Zołzunie okładka

Średnia Ocena:


Zołzunie

Antonina, gimnazjalistka, dołącza do nowej klasy przed wakacjami i od razu staje się rywalką dla trzech “zołzuń”. Kto zwycięży w tej potyczce i jaką rolę odegra w niej Dawid, Patryk i Kacper? Jaką Szekspir a także zagadkowe zioła serwowane nastolatkom zamiast coca-coli? Marta Fox nie zamiata niełatwych spraw pod dywan, woli postawić na rozmowę, uczucie i zasady, nie stroniąc przy tym od humoru.

Szczegóły
Tytuł Zołzunie
Autor: Fox Marta
Rozszerzenie: brak
Język wydania: polski
Ilość stron:
Wydawnictwo: Wydawnictwo Akapit Press
Rok wydania: 2014
Tytuł Data Dodania Rozmiar
Porównaj ceny książki Zołzunie w internetowych sklepach i wybierz dla siebie najtańszą ofertę. Zobacz u nas podgląd ebooka lub w przypadku gdy jesteś jego autorem, wgraj skróconą wersję książki, aby zachęcić użytkowników do zakupu. Zanim zdecydujesz się na zakup, sprawdź szczegółowe informacje, opis i recenzje.

Zołzunie PDF - podgląd:

Jesteś autorem/wydawcą tej książki i zauważyłeś że ktoś wgrał jej wstęp bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zgłoszony dokument w ciągu 24 godzin.

 


Pobierz PDF

Nazwa pliku: Smantha Shannon - Zakon Drzewa Pomarańczy. Część 1.pdf - Rozmiar: 3.93 MB
Głosy: 0
Pobierz

 

promuj książkę

To twoja książka?

Wgraj kilka pierwszych stron swojego dzieła!
Zachęcisz w ten sposób czytelników do zakupu.

Zołzunie PDF transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 NOTA ODAUTORSKA Fikcyjne krainy, o których przeczytacie w Zakonie Drzewa Pomarańczy, są owocem inspiracji wydarzeniami i legendami z wielu różnych stron świata. Żadna z nich nie ma reprezentować danego kraju czy kultury w określonym punkcie na osi czasu. Strona 5 Strona 6 I STARE LEGENDY Potem ujrzałem anioła, zstępującego z nieba, który miał klucz od Czeluści i wielki łańcuch w ręce. I pochwycił Smoka, Węża starodawnego, którym jest diabeł i szatan, i związał go na tysiąc lat. I wtrącił go do Czeluści, i zamknął, i pieczęć nad nim położył, by już nie zwodził narodów, aż tysiąc lat się dopełni. Ap 20,1–3 (za Biblią Tysiąclecia) Strona 7 1 WSCHÓD Obcy wyłonił się z fal niczym morska zjawa. Był boso, a jego ciało znaczyły blizny powstałe w czasie długiej podróży. Szedł chwiejnym krokiem jak pijany, przedzierając się przez kłęby mgły, które czepiały się Seiiki jak pajęczyna. Legendy mówiły, że morskie duchy muszą wieść życie w ciszy. Że ich języki zwiędły, tak jak ich skóra, i że ich kości nie okrywa nic poza wodorostami. Że czają się pośród cieni, czyhając na nieostrożne ofiary, które wciągają głęboko w serce Czeluści. Tané nawet jako dziecko nie bała się tych opowieści. Dobyty sztylet dobrze leżał w dłoni, zakrzywiona klinga przywodziła na myśl złowróżbny uśmiech. Wpiła się wzrokiem w postać w mroku nocy. I wzdrygnęła się, gdy owa postać zawołała do niej. Blask księżyca przedarł się przez chmury i zobaczyła go całego. A on ją. To nie był duch, tylko jakiś cudzoziemiec. Widziała go teraz i nie mogła oderwać oczu. Był ogorzały od słońca, mokre włosy zlepiły się w strąki, z podbródka kapała woda. Przemytnicy musieli wrzucić go do morza, by resztę drogi do brzegu pokonał wpław. Zorientowała się, że nie zna ani słowa w jej języku, ale zrozumiała, że prosi o pomoc. Że przybył tu, by spotkać się z wojwładcą Seiiki. Jej serce tłukło się w piersi jak bryła piorunu. Nie odważyła się powiedzieć słowa, bo gdyby pokazała mu, że zna jego język, związałaby się z nim niewidzialną nicią i zdradziła się przed nim. Przyznałaby, że jak ona stała się świadkiem jego zbrodni, tak on stał się świadkiem jej. Powinna być teraz w odosobnieniu, bezpieczna za murami Domu Południa, gotowa, by – przeszedłszy rytuał oczyszczenia – przeżyć ten najważniejszy dzień w swoim życiu. Lecz teraz stała się zbrukana. Skalana i niegodna odkupienia. I wszystko dlatego, że chciała raz jeszcze zanurzyć się w morzu, nim nadejdzie Dzień Powołania. Krążyły pogłoski, że wielki Kwiriki sprzyja tym, którzy mają dość ikry, by się wymknąć za mury Strona 8 i w czasie odosobnienia szukać morskich fal. Ale zamiast przychylności wielki Kwiriki zesłał na nią ten koszmar. Nadszedł czas zapłaty za długie i szczęśliwe życie. Oddzieliła się od obcego sztyletem. A on, rozumiejąc, że stoi twarzą w twarz ze śmiercią, zaczął drżeć. Gorączkowo ważyła w głowie możliwości, a każda wiązała się ze straszniejszymi konsekwencjami niż poprzednia. Jeśli doprowadzi tego cudzoziemca przed oblicze władz, spotka ją kara za złamanie zasad odosobnienia. A wtedy Dzień Powołania nie nastąpi. Czcigodny gubernator Przylądka – tej prowincji Seiiki – nie dopuści do tego, by bogowie wniknęli do miejsca skalanego czerwoną zarazą. Mogą upłynąć całe tygodnie, nim miasto na powrót zostanie uznane za bezpieczne, a do tego czasu zapadnie decyzja, że przybycie obcego to zły omen i że to nie ona i jej rówieśnicy, a kolejne pokolenie akolitów zostanie wyniesione do rangi jeźdźców. Straci wszystko. Wiedziała, że nie może na niego donieść. Ale nie może go też zostawić. Bo jeśli ma czerwoną zarazę, choroba zaraz rozprzestrzeni się na całą wyspę. Mogła zrobić tylko jedno. Owinęła mu twarz strzępem materiału, zakrywając usta, by nie zaraził jej oddechem. Spostrzegła, że drżą jej ręce. Gdy zawiązała węzeł, szturchnęła nieznajomego i zabrała go z czarnych piasków plaży do miasta. Szła tak blisko niego, jak się odważyła, przyciskając mu sztylet do pleców. Przylądek Hisan to jeden z tych portów, które nigdy nie śpią. Prowadziła cudzoziemca pomiędzy straganami nocnego bazaru i kapliczkami wzniesionymi z wyrzuconego na brzeg drewna; nad ich głowami unosiły się zawieszone z okazji Dnia Powołania sznury błękitnych i białych lampionów. Nieznajomy co jakiś czas oglądał się na nią trwożliwie, zachowując milczenie. Jego twarz zasnuwał półmrok, ale wolała dmuchać na zimne i płazem sztyletu kazała mu pochylić głowę. Cały czas pilnowała, by nie zbliżył się zanadto do mijających go, skupionych na ulicy w niewielkich grupach przechodniów. Nie widziała, jak inaczej miałaby odizolować go od mieszkańców Hisan, jak tylko umieściwszy go na Orisimie, sztucznej wyspie uczepionej Strona 9 przylądka, jakby się bała, że zsunie się w morskie odmęty. Stanowiła swoistą ciekawostkę nawet dla tubylców. Faktorię ustanowiono, by pomieścić w niej garstkę kupców i uczonych z Mentendonu. Pomijając Jezioran, którzy zamieszkiwali przeciwny skraj przylądka, tylko Mentyjczykom zezwalano na handel na Seiiki po tym, jak wyspa została odcięta od reszty świata. Tak, Orisima nada się w sam raz. Oświetlonego pochodniami mostu do faktorii strzegli liczni strażnicy. Niewielu Seiikinesom pozwalano go przekroczyć, a ona nie była jedną z uprzywilejowanych. Inna droga wiodła przez bramę, którą otwierano tylko raz do roku, by rozładować statki handlowe z Mentendonu. Tané wprowadziła obcego do kanału. Nie mogła wyprawić go na Orisimę sama, ale znała kogoś, kto mógł. Pewną kobietę, która będzie wiedziała, w którym kącie faktorii go ukryć. Niclays Roos nie pamiętał już, kiedy ostatnio ktoś go odwiedził. Gdy rozległo się pukanie do drzwi, akurat napełniał kieliszek winem. Każdemu należy się odrobina przyjemności, a wino było jedną z niewielu, jakie mu jeszcze zostały; Niclays z lubością raczył się jego wonią, umyślnie wydłużając rozkoszny moment oczekiwania na pierwszy łyczek. I oczywiście akurat teraz kogoś licho przyniosło. Westchnąwszy, dźwignął się z fotela i warknął, gdy kostka odezwała się bólem. Podagra znów dawała mu się we znaki. Znowu pukanie. – No przecież idę – bąknął pod nosem. Sięgnął po laskę, dopiero teraz zwracając uwagę na deszcz bębniący o dach. Seiikinesi mówili o takich ulewach o tej porze roku, gdy powietrze przyginało do ziemi swym ciężarem, a owoce kołysały się na drzewach, że to „padają śliwy”. Niclays przeciął wyłożoną matami podłogę, utykając i klnąc pod nosem. Dotarłszy do drzwi, uchylił je na pół cala. Na dworze w ciemności stała kobieta. Rozpuszczone ciemne włosy sięgały jej do pasa, miała na sobie szaty ozdobione wzorem solnych kwiatów. Była o wiele zbyt mokra, by należało za to winić wyłącznie deszcz. – Dobry wieczór, doktorze Roos – wyrzekła. Niclays uniósł brew. Strona 10 – Bardzo nie lubię, gdy odwiedza się mnie o tej porze. W zasadzie o każdej porze. – Powinien się skłonić, ale był zbyt poirytowany, by silić się na puste uprzejmostki. – Skąd znasz moje imię? – Ktoś mi powiedział. – To wszystko, żadnego innego wyjaśnienia. – Jest tu ze mną jeden z twoich krajanów. Przenocuje dziś u ciebie, przyjdę po niego jutro o zmroku. – Moich krajanów? Gość nieznacznie przekrzywił głowę. Od ciemnego zarysu pobliskiego drzewa oderwała się w mroku ludzka sylwetka. – Przemytnicy dowieźli go do Seiiki – wyjaśniła kobieta. – Jutro zabiorę go do czcigodnego gubernatora. Gdy tajemnicza, również przemoczona do suchej nitki postać za jej plecami podeszła do światła, widok ściął Niclaysowi krew w żyłach. Nigdy nie widział na Orisimie nikogo podobnego. W faktorii mieszkało dwudziestu ludzi. Znał każdego z twarzy i imienia. A statki z Mentendonu przypłyną dopiero za kilka miesięcy. Jednak ci dwoje dotarli tu niespostrzeżenie. – Nie – odparł Niclays, wpatrując się w nieznajomą. – Na Świętego, kobieto, czy ty próbujesz wplątać mnie w jakieś brudne przemytnicze sprawki? – Sięgnął do klamki, ale dłoń mu się omsknęła. – Nie wolno mi ukrywać przestępcy. Gdyby ktoś się dowiedział… – Jedna noc. – Jedna noc, miesiąc, rok – cena jest ta sama, a mianowicie szafot. Żegnam. Gdy próbował domknąć drzwi, kobieta wepchnęła łokieć między nie a futrynę. – Jeśli się tego podejmiesz – powiedziała tak blisko jego twarzy, że Niclays czuł jej oddech na policzku – otrzymasz sowite wynagrodzenie w srebrze. Tyle, ile zdołasz unieść. Niclays Roos zawahał się. Srebro, kuszące… O raz za dużo dał się naciągnąć strażnikom na pijacką grę w karty i już był im dłużny o wiele więcej pieniędzy, niż zdołałby zarobić przez resztę życia. Jak dotąd zbywał wierzycieli obietnicami szlachetnych kamieni, które przypłyną na wyspę pierwszym statkiem z Mentendonu, choć wiedział, że dla takich jak on nie znajdzie się nawet najlichszy kamyk. Strona 11 Młodsza część jego duszy nalegała, by przyjął propozycję, choćby tylko dla hecy. Zanim zdołała zainterweniować ta starsza, kobieta cofnęła się w mrok. – Wrócę jutro pod osłoną nocy – wymówiła. – Pilnuj, by nikt go nie zobaczył. – Poczekaj – syknął za nią wściekle. – Kim ty jesteś? Ale kobieta rozpłynęła się w ciemności. Gdyby jego sąsiedzi zorientowali się, że udzielił schronienia intruzowi, natychmiast zostałby zawleczony przed oblicze rozeźlonego wojwładcy, który słynął z wielu rzeczy, lecz na pewno nie z miłosierdzia. A jednak oto Niclays stał na własnym progu obok intruza, którego zobowiązał się gościć. Zamknął za nim drzwi. Mężczyzna drżał pomimo panującego w przedpokoju gorąca. Jego oliwkowa skóra była spalona na policzkach, błękitne oczy wciąż łzawiły od morskiej soli. Niclays sięgnął po przywieziony z Mentendonu koc – jak podejrzewał, tylko po to, by zająć czymś ręce i się uspokoić – i podał mężczyźnie. Gość przyjął tkaninę bez słowa. Bał się. I dobrze, bo miał ku temu powody. – Skąd przybywasz? – Gospodarz zdobył się na kurtuazję. – Przepraszam, nie rozumiem – odszepnął przybysz. – Mówisz po seiikinesku? Inysycki. Już dawno nie słyszał tego języka. – To nie był seiikineski – odparł Niclays w języku gościa. – Tylko mentyjski. Założyłem, że stamtąd pochodzisz. – Nie, panie. Jestem z Ascalonu – odparł wątłym głosem. – Czy wolno mi spytać o twoje imię? Wiele ci zawdzięczam. Typowy Inysyta. Przede wszystkim uprzejmość, później cała reszta. – Roos – wypluł Niclays. – Doktor Niclays Roos. Mistrz chirurg. Człowiek, którego życie rzuciłeś na szalę, przekraczając próg jego domu. Młodzieniec wlepiał w niego wzrok. – Doktor… – Przełknął ślinę. – Doktor Niclays Roos? – Tak, młodzieńcze. Widzę, że morska woda nie wyżarła ci uszu. Mężczyzna wziął rozedrgany oddech. – Doktor Roos – wznowił. – To opatrzność postawiła cię na mej drodze, panie. Jak inaczej wytłumaczyć to, że ze wszystkich ludzi to właśnie do pana skierowała mnie Rycerka Przyjaźni… – Do mnie…? – Niclays uniósł brew. – Czy my się znamy? Strona 12 Wytężył pamięć, sięgając do czasów, które spędził w Inys, choć i tak był pewien, że widzi przybysza po raz pierwszy. Chyba że spotkał go już, ale gdy był pijany. A na Inys często bywał pijany. – Nie, panie, ale przyjaciel zdradził mi twoje imię. – Otarł twarz rękawem. – Byłem pewien, że zginę na morzu, ale twój widok wrócił mi życie. Dzięki niech będą Świętemu. – Święty nie ma tu żadnej mocy – wymamrotał doktor. – A ty, chłopcze, masz jakieś imię? – Zwę się Sulyard, panie. Triam Sulyard, do usług. Byłem giermkiem na dworze jej wysokości Sabran Berethnet, królowej Inys. Niclays zacisnął szczęki. To imię zbudziło uśpioną w jego trzewiach zimną furię. – Giermkiem… – Usiadł. – Czy mam zrozumieć, że Sabran znudziła się tobą, tak jak nudzi się wszystkimi swymi poddanymi? Sulyard zjeżył się na te słowa. – Jeśli obrazisz moją królową, panie, to… – To co? – Niclays zmroził go wzrokiem znad okularów. – Sulyard, mówisz? Durniard to dla ciebie lepsze imię. Czy ty zdajesz sobie sprawę, co tutaj robi się z obcymi? Czy Sabran przysłała cię tu na powolną i bolesną śmierć? – Jej Wysokość nie wie, że tu jestem. A to ciekawe. Niclays nalał przybyszowi wina. – Masz – rzucił z pretensją. – Wypij. Najlepiej od razu do dna. Sulyard opróżnił kielich. – Posłuchaj mnie teraz, Sulyardzie, i skup się, bo sprawa jest poważna – podjął gospodarz. – Ilu ludzi cię widziało? – Kazali mi płynąć do brzegu. Najpierw dotarłem do zatoki. Piasek był czarny. – Sulyardem wciąż wstrząsały dreszcze. – Natknąłem się na kobietę, która wprowadziła mnie do miasta na ostrzu sztyletu. Zostawiła mnie samego w stajni… a potem przyszła inna kobieta i kazała mi iść za sobą. Zabrała mnie nad morze, płynęliśmy, aż dotarliśmy do pomostu. Na jego końcu była brama. – Otwarta? – Tak. A więc kobieta ma konszachty z którymś ze strażników. Musiała go poprosić, by nie zamykał bramy. Strona 13 Sulyard potarł oczy. Czas spędzony na morzu odznaczył się na jego twarzy, ale Niclays widział teraz, że jego gość jest bardzo młody. Chyba nie przekroczył jeszcze dwudziestki. – Doktorze Roos – zwrócił się do starca. – Przybyłem tutaj, by wykonać pewną bardzo ważną misję. Muszę porozmawiać z… – Pozwól, że ci przerwę – wszedł mu w zdanie Niclays. – Nie interesuje mnie, dlaczego tu jesteś. – Ależ… – Niezależnie od powodu, przybyłeś tutaj bez uzyskania zgody władz, co jest skrajnym idiotyzmem. Jeśli główny oficer zdybie cię tutaj i zawlecze na przesłuchanie, chcę móc powiedzieć, zgodnie z prawdą, że nie mam bladego pojęcia, dlaczego wylądowałeś akurat na moim progu w środku nocy, myśląc najwyraźniej, że ktoś powita cię z honorami. – Główny oficer? – Sulyard zamrugał. – Seiikineski urzędas, pierwszy po bogach na tym pływającym wysypisku, a sam mający się najwyraźniej za pomazańca bożego. Czy wiesz chociaż, gdzie się znajdujesz? – To Orisima, ostatnia zachodnia faktoria na Wschodzie. Jej istnienie dało mi nadzieję, że wojwładca zechce mnie wysłuchać. – Zaręczam, że Nadama Pitosu pod żadnym pozorem nie udzieli posłuchania intruzowi. Gdy tylko cię zwęszy, każe cię stracić. Sulyard milczał. Niclays przez chwilę rozważał, czy nie powiedzieć gościowi, że jego wybawczyni najprawdopodobniej planuje donieść na niego władzom. Postanowił tego nie robić. Sulyard mógłby wpaść w popłoch i spróbować uciec, a przecież nie miał dokąd. Byle do jutra. Jutro już go tu nie będzie. W tym momencie do uszu Niclaysa dobiegły jakieś głosy. Kroki na drewnianych schodach wiodących do któregoś z pobliskich domów. Poczuł ucisk w żołądku. – Schowaj się – powiedział i sięgnął po laskę. Sulyard skrył się za parawanem, a Niclays otworzył drzwi, bezskutecznie próbując opanować drżenie rąk. Wieki temu pierwszy wojwładca Seiiki podpisał Wielki Edykt i odizolował wyspę od reszty świata z wyłączeniem Jezioran i Mentyjczyków, chcąc bronić obywateli przed smoczą plagą. Ale nawet gdy plaga minęła, wyspa wciąż pozostawała odcięta. Na jego mocy Strona 14 nielegalni przybysze podlegali karze śmierci. Tak jak każdy, kto udzielał im schronienia. Nie dostrzegł na ulicy strażników, ale ujrzał zbierających się sąsiadów. Niclays dołączył do nich. – Co tu się dzieje, jak mi Galian miły? – rzucił do kucharza, który gapił się na jakiś punkt ponad ich głowami z gębą rozdziawioną tak szeroko, że mógłby łapać do niej motyle. – Harolcie, odradzam przybierania w przyszłości tego wyrazu twarzy. Ktoś weźmie cię za przygłupa. – Pan patrzy, doktorze! – wydyszał kucharz. – O tam! – Jeśli to jakiś żart, to… Umilkł w pół słowa, gdy w końcu zobaczył. Ponad bramę Orisimy wyjrzała olbrzymia głowa. Należała do stworzenia zrodzonego z klejnotów i morza. Para unosiła się z jego łusek z kamienia księżycowego, tak jasnych, że zdawały się lśnić wewnętrznym blaskiem. Każdy pokrywała skorupa podobnych do drogich kamieni kropelek. Każde jego oko było niczym płonąca gwiazda, każdy róg wydawał się ulepiony z rtęci, co lśniła w bladym świetle księżyca. Stwór poruszał się z gracją tańczącej na wietrze wstęgi, wzleciał ponad bramą i wzniósł się wysoko w niebo, lekko i cicho jak papierowy latawiec. Smok. Gdy frunął nad Przylądkiem Hisan, jego pobratymcy wyłaniali się z wody, zostawiając za sobą ślad chłodnej mgły. Niclays nakrył dłonią rozkołatane w piersi serce. – A co one tu robią? – wyszeptał. Strona 15 2 ZACHÓD Oczywiście był zamaskowany. Oni zawsze nosili maski. Tylko głupiec włamałby się do Wieży Królowej, nie zadbawszy o pozostanie incognito, a przemykając do komnat władczyni, dowiódł, że głupcem nie jest. Dalej, w głównej sypialni, spała Sabran. Z rozrzuconymi po poduszce włosami i ciemnymi rzęsami odznaczającymi się na tle bladej skóry królowa Inys była obrazem spokoju. Dziś towarzyszyła jej Roslain Crest. Żadna z nich nie miała pojęcia, że w ich kierunku pełźnie z morderczą intencją bezszelestny cień. Udając się na spoczynek, Sabran powierzyła klucz do łożnicy jednej z dam sypialnianych. Miała go teraz pod swoją pieczą Katryen Withy, która przebywała obecnie w Galerii Rogowej. Królowieckich komnat strzegli Rycerze Ciała, ale drzwi do samej sypialni nie zawsze były obstawione. W końcu istniał tylko jeden klucz, którym można by je otworzyć. A więc nie było ryzyka, że ktoś wkradnie się do środka. Przedostawszy się do komnaty – ostatniego bastionu oddzielającego królowieckie łoże od świata zewnętrznego – rzezimieszek obejrzał się przez ramię. Sir Gules Heath wrócił na stanowisko, nieświadomy zagrożenia, które pojawiło się pod jego nieobecność. Nie wiedział, że ukryta wśród krokwi Ead obserwuje zbira, który oparł teraz dłoń na drzwiach wiodących do królowieckiej łożnicy. Nie wydając najmniejszego dźwięku, intruz wyłowił klucz z wewnętrznej kieszeni płaszcza i wsunął go do zamka. Po czym przekręcił. Zastygł w bezruchu na długi czas. Pewnie czekał na odpowiedni moment. Ten był znacznie ostrożniejszy od poprzednich. Gdy Heath rozkaszlał się, jak miał w zwyczaju, skrytobójca pchnął drzwi do wielkiej sypialni. Drugą ręką wydobył zza pasa sztylet. Taki sam jak wszystkie poprzednie. Gdy zrobił krok naprzód, Ead poruszyła się również i zeskoczywszy z belki pod sufitem, bezszelestnie opadła na posadzkę. Przemknęła przez marmurową podłogę kreśloną snopami światła. Gdy szubrawiec, unosząc sztylet, wkroczył do środka, Ead zatkała mu usta Strona 16 dłonią i wbiła swój własny między jego żebra. Mężczyzna zaszamotał się, ale Ead trzymała mocno, pilnując, by krew nie splamiła jej ubrania. Gdy trup zwiotczał, opuściła go na posadzkę i uniosła mu obszyty jedwabiem wizard. Skrywająca się pod nim twarz była zdecydowanie zbyt młoda, jeszcze chłopięca. Wodniste, nieruchome jak tafla leśnego stawu oczu gapiły się w sufit. Nie rozpoznała go. Złożyła pocałunek na jego czole i zostawiła go na marmurowej posadzce. Krzyk o pomoc rozbrzmiał w momencie, gdy na powrót skryła się wśród cieni. Świt znalazł ją na ziemiach pałacowych. Pierwsze promienie słońca igrały na wysadzanej szmaragdami siateczce opinającej jej włosy. Każdego ranka wykonywała tę samą serię czynności. Kto jest przewidywalny, ten jest bezpieczny. Najpierw udała się do mistrza pocztowego, który potwierdził, że nie przyszły do niej żadne listy. Później wspięła się po schodach i spojrzała z wysokości na miasto Ascalon. Wyobraziła sobie, jak pewnego dnia przechodzi przez bramę i idzie przed siebie, aż dociera do portu, w którym znajduje się statek, a ten zabiera ją do domu, do Lasyi. Czasem marzyła, że jest w stanie dostrzec mieszkających tam starych znajomych i wymienia z nimi ledwie dostrzegalne skinienie. Poszła do Domu Biesiadnego, gdzie zasiadła do śniadania z Margret, a później, z wybiciem ósmej, rzuciła się w wir obowiązków. Najpierw musiała znaleźć nadworną praczkę. Ead natknęła się na nią w niszy obrośniętej bluszczem za pałacową kuchnią. Chłopiec stajenny zdawał się liczyć językiem piegi na jej szyi. – Dzień dobry – przywitała się Ead. Para odskoczyła od siebie, krztusząc się powietrzem. Chłopiec wybałuszył oczy i puścił się galopem, jakby był jednym z doglądanych przez siebie koni. – Pani Duryan! – Praczka wygładziła spódnice i dygnęła, oblewając się rumieńcem. – Och, błagam cię, nie mów nikomu, inaczej będzie po mnie. – Nie musisz dygać. Nie jestem z wysokiego rodu. – Ead rozciągnęła usta w uśmiechu. – Uznałam, że mądrze postąpię, przypominając ci, że Strona 17 musisz usługiwać Jej Wysokości skrupulatnie i z oddaniem. Ostatnimi czasy trochę się opuściłaś. – Och, pani Duryan, przyznaję, że ostatnio błądzę myślami, ale tak się niepokoję… – Praczka wykręcała pokryte odciskami palce. – Służba plotkuje. Mówi się, że dwa dni temu młoda wiwerna porwała w Jeziorach dwa bydlęta. Wiwerna! Czy to nie przerażające, że budzą się ze snu sługi Bezimiennego? – Otóż właśnie z tego powodu nie wolno ci „błądzić myślami”. Te sługi pragną upadku miłościwie nam panującej, gdyż jej śmierć sprowadzi ich władcę na ten świat – pouczyła ją Ead. – Dlatego tak ważne jest, byś wypełniała swoje obowiązki. Każdego dnia musisz sprawdzać, czy nikt nie skropił jej pościeli trucizną, i utrzymywać jej łoże w świeżości i czystości. – Oczywiście, ma się rozumieć. Obiecuję, że dołożę wszelkich starań. – Och, nie mnie to obiecuj. Tylko Świętemu. – Ead kiwnęła głową w stronę Królowieckiego Sanktuarium. – Idź do niego natychmiast. Może od razu poproś o wybaczenie za swój… wybryk. Zabierz tam swojego kochanka, razem błagajcie o łaskę. No, raz-dwa! Gdy praczka pobiegła we wskazanym kierunku, Ead się uśmiechnęła. Ależ łatwowierni ci Inysyci. Lecz wkrótce uśmiech spełzł z jej warg. Bo fakt pozostawał faktem – wiwerna ośmieliła się ukraść pasterzom dwie sztuki bydła. Smocze stworzenia już od lat budziły się z długiego snu, ale mało kto widywał je w dziczy. Do niedawna, bo w ciągu ostatnich kilku miesięcy napotyka się je coraz częściej. To niedobrze, że bestie ośmielają się polować tak blisko ludzkich sadyb. Trzymając się cienia, Ead ruszyła długą aleją w kierunku monarszych komnat. Okrążyła Królowiecką Bibliotekę, mijając po drodze jednego z białych pawi, które kręciły się po pałacowych placach i skwerach, po czym weszła do budynku klasztornego. Pałac Ascalon – strzelisty gmach z bladego wapienia – był największą i najstarszą rezydencją władczyń Królowiectwa Inys wywodzących się z domu Berethnet. Zniszczenia, jakich doznał za czasów Żałoby Wieków, gdy Smocza Armia wypowiedziała wojnę rodzajowi ludzkiemu, dawno już naprawiono. Teraz w każdym oknie widniały witraże we wszystkich kolorach tęczy. Pałacowe tereny mieściły Sanktuarium Cnót, spowite zbawczym cieniem ogrody dające wytchnienie od słońca oraz bibliotekę Strona 18 ozdobioną marmurową wieżą zegarową. Sabran przenosiła się tutaj i urzędowała przez całe lato. Na środku dziedzińca rosła jabłoń. Ead zatrzymała się na jej widok. Boleśnie zakłuło ją serce. Minęło już pięć dni, odkąd zniknął z pałacu Loth wraz z lordem Kitstonem Glade’em. Nikt nie wiedział, dokąd poszli ani dlaczego opuścili dwór bez pozwolenia. Sabran nie kryła się ze swoim niepokojem, ale Ead zachowywała własne obawy dla siebie. Przypomniała sobie zapach dymu z ogniska, który poczuła na swojej pierwszej Uczcie Przyjaźni, gdy poznała lorda Artelotha Becka. Każdej jesieni dworzanie gromadzili się, by obdarowywać się prezentami i radować zjednoczeniem w Cnotach. Wtedy zobaczyli się po raz pierwszy, lecz Loth wyznał jej później, że już dawno zwrócił uwagę na nową, tajemniczą damę dworu. Jego uszu dobiegły szeptane ukradkiem plotki o owej osiemnastolatce z Południa, która nie jest ani szlachcianką, ani wieśniaczką i która dopiero co przyjęła do serca Rycerskie Cnoty. Wielu dworzan oglądało przedstawienie jej królowej przez ambasadora Ersyru. „Nie przynoszę drogocennych klejnotów ni złota, które uświetniłyby święto Nowego Roku, lecz damę, której przeznaczeniem jest stać się częścią twego Wysokiego Dworu – oznajmił Chassar. – Nie ma podarunku cenniejszego niż lojalność”. Sama królowa miała wówczas tylko dwadzieścia lat. Dwórka, w której żyłach nie płynęła szlachecka krew i której nie udekorowano żadnymi znamienitymi tytułami, była w istocie nietypowym upominkiem, lecz uprzejmość nie pozwoliła monarchini odrzucić daru. Biesiadę nazywano Ucztą Przyjaźni, ale była to nazwa na wyrost. Tej nocy nikt nie poprosił Ead do tańca – nikt poza Lothem. Szeroki w barach, o głowę od niej wyższy, miał karnację barwy głębokiej czerni i właściwy mieszkańcom północy ciepły ton głosu. Nie było dworzanina, który nie znałby jego imienia. Był w końcu dziedzicem Złotobrzozy – miejsca narodzin Świętego – i bliskim przyjacielem królowej Sabran. – Pani Duryan – rzekł do niej tej nocy, kłaniając się. – Gdyby zechciała pani uczynić mi zaszczyt i poświęcić mi ten taniec, ratując mnie przed kanclerzem Exchequeru, znanym też jako najnudniejszy człowiek na świecie, byłbym zobowiązany. W zamian podkradnę ze stołu dzban najprzedniejszego ascalońskiego wina i oddam pani połowę. Co pani na to? Strona 19 Potrzebowała przyjaciela. I mocniejszego trunku. A więc, choć był lordem Artelothem Beckiem, a ponadto zupełnie obcym mężczyzną, zatańczyła z nim trzy pawany i spędziła resztę nocy przy jabłoni, racząc się winem i rozmową pod rozgwieżdżonym niebem. Ani się obejrzała, zakwitła między nimi przyjaźń. A teraz go nie było, a wyjaśnienie nasuwało się jedno: Loth nigdy by nie opuścił pałacu, nie mówiąc o tym siostrze i nie pytając królowej o pozwolenie – zatem został uprowadzony. Choć przecież ostrzegały go z Margret. Tłumaczyły, że jego przyjaźń z Sabran, którą zadzierzgnęli jeszcze w dzieciństwie, wkrótce uczyni go zagrożeniem dla jej perspektyw na zamążpójście. Że teraz, gdy już nieco podrośli, powinni rozluźnić łączące ich więzi. Loth jednak nigdy nie słuchał głosu rozsądku. Ead wróciła na ziemię. Opuszczając klasztor, zeszła z drogi grupce służących lady Igrain Crest, Księżnej Sprawiedliwości. Na ich szatach wyhaftowany był jej herb. Ogród Zegara Słonecznego spijał poranne światło. Jego ścieżki wyłożone były słońcem, posadzone wokoło róże rumieniły się miękko pod nieruchomym spojrzeniem posągów pięciu wielkich władczyń z domu Berethnet, które stały nad wejściem do pobliskiej Wieży Dearna. W dni takie jak ten Sabran lubiła spacerować pod rękę z jedną ze swoich dam dworu, lecz dzisiaj ścieżki były puste. Wątpliwe, by wybrała się na przechadzkę, skoro nieopodal jej łoża znaleziono tej nocy trupa. Ead zbliżała się do Wieży Królowej. Oplatający ją drzewobluszcz obsypany był purpurowym kwieciem. Wspięła się po licznych schodach i ruszyła w kierunku królowieckich apartamentów. Dwunastu Rycerzy Ciała, zakutych w pozłacane pancerze i odzianych w letnie zielone płaszcze, pilnowało wejścia do komnaty królowej. Ich karwasze pokryte były kwiecistymi wzorami, a napierśnikom czynił zaszczyt umieszczony w kluczowym miejscu herb Berethnetów. Podnieśli raptownie wzrok na zbliżającą się Ead. – Dzień dobry – przywitała się. Zbudzona gwałtownie ostrożność rozpłynęła się, gdy ją rozpoznali. Przepuścili damę komnatową, a ona weszła do środka. W komnacie Ead natknęła się na lady Katryen Withy, bratanicę Księcia Przyjaźni. Przeżywszy lat dwadzieścia i cztery, była najmłodszą i najważniejszą z trzech dam sypialnianych. Los obdarzył ją gładką, Strona 20 brązową skórą, pełnymi wargami i mocno kręconymi włosami barwy tak głębokiej czerwieni, że w odpowiednim oświetleniu aż przechodzącej w czerń. – Pani Duryan – powitała ją. Jak wszyscy w pałacu nosiła się na modłę letnią, łącząc zieleń z żółcią. – Jej Wysokość wciąż jest w łożu. Czy znalazłaś praczkę? – Tak, pani. – Ead dygnęła. – Wygląda na to, że… przytłoczyły ją obowiązki rodzinne. – Nie ma ważniejszych obowiązków od tych względem Korony. – Katryen łypnęła na drzwi. – Tej nocy do pałacu wtargnął kolejny intruz. Bardziej od dotychczasowych rozgarnięty. Nie tylko wdarł się do wielkiej sypialni, ale i wykorzystał w tym celu zdobyty nie wiedzieć jakim sposobem klucz. – Do samej łożnicy… – Ead miała nadzieję, że dobrze udaje zaskoczenie. – A więc ktoś w Wysokim Dworze dopuścił się zdrady. Katryen potwierdziła skinieniem. – Sądzimy, że dostał się na górę Sekretnymi Schodami. To by tłumaczyło, jak udało mu się ominąć Rycerzy Ciała i przedostać prosto do łożnicy. A zważywszy na to, że Sekretne Schody są zapieczętowane, odkąd… – westchnęła – odkąd sierżant odźwierny został oddalony za swoją niefrasobliwość, to od teraz wartownicy będą musieli pilnować, aby drzwi do wielkiej sypialni znajdowały się zawsze w zasięgu ich wzroku. Ead skinęła głową. – Jak mogłabym się dzisiaj przysłużyć Koronie? – Mam dla ciebie specjalne zadanie. Jak wiesz, wkrótce przybędzie do pałacu mentyjski ambasador Oscarde utt Zeedeur. Jego córka ostatnimi czasy nieumiejętnie dobiera szaty. – Katryen wydęła wargi. – Gdy pierwszy raz gościła na dworze, lady Truyde zawsze wyglądała nieskazitelnie, ale teraz… Wczoraj na modłach miała we włosach liść, a przedwczoraj zapomniała założyć gorset. – Zmierzyła Ead znaczącym spojrzeniem. – Ty wydajesz się wiedzieć, jak ubrać się stosownie do pozycji. Dopilnuj, by lady Truyde też to sobie przypomniała. – Tak, pani. – Ach, Ead, i ani słowa, jeśli chodzi o to nocne wtargnięcie. Jej Wysokość nie chce wprowadzać atmosfery naznaczonej niepokojem. – Oczywiście.