śniadej twarzy rycerza. Grey poczuł krople potu torujące sobie drogę po plecach. Miał przeciw sobie dwóch, lecz ten drugi był oddalony o dobre pięć metrów. Z napięciem obserwował urękawicznioną dłoń młodszego, spoczywającą na głowni miecza; postanowił, że przy pierwszej próbie dobycia broni odepchnie napastnika i spróbuje ucieczki. Ciężkie zbroje powinny utrudnić pościg. Żołnierz skinął powoli głową i odwrócił się. Odchodził bez pośpiechu, z godnością, niknąc stopniowo we mgle. Ledwie widoczne w białym oparze drzewa, przyrzucone puchowymi poduchami śniegu, przypominały czające się bajkowe smoki. Grey ukradkiem spojrzał na drugiego: stał wciąż tyłem, poruszając nieznacznie nogami, pewnie dla rozgrzewki. Gdy wielka śnieżna czapa spadła opodal z tłumionym westchnieniem, Wzniecając białą kurzawę, knecht odwrócił się błyskawicznie, omiatając wzrokiem okolicę. Przez chwilę zatrzymał spojrzenie na uwolnionej od ciężaru, roztańczonej gałęzi po czym znów odwrócił się i zapadł w siebie. Grey powoli, krok za krokiem, posuwał się w kierunku zasypanego śniegiem lasu. Może się uda, gdy dotrze do tych małych świerków, do zasp, do jeszcze gęstszej mgły, w której drzewa unoszą się jak w brudnej wodzie... Strażnik odwrócił się jeszcze raz, lecz całkowicie zignorował ucieczkę przybysza. Grey dostrzegł z oddali, że przytupuje i uderza dłońmi o uda, bo mróz był tęgi. Biegł zawianą ścieżką, zapadając się, grzęznąc i przewracając. Gdy płuca zaczęły parzyć, padł w zaspę i czekał, aż urywany oddech wróci do normy. Wtedy wytężył słuch. Poprzez walenie serca dobiegło go ciężkie stąpanie. Jednak ktoś szedł za nim. „Dlaczego uciekam? Może ci ludzie nie chcą zrobić mi nic złego... Przecież już mieli okazję.” Zanim zdążył zebrać myśli, instynkt znów zwyciężył. Rzucił się na przełaj w bok, w kopiaste pagóry zasp. W jednej z nich, zagrzebany po szyję, znieruchomiał. Drogą, którą przyszedł, nadjeżdżał konno rycerz w miedzianej zbroi. Zgrzebny płaszcz zwisał mu z ramion, umocowany sznurem pod szyją. Czarny rumak toczył pianą i błyskał przekrwionymi ślepiami; jego odsłonięta pierś parowała na mrozie. Jeździec błyskawicznym ruchem sięgnął po krótką kuszę i, prawie nie celując, wystrzelił. Zwalniana cięciwa jęknęła jak szarpnięta struna. Dopiero potem uderzeniem buta osadził konia. Bardzo powoli sięgnął do szyi, poluzował sznur i zrzucił płaszcz, który spłynął po zakutych w pancerz plecach aż na śnieg. Zzuł rękawice i upuścił je. Długimi, wąskimi jak u kobiety palcami rozwiązał rzemienie, ściągnął hełm i odrzucił go do tyłu; miedziana czasza stoczyła się po końskim zadzie i znik-nęła w zaspie. Teraz mógłby zdjąć kołnierz z grubej bawolej skóry z wytłoczonymi na niej herbami, lecz na wysokości tchawicy przyszpilił go do szyi biały, pierzasty bełt. Ruchy palców stawały się niezborne, płynęła po nich różowa, tętnicza krew. Natychmiastowa operacja - pomyślał Grey i próbował wydostać się z zaspy. Wtedy kątem oka zarejestrował ruch pośród kłębowiska oblepionych szrenią gałązek. Z przeciwnej strony nadjeżdżał biały rycerz. Jego zbroja była stara i pocięta licznymi sztychami; w wielu miejscach jasna farba odprysnęła, obnażając rdzewiejące żelazo. Kuszę powiesił na łęku; w lewej dłoni trzymał lekką, obciągniętą skórą tarczę, w której tkwiła czarna strzała. Powoli podjechał do pokonanego, szarpnąwszy ściągnął mu z szyi kołnierz z herbami i wrzucił do przytroczonej do siodła torby. Ranny, jakby chciał odpocząć po ceremonii, do której dotrwał tylko nadludzkim wysiłkiem, pochylił się do przodu i ostrożnie położył czoło na końskiej grzywie. Wtedy biały jeździec podniósł wzrok i dostrzegł Greya. Ruchem szybszym niż myśl sięgnął po znów napiętą kuszę i... znieruchomiał. Odwiesił broń i podniósł przyłbicę. Jego twarz była sterana jak zbroja: przedwcześnie postarzała i naznaczona bliznami. Skinął głową w krótkim, dumnym ukłonie, opuścił z trzaskiem osłonę i odjechał tam, skąd przybył. Czarny rumak zarżał i rzucił łbem, ale ciało nie spadło. Wtedy odwrócił się i pokłuso-wał z powrotem. Grey odetchnął i wygrzebał się z zaspy. Nie miał pojęcia, dlaczego został oszczędzony, ale na razie było mu wszystko jedno. Może ze względu na wygląd? Rzeczywiście, w przylegającym do ciała biostatycznym ubiorze musiał odróżniać się od ciężkozbrojnych. Jeśli tak, to moje uszanowanie, majorze Arlington - pomyślał. A jednak... coś tu nie pasowało. Obcego, podejrzanego przybłędę zwykle usuwa się z drogi, a nie okazuje mu względy. „Powinienem zawrócić, bo przecież gdzieś tam znajduje się miejsce osobliwe, przez które mogę dostać się... nie, nie do domu, do jakiegoś kolejnego zwariowanego świata. Ale stamtąd bliżej, przynajmniej tak się wydaje. Tylko jeśli wrócę, knechty zakłują mnie z całą pewnością, winiąc za śmierć swojego dowódcy. Więc muszę iść dalej.” Za każdym krzewem czekała kostucha, za kopcami śniegu czatowali zbrojni z naciągniętymi kuszami, w zaspach leżały wnyki. Grey miał serce w gardle, przystawał i kulił się, gdy gdzieś trzasnęła gałązka lub osypał się biały puch. Mógł się tylko domyślać, że uważne oczy śledziły go z wysokich drzew, z wykrotów pod zwalonymi pniami i z gęstwiny obmarzniętych gałęzi. Wreszcie zobaczył ludzi: stali na małych polankach grupami, podobni do białych zjaw, do zgęstków zastałej między drzewami mgły. Konni trzymali za uzdy swoje rumaki, przyciągając je bliżej żarzących się głowni, piesi szczelnie okrywali się narzuconymi na zbroje płaszczami, głowy chowając w obszernych kapturach. Większość z nich ignorowała przybysza, tylko niektórzy oglądali się, patrząc bez większego zainteresowania, po czym znów odwracali się do leniwie płonących ognisk. Zobaczył ją niespodziewanie: zawisła w burej mgle wysoko, między konarami rosłego buka. Wpatrywał się w nią tak długo, aż opuściła się niżej; duży, gruszkowaty kształt, otoczony elastyczną błoną, mrowiącą się włosowatymi wyładowaniami. Umowny sygnał kodowy, wizualny bodziec dla mózgu, system transportowy innych, brama do odmiennego świata i czasu - wszystko jedno, jak to nazwać. Chciało mu się krzyczeć z radości: a więc jednak można wrócić, jest niezależny, wszystko dookoła to bajka, farsa, kino, z którego da się wyjść w każdej chwili! Wystarczy dostać się do różowego kawałka innej przestrzeni. Ale... nie, jeszcze nie. Ten świat jest intrygujący, kto wie, może należy coś tu zrobić, komuś pomóc. Dlaczego zginął czarny żołnierz? Czy przez niego? I dlaczego wszyscy traktują go obojętnie, jak zjawisko atmosferyczne lub dobrze znany krajobraz? Poza tym powrót teraz, bez rozwiązania zagadki, nie miałby sensu. Ariela uzna, że wciąż jest za mało danych. Odwrócił się od gotowej na jego przyjęcie „bramki temporalnej”, jak ją pieszczotliwie zaczął nazywać, wszak znalazł się chyba w średniowieczu - i spojrzał na szeroką drogę, w jaką zamieniła się leśna ścieżyna. Mgła przerzedziła się, prześwietliło ją niskie, zimowe słońce. Jakby wymalowane rozpływającą się szarą akwarelą, w oddali widniało zamczysko. Grey już oglądał podobne kamienne baszty, przykryte czapami śniegu. Powoli, z wahaniem, ruszył w tamtym kierunku. Obszerną izbę o chropawych, kamiennych ścianach wypełniał gwar. Tłoczno było przy stołach, poplamionych tłuszczem i rozlanym piwem. Drgające światło smolnych szczap wydobywało z półmroku szerokie twarze, rozbrzmiewały rubaszne śmiechy i chichoty, podawano sobie kosze z chlebem i dzbany z winem, lecz w ruchach mężczyzn była jakaś skupiona ostrożność, a w gestach kobiet - źle ukrywana niepewność. Blask pochodni odbijał się w rękojeściach ustawionych na podorędziu mieczy i w grotach lanc opartych o wysokie kolumnady. Greya usadzono niedaleko szynkwasu, gdzie z beczek nalewano ostro pachnące piwo. Przyprowadzili go tutaj żołnierze, trzymający wartę przy moście. Okazywali szacunek i brak większego zainteresowania. Ogromny, zarośnięty jak zwierz mężczyzna zbliżył się do stołu, niosąc dwa pełne dzbany. Czoło znaczył mu krwawy stygmat; gdy Grey przyjrzał się dokładniej, stwierdził, że cała twarz tamtego była czerwona i posiekana jak świeże mięso. Usiłował wstać, lecz stół miał zbyt niski blat, a ława okazała się ciężka. Wtedy mężczyzna przemówił łamanym, lecz zrozumiałym językiem. - Jestem Garrot. Jeszcze... nie piłem z Nieziemcem. Postawił z rozmachem oba dzbany, aż pienista zawartość pochlapała sękate dechy. Grey wolał nie patrzeć na twarz obcego, który ciężko zapadł za stół po przeciwnej stronie. Widział jego szeroki kaftan, zrobiony z dziwnego materiału, przypominającego przezroczyste tworzywo sztuczne. Wewnątrz pulsowała sinoczerwona masa, błony, żyły, jelita, bezkształtny wór żołądka, do którego uchodził serdlowaty przewód przełyku. Grey poczuł mdłości. Obydwiema dłońmi chwycił gliniany dzban i zastawił się nim jak tarczą. Obrzydliwe piwo wypełniło mu usta, nos, lało się po brodzie. Zakrztusił się, zaniósł kaszlem. - Trzeba przywyknąć. Do wszystkiego - brodacz był oszczędny w słowach. Twarz miał pobrużdżoną, ponurą, starą, na błyszczącej tłuszczem skórze znać było pręgi brudu. Wokół oczu utworzyły się czerwone obwódki. Ale wszystko wyglądało już normalnie: skóra, nos, szerokie policzki, popękane wargi. Grey ostrożnie opuścił wzrok: podniszczony skórzany kaftan, poplamiony i wielokrotnie reperowany, ale zwyczajny, najnormalniejszy... - Nieziemcze, proszę kornie o wybaczenie - trochę seplenił, widać było, że zostało mu tylko kilka zębów. - Sięganie po broń na ciebie, Panie, jest tylko moją winą. Czy zechcesz mi darować? - Nie pamiętam... - wykrztusił Grey. - W lesie, Panie. Zabiłem tego czarnego psa, przebranego paniczyka. Odjęli go od piersi i posłali na wojnę, diable syny - splunął na stół i wytarł rękawem. - Psie krwie! W oberży zrobiło się cicho. Ustały śmiechy, trzaskanie kuflami, nawoływania. Odgłos kroków odbijał się echem od wysokiej, zadymionej powały. Grey obejrzał się. W odległości kilku kroków stał starszy mężczyzna o wyniosłym, aroganckim wyrazie twarzy. Miał jasną perukę i biały obcisły strój, obszywany złotą nitką. U pasa nosił krótki miecz. Nie skłonił się. Odczekał chwilę i dał znak ręką, że nie trzeba wstawać. Sala ożyła: odezwały się mruczące głosy, szurano buciorami. Przybysz uniósł dłoń i znów zaległa cisza. - Nieziemcze - miał ostry, skrzekliwy głos. - Jego Wysokość chce cię widzieć. Nie zmuszam cię do niczego, ale... byłoby lepiej, gdybyś poszedł. Nie czekając na odpowiedź odwrócił się. Walenie obcasami znów powróciło wielokrotnym echem. - Idź, Panie - Garrot nachylił się rozsiewając mdły odór piwa - oni zdolni są do wszystkiego, nawet wobec takich jak ty. - A ten Szambelan to... szkoda gadać, wielki Pan - dodał ciszej, rozglądając się dokoła. Grey z trudem wydobył nogi spod stołu. Nowa sytuacja zwalniała go przynajmniej od dalszej degustacji obrzydliwego napoju. W oddali widział biały strój dygnitarza, chociaż nie... z tyłu był różowy lub czerwony, dziwne dwubarwne ubranie... A może to kwestia oświetlenia, pełgający blask żywego ognia? Pośrodku pleców wyraźnie odznaczał się pionowy jasny kształt, wykazujący złożoną fakturę, po obu jego stronach pulsowały szarosine worki, coś intensywnie czerwonego trzepotało w tle jednego z nich jak papuga, schwytana w sidła. Grey wbił wzrok w kamienne płyty podłogi - one przynajmniej pozostawały zwykłymi bryłami granitu, nie ulegając metamorfozie odrealnienia. Lecz i te skalne bloki były jakieś inne, bogato żyłkowane domieszkami mineralnymi, a głębiej wyczuwało się kręte korytarze, schody i drabiny, lochy i dawno zapomniane katakumby. - Tędy, Panie - nie wiadomo skąd pojawił się uśmiechnięty paź w fioletowej liberii, obficie szamerowanej srebrem. Wyglądał jak wycięty z obrazka reklamowego: zabawka, maskotka, ulubieniec. - Panie, Jego Wysokość Król czeka - ponaglił chłopiec. Przepchnęli się przez znów hałasującą ciżbę. Szli mrocznymi, wilgotnymi korytarzami, z których wiało chłodem, wspinali się na schody o wysokich stopniach, mijali zakratowane otwory i zawarte bramy. Światło osadzonych w żelaznych uchwytach pochodni wydobywało z-ciemności zaledwie najbliższe fragmenty pokrytych liszajowatymi naciekami ścian, reszta tonęła w zimnej szarości. Dwóch zbrojnych niespodziewanie skrzyżowało przed nimi halabardy. Na ich prostackich gębach odmalowało się niebotyczne zdumienie, które Grey zdążył zarejestrować, zanim zniknęło pod maską obojętności. Paź skinął dłonią i strażnicy rozstąpili się. Jeden z nich odciągnął ciężkie wierzeje na tyle, że mogli przecisnąć się do wewnątrz. Buchnęła fala ciepła. Grey odebrał ją jako krótkie liźnięcie gorąca, zanim układ regulacyjny nie pokonał własnej bezwładności termicznej. W komnacie ogromnej jak wnętrze katedry trwał bal. Błyszcząca kamienna mozaika odbijała wirujące krynoliny, śmigały obcisłe surduty, dźwięki madrygału powracały zniekształconym pogłosem z mrocznych wykuszów. Tysiące świec płonęły w kolistych, nisko uwieszonych kandelabrach, iskrzących się blaskiem różnobarwnych górskich kryształów. Tylko te dźwięki wypełniały przestronną salę: wątłe, dalekie granie i szelest sukien. Żadnych rozmów, śmiechów, trzasku kufli, nawet stukotu obcasów. Bal duchów - pomyślał Grey. - Tędy, Panie - paź nie odstępował go na krok. Ruszyli bokiem, pod ścianami wyrastający-i jak stok góry. Oparte o marmurowe płyty stały tam miecze i lance, leżały sztylety przypięte do bogato inkrustowanych pasów. Przypominały o wojennym pejzażu, oblegającym zewnętrzne mury i baszty, stanowiły pierwszą falę wrogiego świata, która wlała się przez nieopatrznie uchylone wrota. - Jaśnie Pan pozwoli - ubrany w połyskliwą czerń lokaj o starej, dobrej twarzy, okolonej siwymi bokobrodami, pochylał się usłużnie w jego stronę. Na srebrnej tacy stał puchar z winem. Grey wziął go, dziękując skinieniem głowy, i chciał skosztować trunku, gdy paź niecierpliwie ścisnął mu dłoń. - Chodźmy już, Panie. Jego Wysokość czeka. Gdy mijali podium orkiestry, rudy skrzypek zerwał się z miejsca i pomachał mu smyczkiem, powodując chwilowe zamieszanie. Był to Vivaldi. Antonio nie ma wątpliwości co za historia trzeba uciec musimy porozmawiać zaplanować wymknąć się dotarcie do bramki temporalnej nie powinno być trudne ha tylko po co żeby Ariela pani naszego życia i naszej śmierci odesłała nas z powrotem po więcej danych Weszli na podwyższenie, zasłane czerwonym suknem. Zwyczajna, tępawa twarz władcy stanowiła nieprzeniknioną maskę. Niedbale skinął dłonią ciężką od pierścieni. „Od ciągłego, siedzenia musi mieć zwyrodnienie kręgosłupa; wygląda na marionetkę.” Ktoś ze świty monarchy podszedł i delikatnie lecz zdecydowanie odebrał Greyowi puchar. Oddalił się, niosąc go ostrożnie, po czym cisnął pod ścianę, aż bryzgi czerwonego trunku chlusnęły na marmurową płytę. Ściekały z niej grubymi, oleistymi kroplami, pozostawiając rudoniebieskie ścieżki, podobne do obnażonych żył. - Podejdź, uklęknij i ucałuj dłoń Jego Wysokości - polecił starszy, skrzekliwy głos. - Pewnie nie wiesz nawet tego, że stoisz przed miłościwie nam panującym Ryszardem Trzecim. Grey uczynił, co mu kazano. Od nie mytych palców monarchy biła jełka woń przefermentowanego potu i rozkładającego się tłuszczu, ale przemógł się. - Wyglądasz rzeczywiście na Nieziemca - król miał głos dźwięczny i czysty, nie pasujący do kartoflanej, nieforemnej twarzy. - Marszałek sprawdzi, co trzeba, i zajmie się tobą. I pamiętaj: słuchaj go uważnie, bo jest tak, jakby mój głos przemawiał przez jego usta. I chociaż jesteś Przybyszem, twoja droga nie jest wolna od strachu, nawet o życie. A teraz idź i baw się, wszak trwa wielki bal! Władca przestał zwracać nań uwagę, więc skłonił się i odszedł. Wtedy po raz pierwszy ujrzał Marcjannę. Stała u boku starego Szambelana w białej, luźnej sukni z niebieskimi wyłogami. Obszerny dekolt częściowo odsłaniał ramiona, których linia płynnie przechodziła w kolumnę szyi. Jej jasnobłękitne, wilgotne oczy śmiały się, lecz usta pozostały nienaturalnie poważne; ruchliwe płatki różowych nozdrzy przywodziły na myśl nieokiełznaną drapieżność. Plecionka czarnych włosów, opadająca na czoło, niemalże dotykała smolistych łuków łączących się brwi. Na wywiniętych pędzelkach rzęs zawisły miniaturowe, błyszczące kropelki. - Ty jesteś Marcjanna, Pani - powiedział bez zastanowienia, kłaniając się. Zapanowało niezręczne milczenie. Jak dobry duszek w odpowiedniej chwili pojawił się paź, ciągnąc go za rękę. - Chodźmy - szepnął. - Szambelanka nie jest dla ciebie, Panie. Ona tańczy tylko z dostojnikami. - Dajcie mu wina - rozkazał młodzieniec w obcisłym, zielonym stroju, opierając dłoń na głowni szpady. - Niech się bawi, niech wie, że mimo wszystko jesteśmy gościnni! Ktoś przyniósł puchar i podał młodemu człowiekowi, a ten wychylił połowę i wręczył go Greyowi. - Pij, to wino na pewno ci nie zaszkodzi, Panie - zachęcał paź, nie puszczając jego ręki. Grey skłonił się lekko i zszedł z podwyższenia, ciągnąc za sobą nieodłącznego towarzysza. - Dlaczego to robisz, Nieziemcze? Obraziłeś szlachetnego Armanda! - Nie będę robił tylko tego, co mi wszyscy po kolei każą - odparł ze złością. - Nie jestem kukłą! Ty, mały, też wciąż masz zbyt wiele dobrych rad. Chłopak spojrzał na niego ze smutkiem, bez cienia gniewu. - Bez nich byłoby ci trudno, Panie. Staram się być dobrym przewodnikiem. - No, już w porządku - wciągnął głęboko powietrze. Ceremonialne przechodzenie z rąk do rąk i wysłuchiwanie wskazówek, będących właściwie poleceniami, okazało się nadzwyczaj irytujące. - Jeśli nie masz pragnienia, Panie, pozwól mi wypić twoje wino. Tak będzie... lepiej. - Trzymaj - Grey z ulgą pozbył się pucharu. Chłopiec wziął go w obie dłonie, jak chwyta naczynie dziecko, i opróżniał małymi łykami. - Szanowny Pan pozwoli - siwy lokaj w połyskliwej - czerni oburącz trzymał kosz, w którym spoczywały dziesiątki fantazyjnie powiązanych wstążek. Był to ten sam człowiek, który poczęstował go po raz pierwszy, lub ktoś bardzo do niego podobny. - To kotyliony, czcigodny Nieziemcze - Grey nie był pewien, czy stary nie próbuje drwić. - Los wskaże damę do towarzystwa. Nie - podniósł dłoń uspokajającym gestem - proszę się nie obawiać. Wszystkie są szlachetnie urodzone. co mi szkodzi spróbować to dziwne ale tutaj wszystko wydaje się być wyreżyserowane lecz wciąż czegoś się uczę może właśnie o to chodzi Arieli Na wierzchu leżała wielka czerwona kokarda, rozpostarta szeroko, przypominająca oderwaną od morskiego dna rozgwiazdę. Grey sięgnął obok, w głąb, przebierając palcami w gąszczu śliskich wstążek. Uchwycił jedną z nich, sztywniejszą od pozostałych, wyplątał, wreszcie wyszarpnął. Na długim wąsie wisiała ta sama czerwona kokarda. - Przeznaczenie - uśmiechnął się lokaj, ukazując popsute zęby. Delikatnie odebrał kotylion i wręczył go paziowi, który zaraz znikł im z oczu, zręcznie lawirując między tańczącymi. Dwa kroki w tył, dwa w przód, jeden w bok, jeszcze jeden w bok, i z powrotem. Cała sala sprawiała wrażenie teatru marionetek, sterowanego jedną dźwignią. - Jaśnie Panie - lokaj przybliżył się i pochylił głowę, rzucając na boki niepewne spojrzenia - jak jest naprawdę - przełknął ślinę, grdyka poruszyła mu się pod luźnymi fałdami skóry jak ciało liniejącego węża - tam, no, na zewnątrz, daleko od tego wszystkiego - zatoczył ramieniem szerokie półkole. - Bardzo proszę powiedzieć, co tam widać? - Nie ma tam machin, poruszających sklepieniem niebieskim. Ani Pan Bóg nie siedzi na białym tronie - odparł zastanawiając się, jak można uczciwie odpowiedzieć na takie pytanie. - Ooo, Nieziemcze - stary podniósł palec ruchem wspólnym wszystkim zadufkom świata - Pan Bóg siedzi tam, gdzie nawet ty nie masz dostępu. Są różne... - Witaj, mój Panie. Podobno raczyłeś wybrać mój kotylion. Grey odwrócił się. Kobieta była chuda i grubokoścista; wydawało się, że jej wydatne łokcie za chwilę przebiją nieco już zwiotczałą skórę. Ręce o dużych dłoniach i świecących od pierścieni palcach najbardziej rzucały się w oczy. Twarz z płaskimi policzkami i wąskimi szparkami oczu, krótka szyja i niezbyt dorodna figura, zasłonięta popielatą suknią, stanowiły zaledwie dodatek do owych kończyn górnych, przyciągających uwagę jak szczególnie silnie zbudowane odnóża niektórych owadów. - Witaj, Pani - skłonił się lekko, usiłując ukryć grymas rozbawienia. - Czy mogę poprosić do tańca? Dwa kroki w przód, dwa w tył, potem w bok, i z powrotem. Poszło łatwiej, niż przypuszczał. Wątła melodia rozpływała się po przestronnej komnacie, chwilami niknęła w bocznych niszach, nie wzmacniane dźwięki jakby gubiły się w kolumnadach i wykuszach. Wtedy robiło się kroki mechanicznie, tak jak milczący tłum, poruszający się miarowo i pewnie, co sprawiało wrażenie, że nikłe frazy skrzypiec czy lutni wydawały się być zaledwie dodatkiem do tego niemego tańca. - Musisz nam pomóc, Nieziemcze. Kobieta patrzyła bez wyrazu na wprost, gdzieś ponad głowami tańczących. I mimo, że właściwie nie poruszała ustami, to na pewno spomiędzy tych wąskich, bezkrwistych warg płynęły dalsze słowa. - Trzeba przywrócić sprawiedliwość i szacunek dla Boga. Niech ludzie wyjdą z lochów. Niech rycerze nie lękają się o żony i córki. - Cóż mam zrobić? - odpowiedział takim samym szeptem, pilnując się, żeby nikt nie mógł odczytać znaczenia słów z ruchu warg. Kroki do tyłu, do przodu, w bok. I z powrotem. Zawodzenie skrzypiec, których dźwięk uwięziono w prymitywnej melodii, powracającej w kółko tą samą nutą. Vivaldi musi być nieszczęśliwy, lecz posłusznie gra wyznaczoną mu rolę. - Zabij Króla - nawet szept drżał od świętokradczych słów. - I marszałka Herzoga. Reszty dokonamy sami. Kroki w przód, w tył. Czego oni chcą? Jakiej próbie znów go poddają? Jak każda społeczność, ta również jest rozszczepiona, potrzaskana, poszczególne grupy chciałyby przeciągnąć go na swoją stronę, uzyskać korzyść z nagłego pojawienia się człowieka spoza świata. Trzeba zachować ostrożność, chociaż... może ci ludzie rzeczywiście potrzebują pomocy? Tylko jak to zrobić? Bardzo prosto - pomyślał z goryczą. Jednym zabrać, żeby oddać innym. - Po co? - spytał trochę głośniej, gdy zbliżyli się w swoim rytmicznym spacerze, wciąż jednak zachowując konspiracyjną formę szeptanej rozmowy. - Żeby na tronie zasiadł wasz człowiek, lochy zapełniły się innymi ludźmi, a inni rycerze opłakiwali los swoich żon i córek? Jej powieki uniosły się na moment, to było spojrzenie wściekłego zwierzęcia. Odruchowo przygotował się do odparcia fizycznego ataku, lecz nic się nie stało; lichej postury kobieta o płaskiej twarzy i ramionach karateki - dopiero teraz znalazł dla nich odpowiednie określenie - nadal stawiała duże kroki, szeleszcząc rozpiętą na drutach spódnicą. - Zgodzisz się, że są lepsi i gorsi królowie - zdążyła się opanować i jej brzuchomówczy szept zaatakował go ponownie. - Nie znam żadnego - uciął. Jej napastliwa pewność siebie przestawała być zabawna. - Więc poznasz - syknęła. - Prędzej niż ci się zdaje. Wtedy pamiętaj o naszej... prośbie. Pamiętaj także, żeby pozostać człowiekiem honoru. Zaufała ci szlachetnie urodzona dama. Wiedz - jej szept stał się cichszy, lecz wyraźniejszy, jakby metaliczny - że w tym zamku są ciemne schody, zapadnie i inne miejsca, gdzie może zniknąć bez śladu nawet... Nieziemiec. Daleka muzyka urwała się nagle. Vivaldi - pomyślał Grey i spojrzał w stronę podium orkiestry, lecz nieodłączny paź już odciągnął go w przeciwnym kierunku. - Poczekaj, chłopcze. Tam jest... ktoś, z kim chciałbym porozmawiać. - Później, czcigodny Panie. - Dlaczego? - spytał rozdrażniony. - Postępuję wedle królewskich rozkazów. Nasz Pan, Ryszard Trzeci, nie lubi jawnej samowoli Nieziemców. - Więc... jestem więźniem? - Grey poczuł chłód na plecach. - Zapewniam, że nie, Panie - chłopak schylił się w ukłonie. - Nic takiego nie może przytrafić się Nieziemcowi. A teraz kornie proszę o udanie się ze mną. - Dokąd? - Do Marszałka, o Szlachetny - paź aż wił się w ukłonach. - Więc prowadź - westchnął Grey. Może dowiem się czegoś więcej - pomyślał. Przepychali się przez tłum, w który po zakończeniu tańca zamieniły się uporządkowane grupy tancerzy. Gdzieś w przejściu mignęła biała suknia z błękitnymi wyłogami i lekko pochylona głowa z misterną plecionką kruczoczarnych włosów. Wstępowali po wyszczerbionych schodach; w ich kamiennych stopniach pokolenia wydeptały głębokie doły. Zimny przeciąg owiewał wilgotne ściany. Dalszą drogę niespodziewanie zagrodziły im obnażone miecze. - Czego chcecie? - z głębi naznaczonej bliznami twarzy czujnie obserwowały ich oczy doświadczonego żołnierza. - Prowadzę Nieziemca - chłopiec dumnie wyprężył pierś. - Poczekajcie. Tam, pod ścianą - rozkazał zbrojny, odsuwając ich nagą klingą. Czekali długo, zanim ich wpuszczono. Marszałek okazał się człowiekiem niewielkiego wzrostu, o nalanej, czerwonej twarzy i wodnistych oczach. Wysunięta dolna szczęka i nieprawidłowy zgryz upodobniały go do szykującej się do ataku mureny. Powstał zza niskiego stołu, zawalonego rulonami map i kołyszącym chodem zbliżył się do przybyłych. Paź padł na kolana, Grey skłonił się lekko. - A więc to ty jesteś ostatnim Nieziemcem - mruknął dostojnik, obchodząc ich dokoła. - Jesteś tym, który przybył z obozu wroga - znów stanął na wprost, wbijając w Greya niechętne spojrzenie. - Kto wysłał cię do nas? Zaległa cisza, tylko tępo pobrzękiwała obnażona broń przechadzającej się straży. Fioletowy paź odsunął się o krok, obserwując Greya z niepokojem. - Nikt - wydawało mu się, że to ktoś inny obok odpowiada nieco zbyt donośnym głosem. - Tamtędy... wszedłem w wasz świat. - I co? - Marszałek skrzyżował ramiona na piersi. Szamerowany złotą nitką surdut chrzęścił jak łuskowy pancerz. - Odszedłem w las. Nie byłem pewny... co do zamiarów tamtych ludzi. - Więc u nas czujesz się bezpieczniejszy? - w jego głosie wyczuwało się drwinę. - Może... tak było. Teraz widzę swoją omyłkę. Okrągły człowieczek gwałtownie opuścił ręce, jego twarz poczerwieniała jeszcze bardziej. Straże przerwały powolny marsz wzdłuż ścian. - Jesteś zuchwały, Nieziemcze. Może to i dobrze. Łatwiej przyjdzie ci wykonać zadanie - mówił wyraźnie, używając jakby trochę innego, mniej archaicznego języka. - Jaka jest twoja propozycja? - Uważaj na to, co mówisz - wzrok tamtego stał się ostry, rysy stężały. - Ja nie proponuję, ja każę. Twoje zadanie będzie polegało na przejściu do obozu Czakarów. Dasz się zaprowadzić do ich wodza, Kan-Dys-Duba, i przekonasz go, żeby poprowadził wojska do natarcia nie Szlakiem Wołów, jak sobie zaplanował, lecz Doliną Suchych Drzew. To wszystko, czego żądam. Grey drgnął. Coś w nim krzyczało, domagało się sprzeciwu. Zawsze tak było: przesadnie reagował na arbitralne władcze gesty, nie cierpiał despotów. - Nie jestem waszym poddanym. Twarz Marszałka napłynęła krwią, zagubione w niej oczy przypominały dwa prześwity na zamglone niebo. Podszedł i usiłował chwycić Greya za bluzę, lecz zakrzywione paznokcie ześlizgnęły się z opiętego na piersi materiału. Rozwścieczony, pchnął go na ścianę; z boków, jak wierne psy, doskoczyli strażnicy, przykładając mu obnażone ostrza do szyi. - Gwałt na Nieziemcu sprowadza nieszczęścia. Tak bywało wielokroć - te słowa wypowiedział młodzieniec, stojący u wejścia. Jego proporcjonalnie zbudowane ciało opinał zielony strój. Lewą dłoń oparł na rękojeści szpady. - Więc spróbuj użyć swoich sposobów, szlachetny Armandzie - dostojnik odstąpił, z trudem hamując gniew. - I oby ci się udało. - Spocznij tutaj, gościu z innych światów - młody człowiek wskazał Greyowi atłasową kanapę. Sam również rozsiadł się wygodnie. - Jesteś u nas przejazdem, wstąpiłeś z ciekawości. Jako mędrzec, bo takimi zazwyczaj są Nieziemcy, wiesz, że możesz zrobić dla nas wiele dobrego. - Dobro jest względne - odparował Grey, z uwagą przyglądając się tamtemu. Miał szeroko rozstawione, inteligentne oczy i twarz podobną do dojrzałej oliwki: błyszczącą, o lekko zielonkawym odcieniu. Był wykształcony i wytworny. sytuacja jest nieciekawa pełno uzbrojonych siepaczy no i ten marszałek do diabła z nim ale nie wiadomo czy to wizja może fantomatyczna albo co czy może jakaś inna rzeczywistość przynajmniej na tyle realna żeby któryś z tych idiotów mógł mi poderżnąć gardło trzeba coś robić może dać się przekonać i uciec no ale co z Vivaldim - Mówisz, Nieziemcze, jak filozof albo zły mag, albo obydwaj w jednej osobie - uśmiechnął się Armand. Greyowi wydało się, że nawet zęby błyszczą mu pastelowym odcieniem malachitu. - My tutaj jesteśmy zwykłymi ludźmi, rolnikami i żołnierzami, i dla nas dobro oznacza zbiory i zwycięstwa. Wiesz - wyjaśniał dalej, poczekawszy stosownie na odpowiedź - że oczekujemy na bitwę. Czakarowie już podchodzą pod mury. Wojna będzie krwawa, umrze wielokroć po tysiąc wojowników. Teraz tylko ty możesz temu zapobiec, Panie. - Ja?! Nie potrafię czynić cudów. - Dobrze wiemy, co potraficie wy, Nieziemcy. Ale nie prosimy cię o nic wielkiego: chcemy tylko, abyś nakłonił Kan-Dys-Duba do przeprowadzenia wojsk Doliną Suchych Drzew. - Żebyście wytłukli wszystkich co do nogi?! - Chcemy szybkiego zwycięstwa. Dobrze wiesz, Panie, że długa i wyniszczająca wojna pochłonie dziesięciokroć albo i dwudziestokroć więcej ofiar. - Kiedy znajdę się w obozie waszych wrogów, przedstawią mi zapewne podobną ofertę. Błyskawiczne zwycięstwo to na pewno atut w sprawowaniu władzy, ale co do liczby ofiar, to chyba zapomniałeś, Armandzie, o poszkodowanych w wyniku późniejszych prześladowań. - Bacz, jak zwracasz się do królewskiego syna - wtrącił gniewnie Marszałek. W otoczeniu nie odstępującej go straży przechadzał się po komnacie, z trudem opanowując wzburzenie. - Nieziemcom należą się przywileje - łagodził Armand, unosząc dłoń w pojednawczym geście. - Poza tym - Grey rzucił na szalę ostatni atut - doprawdy nie wyobrażam sobie, jak mógłbym w najmniejszym choćby stopniu wpłynąć na plany szlachetnego Marszałka. Wątpię, czy łatwiej poszłoby mi z Kan-Dys-Dubem. - Wiemy, co potrafią Nieziemcy - powtórzył Armand ze swoim zielonkawym uśmiechem. - Nie jesteś pierwszym, który zawitał w nasze progi. - Tak, ale... - Wiem - Armand znów uniósł dłoń. Potrzebujesz czasu do namysłu. Dajemy ci dzisiejszą noc; wyruszysz jutro o świcie. - I żeby ci nic innego nie przyszło do głowy, ten drugi Nieziemiec, chodzący ze skrzypcami, pozostanie... naszym, powiedzmy, gościem - dodał Marszałek, wykrzywiając twarz uśmiechem. - Mówił, że jest twoim przyjacielem. - Jaką mam gwarancję, no, rękojmię - dodał Grey, widząc ich zdziwione miny - że później dacie nam spokój? - Nasze słowo - odpowiedzieli jeden przez drugiego - na głowy naszych matek i dzieci. Ale - ostrzegł Marszałek - nie radzę ci przybywać z niczym lub - przełknął nerwowo, ślinę - przeciw nam. - My oczywiście nic nie zrobimy Nieziemcowi - poważnie dodał Armand - ale w tych starych murach - rozejrzał się po naznaczonych naciekami ścianach - może mu się przytrafić coś przed czym nie zdołamy go obronić szlachetny Arystydesie. - Skąd znasz moje imię? - Grey wciąż, nie wiadomo po co, usiłował zyskać na czasie. - Twój przyjaciel Antonio zdradził je nam. To chyba nie osłabi twojej mocy? - spytał, jakby zaniepokojony. - Nie wiem - Grey uśmiechnął się. - Dobrze wiemy o zmowie ze spiskowcami - dudnił spod ściany nabrzmiały złością głos Marszałka. - Podjęliśmy cię gościnnie i szczerze, a ty... urwał, zachłysnął się własną wściekłością. Dzikie psy - pomyślał Grey, oglądając się w stronę wyjścia. Lecz stało tam ze dwudziestu zbrojnych. - Może nie była to jeszcze zmowa - odezwał się królewski syn tonem pełnym chęci wybaczania. - Cokolwiek to było, puszczone zostanie w niepamięć, Nieziemcze. Gdy spełnisz naszą prośbę, możesz po powrocie żądać czego chcesz: złota, klejnotów, sotni rycerzy, broni i rumaków, bogatej wsi, pięknych kobiet. Tylko... - zawiesił głos, a uśmiech znikł z jego twarzy - nie wolno ci wspomnieć o Marcjannie. Gdybyś to zrobił, zabiję cię - ścisnął głownię szpady, aż zbielały mu knykcie - bo ona... jest mi droższa, niż pomyślność tego królestwa. - Chodzą za mną jak cienie, nie odstępują na krok - zaczął Vivaldi od samych drzwi. Mocował się z opornymi zawiasami, usiłując chociaż na chwilę odgrodzić się od aniołów stróżów. -: Co tam u ciebie? Grey wzruszył ramionami, jakby pragnął scedować na towarzysza całą winę za karkołomne przedsięwzięcie. Usiedli na twardej pryczy. Oprócz niej umeblowanie klity stanowiły trzy haki w ścianie, zydel z konwią wody i przykryty kubeł na nieczystości. - Jak widzisz, zajmuję luksusową celę w średniowiecznym Hiltonie. - Sprawiasz wrażenie niezadowolonego. Przecież to drobne, przejściowe trudności -nie mógł wyczuć, czy Antonio mówi poważnie. - Wiesz mi, że wolę już tamten idiotyczny wichrowy krater i Ariele niż tutejsze ponuractwo. Ten świat zwyczajnie mi nie odpowiada. - Nie odpowiada, nie odpowiada - zapiał dyszkantem Antonio, wymachując rękami; najwyraźniej burzliwa włoska krew uderzyła mu do głowy. - Co to znaczy: nie odpowiadać? Uwielbiasz za to pewnie konwersacje z Ariela, która ciągle powtarza: jeszcze troszeczkę. A może wolisz tęsknie wpatrywać się w buchający zgnilizną ocean? Albo masz ciągoty do majora Arlingtona? Zobaczysz, że jeśli uda ci się szczęśliwie wrócić, będziesz godzinami stał w oknie i wspominał swoją jedyną prawdziwą przygodę. Powiesz sobie: wtedy naprawdę coś robiłem, decydowałem, bałem się i kochałem, a więc żyłem. Tutaj, w domu, tylko jem, wypróżniam się i wspominam. Nie przyznasz mi racji? - już mu przechodziło, koloryt twarzy powracał do normalnego, uśmiechnął się półgębkiem, obserwując reakcję Greya. - Może i tak - również uśmiechnął się, bo nie było innego wyjścia. Swoją drogą, ten zwariowany Vivaldi jest niezastąpiony. - Ale - dodał - to nie przeszkadza mi tęsknić do mojego ogródka. To tak jak z obleganą twierdzą: ci, co są na zewnątrz, chcą do środka, a ci w środku pragną wyjść na zewnątrz. - Tylko nie mów mi nic o twierdzach i obleganiu - znów zamachał rękami. - Nie chcę tego słuchać! Tobie też przedstawili propozycję współpracy? - Ja chcę żyć tylko muzyką - szeroko otworzył swoje wyłupiaste, lekko załzawione oczy i powiódł wzrokiem po ścianach. - Ona jest wszędzie, w tych starych murach, w ludziach, nawet powietrze jest tutaj inne. Nie słyszysz? - zawiesił głos. - Owszem, słyszałem, jak piłowałeś stradivariusa w sali balowej. Nie znam się na muzyce, ale wydawało mi się, że nie był to wirtuozerski popis. - Mylisz się, Arystydzie - odwrócił się, przybrawszy pozę umęczonego mentora. - Mylisz się po wielokroć. A więc: każdy zna się na muzyce, lecz niektórzy po prostu jeszcze śpią. Nieliczni z nich, nieszczęśliwcy, przesypiają całe życie. Po drugie: tam, na balu, grałem tak, aby współbrzmieć z duchem tego zamku. Gdybym dał koloraturowe wstawki, byłby to dysonans w orkiestrze wieków! Zrozum, przyjacielu, bo już nie mam siły powtarzać: należy brać udział w koncercie wszechczasu i wszechprzestrzeni, a nie stale przeciwstawiać się, tracąc siły w bezsensownych zmaganiach. - Czy w okresie pracy w Palermo nic nie słyszałeś o innym skrzypku, twoim imienniku? - Grey gładko zmienił temat. - Niee... chyba nie. To musiał być bardzo lichy skrzypek. Zapomniano o nim. - Ciekawe... O Arystydesie też przedtem niczego nie wiedziałeś? - Nigdy w życiu. Po raz pierwszy powiedział mi o nim major Arlington, odczytując listę. Potem przeglądałem encyklopedię Arieli. - Ani o Khoranie, Monroe, Bismarcku? - Mój drogi, nigdy specjalnie nie interesowałem się dziedzinami odległymi od muzyki. Nie sądziłem, aby było to potrzebnej przynajmniej mnie. Właściwie wszystko można wyrazić dźwiękiem. - To przekracza zdolność pojmowania - Grey przyłożył dłonie do oczu. - Kto wie, czy obydwaj nie postradaliśmy zmysłów. A może major Arlington po prostu wypróbowuje na naszej grupie działanie nowej klasy bojowych halucynogenów? Rozkruszył kilka ampułek w hermetycznym wnętrzu cylindrycznego obiektu, który wzięliśmy za statek kosmiczny... Przerwało im głuche łomotnie w drzwi. Nasłuchiwali chwilę, lecz zaległa cisza, w której skwierczał tylko płonący kaganek. - Uciekajmy stąd, Antonio - Grey zniżył głos, mówił prawie szeptem. - To dziwny, podstępny świat, zbyt obcy, aby można było przebywać w nim bezkarnie, choćby tylko na czas badania. Jeśli dzisiejszej nocy nie odnajdziemy bramki temporalnej, możemy bezsensownie zaplątać się w tę rzeczywistość. Spróbujmy, chyba... chyba nam nie przeszkodzą? Vivaldi wstał i przejechał dłońmi po bokach, jakby pragnął wygładzić zmarszczki na biostatycznej warstwie ochronnej. - Zwariowałeś, stary. Nie ma się czego obawiać, weź się tylko w garść. Tutaj jest tak... inaczej, piękno przywdziało powagę dostojeństwa, zamkowe mury śpiewają stare pieśni. Muszę się tego jeszcze nasłuchać, nagromadzić na zapas. Do czego się tak spieszysz? Do pisania raportu dla Sztabu Sił Kosmicznych? A poza tym - dorzucił konspiracyjnie - ona jest czarująca. Delikatne, koronkowe divertimento. Marcjanna. - Co powiedziałeś? - Grey nie był pewien, czy dobrze zrozumiał ostatnie, ciszej wypowiedziane słowo. Znowu ktoś uderzył w drzwi, głuche dudnienie powróciło echem spod okopconej powały. Skrzypiały zawiasy, wilgotne dechy szorowały po kamiennej podłodze. Do izby wcisnął się zbrojny posłaniec. - Jaśnie Pani oczekuje. Vivaldi ruszył ku wyjściu, lecz obejrzał się w pół drogi z szelmowskim uśmiechem. - To ona. Nie rób takiej miny, daję jej tylko lekcje muzyki. Bywaj! Oliwne lampki rozsiewały pełgający, zielony blask. W ich świetle łoże wydawało się być nieskazitelnie gładkim blokiem marmuru, zatopionym na morskiej płyciźnie. Z naroży bryły meandrowały ku górze rzeźbione złote podpory, dźwigające brokatowy baldachim. W kącie, na dziecinnym zydlu, siedziała dziewczynka. Znajdowała się poza kręgiem niespokojnego światła, więc jej twarzyczka tonęła w półmroku. Można było jednak dostrzec, że ciemne włosy utrefione miała wysoko w taki sposób, by tworzyły plecionkę pasemek lub warkoczyków. Śmiałe, szerokie łuki brwi niemal zachodziły na siebie, nos o drgających nozdrzach znamionował drapieżność, zaś storczykowato wysunięte usta dawały przedsmak kobiecości w dziecięcym jeszcze ciałku. Ubrana była, oczywiście, w białą sukienkę z niebieskimi wyłogami. - Moja pani zaraz przyjdzie - odezwała się piskliwym głosikiem. Pluszowe kotary poruszyły się i Marcjanna wśliznęła się jak duch. - Jesteś już, mój Panie - ukłoniła się, przysiadając w głębokim dygnięciu. Jej ciężkie, splecione w siatkę włosy błyszczały; rozsiewała woń tłuczonych migdałów i wanilii. Wyprostowała się: błyszczące oczy, ciepła biel policzków, szybki oddech, koniuszek języka, muskający lśniące wargi... - Tak, Pani - pochylił się w geście powitania, niemal dotykając głową jej rozkloszowanej sukni. Znów zapach migdałów i jeszcze jakiś inny, ledwie uchwytny, jaki może unosić się nad łąką w czerwcowe popołudnie. Miękkie dłonie spoczęły na jego głowie, palce podkurczyły się, jakby chciały zakleszczyć kosmyki włosów, targnąć, przyciągnąć go tam, gdzie talię opina cienki materiał sukni. Lecz nie, to złudzenie, to tylko nagły skłon zburzył fryzurę. Podnosił się powoli, z trudem dźwigając ciężar obejmującego go spojrzenia. Pieściło mu kark, ściekało po szyi jak krople ciepłej wody, kładło się na ramionach. Tym razem nie było to złudzenie: małe ręce objęły go za szyję. To była dziewczynka, miniatura Marcjanny. Gdy wyprostował się, jej ramiona opadły, lecz twarz rozjaśnił ufny uśmiech, który pojawił się najpierw w ułożeniu powiek, w oczach, a dopiero potem na ustach. - Kochamy cię - powiedziała cienkim głosikiem. Uśmiechały się obydwie, jednakowo piękne, identyczne, jedna będąca pomniejszonym obrazem drugiej. Ta większa podniosła ramiona i wyjęła z włosów srebrne szpile: misterna plecionka rozsypała się, rozwinęła w ciemne sploty, opadające powoli, jakby musiały pokonywać własną bezwładność. Mała wyciągnęła ręce, aby ująć jego dłoń. - Czy ona... ta dziewczynka... przecież jest jeszcze dzieckiem - powiedział. Nie poznawał własnego głosu, był zduszony i nierówny. - To przecież moja Feme - uśmiech jeszcze nie zdążył zniknąć z rozchylonych warg, gdy brwi ściągnęły się w gniewnym grymasie. - Nie widzisz, Panie? A może chcesz, abym także odesłała głowę czy lewą rękę? Pozostały takie właśnie, jedna z ufnym uśmiechem i wyciągniętymi ramionami, druga z cieniem gniewu czy tylko zaskoczenia na twarzy, ujętej w pasma oleistych, natartych pachnidłami włosów. Zatrzymały się w połowie gestu, z zastygłymi, utrwalonymi w rysach twarzy uczuciami, jakby w oczekiwaniu na swoje następne okienko czasowe, na kwant życia, który pobudziłby je do ruchu. Stało się to w chwili, kiedy ostry podmuch wiatru uderzył w witrażowe okno, grzechocząc grubymi krupami śniegu. Wtedy dostrzegł Emilię. Przysiadła na tym samym zydlu, który wcześniej zajmowała Feme Marcjanny. Była nawet podobnego do niej wzrostu ze swoją zbyt dużą, ładną twarzą, kalekim ciałem, osłoniętym spłowiałą męską koszulą, i drobnymi nagimi nogami, które tylko na pierwszy rzut oka przypominały nogi dziecka. Głowę trzymała spuszczoną, strugi jasnych włosów zamknęły się nad czołem jak kurtyna. Pilnie pogłębiała paznokciem jakąś niewidoczną rysę na powierzchni zydla, piłowała ją powoli i systematycznie z maniakalnym uporem. Potem z płóciennej, przewieszonej przez ramię torby zaczęła wyjmować tubki z farbami. Ułożyła kilka z nich na nagim udzie grubości męskiego ramienia. Wybrała jedną, lecz odłożyła; dopiero z drugiej wycisnęła sporą część zawartości na dłoń i rozsmarowała na jasnej skórze. Tłusta maź rozprowadzała się dobrze, ogromniejąc w fioletową plamę. Potem przyszła kolej na purpurę, jasną jak tętnicza krew. Tę dziewczyna nakładała inaczej: rozklepywała farbę pośrodku fioletu. Nie mógł znieść tego widoku. Szarpnąwszy się gwałtownie odwrócił się i zaczai krzyczeć, ale głos uwiązł w gardle, żelazne palce ścisnęły krtań, mocarny chwyt unieruchomił ramiona, barki i biodra. Został zatrzymany, wyłączony, uwiązł w zgęstku czasowym jak rzeźby w przestrzeni, z wieczną trwogą w piersi i spojrzeniem wbitym w grynszpanowe łoże pod osłaniającymi je brokatami. Wicher znów smagnął krupami śniegu czy lodu w okno, zasyczał w szparach i szczelinach zamkowych ścian. Podłoga zakołysała się, z dołu dał się słyszeć rumor. To już koniec - pomyślał, bo myśli nic nie potrafi wyciszyć. Gdy Grey uwalniał się od męczącej wizji, wicher rzeczywiście hulał za zamkowymi murami i wdzierał się z wysokim skowytem w szczeliny ścian. Przy silniejszych podmuchach narastał dziwny grzechot, jakby prąd powietrza ciskał o kamienne szańce tysiącami lodowych bryłek. Prycza poruszała się. Coś działo się pod spodem. Odrzucił zwały futer, wyskoczył na podłogę. Nagły chłód ogarnął nagie ciało, smagnął je jak biczem. Pochylił się, opanowując lęk. Migotliwy blask tlącego się kaganka właściwie nie rozpraszał mroku, najwyżej zmieniał jego odcień na szary. Lecz był pewien, że dostrzega zarysy błądzących rąk. - Jest tam kto? - rzucił zduszonym głosem. Nadal panowała cisza, przerywana skwierczeniem zużytego knota. Ruch ustał. Grey trząsł się z zimna. Zaklął i naciągnął biostatyczny kombinezon. Fala ciepła zdawała się napływać z innego świata, znad nagrzanych, ziemskich plaż. Wyjął kaganek ze ściennego uchwytu i u-kląkł przy pryczy. Pod spodem ział czernią kwadratowy, studzienny otwór. Powiało zimnem i stęchlizną. - Odsuń swoje łoże, Panie - skądś znał ten piskliwy lecz melodyjny głos. Z dziury podniosły się małe, dziecinne rączki i usiłowały odepchnąć przeszkodę. Pomógł im. Spojrzał w twarz dziewczynki. Włosy miała koloru dojrzałej pszenicy, oczy błękitne, buzię piegowatą, z małym, zadartym noskiem. Ani śladu szerokich, łączących się łuków brwi; miękka, pastelowa karnacja. Jednak na dźwięk jej głosu Greya przeniknął dreszcz. - Jaśnie Pani Marcjanna wzywa cię... ee... - dziecko zająknęło się - prosi, abyś zechciał przyjść, Nieziemcze. - Ale... - żachnął się, spoglądając na studnię, a potem na drzwi. - Pssst - położyła palec na ustach gestem wspólnym wszystkim ludziom na wszystkich światach. Uśmiechnęła się; w pulchnych policzkach utworzyły się małe dołki. Będzie kiedyś ładna i zalotna - pomyślał. - Czego chce twoja Pani? - zniżył głos do szeptu, odruchowo dostosowując się do sytuacji. - Porozmawiać - uśmiech nie schodził z jej buzi. Może to jednak Feme? - przemknęło mu przez głowę. - Zejdź tu, Panie, Uważaj, stopnie drabiny są śliskie. O, tak właśnie. Teraz przysuń łoże na dawne miejsce. Resztę zostaw mnie. Wyrażała się jasno i precyzyjnie, jej ruchy były oszczędne i celowe. Uruchomiła jakiś mechanizm dźwigniowy i w otwór wsunęła się doskonale dopasowana, kamienna płyta. To wszystko idealnie zgadza się z infantylnym wyobrażeniem o starych zamkach, gdzie straszy - zastanawiał się Grey. Ciekawe, jaki wpływ na tę rzeczywistość ma moja świadomość? Drabina schodziła piętrami, w odległej perspektywie wąskiej studni zwężała się, przeistaczała w kruchą, dziecinną zabawkę. Na samym dole drżał zielony punkt świetlny oliwnej lampki. Zacisnął dłonie na wilgotnych żerdziach, zamknął oczy. Ciemna, ziarnista przestrzeń wirowała, osuwała się do tyłu. Drabiną kołysało, jakby wsparto ją na pokładzie chybotliwej łódki. - Chodź, Nieziemcze - ponaglała dziewczynka. - Jaśnie Marcjanna czeka już zbyt długo - teraz nie hamowała głosu, który kaskadą wysokich dźwięków przelewał się kamiennym korytarzem. - Pośpiesz się! Zaczął schodzić, nie patrząc. Mała czekała już na dole; jej czerwone trzewiki błyszczały w anemicznym świetle lampki. O ziemistą, nierówną podłogę uderzały krople, spadające z ciemnej wysokości. Dopiero teraz zauważył, że dziewczynka ubrana była w purpurową sukienkę, nastroszoną jak ptasie pióra. Rozejrzał się niepewnie po mrocznych niszach, lecz w końcu ruszył za małą przewodniczką. Teraz już nie miał innego wyjścia. czego może chcieć ta kobieta taka kobieta jak ona która ma wszystko królewską urodą arystokratyczne pochodzenie i miłość następcy tronu może jest ciekawa chce obejrzeć to zwierzą jak w ogrodzie zoologicznym Zaziemiec czy Nieziemiec mam nadzieją że nie będzie chciała zobaczyć co mam w środku a może będzie forsować żądania marszałka licho wie czy nie ma swoich własnych jeśli sprowadza mnie potajemnie ale i tak ta kobieta wspaniałej urody dlaczego ja nie mogą dawać jej jakichś lekcji Nawet nie wiedział, jaką drogą doszli do drewnianych drzwi, obitych miedzianymi ćwiekami. Jeszcze krótki korytarzyk. Wspólnie odciągnęli kotarę i znaleźli się w Aksamitnej Komnacie. Jakie dziwne zestawienie barw - pomyślał. Amarant i zieleń, zieleń i amarant, lecz. nigdzie ostre, zawsze przełamane szarością, stonowane, przyćmione; kolory, którym odebrano zdolność krzyczenia, lecz za to przydano dyskretnej elegancji. Plusze kotar, wyściełane taborety, dywany, makaty. Trzepotliwy blask padał od świeczników, obwieszonych okruchami górskich kryształów. - Nie raczysz się ukłonić? U was nie ma tego zwyczaju? Dopiero teraz spojrzał na nią. Stała pośrodku komnaty z lekko opuszczoną głową, jej spojrzenie było twarde i wyrażało tylko złość. Lecz niechęć najłatwiej dało się wyczytać z ust: dolna warga opadła w charakterystyczny sposób, nadając połowie twarzy odpychający grymas. Zacisnął dłonie. Wewnętrzny sprzeciw, nieodłączny towarzysz, popychał go do działania: ściągnąć na ziemię tych ważnych, butnych i wywyższających się, tych, co zbytnio zadzierają nosa. Lecz skłonił się, mniej dla zasady, bardziej po to, żeby być wobec siebie w porządku. Dopiero potem odparł: - Czy po to wzywałaś mnie, Pani, aby wygłaszać pouczające formuły? Parsknęła gniewnie, lecz jej oczy już zaczynały się śmiać. Potem przyszła kolej na usta: rozciągnęły się i spłaszczyły, ukazując koniuszki zębów. Lecz natychmiast stłumiła uśmiech i zaczęła przechadzać się, kołysząc ramionami. Dłonie splotła na podołku. - Czekałam od dawna - powiedziała półgłosem, bardziej do siebie niż do niego. Pejs czarnych włosów uwolnił się z fryzury i pełzał po jej mlecznobiałej szyi jak jaszczurka. - Nie marnowałam czasu, o Pani - usprawiedliwiała się dziewczynka. - Idź już - żachnęła się. - I zbudź moją Feme. Niech przyjdzie. Przecież - podeszła i pocałowała ją w czoło - zrobiłaś wszystko, co było trzeba. Dziękuję ci. Feme. A więc jednak - Grey usiłował zebrać myśli. Wizje w wizjach, bo ten świat to też jakaś wizja. Lecz bardziej rzeczywista od innych, przecież odczuwał fizyczny ból. Czy mógłby umrzeć w tej wersji świata tak skutecznie, aby nigdy nie pojawić się w swojej? Lepiej nie próbować. Zapach. Tym razem inny, coś jakby suszone figi, no i domieszka ostrej woni potu. Poza tym, w tle, odurzające olejki, duszny aromat kwiatowego ekstraktu. Marcjanna stała tuż obok, ramieniem prawie dotykała jego piersi. Odchyliła głowę i przymknęła oczy. Pole widzenia wypełniał mu jej ostry profil, bladość gładkiej skóry, czarny sierp brwi, napięte nozdrza. No i usta, z których można było wyczytać więcej niż z reszty twarzy, ruchliwe wargi, stworzone jakby z pewnym nadmiarem. Może przez ów nadmiar właśnie uczucia ulegały wizualnemu uwielokrotnieniu, uśmiech stawał się szeroki i pełny, a niechęć wywoływała odpychający grymas. Teraz wargi tworzyły kopczykowaty storczyk - tak, to pierwsze określenie Vivaldiego było najlepsze. Storczyk. Wzruszyła niecierpliwie ramionami, jakby odgarniała natrętne owady. Odwróciła się i odeszła powolnym, kołyszącym krokiem. co tu się dzieje czego ona chce co za zwariowana kobieta a może czas tutaj płynie sto razy szybciej wiać znamy się już od tygodni jest ostra niecierpliwa kapryśna zmienna ale za to piękna gdyby tak wykąpać ją zmyć pachnidła a potem dać ze dwie piguły uspokajające ale z ciebie wariat znów chcesz przebudowywać świat dla siebie może lepiej włączyć się w ten koncert jak radzi Antonio Weszła Feme Marcjanny. Miała ciemne włosy, lecz nie była do niej podobna: duże, wypukłe czoło, głęboko osadzone oczy, perkaty nosek, wywinięte wargi. Wierzchem dłoni przecierała zaspane powieki. - Ach, jesteś - ucieszyła się Marcjanna. - Chodź bliżej, mamy gościa. Podejdź tu i otwórz się, o, tak dobrze. Szkoda czasu na sen, gdy przybywają Nieziemcy, nieprawdaż? Senność znikła z twarzy dziewczynki, jej spojrzenie wyostrzyło się, a usta złożyły do nikłego uśmiechu. Gestem dojrzałej kobiety uniosła ramiona, aby przerzucić na plecy gęste sploty włosów. Ubrana była w sięgającą stóp nocną koszulę. Podeszła do Greya i objęła jego nogę na wysokości uda, policzek przycisnęła do biodra. Przez elastyczną powłokę ubrania czuł ruch jej dłoni. Jak zwykle, nie od razu wiedział, co ma robić. Stał jak sparaliżowany, całą uwagę poświęcając dziewczynce. Wtedy inne dłonie dotknęły jego twarzy. Suche, gładkie i ciepłe, pachnące suszonymi figami i esencją kwiatową. - Chcesz tego, prawda? - miękki szept otaczał go jak sieć, niewidzialny i obezwładniający. - Wszyscy, którzy tu przybywają, chcą tego. A ty jesteś Nieziemcem... Niewprawne palce rozchyliły powłoki biostatyczne, wsuwały się pod spód. Czuł się w tej chwili zdobywcą, którego męskość okazała się najlepsza, był prawie bohaterem. Lecz także widział siebie z zewnątrz jako żałosnego manekina, stojącego nieporadnie na środku placu i dającego obmacywać się przechodniom. Nagle kątem oka dostrzegł drewniany zydel, taki sam, na jakim widział Emilię... Była tam: jej poważna, ładna twarz nie wyrażała nic, a tułów w zbyt dużej, męskiej koszuli przypominał rozgniecioną krewetkę, zawiniętą w kawałek szarego materiału. Pamiętał jej usta, podawane tak nieporadnie, że musiał to być pierwszy raz. Pamiętał też swoje „opiekuńcze odruchy”, za którymi szła chęć bycia tym jedynym i niezastąpionym. I żądza, na pewno w jakimś stopniu perwersyjna, aby wejść w kalekie ciało, złożone z mozaiki fragmentów potwornie zniekształconych i innych, normalnych w swojej kobiecej krągłej budowie, przez co części nie dotknięte deformacją wydawały się lepsze i bardziej pociągające w porównaniu ze zwykłą, standardową nagością. Klaustrofobiczny ucisk w klatce piersiowej wyzwolił gwałtowność ruchów. Strząsał z siebie błądzące dłonie, brutalnie odrywał palce, wyrywał się nagłymi półobrotami. Twarzyczka Feme, na którą opadły kosmyki zburzonych włosów, wyrażała strach i zdumienie. Pomyślał, że Marcjanna rzuci się na niego z pięściami, lecz nic takiego się nie wydarzyło; stała z opuszczoną głową, podobnie jak wtedy, gdy przyszedł, tylko teraz była spokojna. Łzy zaplątały się w wywinięte pędzelki rzęs. - Czym cię obraziłam? Czym zasłużyłam na takie traktowanie? - pytała cicho, powoli i wyraźnie wymawiając słowa. Nie odpowiedział, nerwowo doprowadzając ubranie do porządku. Chciał wyjść jak najprędzej, uciec z tego ponurego świata, w którym ludzie robią wszystko, aby zabijać się lub kochać, i to zaraz, natychmiast, jakby jutro nie miało już nadejść. Może Ariela teraz wreszcie powie: wystarczy, odlatujemy. - Przecież nie jestem stara, a moje ciało ma dobre proporcje - obnażyła białe ramiona, a potem zsunęła suknię jeszcze bardziej, stając przed nim naga do pasa. Feme podbiegła z radosnym piskiem, wspięła się na palce i skubała sutki tak długo, aż stanęły wyprężone, potwierdzając gotowość reszty ciała. - Chciałyśmy wymienić z tobą rozkosz, Aristidesie - mówiła dalej, dziwnie i dźwięcznie wypowiadając jego imię. - Podobasz się nam - cień uśmiechu przemknął po bladym obliczu - i ja podobam się tobie. Tak, wiem to na pewno. - Nie znam... waszych zwyczajów - tłumaczył się niezręcznie. - U nas jest... inaczej - dźwięki z trudem przechodziły mu przez gardło. - Trudno - podciągnęła ramiączka sukni. - Może jeszcze się zobaczymy. Lecz teraz - spojrzała przenikliwie - powiedz mi prawdę: czy jestem ci wstrętna? - Skłamałbym, gdybym powiedział: tak. Skłamałbym bardziej niż kiedykolwiek. - Więc wyświadcz nam przysługę, mnie i mojej Feme. Uratuj nas przed Czakarami. Ich wódz bardzo chciałby wziąć mnie... żywą, a jak się nie uda, to umarłą. Ocal mnie... i moją Feme, proszę cię, szlachetny przybyszu - podeszła i zacisnęła palce na jego przedramieniu. Znów suszone figi i spocone ciało, co za kompozycja - pomyślał bez niechęci, bo tym razem bukiet zapachów wydał mu się interesujący. Był zły na siebie za tę zmianę. - Poradź mi, jak to zrobić - rzucił ostro. Odsunął ją i zaczął przechadzać się po komnacie. Zauważył, że za odchyloną kotarą znajdują się szerokie, rzeźbione drzwi. - Wy, Nieziemcy, macie swoje sposoby. Żaden z was nie chce ich zdradzić. - Macie o nas wygórowane wyobrażenie. - Słucham? - jej usta rozciągnęły się w ufnym uśmiechu. Nie, ona nikomu nie może zrobić krzywdy - pomyślał Grey i zaraz żachnął się gwałtownie. - Zbyt wiele oczekujecie od Nieziemców - wyjaśnił. - Nie jesteśmy bogami. - Ale... niektórzy z was są ich wysłannikami - wysokim głosem odezwała się Feme. Zajmowała zydel Emilii; jej nogi nie sięgały podłogi, mogła więc swobodnie wymachiwać nimi w powietrzu. - Są aniołami - dodała poważnie. - Jak ty - podjęła Marcjanna. - Tylko ty jesteś jeszcze pustelnikiem i ascetą - powiedziała to tak lekko, że nie było wiadomo, czy szydzi, czy chwali. - Zrobię, co będę mógł - uciął Grey, czując znów klaustrofobiczny ciężar. Wydawało mu się, że sufit opada, a ściany zbliżają się jak tłoki, obciągnięte unurzanym we krwi pluszem. - Nie!! - piskliwy kobiecy krzyk zawibrował w powietrzu, gdy pchnął drzwi. Lecz było za późno: z obu stron zbliżali się siepacze z dobytymi mieczami. - Odstąpcie - ostrym głosem rozkazała Marcjanna. - Nie widzicie, kto to jest? - Nikt nie odwołał rozkazu Jaśnie Pana - stwierdził jeden z żołnierzy, potężnie zbudowany mężczyzna. Kolczuga chroniła jego szeroką pierś. - Więc ja go odwołuję - dumnie uniosła głowę. - Właśnie ty, Pani, nie możesz tego uczynić - powiedział olbrzym, a w jego głosie wyczuwało się źle maskowaną drwinę. Odsunął kobietę i zadał błyskawiczny sztych. Lecz Grey był przygotowany; uchylił się szybkim ruchem bioder i niezgrabnie uderzył w zbrojne przedramię. Nie miał doświaczenia w walce, zawsze unikał bójek. Kiedyś, w młodości, ćwiczył przez parę miesięcy zapasy, co dało mu ogólne wyrobienie fizyczne. Lecz co może zrobić dwom uzbrojonym żołdakom? Trzeba uciekać - pomyślał. Tymczasem wielkie ciało jego przeciwnika rozpaliło się czerwonym blaskiem. W swoich ruchach stało się powolne i ociężałe. Krew nadymała przewody tętnic, serce nicowało się jak gruszka z przezroczystej gumy, nerki pracowały podobnie do pompujących wodę ukwiałów. Uda i pośladki zawęźlały się powrozami szklistych mięśni, brzuch bulgotał wnętrznościami, a genitaliów nie było: na ich miejscu widniały sine pręgi zrostów. Spojrzał na prawicę żołnierza. Zwiotczała, opadła niemal do podłogi, za wszelką cenę usiłując utrzymać broń. Powrósła mięśni w miejscu, gdzie uderzył, utraciły ciągłość, rozpłynęły się, obrzmiały różową opuchlizną. Śmieszne, przejrzyste rurki kości były strzaskane; widział ich drzazgi i odpryski, przewiercające się przez galaretę tkanek przy każdym ruchu ręki. - Uważaj!! - dalekie, piszczące głosy dobiegały go jakby z innej przestrzeni. Odwrócił się gwałtownie. Stalowe ostrze minęło go z gwizdem o centymetry. Nie wahał się ani chwili. Podniósł nogę i wymierzył potężne kopnięcie w sam środek krwistego worka, jakim był atakujący go drugi żołnierz. Miał wrażenie, że wepchnął stopę w gęstą maź; wyciągnięcie jej wymagało pewnego wysiłku. Z trudem złapał równowagę i wtedy zobaczył Marcjannę. Sine sploty mózgu błyszczały jak dżdżownice zatopione w gęstym płynie, olbrzymie, krwawo unaczynione gałki oczne wisiały w błoniastych zaklęśnięciach, czerwona maska twarzy składała się z drgających mięśni, zęby, widoczne wraz z wypustkami korzeni... nie, to jeszcze nie było najgorsze, bo osłaniały je ruchliwe wężyki warg... wyżej prosty, mały nos i wzdęte jak u klaczy nozdrza... biel skóry zasnuwa anatomiczny przekrój, oczy są już zwyczajne, tylko tak dziwnie patrzą spod wydatnych, jakby pociągniętych węglem łuków brwi... włosy w lekkim nieładzie, ale wciąż widać zręby misternej fryzury. Tak, to Marcjanna, już normalna Marcjanna. Chciałoby się wziąć w dłonie jej uroczą twarzyczkę i ucałować wysunięty storczyk warg. - Dobrze się czujesz, Nieziemcze? - spytała, wyciągając dłoń nieśmiałym gestem gotowości niesienia pomocy. - Tak... już tak - powiedział nieswoim głosem, rozglądając się po placu boju. Drugi przeciwnik leżał skurczony w kałuży krwi; pierwszy siedział pod ścianą i jęczał, obejmując zmasakrowane ramię. - Co ja... im zrobiłem? - jęknął Grey, czując mdłości. - Broniłeś życia, Aristidesie. Zwyciężyłeś w nierównej walce - Marcjanna podeszła i położyła mu dłonie na ramionach. Potem zdjęła pierścień i usiłowała włożyć mu na któryś palec. Pasował tylko na najmniejszy. - Weź go i okazuj strażom, gdybyś był w potrzebie. W ogóle... weź go na szczęście - szybko pocałowała go w usta. Suszone figi. Esencja kwiatowa. I cierpki zapach potu, który już nie drażnił. Nawet był na swój sposób przyjemny. To chyba tutaj. Nie, jeszcze trochę dalej, a potem w bok, w głąb lasu, gdzieś w gałęziach starego drzewa, trochę podobnego do sekwoi. Słońce przeświecało rozwodnionym blaskiem zza chmur czy mgieł, cyzelując koronkowe obrzeża śladów, cieniując obłości śnieżnych czap i przydając diamentowych lśnień girlandom sopli. Las stał cichy i nieporuszony, spowity oparem, oczekujący. Gdzieś na białych polanach i pod okapami przysypanych ostrokrzewów przyczaili się zbrojni, okrywając kolczugi i pancerze zgrzebnym płótnem. Tylko dla niektórych zadawanie śmierci stało się zawodem; inni mieli dłonie stwardniałe od prowadzenia pługów, podkuwania końskich kopyt lub ściskania toporów drwali. Niebawem, a może już za chwilą oręż zderzy się z wystawionymi tarczami, tępy brzęk metalu zniweczy białą ciszę, krew zbryzga śnieżne pola i leśne ścieżki. Jak można im pomóc? - po raz setny powracało to samo pytanie. Przecież nie w ten sposób, aby skierować wojsko w zasadzkę. Jak okiełznać instynkt wojny, właściwy wszystkim społecznie zorganizowanym mieszkańcom Ziemi i, jak widać, nie tylko Ziemi? Wydaje się, że samo apelowanie do sumień odniosłoby identyczny skutek u ludzi i, na przykład, u czerwonych mrówek. Więc co pozostaje? Wiadomo, że stres, wywołany niezwykle trudnymi warunkami, wymusza ogólny rozwój: ewolucyjny i technologiczny, jeśli istnieją choćby zaczątki technologii. Czyżby natura celowo wyposażyła nas w instynkt wojny, aby forsować bieg do przodu, gonić leniwe w swojej kondycji stworzenia, bo inne kataklizmy, jak epoka lodowcowa czy upadek komety, zdarzają się zbyt rzadko? Czy, mówiąc wprost, wojna ma być zastępczą katastrofą, wynikającą z ewolucyjnych i rozwojowych potrzeb? A jeśli sam Stwórca, ukryty za siedmioma gwiazdami, wyposażył nas w ten instynkt, to czy uczynił to w trosce o nasze doskonalenie, czy też ów podarunek ma być jeszcze jedną karą za grzech pierworodny? Była tam! Widok różowej poświaty, z niewiadomych powodów przyjmującej kształt kropli, w okamgnieniu rozproszył natrętne myśli. Grey pobiegł, potykając się i przewracając w zaspy. Wymachiwał rękami i śmiał się jak dziecko, uszczęśliwione z niespodziewanego podarunku. Za którymś upadkiem przypomniał sobie o Vivaldim. Przecież ten wariat chciał zostać! - tłumaczył się przed sobą samym. Mówił, że chce... co on chciał? Włączyć się w dawny koncert, jakim jest ten zamek! Niee, niech sobie radzi sam. Zresztą jak mógłbym mu pomóc? O, nie, mnie do tej twierdzy musieliby ciągnąć siłą. Nawet wdzięki Marcjanny nie byłyby wystarczającą przynętą... Wygrzebał się z białego puchu, strzepnął śnieg z twarzy, dokąd nie sięgał biostatyczny kokon. Wybrzuszony kopiec pobliskiej zaspy przypominał gigantyczny, wypięty zad; nieśmiało wyciągający gałązkę w jej stroną, przyprószony świerczek mógł być nagą dziewczynką, przyrzuconą jasną, przejrzystą woalką. - Do diaska - powiedział bez przekonania i wstał. Po nie przespanej nocy był zmęczony, lecz myślami stale powracał do tego samego tematu. Dzisiaj Emilia miałaby znacznie trudniejsze zadanie. Zachłannie wpatrywał się w różową kroplę. Trzaskając podobnymi do włosów wyładowaniami, opadała majestatycznym ruchem, drżąc lekko jak wirujący bąk. Uciec, tak, to najbezpieczniej. I najłatwiej. Zostawić wszystko, umyć ręce. Oczywiście, można tłumaczyć się na tysiąc sposobów. Przecież, bracie, nic tutaj nie zmieniłeś, niczego nie tknąłeś (nawet tej cholernej Marcjanny, napraszającej się natrętnie, a swoją drogą ciekawe, co ta mała, ta Feme, robiłaby w trakcie, czy pomagałaby, czy biła brawo, do diabła, dlaczego ja wciąż do tego wracam?!). Nie narozrabiałeś, nie musisz więc niczego naprawiać. No tak, to też wygodne. Sprzątać tylko po sobie. Grey westchnął i próbował ściągnąć bramkę aż do poziomu śniegu, ale coś tam nie grało: zawisła wysoko, jakby wymościła sobie gniazdo w rozwidleniu konarów na wysokości kilku metrów. Podszedł do rosochatego pnia; w korze głębokiej i spękanej jak skóra prehistorycznego gada znalazł bez trudu stopnie. Ostrzegawczo bzyknęła strzała; grot przebił gałąź, do której sięgał, brzechwa zawibrowała jak basowa struna. Obejrzał się, przypadając do korpusu pnia. Rycerz opuszczał kuszę. Jego umazany krwią płaszcz wlókł się po śniegu, zostawiając rdzawe smugi. Rozpoznawszy Nieziemca, uniósł ramię w powitalnym i zarazem przepraszającym geście, po czym zawrócił i przepadł w gęstwie oblepionych szrenią gałęzi. - Zaczęło się - powiedział Grey półgłosem. Tuż obok wirował różowy bąk, łaskotał nitkami słabych wyładowań, nęcił. Uciec, tak zwyczajnie? - pytał i wiedział już, że właśnie tak zrobi, że jest tylko zwykłym szarakiem, szeregowym człowieczkiem, a jego ojciec czterdzieści lat temu na chybił trafił otworzył encyklopedię i trafił akurat na hasło „Arystydes”. Lecz choć już wiedział, jeszcze się wahał, zwlekał, jakby te dodatkowe minuty mogły mieć jakiekolwiek znaczenie. Co za sens ma ratowanie obcego tłumu, o którym niczego się nie wie i nie ma szans, aby dowiedzieć się czegokolwiek w przyszłości? Nikt nie przyjdzie ci podziękować, ani nawet nie będziesz mógł spojrzeć na kobietę, mężczyznę czy dziecko, aby sobie powiedzieć: oto moje dzieło. Beze mnie byliby prochem. Czyż nie jest po stokroć lepiej uratować kogoś ci znanego i bliskiego, ocalić jedną, znajomą istotę niż cały anonimowy kraj? - Dziś w nocy uratowałem Emilię - powiedział nieszczerze, lecz głośno, jakby to właśnie miało być koronnym usprawiedliwieniem, nie wymagającym komentarza. Zaraz potem zanurzył ręce w różowym ciele bramki. Przesunął się jak najdalej po gałęzi i skoczył, aby pogrążyć się w niej całkowicie. Ogarnął go szmer wyładowań, jakby wstążki metalowej folii opadały do kryształowej misy. A może były to szepty, pytające: dokąd? dokąd? - Daleko stąd! - krzyknął, lecz jego głos uwiązł w zagęszczonej przestrzeni i wrócił jako słaby szept. - Naprzód w strumieniu czasu! Otoczyły go błyski i tańczące barwne plamy, przez chwilę miał wrażenie, że dostrzega obrazy, mnóstwo olejnych obrazów, przedstawiających pejzaże, sceny batalistyczne i kobiece akty. Wszystkie te obrazy oprawione były w złocone ramy o wywiniętych do przodu brzegach, mogły więc pływać jak barki po jasnozielonej wodzie, zmarszczonej szybkim nurtem. Na brzegach piętrzyły się tłumy nieruchomych posągów, w milczeniu obserwujących wodny exodus. Nagle nurt otworzył się, a na dnie Grey zobaczył brudnobrązowe morze i otwór krateru z tkwiącym na jego dnie drążkiem statku Arieli. Mimowiednie pomyślał o tym „domu" z pewną niechęcią, więc znów otoczył go natłok scen jak obrazki na splątanej filmowej taśmie. Jedna z nich była blisko i właśnie tam, jak w otwartą bramę, wstąpił Grey. Nie wiedział wtedy jeszcze, że każdy świat będzie gorszy niż jego własny. IV Wszedł w słoneczną przestrzeń, nasyconą żółtym, oleistym blaskiem. Ponad feerią barwnych plam powietrze zakrzepło w setki krystalicznych wielościanów, przypominających monstrualnie rozdęte bąble piany. Poczuł, że ktoś chwyta go za włosy. Posypały się bolesne razy. Wciąż jeszcze oślepiony ostrym światłem, wyrwał się niewidocznym oprawcom i rzucił w bok. Uderzył w duże, miękkie ciało, obalił je swoim impetem i zrobił jeszcze trzy skoki. Potem trafił na przeszkodę. Elastyczna błona objęła go delikatnie, cofnęła się, a potem wypchnęła z powrotem. Upadł ciężko, bezsilnie. Z żabiej perspektywy widział tuż obok wąskie, bose stopy, jakimś cudem unoszące się pół centymetra nad gruntem. - Zostawcie go, idioci!! - wściekły, kobiecy wrzask wibrował w szklistym powietrzu. - Nie widzicie, że to świeży odprysk czasowy?! - Właśnie dlatego - zacmoktał ktoś tuż obok niskim, drgającym głosem. - Precz z łapami! Według Etykiety ma trzy godziny karencji. - Ty zawsze bronisz jakichś sukinsynków - narzekał ktoś inny obrażonym tonem. Grey rozluźnił napięte mięśnie. Ma trzy godziny, żeby zniknąć. Podnosił się powoli jak znokautowany bokser, pomagając sobie rękoma. Kilkakrotnie zaciskał i rozwierał powieki, aby usunąć nieostrość widzenia. Nie całkiem mu się to udało, bo wodząc wzrokiem po nagiej łydce swojej wybawicielki rejestrował ją na tle czerwonej mgły. Kręcił głową jak chrabąszcz, usiłując obejrzeć wszystko ze swojej kucznej pozycji. Była zupełnie naga. Lśniąca gładź wewnętrznych stron ud, czarna kępa włosów łonowych, sklepienie brzucha, rozcięte głęboką szramą pępka, sterczące na boki piersi. I twarz. Ta twarz!! Nareszcie powstał. Zachwiał się, lecz zaraz odzyskał równowagę, balansując ramionami. Opodal zwalista kobieta o twarzy wykrzywionej ni to uśmiechem, ni to grymasem złości. Przy jej szpetocie nie robiło to żadnej różnicy. Rozległość niekształtnego ciała okryła baniastą suknią. Proporcjonalnie zbudowany mężczyzna odwracał się właśnie, by odejść. Był nagi. Obfite owłosienie i szczeciniasta broda dodawały mu lat, lecz twarz miał młodą, prawie chłopięcą i jakby znajomą, lecz Grey nie mógł sobie przypomnieć, gdzie widział tego człowieka. Kilkoro innych oddalało się niespiesznie; przenikali przez błoniaste przegrody, rozkładając ręce i wykonując nieznaczne gesty dłońmi, jakby chcieli wytrzeć ubrudzone palce. Niektórzy byli ubrani, inni nadzy, tak jak... ta kobieta tuż obok. Przemógł się i spojrzał. Wyciągnął nieśmiało ramię i cofnął je, potem jednak dotknął. Przylegająca do skóry błona była elastyczna, lecz pod palcami rozstąpiła się, rozlazła na boki, otworzyła na przestrzeni kilkunastu centymetrów, obnażając ciało. Ciepłe, miękkie ciało. Nie spuszczając go z oka, obserwując jak pociesznego kundla, pozwalała na te dotknięcia tak delikatne, że właściwie będące pieszczotą. Opuszkami palców muskał ruchliwe wargi, ukształtowane z nadmierną hojnością, sięgał do drobnych, drapieżnie wydętych nozdrzy, kreślił śmiałe łuki schodzących się brwi. Z gładkiej fryzury wyrastały ciasno zaplecione warkocze, zakończone puszystymi, łaskoczącymi pędzlami. Gdy dotknął gruszkowatych piersi, oczy kobiety zwęziły się. Odepchnęła go z niespodziewaną siłą. Kąty jej ust opadły w pogardliwym grymasie. - Przecież ty jesteś Marcjanna, o Pani - powiedział ochryple, cofając się. - Nie - wypluła to jak szczeknięcie. - Nazywają mnie Ana-Ger. Ale - w szczelinach jej bladoniebieskich oczu zapalił się cieplejszy ognik i natychmiast zgasł - możesz, jeśli chcesz, nazywać mnie tamtym imieniem. Jest... ładne. Tylko nie dodawaj „Pani”. To brzmi obraźliwie. - Jak sobie życzysz. Kłopot w tym, że nie rozumiem... - Nie musisz. I tak nie dasz rady. - Odpowiedz mi chociaż na jedno pytanie. Jak to się dzieje, że i tam i tutaj spotykam ciebie? - Och - wysunęła wargi, formując z nich wspaniały storczyk - tak jak zawsze. Klaster synchrotemporalny. te jej piersi jak gruszki wtedy byłem głupi przecież ona mnie chciała to co że wszystko wyglądało inaczej mogłem mieć jej miłość nie tylko ciało a w końcu jedynie miłość jest coś warta reszta to oprawa tło - Nie dotykaj mnie - tym razem Strząsnęła jego dłonie z obrzydzeniem i wymierzyła mu tak silny cios w bark, że runął w piasek jak manekin. Miał wrażenie, że trafił go młot pneumatyczny. Podbiegła z twarzą wykrzywioną złością. - Nie cierpię onanizować się zwierzętami - syczała. - Słyszysz, ty... meduzo, pęcherzu, pełen krwawych flaków?! Leżał bez ruchu, wstrzymując oddech. To wydawało się najbezpieczniejsze. I rzeczywiście; po chwili powiedziała niemal spokojnie: - Wstawaj. Idziemy. pęcherz krwawych flaków powiedziane ładnie z ekspresją znam to dobrze aż za dobrze sam rozgniotłem taką meduzę zabiłem człowieka by wykonywał swoją powinność Po raz drugi gramolił się z piachu. Bark i lewe ramię piekły go nieznośnie, ostre kłucia promieniowały na klatkę piersiową. - Chodź - popchnęła go lekko. Zauważył, że miejsca, których przedtem dotykał na jej ciele, znów zarosły ochronną błoną. - Nic ci nie będzie, przynajmniej od mojego szturchańca. Kości są całe. Zatrzymała go pierwsza przegroda, od której odbił się z plaśnięciem. Marcjanna gniewnie rzuciła głową i krzyknęła w stronę matowych, pastelowo zabarwionych zrębów sztucznych skał: - Nie widzicie, bałwany, że on jest świeży? Że chroni go karencja?! Sama przytuliła się do przezroczystej powierzchni, rozpłaszczając na niej piersi i brzuch. Wyciągnęła ręce na boki, wykonując dłońmi dziwne, głaszczące ruchy. Wtedy błona przepuściła ją. - No, chodź - stała się niecierpliwa. - Nie bój się, nic ci się nie stanie - wyciągnęła rękę, jakby chciała go pogłaskać lub pomasować po podgardlu. Rozejrzał się trochę bezradnie, szukając bramki temporalnej. Lecz nigdzie nie widział jej kroplowatego zarysu. - Odejdziesz stąd tylko wtedy, kiedy my ci na to pozwolimy - rzuciła władczo. - Teraz pokażę cię memu przyjacielowi. Bądź grzeczny i odpowiadaj na jego pytania. I nie zapomnij, że pozostały ci jeszcze dwie godziny i niecały kwadrans. Za przejrzystą taflą, w podświetlonej bryle kryształu, zawisły w niewymuszonych pozach ludzkie ciała, cała kolekcja ciał, jakiej nie powstydziłoby się żadne z największych muzeów. Gdzieś daleko skradał się przez szkliste, kamienne złogi obrośnięty jak małpa łowca. Grey widział jego świecące purpurą wnętrzności i sinoniebieski mózg. W innym miejscu zatrzaśnięty w jasnej zbroi rycerz przypominał przecięty na pół eksponat ślimaka: pancerz nie przeszkadzał w analizie obnażonych organów. Grzecznie ustawieni w szeregu, wyjęci ze swoich światów i czasów, zatopieni w krystalicznej bryle jak muchy w kropli bursztynu, byliby najlepszą z możliwych ilustracji do lekcji antropologii porównawczej. - Widzisz, Arystydesie, tę kobietkę? - staruch, ubrany w luźny chałat, podreptał na sam koniec groty, mieszczącej tę ponurą kolekcję. Grey poczuł chłód w piersi: tam, zza skalnej zasłony, kpiącym wzrokiem patrzyła na niego Marcjanna. Na sztywnych nogach podszedł bliżej. Gładka, czarna fryzura, ozdobiona kilkunastoma powrósłami ciasno splecionych, sztywno stojących warkoczy, z których każdy kończył się rozczesanym pędzlem. Wąskie czoło i żółte oczy Ostry nos i pełne, pulchne usta wywinięte jak miazga wyrastająca z rozciętego drzewa. Nagie ciało, widoczne przez kryształ w lekkim powiększeniu: trochę zbyt szerokie ramiona, drobne piersi, płaski brzuch Nie, to tylko ktoś bardzo podobny. - Niezła, co? - stary przysunął się do ściany. - Sprzedała mi się za sto hedolatek, ha, ha! Niezbyt wygórowana cena, mówię ci, chłopcze. - Jak to... sprzedała? - wymamrotał Grey. - Zwyczajnie! Tak w ogóle, to mów mi Federi-Czak. Może być tylko Czak. No więc sprzedała mi swoje ciało i duszę. Czyli życie, Ale - uniósł palec, bacznie obserwując jego reakcję - za całe sto hedolat. To jednak sporo, jakkolwiek by liczyć. A teraz powiedz mi, tylko szczerze: czy widzisz serce tej kobiety? W spojrzeniu Czaka była czujność i ciekawość, ale także coś jeszcze, jakaś opiekuńcza pobłażliwość, jaką żywi się wobec niższych, zależnych istot. - Niee... dlaczego miałbym widzieć - odparł Grey. Szok powoli mijał, miejsce lęku zajmował gniew. Jakim prawem Ana-Ger potraktowała go w sposób uwłaczający godności ludzkiej? - A tutaj? - staruch podążył wzdłuż szpaleru zastygłych w połowie gestu eksponatów. Kolejne mijane ciała miały coraz bardziej różową, jakby cieńszą skórę, przez którą prześwitywały pęki żył i rurki kości. - Rzeczywiście - mruknął, przystając przy niewysokim, patrzącym spode łba młodzieńcu. Przez jego dziwaczne, pumpiaste ubranie mógł zauważyć zarysy wewnętrznych organów: sine worki płucne, rozpostarty cień serca, wręgi żeber i segmentowaną kolumnę kręgosłupa. - No widzisz - Czak zamachał rękami - tu właśnie pasujesz! Doskonale - przyparł go z niespodziewaną siłą do ściany, jakby miał zamiar wtłoczyć w nią następny okaz do kolekcji. Przyjrzał się uważnie Greyowi, po czym przeniósł spojrzenie na eksponat w skale. gdzieś już widziałem tą starą pozornie życzliwą twarz kryjącą lisią przebiegłość może jeszcze przed odlotem ale chyba to było w tamtym zamczysku w świecie prawdziwej Marcjanny dlaczego prawdziwej czy kolejność obserwacji ma coś do autentyczności a wiać ta twarz mogła mignąć mi w tłumie w karczmie albo był to ktoś ze świty króla albo spośród tancerzy nie już wiem to był stary lokaj który częstował mnie winem do licha jak to ona mówiła ta druga Marcjanna wiem klaster synchrotemporalny - Wczesny Syndykat Morcjuszów, pięć, pięć i pół wieku - mamrotał Czak, wiercąc skałę nieprzytomnym spojrzeniem. - Morcjuszów - powtórzył i odwrócił się do Greya. Jego wzrok wyostrzył się, pomarszczona jak sucha figa twarz zastygła w dziwnym grymasie. - Wiesz, co to znaczy, meduzo? - teraz, gdy nie panował nad emocjami, zapewne bezwiednie okazywał pogardę. - Ludzie z tamtego okna jeszcze nie potrafią robić skoków temporalnych. Czyli - zbliżył się tak bardzo, że Greya owionął jego słodkawy oddech - albo jesteś anomalią trzeciowymiarową, czyli cudem, albo... pochodzisz z innego pasażu. No, mówże - chwycił go za ramiona, zakleszczył na nich swoje żylaste dłonie z taką siłą, że chrupnęły kości. - Ja... ja nic nie wiem - jęknął Grey, usiłując wyswobodzić ręce. - Próbnik, zwierzę, meduza - syknął starzec. - Tam jest twoje miejsce - wskazał na kryształową skałę, z której obserwowały ich nieruchome oczy uwięzionych ciał. - Albo wiesz co - znów stał się przyjacielski, a jego zmięta twarz wykrzywiła się w półuśmiechu - dam ci sto, no, niech będzie sto pięćdziesiąt hedolat, a ty oddasz mi siebie. Tak jak tamta dziewczyna. To czysty zysk, bracie z ciemnogrodu. Przez sto pięćdziesiąt lat żyjesz w naszym wspaniałym świecie, jesteś tytanem i bohaterem, masz kobiety i młode zdrowie, zwyciężasz wszystkich. A potem sen, który jest dla ciebie jak najrealniejszą rzeczywistością, naprawdę trwającą sto pięćdziesiąt lat, kończy się nagle i bezboleśnie. Bo dla nas tutaj będziesz sycony impulsami suno tylko przez pół godziny. Zrozum, człowieku: sto pięćdziesiąt lat szczęścia, jakiego nie zaznasz nigdy i nigdzie! - Dlaczego sam się nie podłączysz, bracie Czaku? - Nie nazywaj mnie bratem - wycedził stary. - A co do sycenia, robiłem to nie raz. - Ale nie za taką cenę, bo widzę cię w zdrowiu i w pełni sił - Grey starał się stłumić gniew. Sytuacja nie była najlepsza; jeden cios starucha mógł zmiażdżyć mu głową lub rozerwać brzuch. Lecz Federi-Czak patrzył na niego w zamyśleniu, nie ruszając się z miejsca. Milczenie stawało się denerwujące. - Chodź ze mną do wspólni - powiedział wreszcie. - Wszyscy chcą cię obejrzeć. Mościska z miękkich skał, rozwalone na nich ciała, nagie gdy kształtne i młode, niedbale okryte, gdy zwiotczałe i stare, melodyjne dźwięki, zamknięte w oddzielnych rewirach, oświetlenie, zależne od sposobu patrzenia - to była wspólnia. Grey zatrzymał się, zdezorientowany, lecz Czak popchnął go i obydwaj znaleźli się w zasięgu ciekawych spojrzeń. - To ty? - mlaskający głos należał do faceta o twarzy obwisłej jak u buldoga. Jego siedzisko w niewiadomy sposób najechało na Greya, niemal dotknęło mu piersi. Inne tłoczyły się już ze wszystkich stron, zrobiło się ciasno. Wokół widział gmatwaninę oślinionych warg, dziobatych policzków, mięsistych nochali. I oczy. Wyłupiaste, załzawione, ciekawskie oczy, albo raczej ich karykaturalnie powiększony obraz. Dławił go klaustrofobiczny ciężar, zdawało mu się, że te gęby przywalają go i duszą. Krzyknął. Odstąpili. Uformowali pierścień twarzy. Żadna nie miała regularnych rysów. Oprócz Marcjanny. - Dorodny - melodyjnie odezwała się jakaś kobieta. - Zwierzak. Ładna sztuka - przytaknął Buldog. - Cudowiec trzeciowymiarowy albo zewnątrżpasażowiec - poinformował Czak. - Takiego jeszcze nie miałam - ucieszyła się szczupła, wciąż kształtna staruszka, bijąc się po zapadłych policzkach. - Karencja - warknęła Ana-Ger lub Marcjanna. - Zamknij się - władczo nakazała wielka, nieforemna twarz. Przypominała maskę, ulepioną z brudnej gliny. To był Garrot, Biały Rycerz z zimowego świata wojny. - Dam mu szansę. Będę poruszał się w rytmie om Może bić, kąsać, wierzgać. Chóralny chichot i pełne aprobaty klaskanie po policzkach. I krzyk, piskliwy, świdrujący. - Nie!! - to była Ana-Ger. - To ja... Nie zdążyła dokończyć. Stało się coś strasznego. Garrot wyciągnął ciężki przedmiot ze swojego siedziska i cisnął w nią, biorąc krótki, szybki zamach. Był to wielki nóż, albo siekiera, albo inne ostre narzędzie. Błysnęło matowo, boczne światło zaperliło się na wygiętych zębach. Miękko westchnęło rozpłatywane powietrze. Cios wgniótł jej środek twarzy. Uchwyciła, tkwiące w jej ciele narzędzie, objęła je, jakby próbowała przycisnąć do siebie, wepchnąć jeszcze głębiej. Gęsta krew ciekła między palcami, oplatała siatką błyszczących strużek białe przedramiona. Szmer przebiegł przez stłoczone twarze. Bliższe odsunęły się, dalsze napierały ciekawie. Rozległy się westchnienia, mlaskania, chichoty. Greyowi zrobiło się niedobrze. Stał jak wrośnięty w ziemię, ogłupiały. Strumień wydarzeń obcych i niepojętych porwał go, a właściwie unosił się w nim już od dawna. Cóż więcej można zrobić, niż poddać się nurtowi i uważać na przeszkody? A może jednak da się zrobić coś więcej? Na przykład... zlikwidować tego zabijakę Garrota. Zacisnął pięści. Wszystko jedno, co z nim zrobią. I tak mają go uśmiercić lub zakonserwować w skale, więc niech to ma przynajmniej jakiś sens. Dlaczego właśnie padło na Marcjannę? Nagle, zanim zdążył zrobić najmniejszy ruch, z ziemi zaczęły wyskakiwać srebrne żuki. Już były na jej twarzy, lub raczej na tym co z niej zostało, na piersiach i ramionach, pokryły ciało połyskliwym, rojącym się pancerzem. Darły haczykowatymi odnóżami warstwy ochronne, wczepiały się w skórę, we włosy, w siebie nawzajem. W końcu była tam już tylko migotliwa góra, mrowisko owadów wielkich jak spodki. Grey osunął się na kolana i nie mógł powstrzymać torsji. Łzy ciekły mu po twarzy, wyciśnięte spod powiek gwałtownymi spazmami całego organizmu. Marcjanna. Jego... ona... przecież z nią... Strzępy myśli przedzierały się przez prymitywny fizyczny ból. Jakby ktoś go skopał po twarzy. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że właśnie ona, Marcjanna-Ana-Ger, była nikłym, lecz jedynym poblaskiem nadziei podczas jego wędrówki przez obydwa mroczne światy. Towarzyszyła mu, za każdym razem inna, odmiennie ukształtowana przez swoją rzeczywistość, lecz zawsze bliska. Dlaczego? Może po prostu dlatego, że patrzyła na niego. Inni myśleli tylko o intrygach, na których mogliby coś zyskać. Podniósł głowę. Wytarto mu usta i brodę czymś mokrym i ciepłym. Wyobraził sobie gąbkę nasyconą mlekiem. Otworzył oczy. Srebrny żuk odpadł od jego szyi i pogrążył się w piasku tak szybko, jakby zniknął pod wodą. Grey podniósł ręce do twarzy: była cała. Sucha i czysta. Skóra szyi nie miała najlżejszego zadrapania. Śmieciarze. Trupojady. Wszystko im jedno, czy zliżą rozlany napój, rzygowinę, czy będą rwały ciepłe jeszcze ciało tak długo, aż ogryzą szkielet do czysta. Wyłupią oczy, wyjedzą mózg, może i pogruchoczą kości, by wyssać szpik. Zmusił się do podniesienia wzroku, opanowując następną falę mdłości. Żuki odpadały od ciała Marcjanny i natychmiast niknęły w piasku. Pozostała już tylko jedna warstwa roju. Płaskie krążki złuszczały się nadal, odskakiwały, odpychając się odnóżami, spływały migotliwymi strugami. Najpierw ukazała się kruczoczarna fryzura, gładkie, przylegające do głowy włosy, najeżone sztywnymi , wypustkami krótkich warkoczy. Potem... twarz potwornie zniekształcona z wyrąbaną dziurą bezoka beznosa bezusta Blade czoło, śmiałe łuki łączących się brwi, wywinięte pędzelki wilgotnych rzęs, blado-niebieskie oczy, prosty nos i ruchliwe nozdrza, usta wykreowane z nadmiarem, przecież Bóg nie musi oszczędzać materii tworząc Piękno... Garrot jadł, chwytał strawę palcami, napychał usta, wydymając policzki. Z uwagą obserwował zastawę stołową. Ktoś odkaszlnął, ktoś inny zaśmiał się donośnie. - Gbur - syknęła, gdy tylko żuki odsłoniły całą jej twarz. Szyję i tors wciąż pokrywała srebrzysta kolczuga. - Żryj, aż pękniesz, i trzymaj gębę szczelnie zamkniętą. Nic już nie masz do powiedzenia! Ostatnie krążki odpadły, oswobadzając ciało jędrne i piękne jak przedtem, bez jednej skazy. Grey uważnie obejrzał jej szyję i policzki, lecz nie mógł dostrzec nawet śladu jakiejkolwiek blizny. - Teraz ja mam prawo głosu, a wy słuchajcie. Chcecie zaszczuć tego zwierza, osobliwość trzeciowymiarową czy pasażową, czy licho wie jaką jeszcze, i chcecie mieć przy tym uciechę. Czy nie tak? - powiodła wzrokiem po rzędach rozradowanych twarzy. - A więc dobrze. Będę z nim walczyć. Ja, a nie ten spasiony gbur! - Zrobisz z niego miazgę - z wyrzutem zaskrzeczał Federi-Czak. - To eksponat, cudowiec. - Ja mam prawo głosu! - krzyknęła Ana-Ger. - Czyżbyś zapomniał Etykietę, przyjacielu moich przodków? Zresztą - złagodniała - postaram się, aby robota była czysta. Grey czuł, że wnyki zaciskają się coraz mocniej. Stał tam, on, który miał się za ucywilizowanego, pośród zezwierzęciałych ludzi przyszłości i wiedział, że musi coś zrobić, że nurt czasu niesie go na przeszkodę najgroźniejszą ze wszystkich. Krzyknął: - Nie!! - Czego chcesz, meduzo? - wycedziła Ana-Ger. Jej bladoniebieskie oczy pałały jak źrenice drapieżnika. Wiedział, że teraz mogłaby rozerwać mu klatkę piersiową gołą dłonią. - Muszę... przygotować się do walki. Wrócić do siebie, żeby wszystko przemyśleć - mówił bez przekonania, lecz nie mógł znaleźć lepszych argumentów. - Dobrze - niespodziewanie zgodziła się, a jej wargi rozciągnęły się w grymasie, przypominającym uśmiech. - Ale... przecież... - jęknął Czak, tęsknie pieszcząc wzrokiem tors Greya. - Nie masz nic do powiedzenia - ucięła. - Ale nie martw się, dziadku. On musi wrócić. Jego równania czasowe są przecież tak proste. - Nic nie musi - niewyraźnie burknął Garrot. Wciąż przeżuwał, miarowo poruszając kanciastymi szczękami. - Czyżbyś zapomniał, że jesteś wyłączony? - zasyczała. Wstała i podeszła do Greya, kołysząc rozchylonymi na boki piersiami. - Odprowadzę naszego gościa do przejścia czasowego. Sam, biedaczek, przecież nie trafi. - Lubię cię, ofermo - powiedziała ciepło, rozpinając mu kaptur skafandra. Pogładziła go po włosach, lekko podrapała po zatokach czołowych. Tuż przed nimi wirował różowy gruszkowaty twór, pokryty siatką cienkich jak nici wyładowań. - Dlaczego... traktujesz mnie, wy wszyscy traktujecie mnie jak zwierzę, jak psa? -próbował przełamać bierność, przejąć inicjatywę. Odstąpił od niej, zbliżając się do przejścia czasowego. - Nie próbuj tam wchodzić - ostrzegła. - Dopóki ci nie pozwolę. Usłuchał, zatrzymując się z pochyloną głową i przygarbionymi plecami. Ten świat miał nad nim zbyt wielką przewagę. Jednocześnie czuł pulsowanie bezsilnego gniewu. - Pies to jakieś archaiczne stworzenie - znów mówiła spokojnie, prawie pieszczotliwie. - Ale zwierzak z ciebie całkiem sympatyczny. Szkoda, że nie mogę cię zatrzymać. A tak mało brakowało mi do immunitetu poszukiwacza... - Do czego? - Nieważne. Już ci mówiłam, że nie pojmiesz. W twojej epoce myślało się w inny sposób, jeśli - skrzywiła się - można to w ogóle nazwać myśleniem. - Ja nie pochodzę stąd. Spróbuj - poprosił, świadomie zmusił się do pokory. Niestety, była to jedyna droga. - Eech - machnęła ręką. - Masz na myśli swoją cudowność? Niewiele to da, odchyłki nie przekraczają setnych. Posłuchaj: życie entropijne ogarnęło całą planetę i zaszczepiane jest w kosmosie, łączność koherentną zapewnia przestrzeń bliźniacza, sprzężenie realizuje niewymuszone tunelowanie celowych korpuskuł przez wariant kolapsacyjny. I co, maleńki? Rozjaśniło się pod mierzwą? Lepiej opowiem o czym innym, może przyda ci się to w turnieju. - Nie będzie żadnego turnieju! - wreszcie dał upust złości. - To wy zachowujecie się jak zwierzęta. Nie zmusicie mnie do zaspokajania waszych atawistycznych instynktów! - Co?! - Ana-Ger wytrzeszczyła oczy, a potem roześmiała się pełnym głosem. - Ty, modelowy okaz zwierzęcia przedtechnologicznego, przypisujesz nam cechy atawistyczne? Od dawna nikt mnie tak nie ubawił. A teraz słuchaj uważnie - jej głos stał się władczy i surowy - dam ci kilka wskazówek. Możesz tutaj zabić każdego człowieka, jeśli oczywiście dasz radę zrobić to gołymi rękami. Używanie do tego celu narzędzi jest nie tylko grubym nietaktem, lecz nie daje żadnego efektu, jak miałeś okazję się przekonać. Zawsze warto się zastanowić, bo u wszczynającego bójkę uszkodzenia ciała nie są reperowane. - Kto usuwa te uszkodzenia? - Grey przypomniał sobie żuki, oblepiające ciało Marcjanny. - Życie entropijne, po prostu życie. Zadrapania goją się same, nieprawdaż? Jak one to robią? - No, po prostu... metabolizm, leukocyty - jąkał się, nie wiedząc, od czego zacząć. - Ten piasek - schyliła się i zaczerpnęła go pełną garścią - według twoich kryteriów może stanowić technologicznie zmodyfikowany surowiec, według moich zaś - on żyje! Żyje cała planeta. My stanowimy część jej systemu, możemy być erytrocytami, mitochondriami czy aksonami, jeśli łatwiej ci pojąć to w ten sposób. Nie obawiaj się, zwierzęta też są częścią układu. - Kto tutaj kim rządzi? Skrzywiła się z dezaprobatą. - Jaki ty jesteś jeszcze prymitywny. Stokroć wolę czochrać cię za uszami niż próbować rozmowy. A teraz uciekaj, wskakuj w dziurkę czasową. Przemyśl sobie wszystko, przygotuj się. W walce nie bądź zbyt pochopny, bo wtedy żadna ze stron nie ma przyjemności. - Po co... ta walka? - poczuł skurcz strachu. - Jeśli wszystko stanowi jeden organizm... - To niezupełnie tak. Nigdy nie zrozumiesz, nikt nie zdoła wyjść poza siebie. A jeśli już zacząłeś o organizmie, to chyba wiesz, że rozgrywa się w nim bezustanna walka, że homeostaza jest wynikiem równowagi dynamicznej. Jej zaburzenie, czyli nadmierne wzmocnienie któregoś z czynników aktywnych, wiedzie do destrukcji. - Słowa, słowa... Sądziłem, że ludzie w końcu wykorzystają technologię, aby żyć lepiej, godniej... sprawiedliwiej. - To raczej ty operujesz pustymi frazesami. Znaczenie pojęć, które wymieniłeś, zależne jest od chwilowo obowiązującej etyki. Natomiast złożoność układu nie świadczy o jego tolerancji. Są to zupełnie niezależne parametry. - Chciałbym już pójść - zrobił krok w kierunku kroplowatego namiotu, będącego stykiem różnoczasowych światów. - Idź - przyzwoliła Marcjanna Ana-Ger. - I pamiętaj: kieruj się rozumem, uczuciem i intuicją. Tylko zespolenie tych funkcji daje szansę w świecie życia entropijnego. Radzę ci, bo zbyt łatwe zwycięstwo jest niczym, nie różni się od biernego trwania. - Czy... - głośno przełknął ślinę - zabijesz mnie? - Pytał tak, jakby jego powrót tutaj rzeczywiście został już zaprogramowany i potwierdzony przez zbiegające się linie czasu. - Nieee, głuptasie - pełną garścią chwyciła go za włosy i lekko szarpnęła. - To przecież tyle, co rozgnieść jagodę w palcach. - Więc? - poczuł coś na kształt ulgi. - Zniszczę cię - błysnęła białkami. - Odbiorę wszystko, porozrzucam i zawłaszczę. Nigdy już niczego nie znajdziesz. - Dlaczego? - odsunął się, jakby odepchnięty ciśnieniem jej zawziętości. - Bo nie jesteś tu potrzebny ze swoimi naiwnymi ideałami i taniutkimi prawdami. Świat rozwija się zgodnie z prawami natury, a nie według anachronicznych koncepcji chorych umysłów. - Więc dobrze. Spróbujemy się - zacisnął szczęki. Patrzył w jej pełne wodnistego błękitu oczy i myślał, że ona ma nad nim fizyczną przewagę, ale tylko taką. Pod maską, założoną na jej twarz przez tę rzeczywistość, wyczuwał istnienie kogoś bliskiego. Wstąpił w pulsujący pęcherz styku. Obrazy zatrzepotały wokół niego jak stronice rozwiewanej wiatrem książki. Już wiedział, w jaki sposób wybrać ten właściwy. V - Gotowość startowa! - krzyknął Grey, zaciskając i rozwijając pięści. Czuł lepkość potu pod tkaniną rękawic bioskafandra. Cisza wydłużała się poza granice wytrzymałości. Wreszcie zabrzmiał głos Arieli, powleczony lekką chrypką, zupełnie jakby membrany komunikatorów zdążyły zardzewieć podczas długiej bezczynności. - Polecenie anulowane. Brak dalszych danych o planecie Kariatyda - uprzejmie pospieszyła z wyjaśnieniem. Brzęczenie głośników zanikło. Grey powoli policzył do dwudziestu. - Chcę złożyć raport. - Załóż na kciuki czujniki pierścieniowe. - Po co? - żachnął się. - Do pomiaru oporności skóry. - Nie wierzysz mi? - mimowiednie przypisywał jej ludzki sposób reagowania i myślenia. - Istnieją odpowiednie regulaminy i ułożone według nich programy. - Niech będzie - przystał niechętnie. Zatrzasnął na palcach metalowe obejmy. - Gotowość do odbioru ustnej formy relacji - głos miała tak samo znudzony jak zawsze. Mogliby wmontować jej modulator wrażeń - pomyślał, zanim zaczął mówić. Opisywał wszystko po kolei, wyrzucał słowa szybko i chaotycznie, spieszył się. Często mu przerywała, zmuszając do większej dokładności, lub zadawała pytania. Interesowało ją wszystko łącznie z wizjami i najgłupszymi domysłami. Szczególnie dokładnie wypytywała o rolę Marcjanny i Any-Ger. - Stop! - przerwała opowieść o przyszłości. - Nie mówisz prawdy. - Opisuję, jak było - zacisnął dłonie, jakby w ten sposób mógł zneutralizować impulsy płynące z czujników. - Więc nie mówisz wszystkiego. W ten sposób nie uzyskasz akceptacji. - Dobrze - zdecydował, choć wiedział, jaki będzie rezultat jego prawdomówności. - Zaproponowano mi turniej. - Kto? - Właśnie... Ana-Ger. Z nią w końcu mam walczyć. Ale... - podniósł ręce, jakby to coś mogło dać - oni mnie zabiją, zniszczą. I tak niczego się nie dowiesz! - Nie jest to pewne. Trzeba próbować. Zastosuj się do ich życzenia, a potem spróbuj wrócić. Utrzymuję w mocy anulowanie polecenia przygotowania do startu. - Nie wrócę!! Oni mają przewagę fizyczną i każdą inną, zrobią ze mną, co zechcą! Poza tym - spróbował się opanować - decyzje merytoryczne, dotyczące prowadzenia badań, pozostawiono nam, ludziom. Sama zawiadamiałaś o tym. - Owszem. Decyzja należy do ciebie, ja tylko wysunęłam optymalną sugestię. Optymalną, bo jakiekolwiek starcie zmusza przeciwnika do pokazania swojej broni. Jeśli uważasz, że inną drogą zdobędziesz potrzebne informacje, próbuj. Obecnie dane są niewystarczające i powrót pozostaje wstrzymany. Grey zagryzł wargi. Cisnął w kąt pierścienie czujników i szybkim krokiem opuścił statek. Na zewnątrz, przysiadłszy na murku starego bunkra, przy akompaniamencie wichrowych organów Vivaldi grał „Wiosnę”. Skoczne, wesołe dźwięki rozbiegały się po kotlinie i pięły w górę aż do grani krateru, gdzie wydawały się zmuszać ocierające się o skały strugi powietrza do zaśpiewu na radosną nutę. Nigdy nie przypuszczał, że może tak szybko biegać. Chwycił skrzypka za ramiona i zaczął nim szarpać, a potem odepchnął od siebie. Tamten, zaskoczony napaścią, poleciał w trawę jak bezkształtny worek. Jakimś cudem jego ręce zdołały przez cały czas utrzymać w górze stradivariusa. Grey rzucił się za nim, przestraszony. - Nic ci nie jest, Antonio? Powiedz coś - przyklęknął obok, usiłując podnieść mu głowę. - Owszem, jest. Przeżywam - stęknął. - Przepraszam. Ja tak... wiesz... Ariela znów odmówiła. Wciąż jej za mało. - Jednak jesteś wojownikiem, Arystydesie - usiadł, rozmasowując krzyż. - Takie zbieżności nie mogą być przypadkowe. A Ariela nie przejmuj się tak bardzo. Nie ona pierwsza ci odmawia, i pewnie nie ostatnia. - To są poważne sprawy. Może spróbujemy ją wyłączyć, powinno to być możliwe, u licha... - Wiesz, zaskoczyłeś mnie... w ładnym stylu. Ciekawe doświadczenie, gdyby nie narażenie skrzypiec na szwank. Wiosenna burza, wdzierająca się raptem do słonecznej melodii, i równie nagle przemijająca. Wiesz co, Tydesie? Nuty „Pór roku” wpadły mi w ręce już po mobilizacji do tego lotu. Są mi tak bliskie, że mam czasami wrażenie, że sam je skomponowałem. - Przecież... - zaczął Grey i machnął ręką. Może kiedyś, przy pisaniu raportu, będzie czas na zastanowienie. Ale czy w ogóle do tego dojdzie? Tak blisko, tuż za bramką czasową, czeka na niego piękna bestia, Ana-Ger, i cała reszta jej przemiłego towarzystwa. W każdej chwili może tam pójść, lecz na swoją zgubę, albo pozostać tutaj, również na zgubę, bo czymże innym jest bezcelowa wegetacja. Chyba najłatwiej byłoby zanurzyć się w gęstych falach gnijącego oceanu i popłynąć, tak jak kiedyś uczynił pomylony mieszkaniec starego bunkra. - Co byś powiedział na mały obiadek? - Vivaldi wstał i otrzepał spodnie. Skrzypce starannie ułożył w etui z pancernego tworzywa. - Tak właściwie to wpadłem tutaj coś zjeść. W zamku Ryszarda mają niezwykle podły wikt. - Człowieku! Twoja niefrasobliwość... uważaj, bo kiedyś mogę niechcący naprawdę nabić ci guza. Bywam porywczy. - Tylko trzymaj swoje łapy z daleka od stradivariusa - ostrzegł Vivaldi. - Reszta nie jest taka ważna. Więc co? Gulasz czy zupa z krewetek? - Dosyć mam tej puszkowej papki skrzywił się Grey, lecz poczuł wilczy głód. Nie pamiętał, kiedy i co zdążył zjeść w tamtych światach. - Ach tak, wolałbyś miłą żonkę z dobrą zupcią, świeżą i pachnącą - zabawiał się Vivaldi. - Wchodzisz, zrolowujesz skafander, wzdychasz jak napracowany chłop, i od razu wita cię rozmarzone spojrzenie błękitnych oczu, ocienionych pędzelkami wilgotnych rzęs, a uniesione łuki łączących się brwi wyrażają zdziwienie, bo najpierw oglądasz się za talerzem... - Przestań! - Grey usiłował opanować bolący ucisk w klatce piersiowej. Co, u diabła, może obchodzić go ta kobieta w swoich idiotycznych wcieleniach? - Dobrze, kochliwy młodzieńcze w średnim wieku. Nie obawiaj się, we mnie nie masz konkurenta. Muzyka to poligamiczna oblubienica, zdolna zaspokoić nieskończoną rzeszę adoratorów. A teraz idę poprosić Jaśnie Panią Ariele o zupę. Z krewetek. Jedli łapczywie, siorbiąc i oblizując palce. Lecz myślami błądzili daleko. - Po jakie licho chcesz wracać już, zaraz, natychmiast - zagaił Antonio, wycierając dłonią błyszczące od tłuszczu usta. - Sądzisz, że tam - podniósł kciuk - każdy obywatel z osobna i wszyscy razem stęsknili się za tobą i koczują na lotnisku, dzierżąc plakaty z napisem „Witaj w domu”? - Czy ciebie naprawdę nie ciągnie z powrotem do siebie? Przecież tam wszystko jest swojskie, twoje... Znasz ludzi... - tłumaczył niezręcznie. - Tutaj też możesz poznać, i też będą twoi. Może nawet bardziej, niż tamci. - Nie rozumiesz - Grey odwrócił się z niechęcią. - Ależ tak - Vivaldi uniósł ręce, pomagając sobie gestykulacją. - Poza tym jest jeszcze coś. Tam, w ziemskim grajdole, tylko egzystujesz ledwie cię tolerują. Jeszcze jeden do wspólnej michy. Musisz stale rozpychać się łokciami. Tutaj masz szansę być naprawdę potrzebnym. Możesz coś ofiarować od siebie. - Na przykład? - Ja daję im muzykę, muzykę lepszą niż mają. Naprawdę tego potrzebują. - Również w przyszłości? Byłeś tam, spotkałeś... Anę-Ger? Vivaldi szerokim gestem zdawał odsuwać od siebie nieprzyjemne wspomnienia. - A jakże. Powielili moje mózgowe ośrodki talentu, tak to przynajmniej tłumaczyli. Każdy mógł być Vivaldim na czczo albo po obiedzie, albo w trakcie stosunków analnych czy oralnych, bo w takich tam gustują. Czy choćby we śnie. Mówili, że moja muzyka wzbudza dreszcze, bo jest pierwotna jak dla nas wycie wilków podczas pełni. Potem zhybrydyzowali mnie z innymi dźwiękowcami, jak nazywają muzyków, i dopiero mieli zabawę! Nie, mój drogi, nie chcę być kanarkiem, trzymanym dla uciechy, albo pudlem, który potrafi skowyczeć do taktu. Moje miejsce jest w Zamku Ryszarda Trzeciego. - Twoje miejsce? - Tak. Przez jakiś czas chcę z nimi pobyć. Czekają na mnie. - Intrygi, zawiści. Kłębowisko wężów. - U nas masz lepiej? - zadrwił. - Tyle że draństwo jest prawnie usankcjonowane. Jeśli nie, wydaje się nową ustawę. - Nie przesadzaj. Każdy złożony układ musi działać według określonych reguł. Inaczej ulegnie destrukcji. - Mój drogi, przecież tutaj dzieje się to samo. Tyle że obserwujemy wcześniejszy etap. Dlatego... możemy im coś dać. Może kiedyś dzięki temu będą inni? - Widziałeś. Ana-Ger i reszta. - Eee - skrzywił się Vivaldi. - Nie wnioskuj zbyt pochopnie. Ja - wstał i przeciągnął się - nie spieszę się z powrotem. Tam, na Ziemi, dopiero się za nas wezmą. Potraktują nie inaczej niż rezerwuary informacji, przeznaczone do jednorazowego użytku. - Jesteś pewien? Zainwestowali w nas w końcu, mamy pewne doświadczenie. - Może to wcale nie jest zaletą? Zastanów się, w jaki sposób kompletowali naszą załogę. Chcieli mieć świeże, dziewicze umysły, nie skażone kontaktami zewnętrznymi. - Skąd on wzięli taką bandą? - zastanawiał się Grey. Dopiero teraz poczuł zmęczenie i senność. - Jeśli próbować logicznej analizy, nic tu nie pasuje. - Więc daj sobie spokój. Świat odsłonił przed nami następną warstwę rzeczywistości, ukazał nieznane przestrzenie. Nie możemy przykładać do nich starych miarek - Vivaldi wstał i machnął ramionami, jakby chciał dyrygować wichrowej orkiestrze. - Idę jeszcze pograć. - A ja pospać. W tamtych światach jakoś to nie wychodzi. Zabłąkane w dolinie podmuchy wiatru uderzały w wątłe ściany chaty, syczały w szparach, wydawały się przesuwać delikatną konstrukcję. Wysoki brzeg krateru zawodził i jęczał, zjeżone zębiska skał dudniły i grały. Z kakafonii dźwięków Grey co raz wyławiał kobiecy płacz, męski chóralny śpiew lub przedśmiertny skowyt. Wreszcie sięgnął po kapsułę ze środkami nasennymi. Ułożył się wygodnie, zajęty obserwowaniem ruszających się desek powały. Po namyśle skłonny był przyznać część racji Vivaldiemu; może rzeczywiście nie warto się spieszyć? Są tutaj na wyjeździe, jak turyści lub mężczyźni na delegacji, mają bazę wypadową i interesujące tereny do penetracji. Bez trudu mogą sobie wybrać takie towarzystwo, na jakie mają ochotę. Czegóż jeszcze potrzeba? Ziemi z jej zbrojeniami, polityką, służbami socjalnymi, z rozkrzyczanymi po gazetach problemami prokreacji i feminizacji? A może z jego problemami? Zobaczył twarz Emilii. Spuszczony wzrok, zagryzione usta. Nie dzwoniłeś, nie przyszedłeś, mówi płaczliwie i z wyrzutem. Przecież jestem, odpowiada. Ale wczoraj... Nie zawsze mogę, przecież wiesz. Bo nie chcesz!! Emilio, przestań, mówi zły, trochę ostrzej niż zamierzał. Ona pociąga nosem, płacze, nierówne ramiona dziecka drgają. Tyd, bo ja się tak boję, chlipie. Nie zostawisz mnie, prawda? Nigdy mnie nie zostawisz? Przecież wiesz, mruczy zażenowany w jej włosy, pachnące świeżym szamponem. Ona obejmuje mu nogi, przypada do nich swoim kalekim ciałem, drży. Kochasz mnie? Wiesz dobrze, że kocham, Milko, odpowiada z westchnieniem i podnosi głowę, żeby nie zobaczyła jego twarzy. Nie mogę nie kochać, myśli. Jesteśmy złączeni na zawsze. Emilia porusza się, wstaje. Sięga mu zaledwie do piersi, jak dziecko. Nie chcesz się ze mną ożenić? Pytanie to pada po raz pierwszy. Cisza jest ciężka, wypełnia pokój i ich oboje jak gęsty płyn. Grey czuje ciepły ucisk pod mostkiem. Ależ... to nie jest... konieczne, jąka się. I tak jestem z tobą i nadal będę. Po co dostarczać materiału do plotek... Emilia odwraca się, pochyla głowę. Jej profil jest ładny, też nie pasuje, do potrzaskanego tułowia. Skulone ramiona, na twarzy grymas, trudno powiedzieć czy bólu, czy złości, a może i tego, i tego. Więc nie chcesz, mówi cicho, a on stoi pełen palącego wstydu za siebie, za nią, za to wszystko wokół nich i w nich. Pełen wstydu i żalu za czymś dalekim i nieokreślonym, może za pełnym szczęściem, które nie istnieje. Ta scena skończyła się bezsensownie, nieładnie, a właściwie w ogóle się nie skończyła, ona trwa do dziś. Grey zamknął oczy, usiłował wygasić myśli, zasnąć. Zasnąć i uwolnić się od wizji, obrazów, skojarzeń. To nie tak łatwo. Czasem trzeba sięgnąć po środki ostateczne, jak uczynił to mieszkaniec bunkra. Rodzice. Ojciec popielatosiny, w ogóle nie obcina coraz rzadszych włosów. Rumiana twarz, uśmiech, słowa, dużo słów, przecież nieważne, jakich. Matka krząta się, pochylona, pokazuje jakieś nasiona, gałązki. Mówi poważnie, z namaszczeniem. Zawsze to, czym się akurat zajmowała, brała bardzo serio. W swoim życiu imała się wielu zajęć. Grey wstaje, układa na granitowej płycie wiązankę zasuszonych kwiatów. Przynieść wam coś? Przyjdę niebawem, mówi i pociąga dłonią po wypolerowanym kamieniu. Trzeba będzie go umyć i wypastować do połysku, jak tylko miną mrozy, myśli. Odwraca się i idzie wybetonowaną alejką, wzdłuż szpalerów młodych brzóz, pod bladym błękitem zimowego nieba. Mija miniaturowe groby dzieci. Żył(a) dzień, dwa, miesiąc. Może to i lepiej, nie mogły czuć nawet przedsmaku tego, co straciły. Pewnie dobrze jest też umierać bardzo staro, kiedy śmierć stanowi wybawienie. Ale nigdy pośrodku, gdy jeszcze tak chce się żyć. Do licha! Nigdy nie jest dobrze umierać. Sen nie chce przyjść, podniebne organy grają jakieś apokaliptyczne oratorium. Może jeszcze jeden proszek? Kto wie, czy Ariela nie wydała mu placebo. Przyjaciele. Tak, wszędzie można znaleźć przyjaciół, którzy chcą przyjemnie spędzić czas. Uśmiechy, grzeczności, wzajemne pochwały i kurtuazyjne gesty. Aperitify, podwieczorki, wycieczki. Brzęk kieliszków, muzyka, tańce. Pocałunki, dotknięcia, czasem ejakulacja, dająca ulgę jak poranne wypróżnienie. Jak zachorujesz, przyjaciele podadzą ci usłużnie numer telefonu do szpitala. Jeśli zepsuje ci się samochód, mogą cię podwieźć, gdy będzie im po drodze. Uśmiechną się, pomachają. Bywaj! Są też inni przyjaciele. W ich towarzystwie dostrzega się czwarty wymiar: czas. Spędziliście razem już tyle wieczorów, byliście ze sobą tyle dni, myśli wasze zapętlały się wokół siebie tyle razy, że nie musicie nawet rozmawiać, aby być ze sobą. Czy można na nich liczyć? Nie, nawet na sobie samym nie można polegać całkowicie. Masz jednak pewność, że gdy na stole pojawi się butelka wódki, to obydwaj zobaczycie butelkę wódki; gdy zaś wejdzie dziewczyna, obydwaj będziecie smakować jej urodę w taki sposób, jak żaden z osobna. Przemierzanie wspólnego świata jest wobec powszechnej pustki samotności czymś tak wyjątkowym, że dla realizacji tego przedsięwzięcia warto ponieść duże ofiary. Zmierzchało. Arystydes Grey leżał bezsennie, wpatrując się w stękającą pod ciosami wichury powałę. Widział ulice i skwery, na których bawił się wiele lat temu, dotykał nagrzanych murów starych kamienic, opierał się o płoty, obrośnięte dzikim winem. Spotkał swoją pierwszą miłość, znów układał naiwne, młodzieńcze wiersze. I chociaż bał się, podjął decyzję. Już jutro, po drugiej, bezsennej nocy, wejdzie na zbocze krateru, przedrze się przez ostrokoły krzewów i uda się tam, gdzie oczekuje na niego Ana-Ger. Zawsze to lepsze, niż umrzeć i ustami pełnymi gnijącego mułu, rozbełtanego w wiecznie wzburzonym oceanie tej ponurej planety. VI Gdy opuścił kroplę czasową, natychmiast uderzył go swąd spalenizny. Ogromny, czarny zamek stał wypalony i pokryty sadzą jak tlący się jeszcze stos ofiarny. Śnieg był rdzawy od krwi i zaśmiecony połamaną bronią i potrzaskanymi machinami oblężniczymi. Tylko blade niebo leżało czyste i jasne, pasujące do zupełnie innego krajobrazu. Pomyślał, że to nie tutaj. Chciał przecież wyjść gdzie indziej. Lecz nie ruszał się z miejsca, stojąc w zdeptanym śniegu. Potem poszedł powoli w stronę zamku. Uszkodzony most nie był pilnowany. Omijając wyrwy i sterczące kikuty belek Grey bez większego trudu dotarł do rozłupanych wrót. Dopiero z wyniosłości tego miejsca spostrzegł, że trupy pościągano w kilka miejsc, formując z nich wyniosłe pagórki. Ciała zastygły w lodowe bryły. Wszedł do wnętrza. Gdzieś złamała się i spadła spopielała belka. Przeciąg sypnął ciemnym pyłem. Na ławce dla straży siedział żołnierz, opierając głowę na podciągniętych kolanach. Z przyprószonej szronem szyi sterczały czarne bełty. Szedł, potykając się o zesztywniałe zwłoki i omijając porozrzucane miecze i włócznie. Z wypalonych krokwi ociężałe ptaki zrywały się do krótkiego lotu. W obszernym przedsionku nie było nikogo. Swąd wydawał się tracić na intensywności; może pożar nie dotarł do tych pomieszczeń? Pchnął ozdobne drzwi i znalazł się w Pluszowej Komnacie. Nic tu się nie zmieniło: zasłony, brokaty, dywany. Tylko w powietrzu wisiał wszechobecny smród, kręcący w nozdrzach i drażniący powieki. Na skrzypnięcie drzwi Marcjanna podniosła twarz czerwoną od płaczu, a może tylko od dymu? W wąskiej dłoni ściskała kindżał o rzeźbionej złotej rękojeści. Gdy rozpoznała przybysza, rzuciła broń pod ścianę. - Ty... żyjesz - powiedział z ulgą. Szlochała bezgłośnie, spazmatycznie. Gdy podszedł i położył dłoń na jej ciężkich włosach, a potem nieporadnie dotknął szczupłej szyi, odepchnęła go bez złości, znużonym, beznamiętnym gestem. - Popatrz - mówiła powoli. Oczy miała zaczerwienione, lecz suche, nie upadła z nich ani jedna łza. - Przyjrzyj się wszystkiemu uważnie. Jesteś zadowolony? Daleki przeciąg przyniósł swąd spalonego tłuszczu. W kącie, pod brokatowymi zasłonami, kuliła się Feme, rzucając ukradkowe spojrzenia przestraszonego zwierzątka. Grey wzruszył ramionami. - Nie mogłem - nie potrafił zdobyć się na nic innego niż pół-kłamstwo lub pół-prawdę. - Nie chciałeś! - Marcjanna zerwała się z łoża. Suknię miała wymiętą i powalaną sadzą. Jej oczy straciły dawny blask, patrzyły teraz z tępym uporem. - Nawet gdybym spróbował, równowaga uległaby zachwianiu - powiedział, żeby powiedzieć cokolwiek. Dlaczego nie potrafił skłamać? Patrząc spokojnie w jej zmętniałe oczy opowiadać, że był, nakłaniał, groził, walczył. Penetrował umysły, lub raczej przenikał dusze. Tak, rozmawiał z duszami, lecz one wyśmiały go i przepędziły. Niełatwo jest zdobyć władzę, a jeszcze trudniej ją sprawować. Tłumu, ogarniętego psychozą, nie sposób opanować. Mógłby powiedzieć jeszcze z dziesięć ładnie brzmiących banałów, które wypadłyby sugestywnie i przekonywająco w tej scenerii i w relacji on-ona. Mógł wyjść na bohatera i męczennika słusznej sprawy, mógł zaskarbić sobie jej wdzięczność i zdobyć serce. Po cóż innego tutaj przychodził? - Zmieniłbym porządek rzeczy - poprawił, widząc brak reakcji na nie znane słowa. Zacisnęła wargi, spojrzała złym, niechętnym wzrokiem. - Jesteś czarnym magiem, Nieziemcze. Wysłannikiem szatana. Czynisz zło... - Nieprawda. Próbowałem uczynić mniejsze zło. - Nie uczyniłeś nic - dobitnie cedziła słowa. - A przecież każde działanie prowadzi do zmiany porządku rzeczy, czy robi to człowiek, czy mag. Tyle że mag potrafi więcej, gdy... zechce. - Zmiany byłyby nie do przewidzenia - dalej tłumaczył się niezręcznie, coraz bardziej zły na siebie. - Nas one nie obchodzą, przybyszu. Nas obchodzi tylko nasz... porządek rzeczy, jak mówisz. Wszystko inne jest tłem. Jeśli mnie... lubiłeś, mogłeś to zrobić chociażby - zająknęła się - dla mnie. Sięgnęła do twarzy, rozmazała po policzku płatek sadzy. - A teraz już idź - powiedziała. - Zanim po ciebie przyjdą. Skrzypnęły drzwi i stanął w nich Armand. Królewski syn odziany był jak zwykły żołnierz w jasny półpancerz i szyszak, osłony z grubej skóry chroniły uda i kolana. Blacha nosiła ślady licznych ciosów, skórzany fartuch był brudny i pocięty. W zgrzebnym poplamionym materiale spodni widniały dziury i rozdarcia. - On... tutaj - sapnął, zdziwiony, na początku może bardziej zdziwiony niż zły. - Hej, do mnie! - krzyknął przez ramię. - Puść go wolno, szlachetny Armandzie - poprosiła Marcjanna. Zbliżyła się, lecz zatrzymała niezdecydowana, widząc grymas na twarzy przybyłego. - Ostrzegałem go, żeby trzymał się z daleka od Ciebie, Pani. Po tym, co nam uczynił, przybywać chyłkiem do Twojej komnaty, to... to... podłość - słowa plątały mu się, młode czoło przecięły pionowe zmarszczki. Dobył szpady. - Uspokój się, Armandzie. Nie uczyniłem nic złego - próbował łagodzić Grey, lecz było już za późno. Młodzieniec szedł ku niemu, zamierzając się nagą klingą. Jego oczy mżyły cielistoróżowym blaskiem, czoło podsiąkało rdzawymi, zlewającymi się plamami, szyja była splotem zawęźlonych rurkowatych naczyń, nerwów i ścięgien. Sinoamarantowe wory płuc nadęły się, gdzieś pomiędzy nimi łopotał rdzawy ochłap, otoczony wieńcem arterii. Grey ominął pełznącego ku niemu stalowego grzechotnika i szybko, choć wciąż jeszcze zbyt powoli, sięgnął tam, gdzie pulsowały obrzmiałe obwodnice żył. Jego dłoń napotkała tylko nieznaczny opór, zupełnie jakby przebijała rzadką krepinę, i już chwytał wymykający się, oślizły, meduzowaty kształt serce, trzepocący i drżący pod palcami, gniótł go, rozgniatał, wwiercając kciuk w szkarłatną strukturę. Wyrwał z ciała uwalaną dłoń i odskoczył, lecz pośpiech był już niepotrzebny. Człowiek przed nim wypuścił broń i tańczył swój ostatni taniec, przyciskając do piersi obie dłonie, podczas gdy jego wnętrze ogarniała czerwona powódź. Chciał coś powiedzieć, lecz usta zacięły się w bólu, a oliwkową skórę twarzy pokryła sieć zmarszczek, jakby nagle postarzał się o dziesiątki lat. Ostatnim wysiłkiem zwrócił głowę ku Marcjannie. Ta usiłowała go podtrzymać, lecz ciało mężczyzny, dodatkowo obciążone półpancerzem, pociągnęło ją za sobą, i oto spoczywali w pozie pasującej do scenerii: on z głową na jej kolanach. Grey czuł wstyd i niechęć. Co za tandetny świat, pełen quasi-romantycznych dekoracji! Lecz natychmiast pomyślał, że te terminy zostały ukute znacznie później, a w tym fragmencie czasu miał przed sobą prawdziwych ludzi z ich lękiem, cierpieniami i śmiercią, następującą każdemu na pięty. Chciał podejść i pomóc, coś powiedzieć, zrobić. Nie potrafił postawić kroku. Czy obrona własnych przekonań i cielesnej ciągłości musi wciąż przynosić komuś zagładę? - Tak - odpowiedziała Marcjanna na nieme pytanie konającego. - Kochałam cię i kocham nadal. - Przywołała cień uśmiechu na wymęczoną twarz. - Chciałam, abyśmy cieszyli się sobą bez łęku w sercach, już po odłożeniu mieczy do zbrojowni. Dlatego - odpowiadała na drugie pytanie. Trzeciego nie było; Armand nie mógł żyć dłużej. - Dlaczego kłamałaś? - to była Feme. Jej oczy świeciły w mroku jak szklane paciorki. Czyjaś zwalista postać majaczyła u drzwi. Tumult i chrzęst broni świadczyły o przybyciu licznej grupy zbrojnych. - Nie zabiję zdrajcy od razu tylko dlatego - mówił Garrot, mierząc pozornie niedbale z kuszy - że Marszałek chce go widzieć. Czy wiesz, że przed chwilą zgładziłeś Króla? - Wybierzecie nowego - odparł Grey. Już prawie uwierzył, że w tym świecie jest nieśmiertelny; to przeświadczenie mogło kosztować najwyższą cenę. Nie bez podniecenia obserwował, jak twarz i szyja starego wojownika czerwienieją, zamieniając się w plątowisko mięśni i ścięgien. lecz za nim tłoczyli się następni; było ich wielu. - Tak mówiła wyrocznia - wysoki głos Feme wibrował w ciężkim powietrzu. - Przyjdą rządy chłopskie, anarchia i nieszczęścia.. - Chodź już, Nieziemcze - zmęczonym głosem rozkazał Garrot. Uciekał jak przed kohortami diabłów. Puścili go wolno, pozwolili odejść, lecz wciąż nie wierzył i biegł czarnymi od sadzy korytarzami, pędem pokonywał strome schody, przemykał przez komnaty o zdewastowanych, wypalonych wnętrzach. Potykał się o zamarznięte trupy, zwęglone belki i deski. Przewracał się, podnosił i biegł dalej. Wreszcie, gdy płuca zaczęły palić, a serce skakało gdzieś w gardle, zobaczył gruszkowaty kształt kropli czasowej. - Poczekaj, Grey - zachrypiał zniekształcony echem głos z mrocznego wykuszu. Ostatkiem sił rzucił się do bramki, zanurkował w przestrzeń, oplataną białymi włosami wyładowań. Lecz nie zdążył przygotować się, więc kolorowa talia wejść mignęła tylko jak obrazy za oknami pędzącego pociągu. Wypadł z drugiej strony, uderzając się boleśnie w łokieć, przeturlał się kilka metrów i zerwał na nogi, przyjmując obronną postawę. Jeśli już musi, to sprzeda się drogo. - Nie tak nerwowo, bracie. O mamma mia! Co oni z ciebie zrobili, jesteś strzępkiem nerwów. - To ty, Antonio? - wciąż jeszcze nie wierzył. - We własnej osobie. Nadworny skrzypek Jego Królewskiej Mości. Grey westchnął i bezwładnie opadł na nadpaloną ławę. - O czym ty mówisz, Viv? - wykrztusił po chwili. - I skąd się tu wziąłeś? Antonio roześmiał się. Śmiech... Jak obco brzmi śmiech w tych okopconych murach, na które patrzą tylko zeszklone mrozem oczy. - Dysonans - powtórzył swoje myśli. - Nie - łagodnie sprzeciwił się tamten. - Kontrast. Po prostu kontrast. Wznoszący. - Nie rozumiem. - Jak woda i ogień. Ciemność i światło. Każde, nawet najmroczniejsze, najniższe largo kiedyś zostanie przerwane. - I ty...? - Tak, mój drogi. Dlatego tu jestem. Nadworny skrzypek Jego Królewskiej Mości. Czekałem przy jedynej w tych murach bramce, aby ci to powiedzieć. - Mogłeś się nie doczekać. Mało brakowało... - Nie tak mało, Tyd. Oni nie lubią zabijać Nieziemców, bardzo nie lubią. Uważają, że to sprowadza nieszczęście. - Wiem. Lecz teraz myślą, że już żadne większe nieszczęście nie może ich spotkać. - Nie wszyscy tak myślą. Przecież zwyciężyli. Nawet ta garstka ocalałych, gnieżdżąca się w ruinach, może dać początek nowemu społeczeństwu. I jestem przekonany, że da. Będę starał się w tym pomóc. Grey wstał, rozcierając potłuczone miejsca. Podszedł do drżącej powierzchni kropli czasowej i niemal czułym gestem zbliżył dłoń do pełgających języków wyładowań. - Więc... chcesz zostać? - Tak. Zapadła cisza, zakłócona tylko szmerem, wydawanym przez iskrzącą bramkę. Czy Vivaldi jest jego przyjacielem? Właściwie nie, przecież tylko przez przypadek zostali członkami tej samej grupy zwiadowczej. Ale... łączą ich wspólne przeżycia, obce wszystkim innym. Przeżycia niezwykłe, zmieniające sposób myślenia, wpływające na kształt świadomości. To dużo, to bardzo dużo. - Czy nie sądzisz - zaczął ostrożnie - że tym ludziom tutaj bardziej potrzebna jest inna pomoc? Że dopiero przy pełnym brzuchu, w cieple i bezpieczeństwie można delektować się muzyką? Vivaldi żachnął się, jakby czyniono zamach na jego integralność intelektualną, lecz zaraz uśmiechnął się przyjacielsko. Powiedział nie bez pobłażania, jak do zbyt dociekliwego ucznia: - Mylisz się, Arystydesie. Muzyka potrzebna jest zawrze, ale właśnie teraz najbardziej. Wzbogaca i uszlachetnia nasze ego, gdy nie staje zewnętrznego piękna. Rozwija i kształtuje od początku, od zalążka, bo ten świat dopiero będzie kiełkował. Potem, gdy sybaryci osiągną sytość, trudniej będzie do nich trafić. - Pierwszej wody sofistyka. Nie doceniałem cię - Grey machnął ręką, jakby spisywał go na straty. - Nieprawda, Arystydesie, sam o tym dobrze wiesz. Zastanawiam się, szlachetny mężu - podszedł bliżej, patrząc mu bystro w oczy - gdzie jest twoje umiłowanie prawomyślności, twoja kryształowa etyka i moralność. Kończy się tam, gdzie trzeba uszczuplić własną niezależność, dać coś z siebie? - Vivaldi wyzbył się zwykłego niefrasobliwego tonu, mówił ostrym, zaczepnym głosem. - Nigdy nie usiłowałem pozować na męczennika, ani nie próbowałem wypełniać żadnego posłannictwa - odparował Grey. - Uważam, że normy prawne i etyczne istnieją po to, aby je przestrzegać. Gdyby każdy się do nich stosował, może obyłoby się bez wojen i wielkich poświęceń urodzonych społeczników i różnych im podobnych bojowników o niezmiennie najważniejsze sprawy. - Pod warunkiem, że te twoje normy byłyby doskonałe dla wszystkich - mruknął Vivaldi, usiłując rozpogodzić czoło. - Zresztą nawet wtedy należałoby zabiegać o ich zmianę, bo społeczeństwo nie pozostaje w miejscu. Nieprawdaż? Grey przechadzał się, stawiając długie kroki. Zatrzymał się tuż przed Vivaldim. - Jest wiele okien, przez które można wyglądać na świat. Każdy z nas widzi inny krajobraz. Nie przekonałeś mnie do końca; uważam, że wszyscy powinni znać i respektować jakieś uniwersalne przykazania, zawierające zbiorową mądrość. Tutejsi ludzie sami muszą do tego dojść. Jeśli zaś chodzi o muzykę jako panaceum, to znam takich, którzy ją uprawiają, pozostając wrednymi. Ale, być może, byliby jeszcze gorsi bez niej. Postanowiłem: spróbuję wywalczyć sobie drogę powrotu. Są ludzie, którzy noszą wszystko ze sobą. Ja coś pozostawiłem i muszę pójść po to tam, skąd przyszedłem. Ale dopiero później dowiem się, czy było warto. - Wstrzymaj się na chwilę - Antonio w typowo włoski sposób pomógł sobie rękami, wykonując gwałtowne gesty. - Może... może i ty byś spróbował, chociaż przez jakiś czas, przecież nie namawiam cię, żebyś został na wieczność. Możesz ich leczyć, uczyć technologii, czy ja wiem, co jeszcze... Tutaj wszystko się przyda! Grey pokręcił głową. I chociaż uśmiechał się, poczuł ukłucie żalu. Nie cierpiał pożegnań. - Co powiedziałeś Marcjannie? - Antonio spróbował po raz ostatni. - Mam wrażenie, że... no, darzyła cię sympatią. A może czymś więcej. - Zdawało ci się - Grey odwrócił głowę. - Wypytywała mnie o ciebie. Wielokroć. - Myślałem, że udzielasz jej lekcji muzyki. - Owszem. Pytała w antraktach. Wiesz, co ci powiem - Vivaldi przysunął się tak blisko, że czuć było jego kwaśny oddech - jesteś głupi, odtrącając taką kobietę. - Pleciesz, Antonio - Grey odsunął się. - To kaprys, zachcianka Jej Wysokości Szambelanki. Nie mam zamiaru stać się czyjąś zabawką lub obsadzić jakąś tam pozycję przetargową. Poza tym... mam inne zobowiązania. Emilia, Emilia, Emilia - powtarzał w myśli tak długo, aż z mroku amfilady wychynęła jej blada twarz o pełnych wargach, opuszczonych kącikach ust, z wyrazem przypisanego na stałe znudzenia, które znikało tylko wtedy, gdy brała do ręki pędzel. - Człowieku - skrzypek szedł za nim jak wytrwały łowca - twoje zobowiązania pozostały na Ziemi, a nie wiadomo, kiedy znów ujrzysz ten opleśniały glob. Może nigdy? Poza tym: czy sądzisz, że nie masz tutaj żadnych zobowiązań? Chociażby wobec tej kobiety? - Ja? - Grey zaczerwienił się po dawnemu. Czy Vivaldi już wie? Może zdążyli mu donieść? - A kto? Może major Arlington, bo nas wyekspediował na Kariatydę, a może Szambelan, bo spłodził tę dziewczynę? - Niczego jej nie obiecywałem, nawet jej nie tknąłem - tłumaczył się. Jak zwykle, wolał wycofać się z gry. Na wszelki wypadek. - Ech - Vivaldi machnął ręką - ty jednak jesteś z tych, którzy nigdy nie wykorzystają nadarzającej się szansy, a potem plują sobie w brodę przez całe życie. Nawet wiem, jak bym to zagrał - podniósł dłonie i ledwie dostrzegalnymi ruchami palców dyrygował wyimaginowaną orkiestrą. - Do widzenia, Antonio. - Cześć. Swój raport podrzucę Arieli na wypadek, gdyby jednak udało ci się wrócić. W końcu ziemscy sztabowcy nieźle się wykosztowali. No i - zaśmiał się sztucznie, pokonując chrypkę - będzie mi trochę brakowało Nieziemca wśród Tuziemców. Bywaj! Uścisnęli sobie dłonie. Grey szybko odwrócił się i wszedł do kropli czasowej. Dopiero w jej wnętrzu zebrał rozproszone myśli. VII Świat Any-Ger. Tu wszystko jest możliwe, a właściwie - niemożliwe. Falbaniaste skały z bursztynu, przezroczyste, napełnione blaskiem od wewnątrz, wparte w ciemną powałę. W każdej ogromna twarz Marcjanny, zanoszącej się śmiechem: zaciśnięte powieki, uniesione, rozdęte nozdrza młodej klaczy, różowa nisza rozwartych ust, grota z żyłkowanego marmuru, ukryta za lodospadem zębów, po których jak iskry skaczą świetlne refleksy. Nie - w tych skałach, w bąblach wyrosłego kamiennego ciasta nie ma nic, tylko płaskie uskoki błyszczące jak skrzydła ważek, dalekie prześwity szczelin i zapadlisk, nici i korale żył, i ścięgien ziemi. Tam nigdy nić było twarzy czy kolekcji ciał, natomiast w zastygłym, lodowatym powietrzu przestronnej pieczary wibruje śmiech, kaskady śmiechu, gromy szyderstwa. I to znika, cichnie; Ana-Ger siedzi tyłem, objąwszy ramionami podkurczone kolana. Języczki włosów liżą jej białą szyję, nagie plecy są naprężone jak lekko napięty łuk. Drżą - ona płacze. Arystydes Grey zbliża się, przekraczając zardzewiałe szyny wąskotorowej kolejki, jest już blisko, wyciąga dłoń ostrożnie, nieśmiało. Wtedy spostrzega, że to nie płacz wstrząsa ramionami kobiety, lecz bezgłośny śmiech. Ana-Ger odwraca się gwałtownie, jej piękna twarz jest wykuta z białego piaskowca, zastygł na niej grymas wściekłości, przyprawionej obrzydzeniem. Ruch ręki, szybszy niż myśl, niesie ku Greyowi szponiastą dłoń, ostre jak brzytwy pazury chlastają mu pierś. - Nieziemiec, Nieziemiec, Nieziemiec... - to brzmi wulgarnie i obraźliwie, słowa cichną i zanikają we własnym echu. - Nie stosujesz się do Etykiety! - krzyczy gdzieś z boku Garrot i nieuprzejmie, wręcz grubiańsko wali ją w głowę tasakiem, rozplątuje aż po piersi, które sterczą jak opuchnięte, ślimacze czułki. Lecz obie połówki ciała zbiegają się z powrotem ruchem elastycznych gałązek, zrastają z wilgotnym cmoknięciem, i Ana-Ger nadal coś mówi, śmieje się, płacze. Arystydes odwraca się, czuje żołądek w gardle. Otwiera usta. Łapczywie chwyta powietrze, chłód wypełnia płuca. Unosi głowę, wbija spojrzenie w mroczne, jakby okopcone sklepienie. To dopiero początek gry. Gry o życie. Wycofuje się. Trafia na szynę starej kolejki, nie napotykając oporu. Zardzewiały metal rozsypuje się wcześniej, nim dotyka go obuta stopa, formując placek jasnego pyłu. Grey idzie coraz szybciej, byle dalej. Mija łańcuchy pereł, zwieszające się z rozwartych skalnych paszcz, święcące rubinowe zamczyska ze zlepków kryształowych grud, pasaże mamiące malachitową poświatą. Zmęczony, opiera się o wzdęty bursztynowy brzuch ściany, który nie stawia oporu. Eksponat!! - krzyczy mu coś w mózgu, ale jest już za późno. Niesyte łono wchłonęło go, znajduje się w jego wnętrzu, pełnym złocistego płynu. Krzyk brzmi tu donośnie jak w przestronnej komnacie, powraca basowymi pomrukami, jest jakiś obcy, jakby ktoś inny wyrażał w ten sposób swój lęk i gniew. Grey wsłuchuje się w cichnące echa i w infantylnej zaciekłości ściska pięści. Nie pójdzie im ze mną tak łatwo! Z zasłony oleistożółtego blasku konstytuuje się twarz, rozległa jak fasada budynku. Wpół-uchylone, wypukłe usta przypominają bramę. Oczy są jeziorami O; bezdennej głębi, na powierzchni roziskrzonymi okruchami światła. Łza na powiece drży jak napompowana elektrycznością kropla czasowa, zapraszająca do wejścia w inny świat. Oblicze ucieka, oddala się, albo - zmniejsza się, przybierając naturalne rozmiary. Lecz zostaje na nim złocisty cień, ślad pieszczoty dobrego słońca. To nie Ana-Ger. Marcjanna, była podwładna nie żyjącego Ryszarda Trzeciego, stoi z lekko pochyloną głową. Kosmyki zburzonej fryzury opadają na blady kark, krynolina jest wymięta i poplamiona sadzą. - Puść go wolno, Panie - mówi, dumnie podnosząc twarz. - Sprowadził nieszczęście! Musi zginąć rozszarpany końmi! - Marszałek obciera ślinę z posiniałych warg. Jego oczy są mętne jak wody wezbranej rzeki. - Śmierć Nieziemca budzi złe moce - wtrąca jeden z dostojników, zgięty w pokornym ukłonie, mającym osłabić nietakt uczynionej uwagi. - Nic gorszego nie może nas już spotkać - krzyczy Marszałek, histerycznie wymachując rękami. - Rządy chłopskich królów... wolałbym zginąć - ściska pięściami skronie. - Puść go wolno, Panie. Weź mnie zamiast niego - mówi Marcjanna. Jej głos drży, chociaż jest pozornie spokojny. Zapada ciężka cisza, w której co raz szeleszczą sztywne kontusze i ostrza szczekają w pochwach. Przeciąg przynosi swąd spalenizny, nawiewa czarnego pyłu. Nieznośne oczekiwania przerywa przeraźliwie krzycząca Feme, lecz czyjeś twarde dłonie przytrzymują ją i zamykają małe usta. Znów cisza. Arystydes Grey bierze udział w tej żywej kompozycji. Przypuszcza... nie, on wie, że właśnie teraz nadszedł jego czas. Lecz nic nie robi, stoi bez ruchu, napinając i rozluźniając mięśnie, zaciskając zęby. Przecież zajrzał tu tylko na chwilę, właściwie nawet nie wie, po co. Trzeba odejść jak najszybciej, czeka na niego ważna praca. Ci głupi ludzie sami są winni swoim głupim zwyczajom, niech wojują, niech jedni drugim wypruwają flaki, niech rozszarpują się końmi lub czymkolwiek chcą. Co akurat jego to wszystko obchodzi? Wtem grupa posągów ożywa. - Czy zdajesz sobie sprawę z wagi wypowiedzianych słów, Pani? - Marszałek staje się nagle spokojny, tak bardzo spokojny, że jego wewnętrzne napięcie udziela się obecnym. Wierni siepacze wodza zbliżają się, obracając w dłoniach długie noże. - Jestem... świadoma - odpowiada, pochylając głowę, walcząc z niewidocznym ciężarem. - Tak, potwierdzam raz jeszcze: puść go wolno - dodaje już pewnym, czystym głosem. - Czy pamiętasz Prawo, Pani? Czy wiesz, że skazańcowi nie przysługują przywileje? Czyli, że będę mógł zrobić z tobą, co zechcę? - Wiem - mówi z pogardą. - Znane są twoje upodobania, Panie. Zdaję sobie sprawę z tego, co mnie czeka. - To... dobrze - jego głos jest zmieniony, a dłonie drżą w widoczny sposób. Twarz podbiega krwią i staje się sinoczerwona. - Zaprowadzić ją do mojej sypialni - rozkazuje siepaczom. - I wystawić podwójne straże... Nie - spogląda nieufnie - niech pilnuje jej trzydziestu ludzi z kuszami i mieczami. Ty, Garrot, obejmiesz dowództwo. Znów piskliwy, brutalnie zduszony krzyk Feme, zupełnie jakby ta dziewczynka też miała umrzeć. I szamotanina, zamieszanie. - Poczekajcie! - Marcjanna wyrywa się, odtrąca zakrzywione paluchy, które drą jej suknię. Zasłania się, krzyżując ręce na piersiach. Jej twarz jest blada, rzeźbiona w kredzie, na tym tle brwi wydają się narysowane węglem. - Idź już, Nieziemcze. Idź stąd i nie przychodź więcej! - krzyczy tak głośno, że dźwięk wibruje w powietrzu, rezonuje w czaszce. Grey cofa się, jakby fale głosowe mogły popychać. Nikt go nie zatrzymuje, straże rozstępują się, odchylając nagie ostrza. Garrot nie unosi kuszy. Farsa, mówi do siebie. Zwyczajna farsa, to wszystko nie może być prawdziwe, to jest projekcja. I taką samą projekcją były inne wydarzenia w Zamku Ryszarda Trzeciego. Bzdura i cyrk. A nawet gdyby poddawano go testowi, to przecież nikomu nie zrobił nic złego. Przyszedł, obejrzał, porozmawiał. Stawał w obronie własnej, co wolno każdemu. Nie ingerował, nie zmieniał, nie wtrącał się. Nie wdawał się w intrygi pałacowe i miłosne. Cóż można mu zarzucić? Obraz znów żółknie, zewsząd chlusta płynne złoto. Twarz Marcjanny najeżdża na niego, ogromnieje, rozpłaszcza się w brzuchatą ścianę; Dalekimi szczelinami w jej krystalicznej strukturze zbliża się jakaś postać. Gdy człowiek ten podchodzi, Grey rozpoznaje Vivaldiego. - Antonio! - krzyczy uradowany. Tamten podnosi żółtą twarz jakby wysmarowaną zjełczałym masłem, i kładzie palec na ustach. - Tak, to ja - odzywa się szeptem. - Poczekaj, muszę tego nazbierać. Stoją pośrodku śmietnika. Jest tu wszystko: kupy rozwłóczonych szmat i starej odzieży, powgniatane kadłuby samochodów z jamami wybitych okien, szkielety domowych sprzętów, połamane, zżarte rdzą, wdeptane w ziemię. Strzępy starych gazet nasiąkły wodą i utworzyły bagnistą, cuchnącą pulpę. Wiatr gwiżdże w luźno stojących framugach okien, w kutych furtkach ogrodowych prowadzących donikąd, grzechocze blaszanymi puszkami. Gdy spojrzeć pod nogi, można spostrzec pokłady drobnych przedmiotów, jak zerwane korale, strupieszałe zegarki, rozgięte spinki do włosów i bezlik części wyrwanych z jakichś mechanizmów, teraz nie dających do- pasować się do niczego. - Muszę tego nazbierać - powtarza Vivaldi. - Dzisiaj wieczorem mam koncert. Do brzuchatej buteleczki wpuszcza brunatną kroplę. Klęka i szuka dalej, z nosem przy ziemi, jak ogar węszący zwietrzały trop. - To krew - objaśnia. - Dwóch włóczęgów pobiło się nożami. Prostytutki pocięły się szkłem o klienta. Młode dziewczę, zakochane w Murzynie, chlasnęło się po żyłach. Albo gówniarzowi poszła krew z nosa. Krew, krew! Nieważne skąd. Wystarczy, że krew. Resztę sobie dośpiewam, od tego jestem. Grey odwraca się ze wstrętem. Dopiero teraz czuje słodkawy odór zgnilizny. Antonio wstaje, zachodzi mu drogę. Żółtą, błyszczącą tłuszczem twarz oplątuje siatka zmarszczek, umęczenie zostawiło na niej trwały ślad. - Nie, Tyd. Nie tak. Nie chcę być pasożytem ani hieną. Oni już tego nie potrzebują, wyrzucili to wszystko na śmietnik. Niczego im nie zabieram! Ja pomagam im żyć! Rozumiesz? Patrzy jak zbite zwierzę, z nadzieją na łaskę. Oni, twórcy zawsze potrzebują nadziei od zwyczajnych, prostych zjadaczy chleba. Dopiero gdy ją mają, żądają poklasku. - Tak - wydusza z siebie Grey. Czuje, że dłużej nie zniesie bliskości tej spoconej, egzaltowanej twarzy. - Spójrz - mówi Antonio z przejęciem. Wyciąga garść buteleczek. - W tej jest sperma. Trzecia czy czwarta wiosna życia. Podstarzały mężczyzna, o trzydzieści lat za późno, odnalazł smak miłości. Wulgarne? Bracie, pomyśl: zespolenie wszystkich wątków, odbiór całości, symfonia na orkiestrę! Albo erotyczny stosunek włóczęgów, tutaj, na tym śmietnisku, pośród gnijących szmat, obok sterty odchodów. Ciemne ponure largo, chmurny ranek, siąpiący zimnym deszczem. Trwanie bez szans, poniżej fizjologicznego minimum, zwierzęce odruchy. Wtem przez mrok, dym, mgłę, przez jęk organów i chropawe zawodzenie wiolonczeli gdzieś z góry przenika jasny, wysoki śpiew skrzypiec, wątły jak pierwszy promień słońca, jak strużka stopionego metalu. A tutaj, popatrz, mam łzy. Życie jak rozbłysk, jak iskra w bezsensie wiecznej nocy, lodowy zamek, tak piękny i nietrwały w słońcu... jak miłość. - Co to jest miłość? - pyta Grey nieswoim głosem, znów wydaje mu się, że mówi ktoś stojący tuż za nim. Odwraca się raptownie. Zakapturzona postać. Marszałek. Marcjanna. Feme. Nie, to tylko czarna draperia. W komnacie jest pusto, wypalone ściany przybladły, przez okna wpada wiatr, słońce i zaglądają gałęzie, pokryte młodą zielenią i pąkami kwiatów. Przejścia są zbyt ostre, ale może o to właśnie chodzi. Gwałtowny zawrót głowy każe Greyowi usiąść gdzie popadnie. Antonio, teraz z porcelanowobladą twarzą, sadowi się obok, na stosie belek. Jest zadowolony. - Ty naprawdę masz serce? - udaje zdziwienie i klepie się po udach. - Moja zasługa. Nauka nie idzie w las. Chwyta wciskającą się przez okno gałąź, łamie młody pęd. Pył kwiatowy sypie się na uwalaną podłogę. - Miłość bywa serenadą, świeżą i lekką jak wiatr o wschodzie słońca lub radosną symfonią, lub wstrząsającym koncertem na orkiestrę. Bywa też chmurnym nokturnem, przygniatającym oratorium czy mszą żałobną. Albo wszystkim na raz. Zaś z biologicznego punktu widzenia jest to zmuszanie leniwych z natury stworzeń do aktu prokreacji, opieki nad potomstwem i wzajemnej pomocy w stadzie. - Mam wrażenie, że czytasz encyklopedię - Grey jest zmieszany, odruchowo próbuje bronić się nonszalancją i opryskliwością. Nigdy nikomu nie zwierzał się z wątpliwości, dotyczących spraw osobistych. Dlaczego właśnie tutaj i teraz? - Chodzi mi o granice poświęcenia... w miłości między mężczyzną i kobietą - słowa opornie przechodzą przez gardło. Nie patrzy na Vivaldiego; wygląda przez okno, lustruje z pozorną uwagą wysoką, wąską szczelinę w murze, przez którą ukośnie wpadają nienaturalnie złote promienie słoneczne, nadając głęboką fakturę spękanej cegle. Co dzieje się teraz z Marcjanną w zimowym, spalonym wojną świecie? ta gra na psychiczne wyczerpanie wyniszczanie której stawką jest obłęd chcą mi zrobić z mózgu leguminę ludzkie kreatury wampiry ale ja nie dam się nie dam się nie dam się po prostu nie wolno traktować poważnie tych wszystkich wymysłów Any-Ger pomieszanych ze strzępami moich wspomnień - Temat jest interesujący - Vivaldi podnosi wzrok, jakby śledził coś w cieniu odymionej powały. - Myślę, że poświęcenie dla dziecka zwykle przybiera większe rozmiary niż dla partnera. Chyba że mamy do czynienia z przypadkiem patologicznym... - Uważaj, co mówisz - Grey zaciska pięści. Żałuje, że wdał się w tę rozmowę. Chciałby wstać i uciec dokądkolwiek, lecz wie, że elastyczne błony ścian nie puszczą go teraz. - Ach, to tak - Antonio śmieje się, a raczej wykrzywia twarz w jakimś dziwnym, obcym mu grymasie. - Teraz, gdy jesteś bezpieczny, gdy twoje trwanie i ciągłość cielesna są, przynajmniej na razie, zapewnione, można trochę powojować, stanąć w obronie, przypomnieć sobie lojalność, przyznać się do... - Przestań! - krzyczy i zrywa się, lecz nogi są jak zamurowane, stanowią jedność z kamienną podłogą. - Nie, nie musi to być w każdym przypadku dewiacja i patologia - łaskawie przyznaje Vivaldi. Różne są rodzaje miłości. Niektórym mężczyznom, wymagającym opiekuńczej tkliwości, żona zastępuje również matkę. Niektóre kobiety, zwłaszcza te przed pierwszym połogiem, skłonne są tymczasowo scedować część uczuć macierzyńskich na partnera. Poza tym wpływ nie do pominięcia ma lokalna subkultura, a także tradycja oraz stany emocjonalne, wywołane czynnikami zewnętrznymi i wewnętrznymi. Bywają wreszcie miłości szalone, ogromne. Te zwykle kończą się tragicznie. Równie złe są rokowania w przypadku - Vivaldi okazuje się niezmordowanym wykładowcą - gdy zaangażowanie partnerów staje się wyraźnie niejednakowe. Wtedy problem jest tak cienki, a przynajmniej cienka jest jego warstwa etyczna, że aż strach go ruszyć: czy lepiej udawać miłość, jeśli to w ogóle możliwe, czy reagować w sposób naturalny, gubiąc kogoś, kto cię kocha? Tak, bracie, zastanów się dobrze: czy widzisz tylko swój kodeks prawości i chcesz mieć święty spokój, będąc wobec niego w porządku, czy też, chociaż od czasu do czasu, dostrzegasz poza nim żywych ludzi? Zastanów się, zastanów... - głos potężnieje, dudni głucho w przygniatającym crescendo jak grzmot gwałtownej burzy, twarz Vivaldiego rozrasta się, podpływa złotem, staje się uśmiechniętą, nalaną maską posągu Buddy, tylko nie jest to dobrotliwy, wybaczający uśmiech... Greyowi brak tchu, dusi się. - Wypuście... - szepce ostatkiem sił. - Dobrze - mówi Ana-Ger. - Przysługują ci dwie przerwy. Chociaż jest trochę za wcześnie, możemy teraz zarządzić jedną z nich. Stoją przy lustrzanym kontuarze w przestrzeni pełnej lustrzanych refleksów. Wszędzie widać kolorowe butelki, dziesiątki, setki butelek, ochlapanych pstrokatymi bryzgami farb, i niezliczone szklanki w kształcie wysokich rurek, z których można sączyć mętny płyn, za każdym łykiem smakujący inaczej. Mnogość twarzy ciśnie się do przejrzystych tafli i obserwuje ich z zaciekawieniem: zwielokrotniona podobizna Arystydesa Greya, oblicze mężczyzny o wysokich zatokach czołowych, ostrym nosie i kurczowo zaciśniętych ustach, i tłum nagich kobiecych popiersi, pięknych bliźniaczek Any-Ger, każda z identycznym grymasem półuśmiechu na wypukłych ustach. - Zabij mnie, albo wypuść - Grey nie wie, czy ma prosić, czy żądać, więc jego głos brzmi nijako, żałośnie. - O nie, milusiński - Ana wyciąga nagie ramię, jakby chciała poczochrać mu włosy, lecz w ostatniej chwili zmienia zamiar. - Ja cię zniszczę. Bo ty to taki ładny, poukładany świat. Jak szwajcarskie czekoladki w pudełku. - Jak co? - Przeczytałam to w twojej pamięci, chyba właściwie? - Tak - przełyka z trudem napój, teraz o smaku wiśni z mlekiem - ale po co? Dlaczego to robicie, w jakim celu? Kobieta ze zniecierpliwieniem potrząsa wiechciami warkoczy wyrastających z gładzi fryzury jak rogi. - Czytam w tobie, że lubisz tańczyć, oglądać mecze w telewizji, uprawiać ogródek. Poza tym zbierasz książki, chodzisz na filmy, piszesz wiersze do szuflady. Wydaje ci się, że kochasz. Po co to wszystko? No powiedz, po co to robisz? - jej głos staje się ostry, natarczywy. - To... jest co innego - nie znajduje pasujących słów. - Przecież... ty mówisz o treści życia. Nie odpowiada, jakby uważała temat za wyczerpany, zasłania się szklanką, pije małymi łykami. Jej szyja porusza się, pulsuje delikatnym, podskórnym ruchem. Grey odczuwa nagłe pragnienie, aby musnąć ją w tym miejscu wargami, wcałować się w białą miękkość, przyciągnąć mocno do siebie. A gdy uderzy go z tyłu szponami, wgryźć się z całej siły, przeciąć w połowie cichy jęk, a potem wyzwolić się, wyswobodzić i uciec jak najdalej, w samotny, bezpieczny kąt na końcu świata. - Recesja, upadek, karykatura. Świetlane wizje przyszłości produkuje się na użytek polityków lub, bardziej perspektywicznie, w celu podparcia teorii społeczno-filozoficznych - mówi Grey, odwracając głowę, bo ona wciąż pije i jej szyję ma w zasięgu ręki. - Stokroć wolę twój odruchowy atawizm od prób abstrakcyjnego uogólnienia - odzywa się z ostentacyjnym lekceważeniem, wreszcie odstawiając szklankę. Wysoka rurka sama napełnia się śnieżnobiałym nektarem. - Kiedyś dźwigano na sobie kilogramy pruderyjnie długich sukien, aby ukryć goliznę. Nadal fałszujecie obraz człowieka, próbujecie z niego zrobić coś, czym nie jest. U nas już nie da się niczego ukryć. Dlatego szkoda czasu na takie próby, zresztą nikt nigdy o tym nie myśli. Czy sądzisz, szlachetny Arystydesie Grey, że nie widzę ciemnych zakamarków twojej duszy, tego ciasnego sobkostwa, ukrytego za parawanem prawnorządnościowych dogmatów na lokalny użytek? - A ty jesteś inna?! - atakuje Grey. Nie chce, nie może dopuścić do siebie jej słów, wie, że to byłby początek końca. - Inna, co nie znaczy: lepsza. Ale nie usiłuję tego ukryć. Chodzę naga i nie wstydzę się swoich wad i zalet. - To musi być beznadziejne... - Co?! - ...takie życie na pokaz. Nie doznajesz intymności - Grey próbuje pokonać chrypkę. - Wokół ciebie same szklane figurki, brak niedopowiedzeń, oczekiwania, ekscytacji niewiadomym - mówi coraz głośniej. Trzeba próbować walczyć, jeśli pozostał choćby cień szansy. - Pojęcie intymności wymyślono dla osłony i na użytek pruderii. Dla mnie stanowi pusty dźwięk. Czy potrzebujesz intymności, biorąc w rękę szklanicę chłodnego napoju w upalny dzień? Albo wystawiając twarz na pieszczotę wiosennego słońca? Zapomnij o tym! - znów prześwietla go kłującym wzrokiem - to anachronizm z czasów, w których każdy samiec miał własne terytorium i staczał boje z intruzami na jego granicach. Dodatkowo zarzucasz mojemu życiu brak niewiadomych. Otóż dowiedz się, meduzo - spogląda na niego z obrzydzeniem, zapewne widząc sine zwoje mózgowe, krwawą siatkę worków płucnych i mazistą treść żołądka - że byt jest zbyt złożoną funkcją, aby oferować jednoznaczność. Nawet w przypadku możliwości wglądu w pamięć i psychikę. Na przykład - podnosi wzrok, jakby zauważyła coś interesującego w jednym z górnych luster - moje równania czasowe stanowią od niedawna chaos. Nikt nie potrafi ich rozwiązać. - Wypuścisz mnie stąd? - prosi. - Będę żył inaczej, spróbuję od nowa, zacznę jeszcze raz... Śmieje się gwałtownie, wulgarnie, wydaje się, że szczeka. Raptem przestaje i patrzy na niego rozbawionym wzrokiem, podczas gdy usta pozostają ściągnięte w wąską linię. - Nie obchodzi mnie twoje życie, ani byłe, ani przyszłe. Nie jestem Bogiem ani piastunką, ani sumieniem. Dla mnie istniejesz tylko w chwili obecnej i tylko teraz jesteś potrzebny. No, dosyć odpoczynku. Widzę, że już nabrałeś sił. - Ty wiesz lepiej - zauważa, próbując sarkastycznego tonu. - Szkoda tylko, że nie mamy równych szans. Strach ściska go jak obręcz, języki chłodu rozpełzają się po piersi i plecach. Za godzinę, a może po upływie doby, przecież to nie ma żadnego znaczenia, wepchną go do bramki czasowej śmiejącego się, płaczącego, wykonującego niezborne ruchy przypominające taneczne figury charlestona. Ana-Ger podciągnie mu rozpięte, wilgotne spodnie i kolanem wepchnie do Wirującej kropli, a on będzie robił miny do kolorowych obrazków nie domyślając się, że są to wejścia do różnych światów, które daje się tak łatwo tasować. - Nie możemy mieć równych szans - Ana-Ger szczerzy zęby w uśmiechu i przeciąga się, eksponując wdzięki nagości, lecz w jej ruchu nie ma seksu, tylko kocia siła i zwinność. - Gdyby tak było, wynik rozgrywki zależałby wyłącznie od przypadku. Jest ich dwóch, wysokich, barczystych, noszących dobrze dopasowane mundury. Pozostawiają za sobą zapach tytoniu i potu. Ich zwyczajne, jeszcze chłopięce, jakby nie do końca obrobione twarze pozostają bez wyrazu, nie znać na nich śladu emocji czy wysiłku. Jeden z nich wsadził wykałaczkę między zęby i sterczy mu ona przez cały czas spomiędzy warg, bo właściwie czemu drewniany patyczek w ustach ma przeszkadzać w zadawaniu precyzyjnych ciosów? Każdy bije tylko trzy, cztery razy, po czym wymierza solidnego kopniaka i wtedy przejmuje go drugi, wszystko z precyzją automatycznej taśmy montażowej. Przestał się bronić i osłaniać, nie ma nawet siły na odpychanie napastników. Razy spadają gdzieś z daleka, z wysoka, już nie sprawiają bólu, tylko wciąż wywołują te idiotyczne wstrząsy, od których świat wykonuje śmieszne, pajacowate skoki. Świat - to znaczy oparcie krzesła, widziane z tak bliska, że pęknięcia lakieru są ciemnymi wąwozami, blat stołu z kleksami atramentowych jezior, mierzwa dywanu, kłębiąca się egzotyczną gęstwiną... - Stop! Powiedziałem, dosyć!! To musiał być głos Pana Boga. Sam Ojciec przybył, aby wybawić go z opresji. - Wyjść! Grey oczyma wyobraźni widzi, jak dwóch rzezimieszków w barwach narodowych spuszcza głowy i chyłkiem wynosi się z pokoju. - W łazience długo myją dłonie o zaczerwienionych knykciach. - Przecież mówiłem, że wystarczy porozmawiać. Inteligentni ludzie zawsze mogą się dogadać, prawda, panie Grey? Ma gdzieś dogadywanie się, w ogóle wszelkie gadanie. Ten człowiek jest jego wybawcą, zbawcą, uratował go od śmierci. Przecież tamci rzeźnicy zrobiliby z niego rąbankę. Dźwiga się na łokciu, chce mu uścisnąć prawicę, podziękować. Lecz wybawca opacznie rozumie ten gest, wymagający heroicznego wysiłku, i już podtrzymuje mu ramię, podnosi, pomaga wstać. Usadza w fotelu. Ściany poruszają się, są raz różowe, raz niebieskie, ostre światło razi. Tylko twarz majora Arlingtona jest żółta, jakby posmarowana masłem. Gdzieś już widział takie żółte twarze... - Monika! - krzyczy wojskowy, odwracając głowę. - Przynieś tu mokry ręcznik, ale szybko! I zaparz kawę. Szorstkie, wilgotne dotknięcia są bolesne, lecz powodują, że obraz się wyostrza, świat wraca na swoje miejsce. Słodki zapach kawy opływa go jak pieszczotliwy wiatr, syci, daje zmysłową rozkosz. - Dzięk... dziękuję, panie majorze - poobijane wargi deformują słowa, wydaje mu się, że usta ma pełne tamponów dentystycznych. - Ależ, panie Grey - oficer uśmiecha się jowialnie, unosząc obydwie dłonie. - Przepraszam za ten incydent, chłopcy są nadgorliwi. A ja przecież chciałem porozmawiać. Jestem zwolennikiem dialogu. Domyśla się pan, jaki temat miałem poruszyć? - rzuca krótkie, badawcze spojrzenie. Ma oczy osadzone głęboko pod wydatnymi łukami brwiowymi, na niskie czoło opadają strąki czarnych włosów, przyrószonych siwizną. - Ja... ta... to znaczy, nie bardzo - Grey gubi się pod jego wzrokiem, przenika go nagły lęk, że tamci mogliby powrócić. - Chodzi o pański pamiętnik - mówi tamten przeciągając i akcentując ostatnie sylaby. - Naprawdę nie ma potrzeby, żeby go wydawać. Na takie rzeczy nie istnieje zapotrzebowanie, nikt tego nie kupi, proszę mi wierzyć. Major wyciąga z szuflady zmięty maszynopis. Ten sam, który Grey tydzień temu zostawił w Wydawnictwie. Zapamiętał pociągłą twarz redaktora, który cedził słowa jak brzuchomówca, prawie nie poruszając ustami: - To może być hit. Powtarzam: może, ale nie musi. Wszystko albo nic. Uda się, albo rzecz diabli wezmą. Teraz stało się jasne, jaki diabeł wziął jego rzecz. Siedzi ze spuszczoną głową, bo co jest do dodania? Za ścianą chłopcy też piją kawę, albo grają w karty. Ich dłonie pachną jeszcze mydłem. - Rozumie pan, Arystydesie Grey, że żadne wydawnictwo nie przyjmie tego maszynopisu. Oczywiście ze względu na słaby poziom literacki. Może pan swój tekst kopiować, rozdawać, nawet pojechać do Nowego Jorku i czytać go na Times Square. Celem naszego spotkania jest wytłumaczenie panu, że to naprawdę nie ma sensu. - Pańscy ludzie... juzz to zrobili - sepleni Grey. Dopiero teraz wymacał językiem ruszającą się górną czwórkę. - Och, nie wracajmy do tego przykrego incydentu. To brutale, nie chcę, żeby pan miał z nimi kiedykolwiek do czynienia. Pana nie można tresować, pan, człowiek inteligentny, musi zrozumieć. Znów cisza. Bez zbędnych słów, pytań, zaprzeczeń. Niech ten idiota się wygada i puści go do domu, niech mu dadzą święty spokój. Spokój, tak, mieć spokój to najważniejsze po tym wszystkim. - Z tego, co pan tu pisze - major kładzie krótkopalczastą dłoń na pryzmie zapisanych kart - wynika, że nie wszystko jest jasne. Więc chciałbym udzielić wyjaśnień - patrzy spokojnie, leniwie. Widocznie zaakceptował bierną rolę Greya w tej scenie. I znów wypełniony ciszą antrakt, tylko gdzieś po szybie tłucze się ospała mucha, która zaraz opadnie na spryskany insektycydami dywan. Z dala dobiega kobiecy chichot. Może chłopcy puszczają holofilm, a może Ana-Ger wyraża aprobatę, prowadząc obserwację spoza opoki tego fragmentu bytu. - Niepokoi pana - podejmuje Arlington, przerzucając kartki i szukając zaznaczonego akapitu - „ambiwalentność egzystencji w społeczeństwach o rozwiniętej demokracji”. Otóż, jak pan zapewne, dobrze wie, demokracje nie potrafią się bronić. Przypominają nieruchawe, ciężko obładowane wszelakimi dobrami zwierzęta juczne, które ostatecznie poruszają się może i w dobrym kierunku, ale po drodze szarpane są we wszystkie strony przez dziesiątki woźniców. Lepiej radzą sobie autokracje, które niby bojowe rumaki można pognać dowolną marszrutą... skąd on to wszystko wie żołnierz filozof żołnierz myśliciel rozkochany w holopornografii i piwie zaiste ciekawa mieszanka chociaż każdy z nas jest niejednorodną mieszanką cech tylko że niektóre z nich wstydliwie ukrywa ten zaś pokazuje wszystko jak ci z przyszłości może dlatego jest antypatyczny - ... do tego więc potrzebne są demokracje, oczywiście oprócz tworzenia ludziom komfortu psychicznego: mają ukazywać autokratom perspektywiczne cele, do których przecież nie trzeba pędzić zaraz i najkrótszą drogą. Najkrócej nie znaczy najlepiej, nieprawdaż, panie Grey? I jeszcze raz cisza. Mucha już nie brzęczy, pewnie leży na dywanie, sennie przebierając łapkami w powietrzu. Za oknem w gorącym wietrze tańczą palmy, poruszają się powoli i dostojnie. Zupełnie jak dojrzałe kobiety o pełnych kształtach, świadome swojej wielokrotnie potwierdzonej wartości, myśli Grey. Czy ja jestem normalny, że właśnie tutaj i teraz roję o babach? On chyba mnie o coś pytał, ten człowiek o żółtej cerze, niskim czole i odstających uszach. Muszę mu odpowiedzieć, jest przecież Wybawcą. Dlaczego widzę go podwójnie? To proste: jedna z powiek puchnie szybciej. - Ma pan rację... jak sądzę - dodaje, aby zachować resztkę pozorów, choćby na własny użytek. - Dobrze, że się rozumiemy - mówi tamten bez uśmiechu. - Mam nadzieję, że tak zostanie. Wracając do tematu: w sprawach nagłych, nie cierpiących zwłoki, na dodatek ważnych, nie wolno zwlekać. Spory, debaty, głosowania, powoływanie komisji i organizowanie plebiscytów - to wszystko mogłoby spowodować nieszczęście. Poza tym trzeba nieraz podejmować decyzje niepopularne, acz niezbędne. Mam nadzieję, że teraz rozumie pan konieczność pozostawienia przez władzę furtki dla działań autokratycznych, co powoduje tak sponiewieraną w pańskim tekście ambiwalencję poczynań? Furtka. Grey zaśmiał się w duchu, lecz nie dał niczego po sobie poznać. Z odruchów buntu został wyleczony, przynajmniej na jakiś czas. Znów musi odpowiedzieć, przytaknąć, pokazać, że słucha. - Owszem. Anarchia jest równie niedobra jak totalitaryzm. - Gorsza, panie Grey - major pochyla się, świdrując go spojrzeniem. - Narody w stanie anarchii nie mają żadnych szans. Natomiast pośród autokratów trafiają się mądrzy ludzie. Wiatr chłoszcze szyby, palmy przeciągają się, wyginając torsy rozrośniętych pni, mgła rdzawych chmur zasnuwa błękit nieba. Zaraz lunie ciepły deszcz, zamieniając ogród w gliniaste bagno. Po godzinie znów będzie sucho i słonecznie. - Następny zarzut dotyczy... - Arlington studiuje maszynopis - tak, dotyczy „zatajania zdobyczy cywilizacji technologicznej” i „wykorzystywania ich przez wąskie grono uprzywilejowanych”. Zgadza się? - Tak napisałem - przyznaje Grey ostrożnie. - Właśnie. Otóż mógłbym powiedzieć, że ów wspaniały statek kosmiczny sprezentowali nam Bracia w Rozumie, ale... nie zrobię tego - teraz gra Prawdomównego, tak jak przedtem był Wybawcą. Dobrowolna rezygnacja z niewykrywalnego kłamstwa powinna wyzwolić u słuchacza kolejną erupcję życzliwości. - Rzeczywiście, dysponujemy pewnymi osiągnięciami technologicznymi, wyprzedzającymi nasz czas. Słucha pan uważnie, Grey? Wyprzedzającymi. Obecnie każdy potrafi wyliczyć zagrożenia środowiska naturalnego, każdy wie o nieprzystosowaniu człowieka i chorobach cywilizacyjnych. Po prostu rozwój jest za szybki dla gatunku Homo Sapiens, który anatomicznie niewiele zmienił się od epoki kamienia łupanego. Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że najnowsze osiągnięcia naukowe dosłownie rozsadziłyby wszystko, stwarzając na to miejsce coś zupełnie nowego, przerażającego w swojej inności? Nie wolno nam tego udostępnić tak od razu, bez oswajania i stopniowania. - Więc dlaczego w ogóle z tego korzystacie? - Grey na chwilę zapomina o swojej sytuacji. - Stosujemy tę technikę tylko w przypadkach wyższej konieczności - ograny slogan tak bardzo nie pasuje do treści ich rozmowy, że Grey nie potrafi ukryć ironicznego uśmiechu. - Na przykład żeby zapuszkować grupę na chybił-trafił wybranych ludzi i wysłać tę próbkę w jakieś zakazane miejsce przestrzeni? - Brawo! - Arlington szczerzy zęby. Właściwie jest to uśmiech, tyle że trochę za dużo w nim złośliwości. - Znów nabiera pan wigoru, Grey. Nie, nie byli to przypadkowi ludzie. Dobieraliśmy ich bardzo starannie, praca okazała się żmudna i niewdzięczna. Potrzebowaliśmy załogi o określonej gradacji cech intelektualnych, emocjonalnych i behawioralnych. Proszę sobie wyobrazić, że po tej mrówczej robocie przysyłamy staremu krawcowi czy grającemu w filharmonii skrzypkowi uprzejme zaproszenie do lotu kosmicznego! Nie, tego nie dało się zrobić inaczej, szanowny panie. - Jeśli się powie „a” - Grey mówi to cicho, ledwie poruszając wargami. Major przypomniał mu na czas, gdzie się znajduje i po co go tu przyprowadzono. - A więc, mój drogi - Arlington uderza w ojcowskie tony - to lepiej, że ludzie emocjonują się rakietowym lotem na Marsa i wprowadzaniem barwnej holowizji. Wszystko w swoim czasie. Po co komu czytniki pamięci, myślące sztuczne mózgi czy możliwości natychmiastowego przenoszenia się w przestrzeni. Albo antygrawitacja. Zupa i miłość smakują zupełnie tak samo, a może i lepiej. Ludzie są naprawdę szczęśliwsi, nie wiedząc zbyt wiele... Jego głos powraca głuchym dudnieniem, narasta i cichnie, zamiera w głębokich basach. Żółć rozpala się na spłaszczonej twarzy, jakby skierowano na nią strumień światła. Wtem wszystko wiotczeje, łamie się, topnieje i spływa złotymi kałużami, wsiąka w grunt. Z piasku wyskakują srebrzystobiałe żuki, wkleszczają się w ciało Greya, pełzają po nim śliskimi, ślimakowatymi ruchami, zaklejają mu oczy, zamykają usta. Ich dotyk nie jest nieprzyjemny, taki chłodny i delikatny. Odpadają po kolei, niknąc w mroku. Nieśmiało dotyka warg i powiek. Zęby nie ruszają się, opuchlizna znikła, potłuczenia zagoiły się. Pozostaje tylko bezmiar, całe morze zmęczenia, a daleko, na urwistym brzegu tego oceanu, oczekuje ponura para: Bezsens i Nicość. Nicość i Bezsens. Czekają cierpliwie, pewne swego. Przez rozdęty brzuch skały widać wnętrze, jaskini: las obryzganych sepią stalaktytów, mroczną głębię górnych pięter, iskrzące miką, nieckowate dno, wygładzone niegdyś płynącym tędy potokiem. Grey wyciąga rękę, przekonany o daremności wysiłku, lecz kamień nie stawia oporu: można umknąć z pułapki. Kilka szybkich skoków i już jest tam, w chłodnym powietrzu, pod ciemnym sklepieniem. Grunt świeci ledwie zauważalnie, ściany emanują nieco silniejszy, mlecznożółty blask. Dnem jaskini, aż do urwistego stopnia, biegną szyny starej kolejki; przykucnęła tam Ana-Ger, drobna cytrynowożółta figurka, przygnieciona ogromem wznoszącej się nad nią groty. Podchodzi cicho, depcząc szyny, a one rozpadają się, rozsypują pod najlżejszym dotknięciem, dawno zetlałe, zbudowane z sadzy i popiołu. Gdyby tak pchnąć ją znienacka, poprawić kolanem lub stopą? Urwisko kończy się dobre dwadzieścia metrów niżej kamiennym ostrokołem naciekowych skał. Nie użyje przecież żadnego narzędzia, zrobi to gołymi rękami. Dlaczego stale tylko ona ma mieć możliwość ataku? Dziewczyna unosi głowę i patrzy w mrok górnych pięter. Jej twarz zastyga w napięciu, kąciki ust wywijają się i opuszczają, co mogłoby być odczytane jako wyraz niechęci czy nawet obrzydzenia. Lecz Grey wie, że jest to tylko niepokój. - Te równania - jej szept dochodzi zduszony, zniekształcony - komplikują się coraz bardziej. - Chyba nie przez ciebie - mówi teraz głośno, wydymając z lekceważeniem wargi. - Prawda, zwierzaku? Jej oczy roją się złotymi iskierkami, widać w nich roztkliwiającą czułość połączoną z litością i w niej biorącą początek. - Jesteś na pewno miękki i włochaty na piersiach. Rozepnij ten swój dziwaczny pancerz, chcę to zobaczyć. Ja - wstaje i otrzepuje pośladki z piasku - muszę teraz żyć odruchami. Moje równania oszalały, są nieczytelne - dodaje takim tonem, jakby tłumaczyła się przed samą sobą. Bo przecież nie przed nim. Dzieje się coś, co nawet w tym miejscu daje się zaklasyfikować jako dziwne zjawisko. Ana-Ger schyla się nad starannie ułożoną pryzmą odzieży. Najpierw wkłada staromodną bieliznę, niewprawnie manipulując przy haftkach i trokach. Potem przychodzi kolej na gorset, rozkloszowaną suknię, trzewiki. Mocując się ze sznurówkami, mówi: - Jesteś taki zmęczony. Zrobimy przerwę. Bądź delikatny, dzikusie. Przecież to ja jestem twoją miłością? - ni pyta, ni stwierdza, patrząc z dołu, lekko pochylona. Jej wzrok jarzy się, jakby szukała potwierdzenia we wnętrzu jego zwojów mózgowych. - Nie.. - Grey waha się krótko. - Przestań. - Kłamczuch - próbuje filuternego wyrazu twarzy. Zanurza dłonie we włosach, które burzą się, rozlewają kaskadami, falują jak żywe. Pośród czarnych pasm uwijają się giętkie szpile, roją się smukłe pijawki. Całość układa się w wysoko zaczesaną fryzurę, usztywnioną plecionką misternych warkoczyków. W ciężkich zwojach tkwią diamenty Marcjanny. - Ach, jeszcze i to - przypomina sobie. Żółta cera odbarwia się, staje się tak blada, że nikły rumieniec policzków wydaje się niemal niezdrowy na jej tle. Specjalnie pozostawione luzem kędziory spełzają na białą szyję jak ogony jaszczurek. - Teraz lepiej? - unosi przedramiona, a luźne rękawy spływają aż do łokci. - Należy ci się jeszcze krztyna przyjemności. W twoich czasach, czy światach, skazańcom przed wykonaniem wyroku wtykano w usta papierosa. Sądzę, że ja jestem lepszym podarunkiem. Przecież tylko mnie kochasz, czyż nie tak? - powoli opuszcza powieki. Długie pędzelki rzęs mają lekko podwinięte końce, zupełnie jak... może miałbym szansę gdyby tak objąć ją przytulić scałować wilgoć z rzęs przecież ona jest Marcjanną gdyby zbliżyć się do niej może miałbym szansę miałbym tak miałem ale nie w tej rzeczywistości kiedyś spaliłem mosty zniweczyłem uczucia żeby walczyć żeby wywalczyć powrót za wszelką cenę teraz jestem, pieskiem pokojowym który może lizać którego trzeba czasem pogłaskać i który może dać przyjemność ale może i pokąsać - Podobno nie lubisz zadawać się ze zwierzętami; to dobrze się składa, bo ja nie lubię takich jak ty - atakuje Grey i natychmiast wypełnia go obleśna rozkosz, określana na Starej Ziemi sękato brzmiącą nazwą „Schadenfreude”. Raz on zaatakował i... trafił. Siebie i ją jednocześnie. Ana-Ger mieni się na twarzy, jej oczy zezują i przypominają garście pokruszonego szkła, którym zapchano oczodoły manekina. Gwałtownymi szarpnięciami zdziera z siebie suknię i resztę odzieży, blade, niebiesko żyłkowane ciało nabiera żółtomiedzianego kolorytu. - Ty przybłędo... meduzo - doskakuje i sięga zakrzywionymi szponami, jakby chciała wyłupić mu oczy, lecz nagle cofa się i opuszcza ręce. - To byłoby zbyt łatwe. Co za przyjemność z rozprucia worka krwawej galarety... po co to zrobiłem przecież chciała mi coś ofiarować może był to jeden z niewielu gestów przyjaźni czy miłości dopuszczonych przez tutejszy obyczaj przecież inni są gorsi ona na ziemi to byłby miód z mlekiem czemu nie potrafię się dopasować uznać zaakceptować chcę nagiąć świat do własnych rojeń ale w końcu ona też mogłaby wyjść naprzeciw jest mądrzejsza silniejsza wie więcej ale jak czuje jej uczucia ogarniają inny kosmos brak kontaktu - Zraniłem cię, ale ty przedtem raniłaś mnie wiele razy - mówi powoli. - Nie mamy niczego wspólnego. Kończ swoją robotę. - Tam - krzyk Any-Ger wraca głębokim echem z mrocznych pięter jaskini. Wskazuje na kamienną fasadę, gdzie w bursztynowym wnętrzu porusza się jakaś twarz. - Idź do niej, chociaż nie czeka na ciebie! Jasny owal, unoszący się w opalizującej przestrzeni. Twarz powiększona do rozmiarów plakatów na ścianach budynków. Kształtne, zmysłowe usta. Bystre oczy. Strugi miękkich włosów, bardzo jasnych, z delikatnym, popielatym odcieniem. Emilia. - Jesteś - mówi Grey z westchnieniem ulgi i rozczarowania zarazem. Emilia, karlica o pięknej, pełnej melancholii twarzy, przechodzi obok niego tak blisko, że powinni otrzeć się o siebie. Lecz Grey nie czuje najlżejszego dotknięcia; powietrze wokół pozostaje nieruchome jak przedtem. - Poczekaj - woła, odwracając się za nią, będąc świadomy własnej winy. Jak ją przekonać? Emilia, ostrożnie niosąc swój zdeformowany, potrzaskany i nieudolnie sklejony tułów, podchodzi do ołtarza. Spoczywa na nim odrażający posąg bożka miłości: złotousty, dziesięciooki, wieloręki, o obwisłym brzuchu i szerokim podbrzuszu, mieszczącym wężowe sploty genitaliów. W zagłębieniu kilku złożonych dłoni wrze gęsty płyn. Emilia nabiera go czarką na długim drążku, odczekuje chwilę i pije małymi łykami. Jak w hipnotycznym transie wpatruje się w błyskające oczy, byle gdzie wprawione w kamienne oblicze, oświetlone nierówno pochodnią. Jej twarz pozostaje nie-poruszona, obojętna, ścięta wewnętrznym chłodem. Bóstwo jest odrażające, ale nie sposób oderwać od niego wzroku. Obleśny uśmiech zawiera nienasycone pożądanie, tłuste ramiona wyciągają się, aby schwycić i przyciągnąć, wielopalczaste dłonie chcą gładzić, dotykać i drażnić. Męskie członki wyrastają z podbrzusza na różnych wysokościach i pod różnymi kątami, dla wygody odwiedzających. Pomiędzy nimi kobiece sromy, gotowe, powleczone ślimaczną wilgocią. Grey podchodzi bliżej. Teraz, w ostrym świetle skwierczącej pochodni, uśmiech kamiennej twarzy staje się smutny, nawet ponury. Niektóre z wałkowatych ramion bezwładnie zwisają wzdłuż starczo pomarszczonej skóry tułowia; widać dłonie, zaciśnięte w pieści. - Jesteś równie paskudny jak ja - głos Emilii wydaje się zmieniony, a słowa skierowane do bóstwa są rozciągnięte i niewyraźne - ale tak samo jak ja chcesz kochać. Grey zbliża się, jeszcze bardziej, aby ją powstrzymać, gdy znów napełnia czarę parującym płynem, lecz jego ruchy są niepełne, ograniczone, spętane. Dziewczyna całkowicie ignoruje obecność mężczyzny; może nie dostrzega go w swoim transie? - Tylko jak ty możesz kochać? - śmieje się i zanosi kaszlem. - Tymi dwudziestoma fallusami? Ramionami jak walce drogowe, ustami zalanymi złotem? A jednak możesz - dodaje po chwili, zaczepiając ucho czarki o jeden z kamiennych palców. Twoje kochanie jest pożądaniem, tkliwością, rozpaczą, a potem świeżą radością. Wciąż jest czym innym, chociaż zamykasz je w swoim kamiennym trwaniu. Grey już wie, że nie przerwie tego spektaklu, że może tylko uczestniczyć w nim jako bierny widz. Więcej - musi uczestniczyć. Cóż jeszcze przygotowało jego dobre bóstwo, piękna Ana-Ger? - Ja... też potrafię kochać - Emilia jeszcze bardziej przeciąga sylaby, niektóre słowa trudno zrozumieć. - Potrafię być czuła, a może nawet byłabym namiętna - patrzy wilgotnymi, szklistymi oczami, pobieżnie lustruje karykaturę ciała, w którą została wyposażona. - Przestań! - krzyczy Grey, lecz słowa wsiąkają w mrok, giną, nawet echo nie powraca z ciemnej przestrzeni poza, kręgiem blasku pochodni. Bożek uśmiecha się przyzwalająco. - Potrafię kochać nawet lepiej niż ty - głos nagle staje się ostry, dźwięczą w nim metaliczne nutki. Tak jak zawsze, kiedy jest zdenerwowana. - Lepiej, rozumiesz? Ty tylko działasz na zmysły i straszysz. Ja także wzbudzam strach, ale i... litość. Nie tylko chuć i instynkty! Angażuję coś więcej, cząstkę moralności, humanitaryzmu, etykę. Potrafię atakować skuteczniej od właścicieli zdrowych, zwierzęcych ciał! Statua bóstwa nadal jest przyzwalająco uśmiechnięta. Nieczęsto przychodzą do niego z takimi tyradami. - Niełatwo mi było znaleźć odpowiedniego człowieka - mówi teraz przyciszonym głosem, wpada w ton zwierzeń. - Potrzebny mężczyzna musiał mieć rozwinięte poczucie sprawiedliwości i dużą wrażliwość. No i zdolność litowania się, koniecznie, nieodzownie! Wtedy bylibyśmy dla siebie jedynymi, niezastępowalnymi. Inne pary mogą się rozchodzić, wymieniać, kojarzyć - wszyscy są zdrowi i normalni, podobni do siebie jak krople wody, więc co za różnica. My - nie! Nawet gdy inne więzy ulegną zerwaniu, pozostanie litość i poczucie winy, trzymające mojego wybranka jak pętla na szyi, ha! Dziwisz się, granitowa bryło? Dlaczegóż to? Pewnie nie wiesz, więc ci powiem: to nie ty masz serce z kamienia, lecz widocznie ja! Chowa twarz w dłoniach, końcami palców ociera powieki. Lecz zaraz unosi głowę, odrzuca włosy na plecy i wyzywająco spogląda na posąg. Grey odwraca się, chce odejść. Światło pochodni nie sięga ścian, rozprasza się w granatowym mroku. Tam, za nim, jego Emilia bredzi pod wpływem odurzającego naparu. Ale, do licha, nawet te niedorzeczności muszą zawierać odbicie prawdy, choćby nikłą jej cząstkę. Nie zostawił dziewczyny w żadnej opresji, nie zostawi i teraz. Tak... sznur z pętlą na końcu. Bzdura. Po prostu nie wolno mu odejść. - ... wiedz, że ja ich nienawidzę. Nie mogę patrzeć na proste, zdrowe szyje, płaskie plecy, sprężyste biusty na prawidłowo sklepionych klatkach piersiowych. Tak samo nie cierpię męskich byczych karków, wędrujących pod skórą bicepsów, szerokich barów, jakby skopiowanych z podręcznika anatomii. Dlaczego Pan Bóg dał im wszystko, a mnie jednej poskąpił? Niech cierpią, niech się męczą, żeby rachunek choć w części uległ wyrównaniu! Przypada do kamiennego cokołu, na którym przysiadło bóstwo. Jej kalekie plecy drgają. - Przyhołubiłam sobie jednego z nich. Niech spróbuje innej miłości! Pieszczę go tylko rękami, inaczej nie jest to możliwe, a nawet gdyby, to... nie lubię. W jego oczach widzę coraz większą litość, więc z dnia na dzień jest bardziej mój. Ujarzmiłam zdrowego samca, poskromiłam go tylko dla siebie. Już niebawem nie będzie miał żadnych szans, żeby spróbować z inną. Stanie się odmienny, choćby psychicznie. Będzie przez to cierpiał, upodobni się więc do mnie. Rozumiesz, skamieniały Erosie? Stanie się dla mnie partnerem, którego sama sobie stworzyłam! Zniewolony, codziennie będzie zaspokajał moją potrzebę zemsty na uprzywilejowanych zdrowiem, i tego rodzaju zaspokojenie małżeńskie wystarczy mi w zupełności. Będę szczęśliwa, przynajmniej na tyle, na ile się da w tej rzeczywistości, pełnej wysokich, dobrze zbudowanych kobiet i mężczyzn. A tego - ujmuje dwa sterczące penisy i odpycha się od nich, powstając - nie potrzebuję ani od ciebie, ani od kogokolwiek innego. Grey wie, że teraz musi odejść. Dlaczego nie uczynił tego wcześniej, dlaczego stał tutaj jak idiota, pragnąc wysłuchać do końca swojej Emilii? Chciałby krzyknąć albo choćby zakląć, ale wilgotny skurcz w gardle nie puszcza, utrudniając nawet oddychanie. Zanurza się w chłodnym mroku, idzie na oślep, byle dalej. Ruszyłby biegiem, gdyby nogi nie ciążyły tak bardzo. W granatowej przestrzeni pojawiają się zarysy twarzy, która powoli nabiera złotego blasku. To Ana-Ger. - Zwyciężyłaś. Zrób ze mną cokolwiek, lecz przerwij tę grę - Grey próbuje wydusić słowa z zaciśniętej krtani, lecz wydaje tylko cichy charkot. Ana-Ger z niepokojem spogląda w górę, pewnie na swoje równania czasowe. Nie wygląda najlepiej, jej twarz jest jakby lekko zniekształcona. Przestrzeń rozjaśnia się, Grey widzi teraz całą postać dziewczyny. Jakże różni się jej wyzywająca, harmonijna nagość od cielesnej karykatury Emilii... Nie, nie wolno tak myśleć. Chociaż... teraz... Teraz jest już za późno. - Cóż to, zwierzątko się boi? Spogląda prosząco? Czołga się wypatrując schronienia? O nie, mój mały. Jeszcze nie jesteś gotowy. Jeszcze wytrzymasz kilka aktów tej tragifarsy, chyba nie mylę się w nazewnictwie? - mówi ostrym, kpiącym tonem, próbując pokonać własną słabość. Lecz to się nie udaje; zastygłe rysy twarzy załamują się pod naporem cierpienia, dłonie nagłym zrywem wędrują w górę i zaciskają się na nasadzie szyi, potem jedna opada i wczepia się w brzuch, jakby stamtąd prganęła wyrwać cierń bólu. Powoli klęka i zgina się w pasie,, ukazując napięty łuk pleców. Opiera czoło o kamień. Z piaszczystych łach wyschniętego potoku wygrzebują się srebrne żuki. Mrowią się kołem, szczelnie otaczającym dziewczynę, lecz żaden nie zbliża się, aby jej dotknąć. - Ratujcie... ona umiera - mówi Grey cicho. Ona umiera, powtarza w myśli. Jeśli umrze, będę wolny. Wolny... ale po co? Dla kogo? Wolny od przyjaciół i wrogów, od konieczności ciągłych wyborów, od opętańczej muzyki tych światów, od obydwóch wcieleń kobiety, którą zdążyłem pokochać... Pierwszy żuk skacze i wżera się w gładkie ramię Any-Ger. Jej ciało przebiega ledwie zauważalny spazm. I nagle przestrzeń eksploduje kakafonią barw. Dwóch strażników biegnie ku niemu z uniesionymi mieczami. Uchyla się od pierwszego sztychu i niezręcznym ciosem miażdży uzbrojone ramię. Drugiemu napastnikowi wymierza kopnięcie w brzuch. Stopa rozrywa przeponę jak lichy materiał, wnika w jamę otrzewną, w półobrocie wędruje do góry, rozgniatając trzustkę. Grey ledwie ma czas złapać równowagę i odeprzeć następny atak: ostry brzeszczot mija jego głowę o centymetry. Młodzieniec o oliwkowej cerze staje się przezroczysty jak meduza. Jeśli chce uratować własne życie, musi rozgnieść jego serce. Próbuje zaniechać go, odsunąć się, lecz ręka sama wędruje ku piersi tamtego, schemat musi być powielony od początku do końca w scenerii odpowiedniej do wymogów chwili. Otaczają go twarze tych ludzi. Zaciętość ustępuje miejsca zdumieniu i niedowierzaniu. Jak to? Innym to może się zdarzyć, ale mnie? Potem dominuje cierpienie, na końcu zaś - żal za bezpowrotnie utraconym, nie przeżytym, za tymi, których można było jeszcze pokochać. Bolesny, bezgłośny krzyk umierającego wszechświata. On to zrobił, własnymi rękami. Chowa dłonie za siebie, bo za paznokciami ma zakrzepłą krew. Krąg barwnych obrazów wiruje wokół leżącej bez ruchu Any-Ger. Więcej niż połowę jej ciała obsiadły srebrne żuki. Dlaczego tak powoli? Przecież z nią naprawdę dzieje się coś złego. W korowodzie widziadeł Grey dostrzega fragmenty innych przygotowanych dla niego epizodów. Szeryf Montana strzela w kierunku dwóch walczących mężczyzn: włóczęgi i porządnie ubranego dżentelmena. Włóczęga ma oblicze Chrystusa, a praworządny obywatel - tępą gębę psychopaty. Zaraz za nimi, przy stoliku ustawionym przed wejściem do baru, na szerokiej planszy Bismarck vel Kreutz gra w szachy. Pionki to miniatury czaszek, zaś figury zrobiono na podobieństwo kościotrupów. Hetman sięga przed siebie zakrzywioną kosą. W barze, a może jest to laboratorium, Khorana nachyla się nad mikroskopem. Rozkłada ręce i nasadza na nos okulary w srebrnej oprawie. „Zwykłem myśleć logicznie, drogi panie. Przecież inni zrobiliby to i tak. Ja jestem lepszy o ten miesiąc czy tydzień, dlaczego więc mam nie zgarnąć profitów?” Uproszczenia. Schematy. Bezsens. Właśnie - bezsens. Uogólnienia i kłamstwa otaczają nas na co dzień i od święta. Nie znamy fundamentalnych praw czy może przyczyn, lecz aż nadto boleśnie daje się nam we znaki świat, będący ich konsekwencją, w którym króluje przemoc i nie ma nadziei. Grey nie przeszedł przez wszystkie przygotowane dla niego etapy spektaklu, lecz to, co widział dotychczas, wystarczyło. Czuje, że w jego głowie dzieje się coś niedobrego: pęka wznoszona przez całe życie konstrukcja, ulega zniszczeniu w taki sposób, że już niczego nie da się odbudować. Wtem Ana-Ger dźwiga się i siada. Widać, że jest to dla niej wysiłek graniczący z niemożliwością, ale robi to. Żuki pokrywają srebrzystym pancerzem całe jej ciało z wyjątkiem twarzy, która zmieniona jest nie do poznania: zapadła, szara, o stężałych rysach. - Umieram - mówi cichym, świszczącym głosem. - Żegnaj, zwierzaku. Lubiłam cię trochę bardziej... niż innych. Niż... wszystkich. I pamiętaj - rzęzi, na brodzie pojawia się krwawa strużka - każda scena ma swoją odwrotną stronę. Pada z chrzęstem zbroi, a żuki chciwie rzucają się na ostatni kęs ciała. Grey wie, że jego umysł ocalał, że ta kobieta po raz drugi ocaliła mu życie. Wie też, że już nigdy nie będzie taki sam jak przedtem. Podbiega do jej ciała i usiłuje zedrzeć kokon rojących się żuków, lecz okazuje się to niemożliwe. Wzgórek mechanicznych owadów staje się coraz niższy, aż wreszcie formuje się płaski placek. Wtedy srebrzyste potworki rozpełzają się, poszukując piaszczystych zasp i nikną w nich bez śladu. Grey ściąga rękawicę i ostrożnie dotyka skały. Jest czysta i sucha, może tylko odrobinę cieplejsza niż w innych miejscach. - Zwyciężyła. - To on wygrał! - Robiła z nim, co chciała. Zabrakło kilku minut... - Pozostał sobą, a ona nie żyje. Czego jeszcze potrzeba do jego zwycięstwa? - Bzdura! Nie zgadzam się! Puśćcie go do nas, zajmiemy się nim tak, jak na to zasłużył. Wokół falują twarze rozległe jak krajobrazy, plastyczne jak wzgórza. Czarne studnie źrenic przybliżają się, w ich głębi pulsują słabe błyski. Oblicza tłoczą się; jeszcze chwila i naprą na niego, rozgniotą intruza, usuną niepożądany odprysk dawnego czasu. - Próba Nienarodzonego! - ten głos należy do Federi-Czaka, starego, siwego lokaja ze świata Marcjanny, tutaj przebranego w rzymską togę. Co teraz dzieje się w Zaniku Ryszarda? Nie, te myśli nie mają sensu. Twarze przestają się tłoczyć, oddalają się, rozpływają w mętnej szarości. Nagi brzuch ciężarnej kobiety szamerowany jest pionowym podwójnym rzędem lśniących żuków, stykających się łbami. Łby powoli rozchodzą się, zamek puszcza. Żuki spełzają w krwawe pęknięcie, pracują, roją się jak robaki w padlinie. Lecz ciało żyje, pulsuje, drży; przyszła matka unosi głowę i z uśmiechem przygląda się wydobytemu z jej łona płodowi. Żuki właśnie zlizują krew i śluz z jego małego, pomarszczonego pyszczka. Szklista wiązką translacyjna obmacuje łebek, aż wreszcie przywiera do ciemienia, aby przepompować akurat tyle wiadomości, ile będzie potrzeba dziewiczemu mózgowi do wydania wyroku. - On chce mówić przez mnie - odzywa się ciężarna, głaszcząc pulsującą pępowinę. Jest młodą dziewczyną o szerokich ustach, zwykłą, nie rzucającą się w oczy, nijaką. - On... On mówi, że obcy powinien odejść. I żebyśmy... prowadzili gry między sobą. Taki jest werdykt - jej głos załamuje się, zmęczenie czyni twarz pospolitą, niemal prostacką. Żuki przystępują do pracy: zagrzebują płód w matczynym łonie, zasklepiają je tak dokładnie, że na wypiętrzonym brzuchu nie pozostaje najmniejszy ślad. Wiązka translacyjna, po wyssaniu z embrionalnego móżdżku nadmiarowej informacji, zwija się jak szklisty wąż, formuje jeszcze raz kontrolną pętlę, po czym znika z pola widzenia. - Sugestii Nienarodzonego stają się częścią Etykiety - rozlega się głos Federi-Czaka, a dopiero potem jego postać wynurza się z granatowoczarnego mroku. - Nawet ty na coś nam się przydałeś. A teraz chodź, zaprowadzę cię do przejścia, którym dostaniesz się do swojego upragnionego świata. I pamiętaj: nie odchodzisz stąd jako zwycięzca. Odsyłamy cię tam, skąd przybyłeś. Niech każdy żyje u siebie; taki był sens werdyktu, Arystydesie Grey. VIII Antonio Vivaldi Raport z planety Kariatyda Na wstępie chciałbym podziękować. Tak, nie omyliłem się, powtarzam z całą świadomością: jestem wdzięczny. Mój świat ograniczał się do muzyki spalonych słońcem sycylijskich gajów oliwnych, do rozprażonych uliczek Palermo, do leniwego morza, wrzącego wokół wulkanicznych skał. O, tak, lubiłem wulkany. Często wybierałem się na Etnę, dołączając do grup obcojęzycznych turystów. Siadałem na uboczu, przy samej krawędzi krateru, i słuchałem głuchego grzmotu najbardziej pierwotnej z ziemskich orkiestr. Towarzyszył im syczący akompaniament, dobiegający z pobliskich szczelin i pęknięć górotworu. A potem wracałem do siebie, aby odtwarzać niezliczone arie i komponować na zamówienie według planu dyrekcji miejscowej stacji telewizyjnej. Byłem szczęśliwy, bo nie znałem innej muzyki. W ciepłe noce gwiazdy śpiewały tremolo za zasłonami falującego powietrza, lecz niczego więcej od nich wtedy nie oczekiwałem. Nie przypuszczałem, jak potężna może być muzyka Wszechświata. Poznałem ją dzięki Warn. Gwoli wyjaśnienia: zdaję sobie sprawę z tego, że nie tak powinien wyglądać raport z normalnej ekspedycji kosmicznej. Lecz przecież nie była to normalna ekspedycja, przynajmniej w moim rozumieniu. Wszelkie informacje zawarte są w mózgu Arieli i do niej odsyłam niemuzykalną część mojego audytorium. Sądzę, że celem pisemnego raportu miało być wyłożenie impresji własnych. Co niniejszym czynię. Do czego prowadzi zasklepienie się w jednej dziedzinie! Jeszcze w szkole uczono mnie, że rakieta kosmiczna startuje ze straszliwym grzmotem pośród morza płomieni, a dzielni piloci ledwie uchodzą z życiem z powodu przeciążeń. Potem przestałem się interesować wszystkim, co nie dotyczyło harmonijnego dźwięku, i oto rezultat: całkowite zaskoczenie! Można powiedzieć, że w awangardowy sposób zostałem zwerbowany do nieco dziwnej ekspedycji i wylądowałem na jeszcze dziwniejszej planecie, tylko pozornie podobnej do naszej staruszki Ziemi. Dla mnie to wszystko było i nadal jest fantastyczną baśnią. Kariatyda, świat wypełniony monumentalnym, nostalgicznym graniem, glob zanurzony w oceanie organowego grzmotu, w pierwotnym dźwięku, dobywającym się ze źródła, z samego początku istnienia. Pławiłem się w nim i zatracałem, lecz jedno było dla mnie jasne: sprowadzono nas tutaj w celu nawiązania kontaktu z innym rozumnym bytem. Oczywiście poprzez muzykę, inaczej nie wybrano by mnie do wykonania tego zadania! Więc robiłem muzykę i słuchałem odpowiedzi, płynących z głębi globu, a formułujących się na skalistych zrębach krateru, w którym było nasze leże. Znajdowaliśmy się jakby poza czasem, przed narodzinami życia na tej planecie lub dawno po jego sczeźnięciu, na wysepce zagubionej w błotnistym oceanie, chłostanej nieustającym huraganem. Dopiero później znalazłem klucz do czasu tego świata, lecz zanim to nastąpiło, czułem spoczywający na nas czyjś uważny wzrok. Nie potrafię wytłumaczyć, skąd bierze się moja pewność, ale tak było: ktoś nam się przyglądał. Może obserwowali nas ostatni, najstarsi mieszkańcy tej rzeczywistości, a może ponadczasowa świadomość całej rozumnej rasy? Nie wiem. Naturalistyczne wizje przeczesywały nasze mózgi, badając lub uparcie czegoś poszukując. Tak było do dnia, w którym przypadkowo natknąłem się na bramkę temporalną. Tak nazwaliśmy ją z Greyem. Czasem mówiliśmy też: kropla czasowa lub po prostu - przejście. Jak to działało, nie mam pojęcia; nie mój kłopot. Po wejściu do tej osobliwości przestrzeni światy wyświetlały się jak kolorowe obrazki i wystarczyło wybrać sobie jeden. Nasuwa mi się porównanie z windą: wsiadasz i dotykasz odpowiedniej płytki, po czym maszyneria wypluwa cię na żądanym poziomie. Może ci bardziej czasowo zaawansowani zbudowali sobie windy na niższe kondygnacje temporalne? Wbrew pozorom, nie mogliśmy zwiedzić dowolnej liczby bytów; zawsze trafialiśmy do jednego z przeszłości i jednego z przyszłości (oczywiście datując je według własnego poziomu rozwoju). Może mieliśmy za krótkie ręce, aby sięgnąć do innych przycisków windy? To było wspaniałe! Światy przesunięte w czasie, w których żyją ci sami ludzie. Zupełnie jakby przebrali się w inne kostiumy i poszli grać na innej scenie. Nie, to zbytnie uproszczenie. Temporalne sobowtóry posiadały odpowiednie cechy psychiczne, odpowiadające czasom, które zamieszkiwały. Najpierw przypuszczałem, że ci ludzie są słowami INNYCH, czyli właściwych władców planety, słowami wypowiedzianymi w sposób dla nas zrozumiały, a taka lub inna sceneria ma stworzyć klimat, ułatwiający rozmowę. W takim jednak przypadku mędrcy planetarni powinni zmienić język, dostosować go do naszego poziomu. Nie uczynili tego. Gdyby zaś kontakt miał polegać na zupełnie czymś innym, na przykład na wymianie uczuć miłości czy nienawiści, po pierwszej, losowej próbie powinna nastąpić modyfikacja, zapewniająca optymalny poziom łączności. Nic takiego nie zaszło, bogowie Kariatydy milczeli. Może nie istnieli? Nie, byłem pewien, że są, trwają gdzieś we wnętrzu planety lub unoszą się w huraganowych podmuchach wichru. Bo któż inny przyglądałby się nam z taką skupioną uwagą? Wreszcie doszedłem do wniosku, że cały glob stanowi ICH ogród zoologiczny, albo przynajmniej jedną z jego klatek, w której trzymają stado interesujących egzemplarzy obcej fauny planetarnej. Co przemawia za tą hipotezą? Wszystko, dosłownie wszystko! Przez cały czas, od chwili lądowania, a właściwie już wcześniej, kiedy zbliżaliśmy się do Kariatydy, czułem na sobie uważne spojrzenia. Byliśmy pod ciągłą obserwacją! Teraz stało się jasne, dlaczego. Światy przesunięte w czasie. Co za wspaniała możliwość, stworzona przez zaawansowaną w rozwoju technologię! W temporalnej menażerii można prześledzić zmiany zachowania, wyglądu, sposobu życia i psychiki tego samego osobnika, zachodzące pod wpływem korekty czasowej, lub inaczej: przeniesienia owego egzemplarza do innej epoki historycznej. Na przykład warto byłoby upatrzeć sobie śliczną panienkę o brązowych oczach i zawiniętych w górę rzęsach, lubiącą grać na klawesynie, i obejrzeć, co porabia ona w epoce kamienia łupanego, potem jak ujawnia się jej muzyczny talent w okresie rozkwitu cywilizacji starożytnych lub w ciemnych wiekach średniowiecza. Ciekawość rośnie i trudno się oprzeć pokusie zaglądnięcia w przyszłość, zarówno tę bliską, jak i tamtą bardzo daleką. Pełny ogląd, nieprawdaż? Moja koncepcja ZOO wyjaśnia również fakt pojawienia się ludzkiej społeczności gdzieś w odległym wszechświecie, skąd nasze Słońce obserwować można jako gwiazdę podrzędnej wielkości. Należy przy tym podkreślić, że mieszkańcy Kariatydy nie są tylko jakąś podobną nam rasą androidalną, lecz mają naszą kulturę i mówią naszym językiem! Pewna modelowość sytuacyjna i scenograficzna również przemawiałaby za hipotezą ogrodu zoologicznego, czy może lepiej: antropologicznego. Należałoby jeszcze wyjaśnić fakt cokolwiek brutalnego potraktowania ziemskiej delegacji przy bramie wjazdowej. Cóż, wiadomo, że cenne przybytki zwykle otacza się parkanem, przy którego nieumiejętnym forsowaniu można się nieźle pokaleczyć. Mogliśmy grzecznie poczekać w kolejce po bilety, ale nie wiedzieliśmy t gdzie jest kasa ani jaką szykować walutę. A może chodziło o co innego, powiedzmy ogólnie: o czystość rasy? W klatce siedzą grzecznie małpki z białymi mordkami, a tu nagle z zewnątrz dobijają się wraże ryże osobniki. Precz z nimi! Arystydes i ja wyglądaliśmy lepiej i klatka przyjęła nas jako swojaków. Taka jest moja opinia, Mości Generałowie, Prezydenci czy Uczeni - nie mam pojęcia, kto będzie czytał mój raport. Być może, że już po wstępnych oględzinach lotniskowy oficer d.s. politycznych w randze, powiedzmy, porucznika wrzuci ten papier do kosza. Wielkiej szkody nie będzie, wszak fakty przekazane zostały inną drogą. Ze wszystkiego, co znajduje się w moim piśmie, najważniejsza jest prośba o zwolnienie z pełnionych funkcji: kosmonauty (czy raczej instrumentu badawczego), pracownika stacji telewizyjnej w Palermo, mieszkańca Ziemi wreszcie. Postanowiłem zostać tutaj, w ludzkiej menażerii obcych bogów. Dlaczego? Pierwszy powód jest prosty: urzekła mnie muzyka tej planety. Nokturnowa, pierwotna. Chcę także dać coś tym ludziom od siebie. Oni przecież żyją: cierpią, kochają i próbują mieć nadzieję. Wiem, że jestem w stanie im pomóc. Istnieje także trzeci powód: tutaj jestem bliżej Uniwersum, bo tylko tak mogę mówić o założycielach ogrodu antropologicznego. Czuję moc, płynącą z przenikającego mnie i ten świat Spojrzenia. Może kiedyś moje serenady zostaną wyłowione z pierwotnego organowego grania i wtedy stanę twarzą w twarz z NIMI. Kto wie, czy chwila ICH muzyki nie jest warta całego mojego życia. Pozdrówcie ode mnie starą Ziemię, a zwłaszcza wyprażone uliczki Palermo, śpiewającą Etnę i róże w nadmorskich cienistych ogrodach. To wszystko zostanie - w mojej muzyce. IX Arystydes Grey Sprawozdanie dotyczące ekspedycji na planetę Kariatyda Składam stanowczy protest. Sposób, w jaki przeprowadzono nabór uczestników lotu urąga wszelkim zasadom demokracji, prawu jednostek do samostanowienia, a także zdrowemu rozsądkowi. W ekstremalnych warunkach oddziaływania środowiska pozaziemskiego potrzebna jest pełna mobilizacja sił psychicznych i fizycznych, jak również silna motywacja. Nie sądzę, aby najlepszymi wynikami legitymowali się ludzie zwerbowani gwałtem i przymuszeni do wykonywania zupełnie obcej im pracy. Po drugie: uważam, że zatajenie zdobyczy myśli ludzkiej i ograniczanie zastosowań wynalazków technicznych wyłącznie do dziedziny militarnej jest niedopuszczalne. Wszyscy w jakiś sposób przyczyniamy się do rozwoju technologii, tak zwany front nauki też musi mieć swoje głębokie zaplecze, inaczej przestałby istnieć. Zawłaszczanie wynalazków przez wąskie grupy decydentów uważam za lekceważenie ogólnie przyjętych norm etycznych. Na razie - tylko etycznych, dopóki kodeksy karne nie nadążają za życiem. To zrozumiałe, wszak decydenci kształtują wszelkie paragrafy. Bezpieczni i opływający w dostatki są ci którzy opowiadają ludziom bajki o wymagających heroicznego poświęcenia wyprawach załogowych na Marsa, podczas gdy sami wożą dzieci na Drogę Mleczną w niedzielne popołudnia. Przesada? Jeżeli, to niewielka. Pełny zestaw informacji, obejmujący wyniki naszej misji na Kariatydzie, został zapisany w mózgu Arieli. Powinno to wystarczyć, nie jestem pewien, czy na Ziemi prędko dadzą sobie z tym radę. Mimo to żąda się od nas pisemnego sprawozdania, więcej: złożenie raportu stanowi warunek startu w powrotny rejs. Jeszcze jeden test? Mogę napisać byle co; przypuszczam, że Ariela połknęłaby dowolny stek bzdur. Lecz z pewnego względu chciałbym uporządkować swoje wrażenia, przyda mi się to na później. Żywe ludzkie próbniki satelitarne mają tę zaletę, że potrafią myśleć. W niektórych okolicznościach ta cecha staje się wadą. Nie mogę zaprzeczyć, że pobyt na Kariatydzie okazał się dla mnie bardzo pouczający. Przede wszystkim odkryłem wielowymiarowość czasu. Dostępna naszym zmysłom przestrzeń jest trójwymiarowa; do określenia płaszczyzny wystarczą już tylko dwie osie. Wszystkie inne wielkości fizyczne jawią się nam jako jednowymiarowe: długość, prąd elektryczny czy siła może tylko rosnąć lub maleć, co przedstawiamy na jednej osi. Dlaczego? Widocznie taka percepcja świata wystarcza nam, aby w nim istnieć. Dotychczas również dobrze spełniało swoje funkcje pojęcie jednowymiarowego czasu. Do chwili, w której odkryto skwantowane jego poziomy, umiejscowione na różnych osiach. Odkryto w moim świecie ziemskim, odkryto także na Kariatydzie. Wy to wszystko już wiecie, szanowni decydenci, arystokracjo czwartej generacji. Zostaliście zmuszeni do użycia ludzkich próbników spoza naszej sfery, i oto rezultat: one też wiedzą. Rozwiązanie problemu nie było trudne. Więc dlaczego opisuję rzeczy znane i wam, i mnie? Zdradzę sekret: ćwiczę. Może kiedyś zostanę publicystą albo pamiętnikarzem. I nikt mi tego nie zabroni, istnieje przecież coś takiego jak opinia publiczna. Wracam do fizyki. Trudno jest opisać nieznane znanymi wcześniej pojęciami, ale spróbuję. Pryzmat rozszczepia światło na wiązki promieni o przesuniętej długości fali lub różnej barwie. Przestrzeń rozszczepia czas, przesuwając równoległe rzeczywistości o skwantowane wielkości temporalne. Ale, uwaga: rozszczepia oddzielnie wzdłuż kolejnych osi, każdy wymiar czasowy osobno! Pewne zewnętrzne objawy istnienia naszego świata i w nim nas rozkładają się po poszczególnych wymiarach czasowych. Nie wiem, czy jest to rozkład przypadkowy, czy w jakiś sposób uporządkowany; nie sądzę, by na tym etapie rozumowania było to zagadnienie istotne. Nie mam natomiast wątpliwości, że istnieją oddzielne dla nas osie czasu historycznego, biologicznego, etycznego i geologicznego. Być może funkcjonują jeszcze inne wymiary, trudne do zrozumienia z naszego poziomu. Czas historyczny, cywilizacyjny lub kostiumowy to scena, dekoracje i poczucie przynależności do nich. Wędrując wzdłuż tej osi zmieniamy inscenizację i sztafaż, pozostając w grupie biologicznie tych samych aktorów, którzy wszakże za każdym razem idealnie wcielają się w role przynależnej im epoki. Między takimi światami wędrowaliśmy na Kariatydzie. Dlaczego powtarzały się te same dwa? Być może, że te właśnie przejścia były w naszym przypadku najbardziej prawdopodobne. Czas biologiczny to nic innego jak zmiana pokoleń: narodziny, życie, dawanie życia, śmierć. Posuwając się tylko po tej osi w jedną lub drugą stronę, możemy dotrzeć do dawno zmarłych lub jeszcze nie narodzonych, pozostając wszakże wciąż na te; samej scenie i w obrębie tych samych dekoracji. Przepływają aktorzy, syn czy wnuk zastępuje ojca, lecz teatr cywilizacyjny pozostaje taki sam i na takim samym poziomie rozwoju technologicznego. Domyśliłem się, że moi ziemscy mocodawcy opanowali sposób podróżowania po czasie biologicznym. Dzięki temu do rozgrywki na Kariatydzie byli w stanie skompletować reprezentację całej ludzkości, sięgając po najlepszych kandydatów w dalszą i bliższą przeszłość, a może i w przyszłość? Mam niejakie wątpliwości co do swojej osoby; mogę być bohaterem greckiej starożytności, ale w tej najprostszej wersji też nie wszystko jest jasne. Nie dysponuję dowodami na istnienie osi czasu etycznego i geologicznego, ale jestem przekonany, że one funkcjonują. Niejednorodność czasu etycznego można obserwować choćby w obrębie jednej rzeczywistości historycznej, w której w państwach o podobnym zaawansowaniu technologicznym utrzymują się krańcowo odmienne systemy polityczne. Natomiast jeśli chodzi o czas geologiczny, rządzący powolnymi przemianami we wnętrzach planet i gwiazd, to chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że biegnie on wzdłuż swojej kosmicznej osi niezależnie od naszych drobnych spraw i starań. Powróćmy teraz na Kariatydę. Przyjmując, że ziemska „rodzina temporalna” opanowała tylko podróż: wzdłuż osi czasu biologicznego, należy przypuścić, że decydenci, a zwłaszcza wojskowi, zapragnęli eksploracji czasu historycznego. O ile więcej można byłoby skorzystać, podglądając przyszłość socjotechnologiczną! Tak się przynajmniej wydawało. A więc oczywistym celem kolejnych ekspedycji było wykradnięcie Kariatydczykom tajemnicy tego rodzaju podróży. W jakim stopniu zamysł się powiódł - nie wiem. Okaże się to po analizie danych, zmagazynowanych w mózgu Arieli. Następny problem: skąd wzięła się bliźniacza społeczność ludzka na Kariatydzie? Nawet zakładając powszechność życia białkowego we Wszechświecie, nie należy sądzić, my wszyscy antropoidzi mówili tym samym językiem. Jest to możliwe, lecz niezwykle mało prawdopodobne. Wolę inną hipotezę, ponownie sięgającą po przykłady do znanej fizyki. Rozsiane po kosmosie „rodziny politemporalne” mogą stanowić interferencyjne refleksy tego samego bytu, rozwarstwiające się niezależnie od siebie na podpoziomy różnych wymiarów czasu. Infiltracja z rodziny do rodziny byłaby „pasażem”, używając terminologii Any-Ger, natomiast przejście niedozwolone między poziomami w obrębie rodziny kwalifikowałoby się do „cudów”. Cuda zdarzają się, jak wiadomo, od czasu do czasu, tak samo jak energetycznie zabronione przejścia tunelowe. Jak widać, wiele nowych zjawisk o skali kosmicznej można z dobrym przybliżeniem wytłumaczyć nieznacznie tylko przysposabiając wysłużony aparat starej fizyki. Czyżby świadczyło to o uniwersalności poznanych praw natury i możliwości dowodnego ich ekstrapolowania? Nie przypuszczam, aby tak było. Oto dowody, znów - jakżeby inaczej - z Kariatydy. Jeżeli równoległe rzeczywistości historyczne zaludniają ci sami mieszkańcy, śmierć człowieka na jednym poziomie czasowym powinna pociągać za sobą unicestwienie jego odpowiedników na wszystkich innych poziomach. Zapewne dlatego zginęła Ana-Ger po wykonaniu wyroku na Marcjannie. Wszystko się zgadza, tacy sami ludzie rodzą się w tej samej chwili na wszystkich poziomach kostiumowych i klany sobowtórów równocześnie wymierają. Jednakże należy sobie uświadomić, że każdy świat stwarza dla swoich mieszkańców określony poziom ryzyka. Jeśli tych światów jest wiele, zagrożenia cząstkowe sumują się i niebezpieczeństwo niepokojąco wzrasta. W nieskończenie wielkiej liczbie światów nasze szansę ujrzenia następnego poranka teoretycznie równałyby się zeru. Jednak tak nie jest, rzeczywistość przeczy teorii. Stąd wniosek, że prosta ekstrapolacja znanych zależności nie wystarcza. Najbezpieczniej byłoby zakończyć tym wnioskiem, ale ponieważ mam przedstawić garść swobodnych refleksji, a nie studium naukowe, pozwolę sobie na kilka hipotez. Założenie, że liczba poziomów kostiumowych jest ograniczona lub nawet niewielka, dobrze tłumaczy obserwowane zjawiska. Zagrożenie pozostawałoby stosunkowo małe, a jego nieznacznie podwyższoną wartość przyzwyczailiśmy się traktować jako normalną. Można również przyjąć, że „porcja zagrożenia”, przypadająca na całą oś historycznego czasu, jest stała i niezależna od liczby występujących na niej poziomów temporalnych. Trzecie wyjaśnienie, przychodzące mi na myśl, opiera się na „antygenach zagrożenia”, wytwarzanych w odpowiedniej ilości w miarę wzrastającego niebezpieczeństwa na wszystkich poziomach czasowych. Prawdziwy powód niezerowej długości naszego życia jest zapewne jeszcze inny, a zostanie on odkryty w swoim czasie (jakim?), gdy lepiej poznamy fizykę rozszczepienia temporalnego. Nasuwa się jeszcze wiele innych pytań, na które nie potrafię dać odpowiedzi. Na przykład: dlaczego nie następuje infiltracja technologii z poziomów wyższych na niższe? Albo: co powstrzymuje jednostki bardziej zaawansowane historycznie przed chronieniem swoich klanów, a więc i siebie? Jakże łatwo przyszłoby super-kobiecie Anie-Ger wyrwanie Marcjanny z rąk oprawców, a przez to uratowanie własnej ciągłości fizycznej, i tutaj musi działać nie znane nam prawo natury. Ana-Ger i inni mieszkańcy jej świata poprzez rozwiązywanie równań czasowych potrafili w pewnym zakresie przewidywać bieg wypadków. Może widzieli ich nieuchronność? Jeśli każdy ma swój „przydział zagrożenia”, zmniejszenie niebezpieczeństwa na jednym lub kilku poziomach nie doprowadzi do pożądanego rezultatu, bo odpowiednio wzrośnie ono gdzie indziej. Zresztą, cóż my o tym wiemy? Wkraczamy w obszar dziewiczy, wypełzamy z ziemskiej kolebki, zanurzamy się w temporalnie rozszczepionym kosmosie, który kryje w sobie jeszcze niejedną tajemnicę. Z głębin wszechświata wróćmy jeszcze raz na Kariatydę. Wydaje się, że na osi czasu kostiumowego istnieje jakiś progowy poziom wtajemniczenia, od którego dopiero możliwy staje się transfer historyczny. Na przykład Marcjanna nic nie wiedziała o możliwości takiego sposobu podróżowania; nazywała nas „Nieziemcami”. Następnym zagadnieniem jest technika przenoszenia. Czy branki temporalne są sztucznie wzniesionymi mostami, czy naturalnymi brodami przez rzeki czasu, które można zauważyć dopiero przy określonym stopniu rozwoju świadomości? Na koniec chciałbym poruszyć kwestię bariery immunologicznej. Niestety moje wyjaśnienie nie będzie tak eleganckie jak mistrza Vivaldiego, który, nie dysponując odpowiednią walutą na zakup biletów do ZOO, forsował płot, zwieńczony drutem kolczastym. Ja skromnie zakładam, że każdy „pasaż” pomiędzy rodzinami temporalnymi jest czymś w rodzaju przedostania się obcego białka do organizmu. Natychmiast powstają antygeny, niszcząc intruza, a uchronić go może tylko przypadkowa zgodność trzeciorzędowych cech strukturalnych. Jakie cechy były brane pod uwagę podczas naszego lądowania? Nie mam pojęcia! Tak, nie mam o tym wszystkim pojęcia. Zostałem aresztowany po to, żeby odbyć lot kosmiczny i wypełnić ważną misję badawczą. Byłem próbnikiem planetarnym, żywym instrumentem pomiarowym. W trakcie badań moja świadomość została poddana testom mszczącym i tylko przypadkiem dewiacyjna miłość (?) mieszkanki odległej przeszłości uratowała mnie przed obłędem. Trafiłem na schody rozszczepionego czasu i po nich wspinam się w mozole, aby powrócić na upragnioną Ziemię i pisać, pisać, pisać. Opiszę wszystko i jeszcze trochę, bo sporo dodam od siebie. Dodam tyle, że stanę się najpierw fantastą, potem apostołem, a na koniec zrobią ze mię wariata. Właściwie to już nim jestem; gdy Any-Ger zbyt głęboko wniknęły w mój umysł, aby nie pozostawić w nim trwałych śladów. To, co jawiło się święte, stało się kupą przebrzmiałych sloganów; tą którą kochałem, okazała się modliszką; zabiłem prawdziwą miłość po to, aby powrócić do pustego domu. Cóż przy tym znaczą schody czasu i inne wyssane z palca teorie, abstrakcyjne układanki, zabawy gwoli ćwiczenia umysłu? Cały mój raport nadaje się do kosza, oczywiście z wyjątkiem umieszczonych na wstępie protestów. Składam go wyłącznie po to, by móc stąd odlecieć. Na koniec jeszcze jedno wyjaśnienie. Nie obawiajcie się, z tymi pamiętnikami to blaga. Nie mam zamiaru niczego pisać. Niech ludziom się zdaje, że śmieją się, wierzą, kochają, że są niepowtarzalni i decydują o swoim losie. Nie, nie będę kontynuował dzieła mojej wspaniałej Any-Ger. Jest to decyzja tak samo niezachwiana jak wszystkie postanowienia, jakie noże podjąć Człowiek. X Przygarbiony mężczyzna w zgrzebnym burnusie zstępował powoli ku morzu. Z ostrożnością starca wybierał oparcie dla stóp, omijając nory gryzoni i wypalone kikuty pni. W siatce z łyka niósł dwie wykopane przed chwilą bulwy, które powinny wystarczyć na wieczorny posiłek. Wody zatoki przecinał biały statek, pozostawiając za sobą zmętniały szlak. Mężczyzna nie spojrzał za nim. Nie zwracał również uwagi na wielkie, białe kwiaty, podobne do kielichów od szampana, pokrywające kolczaste zarośla po obu stronach ścieżki. Nie tak dawno temu, jeszcze może przed kilkoma laty, rachował w pamięci, jak długo musiałby zbierać na bilet. Schodząc wtedy ku morzu z ciekawością oglądał kwiaty i myślał, że musi spytać o ich nazwę. Teraz wiedział, że może zebrać dziennie jedynie kilka bulw i parę owoców podobnych do gruszek, a kwiaty przestały go interesować. Były równie niejadalne jak szare łodygi, z których wyrastały. Przystanął w półcieniu, rzucanym przez gąszcz. Czuł ból w płucach przy każdym oddechu. Pot zalewał oczy, musiał obetrzeć go wierzchem dłoni. - Cholera - zaklął, lecz jakoś bez przekonania. Poczekał, aż serce zwolni swój rytm. Było jakoś dziwnie, mężczyzna słyszał, jak jęczy mu w piersi. Ruszył w dalszą drogę jeszcze wolniej niż przedtem. U podnóża wzniesienia wybiegły mu na spotkanie opalone dzieci z rozdętymi brzuchami. Tańczyły wokoło, krzycząc jedno przez drugie: - Ardes Grey, Ardes Grey, przyjechali wszyscy trzej! Odpędził je niecierpliwym gestem, jakby odganiał muchy. Jego myśli zaprzątał teraz już tylko wypoczynek. Mościsko z siana, cienisty kąt, bukłak pełen wody - czegóż więcej potrzeba? Przyspieszył kroku, gdy zza plątaniny łodyg dostrzegł lepianki i szałasy. Serce natychmiast zaprotestowało, wczepiając się szczurzymi pazurami we wnętrze klatki piersiowej. - Byli tutaj. Chcieli z tobą rozmawiać - seplenił stary Grandes. Nadszedł z boku, a może od strony szałasów, mógł też wyskoczyć spod ziemi. Greya to nie obchodziło, walczył z krnąbrnym sercem uciskając żebra pięściami. Wiedział, że jak zatrzyma się tutaj, na rozprażonym, glinianym klepisku, słońce spali go na popiół. Więc wlókł się dalej, ciągnąc za sobą siatkę z bulwami. Padł na siano i leżał bez ruchu, a nieważna już teraz strużka czasu płynęła gdzieś obok, może tam, gdzie bawiły się dzieci o wzdętych brzuchach. Dopiero gdy szałasy zaczęły rzucać długie cienie, a busz rozkrzyczał się głosami cykad, Grey sięgnął po bukłak. Pił długo i łapczywie. Ciepła, lekko już stęchła woda była czymś najwspanialszym na świecie. Ułożył się wygodniej. Głowę wsparł o krawędź deski, oddzielającej jego posłanie od innych. Wyobraził sobie tamtych trzech, o których mówił stary Grandes: pucołowaci, przysadziści, o skośnych oczach. Oliwkowe mundury leżały jak ulał, dopiero co wyfasowane pasy i buty pachniały świeżo garbowaną skórą. Łazik, cuchnący nagrzaną emalią, zostawili byle gdzie w pełnym słońcu. Tak, nie widział już zbyt dobrze, ale za to czuł wszystkie zapachy. „Obywatel Arystydes Grey? Dokąd? Żyje? Zdrowy? Nie, przyjedziemy później. Nie, nic nie przekazywać.” Tak naprawdę chodziło im o jedno. Ilekroć przyjeżdżali, pośród innych zadawali sobie najważniejsze pytanie: czy jeszcze żyje. Żył nadspodziewanie długo na rajskiej wyspie, gdzie wiecznie jest ciepło, a po pokarm wystarczy wyciągnąć rękę. Tutejsi ludzie byli beztroscy i rozumieli znaczenie tylko niewielu słów, spośród których najważniejszymi były: jedzenie, woda, drzemka i miłość. Podciągnął koc i ułożył na nim głowę. Teraz mógł widzieć podpływający mrokiem gąszcz, a na nim wielkie kwiaty, przypominające twarze o jasnej karnacji. Tyle twarzy... jak na balu. Gdzieś z boku przygrywa Vivaldi, wydobywając ze swojego stradivariusa ulotne frazy. Jeden z kwiatów zbliża się, jest piękny jak twarz młodej kobiety. Zawinięte rzęsy, delikatne nozdrza, storczyk wypukłych warg. Ciemne, proste włosy. - Przyszłaś... - mówi, usiłując powstać. Idzie mu nadspodziewanie łatwo: serce bije tak równo i spokojnie, że prawie niewyczuwalnie. - Zawsze byłam - odpowiada, opuszczając głowę. Pragnie dotknąć delikatnego profilu jej szyi, ale chowa rękę za siebie. - Chodźmy stąd - pociąga go za sobą, idą ramię w ramię przez polany, zasnute mgłą księżycowej poświaty. - Nazbieram ci kwiatów - dziewczyna zatrzymuje się. przy gałęzi, obwieszonej białymi kielichami. - Nie trzeba - powstrzymuje ją. - I tak cię kocham... wiesz przecież. - Nie, to nie tak - mówi prawie ze złością. - Moja miłość polega na obdarowywaniu. Chciałabym codziennie coś ci ofiarować, a ty powinieneś przyjmować to z radością. Wtedy byłabym... chyba... szczęśliwa. Nawet gdybyś żądał, bo wiedziałabym, że ci zależy. Robi się coraz widniej, ale nie jest to światło dnia. Białoniebieskim blaskiem rozpalają się zarośla i kielichy kwiatów, polany i ścieżki. - Muszę już wracać. - Wiem - zgadza się dziewczyna. W jej głosie nie ma złości, tylko zmęczenie i rezygnacja. - Zawsze gdzieś musisz iść, dokądś się spieszysz. Poniewczasie przyznasz, że zaniechałeś tego, co najważniejsze. - Nie... To ostatni raz. Potem będzie inaczej. Obiecuję. Wracają osobno, on przodem, prawie biegnąc na spotkanie oślepiającej jasności, ona nieco z tyłu, stąpając lekko i usiłując nadążyć. W kącie, na sianie, stoi mosiężne łóżko. Ktoś zmienił pościel, która lśni nieskazitelną bielą w magnezjowym blasku. - Chodź - obejmuje ją delikatnie, jakby była zbyt krucha na zwykłe dotknięcie. Twarz dziewczyny jest tylko święcącym owalem, podobnym do oka niebieskiego jupitera, lecz on czuje ciepło jej dłoni, ramion i ust. Arystydes Grey umiera zagrzebany w siano, przyciskając do piersi wyliniały koc. Na jego ustach tężeje ślad uśmiechu. Łazik zahamował ostro ze zgrzytem przeciążonego mechanizmu. Krążki żółtego światła obmacały wyschniętą ziemię i slumsowate szałasy. Upewniwszy się, że w pobliżu nie ma skorpionów, trzej mężczyźni zeskoczyli z wozu. Ich nowe skórzane buty poskrzypywały miarowo, gdy maszerowali szybkim krokiem. - Który to Arystydes Grey? - słowa zabrzmiały ostro i sucho jak strzał z bata. - Śpi tam, w kącie - ktoś wygrzebał się z barłogu i wskazał miejsce. - Hej, wstawaj - jeden z żołnierzy trącił czubkiem buta leżące ciało. Drugi odwrócił je twarzą do góry. - Za późno - mruknął pierwszy. - Nie będziemy chyba wieźć umrzyka? - Był rozkaz, żeby go dostarczyć - uciął oficer. - Brać ciało i jedziemy. Rzucili go byle jak na podłogę wozu. Ruszyli pełną mocą silnika, aż opony zabuksowały na kruszącej się glinie. Przebudzenie nie było przyjemne. Obezwładniający ciężar gniótł pierś, śliskie macki pchały się do krtani, tamując oddech. Potem trzęsły go dreszcze, w których każda komórka z osobna wydawała się brać czynny udział. Wreszcie, po ustaniu oczyszczających torsji, obmyto mu twarz zimną wodą i usadzono na fotelu o regulowanym kącie nachylenia oparcia. Arystydes Grey, przywrócony do życia po śmierci klinicznej, mógł spojrzeć na powtórnie witający go świat. - Gdzie... ja jestem? Gdzie... ona? - wyjąkał. Po gabinecie krzątały się dwie młode lekarki, tak młode, że wyglądały na studentki. - Ona już nie przyjdzie, a pan żyje i cieszy się dobrym zdrowiem - uśmiechnęła się jedna z nich i włączyła aparat do masażu. Obydwie miały śniadą cerę i lekko skośne oczy. Po zabiegu Grey wstał ostrożnie, lecz serce pracowało równo i cicho jak dobrze naoliwiony mechanizm. Zrobił krok, potem dwa, wreszcie kilka szybkich przysiadów. Jego ciało było znów sprawne i silne. - To niemożliwe - mruknął. - Dlaczego? Ostatnio technika bardzo się rozwinęła, zwłaszcza w niektórych dziedzinach - dziewczyny gorliwie pospieszyły z odpowiedzią. Ich żółte oczy wpatrywały się w niego wyczekująco, bez jednego mrugnięcia. - Czy można prosić jeszcze o... masaż mózgu? Niektóre szare komórki mam zużyte w równym stopniu co serce - powiedział. Czyżby po raz kolejny dostąpił zaszczytu korzystania z supertechnologii, zastrzeżonej dla wybranych? - Niestety, muszę odmówić - młoda kobieta uśmiechnęła się przepraszająco. Te ich uśmiechy, co chwila wykrzywiające twarz w identyczny sposób, były sztuczne, rutyniarskie, stanowiły w założeniu terapeutyczny dodatek do zastrzyków i masażu. - Pański mózg potrzebny jest właśnie taki, z całym bagażem doświadczenia i sceptycyzmu. - Potrzebny... do czego? - Przykro mi, ale to już nie nasza sprawa. Proszę przejść do pokoju obok. Tak, oczywiście, zaprowadzimy. Na spotkanie wyszedł dobrze zbudowany mężczyzna w oliwkowym mundurze. Nie odpowiedział na żadne z pytań, zamiast tego podprowadził gościa do panoramicznej szyby. Wypłowiałe niebo. Granatowy ocean z turkusowymi plamami płycizn. Zielone wzgórza, przystrzyżona łąka. Pola golfowe? Spojrzenie uparcie błądzi bokami, omija znajomy kształt, znajdujący się na wprost, w samym środku pola widzenia. Ale jak długo można udawać, że nic się nie dzieje, że głupia nadzieja nie walczy ze słusznym gniewem, że świat nie rozsypuje się, a potem nie zespala w podobny, choć zupełnie inny kształt? Statek kosmiczny spoczywał na trawiastym zboczu jak lekko uchylony kapelusz Pana Boga, zapraszającego śmiałków na niebiańską wycieczkę. Jego lustrzany owal porażał wzrok, odbijając sączący się przez mgłę błękit. Załoga stała zbita w gromadkę na łyżce pola siłowego, wyniesionej wysoko w niebo. Czekają już tylko na ciebie, Arystydesie Grey - pomyślał i spróbował się uśmiechnąć. Lecz jego twarz pozostała nieruchoma jak maska. Październik 1986 - kwiecień 1987