Zombi Lenina - ANTOLOGIA ROSYJSKIEJ FANTASTYKI II
Szczegóły |
Tytuł |
Zombi Lenina - ANTOLOGIA ROSYJSKIEJ FANTASTYKI II |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zombi Lenina - ANTOLOGIA ROSYJSKIEJ FANTASTYKI II PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zombi Lenina - ANTOLOGIA ROSYJSKIEJ FANTASTYKI II PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zombi Lenina - ANTOLOGIA ROSYJSKIEJ FANTASTYKI II - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANTOLOGIA ROSYJSKIEJFANTASTYKI II
Zombi Lenina
ANTOLOGIA ROSYJSKIEJ FANTASTYKI
Przelozyli Eugeniusz Debski PawelLaudanski Aleksander Pedzinski
Wybral Wojtek Sedenko
Kir Bulyczow
INSTRUMENT DLA CUDOWNEGODZIECKA
Nigdy nie wstawiam podtytulu "opowiadanie fantastyczne".To sprawa czytelnika - sam rozstrzygnie, czy tekst jest fantastyczny, czy tylko udaje. Ale tym razem czynie to absolutnie swiadomie. Musze, bo w opowiadaniu, w istocie, nie ma nic fantastycznego poza zachowaniem bohaterow. Nie wykluczone przeciez, ze bedacy przedmiotem opowiadania wynalazek, na pozor malo prawdopodobny, w rzeczywistosci juz jest produkowany seryjnie przez fabryke w Osace albo na Tajwanie. Nie wspominajac o Marsie.
Winna byla, jak zwykle, Ksenia Udalowa.
Jej marzeniem bylo wychowanie wnuka w duchu arystokratycznym. Ale poniewaz nie dysponowala gotowka, pozwalajaca na studia w Oksfordzie, to zaczela realizowac arystokratyzacje w granicach Wielkiego Guslara.
Nocowal kiedys u Udalowych pewien przybysz, ktorego Korneliusz Iwanowicz znalazl w lesie w stanie dosc rozpaczliwym, niemal umierajacego z glodu i leku przed dzikimi zwierzetami.
Szczegolnie wystraszyl go kicajacy zajac.
Przybysz ukryl sie pod wielka surojadka i stopniowo sobie umieral. Na szczescie Korneliusz tego ranka wybral sie na grzyby i scial wlasnie te surojadke.
Kiedy przybysz zobaczyl, ze w minimalnym odstepie od jego glowy smiga ogromne ostrze, stracil do konca przytomnosc.
Udalow odwrocil grzyb i zobaczyl, ze ten jest robaczywy.
Zamachnal sie, by cisnac nim w krzaki i zobaczyl, ze obok pienka nozki lezy bez przytomnosci przybysz z innej planety, wzrostu okolo dziesieciu centymetrow, przypominajacy zgrabnego, czarujacego, rozowiutkiego slonika z futrzastymi uszkami i ogonkiem tak zakreconym, ze kazdy prosiaczek umarlby z zazdrosci.
-Tego jeszcze brakowalo - westchnal Udalow. - Teraz na bank wroce bez grzybow. Nie mozna przeciez zostawiac brata w rozumie w lesie, gdzie go kazdy zajac moze skrzywdzic.
Udalow ulozyl nieszczesnego przybysza do koszyka, przykryl swiezymi liscmi, zeby mu nie wialo i, przeklinajac, udal sie do domu.
W domu Ksenia troche pomarudzila - no, co to za maniery takie! Ani jednego dnia bez przybysza!
Ale potem przyjrzala sie biednej istocie i zajela sie urzadzaniem mu warunkow do zycia.
Kiedy po trzech dniach przybysz ostatecznie doszedl do siebie i nawet przyzwyczail sie juz do mieszkania Udalowych, przyznal, ze przylecial na Ziemie przez przypadek. Wybral sie na planete Simla w systemie Wielkiego Strusia, a komputer z Informacji, dopiero od dwoch tygodni tam pracujacy, wpakowal go na dzika Ziemie, gdzie nawet zajace sa niebezpieczne dla materializatorow drugiej klasy.
Kiedy nadeszla chwila rozstania, przybysz zapytal Ksenie, ktora uznal za wodza stada Udalowych, co by chciala otrzymac w prezencie.
Ksenia poprosila o czas do namyslu, do jutra.
Udalowa cierpiala na kompleks owej staruchy, co to jesli dostawala kaluze, prosila o jezioro, jak otrzymala jezioro, chciala morza, a wraz z morzem i zlota rybke, zeby ja usmazyc na oliwie z oliwek.
Ta wlasciwosc charakteru czesto pakowala Ksenie w dzungle zyciowych klopotow.
Czesto musiala korzystac z pomocy sasiada, profesora Minca.
Poki w domu wszyscy spali, lacznie z przybyszem, Ksenia siedziala w kuchni, pila jedna po drugiej filizanke herbaty i zastanawiala sie, jak to zrobic, zeby nie skiepscic i nie zazadac za malo. W koncu przybysze, mimo ze w Guslarze rzecz zwyczajna, to rzadko mieszkaja w prywatnych mieszkaniach i na dodatek gotowi sa za to placic wedlug miedzyplanetarnej taryfy.
Przy tym nie mozna Kseni nazwac slepa egoistka. Zawsze sie o kogos troszczyla.
Rano zwrocila sie do Tiszy - tak czule nazywano w domu przybysza, ktorego imienia nie udalo sie nikomu z Udalowych wymowic:
-A czy mozesz podarowac tylko maly przedmiot, czy gabaryty nie odgrywaja roli?
-Ach, kochana Kseniu - powiedzial Tisza. - Czy gabaryty w ogole odgrywac rola w prawdziwych uczuciach?
Tisza siedzial na miekkich i cieplych kolanach Kseni, a ta drapala go pod traba.
-No to zdobadz dla mnie instrument - poprosila Ksenia. - Dla wnuczka Maksymki.
-Ciekawe - powiedzial przybysz. - Instrument do jaka cel? Chirurgiczny czy budowlany - typu calowka lub mlotek?
-Nie kituj mi tu - warknela Ksenia. - Ja ci zaraz dam mlotek!
Wymierzyla mu klapsa, Tisza spadl na podloge, troche sie potlukl, ale nawet sie nie obrazil, poniewaz uznal, ze sam jest sobie winien.
-Odpowiedz na jeden pytanie, co? - powiedzial. - Po co jest instrument dla twoj glupi dziecko - wnuk?
Czy powiedzialem wam, ze Tisza jest w ojczyznie znanym filologiem?
-Instrument to pianino albo fortepian, ale nie za duzy - powiedziala Ksenia. - Zeby mozna bylo na nim grac. Bo na swiecie teraz rzadzi sprzedajnosc i korupcja, w naszych ciezkich czasach nie mamy co pokazac kolegom ze szkoly muzycznej, ktorzy sobie sprowadzili "Steinwaye" z Tajwanu.
Tisza podszedl do prosby Kseni powaznie i uwaznie. Poszli razem, do sklepu, do dzialu muzycznego dokladnie rzecz ujmujac, potem do biblioteki, gdzie przekartkowali fundamentalne dzielo von Brauhitza "Historia produkcji salonowych fortepianow w ksiestwie Sakson-Weimar w koncu XVII wieku". Co prawda dzielo bylo w jezyku niemieckim i tylko przypadkowo ocalalo, kiedy wiesniacy palili biblioteke obszarnika Gulkina, anglomana i teutonofila.
Przeczytac je mogl co najwyzej slonik Tisza, ale stronice przewracala Ksenia.
Kiedy w drodze powrotnej zajrzeli do Aleksandra Grubina, ktory nie tak dawno sklecil niezly komputer ze szczatkow walajacego sie w lesie bezpilotowego statku kosmicznego z planety Swiekarsa, ten pozwolil sympatycznemu Tiszy przejrzec wszelkie dane dotyczace pianin i fortepianow.
Wieczorem slonik zapytal Ksenie:
-Jaki jest cel waszego wyuczenia wnuka Maksyma - junior muzyka klasycznej, tak?
-Jasna sprawa, kocham swoje potomstwo - przyznala sie Ksenia.
-Prosze nie klamac, kobieta - przyhamowal ja przybysz. - Gadac prawda.
-Och, Tisza - westchnela Ksenia. - Co ma zrobic chlopiec, skoro dookola kazdy usiluje zrobic ze swojego dzieciaka albo mistrza olimpijskiego, albo skrzypka Kogana? Jestesmy spoleczenstwem nierownych mozliwosci. Jutro syn naszego Machmuda z targowiska bedzie sie pokazywal z angielska ksiezniczka, a moj bedzie oral w fabryce makaronu? Czy mozna sie z tym pogodzic?
-Sa zdolnosci u twoj wnuk, tak? - zapytal spryciarz Tisza.
-Zdolnosci ma wybitne - odpowiedziala Ksenia. - Bylam z nim u kilku lekarzy, wszyscy to przyznali. Ale bez instrumentu nic nie zwojujesz. Wszyscy maja instrumenty, a my - pianino "Czerwony Pazdziernik" i to wynajete. Czujesz roznice?
-Jestem z toba moralnie w zgodzie nie - powiedzial przybysz. - Ale moja zobowiazanie wdziecznosci kaze milczec mi. Twoj instrument powinien dac przewaga genialnym wcisnietym w kat dziecko.
-Masz racje, Tisza.
Instrument dla cudownego dziecka - Instrument powinien byc najlepszy w miescie.
-Oczywiscie! Wyobraz sobie, Krugozorowowie zakupili fortepian z Wysp Kanaryjskich. Wiesz dlaczego? Poniewaz gral na nim Hemingway. Znasz takiego pisarza?
-Niestety, nie mialem szczescia.
-Ja tez - powiedziala Ksenia.
-No to lece - powiedzial slonik.
-Dokad? W nocy?
-Bede dokonywal wykorzystania mozliwosci twojego sasiada Aleksander Grubina w celu materializacji.
-I zdobedziesz instrument?
-Zobaczymy - powiedzial przybysz.
Po godzinie, na srodku salonu, czyli duzego pokoju w mieszkaniu Udalowych, stal skromny na oko, gabinetowy fortepian z napisem "Steinway" nad klawiatura. Fortepian byl tak doskonaly w liniach, tak szlachetnie polyskiwal, ze wiadomo bylo, ze przed wnukiem Kseni droga kariery stoi otworem.
-O, takiego meza mi trzeba - powiedziala zartem Ksenia do przybysza. - Nie wzialbys mnie?
Slonik siedzial na kolanach Kseni, przycisnawszy ogonek do jej brzucha. Nie mial poczucia humoru.
-Ty mnie troskasz seksualnie - powiedzial niskim glosem. - Ale jest mozliwosc. Pomysl. Na pewnej planecie, nie podam jej nazwy, istnieje nielegalna przestepcza praktyka, tam zmieniaja ludzi z rasy na rase. Mozna zrobic z ciebie pare dla mnie.
-Ze mnie? - obruszyla sie Ksenia. - Takiego malego mikropotwora? Chyba zwariowales, Tisza!
-Nie ja proponowal, mi jest propozycja kobieta od ciebie.
-Zamilcz - powiedziala Ksenia. - Nie zapominaj, ze jestem zamezna i wedle naszych ziemskich praw moj maz Korneliusz ma prawo mnie zadusic, jesli znajdzie u mnie nie te, co trzeba chusteczke.
-Zadusic? Wow!
Ksenia powiedziala to i wystraszyla sie. Korneliusz w zyciu nie podniosl na nia palca, a zreszta, niechby sprobowal! Zobaczylby, co z niego by zostalo. Ale przeciez przydarzaja sie ludziom mistyczne przemiany.
Ksenia poglaskala blyszczacy bok fortepianu. Instrument byl cieply. Cieplejszy, niz zazwyczaj bywaja fortepiany.
Potem Tisza podal Kseni paczke dolarow. Niewielka, oczywiscie, ale jak na przybysza ciezka - w kazdym razie uginal sie pod jej ciezarem, jakby trzymal materac.
-A to co znowu! - oburzyla sie nieprzekupna Ksenia. - Jestem przeciez bylym czlowiekiem radzieckim! Nie dam sie przekupic. A ile tu jest?
-Trzysta czterdziesci - odpowiedzial Tisza. - Na tyle niezalezna komisja wyceniajaca oszacowali wasz stary instrument, ktory musialem dematerializowac. Mam nadzieje, ze okaze mi pani honor i przyjmie ode mnie ta suma. Tak!
-Rozumiem - szybko powiedziala Ksenia i wyszarpnela zielony rulonik z lapek przybysza, poki sie nie rozmyslil.
Ale schowawszy pieniadze, troche sie zdenerwowala.
-Czyzby "Czerwony Pazdziernik" ze znakiem jakosci tak tanio byl wyceniony?
-Nie wszedzie - cierpliwie odparl przybysz. - Podobno na Nowej Gwinei ciesza sie popytem.
-No to po co go dematerializowales? Trzeba bylo raczej tam przeniesc.
-A nowy instrument kosztowalby... - zaczal przybysz, ale Ksenia przestala go sluchac.
-Poczekaj, wyprobuje. Nie wiadomo, co czlowiekowi wcisna.
Usiadla przy fortepianie, podniosla klape, przejechala po klawiszach pulchnym palcem.
Dzwiek byl glosny.
-Nie wiem, czy nie za duzy - powiedziala. - Chlopczyk moze nie siegnac.
-On troche rozumie - powiedzial przybysz. - On bedzie sie staral zaspokoic zyczenia mlodziezy.
-W jakim sensie?
Fortepian westchnal i ten odglos dotarl do uszu Kseni.
-Prosze go nie krzywdzic - powiedzial przybysz. - On jest biologiczny instrument.
-Sluchaj - rzekla Ksenia. - Jesli on jest zywy, czy cos takiego, to lepiej zabieraj go z powrotem. Bo mi jeszcze pewnego pieknego dnia Maksymka zadusi.
Fortepian drgnal. Z jego wnetrza dolecialo buczenie.
-Nawet przedmiot moze byc oburzona - odparl Tisza. - Nawet przedmiot, tak!
I wyjasnil Kseni, ze nie istnieja zywe fortepiany, poniewaz to przeczy naturze.
Ale pewna czastke swiadomosci mozna przydac kazdemu przedmiotowi, majacemu stycznosc z czlowiekiem, poniewaz wszystko w przyrodzie jest skomplikowana jednoscia przeciwienstw i przedmiot, podobnie jak tresowane zwierze, moze efektownie stawac na przednich lapach, ale nie nalezy tego rozumiec doslownie.
Ksenia nie zrozumiala tego doslownie, poniewaz w ogole nic nie zrozumiala.
Zamiast rozumiec, glaskala fortepian i czekala, az przybysz sie wyniesie i odczepi ze swoimi przemowami.
W tym momencie przyszedl Udalow, wybieral sie wlasnie do lasu, zeby odprowadzic przybysza do statku ratowniczego, zobaczyl fortepian i zdziwil sie.
-To nic szczegolnego - powiedzial przybysz. - Jest pewna pamiatka dla waszego maly geniusz.
-Czas, by dziecko zaczelo grac na prawdziwym instrumencie - powiedziala Ksenia.
Udalow nie sprzeczal sie, wiedzial bowiem, jak bezsensowna jest dysputa z zona.
Wzial po prostu przybysza pod pache i poszedl z nim do lasu, rozmawiajac po drodze o niczym waznym, jak dobrzy znajomi. Przybysz nie zapraszal Udalowa do siebie, poniewaz na jego planecie Udalowowi wszystkiego bedzie malo, w tym toalet.
A tymczasem Ksenia przyprowadzila ze szkoly malca. Maksymek skonczyl osiem lat, w sam raz, zeby zaczac trenowac na pianiste.
Chlopiec na widok fortepianu zdebial. Pianino "Czerwony Pazdziernik" bylo szczytem marzen. "Steinway" stal tylko u Machmudowych, Senenkow i Kruglozadowych. Ale przeciez tamte dzieciaki byly wozone do szkoly muzycznej mercedesami prosto z lekcji tenisa.
-Siadaj i graj - powiedziala Ksenia.
Chlopiec, na zewnatrz spokojnie, ale w duchu sprzeciwiajac sie jak byczek prowadzony do rzezni, podszedl do instrumentu i usiadl.
-Podoba sie? - zapytala babcia.
-Co? - zapytal wnuczek, pograzony w rozmyslaniach nad tym, czy Stiopka Ryzyj nadaje sie na kapitana druzyny pilkarskiej? W koncu odgryzl polowe loda Wierki, czy nie? Wszyscy widzieli.
-Co, nie widzisz, przy czym siedzisz? - zapytala surowo babcia.
Wnukowi nie pozostalo nic innego, jak zobaczyc i przyznac sie.
-Cieszysz sie? - zapytala babcia.
Maksymek nie odezwal sie, po prostu nie wiedzial, co lepsze. Przyznasz sie, ze sie cieszysz i zaraz cie zmusza, zebys gral od rana do wieczora, a potem jeszcze na koncercie kaza wystepowac. Juz sie takie rzeczy przydarzaly, nie tylko Maksymce, ale i Goszy Lupmanowi: zostal wystawiony na koncert, przeziebil sie i umarl.
Opowiadali to sobie pierwszoklasisci w szkole muzycznej, straszyli jeden drugiego, zeby przypadkiem nie zrobila sie modna nauka wystepow.
Z drugiej strony - powiesz, zes nieszczesliwy, to cie ukarza, za nie czulosc.
Maksymek otworzyl nuty nudnej i znienawidzonej juz wrecz etiudy Gedike i zaczal dzgac palcami w klawisze.
Klawisze odpowiadaly czule i drzaco.
Ksenia z miloscia patrzyla na te paluszki, jeszcze nie umyte z konfitur - Maksymek niedawno pakowal do sloika lapy brudne od blota, ktorym wczesniej ciskal w przechodzaca wredna babke, lapy podrapane w trakcie bojki z Niurka z sasiedniego podworka, ktora za duzo sobie pozwala. Te paluszki teraz jednak fruwaly nad klawiatura niczym jaskoleczki, a etiuda brzmiala wytwornie, jak nokturn Chopina, o ktorym Ksenia nawet pojecia nie miala, choc kochala wszystko, co piekne.
-Maksym, zwariowales? - wrzasnela od progu jego matka. - Odejdz od pijanina, jeszcze polamiesz w cholere!
Ta kobieta od razu widziala sedno problemu i rozumiala, ze dziecko kaleczy przypadkowo znajdujacy sie w domu obcy i cenny instrument.
Ksenia najpierw rozesmiala sie, potem jak wilczyca rzucila sie bronic wnusia, w tej chwili juz bowiem miala pewnosc, ze sama kupila ten instrument za swoje pieniadze, za emeryckie. I nikomu juz nie udaloby sie jej przekonac, ze bylo inaczej.
Chlopiec tymczasem bez halasu zlazl z taboretu i zwial na podworko, zeby pograc w pilke.
Mimo wspanialych warunkow stworzonych przez przybysza, nadal nie lubil grac.
Cwiczenia fizyczne pociagaly go znacznie silniej.
Ale na tym jego cierpienia sie nie skonczyly.
Kiedy w domu wszyscy zrozumieli, ze fortepian wyprzedza wszystkie inne instrumenty wszystkich majetnych guslarskich rodzin, okazalo sie, ze chlopca nalezy pokazywac, jak jakis cud.
Przeciez nie da sie pokazywac fortepianu.
W miescie zaczely sie takie rozmowy:
-Udalowowie ida na calosc. Niby czemu nie? Ichni Maksymek zdaje do konserwatorium.
Od razu z pierwszej klasy. I biora go. Mimo ze sa egzaminy wstepne.
. Gadaja, ze bedzie drugim Roztropowiczem.
-Nie daj Boze! - odpowiadali inni. - On ma taka energiczna zone!
-Za wczesnie - odpowiadali pierwsi - za wczesnie, zeby Maksymek sie zenil.
Najpierw musi wyksztalcenie zdobyc. Wojsko odsluzyc, a potem juz sie zenic z ta kobieta.
Takie filozoficzne dyskursy nigdy nie koncza sie dobrze. Guslarczycy zaczynali sie bic, ale i to nie rozwiazywalo problemu. Zagladali do Udalowych niektorzy z tych bogaczy.
Ogladali fortepian, dziwili sie i nawet proponowali, ze kupia. Rodzice Maksymka sprzedaliby go chetnie, ale nie mogli - Ksenia nie pozwalala.
A potem wydarzylo sie cos takiego, ze im tez odechcialo sie sprzedawac.
W szkole odbywaly sie egzaminy, a Maksymek zlapal swinke. Choroba nie jest specjalnie niebezpieczna, ale do szkoly nie wolno chodzic. Egzaminu tez nie mozna przeniesc.
Zdecydowano, ze skoro szkola ma do czynienia z tak rzadkim talentem, to przeprowadzi sie egzamin w domu. Maksymek przestal wiec chodzic do szkoly muzycznej. Motywowal to slabym zdrowiem. Babcia, kochajaca wnusia nad zycie, oczywiscie poparla go. Rodzice Maksymka na muzyce nie znali sie kompletnie i tylko niecierpliwie czekali chwili, kiedy zaprosza go do siebie Amerykanie, a oni kupia sobie dom w Kalifornii.
Pewnego razu Udalow postanowil poobserwowac wnuka - jak ten przygotowuje sie do wielkiej kariery. Usiadl za jego plecami tak, ze Maksymek nie zdawal sobie sprawy z jego obecnosci. I okazalo sie, ze wnuk nie zawsze nadaza za muzyka. Raz zamiast akordu traci klawisz, a fortepian wydaje z siebie wspanialy szlachetny dzwiek akordu. A innym razem nie trafi w klawisz, ale ten sam sie naciska i brzmi pieknie, stara sie instrument, stara.
Tak wiec to nie wnuczek gra, a gra za niego fortepian. A to jest niesluszne. W ten sposob z czlowieka nie wyrosnie Chopin.
A potem, kiedy niekumata babcia postawila na pulpicie nuty niemieckiego kompozytora Schuberta, od ktorego pierwszoklasistow trzyma sie na kilometr, zeby nie stracili checi grania, to Maksymek tak go odwalil, ze z dolu przyszedl sasiad, profesor Minc i zapytal, co to za plyta grala u Udalowych, bo co bylo grane - wiedzial, ale ktory to z genialnych pianistow - nie skapowal.
Po tym incydencie chlopiec zaczal zadzierac nosa, a Udalow sie zaniepokoil.
Nie musial dlugo myslec, zeby zrozumiec, ze sukcesy wnuka zwiazane sa z prezentem przybysza. Przeciez przybysze sa zbudowani inaczej, nie jak ludzie. Oni maja inne wyobrazenie o pedagogice. Cos w tym fortepianie bylo takiego, co pomagalo Maksymkowi w osiaganiu szczytow interpretacji.
A pedrak co? Jak uslyszal te wszystkie pochwaly, zaczal siebie uwazac za pianiste, nawet w pilke przestal grac, zeby czesciej stac obok fortepianu.
Fortepian tez sie przywiazal do chlopaka. Na jego widok podrygiwal, cicho i glucho pobrzekiwal strunami i nawet troszeczke przestepowal grubymi drewnianymi nogami, jak trzynogi rumak w oczekiwaniu na swojego rycerza.
Do szkoly muzycznej Maksymek przestal uczeszczac, usprawiedliwiajac sie slabym zdrowiem, podtrzymala go, jak na zlosc, babcia, zakochana w chlopcu na maksa.
Rodzice mieli w nosie muzyke, ale nie dolary, ktore Maksym zarobi, kiedy wszyscy wyjada do Stanow.
Udalow podejrzal, jak Maksymek cwiczy - nie zawsze wnuk nadazal za muzyka. A kiedy nie udawalo mu sie ulozyc paluszkow w akord, po prostu uderzal jeden klawisz jednym palcem, a fortepian wydawal z siebie akord! To samo, kiedy Maksymek nie trafial w klawisz - fortepian sam uderzal w odpowiedni.
Udalow powiedzial do chlopca:
-Nieladnie, Maksym, oklamywac tak doroslych.
-Nikogo nie oklamuje! - zaprotestowal Maksymek falszywym glosem.
-Nie umiesz zagrac tego swojego Schuberta - Szostakowicza.
-Umiem.
-Sprawdzimy?
Maksymek z pewna mina zasiadl do fortepianu i kazal dziadkowi otworzyc nuty.
Nuty jako tako znal, wiec na poczatek uderzyl we dwie dobre. A potem - hulaj dusza, piekla nie ma! - zaczal walic w klawisze, jak chcial, a fortepian poslusznie wygrywal to, co bylo zapisane w nutach, jakby mial wlasne dodatkowe oczy.
-No i jak, przekonalem cie, dziadus?
-Odpowiem ci pytaniem na pytanie: masz zamiar cale zycie grac tylko na swoim fortepianie?
Chlopiec zamyslil sie i myslal cala minute. Nalezy mu wybaczyc, przeciez dopiero zaczynal swoja artystyczna kariere.
-Raczej tak, raczej bede wystepowal ze swoim fortepianem - powiedzial. - Kocham te maszyne i ona niezle sie do mnie odnosi.
Fortepian kiwnal sie i tupnal nozka.
-Och, te dary przybyszy! - westchnal z grecka Udalow. - Moze przejdziemy sie do uniwersamu?
-A po co? - zapytal chlopiec.
-Slyszalem, ze przywiezli tam nowe samochodziki z Niemiec.
Maksymek kochal samochodziki znacznie bardziej niz fortepian. Oczywiscie, ze pognal do uniwersamu z dziadkiem.
-A wlasnie - powiedzial Udalow. - Zaloze sie o piec samochodzikow, ze na tym pianinie nie uda ci sie zagrac.
-Dlaczego? - zapytal chlopiec przesiakniety juz nieco duma, a duma zawsze oslepia.
-Dlatego, ze za ciebie gra fortepian, dziecino - powiedzial Udalow. - Widzialem, jak to robil.
-Dziadus, jestes zalosnym zazdrosnikiem - powiedzial chlopiec. - Siedem samochodzikow.
-Szesc.
Przybili.
Udalow podszedl do ekspedientki nudzacej sie przy tomie Sydneya Sheldona o pieknym zyciu na Bahamach, a ta pozwolila:
-Tylko prosze niczego nie polamac.
Maksymek rzucil okiem na nuty i zaczal walic w klawisze.
Walil sobie, a one wydawaly straszliwe dzwieki. Maksym walil mocniej, a klawisze odpowiadaly jeszcze straszniejszymi dzwiekami. Az ekspedientka odlozyla powiesc, mimo ze byl to najtragiczniejszy moment w calej ksiazce i powiedziala:
-Hej tam, obywatele, moze juz dosc tego znecania sie nad szlachetnym towarem.
Wracali wolno. Maksymek obracal w reku samochodzik i wcale sie nie przejmowal.
-Nie sadzone ci byc Richterem - powiedzial Udalow do dzieciaka.
-No i chwala Bogu - odparlo dziecie. - Znacznie bardziej widzi mi sie kariera Rinaldo albo, w najgorszym razie, Pelego. Slowo honoru.
-A co z konserwatorium?
-Dziadku, pewnie ze fajnie, jak czlowieka oklaskuje trzydziesci osob - rozsadnie oswiadczyl Maksymek. Ale kiedy sto tysiecy krzyczy: "Mak-sym mis-trzem jest!" - to brzmi lepiej!
-Bedziemy musieli pozbyc sie fortepianu - powiedzial Udalow - bo to sie skonczy jakas wpadka. Moze oddajmy go do szkoly muzycznej.
-Dziadku, zwariowales? - oswiadczyl wnuk. - Szkola zaraz zacznie taki kit serwowac, ze sie wysunie na pierwsze miejsce w Rosji, a potem sie wszystko wyda i poleca na Sybir.
-Madrze gadasz - zgodzil sie Udalow.
Racjonalizm wnuka chwilami go zadziwial.
-Trzeba znalezc jelenia - powiedzialo chlopie.
A jelen sam do nich przyszedl.
-Jaki ladny chlopczyk - powiedzial jelen.
Jelen byl elegancko ubrany, ostrzyzony, wygolony, a mercedes na HOLLYWOODZKIEJ rejestracji, doprowadzajacej do zachwytu miejscowa milicje, jechal dziesiec metrow za nim.
Czasem Udalow dziwil sie, jak to mozliwe, ze do Wielkiego Guslaru trafiaja tak znakomici ludzie, ktorzy nie wiadomo, co tu robia. Zadnych bogactw mineralnych nie bylo w okolicy, baobaby tu nie rosly, krokodyle zostaly wytrzebione... Czyli co innego ci ludzie mieli na mysli.
Co i rusz po ulicach Guslaru przemykaly cale kawalkady wspanialych fur albo pojedyncze dzipy.
Niektorzy z tych ludzi nawet tu osiadali na dluzej.
Profesor Minc wysunal hipoteze, ze ludzie ci, starajac sie rozszerzyc sfere zastosowania swoich kapitalow, szukaja kontaktu z przybyszami, odwiedzajacymi miasto. Ale nie bylo na to dowodow, a wlasciciele dzipow do niczego sie nie przyznawali.
-Chlopczyk gra na fortepianie? - zapytal jelen.
Na oko mial od dwudziestu do piecdziesieciu lat - skora gladka, naciagnieta na twarz, ani zmarszczek, ani watpliwosci.
Nie doczekawszy sie odpowiedzi, przybysz zapytal, nie obrazajac sie:
-Ja tez mam zdolnego chlopczyka. Ani dnia bez Bacha. Kumasz?
Udalow milczal. Maksymek tez milczal. Obaj zastanawiali sie.
-Ale z instrumentem - kiepscizna. Ludzie mowia, ze macie prawdziwego "Steinwaya", tak? Bo u nas to zawsze jest tak, ze zanim czlowiek doczeka sie, az z Australii przywioza instrument, to chlopiec wyrosnie, zacznie w pilke nozna grac. Sluchaj, Udalow, sprzedaj mi ten fortepian. Dam ci dobre pieniadze i "Czerwony Pazdziernik" na dodatek.
-Ile? - zapytal Udalow.
-O, to jest meska rozmowa. Dostaniesz "Czerwony Pazdziernik" i pietnascie dolarow na dodatek.
Jelen zrobil pauze, a ochroniarze zachichotali, zachwyceni sprytem pracodawcy.
Inny na miejscu Udalowa obruszylby sie czy nawet rozesmial prosto w twarz bezczelnemu oligarchowi, ale Udalow przezyl dlugie radzieckie zycie i nie dawal sie tak latwo zastraszyc.
-Czyli tak - powiedzial, siadajac na laweczke, obok ktorej przechodzili. - Trzy tysiace zielonych na stol i pamietajcie - nasz fortepian jest zaczarowany. Gra nie wedlug zdolnosci, a jak nalezy.
-Wlasnie tego mi trzeba - powiedzial jelen.
Manewr Udalowa spowodowal, ze musial sie zatrzymac i rozmazan, stojac jak przed nauczycielem. Nie podobalo mu sie to, ale musial scierpiec.
-Trzydziesci dolarow i "Czerwony Pazdziernik".
-Trzy tysiace i zostaw "Czerwony Pazdziernik" sobie.
-Zamiast "Czerwonego Pazdziernika" importowane rolki mojego rozmiaru - wtracil sie Maksymek.
Jelen patrzyl na mieszczan z gory i zyczyl im smierci. Ale byl bezsilny.
-Czterdziesci dolarow - powiedzial.
-Trzy tysiace.
Udalow odczuwal wielka przyjemnosc. Targowal sie o nieziemska forse i na dodatek ratowal wnuka przed muzycznym wychowaniem i karal Ksenie, ktora mogla poprosic przybysza o cos pozyteczniejszego, na przyklad o skierowanie na Kanary.
-Czterdziesci dwa.
Udalow pomyslal sobie: wymyslamy dowcipy o nowych ruskich, a oni w tych dowcipach sa tacy naiwni i z gestem. A tak naprawde nowy ruski za dziesiec kopiejek sprzeda matke rodzona.
Czy ktos kiedys slyszal, zeby za czynnego "Steinwaya" ktos dawal czterdziesci dwa dolary?
-Idziemy, wnusiu - rzucil Korneliusz. - Wpadniemy na lody.
Ale z miejsca sie nie ruszyli. To byl atak psychologiczny. Wiadomo.
Ale jelen tego nie wiedzial i nie wytrzymal.
-Wyfasuj mu szmal - polecil sekretarzowi w kamizelce kuloodpornej, siedzacemu w mercedesie z laptopem na kolanach.
Obgadano detale.
Zdecydowano, ze odbior odbedzie sie w czasie, kiedy Ksenia uda sie na aerobik.
Ostatnio nabrala ochoty na mlodszy wyglad, zeby potencjalnym mlodym kochankom Korneliusza Iwanowicza pokazac, jak nie maja lotu do starej gwardii.
Podjechal dzwig.
W obecnosci profesora Minca i Grubina Udalow przeliczyl pieniadze - az do konca obie strony nie ufaly sobie.
Chlopczyk Wania, synek jelenia, juz podjechal na zlotej hulajnodze, wykonanej na specjalne zamowienie w fabryce rollse-royce'a.
Patrzyl z pogarda na Maksymka.
Maksymek w ogole na niego nie patrzyl. Maksymka pochlanialy mysli o rolkach.
Rodzice Maksymki byli w pracy, i dobrze, bo nie wiadomo, jak ustosunkowaliby sie do rezygnacji z muzykalnej kariery jedynego synka.
Fortepian odjechal w zielonym furgonie.
Udalow z wnukiem udali sie do uniwersamu, zeby nie odkladac na pozniej zakupu rolek. Kasa mogla zniknac. Przyjdzie reszta rodziny i skonfiskuje. Zdarzaly sie juz takie numery. A przeciez nie tylko rolki sa potrzebne, konieczny jest nowy spinning dla dziadka.
Udalow z Maksymkiem, zmeczeni, ale zadowoleni, wyszli z domu i skierowali sie przez podworze na ulice.
W tym momencie z nieba zjechal niewielki latajacy talerz z dwoma dezintegratorami w czesci dziobowej.
Udalow przygladal sie wychodzacym ze statku przybyszom i myslal, ze sprytnie postapil, ukrywajac dolary.
-Prezent otrzymali? - zapytal pierwszy i najwazniejszy przybysz z dwoma trabami, pewnie jakis general.
-Macie na mysli fortepian? - naiwnie zapytal Udalow.
-Nie mamy wiedzy nazwa - powiedzial general.
-Wiec jesli macie na mysli wlasnie fortepian, to zamienilismy sie - powiedzial Udalow. - Poniewaz mielismy wlasny calkiem dobry instrument "Czerwony Pazdziernik". To bylo tylko lekkie polepszenie sytuacji.
-To nie wolno - surowo rzucil general. - Swiatowe reguly zabraniajace rozpowszechniania przodujacych technologii na opoznione swiaty. Moga byc wykorzystane w glupim celu na pewno. Zdolnosci instrumentu juz zostaly zlikwidowane.
-Zgadzam sie z wami - powiedzial Udalow.
-No to dajcie adres do konfiskaty.
-Nie znamy adresu.
Rozmowa zaszla w slepa uliczke. Latajacy talerz stal przed Udalowem i nie odlatywal, poniewaz general z tamtej planety nie wykonal zadania swojego rzadu. Ale co robic dalej, nie wiedzial nikt; przeciez nie mozna chodzic po wszystkich dwupietrowych willach z czerwonej cegly, osadzonych na peryferiach Guslaru?
Nie wiedzieli rowniez Udalow i przybysze, ze wlasnie w tym czasie, nie tak znowu daleko od nich, w jednym z wiejskich domkow maja miejsce dosc dramatyczne wydarzenia.
Wszyscy oligarchowie i biznesmeni Guslaru, lacznie z kierownictwem miejscowej mafii i ojcowie miasta, zebrali sie w skromnie udekorowanym saksonska porcelana salonie.
Na jego srodku stal fortepian.
Przy nim siedzial potomek jelenia - Wanieczka.
Jego ojciec, jelen, w bialym garniturze, ze zlotym lancuchem na szyi, wyszedl przed audytorium i, denerwujac sie wyraznie, powiedzial:
-Dlugo, kurde, przygotowywalismy sie. Nawet, w morde, instrument kupilismy. Za ciezka kase.
Jelen zaczerpnal powietrza.
Sprowadzony specjalnie na te okazje profesor konserwatorium z Wologdy (az do 1990 roku - muzycznej szkoly imienia Grizadubowej) otworzyl klape fortepianu, rozlozyl nuty.
-Graj - polecil jelen synowi.
Wszyscy zaliczkowo zaklaskali, poniewaz jelen byl najbogatszym wsrod nich oligarchem i kontrolowal prywatne toalety.
Potomek przejechal palcami po klawiszach.
Dziecie wiedzialo co nieco o nutach, dlatego uderzalo tam, gdzie nalezalo.
Ale Szopenowi i tak nie zagrazal. Mimo usilnych staran chlopca, fortepian mogl wydusic z siebie tylko popularna niegdys piosenke: "wlazl, kurde, kotek na plotek".
Audytorium zaczelo szemrac, a ojciec sie wsciekl i troche sie pieklil. Kobiety na wszelki wypadek wyszly z salonu. Niektore wazy z saksonskiej porcelany, te delikatniejsze, spadaly na podloge i tlukly sie. "Kotek-na-plotek" grzmial w calym domu niczym grozna symfonia.
Jelen w koncu polecil:
-Iwan, spadaj od instrumentu! Profesor, idz-no, sprawdz, czy wszystko tam w porzadku.
Oligarchowie i mafioso, ktorzy nie znosili gospodarza, zaczeli sie chichrac i chichotac niby ukradkiem.
Profesor usiadl do instrumentu i zaczal grac to, co rano wspaniale wychodzilo.
Rano tak.
A teraz nie.
Slychac bylo tylko "kotka-na-plotka".
Wtedy jelen walnal profesora w glowe piescia, sypnal kopa Wanieczce i wrzasnal do ochrony:
-Siekiera!
Siekiera pojawila sie w oka mgnieniu. Goscie nie rozchodzili sie w oczekiwaniu rzadkiego widowiska. Jelen zaczal rabac fortepian "Steinway", goscie cicho klaskali w dlonie. Profesor plakal. Jelen rabal i przeklinal. I wyglaszal, przeklinajac, taka oto przemowe:
-Niech ja dorwe tego Udalowa! Ja z niego, kurna, kotlety zrobie! Bedzie mi wylizywal kurz w moich kiblach.
Fortepian popiskiwal, jeczal i rozpaczliwie sie bronil, nawet usilowal uciec do kata.
Kiedy fortepian byl juz mocno pokaleczony i czul, ze zbliza sie jego smierc, wypadl z willi i pobiegl uliczka, majac nadzieje na schronienie u Udalowa - nikogo poza nim w miescie nie znal.
Mozecie wiec sobie wyobrazic scene na podworzu budynku numer 16 na ulicy Puszkina!
Na srodku podworza stoja Udalowowie.
Przed nosem Korneliusz Iwanowicza wolno lata tam i z powrotem talerz z nieznanej planety, z okien ktorego wygladaja milutkie wojenne sloniki. W tym momencie na podworze wpada noga fortepianu, za nia wpelza klawiatura, za ktora niczym garsc ogonow wlecze sie kita ze strun.
Za tymi nieszczesnymi resztkami fortepianu wpada znany nam juz jelen z siekiera i usiluje dobic fortepian, a ten kryje sie za Udalowem.
-Ach, tu cie mam! - wrzasnal nieprzyjemnie jelen. - Cos ty mi, kurde, podsunal?
I w tym momencie latajacy talerz wpada w przestrzen miedzy obliczem wystraszonego Udalowa i rozjuszonym pyskiem jelenia.
I glos generala z dwoma trabami rozlega sie glosno i surowo:
-Natychmiast powstrzymaj sie bezrozumny dzikusie!
Bezrozumny dzikus skamienial na widok malutkiego slonika z dwoma trabami, a widzowie - goscie jelenia, ktorzy go dogonili - rozrechotali sie, tloczac sie w bramie.
Opamietawszy sie, jelen podniosl siekiere przeciwko przybyszom, przedstawicielom humanistycznej i rozwinietej cywilizacji.
Podniosl i skamienial kompletnie.
A jego goscie na trzy dni potracili glosy.
-Rozumiem - powiedzial dwutraby general - ze chciwosc doprowadza miejscowe dzikusy do strasznych granic. Dlatego musze oglosic werdykt, ktory mozecie zaskarzyc w najwyzszym sadzie apelacyjnym Centrum Galaktycznego. Od dzis nie bedziesz mogl wypowiedziec ani jeden brzydkie slow i bedziesz z otaczajacymi maksymalnie uprzejmy. Rozumiesz?
-No, a kto mnie bedzie szanowal? - rozplakal sie jelen.
-Szacunek osiaga sie poprzez dobre uczynki. Od dzis bedziesz dazyl do bezinteresownych dobrych czynow.
-Tylko nie to! - rozszlochal sie jelen.
-Za to, ze wystraszyliscie naszego przyjaciela Udalowa i jego wnuczka, zostawicie mu swoj siekiere.
-Aj! - wrzasnal jelen.
-I od tej chwili opusci was chec zemsty i nigdy do was nie wroci.
-Oczywiscie - powiedzial jelen. - Przepraszam.
Podal Udalowowi nieszczesna siekiere i uklonil sie z szacunkiem Korneliuszowi i jego wnukowi, a potem wyprowadzil skamienialych gosci z podworka.
Ludzie gadaja, ze nie tak dawno, sprzedawszy swoja wille i opusciwszy rodzine, wyjechal do indyjskiego stanu Kerala, gdzie mieszka w Aszramie, odzywia samym ryzem i przegotowana woda i slawi Kryszne.
General i jego towarzysze z talerza rozpuscili w powietrzu resztki fortepianu, pozegnali sie z Udalowem i odlecieli.
Udalow poszedl do siebie i juz mial schowac siekiere w komorce.
-Poczekaj, dziadus - powiedzial chlopiec. - Gdzies kiedys w telewizorze opowiadali bajke o zlotej siekierze.
-Nie - powiedzial Udalow. - Przeciez to bialy metal, w najlepszym wypadku srebrna.
-Sprobuj ugryzc - poradzilo dziecko.
Udalow nadgryzl. I pomyslal: rzeczywiscie, jeszcze w zyciu nie trzymalem w reku tak ciezkiej siekiery.
W tym momencie wszedl do nich profesor Minc, ktory chcial posluchac historii o fortepianie.
-Poczekaj, sasiedzie - poprosil Udalow. - Zobacz najpierw, co to za siekiera?
Minc zwazyl narzedzie w reku i powiedzial:
-Najprawdopodobniej platyna.
Tym sposobem Udalowowie stali sie bogaci. Okazalo sie, ze jelen ukryl zagrabione kapitaly w platynowej siekierze.
Latem cala rodzina Udalowych pojechala na wypoczynek do Soczi.
Tam nastepnego dnia po przyjezdzie okradziono ich.
Ale to juz kompletnie inna historia.
Tlumaczyl Eugeniusz Debski
Marina i Siergiej Diaczenko
SPALONA WIEZA
...nigdy nie wiesz, z ktorej strony dopadna cie nieprzyjemnosci.Przy zjezdzie z mostu tylne kolo furgonetki podskoczylo na wyboju, starenka paka zatrzeslo i Gaj wyraznie uslyszal rumor wywracajacej sie klatki. Przyszlo mu zaklac i zatrzymac samochod.
Byl czerwcowy poranek, od rzeki pachnialo ryba, nie przykro jednak, lecz swiezo i smacznie, niczym podczas wedkowania, gdy woda rozposciera sie jak lustro, a prezne rybie cialo podskakuje w pelnej rosy trawie. Wsrod rosnacych przy samej drodze krzakow siedzial, rozprawiajac, nieznany zielony ptaszek; jego monolog optymistycznie nastrajal do calego swiata.
Zmruzywszy oczy, Gaj wpatrzyl sie w niewysoko stojace slonce i z przyjemnoscia pomyslal o dlugim i spokojnym dniu, nalezacym do niego od tego oto ranka, az do samej nocy, przez caly dzien - wolna jazda, gdyz spieszyc sie nie ma po co...
Gaj nie wiedzial, ze od przewroconej na pace klatki odpadly drzwiczki i czarnoblyszczaca nutria, opisana w specyfikacji liczba z wieloma zerami, znalazla sie w ten sposob w polowie drogi na wolnosc. Gaj nie zdawal sobie z tego sprawy i beztrosko otworzyl zelazne drzwi paki.
Cenne zwierze wypadlo mu pod nogi i, odbieglszy kilka krokow, zamarlo miedzy przerazonym straznikiem wiezienia a brzegiem waskiej rzeki.
Wstrzasy i halas oszolomily nutrie i dlatego, znalazlszy sie na wolnosci, nie od razu to pojela.
Niestety, Gaj pojal to jeszcze pozniej.
-Szczurku - powiedzial z falszywa czuloscia, robiac krok w strone uciekinierki.
-Moj dobry szczurek...
Chwile pozniej skoczyl - z poswieceniem, jakby chcac zasluzyc sobie na miano najlepszego bramkarza swiata; probowal chwycic za czarny, nagi ogon, zlapal jednak tylko powietrze i nieco trawy. Nutria, pokazujac, ze wcale nie jest taka glupia, dopadla brzegu i nie rozchlapujac wody, znikla pod jej powierzchnia; przez pewien czas Gaj widzial jeszcze jej glowe, zaraz jednak i ona skryla sie pod mostem.
Jakis czas po prostu siedzial na brzegu. Rece mu opadly. Potem, zacisnawszy zeby, podniosl sie i wrocil do furgonetki; pusta klatka bez drzwiczek lezala na boku, pozostale byly cale i dziewiec zoltozebnych stworzen zerkalo na Gaja z nieskrywana, zlosliwa satysfakcja.
Wrocil nad wode, polozyl sie na brzuchu i spojrzal pod most. Na omszalych kamieniach tanczyly plamki slonca; pod samym brzuchem mostu bylo calkiem ciemno - tak, jak w duszy Gaja. Dlatego, ze przynajmniej polowa zarobku... zarobku ZA CALE LATO. I ta polowa wlasnie znikla pod woda. Doslownie i w przenosni... a niech to szlag.
-Zgubiles cos?
Na drodze, nawet i pustej, od czasu do czasu trafiaja sie podrozni, i to nawet interesujacy. Nic szczegolnego w tym glosie nie bylo - mimo to Gaj caly zmartwial. 1 juz po sekundzie zrozumial, ze odwrocic sie i odpowiedziec bardzo, ale to bardzo nie ma ochoty.
Ale nieudzielenie odpowiedzi nie byloby grzeczne; dlatego tez, po chwili wahania, odezwal sie, wciaz jeszcze lezac na brzuchu:
-Nutria mi uciekla.
Nieznajomy zasmial sie cicho.
Gaj przekrecil sie na bok i ujrzal waskie, bose stopy i spodnie wojskowego kroju w ochronnych barwach. Po prawej nogawce wspinala sie mrowka; Gaj poderwal sie, siadl i uniosl glowe.
Odniosl wrazenie, ze z dwoch waskich szczelin spojrzaly nan dwa ostre zielone reflektory.
Zdazyl zaobserwowac jasnowlosa czupryne, zauwazyl skorzany futeral wiszacy na szyi - i szybko odwrocil wzrok. Wszystko na raz. A niech to, wszystkie nieszczescia - jednoczesnie.
-Nigdy nie slyszalem, zeby w tych okolicach wystepowaly nutrie - oznajmil w zamysleniu przybysz.
Odejdz, poprosil w myslach Gaj. Nic ci nie zrobilem. Odejdz.
Przybysz nie zwracal uwagi na jego modlitwy - stal sobie spokojnie, jakby na cos czekajac.
Gaj wymamrotal zatem zachrypnietym glosem:
-Nutrie... mam ich tam... cala furgonetke.
Przybysz odszedl - po to, by zajrzec w otwarta pake i ze zdziwieniem, a kto wie, moze z radoscia, mruknac:
-Oho... Ucieczka spod strazy. One co, zebami prety przegryzaja?
Wielki czarny zuk przeszedl ze zdzbla trawy na listek babki. A wlasnie, ze nie chce patrzec, wmawial w siebie Gaj. Nie mam po co na niego... na TEGO... patrzec. Nie na darmo gadali, ze... znow sie pojawil. Nie na darmo gadali, a ja myslalem, ze na darmo...
Przybysz zostawil nutrie. Widac bardziej interesowala go rozmowa z Gajem:
-Co zes tak sie zacial?
Zuk zle stapnal i zniknal z pola widzenia, na dobre spadajac gdzies pod listek.
-Jak sie nazywasz, milczku?
A co ci do tego, pomyslal Gaj i wcisnal glowe w ramiona.
-Jak - jak? - Gaj...
-Co zamierzasz robic?
Pod siedzeniem w kabinie lezal kawalek olowianej rurki - "na wszelki wypadek".
Nie, to mysl absolutnie nie na miejscu.
-Robic? Zdejme spodnie i wleze pod most.
-Sadzisz, ze ja zlapiesz?
-Nie, nie sadze - burknal Gaj.
-Moze pomoc?
-Nie!!
Gaj odskoczyl jak oparzony. Nalezalo natychmiast odjechac stad jak najdalej, ale pozostawienie drogocennego zwierzecia na lasce losu wydawalo sie niemozliwe - i dlatego jedyne, co mu pozostalo, to podniesienie klapy i uparte wpatrywanie sie w silnik, dajac w ten sposob do zrozumienia, ze rozmowe uznaje sie za zakonczona.
Przybysz jednakze uznal, ze jest inaczej i nie zamierzal ustapic:
-A niby dlaczego "nie"?
-Dziekuje - wydusil Gaj - ale nie trzeba.
Uplywaly minuty; Gaj z przerazeniem stwierdzil, ze wylecialo mu z glowy, jak zbudowany jest silnik, malo tego - sam silnik falowal mu przed oczyma, a przeciez trzeba bylo jakos imitowac ozywiona dzialalnosc techniczna.
-Czego sie tak przestraszyles? - z zaskakujaca delikatnoscia spytal przybysz. - Chce ci pomoc. Naprawde.
-Nie zaczepialem pana - wydusil Gaj.
-Podobnie jak ja ciebie... wszak jedziesz do Luru? Na ferme futrzarska, jak sadze... Gdzie za tego szczura zedra z ciebie i spodnie, i skore. Dlaczego zatem nie chcesz, abym ci pomogl?
Gaj z lomotem zatrzasnal klape silnika.
-Dlatego, ze pan nie robi niczego za darmo.
Oczywiscie, nie powinien tak prosto z mostu, bezczelnie, o tym mowic, ale przybysz na szczescie tylko sie rozesmial:
-Dokladnie. Skoro zatem jest ci to wiadome, powinienes wiedziec rowniez cos innego: cene uzgadniam z gory. Jesli nie jestes w stanie zaplacic - nie zgadzaj sie... A z obietnicy sie wywiazuje. Od innych, rzecz jasna, wymagam tego samego.
I delikatnie pogladzil wiszacy na szyi futeral. Gaj cofnal sie o pol kroku:
-Niczego nie mam.
-A czego nie masz, o to nie poprosze. Podrzuc mnie do Luru, podwiez, i tak tam przeciez jedziesz.
Gaj speszyl sie, pozwalajac przybyszowi kontynuowac, jakby nic sie nie stalo:
-To nawet nie zaplata, a zwykla wymiana uslug. Wydobede ci tego wodnego szczura, ty zabierzesz mnie na poklad. Odpowiada?
Gaj milczal, przygryzajac wargi. Zeby tylko ta zaraza nie byla taka droga. Zeby... harowac cale lato na to przeklete, zaczajone gdzies pod mostem stworzenie?!
Z drugiej strony - dlugi, dluuugi dzien w towarzystwie... tego. Gdyby tylko Gaj byl choc troche madrzejszy, juz dawno by sie zmyl i samochod by zostawil, a nawet nutrie, ale nie - rozmowe nawiazal, duren...
-Ech - z wyrzutem pociagnal jego rozmowca. - Wyksztalcony miejski chlopak, a boi sie sluchow, plotek, bajan... Jakas staruszka naszpikowala cie horrorami? o tym, ze zjem cie gdzies po drodze, co?
Gaj przelknal, zestawiajac w myslach rozumna ostroznosc z ogromna pokusa.
Faktycznie, przeciez do niczego TAKIEGO sie nie zobowiazuje...
-Do Luru? I nic wiecej? Zadnych... niczego...?
-Zadnych, niczego - z powaga zapewnil go rozmowca. - Dlatego, ze i mnie, co tu kryc, bez trudu przyjdzie zlapanie twojego szczura... No, zastanow sie.
Gaj zastanowil sie, az zaswedzialo go w tyle glowy.
-Decyduj sie - z usmiechem naciskal rozmowca. - No?
"I niech cie Bog broni, synku - mowila starucha t Tina - przed nawiazaniem rozmowy ze Szczurolapem. A juz w interesy z nim wchodzic - to tak samo, jakby diablu dusze zaprzedac".
-Umowa stoi? - zapytal, usmiechajac sie szeroko, Szczurolap.
-Tak - powiedzial Gaj, nie uslyszal swojego glosu i powtorzyl juz glosniej: - Tak.
Legendy o Szczurolapie docieraly nawet do Stolicy, a czegoz dopiero na ten temat w tutejszych gluchych i ciemnych miejscach nie gadano. Opowiesc o jakichs zaginionych dzieciach powtarzana byla w wielu wersjach, ale stara farmerka Tina, w ktorej domu Gaj juz trzecie lato wynajmowal pokoj - farmerka owa snula historie od niej straszniejsze. I to, co w uniwersyteckich audytoriach okreslano mianem "aktualnego folkloru" i co sluzylo jako temat naukowych rozpraw - wszystko to przybieralo w gluszy zupelnie nie akademicki, calkowicie zlowieszczy sens.
Wszystkie swoje "prawdziwe historie" Tina przedstawiala ze znawstwem, jak na to zaslugiwaly - glucho, monotonnie, kolyszac sie i spogladajac w kominek:
-I kogo wezwie ta dudeczka, ten i debowe drzwi przebije, i w przepasc sie rzuci, i w ogien skoczy, jak do rzeki... O matce zapomnisz i narzeczona porzucisz, jemu bedziesz sluzyc, poki nie zetlejesz...
W pokoju gestnialy ciemnosci, a odblaski ognia zmienialy twarz staruchy w miedziana, rytualna maske:
-I opadl glaz, i zamknela sie szczelina, i mowia, ze ich glosy do dnia dzisiejszego mozna uslyszec... Tylko nikt sluchac nie chce - a nuz pojawi sie ON i zazada tego, co mu sie nalezy...
Dlon Szczurolapa byla twarda, zwykla ludzka dlon i w pelni przyjacielski uscisk.
Uscisk pieczetujacy zawarta wlasnie umowe.
-Dawaj klatke, chlopcze.
A przeciez zaraz zobacze, jak on to robi, pomyslal Gaj z niepokojem.
-Przymocuj czyms drzwiczki...
Gaj pospiesznie pokiwal glowa. Zajal sie klebkiem drutu, zakrzatnal, starajac sie nie patrzec, jak rece Szczurolapa otwieraja zamek skorzanego futeralu. Mimo staran jednak, co i rusz spogladal w tamta strone.
-Nie strzelaj oczyma, chodz tutaj... Popatrz... Jaki piekny.
Nikt mi nie uwierzy - Gaj odpedzil natretna mysl. Nikt mi nie uwierzy, ze go widzialem.
Flet byl rzeczywiscie... piekny. Pokrywajacy go lak, ciemny, delikatnie popekany, wydawal sie byc zywa skora. Opalona i gladka. I wrazenie to wzmoglo sie, kiedy flecista przesunal po nim palcami:
-Jak mozna sie go bac?
Boje sie akurat nie jego, lecz ciebie, pomyslal Gaj ponuro.
Szczurolap podniosl flet do ust.
Dzwiek, ktory poniosl sie nad rzeczka, nie mial nic wspolnego z muzyka.
Przypominal raczej glos chorego, bardzo starego i bardzo samotnego zwierzecia; Gaj poczul slabosc w kolanach.
Spod mostu bez najmniejszego plusku wychynela czarna, glowa.
Przerazajacy dzwiek urwal sie; nutria znieruchomiala, niezdecydowana, ale dzwiek znow sie pojawil, glosniejszy i bardziej natarczywy, i uciekinierka skierowala sie do brzegu, wydostala sie na piasek, potem na trawe, pokornie dreptala, ciagnac mokry goly ogon i oniemialemu Gajowi potrzebne bylo znaczace spojrzenie Szczurolapa, by oprzytomniec i zatrzasnac za wiezniarka drzwiczki klatki.
-I juz po wszystkim. No co, chlopcze, nie cieszysz sie?
-Dziekuje...
Szczurolap przetarl flet kolorowa szmatka; Gaj nie patrzyl w tamta strone, czul jednak na sobie jego drwiace spojrzenie.
-Mozemy jechac - oznajmil, wbijajac wzrok w ziemie.
-Wpuscisz mnie do kabiny czy tez przyjdzie mi towarzyszyc nutriom?
Gaj zdobyl sie na cos slabo przypominajacego usmiech.
Droga do Luru, przezwana Ruda Trasa z powodu nieprzerwanie ciagnacej sie, wszechobecnej zoltej gliny, pamietala lepsze czasy. Kiedys panowal tu ozywiony ruch, bylo wrecz ciasno, kiedys wzdluz poboczy tloczyly sie kempingi i bary, a najmniejszy wyboj blyskawicznie znikal niczym zlizany gigantycznym jezorem; trasa zapewne pamietala jeszcze tamte czasy, w przeciwienstwie do Gaja, ktory byl zbyt mlody i na tamte czasy sie nie zalapal. Teraz droga zmienila sie - mozna jechac chocby caly dzien i nie spotkac ni czlowieka, ni samochodu; zreszta, za te wlasnie mozliwosc spokojnej samotnosci Gaj lubil Ruda Trase.
Z naprzeciwka nadciagaly lasy i zagajniki, wzgorza, pola, pustkowia; czasem trafialy sie zapomniane cmentarze z wrosnietymi w ziemie krzyzami, czesciej jednak - zelazne szkielety przydroznych zabudowan. Czasami przebiegal, pedzac na oslep, zajac albo migal w trawie lisi grzbiet, pasly sie zdziczale kozy, zmienialy swe ksztalty obloki, ciagnely korowody odleglych i calkiem bliskich drzew - niezmienionym pozostawal tylko horyzont. Po prawej stronie wila sie rzeka, a to podchodzac do samej drogi, a to umykajac gdzies w bok. Gaj lubil Ruda Trase i nawet teraz dzialala na niego uspokajajaco. Jak dlon przyjaciela - nie boj sie, jakos to bedzie.
Z poczatku podroznicy jechali w milczeniu, Gaj siedzial skulony i napiety, udajac, ze calkowicie pochloniety jest jazda. Ale dzien, jak na zlosc, byl tak jasny i wyrazisty, a niebo tak niemozliwie wrecz blekitne, swiat wokol tak wypieszczony sloncem, ze wszystkie leki i obawy stopniowo blakly, bladly, zdajac sie byc nie na miejscu i niemalze smieszac.
Wszystkie te legendy, dodawal sobie otuchy Gaj, dobre sa do opowiadania wieczorem przy kominku, a w poludnie nie straszcie mnie "aktualnym folklorem", bo wiedzcie, ze nie przynosi to zadnego skutku... I, zdolawszy wmowic sobie, ze jest spokojny, Gaj poweselal, przestal sie chmurzyc i zaczal katem oka przygladac sie swemu rozmowcy.
A ten siedzial, podciagnawszy pod siebie dlugie nogi - kabina byla dlan zbyt mala - i wystawil lokiec przez okno; calkiem, jak sie zdawalo, zapomniawszy o Gaju, spogladal gdzies w niebo i z jego twarzy nie schodzil drwiacy, nieobecny usmiech. Na kolanach, obciagnietych ochronnymi spodniami, lezala torba, nie wiedziec czemu nadpalona, choc niezbyt mocno, a tylko tak ciut - ciut. Jedna dlon Szczurolapa spoczywala na klapie torby, druga z roztargnieniem gladzila futeral z fletem, i przy tym rozblyskal i gasl czerwony kamien w pierscieniu nasadzonym na malym palcu. W opuszczone okno wpadal wiatr, targal zoltymi wlosami Szczurolapa, szarpal wyblakla kraciasta koszula, poruszal zszyta ze skrawkow materialu chusta, okrywajaca szyje, i Gaj dopiero teraz uswiadomil sobie, skad wzielo sie to przezwisko - Pstrokaty Flecista.
-Na droge patrz.
Gaj drgnal. Mocniej chwycil kierownice.
Droga odbila w bok od rzeki, by po chwili znow do niej wrocic; wzniecajac kleby kurzu, nadjechala z naprzeciwka - rzadki przypadek! - ciezarowka, nieznajomy kierowca pozdrowil go machnieciem reki, Gaj odpowiedzial tym samym i dlugo obserwowal we wstecznym lusterku oddalajacy sie zolty obloczek.
-Nie nudno ci tak caly dzien samemu w kabinie? - niedbale spytal Szczurolap.
Gaj wzruszyl ramionami. Zapewne jego wspoltowarzysz podrozy nie mial pojecia ani o urokach samotnosci, ani o zniewalajacej sile nie konczacej sie drogi; na wyjasnianie czegokolwiek Gaj nie mial ochoty i dlatego wydusil z siebie tylko krotkie:
-Nie.
-I nie boisz sie? - kontynuowal Szczurolap z ta sama niedbaloscia. - A jesli nagle silnik zgasnie, jakas awaria albo atak serca? Chociaz na atak serca jestes jeszcze, jak sadze, za mlody.
Gaj spojrzal nan podejrzliwie. Chcial powiedziec, ze z podejrzanym towarzystwem podrozowac jest o wiele niebezpieczniej - ale, oczywiscie, nie powiedzial tego.
I nie powiedzial, ze zna Ruda Trase jak wlasna kieszen. I ze zzyl sie z nia, jak ze starym ubraniem. I ze nuda latwiej dopada w halasliwym tlumie.
Wsrod miejscowej mlodziezy Gaj czul sie beznadziejnie obco, podobnie zreszta obco czul sie wsrod studenckiej braci. Umial opowiadac anegdoty i fantastycznie wrecz wpasowywal sie w popijawy, nawet podobal sie corkom farmerow - mimo to jednak nie byl uznany za swojego.
Wygladalo nawet na to, ze bano sie go, i z przyjaznia nikt sie don nie pchal; krzywdzic go zreszta tez nie krzywdzono, gdyz do bicia bral sie bez zastanowienia i walczyl tak, jak walc