ANTOLOGIA ROSYJSKIEJFANTASTYKI II Zombi Lenina ANTOLOGIA ROSYJSKIEJ FANTASTYKI Przelozyli Eugeniusz Debski PawelLaudanski Aleksander Pedzinski Wybral Wojtek Sedenko Kir Bulyczow INSTRUMENT DLA CUDOWNEGODZIECKA Nigdy nie wstawiam podtytulu "opowiadanie fantastyczne".To sprawa czytelnika - sam rozstrzygnie, czy tekst jest fantastyczny, czy tylko udaje. Ale tym razem czynie to absolutnie swiadomie. Musze, bo w opowiadaniu, w istocie, nie ma nic fantastycznego poza zachowaniem bohaterow. Nie wykluczone przeciez, ze bedacy przedmiotem opowiadania wynalazek, na pozor malo prawdopodobny, w rzeczywistosci juz jest produkowany seryjnie przez fabryke w Osace albo na Tajwanie. Nie wspominajac o Marsie. Winna byla, jak zwykle, Ksenia Udalowa. Jej marzeniem bylo wychowanie wnuka w duchu arystokratycznym. Ale poniewaz nie dysponowala gotowka, pozwalajaca na studia w Oksfordzie, to zaczela realizowac arystokratyzacje w granicach Wielkiego Guslara. Nocowal kiedys u Udalowych pewien przybysz, ktorego Korneliusz Iwanowicz znalazl w lesie w stanie dosc rozpaczliwym, niemal umierajacego z glodu i leku przed dzikimi zwierzetami. Szczegolnie wystraszyl go kicajacy zajac. Przybysz ukryl sie pod wielka surojadka i stopniowo sobie umieral. Na szczescie Korneliusz tego ranka wybral sie na grzyby i scial wlasnie te surojadke. Kiedy przybysz zobaczyl, ze w minimalnym odstepie od jego glowy smiga ogromne ostrze, stracil do konca przytomnosc. Udalow odwrocil grzyb i zobaczyl, ze ten jest robaczywy. Zamachnal sie, by cisnac nim w krzaki i zobaczyl, ze obok pienka nozki lezy bez przytomnosci przybysz z innej planety, wzrostu okolo dziesieciu centymetrow, przypominajacy zgrabnego, czarujacego, rozowiutkiego slonika z futrzastymi uszkami i ogonkiem tak zakreconym, ze kazdy prosiaczek umarlby z zazdrosci. -Tego jeszcze brakowalo - westchnal Udalow. - Teraz na bank wroce bez grzybow. Nie mozna przeciez zostawiac brata w rozumie w lesie, gdzie go kazdy zajac moze skrzywdzic. Udalow ulozyl nieszczesnego przybysza do koszyka, przykryl swiezymi liscmi, zeby mu nie wialo i, przeklinajac, udal sie do domu. W domu Ksenia troche pomarudzila - no, co to za maniery takie! Ani jednego dnia bez przybysza! Ale potem przyjrzala sie biednej istocie i zajela sie urzadzaniem mu warunkow do zycia. Kiedy po trzech dniach przybysz ostatecznie doszedl do siebie i nawet przyzwyczail sie juz do mieszkania Udalowych, przyznal, ze przylecial na Ziemie przez przypadek. Wybral sie na planete Simla w systemie Wielkiego Strusia, a komputer z Informacji, dopiero od dwoch tygodni tam pracujacy, wpakowal go na dzika Ziemie, gdzie nawet zajace sa niebezpieczne dla materializatorow drugiej klasy. Kiedy nadeszla chwila rozstania, przybysz zapytal Ksenie, ktora uznal za wodza stada Udalowych, co by chciala otrzymac w prezencie. Ksenia poprosila o czas do namyslu, do jutra. Udalowa cierpiala na kompleks owej staruchy, co to jesli dostawala kaluze, prosila o jezioro, jak otrzymala jezioro, chciala morza, a wraz z morzem i zlota rybke, zeby ja usmazyc na oliwie z oliwek. Ta wlasciwosc charakteru czesto pakowala Ksenie w dzungle zyciowych klopotow. Czesto musiala korzystac z pomocy sasiada, profesora Minca. Poki w domu wszyscy spali, lacznie z przybyszem, Ksenia siedziala w kuchni, pila jedna po drugiej filizanke herbaty i zastanawiala sie, jak to zrobic, zeby nie skiepscic i nie zazadac za malo. W koncu przybysze, mimo ze w Guslarze rzecz zwyczajna, to rzadko mieszkaja w prywatnych mieszkaniach i na dodatek gotowi sa za to placic wedlug miedzyplanetarnej taryfy. Przy tym nie mozna Kseni nazwac slepa egoistka. Zawsze sie o kogos troszczyla. Rano zwrocila sie do Tiszy - tak czule nazywano w domu przybysza, ktorego imienia nie udalo sie nikomu z Udalowych wymowic: -A czy mozesz podarowac tylko maly przedmiot, czy gabaryty nie odgrywaja roli? -Ach, kochana Kseniu - powiedzial Tisza. - Czy gabaryty w ogole odgrywac rola w prawdziwych uczuciach? Tisza siedzial na miekkich i cieplych kolanach Kseni, a ta drapala go pod traba. -No to zdobadz dla mnie instrument - poprosila Ksenia. - Dla wnuczka Maksymki. -Ciekawe - powiedzial przybysz. - Instrument do jaka cel? Chirurgiczny czy budowlany - typu calowka lub mlotek? -Nie kituj mi tu - warknela Ksenia. - Ja ci zaraz dam mlotek! Wymierzyla mu klapsa, Tisza spadl na podloge, troche sie potlukl, ale nawet sie nie obrazil, poniewaz uznal, ze sam jest sobie winien. -Odpowiedz na jeden pytanie, co? - powiedzial. - Po co jest instrument dla twoj glupi dziecko - wnuk? Czy powiedzialem wam, ze Tisza jest w ojczyznie znanym filologiem? -Instrument to pianino albo fortepian, ale nie za duzy - powiedziala Ksenia. - Zeby mozna bylo na nim grac. Bo na swiecie teraz rzadzi sprzedajnosc i korupcja, w naszych ciezkich czasach nie mamy co pokazac kolegom ze szkoly muzycznej, ktorzy sobie sprowadzili "Steinwaye" z Tajwanu. Tisza podszedl do prosby Kseni powaznie i uwaznie. Poszli razem, do sklepu, do dzialu muzycznego dokladnie rzecz ujmujac, potem do biblioteki, gdzie przekartkowali fundamentalne dzielo von Brauhitza "Historia produkcji salonowych fortepianow w ksiestwie Sakson-Weimar w koncu XVII wieku". Co prawda dzielo bylo w jezyku niemieckim i tylko przypadkowo ocalalo, kiedy wiesniacy palili biblioteke obszarnika Gulkina, anglomana i teutonofila. Przeczytac je mogl co najwyzej slonik Tisza, ale stronice przewracala Ksenia. Kiedy w drodze powrotnej zajrzeli do Aleksandra Grubina, ktory nie tak dawno sklecil niezly komputer ze szczatkow walajacego sie w lesie bezpilotowego statku kosmicznego z planety Swiekarsa, ten pozwolil sympatycznemu Tiszy przejrzec wszelkie dane dotyczace pianin i fortepianow. Wieczorem slonik zapytal Ksenie: -Jaki jest cel waszego wyuczenia wnuka Maksyma - junior muzyka klasycznej, tak? -Jasna sprawa, kocham swoje potomstwo - przyznala sie Ksenia. -Prosze nie klamac, kobieta - przyhamowal ja przybysz. - Gadac prawda. -Och, Tisza - westchnela Ksenia. - Co ma zrobic chlopiec, skoro dookola kazdy usiluje zrobic ze swojego dzieciaka albo mistrza olimpijskiego, albo skrzypka Kogana? Jestesmy spoleczenstwem nierownych mozliwosci. Jutro syn naszego Machmuda z targowiska bedzie sie pokazywal z angielska ksiezniczka, a moj bedzie oral w fabryce makaronu? Czy mozna sie z tym pogodzic? -Sa zdolnosci u twoj wnuk, tak? - zapytal spryciarz Tisza. -Zdolnosci ma wybitne - odpowiedziala Ksenia. - Bylam z nim u kilku lekarzy, wszyscy to przyznali. Ale bez instrumentu nic nie zwojujesz. Wszyscy maja instrumenty, a my - pianino "Czerwony Pazdziernik" i to wynajete. Czujesz roznice? -Jestem z toba moralnie w zgodzie nie - powiedzial przybysz. - Ale moja zobowiazanie wdziecznosci kaze milczec mi. Twoj instrument powinien dac przewaga genialnym wcisnietym w kat dziecko. -Masz racje, Tisza. Instrument dla cudownego dziecka - Instrument powinien byc najlepszy w miescie. -Oczywiscie! Wyobraz sobie, Krugozorowowie zakupili fortepian z Wysp Kanaryjskich. Wiesz dlaczego? Poniewaz gral na nim Hemingway. Znasz takiego pisarza? -Niestety, nie mialem szczescia. -Ja tez - powiedziala Ksenia. -No to lece - powiedzial slonik. -Dokad? W nocy? -Bede dokonywal wykorzystania mozliwosci twojego sasiada Aleksander Grubina w celu materializacji. -I zdobedziesz instrument? -Zobaczymy - powiedzial przybysz. Po godzinie, na srodku salonu, czyli duzego pokoju w mieszkaniu Udalowych, stal skromny na oko, gabinetowy fortepian z napisem "Steinway" nad klawiatura. Fortepian byl tak doskonaly w liniach, tak szlachetnie polyskiwal, ze wiadomo bylo, ze przed wnukiem Kseni droga kariery stoi otworem. -O, takiego meza mi trzeba - powiedziala zartem Ksenia do przybysza. - Nie wzialbys mnie? Slonik siedzial na kolanach Kseni, przycisnawszy ogonek do jej brzucha. Nie mial poczucia humoru. -Ty mnie troskasz seksualnie - powiedzial niskim glosem. - Ale jest mozliwosc. Pomysl. Na pewnej planecie, nie podam jej nazwy, istnieje nielegalna przestepcza praktyka, tam zmieniaja ludzi z rasy na rase. Mozna zrobic z ciebie pare dla mnie. -Ze mnie? - obruszyla sie Ksenia. - Takiego malego mikropotwora? Chyba zwariowales, Tisza! -Nie ja proponowal, mi jest propozycja kobieta od ciebie. -Zamilcz - powiedziala Ksenia. - Nie zapominaj, ze jestem zamezna i wedle naszych ziemskich praw moj maz Korneliusz ma prawo mnie zadusic, jesli znajdzie u mnie nie te, co trzeba chusteczke. -Zadusic? Wow! Ksenia powiedziala to i wystraszyla sie. Korneliusz w zyciu nie podniosl na nia palca, a zreszta, niechby sprobowal! Zobaczylby, co z niego by zostalo. Ale przeciez przydarzaja sie ludziom mistyczne przemiany. Ksenia poglaskala blyszczacy bok fortepianu. Instrument byl cieply. Cieplejszy, niz zazwyczaj bywaja fortepiany. Potem Tisza podal Kseni paczke dolarow. Niewielka, oczywiscie, ale jak na przybysza ciezka - w kazdym razie uginal sie pod jej ciezarem, jakby trzymal materac. -A to co znowu! - oburzyla sie nieprzekupna Ksenia. - Jestem przeciez bylym czlowiekiem radzieckim! Nie dam sie przekupic. A ile tu jest? -Trzysta czterdziesci - odpowiedzial Tisza. - Na tyle niezalezna komisja wyceniajaca oszacowali wasz stary instrument, ktory musialem dematerializowac. Mam nadzieje, ze okaze mi pani honor i przyjmie ode mnie ta suma. Tak! -Rozumiem - szybko powiedziala Ksenia i wyszarpnela zielony rulonik z lapek przybysza, poki sie nie rozmyslil. Ale schowawszy pieniadze, troche sie zdenerwowala. -Czyzby "Czerwony Pazdziernik" ze znakiem jakosci tak tanio byl wyceniony? -Nie wszedzie - cierpliwie odparl przybysz. - Podobno na Nowej Gwinei ciesza sie popytem. -No to po co go dematerializowales? Trzeba bylo raczej tam przeniesc. -A nowy instrument kosztowalby... - zaczal przybysz, ale Ksenia przestala go sluchac. -Poczekaj, wyprobuje. Nie wiadomo, co czlowiekowi wcisna. Usiadla przy fortepianie, podniosla klape, przejechala po klawiszach pulchnym palcem. Dzwiek byl glosny. -Nie wiem, czy nie za duzy - powiedziala. - Chlopczyk moze nie siegnac. -On troche rozumie - powiedzial przybysz. - On bedzie sie staral zaspokoic zyczenia mlodziezy. -W jakim sensie? Fortepian westchnal i ten odglos dotarl do uszu Kseni. -Prosze go nie krzywdzic - powiedzial przybysz. - On jest biologiczny instrument. -Sluchaj - rzekla Ksenia. - Jesli on jest zywy, czy cos takiego, to lepiej zabieraj go z powrotem. Bo mi jeszcze pewnego pieknego dnia Maksymka zadusi. Fortepian drgnal. Z jego wnetrza dolecialo buczenie. -Nawet przedmiot moze byc oburzona - odparl Tisza. - Nawet przedmiot, tak! I wyjasnil Kseni, ze nie istnieja zywe fortepiany, poniewaz to przeczy naturze. Ale pewna czastke swiadomosci mozna przydac kazdemu przedmiotowi, majacemu stycznosc z czlowiekiem, poniewaz wszystko w przyrodzie jest skomplikowana jednoscia przeciwienstw i przedmiot, podobnie jak tresowane zwierze, moze efektownie stawac na przednich lapach, ale nie nalezy tego rozumiec doslownie. Ksenia nie zrozumiala tego doslownie, poniewaz w ogole nic nie zrozumiala. Zamiast rozumiec, glaskala fortepian i czekala, az przybysz sie wyniesie i odczepi ze swoimi przemowami. W tym momencie przyszedl Udalow, wybieral sie wlasnie do lasu, zeby odprowadzic przybysza do statku ratowniczego, zobaczyl fortepian i zdziwil sie. -To nic szczegolnego - powiedzial przybysz. - Jest pewna pamiatka dla waszego maly geniusz. -Czas, by dziecko zaczelo grac na prawdziwym instrumencie - powiedziala Ksenia. Udalow nie sprzeczal sie, wiedzial bowiem, jak bezsensowna jest dysputa z zona. Wzial po prostu przybysza pod pache i poszedl z nim do lasu, rozmawiajac po drodze o niczym waznym, jak dobrzy znajomi. Przybysz nie zapraszal Udalowa do siebie, poniewaz na jego planecie Udalowowi wszystkiego bedzie malo, w tym toalet. A tymczasem Ksenia przyprowadzila ze szkoly malca. Maksymek skonczyl osiem lat, w sam raz, zeby zaczac trenowac na pianiste. Chlopiec na widok fortepianu zdebial. Pianino "Czerwony Pazdziernik" bylo szczytem marzen. "Steinway" stal tylko u Machmudowych, Senenkow i Kruglozadowych. Ale przeciez tamte dzieciaki byly wozone do szkoly muzycznej mercedesami prosto z lekcji tenisa. -Siadaj i graj - powiedziala Ksenia. Chlopiec, na zewnatrz spokojnie, ale w duchu sprzeciwiajac sie jak byczek prowadzony do rzezni, podszedl do instrumentu i usiadl. -Podoba sie? - zapytala babcia. -Co? - zapytal wnuczek, pograzony w rozmyslaniach nad tym, czy Stiopka Ryzyj nadaje sie na kapitana druzyny pilkarskiej? W koncu odgryzl polowe loda Wierki, czy nie? Wszyscy widzieli. -Co, nie widzisz, przy czym siedzisz? - zapytala surowo babcia. Wnukowi nie pozostalo nic innego, jak zobaczyc i przyznac sie. -Cieszysz sie? - zapytala babcia. Maksymek nie odezwal sie, po prostu nie wiedzial, co lepsze. Przyznasz sie, ze sie cieszysz i zaraz cie zmusza, zebys gral od rana do wieczora, a potem jeszcze na koncercie kaza wystepowac. Juz sie takie rzeczy przydarzaly, nie tylko Maksymce, ale i Goszy Lupmanowi: zostal wystawiony na koncert, przeziebil sie i umarl. Opowiadali to sobie pierwszoklasisci w szkole muzycznej, straszyli jeden drugiego, zeby przypadkiem nie zrobila sie modna nauka wystepow. Z drugiej strony - powiesz, zes nieszczesliwy, to cie ukarza, za nie czulosc. Maksymek otworzyl nuty nudnej i znienawidzonej juz wrecz etiudy Gedike i zaczal dzgac palcami w klawisze. Klawisze odpowiadaly czule i drzaco. Ksenia z miloscia patrzyla na te paluszki, jeszcze nie umyte z konfitur - Maksymek niedawno pakowal do sloika lapy brudne od blota, ktorym wczesniej ciskal w przechodzaca wredna babke, lapy podrapane w trakcie bojki z Niurka z sasiedniego podworka, ktora za duzo sobie pozwala. Te paluszki teraz jednak fruwaly nad klawiatura niczym jaskoleczki, a etiuda brzmiala wytwornie, jak nokturn Chopina, o ktorym Ksenia nawet pojecia nie miala, choc kochala wszystko, co piekne. -Maksym, zwariowales? - wrzasnela od progu jego matka. - Odejdz od pijanina, jeszcze polamiesz w cholere! Ta kobieta od razu widziala sedno problemu i rozumiala, ze dziecko kaleczy przypadkowo znajdujacy sie w domu obcy i cenny instrument. Ksenia najpierw rozesmiala sie, potem jak wilczyca rzucila sie bronic wnusia, w tej chwili juz bowiem miala pewnosc, ze sama kupila ten instrument za swoje pieniadze, za emeryckie. I nikomu juz nie udaloby sie jej przekonac, ze bylo inaczej. Chlopiec tymczasem bez halasu zlazl z taboretu i zwial na podworko, zeby pograc w pilke. Mimo wspanialych warunkow stworzonych przez przybysza, nadal nie lubil grac. Cwiczenia fizyczne pociagaly go znacznie silniej. Ale na tym jego cierpienia sie nie skonczyly. Kiedy w domu wszyscy zrozumieli, ze fortepian wyprzedza wszystkie inne instrumenty wszystkich majetnych guslarskich rodzin, okazalo sie, ze chlopca nalezy pokazywac, jak jakis cud. Przeciez nie da sie pokazywac fortepianu. W miescie zaczely sie takie rozmowy: -Udalowowie ida na calosc. Niby czemu nie? Ichni Maksymek zdaje do konserwatorium. Od razu z pierwszej klasy. I biora go. Mimo ze sa egzaminy wstepne. . Gadaja, ze bedzie drugim Roztropowiczem. -Nie daj Boze! - odpowiadali inni. - On ma taka energiczna zone! -Za wczesnie - odpowiadali pierwsi - za wczesnie, zeby Maksymek sie zenil. Najpierw musi wyksztalcenie zdobyc. Wojsko odsluzyc, a potem juz sie zenic z ta kobieta. Takie filozoficzne dyskursy nigdy nie koncza sie dobrze. Guslarczycy zaczynali sie bic, ale i to nie rozwiazywalo problemu. Zagladali do Udalowych niektorzy z tych bogaczy. Ogladali fortepian, dziwili sie i nawet proponowali, ze kupia. Rodzice Maksymka sprzedaliby go chetnie, ale nie mogli - Ksenia nie pozwalala. A potem wydarzylo sie cos takiego, ze im tez odechcialo sie sprzedawac. W szkole odbywaly sie egzaminy, a Maksymek zlapal swinke. Choroba nie jest specjalnie niebezpieczna, ale do szkoly nie wolno chodzic. Egzaminu tez nie mozna przeniesc. Zdecydowano, ze skoro szkola ma do czynienia z tak rzadkim talentem, to przeprowadzi sie egzamin w domu. Maksymek przestal wiec chodzic do szkoly muzycznej. Motywowal to slabym zdrowiem. Babcia, kochajaca wnusia nad zycie, oczywiscie poparla go. Rodzice Maksymka na muzyce nie znali sie kompletnie i tylko niecierpliwie czekali chwili, kiedy zaprosza go do siebie Amerykanie, a oni kupia sobie dom w Kalifornii. Pewnego razu Udalow postanowil poobserwowac wnuka - jak ten przygotowuje sie do wielkiej kariery. Usiadl za jego plecami tak, ze Maksymek nie zdawal sobie sprawy z jego obecnosci. I okazalo sie, ze wnuk nie zawsze nadaza za muzyka. Raz zamiast akordu traci klawisz, a fortepian wydaje z siebie wspanialy szlachetny dzwiek akordu. A innym razem nie trafi w klawisz, ale ten sam sie naciska i brzmi pieknie, stara sie instrument, stara. Tak wiec to nie wnuczek gra, a gra za niego fortepian. A to jest niesluszne. W ten sposob z czlowieka nie wyrosnie Chopin. A potem, kiedy niekumata babcia postawila na pulpicie nuty niemieckiego kompozytora Schuberta, od ktorego pierwszoklasistow trzyma sie na kilometr, zeby nie stracili checi grania, to Maksymek tak go odwalil, ze z dolu przyszedl sasiad, profesor Minc i zapytal, co to za plyta grala u Udalowych, bo co bylo grane - wiedzial, ale ktory to z genialnych pianistow - nie skapowal. Po tym incydencie chlopiec zaczal zadzierac nosa, a Udalow sie zaniepokoil. Nie musial dlugo myslec, zeby zrozumiec, ze sukcesy wnuka zwiazane sa z prezentem przybysza. Przeciez przybysze sa zbudowani inaczej, nie jak ludzie. Oni maja inne wyobrazenie o pedagogice. Cos w tym fortepianie bylo takiego, co pomagalo Maksymkowi w osiaganiu szczytow interpretacji. A pedrak co? Jak uslyszal te wszystkie pochwaly, zaczal siebie uwazac za pianiste, nawet w pilke przestal grac, zeby czesciej stac obok fortepianu. Fortepian tez sie przywiazal do chlopaka. Na jego widok podrygiwal, cicho i glucho pobrzekiwal strunami i nawet troszeczke przestepowal grubymi drewnianymi nogami, jak trzynogi rumak w oczekiwaniu na swojego rycerza. Do szkoly muzycznej Maksymek przestal uczeszczac, usprawiedliwiajac sie slabym zdrowiem, podtrzymala go, jak na zlosc, babcia, zakochana w chlopcu na maksa. Rodzice mieli w nosie muzyke, ale nie dolary, ktore Maksym zarobi, kiedy wszyscy wyjada do Stanow. Udalow podejrzal, jak Maksymek cwiczy - nie zawsze wnuk nadazal za muzyka. A kiedy nie udawalo mu sie ulozyc paluszkow w akord, po prostu uderzal jeden klawisz jednym palcem, a fortepian wydawal z siebie akord! To samo, kiedy Maksymek nie trafial w klawisz - fortepian sam uderzal w odpowiedni. Udalow powiedzial do chlopca: -Nieladnie, Maksym, oklamywac tak doroslych. -Nikogo nie oklamuje! - zaprotestowal Maksymek falszywym glosem. -Nie umiesz zagrac tego swojego Schuberta - Szostakowicza. -Umiem. -Sprawdzimy? Maksymek z pewna mina zasiadl do fortepianu i kazal dziadkowi otworzyc nuty. Nuty jako tako znal, wiec na poczatek uderzyl we dwie dobre. A potem - hulaj dusza, piekla nie ma! - zaczal walic w klawisze, jak chcial, a fortepian poslusznie wygrywal to, co bylo zapisane w nutach, jakby mial wlasne dodatkowe oczy. -No i jak, przekonalem cie, dziadus? -Odpowiem ci pytaniem na pytanie: masz zamiar cale zycie grac tylko na swoim fortepianie? Chlopiec zamyslil sie i myslal cala minute. Nalezy mu wybaczyc, przeciez dopiero zaczynal swoja artystyczna kariere. -Raczej tak, raczej bede wystepowal ze swoim fortepianem - powiedzial. - Kocham te maszyne i ona niezle sie do mnie odnosi. Fortepian kiwnal sie i tupnal nozka. -Och, te dary przybyszy! - westchnal z grecka Udalow. - Moze przejdziemy sie do uniwersamu? -A po co? - zapytal chlopiec. -Slyszalem, ze przywiezli tam nowe samochodziki z Niemiec. Maksymek kochal samochodziki znacznie bardziej niz fortepian. Oczywiscie, ze pognal do uniwersamu z dziadkiem. -A wlasnie - powiedzial Udalow. - Zaloze sie o piec samochodzikow, ze na tym pianinie nie uda ci sie zagrac. -Dlaczego? - zapytal chlopiec przesiakniety juz nieco duma, a duma zawsze oslepia. -Dlatego, ze za ciebie gra fortepian, dziecino - powiedzial Udalow. - Widzialem, jak to robil. -Dziadus, jestes zalosnym zazdrosnikiem - powiedzial chlopiec. - Siedem samochodzikow. -Szesc. Przybili. Udalow podszedl do ekspedientki nudzacej sie przy tomie Sydneya Sheldona o pieknym zyciu na Bahamach, a ta pozwolila: -Tylko prosze niczego nie polamac. Maksymek rzucil okiem na nuty i zaczal walic w klawisze. Walil sobie, a one wydawaly straszliwe dzwieki. Maksym walil mocniej, a klawisze odpowiadaly jeszcze straszniejszymi dzwiekami. Az ekspedientka odlozyla powiesc, mimo ze byl to najtragiczniejszy moment w calej ksiazce i powiedziala: -Hej tam, obywatele, moze juz dosc tego znecania sie nad szlachetnym towarem. Wracali wolno. Maksymek obracal w reku samochodzik i wcale sie nie przejmowal. -Nie sadzone ci byc Richterem - powiedzial Udalow do dzieciaka. -No i chwala Bogu - odparlo dziecie. - Znacznie bardziej widzi mi sie kariera Rinaldo albo, w najgorszym razie, Pelego. Slowo honoru. -A co z konserwatorium? -Dziadku, pewnie ze fajnie, jak czlowieka oklaskuje trzydziesci osob - rozsadnie oswiadczyl Maksymek. Ale kiedy sto tysiecy krzyczy: "Mak-sym mis-trzem jest!" - to brzmi lepiej! -Bedziemy musieli pozbyc sie fortepianu - powiedzial Udalow - bo to sie skonczy jakas wpadka. Moze oddajmy go do szkoly muzycznej. -Dziadku, zwariowales? - oswiadczyl wnuk. - Szkola zaraz zacznie taki kit serwowac, ze sie wysunie na pierwsze miejsce w Rosji, a potem sie wszystko wyda i poleca na Sybir. -Madrze gadasz - zgodzil sie Udalow. Racjonalizm wnuka chwilami go zadziwial. -Trzeba znalezc jelenia - powiedzialo chlopie. A jelen sam do nich przyszedl. -Jaki ladny chlopczyk - powiedzial jelen. Jelen byl elegancko ubrany, ostrzyzony, wygolony, a mercedes na HOLLYWOODZKIEJ rejestracji, doprowadzajacej do zachwytu miejscowa milicje, jechal dziesiec metrow za nim. Czasem Udalow dziwil sie, jak to mozliwe, ze do Wielkiego Guslaru trafiaja tak znakomici ludzie, ktorzy nie wiadomo, co tu robia. Zadnych bogactw mineralnych nie bylo w okolicy, baobaby tu nie rosly, krokodyle zostaly wytrzebione... Czyli co innego ci ludzie mieli na mysli. Co i rusz po ulicach Guslaru przemykaly cale kawalkady wspanialych fur albo pojedyncze dzipy. Niektorzy z tych ludzi nawet tu osiadali na dluzej. Profesor Minc wysunal hipoteze, ze ludzie ci, starajac sie rozszerzyc sfere zastosowania swoich kapitalow, szukaja kontaktu z przybyszami, odwiedzajacymi miasto. Ale nie bylo na to dowodow, a wlasciciele dzipow do niczego sie nie przyznawali. -Chlopczyk gra na fortepianie? - zapytal jelen. Na oko mial od dwudziestu do piecdziesieciu lat - skora gladka, naciagnieta na twarz, ani zmarszczek, ani watpliwosci. Nie doczekawszy sie odpowiedzi, przybysz zapytal, nie obrazajac sie: -Ja tez mam zdolnego chlopczyka. Ani dnia bez Bacha. Kumasz? Udalow milczal. Maksymek tez milczal. Obaj zastanawiali sie. -Ale z instrumentem - kiepscizna. Ludzie mowia, ze macie prawdziwego "Steinwaya", tak? Bo u nas to zawsze jest tak, ze zanim czlowiek doczeka sie, az z Australii przywioza instrument, to chlopiec wyrosnie, zacznie w pilke nozna grac. Sluchaj, Udalow, sprzedaj mi ten fortepian. Dam ci dobre pieniadze i "Czerwony Pazdziernik" na dodatek. -Ile? - zapytal Udalow. -O, to jest meska rozmowa. Dostaniesz "Czerwony Pazdziernik" i pietnascie dolarow na dodatek. Jelen zrobil pauze, a ochroniarze zachichotali, zachwyceni sprytem pracodawcy. Inny na miejscu Udalowa obruszylby sie czy nawet rozesmial prosto w twarz bezczelnemu oligarchowi, ale Udalow przezyl dlugie radzieckie zycie i nie dawal sie tak latwo zastraszyc. -Czyli tak - powiedzial, siadajac na laweczke, obok ktorej przechodzili. - Trzy tysiace zielonych na stol i pamietajcie - nasz fortepian jest zaczarowany. Gra nie wedlug zdolnosci, a jak nalezy. -Wlasnie tego mi trzeba - powiedzial jelen. Manewr Udalowa spowodowal, ze musial sie zatrzymac i rozmazan, stojac jak przed nauczycielem. Nie podobalo mu sie to, ale musial scierpiec. -Trzydziesci dolarow i "Czerwony Pazdziernik". -Trzy tysiace i zostaw "Czerwony Pazdziernik" sobie. -Zamiast "Czerwonego Pazdziernika" importowane rolki mojego rozmiaru - wtracil sie Maksymek. Jelen patrzyl na mieszczan z gory i zyczyl im smierci. Ale byl bezsilny. -Czterdziesci dolarow - powiedzial. -Trzy tysiace. Udalow odczuwal wielka przyjemnosc. Targowal sie o nieziemska forse i na dodatek ratowal wnuka przed muzycznym wychowaniem i karal Ksenie, ktora mogla poprosic przybysza o cos pozyteczniejszego, na przyklad o skierowanie na Kanary. -Czterdziesci dwa. Udalow pomyslal sobie: wymyslamy dowcipy o nowych ruskich, a oni w tych dowcipach sa tacy naiwni i z gestem. A tak naprawde nowy ruski za dziesiec kopiejek sprzeda matke rodzona. Czy ktos kiedys slyszal, zeby za czynnego "Steinwaya" ktos dawal czterdziesci dwa dolary? -Idziemy, wnusiu - rzucil Korneliusz. - Wpadniemy na lody. Ale z miejsca sie nie ruszyli. To byl atak psychologiczny. Wiadomo. Ale jelen tego nie wiedzial i nie wytrzymal. -Wyfasuj mu szmal - polecil sekretarzowi w kamizelce kuloodpornej, siedzacemu w mercedesie z laptopem na kolanach. Obgadano detale. Zdecydowano, ze odbior odbedzie sie w czasie, kiedy Ksenia uda sie na aerobik. Ostatnio nabrala ochoty na mlodszy wyglad, zeby potencjalnym mlodym kochankom Korneliusza Iwanowicza pokazac, jak nie maja lotu do starej gwardii. Podjechal dzwig. W obecnosci profesora Minca i Grubina Udalow przeliczyl pieniadze - az do konca obie strony nie ufaly sobie. Chlopczyk Wania, synek jelenia, juz podjechal na zlotej hulajnodze, wykonanej na specjalne zamowienie w fabryce rollse-royce'a. Patrzyl z pogarda na Maksymka. Maksymek w ogole na niego nie patrzyl. Maksymka pochlanialy mysli o rolkach. Rodzice Maksymki byli w pracy, i dobrze, bo nie wiadomo, jak ustosunkowaliby sie do rezygnacji z muzykalnej kariery jedynego synka. Fortepian odjechal w zielonym furgonie. Udalow z wnukiem udali sie do uniwersamu, zeby nie odkladac na pozniej zakupu rolek. Kasa mogla zniknac. Przyjdzie reszta rodziny i skonfiskuje. Zdarzaly sie juz takie numery. A przeciez nie tylko rolki sa potrzebne, konieczny jest nowy spinning dla dziadka. Udalow z Maksymkiem, zmeczeni, ale zadowoleni, wyszli z domu i skierowali sie przez podworze na ulice. W tym momencie z nieba zjechal niewielki latajacy talerz z dwoma dezintegratorami w czesci dziobowej. Udalow przygladal sie wychodzacym ze statku przybyszom i myslal, ze sprytnie postapil, ukrywajac dolary. -Prezent otrzymali? - zapytal pierwszy i najwazniejszy przybysz z dwoma trabami, pewnie jakis general. -Macie na mysli fortepian? - naiwnie zapytal Udalow. -Nie mamy wiedzy nazwa - powiedzial general. -Wiec jesli macie na mysli wlasnie fortepian, to zamienilismy sie - powiedzial Udalow. - Poniewaz mielismy wlasny calkiem dobry instrument "Czerwony Pazdziernik". To bylo tylko lekkie polepszenie sytuacji. -To nie wolno - surowo rzucil general. - Swiatowe reguly zabraniajace rozpowszechniania przodujacych technologii na opoznione swiaty. Moga byc wykorzystane w glupim celu na pewno. Zdolnosci instrumentu juz zostaly zlikwidowane. -Zgadzam sie z wami - powiedzial Udalow. -No to dajcie adres do konfiskaty. -Nie znamy adresu. Rozmowa zaszla w slepa uliczke. Latajacy talerz stal przed Udalowem i nie odlatywal, poniewaz general z tamtej planety nie wykonal zadania swojego rzadu. Ale co robic dalej, nie wiedzial nikt; przeciez nie mozna chodzic po wszystkich dwupietrowych willach z czerwonej cegly, osadzonych na peryferiach Guslaru? Nie wiedzieli rowniez Udalow i przybysze, ze wlasnie w tym czasie, nie tak znowu daleko od nich, w jednym z wiejskich domkow maja miejsce dosc dramatyczne wydarzenia. Wszyscy oligarchowie i biznesmeni Guslaru, lacznie z kierownictwem miejscowej mafii i ojcowie miasta, zebrali sie w skromnie udekorowanym saksonska porcelana salonie. Na jego srodku stal fortepian. Przy nim siedzial potomek jelenia - Wanieczka. Jego ojciec, jelen, w bialym garniturze, ze zlotym lancuchem na szyi, wyszedl przed audytorium i, denerwujac sie wyraznie, powiedzial: -Dlugo, kurde, przygotowywalismy sie. Nawet, w morde, instrument kupilismy. Za ciezka kase. Jelen zaczerpnal powietrza. Sprowadzony specjalnie na te okazje profesor konserwatorium z Wologdy (az do 1990 roku - muzycznej szkoly imienia Grizadubowej) otworzyl klape fortepianu, rozlozyl nuty. -Graj - polecil jelen synowi. Wszyscy zaliczkowo zaklaskali, poniewaz jelen byl najbogatszym wsrod nich oligarchem i kontrolowal prywatne toalety. Potomek przejechal palcami po klawiszach. Dziecie wiedzialo co nieco o nutach, dlatego uderzalo tam, gdzie nalezalo. Ale Szopenowi i tak nie zagrazal. Mimo usilnych staran chlopca, fortepian mogl wydusic z siebie tylko popularna niegdys piosenke: "wlazl, kurde, kotek na plotek". Audytorium zaczelo szemrac, a ojciec sie wsciekl i troche sie pieklil. Kobiety na wszelki wypadek wyszly z salonu. Niektore wazy z saksonskiej porcelany, te delikatniejsze, spadaly na podloge i tlukly sie. "Kotek-na-plotek" grzmial w calym domu niczym grozna symfonia. Jelen w koncu polecil: -Iwan, spadaj od instrumentu! Profesor, idz-no, sprawdz, czy wszystko tam w porzadku. Oligarchowie i mafioso, ktorzy nie znosili gospodarza, zaczeli sie chichrac i chichotac niby ukradkiem. Profesor usiadl do instrumentu i zaczal grac to, co rano wspaniale wychodzilo. Rano tak. A teraz nie. Slychac bylo tylko "kotka-na-plotka". Wtedy jelen walnal profesora w glowe piescia, sypnal kopa Wanieczce i wrzasnal do ochrony: -Siekiera! Siekiera pojawila sie w oka mgnieniu. Goscie nie rozchodzili sie w oczekiwaniu rzadkiego widowiska. Jelen zaczal rabac fortepian "Steinway", goscie cicho klaskali w dlonie. Profesor plakal. Jelen rabal i przeklinal. I wyglaszal, przeklinajac, taka oto przemowe: -Niech ja dorwe tego Udalowa! Ja z niego, kurna, kotlety zrobie! Bedzie mi wylizywal kurz w moich kiblach. Fortepian popiskiwal, jeczal i rozpaczliwie sie bronil, nawet usilowal uciec do kata. Kiedy fortepian byl juz mocno pokaleczony i czul, ze zbliza sie jego smierc, wypadl z willi i pobiegl uliczka, majac nadzieje na schronienie u Udalowa - nikogo poza nim w miescie nie znal. Mozecie wiec sobie wyobrazic scene na podworzu budynku numer 16 na ulicy Puszkina! Na srodku podworza stoja Udalowowie. Przed nosem Korneliusz Iwanowicza wolno lata tam i z powrotem talerz z nieznanej planety, z okien ktorego wygladaja milutkie wojenne sloniki. W tym momencie na podworze wpada noga fortepianu, za nia wpelza klawiatura, za ktora niczym garsc ogonow wlecze sie kita ze strun. Za tymi nieszczesnymi resztkami fortepianu wpada znany nam juz jelen z siekiera i usiluje dobic fortepian, a ten kryje sie za Udalowem. -Ach, tu cie mam! - wrzasnal nieprzyjemnie jelen. - Cos ty mi, kurde, podsunal? I w tym momencie latajacy talerz wpada w przestrzen miedzy obliczem wystraszonego Udalowa i rozjuszonym pyskiem jelenia. I glos generala z dwoma trabami rozlega sie glosno i surowo: -Natychmiast powstrzymaj sie bezrozumny dzikusie! Bezrozumny dzikus skamienial na widok malutkiego slonika z dwoma trabami, a widzowie - goscie jelenia, ktorzy go dogonili - rozrechotali sie, tloczac sie w bramie. Opamietawszy sie, jelen podniosl siekiere przeciwko przybyszom, przedstawicielom humanistycznej i rozwinietej cywilizacji. Podniosl i skamienial kompletnie. A jego goscie na trzy dni potracili glosy. -Rozumiem - powiedzial dwutraby general - ze chciwosc doprowadza miejscowe dzikusy do strasznych granic. Dlatego musze oglosic werdykt, ktory mozecie zaskarzyc w najwyzszym sadzie apelacyjnym Centrum Galaktycznego. Od dzis nie bedziesz mogl wypowiedziec ani jeden brzydkie slow i bedziesz z otaczajacymi maksymalnie uprzejmy. Rozumiesz? -No, a kto mnie bedzie szanowal? - rozplakal sie jelen. -Szacunek osiaga sie poprzez dobre uczynki. Od dzis bedziesz dazyl do bezinteresownych dobrych czynow. -Tylko nie to! - rozszlochal sie jelen. -Za to, ze wystraszyliscie naszego przyjaciela Udalowa i jego wnuczka, zostawicie mu swoj siekiere. -Aj! - wrzasnal jelen. -I od tej chwili opusci was chec zemsty i nigdy do was nie wroci. -Oczywiscie - powiedzial jelen. - Przepraszam. Podal Udalowowi nieszczesna siekiere i uklonil sie z szacunkiem Korneliuszowi i jego wnukowi, a potem wyprowadzil skamienialych gosci z podworka. Ludzie gadaja, ze nie tak dawno, sprzedawszy swoja wille i opusciwszy rodzine, wyjechal do indyjskiego stanu Kerala, gdzie mieszka w Aszramie, odzywia samym ryzem i przegotowana woda i slawi Kryszne. General i jego towarzysze z talerza rozpuscili w powietrzu resztki fortepianu, pozegnali sie z Udalowem i odlecieli. Udalow poszedl do siebie i juz mial schowac siekiere w komorce. -Poczekaj, dziadus - powiedzial chlopiec. - Gdzies kiedys w telewizorze opowiadali bajke o zlotej siekierze. -Nie - powiedzial Udalow. - Przeciez to bialy metal, w najlepszym wypadku srebrna. -Sprobuj ugryzc - poradzilo dziecko. Udalow nadgryzl. I pomyslal: rzeczywiscie, jeszcze w zyciu nie trzymalem w reku tak ciezkiej siekiery. W tym momencie wszedl do nich profesor Minc, ktory chcial posluchac historii o fortepianie. -Poczekaj, sasiedzie - poprosil Udalow. - Zobacz najpierw, co to za siekiera? Minc zwazyl narzedzie w reku i powiedzial: -Najprawdopodobniej platyna. Tym sposobem Udalowowie stali sie bogaci. Okazalo sie, ze jelen ukryl zagrabione kapitaly w platynowej siekierze. Latem cala rodzina Udalowych pojechala na wypoczynek do Soczi. Tam nastepnego dnia po przyjezdzie okradziono ich. Ale to juz kompletnie inna historia. Tlumaczyl Eugeniusz Debski Marina i Siergiej Diaczenko SPALONA WIEZA ...nigdy nie wiesz, z ktorej strony dopadna cie nieprzyjemnosci.Przy zjezdzie z mostu tylne kolo furgonetki podskoczylo na wyboju, starenka paka zatrzeslo i Gaj wyraznie uslyszal rumor wywracajacej sie klatki. Przyszlo mu zaklac i zatrzymac samochod. Byl czerwcowy poranek, od rzeki pachnialo ryba, nie przykro jednak, lecz swiezo i smacznie, niczym podczas wedkowania, gdy woda rozposciera sie jak lustro, a prezne rybie cialo podskakuje w pelnej rosy trawie. Wsrod rosnacych przy samej drodze krzakow siedzial, rozprawiajac, nieznany zielony ptaszek; jego monolog optymistycznie nastrajal do calego swiata. Zmruzywszy oczy, Gaj wpatrzyl sie w niewysoko stojace slonce i z przyjemnoscia pomyslal o dlugim i spokojnym dniu, nalezacym do niego od tego oto ranka, az do samej nocy, przez caly dzien - wolna jazda, gdyz spieszyc sie nie ma po co... Gaj nie wiedzial, ze od przewroconej na pace klatki odpadly drzwiczki i czarnoblyszczaca nutria, opisana w specyfikacji liczba z wieloma zerami, znalazla sie w ten sposob w polowie drogi na wolnosc. Gaj nie zdawal sobie z tego sprawy i beztrosko otworzyl zelazne drzwi paki. Cenne zwierze wypadlo mu pod nogi i, odbieglszy kilka krokow, zamarlo miedzy przerazonym straznikiem wiezienia a brzegiem waskiej rzeki. Wstrzasy i halas oszolomily nutrie i dlatego, znalazlszy sie na wolnosci, nie od razu to pojela. Niestety, Gaj pojal to jeszcze pozniej. -Szczurku - powiedzial z falszywa czuloscia, robiac krok w strone uciekinierki. -Moj dobry szczurek... Chwile pozniej skoczyl - z poswieceniem, jakby chcac zasluzyc sobie na miano najlepszego bramkarza swiata; probowal chwycic za czarny, nagi ogon, zlapal jednak tylko powietrze i nieco trawy. Nutria, pokazujac, ze wcale nie jest taka glupia, dopadla brzegu i nie rozchlapujac wody, znikla pod jej powierzchnia; przez pewien czas Gaj widzial jeszcze jej glowe, zaraz jednak i ona skryla sie pod mostem. Jakis czas po prostu siedzial na brzegu. Rece mu opadly. Potem, zacisnawszy zeby, podniosl sie i wrocil do furgonetki; pusta klatka bez drzwiczek lezala na boku, pozostale byly cale i dziewiec zoltozebnych stworzen zerkalo na Gaja z nieskrywana, zlosliwa satysfakcja. Wrocil nad wode, polozyl sie na brzuchu i spojrzal pod most. Na omszalych kamieniach tanczyly plamki slonca; pod samym brzuchem mostu bylo calkiem ciemno - tak, jak w duszy Gaja. Dlatego, ze przynajmniej polowa zarobku... zarobku ZA CALE LATO. I ta polowa wlasnie znikla pod woda. Doslownie i w przenosni... a niech to szlag. -Zgubiles cos? Na drodze, nawet i pustej, od czasu do czasu trafiaja sie podrozni, i to nawet interesujacy. Nic szczegolnego w tym glosie nie bylo - mimo to Gaj caly zmartwial. 1 juz po sekundzie zrozumial, ze odwrocic sie i odpowiedziec bardzo, ale to bardzo nie ma ochoty. Ale nieudzielenie odpowiedzi nie byloby grzeczne; dlatego tez, po chwili wahania, odezwal sie, wciaz jeszcze lezac na brzuchu: -Nutria mi uciekla. Nieznajomy zasmial sie cicho. Gaj przekrecil sie na bok i ujrzal waskie, bose stopy i spodnie wojskowego kroju w ochronnych barwach. Po prawej nogawce wspinala sie mrowka; Gaj poderwal sie, siadl i uniosl glowe. Odniosl wrazenie, ze z dwoch waskich szczelin spojrzaly nan dwa ostre zielone reflektory. Zdazyl zaobserwowac jasnowlosa czupryne, zauwazyl skorzany futeral wiszacy na szyi - i szybko odwrocil wzrok. Wszystko na raz. A niech to, wszystkie nieszczescia - jednoczesnie. -Nigdy nie slyszalem, zeby w tych okolicach wystepowaly nutrie - oznajmil w zamysleniu przybysz. Odejdz, poprosil w myslach Gaj. Nic ci nie zrobilem. Odejdz. Przybysz nie zwracal uwagi na jego modlitwy - stal sobie spokojnie, jakby na cos czekajac. Gaj wymamrotal zatem zachrypnietym glosem: -Nutrie... mam ich tam... cala furgonetke. Przybysz odszedl - po to, by zajrzec w otwarta pake i ze zdziwieniem, a kto wie, moze z radoscia, mruknac: -Oho... Ucieczka spod strazy. One co, zebami prety przegryzaja? Wielki czarny zuk przeszedl ze zdzbla trawy na listek babki. A wlasnie, ze nie chce patrzec, wmawial w siebie Gaj. Nie mam po co na niego... na TEGO... patrzec. Nie na darmo gadali, ze... znow sie pojawil. Nie na darmo gadali, a ja myslalem, ze na darmo... Przybysz zostawil nutrie. Widac bardziej interesowala go rozmowa z Gajem: -Co zes tak sie zacial? Zuk zle stapnal i zniknal z pola widzenia, na dobre spadajac gdzies pod listek. -Jak sie nazywasz, milczku? A co ci do tego, pomyslal Gaj i wcisnal glowe w ramiona. -Jak - jak? - Gaj... -Co zamierzasz robic? Pod siedzeniem w kabinie lezal kawalek olowianej rurki - "na wszelki wypadek". Nie, to mysl absolutnie nie na miejscu. -Robic? Zdejme spodnie i wleze pod most. -Sadzisz, ze ja zlapiesz? -Nie, nie sadze - burknal Gaj. -Moze pomoc? -Nie!! Gaj odskoczyl jak oparzony. Nalezalo natychmiast odjechac stad jak najdalej, ale pozostawienie drogocennego zwierzecia na lasce losu wydawalo sie niemozliwe - i dlatego jedyne, co mu pozostalo, to podniesienie klapy i uparte wpatrywanie sie w silnik, dajac w ten sposob do zrozumienia, ze rozmowe uznaje sie za zakonczona. Przybysz jednakze uznal, ze jest inaczej i nie zamierzal ustapic: -A niby dlaczego "nie"? -Dziekuje - wydusil Gaj - ale nie trzeba. Uplywaly minuty; Gaj z przerazeniem stwierdzil, ze wylecialo mu z glowy, jak zbudowany jest silnik, malo tego - sam silnik falowal mu przed oczyma, a przeciez trzeba bylo jakos imitowac ozywiona dzialalnosc techniczna. -Czego sie tak przestraszyles? - z zaskakujaca delikatnoscia spytal przybysz. - Chce ci pomoc. Naprawde. -Nie zaczepialem pana - wydusil Gaj. -Podobnie jak ja ciebie... wszak jedziesz do Luru? Na ferme futrzarska, jak sadze... Gdzie za tego szczura zedra z ciebie i spodnie, i skore. Dlaczego zatem nie chcesz, abym ci pomogl? Gaj z lomotem zatrzasnal klape silnika. -Dlatego, ze pan nie robi niczego za darmo. Oczywiscie, nie powinien tak prosto z mostu, bezczelnie, o tym mowic, ale przybysz na szczescie tylko sie rozesmial: -Dokladnie. Skoro zatem jest ci to wiadome, powinienes wiedziec rowniez cos innego: cene uzgadniam z gory. Jesli nie jestes w stanie zaplacic - nie zgadzaj sie... A z obietnicy sie wywiazuje. Od innych, rzecz jasna, wymagam tego samego. I delikatnie pogladzil wiszacy na szyi futeral. Gaj cofnal sie o pol kroku: -Niczego nie mam. -A czego nie masz, o to nie poprosze. Podrzuc mnie do Luru, podwiez, i tak tam przeciez jedziesz. Gaj speszyl sie, pozwalajac przybyszowi kontynuowac, jakby nic sie nie stalo: -To nawet nie zaplata, a zwykla wymiana uslug. Wydobede ci tego wodnego szczura, ty zabierzesz mnie na poklad. Odpowiada? Gaj milczal, przygryzajac wargi. Zeby tylko ta zaraza nie byla taka droga. Zeby... harowac cale lato na to przeklete, zaczajone gdzies pod mostem stworzenie?! Z drugiej strony - dlugi, dluuugi dzien w towarzystwie... tego. Gdyby tylko Gaj byl choc troche madrzejszy, juz dawno by sie zmyl i samochod by zostawil, a nawet nutrie, ale nie - rozmowe nawiazal, duren... -Ech - z wyrzutem pociagnal jego rozmowca. - Wyksztalcony miejski chlopak, a boi sie sluchow, plotek, bajan... Jakas staruszka naszpikowala cie horrorami? o tym, ze zjem cie gdzies po drodze, co? Gaj przelknal, zestawiajac w myslach rozumna ostroznosc z ogromna pokusa. Faktycznie, przeciez do niczego TAKIEGO sie nie zobowiazuje... -Do Luru? I nic wiecej? Zadnych... niczego...? -Zadnych, niczego - z powaga zapewnil go rozmowca. - Dlatego, ze i mnie, co tu kryc, bez trudu przyjdzie zlapanie twojego szczura... No, zastanow sie. Gaj zastanowil sie, az zaswedzialo go w tyle glowy. -Decyduj sie - z usmiechem naciskal rozmowca. - No? "I niech cie Bog broni, synku - mowila starucha t Tina - przed nawiazaniem rozmowy ze Szczurolapem. A juz w interesy z nim wchodzic - to tak samo, jakby diablu dusze zaprzedac". -Umowa stoi? - zapytal, usmiechajac sie szeroko, Szczurolap. -Tak - powiedzial Gaj, nie uslyszal swojego glosu i powtorzyl juz glosniej: - Tak. Legendy o Szczurolapie docieraly nawet do Stolicy, a czegoz dopiero na ten temat w tutejszych gluchych i ciemnych miejscach nie gadano. Opowiesc o jakichs zaginionych dzieciach powtarzana byla w wielu wersjach, ale stara farmerka Tina, w ktorej domu Gaj juz trzecie lato wynajmowal pokoj - farmerka owa snula historie od niej straszniejsze. I to, co w uniwersyteckich audytoriach okreslano mianem "aktualnego folkloru" i co sluzylo jako temat naukowych rozpraw - wszystko to przybieralo w gluszy zupelnie nie akademicki, calkowicie zlowieszczy sens. Wszystkie swoje "prawdziwe historie" Tina przedstawiala ze znawstwem, jak na to zaslugiwaly - glucho, monotonnie, kolyszac sie i spogladajac w kominek: -I kogo wezwie ta dudeczka, ten i debowe drzwi przebije, i w przepasc sie rzuci, i w ogien skoczy, jak do rzeki... O matce zapomnisz i narzeczona porzucisz, jemu bedziesz sluzyc, poki nie zetlejesz... W pokoju gestnialy ciemnosci, a odblaski ognia zmienialy twarz staruchy w miedziana, rytualna maske: -I opadl glaz, i zamknela sie szczelina, i mowia, ze ich glosy do dnia dzisiejszego mozna uslyszec... Tylko nikt sluchac nie chce - a nuz pojawi sie ON i zazada tego, co mu sie nalezy... Dlon Szczurolapa byla twarda, zwykla ludzka dlon i w pelni przyjacielski uscisk. Uscisk pieczetujacy zawarta wlasnie umowe. -Dawaj klatke, chlopcze. A przeciez zaraz zobacze, jak on to robi, pomyslal Gaj z niepokojem. -Przymocuj czyms drzwiczki... Gaj pospiesznie pokiwal glowa. Zajal sie klebkiem drutu, zakrzatnal, starajac sie nie patrzec, jak rece Szczurolapa otwieraja zamek skorzanego futeralu. Mimo staran jednak, co i rusz spogladal w tamta strone. -Nie strzelaj oczyma, chodz tutaj... Popatrz... Jaki piekny. Nikt mi nie uwierzy - Gaj odpedzil natretna mysl. Nikt mi nie uwierzy, ze go widzialem. Flet byl rzeczywiscie... piekny. Pokrywajacy go lak, ciemny, delikatnie popekany, wydawal sie byc zywa skora. Opalona i gladka. I wrazenie to wzmoglo sie, kiedy flecista przesunal po nim palcami: -Jak mozna sie go bac? Boje sie akurat nie jego, lecz ciebie, pomyslal Gaj ponuro. Szczurolap podniosl flet do ust. Dzwiek, ktory poniosl sie nad rzeczka, nie mial nic wspolnego z muzyka. Przypominal raczej glos chorego, bardzo starego i bardzo samotnego zwierzecia; Gaj poczul slabosc w kolanach. Spod mostu bez najmniejszego plusku wychynela czarna, glowa. Przerazajacy dzwiek urwal sie; nutria znieruchomiala, niezdecydowana, ale dzwiek znow sie pojawil, glosniejszy i bardziej natarczywy, i uciekinierka skierowala sie do brzegu, wydostala sie na piasek, potem na trawe, pokornie dreptala, ciagnac mokry goly ogon i oniemialemu Gajowi potrzebne bylo znaczace spojrzenie Szczurolapa, by oprzytomniec i zatrzasnac za wiezniarka drzwiczki klatki. -I juz po wszystkim. No co, chlopcze, nie cieszysz sie? -Dziekuje... Szczurolap przetarl flet kolorowa szmatka; Gaj nie patrzyl w tamta strone, czul jednak na sobie jego drwiace spojrzenie. -Mozemy jechac - oznajmil, wbijajac wzrok w ziemie. -Wpuscisz mnie do kabiny czy tez przyjdzie mi towarzyszyc nutriom? Gaj zdobyl sie na cos slabo przypominajacego usmiech. Droga do Luru, przezwana Ruda Trasa z powodu nieprzerwanie ciagnacej sie, wszechobecnej zoltej gliny, pamietala lepsze czasy. Kiedys panowal tu ozywiony ruch, bylo wrecz ciasno, kiedys wzdluz poboczy tloczyly sie kempingi i bary, a najmniejszy wyboj blyskawicznie znikal niczym zlizany gigantycznym jezorem; trasa zapewne pamietala jeszcze tamte czasy, w przeciwienstwie do Gaja, ktory byl zbyt mlody i na tamte czasy sie nie zalapal. Teraz droga zmienila sie - mozna jechac chocby caly dzien i nie spotkac ni czlowieka, ni samochodu; zreszta, za te wlasnie mozliwosc spokojnej samotnosci Gaj lubil Ruda Trase. Z naprzeciwka nadciagaly lasy i zagajniki, wzgorza, pola, pustkowia; czasem trafialy sie zapomniane cmentarze z wrosnietymi w ziemie krzyzami, czesciej jednak - zelazne szkielety przydroznych zabudowan. Czasami przebiegal, pedzac na oslep, zajac albo migal w trawie lisi grzbiet, pasly sie zdziczale kozy, zmienialy swe ksztalty obloki, ciagnely korowody odleglych i calkiem bliskich drzew - niezmienionym pozostawal tylko horyzont. Po prawej stronie wila sie rzeka, a to podchodzac do samej drogi, a to umykajac gdzies w bok. Gaj lubil Ruda Trase i nawet teraz dzialala na niego uspokajajaco. Jak dlon przyjaciela - nie boj sie, jakos to bedzie. Z poczatku podroznicy jechali w milczeniu, Gaj siedzial skulony i napiety, udajac, ze calkowicie pochloniety jest jazda. Ale dzien, jak na zlosc, byl tak jasny i wyrazisty, a niebo tak niemozliwie wrecz blekitne, swiat wokol tak wypieszczony sloncem, ze wszystkie leki i obawy stopniowo blakly, bladly, zdajac sie byc nie na miejscu i niemalze smieszac. Wszystkie te legendy, dodawal sobie otuchy Gaj, dobre sa do opowiadania wieczorem przy kominku, a w poludnie nie straszcie mnie "aktualnym folklorem", bo wiedzcie, ze nie przynosi to zadnego skutku... I, zdolawszy wmowic sobie, ze jest spokojny, Gaj poweselal, przestal sie chmurzyc i zaczal katem oka przygladac sie swemu rozmowcy. A ten siedzial, podciagnawszy pod siebie dlugie nogi - kabina byla dlan zbyt mala - i wystawil lokiec przez okno; calkiem, jak sie zdawalo, zapomniawszy o Gaju, spogladal gdzies w niebo i z jego twarzy nie schodzil drwiacy, nieobecny usmiech. Na kolanach, obciagnietych ochronnymi spodniami, lezala torba, nie wiedziec czemu nadpalona, choc niezbyt mocno, a tylko tak ciut - ciut. Jedna dlon Szczurolapa spoczywala na klapie torby, druga z roztargnieniem gladzila futeral z fletem, i przy tym rozblyskal i gasl czerwony kamien w pierscieniu nasadzonym na malym palcu. W opuszczone okno wpadal wiatr, targal zoltymi wlosami Szczurolapa, szarpal wyblakla kraciasta koszula, poruszal zszyta ze skrawkow materialu chusta, okrywajaca szyje, i Gaj dopiero teraz uswiadomil sobie, skad wzielo sie to przezwisko - Pstrokaty Flecista. -Na droge patrz. Gaj drgnal. Mocniej chwycil kierownice. Droga odbila w bok od rzeki, by po chwili znow do niej wrocic; wzniecajac kleby kurzu, nadjechala z naprzeciwka - rzadki przypadek! - ciezarowka, nieznajomy kierowca pozdrowil go machnieciem reki, Gaj odpowiedzial tym samym i dlugo obserwowal we wstecznym lusterku oddalajacy sie zolty obloczek. -Nie nudno ci tak caly dzien samemu w kabinie? - niedbale spytal Szczurolap. Gaj wzruszyl ramionami. Zapewne jego wspoltowarzysz podrozy nie mial pojecia ani o urokach samotnosci, ani o zniewalajacej sile nie konczacej sie drogi; na wyjasnianie czegokolwiek Gaj nie mial ochoty i dlatego wydusil z siebie tylko krotkie: -Nie. -I nie boisz sie? - kontynuowal Szczurolap z ta sama niedbaloscia. - A jesli nagle silnik zgasnie, jakas awaria albo atak serca? Chociaz na atak serca jestes jeszcze, jak sadze, za mlody. Gaj spojrzal nan podejrzliwie. Chcial powiedziec, ze z podejrzanym towarzystwem podrozowac jest o wiele niebezpieczniej - ale, oczywiscie, nie powiedzial tego. I nie powiedzial, ze zna Ruda Trase jak wlasna kieszen. I ze zzyl sie z nia, jak ze starym ubraniem. I ze nuda latwiej dopada w halasliwym tlumie. Wsrod miejscowej mlodziezy Gaj czul sie beznadziejnie obco, podobnie zreszta obco czul sie wsrod studenckiej braci. Umial opowiadac anegdoty i fantastycznie wrecz wpasowywal sie w popijawy, nawet podobal sie corkom farmerow - mimo to jednak nie byl uznany za swojego. Wygladalo nawet na to, ze bano sie go, i z przyjaznia nikt sie don nie pchal; krzywdzic go zreszta tez nie krzywdzono, gdyz do bicia bral sie bez zastanowienia i walczyl tak, jak walcza zagnane w kat zwierzeta. Nawet wieksi, silniejsi i zadziorniejsi chlopcy woleli nie wchodzic mu w droge - "ten, no... wsciekly, chlopy, niech go..." Nad huczne imprezy - nawet z udzialem mlodych dziewczat - Gaj przedkladal towarzystwo starej Tiny; siedzial, wpatrujac sie w ogien, sluchal i milczal, opowiesci konczyly sie - a on wciaz milczal i nawet starucha rozumiala wtedy, ze ten czlowiek jest nieobecny, a gdzie przebywa, nawet nie probowala odgadnac. Gaj drgnal. Szczurolap juz nie spogladal w niebo, lecz katem oka przygladal mu sie i od tego spojrzenia dlonie, spoczywajace na kierownicy, pokryly sie potem. -Jak trafiles na te droge? - spytal cicho flecista, jakby zwracal sie do siebie samego. Gaj zatrzepotal rzesami. -Pracuje... No, pracuje. Pracuje, a co? -Nic - Szczurolap chrzaknal, jakby ze zloscia. - Pracuj sobie. Co nowego w miescie? -Nic - na podobienstwo echa odezwal sie Gaj i zaraz potem przestraszyl sie, by jego odpowiedz nie zostala odebrana jako drwina. - Aaa... studenci... buntuja sie... -A ty? Nie buntujesz sie, przeciez jestes studentem? Wszystko wiesz, pomyslal z przygnebieni em Gaj. I burknal, zaciskajac zeby: -Nie mam kiedy. Jesli latem nie zarobie, to co bede zarl zima? -A co, z glodu umrzesz? O dach kabiny zawadzila galaz, potem jeszcze jedna. Droga stala sie wezsza i zanurkowala w malenki zagajnik. -Co, nie mozesz znalezc roboty? W koncu jestes studentem renomowanego uniwersytetu. -Co ma teraz renome? - wymamrotal Gaj ponuro. - Nic nie zostalo... renomowanego... -Korepetycjami bys sie zajal. Nic skomplikowanego, przyzwoicie placa, a tutaj... tylko kurz lykasz... -Tutaj mi lepiej. -Co masz na mysli? Gaj zdenerwowal sie nie na zarty. Przyczepil sie, kleszcz jeden, nic w umowie nie bylo o tym, ze bedzie przez cala droge gadal. -Placa dobrze - wydusil z niechecia. Odetchnal dodal calkiem niespodziewanie dla samego siebie: -A poza tym stad pochodze. No nie, co za sila pociagnela za jego nieskory z reguly do gadania jezyk?! Szczurolap odchrzaknal. Pokrecil sie, rozsiadajac - Wygodniej: -Interesujace... Z Luru? -Z Krzywych Katow. To bardziej na zachod. -No prosze, to przeciez calkiem niedaleko. Odwiedzasz rodzicow? Gaj chcial sklamac, ale nie zdecydowal sie: -Nie. Owym "nie" sprobowal ze wszystkich sil postawic gruba kropke; jednakze Szczurolap mial w nosie wszystkie znaki przestankowe. -Nie? Ale mam nadzieje, ze rodzice jeszcze zyja? -I ja mam taka nadzieje - wymamrotal Gaj ze znuzeniem. -A gdzie ich masz? -A kto ich tam wie. I znow milczeli, ale Szczurolap nie odwracal wzroku, patrzyl na Gaja i poprzez Gaja, i w glab Gaja, w sam srodek, i ten nie wytrzymal wreszcie: -No, nie mam ochoty rozmawiac! Co masz z tym wspolnego... Co, umawialismy sie na to? Na rozmowy o zyciu sie umawialismy?! -Nie krzycz. Gaj zamilkl. Furgonetka, zapiszczawszy hamulcami, zatrzymala sie na poboczu; Gaj zaciskal zeby, zdawalo mu sie, ze jest zakorkowanym dzbanem z piekaca zawartoscia, a pieczec za chwile opadnie, gdyz to cos, Zapelniajace naczynie po sama szyjke, podnosi sie, rosnie, doprasza sie ujscia... Rozpieraly go slowa. Probowal powstrzymac sie jak mogl - lecz slowa staly juz u samej bramy jego ust. -No... Dobrze, nie dus tego w sobie. Slucham cie, chlopcze. I niczym dziecko, na ramieniu ktorego legla reka bezwzglednego doroslego, Gaj zaczal mowic, najpierw powoli, zacinajac sie, a potem coraz szybciej i latwiej, a nawet z jakas dziwna ulga: -No... Moja matka pochodzi ze stolicy. Dwadziescia lat temu byly tam zamieszki, jedne z pierwszych. Ona wygladala, jakby urodzila sie na polnocy, a do tych z polnocy odnoszono sie kazdego dnia coraz gorzej, musiala uciekac. Trafila wlasnie do Krzywych Katow. A ojciec tez byl przyjezdny, z Pogorza, tam mial wizje czy cos podobnego, ze powinien ludzkosc ratowac... Wiec kiedy sie urodzilem, ojca juz w poblizu nie bylo - jego przeznaczenie... bezwzgledne bylo, nie dalo mu w miejscu usiedziec. Ruszyl szerzyc dobro, matka zostala sama i mysle, ze nielekko jej bylo i, jak mowili, przezylem tylko dlatego, ze urodzilem sie nad wyraz rozwiniety, dobre piec kilogramow. Bardzo dlugo nie pamietam siebie, jako pieciolatka - nie pamietam, jako siedmiolatka - tez nie. A potem pojawil sie Il. On byl...tak w ogole to byl rudy. Gdy wchodzil do domu - to jakby pochodnie ktos wniosl. On tez kiedys uciekl ze stolicy, gdyz polnocni to jedno, a rudych to wtedy nie tylko nie lubiono - okrutnie nienawidzono, jakby to oni byli wszystkiemu winni... I oto pojawil sie w Krzywych Katach i zajal miejsce mojego ojca. Matka przy nim uspokoila sie, poweselala, przestala krzyczec na wszystkich... Kim on byl w stolicy - nie wiem, bo milczal, nie chcial mowic... ale nie byl pierwszym lepszym, tego jestem pewien. Nauczyl mnie czytac i pisac, bajki ukladac. Lodeczki puszczac w kaluzach, jakies latajace weze robic, z ogonami jak u smokow. Wciaz opowiadal i opowiadal - o obcych krajach, gdzie lato trwa przez caly rok, i innych, gdzie caly czas zima. Czulem sie przy nim jak w twierdzy, a matka tez czula sie bezpieczna. Pachnial tytoniem, ale nie mocno, a tak przyjemnie, niewiele palil... Mial blizne nad lewa brwia. Kazdego ranka myl sie w cebrze, nawet w mrozy, i mnie nauczyl... I byl tak bardzo dobry... Gaj zamilkl. Stare, zepchniete w najdalszy zakatek pamieci, zakazane wspomnienia, wciaz jeszcze sprawowaly nad nim wladze. -A potem? Gaj przelknal kule w gardle: -Potem pojechalismy na jarmark, gdzie jakis chlopiec zwedzil komus sakiewke, ale go zlapali... tego chlopca... I skopali na smierc. To znaczy dopiero zaczeli go bic,; wtedy Il zrobil sie blady jak sciana, nawet piegi mu znikly. I rzucil sie ratowac tego chlopaka. A przeciez byl rudy, rudych wszyscy nienawidzili... i nienawidza do tej pory. Powinien byl sie z boku trzymac... nie zwracac uwagi na siebie. A on sie rzucil. I jego tez zabili - wielu ich bylo, caly tlum, nawet kobiety i wszyscy chcieli go kopnac. Kiedy przywiezli go do domu, to tylko po wlosach... poznalismy. Wiatr ucichl. Slonce zasnulo sie mgla, a z zachodu sunelo w jego kierunku cos zlowieszczego i szarego; z tylu cichutko krecily sie nutrie. -Ile miales wtedy lat? -Dziesiec. -I wszystko tak dokladnie pamietasz? -A dlaczego mam nie pamietac? - Gaj nawet zasmial sie, choc, szczerze mowiac, nie byl to wesoly smiech. - Choc tego, co bylo pozniej, lepiej w ogole nie pamietac. Matka po pogrzebie przez tydzien milczala, wreszcie spakowala sie, zabrala mnie - i poszlismy, gdzie diabel mowi dobranoc, do wesolego miasta Geja. Na poczatku o malo z glodu nie pomarlismy, potem matka znalazla, robote i zaczelo byc latwiej. A jeszcze pozniej stalismy sie nagle bogaci, matka sprawila sobie mnostwo sukienek, przez kilka dni... krotko mowiac, nie bylo jej. Potem oddala mnie do internatu, czegos w rodzaju uprzywilejowanego przytulku; tam dopiero zrobilo mi sie niewesolo, ucieklem raz - przyprowadzili z powrotem i sprali, ucieklem po raz drugi. Nie wiem, czym by sie to skonczylo, ale matka znow zostala bez grosza, rzucila dotychczasowa prace, przeprowadzila sie ze mna na przedmiescia. I nagle znalazlem sie w bezplatnej szkole dla biedoty. A tam byl nauczyciel Kim. On byl... Nie mial nic z tego rudego, byl calkiem lysy, jak kolano, ale to on byl pierwszym czlowiekiem przypominajacym mi Ila. Mieszkal przy szkole... Dziurawy globus. Pyl... ksiazkowy, to nie zwykly pyl, lecz jakby...jakby zlezaly czas. Zapewne gdyby nie nauczyciel Kim, za diabla nie trafilbym na uniwersytet. Mial corke Olge. Pisala wiersze, to znaczy nie pisala, one po prostu z niej sie wylewaly. Noca budzila sie z placzem, drzaca, w goraczce trzydziesci osiem... dopoki nie zapisala wierszy. Zapisala - i jak reka odjal. Potem je palila. Darla na strzepy, a one mimo to ja meczyly, mowila mi - a moze ja jestem po prostu nienormalna... Gaj przerwal. Wstrzymal oddech; mrok, szczelina w zmurszalym ogrodzeniu, a w szczelinie blada twarz, szare oko, okragle niczym globus, w otoczeniu jasnych, krotkich rzes. Co za dziwne stworzenie. Ubranie, jak oczy, szare... I szyja tak cienka, ze az strach dotknac - bo a nuz ja zlamiesz. Cien, po prostu cien, szary nocny motyl na dnie bialej porcelanowej filizanki, zywa, a nawet, zdaje sie, ciepla, nieulekla... Gaj oparl sie lokciami o kierownice: -No, a potem zgwalcilo ja w ciemnym zaulku dwoch chlopakow pracujacych przy wyrebie lasu. Sasiedzi sie dowiedzieli, okrzyczeli dziwka. Te chlopaki - ona nawet ich twarzy nie zapamietala. To najemni robole, dzis tutaj, a jutro juz sladu po nich nie ma. Usmiechnal sie krzywo. Ci albo inni - zdazyli go pobic; pamietal rozpaczliwa zadze krwi, kiedy wpadlszy do wiejskiej knajpki, zlapal za klapy pierwszego z brzegu draba - wszak to on, on! - i walnal morda o stol, a co bylo potem? Nie czul bolu, choc piesci mial starte do zywego miesa, a z niego wciaz tryskala nienawisc i zadza odwetu, dopoki w koncu swiat nie skurczyl sie do rozmiarow dloni i nie zgasl... -Mowiac krotko, nauczyciel z corka wyjechali. Dlatego, ze... no, ona nawet na ulice wyjsc nie mogla. Wyjechali, mialem adres... najpierw pisali, potem... no, zawierucha byla. Zgubili sie... Gaj pochylil glowe. Westchnal: -I wtedy matka... spotkala swoja wielka milosc. Ja, szczescie, bylem juz duzy. Wszystko rozumialem... nigdy nie osmielilbym sie... nigdy w zyciu... no... osadzac. Zamilkl. Diabelstwo zakonczylo sie tak nagle, jak zaczelo - teraz byl pusty. Puste naczynie, dzwieczne, spokojne i nawet dno juz zdazylo podeschnac. A przeciez wszystko to nie bylo przeznaczone dla cudzych uszu - to nawet dla wlasnych czczych wspomnien nie bylo przeznaczone! Urywki i skrawki - tak, czasami sie przypomna, nic sie na to nie poradzi, ale zeby tak konsekwentnie, jakby na papierze, ni to spowiedz, ni to pamietniki, niech to diabli... Zacisnal zeby, powstrzymujac rozdraznienie: -No dobrze. Zabawilem pana, co? A to wszystko klamstwa, tak naprawde to jestem nieslubnym synem ksiecia, porzuconym w pieluchach z herbem... pod sciana klasztoru. A przeciez i w pieluchy z herbem takze sie siusia i... sra, krotko mowiac. I herb od tego cierpi. A moj najjasniejszy ojciec... Zacial sie. Rozmowca milczal; Gaj posiedzial, opierajac sie lokciami o kierownice, potem zupelnie spokojnie powiedzial: -Moj najjasniejszy ojciec mial wyklad na uniwersytecie. W zeszlym roku. "Drogi ratunku". I tak go zobaczylem... Dobrze, ze zapamietalem, jak sie nazywa. Nawet, glupi, podejsc chcialem. Potem, chwala Bogu, zmadrzalem i rozmyslilem sie. I nawet nie upilem sie z tego powodu... dla zasady. Zachichotal. Kiedy czlowiek sie smieje - nie wyglada zalosnie; w kazdym badz razie jesli smieje sie zdrowo, naturalnie i szczerze. A tej szczerosci Gajowi zabraklo, smiech utkwil mu w gardle, dlatego, ze sobie przypomnial. Wlasnie tego dnia, kiedy nie upil sie dla zasady - Gajowi po raz pierwszy przysnil sie ten znamienny sen. Snilo mu sie miejsce, w ktorym nigdy nie byl - ni to miasto, ni osada z pokracznie waskimi i krzywymi uliczkami, a nad nimi szarymi brzuchami wisialy slepe domy bez okien. Niebo nad miastem bylo nienaturalnie zolte; pod tym zoltym niebem wlokl Gaja pozbawiony twarzy tlum, wlokl z niskim, gluchym rykiem, a on dobrze wiedzial, gdzie go taszcza, ale nie mogl wyrwac sie z chwytnych, wielopalczastych rak - nie to jednak bylo najstraszniejsze. Straszniejsze byly chwile, w ktorych w tlumie zaczal rozrozniac twarze; wykrzykiwala przeklenstwa matka, potrzasal ciezka palka nauczyciel Kim, szczerzyli zeby przyjaciele ze szkoly, migala wykrzywiona nienawiscia twarz starej Tiny - i Olga, jego Olga. Gaj probowal pochwycic jej spojrzenie, lecz lzy przeszkadzaly mu w patrzeniu, probowal tylko nie zwalic sie tlumowi pod nogi. A tlum wlokl go, wnosil na plac, posrodku ktorego sterczal kamienny palec; Gaj czul, jak wbijaja sie w cialo zelazne linki, nie mogl sie ruszyc, przywiazany do slupa, zasypywano go wiazkami chrustu powyzej oczu i wtedy budzil sie z krzykiem, od ktorego sasiedzi z pokoju zrywali sie z poslan. Sen powtarzal sie. Przychodzil czesciej lub rzadziej, obrastal nowymi szczegolami, odchodzil w zapomnienie, powracal znowu na przekor nadziei i nie pomagaly ni ziola, ni zaklecia, ni rozpaczliwe wysilki woli. Jego palce zacisnely sie kurczowo na kierownicy. -Przypomniales sobie? - spytal cicho jego towarzysz. Gaj spojrzal nan przelotnie - i odwrocil sie. Co niby "przypomnial sobie"? Coz to za zainteresowanie cudzymi sekretnymi wspomnieniami? -A o to, jesli mozna, niech pan nie pyta - wycedzil, spogladajac na swe dlonie, biale i dziwnie stwardniale. - Przykro mi, ale o tym nie opowiem... -A i nie trzeba - zaskakujaco latwo zgodzil sie jego towarzysz. - A pogoda nam sie chyba psuje... Pojedziemy? Gaj spojrzal na zegarek, drgnal: -O zesz ty... I uruchomil silnik. Nadlecial wiatr, rudy pyl zakotlowal sie; Szczurolap zabral lokiec z okna i podniosl szybe. Slonce zniklo; Gaj siedzial za kierownica, pragnac zlac sie w jedna calosc z samochodem, stac sie samym samochodem, niczego nie wiedziec i nie pamietac, procz dudnienia silnika, zapachu benzyny, drobnych kamyczkow laskoczacych opony i duzych, zostajacych pomiedzy kolami, i wybojow, od ktorych trzesla sie skrzynia... -Nie pedz tak - poprosil Szczurolap. - Nie zaluj mnie - pozaluj swoje nutrie. Alez ze mnie duren, myslal Gaj, jeszcze mocniej sciskajac zeby. Alez ze mnie kretyn... Jak mu sie udalo - tak latwo zmusic mnie do gadania? -Ale droga, bez dwoch zdan - nagle Szczurolap o maly wlos nie uderzylby glowa o sufit kabiny - no i kierowca, bez dwoch zdan, piekielny... Brales pod uwage, ze wlasnie za to tak pieknie ci placa? I rekrutacja, zapewne, z konkursu, cala masa chetnych? -Nie - wydusil Gaj. -Co, pieniadze nikomu niepotrzebne? Czy on juz sie w ogole nie odczep? pomyslal Gaj prawie zalosnie. Czegoz mu jeszcze potrzeba? -Droga, sam pan widzi... Nikt nie ma ochoty jezdzic ta droga, a w dodatku obok... no, sa takie miejsca. Obok Pustej Osady... Szczurolap zauwazalnie sie ozywil: -Pusta Osada? Chlopak... filolog, folklorysta. "Samoistny rozwoj wspolczesnego folkloru", hm? Kup ode mnie temat, tanio wezme, a jak chcesz, bierz i za darmo, "glebokie badania mlodego uczonego", "mlodziencze, ma pan juz zapewnione miejsce na aspiranturze". Gaj ciezko westchnal. Prosze bardzo, smiej sie. -Kroczace drzewa! - nabijal sie dalej Szczurolap. - Gigantyczne pajaki! Latajacy krwiopijcy! Pelzajacy kasajacy po palcach! Nie, powaznie? O Pustej Osadzie to ty mi zgodnie z programem przewodnika, czy tez moze sam w nia wierzysz? Gaj chrzaknal. Komicznosc sytuacji polegala na tym, ze najjaskrawszy przyklad "wspolczesnego folkloru" jechal razem z nim tym samym samochodem. -Dobra - powiedzial flecista, skonczywszy sie smiac. - W porzadku... Pusta Osada. A co w niej jest takiego strasznego? Gaj milczal. Patrzyl na droge. -Pusta - niech i bedzie pusta... Chyba nie boisz sie pustki? Gaj wzruszyl ramionami. O Osadzie takie rzeczy opowiadali i to tak malowniczo, ze gdyby Ruda Trasa nie miala odnogi, to nikt by tedy nie jezdzil. Gaj tez by sobie odpuscil... -No, chlopcze, powiedz szczerze... byles kiedys w Pustej Osadzie? Gaj zakrztusil sie. Szczurolap wzruszyl ramionami: -Sam przeciez powiedziales - "obok jezdze"! Ona przeciez przy drodze lezy, czyzbys nie bywal?! -Prosta droga - powiedzial z naciskiem Gaj - nie zawsze jest najkrotsza. Teraz zakrztusil sie Szczurolap: -Tak? No, no... "Ten chlopak byl zmyslny, nie pchal sie na rozen... Smialy byl chlopak, ni mieczem, ni mowa." Gaj ciezko westchnal. Szczurolap zartowal, podsmiewywal sie i kpil, i powodow do niepokoju w zasadzie nie bylo, lecz w duszy Gaja obudzily sie z jakiegos powodu wszystkie wczesniejsze leki; dokladnie w powiazaniu z jego stanem ducha, chmury na niebie zgestnialy. Dzien sie skrocil, zastapiony przedburzowymi ciemnosciami - i w tym wlasnie momencie przed nimi pojawilo sie rozwidlenie. Stara droga, nie zmieniajac kierunku, zaglebiala sie w las i ginela posrod pni; nowa ostro skrecala w prawo, do rzeki, zamierzajac wcisnac sie miedzy urwisko i brzeg, przebiec po samej krawedzi i wybawic podroznego od koniecznosci jazdy przez Pusta Osade. Gaj nie wahajac sie ni chwili, skrecil. Za oknem mignal drogowskaz; odlegly blysk wylapal z mroku ledwo czytelny napis "Objazd". Szczurolap nagle zasmial sie cicho, i od tego smiechu Gajowi zrobilo sie nieswojo. -Fajny z ciebie chlopak - oznajmil flecista, nie przestajac sie smiac. - Chcesz, to malenka legenda cie obdarze? Klejnotem wspolczesnego folkloru. O TYM, kto zyje pod ziemia i zywi sie wylacznie podroznikami. Pojawia sie, gdzie tylko mozna, chwyta ofiary, za co sie tylko da- i ciagnie pod korzenie, gleboko, gleboko... I bruzdy po sobie pozostawia, zupelnie jak koparka... Nie slyszales? Ziemia drgnela. Nie grom - bo blyskawicy nie bylo, tylko gluchy, podziemny lomot; furgon podskoczyl, na chwile oderwawszy od ziemi przednie kola. Hamujac, Gaj o maly wlos nie wybil czolem szyby. -Ostrozniej, chlopcze! - Szczurolap ledwo zdazyl zlapac swoja torbe. -Co to bylo? - wypuscil powietrze Gaj. Szczurolap usmiechal sie od ucha do ucha: -Podziemny potwor rozrabia, wszystko na to wskazuje... A co, strach cie oblecial? Gaj czul smak wlasnej sliny Odpychajacy, trzeba przyznac. Metaliczny. -Ze wszystkiego sie pan nasmiewa- powiedzial glucho. Szczurolap podniosl dlugi palec: -Zapamietaj raz na zawsze. W mojej obecnosci jesli juz czegos nalezy sie bac, to co najwyzej mnie. Reszty bac sie jest glupio, a ja odnosze sie do ciebie... po przyjacielsku. A zatem, skoro moj mlody kierowca jest bezpieczny, to pojedzmy, nie bedziemy tu sterczec sto lat, zaraz zacznie padac... I mrugnal porozumiewawczo. I, jakby pragnac potwierdzic jego slowa, calkiem niedaleko chlasnela blyskawica i gruchnal, rozpelzajac sie po niebie, grzmot. To byl krociutki fragment drogi, gdzie przyciskala ja do rzeki niemalze pionowa gliniasta sciana, obsypana, niczym rodzynkami, plamkami norek jerzykow; teraz jerzyki krazyly nad bezksztaltnym stosem kamieni i gliny, ktora kiedys byla czescia owej sciany, a dzis zasypala droge od pobocza do pobocza, nie pozostawiajac nawet najmniejszej nadziei na przejechanie nie tylko dla furgonu, ale i dla buldozera. Gaj zeskoczyl na ziemie. W pociemniala rzeke toczyly sie kamyki; o mozliwosci powstania osuwiska mowiono nieraz, ale wzmacnianie sciany bylo szalenczo drogie. Po co to, nie tak czesto tedy sie jezdzi... Ot, kilka ciezarowek dziennie, chlopak w furgonie z nutriami... Gaj skulil sie, widzac oczyma wyobrazni, jak kawalek drogi osuwa sie spod kol do rzeki, jak woda wypycha szyby... zreszta, i tak nie mialby po co wyplywac, przeciez jesli nawet za jedna nutrie bylby jeszcze wstanie zaplacic, to za dziesiec... a na dodatek z samochodem... Zreszta, nic strasznego. Udalo sie; Gaj wstrzymal oddech, z lekkim sercem odwrocil sie - i dopiero wtedy nagle zrozumial. Szczurolap siedzial w kabinie. Milczal, patrzyl, obnazywszy w usmiechu wspaniale biale zeby. No tak. Oto jak pewna obietnica, dana w nadziei na latwe wyjscie, obraca sie w calkiem inna obietnice. Myslec trzeba bylo wczesniej, teraz za pozno na placz. Do diabla z nia, z ta cholerna nutria! Zylaby sobie pod mostem, Gaj zaplacilby, nie zbiednialby. Co obiecal?! DZIS dostarczyc pasazera do LURU? A jak tam dotrze, skoro droga zamknieta? Przez PUSTA OSADE?! Zaczelo padac. Ulewa dlugo czekala na ten moment i teraz malo sie nie zakrztusila ze zlosliwej satysfakcji; koszula przemiekla od razu i nieprzyjemnie przylgnela do ciala, woda ciekla po wlosach i wlewala sie za kolnierzyk, wiatr wial jak opetany, nogi rozjezdzaly sie w rudym blocie, krople uderzaly po policzkach, kryjac przed postronnymi oczyma wstydliwe lzy zlosci. -Po co? - spytal Szczurolapa. - Co ja panu zrobilem? I po co tak sie trudzic - nie prosciej od razu skrecic kark? Usta Szczurolapa drgnely, Gaj predzej zobaczyl, niz uslyszal: "Wsiadaj do samochodu". I nie ruszyl sie z miejsca - stal, czujac, jak zbiegaja mu po plecach chlodne strumienie deszczu. -Wsiadaj do samochodu - powtorzyl Szczurolap i Gaj zrozumial, ze sie nie przeslyszal. Kiepska sprawa - sprzeciwiac sie TAKIM nakazom. Powoli wspial sie do kabiny, na swoje miejsce; woda lala sie po szybach, zakrywajac swiat, Gaj zreszta nie mial ochoty nan patrzec - przykurczyl sie, objawszy mokre ramiona mokrymi rekoma. -Hej, spojrz na mnie - cicho polecil Szczurolap. Gaj zgial sie jeszcze bardziej. -Spojrz na mnie. Gaj odwrocil glowe - z trudem, niczym nakretke na przerdzewialym gwincie. I skierowal wzrok na futeral z fletem. -W oczy. Nad samochodem uderzyl grom - zdawalo sie, ze nad samym dachem. Szczurolap wzial Gaja za podbrodek: -Spojrz mi w oczy. Gaj szarpnal sie, uwolnil i rozpaczliwie, z fantazja samobojcy spojrzal prosto w waskie, zielone, bijace spojrzeniem szczeliny. Nic sie nie stalo. O dach kabiny bebnil deszcz, wydawalo mu sie, ze przeszlo kilka lat, nim Szczurolap sam, pierwszy odwrocil wzrok i wtedy Gaj bezsilnie opadl na oparcie fotela i przymknal oczy, odprezajac sie powoli. -A teraz wysluchaj mnie - cicho zaczal flecista. - Ja nie wyrzynam studentow i nie poluje na sezonowych kierowcow. Watpliwe tez, by sily ziemi i nieba zjednoczyly sie po to, aby powstrzymac przybycie do Luru dziesieciu nutrii. Nikt nie zamierza usunac cie z tego swiata. Dopoki tego nie pojmiesz, dalsza rozmowa nie ma sensu. Szczurolap zamilkl oczekujaco. Gajowi bylo zimno, mokre ubranie kleilo sie do ciala, odwaga minela, pozostawiajac po sobie dreszcze i omdlewajaca slabosc. Flecista westchnal. Otworzyl torbe, wyciagnal plaska, metalowa flache i po krawedz napelnil graniasta zakretke: -Wypij. -Nie chce. -Nie wyglupiaj sie... To nie trucizna. Wypij. Gaj wzial zakretke, o malo nie rozchlapawszy gestej, ciemnej cieczy; z rezygnacja wlal napoj do ust, zakrztusil sie i zakaslal. Na tym nieprzyjemnosci, na szczescie, skonczyly sie - po ciele blyskawicznie rozlala sie fala uspokajajacego ciepla, goraco zaplonely uszy i momentalnie wyschla koszula. -Bedziesz panikowac? - powaznie zainteresowal sie Szczurolap. -Nie - odparl Gaj, co prawda niezbyt pewnie. Przednia szyba, zalewana potokami deszczu, zupelnie utracila przezroczystosc. Wycieraczki nawet nie probowaly podjac walki - zamarly, bezsilne, niczym mokre wasy niedawno zdechlego zuka. Na co jestem mu potrzebny, myslal Gaj pod nieprzerwanym grzmotem gromu. Wlasnie ja. Tak jakby mrowke wzieto na dlon, jest ich w mrowisku setki tysiecy, ale trafilo wlasnie na te, prosze, jak jej sie powiodlo... A moze nacieszy sie - i wypusci? Szczurolap patrzyl i calkowicie jasne bylo, ze ani jedna Gajowa mysl nie potrafi sie przed nim ukryc, Gaj siedzi przed nim calkowicie rozszyfrowany, niczym wiejski glupek, niczym otwarty elementarz; odpowiedzia na krzywe, naprezone spojrzenie znow byl usmiech - rzad wspanialych, blyszczacych niczym klawiatura fortepianu zebow. -Smiesznie? - spytal Gaj glucho. - W ogole nie bywa pan powazny? -Bywam - dobrodusznie odpowiedzial Szczurolap. - Ale ten widok nie nalezy do przyjemnych. Burza slabla. Grom nie strzelal juz wiecej niczym armata, tylko ze zmeczeniem powarkiwal zza rzeki, ktora, przeciwnie, rozochocila sie, nadela i wyobrazila sobie, ze jest poteznym potokiem. Ulewa stala sie deszczykiem, droga zmienila sie w jednolita, zolta maz. -Co teraz? - zainteresowal sie posepnie Gaj. -Teraz... - Szczurolap z roztargnieniem glaskal brew. -Teraz... Dasz rade tu zawrocic? Deszcz calkiem ustal. Samochod co rusz buksowal kolami, Gaj z przerazeniem myslal o zamilklym silniku i grzeznacych kolach - co wtedy, dla spelnienia obietnicy przyjdzie mu go na plecach targac?! -Posluchaj, chlopcze... Tak zwany "wspolczesny folklor" - rzeczywiscie zamierzasz zajac sie tym na powaznie? Czy tylko przypadkiem - starucha naplotla, wyobraznia popracowala... Co? Gaj westchnal. -Oto, do czego zmierzam - znam jedna historie, akurat o tutejszych siolach, bardzo interesujaca - a ty jej nie znasz. O co sie zalozymy, ze nie znasz? -Droga kiepska - wymamrotal ze zmeczeniem Gaj. - Niech pan wybaczy, musze sie skupic. -Skupiaj sie. Nie bede ci przeszkadzal. Po prostu w dowod wdziecznosci chce ci opowiedziec pewna historie... Hm, wyobraz sobie, ze wiele setek lat temu w okolicznych krajach szalala epidemia. Jedne osady wymieraly calkowicie, inne w przerazeniu rozbiegaly sie... ludzie gineli w polu, zabijaly ich zwierzeta, glod... Skupiaj sie, skupiaj, uznaj, ze mowie sam do siebie. I pewnego razu, w jednej z osad pojawil sie czlowiek, ktory wynalazl lekarstwo. Nie szczepionke, o szczepionce wtedy nawet mowy byc nie moglo... Ale ten chlopak byl uczniem znachora, zielarzem i w ogole utalentowanym uczonym - skomponowal pewien napoj, i to calkiem intuicyjnie... I prosze, udalo mu sie wyleczyc polowe osady, choc i o wlasna skore, co tu kryc, walczyl... Strach, rozpacz, wymeczeni ciemni ludzie... Tak, odwazny byl to chlopak. I uparty. Wypelnil swoja robote - ow dzwon, ktory dzwonil u nich za umarlych... dzien i noc dzwonil... dzwon wreszcie zamilkl. I nastal czas wdziecznosci... Gaj nie odrywal wzroku od drogi. Starannie omijal rozmyte deszczem koleiny - i sluchal, sluchal z wciaz wzrastajacym napieciem i dlatego przedluzajaca sie pauza zmusila go do zadania pytania: -Odwdzieczyli sie? -Tak, jeszcze jak. Okrzykneli go czarownikiem. A wiesz, jak zazwyczaj traktowano czarownikow? -Dobrze ich nie traktowano... -A pewnie. Coz jest dobrego w dymiacym pieciometrowym ognisku? Samochod podskoczyl, trafiwszy kolem na kamien. -Chcieli go spalic? -Chcieli. Chcieli i spalili, nie miej watpliwosci, takze oni byli ludzmi solidnymi, z charakterem i lubili doprowadzac sprawe do samego konca. Gaj milczal. Z jakiegos powodu zrobilo mu sie bardzo smutno. Po prostu zalosnie. -Bajka zrobila na tobie wrazenie? Samochodem znow zatrzeslo. -Nie - powiedzial wolno Gaj. - Bajki sa sprawiedliwe. W bajce by bylo - pacjenci padli zbawcy do nog i oglosili go krolem... A to, co pan opowiedzial, bardziej przypomina prawde. -Co za roznica - usmiechnal sie Szczurolap. - Wszystko to dzialo sie tak niewyobrazalnie dawno temu... -Wszystko to powtarzalo sie wiele razy, rowniez calkiem niedawno - odparl tym samym tonem Gaj. - Ze zbawcami... postepuja wlasnie tak. Zreszta, po co ja to panu mowie, pan wie to lepiej ode mnie... -Sluchaj, podobasz mi sie - powiedzial calkiem powaznie Szczurolap. - A ten chlopak, o ktorym mowa, byl calki em mlody. A wygladal na jeszcze mlodszego - ale nie na tyle dziecinnie, by go zalowac. I nie dosc staro, by zaczac go powazac... I nie byl miejscowy. Obcy; kto wie, jesli wyroslby pomiedzy wiesniakami... Gaj zerknal nan ostroznie: -A pan tak mowi, jakby to wszystko widzial wlasnymi oczyma. -Przeciez w pewnym sensie jestem... folklorysta. Tak, zatrzymaj sie tutaj. Gaj drgnal - podczas rozmowy podjechali do rozwidlenia; slonce przebijalo sie przez rzednace chmury i mokra trawa rozblyskiwala soczystymi, kolorowymi ogniami. -Zaciagnie mnie pan do Pustej Osady - Gaj nie pytal, a po prostu stwierdzal. -Tak. -Nie ma potrzeby... -Posluchaj, przeciez wszystko uzgodnilismy, prawda? Chodzmy, pokaze ci cos. Szczurolap lekko zeskoczyl na ziemie i Gaj, wbrew sobie, poszedl w jego slady. Powietrze i slonce - wstrzasajacy koktajl, kiedy indziej Gaj odetchnalby pelna piersia i glupio usmiechnalby sie, teraz nawet poddal sie urokowi tego dnia - na sekunde, nie dluzej... -Tutaj - zawolal Szczurolap. Stal dwa kroki od tego, co Gaj przywykl nazywac drogowskazem. W rzeczywistosci byl to dwumetrowy drewniany pien z przybita don sprochniala deska. -Czytamy - uroczyscie oglosil flecista. - Co tu jest napisane? Napis olejna farba, gloszacy "Objazd", teraz byl jasno oswietlony poludniowym sloncem. Koslawa strzalka kierowala podroznego do zwaliska kamieni i gliny - nad brzeg, gdzie kraza zaniepokojone jerzyki... -Tu jest napisane - glucho powiedzial Gaj - ze nie nalezy pchac sie tam, gdzie nie trzeba. -Dobrze - rzekl Szczurolap z widocznym zadowoleniem. - Nie nalezy, oczywiscie, gdzie nie nalezy... Kto ustawil ten drogowskaz? Gaj dotknal pnia koncowkami palcow. Popekana kora byla mokra. -Spojrz - przymilnie usmiechnal sie Szczurolap. Gaj oderwal reke. Martwy drogowskaz ozyl. Poczatkowo wydalo mu sie, ze pokryl sie jednolita warstwa zaaferowanych owadow, ale na wilgotnej korze nie bylo nawet mrowki - po prostu pien gwaltownie mlodnial. Jakby puszczono tasme filmowa do tylu; zniknal napis, zrobiony biala olejna farba, pojawil sie inny, zrobiony zolta, i jeszcze jeden - znow biala, i jeszcze... Po uplywie kilku sekund "Objazd" znikl zupelnie, a z pekniec, szczelin i plam wyplynal calkowicie inny napis, ciemny, niezbyt wyrazisty, w nieznanym na pierwszy rzut oka narzeczu. -No, chlopcze, jestes uczonym czlowiekiem, prawie bakalarzem. Czytaj. -Ja nie... - zaczal Gaj i zacial sie. Zrozumial, w jakim jezyku zostal sporzadzony napis - w jego ojczystym. Alfabetem sprzed tysiaca lat. Zapach audytorium. Profesor-filolog, plakaty i schematy, polaczenia wyrazowe, wyprowadzone kreda na tablicy... Gaj byl niezlym uczniem. Nie przyszlo mu tylko do glowy, ze moglby w ten sposob wykorzystac swoja wiedze. -"Przechodniu - zaczal drzacym glosem. - Wstepujesz na ziemie wspolnoty..." Tutaj nazwa. -Jaka? - spytal Szczurolap, wciaz tak samo przymilnie. Marszczac czolo z napiecia, Gaj przeczytal: - "Spalona..." Tak jakby Spalona Dzwonnica. Nie, Spalona Wieza. -Brawo! - flecista w zachwycie obnazyl biale zeby. - Nic ci ta nazwa nie mowi? Gaj zamyslil sie. Na dnie jego pamieci przemknal slaby cien - ale nagle olsnienie nie pozwolilo przebic mu sie na wierzch. Nowa mysl byla silniejsza. -Mnie mowi cos innego - powiedzial wolno. - Sadzac po literach, tekst ma okolo tysiaca lat. -Ciut mniej. Ale cieplo. -No? - Gaj oczekujaco podniosl wzrok. -No? - Szczurolap jakby nie zrozumial. -A jakie drzewo tak dlugo wytrzyma? Tu sie kamienie krusza, nie wspominajac o ludziach, o ktorych pamiec juz umarla. A sprochnialy pieniek stoi sobie jakby nigdy nic, tak? Szczurolap rozesmial sie. Dluzsza chwile Gaj, nastroszywszy sie, przygladal sie jego wesolej postaci. -Och... Zuch. Trzezwo rozumujesz i twoja logika jest bez zarzutu... Drogowskaz na ulamek sekundy powrocil do poprzedniego stanu; Gaj cofnal sie. -A teraz powiedz mi, mlodziencze - glos flecisty nagle spowaznial. - Znasz takie slowo - "przeklenstwo"? Gajowi znow zrobilo sie zimno. -Widze, ze znasz... Jak sadzisz, co jest bardziej dlugowieczne - kawalek drewna czy przeklenstwo? -Sadze, ze przeklenstwo - odparl Gaj ochryplym glosem. -I slusznie sadzisz. - Szczurolap zamilkl, potem znow sie usmiechnal i Gaja prawie ucieszyl ow usmiech. - To co, pojedziemy juz? Gaj odwrocil sie i popatrzyl na droge, uchodzaca w las. Byla malownicza. Byla bardzo mila, ta droga, w plamach slonca i cienia, wygodna, gladka, prawie bez wybojow, szeroka, pierwszorzedna droga... -Nie rozmysli sie pan? - spytal samymi wargami. Jego wspolpodrozny z usmiechem pokrecil glowa. -No coz - powiedzial Gaj ledwo slyszalnie. W ostatniej chwili przemknela mu mysl o tym, co bedzie, jesli posrodku lasu zepsuje sie samochod; pozytku od takich rozmyslan nie bylo zadnego - dlatego, ze nie bylo wyboru i dlatego, ze pierwsze galezie juz zamknely sie za plecami. Oczywiscie, niczego strasznego w tym lesie nie bylo. Poza tym, ze byl nadzwyczaj gesty, wrecz nienaturalnie gesty i ciemnawy. Ani polanki, ani sciezki - droga, waska i prosta, i nienormalnie gladka - nawet drzewo nie zdecydowalo sie na nia upasc, zaden krzaczek nie przekroczyl jakiejs niewidocznej linii, czysta droga, jakby kazdej nocy w pocie czola harowali na niej robotnicy drogowi... Gaj zjezyl sie. Przywidzieli mu sie lesni ludzie, zieloni i kudlaci, z lopatami, z papierosami w spierzchnietych drewnianych ustach... Usmiechnal sie krzywo. Po co meczyc sie za kazdym razem na Rudej Trasie - nie latwiej pojechac laskiem, prosciutko, po tej przyjemnej pod kazdym wzgledem drodze... Boze, o czym on mysli?! Ledwo zdazyl zahamowac - droge przebieglo male zwierzatko, przypominajace tchorza. Beztroskie stworzenia, pomyslal Gaj, znow naciskajac na gaz i wpatrujac sie w pobocza, beztroskie stworzenia zyja tu bez leku i nie mysla o jakims tam przeklenstwie. A co ja tutaj robie?! Dobrze, niech kraina ta bedzie przekleta, w calosci i calkowicie, i wszyscy jestesmy winni. Nie to. Przepowiednie zostawmy ojcu. Spalona Wieza, tak... W kazdej osadzie byla wieza strazacka, dzwonnica, stanowisko wartownicze... Hm, a w lesie? A czy byl tu wtedy las? Pozar... Wieza strazacka splonela pewnie razem z osada... Stad nazwa. Spalona Wieza. -A tak - powiedzial nagle Szczurolap - wracajac do opowiesci o pechowym znachorze... Nie chcialbys wiedziec, co pozniej stalo sie z jego, hm, pacjentami? -Chcialbym - powoli odezwal sie Gaj. - Chcialbym... wiedziec. -Widzisz... Stalo sie tak, ze ich postepek nie zostal im wybaczony. A oni... krotko mowiac, zostali ukarani. -Przez kogo? - spytal Gaj machinalnie. I zaraz ugryzl sie w jezyk; Szczurolap, usmiechajac sie, opuscil szybe i z zadowoleniem oparl sie o nia lokciem. -Coz - ostroznie zaczal Gaj. - Wrocila do nich zaraza? -Choroba nie wrocila juz - odparl Szczurolap niedbale. - Oni sami wyruszyli... tak, gesiego wyruszyli do pewnego miejsca. O tym miejscu nie bede ci opowiadac - ale, uwierz mi, lepiej dla nich byloby po prostu umrzec. Szczurolap zamilkl wyczekujaco. Gajowi wydalo sie, jakby on, maly chlopczyk, bez pytania zajrzal w ciemna studnie i stamtad, z glebiny, tchnelo w niego takie zimno i takie przerazenie, ze rece na kierownicy zmartwialy. -Zostali wezwani i poszli - kontynuowal powoli Szczurolap. - Jak sadzisz, okrutnie z nimi postapiono? -Nie mnie sadzic - z wysilkiem powiedzial Gaj. -Nie tobie - szorstko potwierdzil Szczurolap. - Ale spytalem cie teraz o twoje zdanie - badz tak dobry i odpowiedz. -To byli ciemni, biedni ludzie - z wysilkiem odrzekl Gaj. - Zaslepieni ignorancja. Przelotnie spojrzal na Szczurolapa - i zamilkl, jakby zatkano mu usta. Zupelnie wyraznie ujrzal, jak z oczu Pstrokatego Flecisty spoglada teraz ktos inny, dla kogo owe oczy stanowily tylko wyciecia w masce. Diabelskie zludzenie trwalo ledwie kilka sekund - a potem Szczurolap usmiechnal sie, znow stal sie soba i Gaj zobaczyl, jak na jego czole pojawila sie niezauwazona wczesniej, ukosna biala blizna. -Coz, usprawiedliwiasz ich? - z usmieszki em spytal Szczu rolap. Gaj zmusil sie do tego, by nie odwrocic wzroku. -Ja... nie usprawiedliwiam. Ale czy ich wina... rzeczywiscie zaslugiwala na tak wielka... kare? - "Rzeczywiscie" - z ironia przedrzeznil go Szczurolap. Nastala cisza i trwala dlugo, dopoki furgonetka, toczac sie zaledwie, nie zjechala na pobocze. -Patrzylbys na droge - powiedzial Szczurolap zaczepnie i Gaj ocknal sie. Jechali godzine, potem druga; las sie zmienial i kipialo w nim zycie: cos lopotalo skrzydlami, cos rzucalo sie przez droge, cos szelescilo krzakami, polowalo, uciekalo, cos spiewem wzywalo towarzyszke. Po pniach plasaly blyski stojacego wysoko slonca, lecz ani jeden z nich, chocby nie wiadomo jak probowal, nie mogl dotrzec do ziemi. Po dachu kabiny od czasu do czasu lomotaly galezie, a Szczurolap siedzial, wystawiwszy lokiec przez okno i juz od czterdziestu minut podspiewywal miejskie, starodawne piosenki i opatrywal je sprosnymi komentarzami, przeszkadzajac Gajowi myslec i w koncu osiagnal swoje - Gaj zaczal sie smiac. Poczatkowo pochrzakiwal, starajac sie utrzymac usta rowne niczym linijka; potem zaczal odwracac sie i chichotac, wreszcie poddal sie, calkowicie oddajac sie niemalze histerycznej wesolosci i co rusz ryzykujac rozbicie samochodu. Kto mogl przypuszczac, ze w drodze do Pustej Osady przyjdzie mu rzec niczym niewychowana szkapa?! Pod wplywem smiechu przypomnial o sobie glod, Wczesniej zagluszony strachem; nie boje sie, myslal Gaj ze zdziwieniem. Nie boje sie i chce zrec - okazuje sie, ze albo jestem odwazny, albo calkiem zglupialem. Obiad, obiad, obiad!! W odpowiedzi na jego mysli przed nimi mignal przeswit. Po minucie polmrok lasu rozjasnil pionowy sloneczny slup - pojawila sie pierwsza na ich drodze polana. -Stop - powiedzial zdecydowanie flecista. - Urzadzimy sobie tutaj maly piknik. Panowie wycieczkowicze, opusccie pojazd. Gaj wahal sie przez sekunde - a potem machnal reka i wyszedl na slonce. Trawa siegala powyzej kolan, jesli byly to kolana Szczurolapa, a Gajowi - niemalze po pas; chciwie rozdymajac nozdrza, Gaj poczul nagle z cala ostroscia, ze zyje i upajajacy smak zycia pokonal na jakis czas wszystkie inne uczucia. Trawa byla wilgotna. Rozstepowala sie przed nim i zamykala za plecami; biegl i nie rozumial, ze biegnie, po prostu nogi wybijaly go na poltora metra w niebo, a niebo zaczynalo sie tuz nad czubkami traw. -Ech... Po prostu niczym krolik w stepie. Cienkonoga sarna... Biegaj, biegaj, nie krepuj sie. No biegaj, a co tam... Szczurolap siedzial, podwinawszy pod siebie dlugie bose nogi, przed nim na trawie lezala jego torba, a obok - czysty obrus o rozmiarach przescieradla; przez nastepne polgodziny z torby na obrus wedrowalo jedzenie, potrawy i gotowe dania. Zdretwialy Gaj obserwowal, jak torba wydaje porcje za porcja i, poczatkowo z obawa, potem z coraz wieksza ochota zaznajamial sie z gastronomicznymi cudami, ktorych wczesnie nie tylko nie probowal, ale wrecz o nich nie slyszal; jadl - poczatkowo grzecznie, potem lapczywie, pozniej juz na sile, popijal ciemnym napitkiem z flaszki i zagryzal rozwleklymi rozwazaniami gospodarza - bo gospodarzem rozkosznego stolu byl, rzecz jasna, Szczurolap. -Kucharze - opowiadal flecista, szczerzac sie lapczywie - to bez watpienia najlepsza czesc ludzkosci. Z kucharzami zawsze mi bylo latwo. Kaplani swiatyni, w imie ktorej zoladek... A wiec zdarzyla mi sie kiedys zabawna historia. W pewnym zamorskim kraju, w bogatym miescie, w wytwornym palacu tamtejszego sultana, kucharzem byl niejaki Mustafa... Gaj juz nie siedzial, lecz lezal, opierajac sie na lokciu i zujac zdzblo trawki; opowiesc o kucharzu Mustafie plynela, snula sie, kolysala do snu. -A co bylo dalej? -Dalej bylo najciekawiej. Rowno po trzech latach wrocilem, tak jak obiecalem... Sluchaj, zasiedzielismy sie. Czas na nas. Szczurolap uniosl glowe i spojrzal prosto w slonce; Gaj zobaczyl, ze patrzy bez mruzenia, szeroko otwartymi oczami, prosto na sloneczny dysk i nie mruga, i Gaj znow poczul sie nieswojo. Przed odjazdem dobry Szczurolap wsunal do kazdej klatki po solidnym peczku soczystej trawy; Gaj probowal protestowac - mial polecenie po drodze nie karmic nutrii - ale zaraz poddal sie i machnal reka. W miejsce podniecenia i euforii przyszlo obojetne, senne otepienie z przejedzenia. -Tak zakoncze opowiesc o kucharzu - kontynuowal Szczurolap, trzesac sie w ciasnej kabinie. - Kiedy wrocilem, biedak stchorzyl... i nie mogl sie zdecydowac, co ma robic - czy moze uciec, a moze mnie zjednac... Wiesz, oni tam nawet wiezien nie maja, za to pelno katow z batami i palkami, karza za wszystko biciem, a jesli przestepstwo powazniejsze, do smierci bija. I tak, gdy wczesnym rankiem zabrzmialy traby... Dlugi przeciagly krzyk, podchwycony echem, zagluszyl warkot silnika, pobrzekiwanie klatek i glos gawedziarza. Zapiszczaly hamulce; Gaj uderzyl sie mocno o kierownice, ale nie poczul bolu. -Slyszal pan? Szczurolap przerwal opowiesc wpol slowa, nachmurzyl sie, wsluchujac w cisze. -Co to? - wyszeptal Gaj, zmagajac sie ze wstydliwym spazmem w zoladku. -To las - w zamysleniu powiedzial flecista. - Las, rozumiesz. Takie buty... Jedzmy. -Moze by... -Jedzmy, jedzmy. Ruszaj. Gaj podporzadkowal sie; samochod toczyl sie naprzod i Gaj pragnal, zeby przysiadl, wciagnawszy pod siebie kola, wcisnal sie w ziemie. A jeszcze mocniej pragnal znalezc sie gdzies daleko, chocby nawet w karczmie, niech nawet sie ponabijaja, a chocby i pobija... Nagle naprezyl sie, pochyliwszy do przodu; tam, na poboczu, w plataninie swiatla i cieni przywidzial mu sie jakis ciemny ksztalt. Nie, nie przywidzial sie... Albo... Nie... -Lezy - powiedzial zachrypnietym glosem. Szczurolap podniosl brwi; i on patrzyl tam, gdzie Gaj. -Lezy - powtorzyl Gaj z rozpacza. - Tam... W przedzie, na skraju drogi, posrod zwalow brudnych, zbutwialych zeszlorocznych lisci lezal czlowiek. Kobieta. Ciemnoniebieski znoszony plaszcz sklebil sie na plecach, nakrywszy do polowy glowe, pozostawiajac na widoku szczupla noge w brazowej ponczosze i platanine wlosow w tyle glowy. Prawa reka kobiety, wyrzucona do przodu, jeszcze minute temu ugniatala gline; na kruchym nadgarstku spoczywala masywna bransoleta z zoltego metalu. Pewnie ze zlota. -Boze - wymamrotal glucho Gaj. Samochod szarpnal do przodu; Szczurolap opadl na oparcie siedzenia, a Gaj juz hamowal, w biegu otwierajac drzwi, druga reka wymacujac apteczke pod fotelem i rece mu sie trzesly: -Boze... -Ty gdzie? - ostro rzucil flecista. Gaj juz zeskoczyl na ziemie. Goraczkowo rozejrzal sie w poszukiwaniu potencjalnego przeciwnika - nikogo nie zobaczyl, podszedl wiec do lezacej. Na mgnienie zrobilo mu sie strasznie az do mdlosci - tajemnicza kobieta, byc moze martwa, posrodku lasu - lecz Gaj gwaltownie pokonal slabosc, scisnal zeby, pochylil sie, wyciagnal reke, zamierzajac odchylic plaszcz... Zostal brutalnie zlapany za kolnierz. Podniesiony z ziemi i rzucony tak, ze nim runal na droge, przelecial kilka dobrych metrow w powietrzu. Oczy Szczurolapa plonely, niczym zielone lampy; zmierzywszy Gaja lodowatym spojrzeniem, czubkiem bosej stopy odepchnal na bok upadla apteczke: -Ech, ty... Po sekundzie w jego rekach pojawil sie flet; Gaj zatkal uszy rekami. Dzwiek przebil sie i przez palce. Dzwiek byl niedobry, wywracajacy na druga strone, wyczerpujacy; Gaj zdolal otworzyc usta, ale krzyknac nie zdazyl. Nie przestajac grac, Szczurolap odwrocil sie do lezacego ciala; cialo drgnelo, szarpnelo sie konwulsyjnie - i przestalo byc cialem, zmiety plaszcz poruszyl sie, to nie byl juz plaszcz, a ogromna czarna blona, i pod nia nie bylo juz kobiecego ciala, lecz slepa rura, przypominajaca fragment wezowego ciala, skorzany worek z pekiem cienkich, wieloczlonowych macek, tak idealnie imitujacych czarne ludzkie wlosy... I noga w brazowej ponczosze zmienila sie w pulsujaca kiszke, a tam, gdzie Gaj ujrzal kolano, otworzylo sie metne, jakby powleczone tluszczem oko. A zlota bransoletka na nadgarstku przemienila sie w kostna plytke. Gaj odskoczyl niczym sprezyna. Odczolgal sie w strone furgonetki, schowal sie za kolem i wbil zeby w dlon. -Zycie we wszystkich swych przejawach - ze wstretem zauwazyl Szczurolap. - Zyjemy, korzystajac z instynktow. Przy czym przynety od razu dwie - dobry chlopiec rzuca sie na ratunek nie-szczesnej cioci albo, dajmy na to, chciwy szoferzyna zechce zdjac zlotko... Patrz, jaka chuda. Tylko patrzec, jak z glodu zdechnie. Skorzane boki nieznanego stworzenia podnosily sie i opadaly; od bulgoczacego dzwieku, ktory przy tym powstawal, Gaja o malo nie zemdlilo. -Pewnie slimaki zre... Dlatego, ze ludzie tutaj, jak zrozumialem, dawno juz nie bywaja. A jesli ktos juz bywa - u tego strach zwycieza i chciwosc, i te same szlachetne odruchy... Beznadziejnie. Beznadziejnie - podsumowal, zwracajac sie do skorzanego worka. Ten szarpnal sie, podwinal lapy i bliski omdlenia Gaj ujrzal na boku stwora szeroka paszcze. Jak suwak przepelnionej walizki; paszcza opasywala rure dookola i Gaj nagle przypomnial sobie jednego farmera, ktory rok temu zaginal w poblizu lasu, zezowatego, wstydliwego chlopaka, milczacego, dziwnego, odrobine "nie tego". Gaj zaszlochal. Apteczka lezala na boku, straciwszy w pyle sloiczek z amoniakiem, flakonik jodyny i opakowany w papier bandaz. Niezliczone nogi skorzastego potwora wyprezyly sie nagle, podnoszac cialo niemalze pionowo, mignelo okragle oko; Gaj krzyknal ochryple, Szczurolap zas ze zdziwieniem uniosl brwi: -No popatrz... Poderwal reke do gory, potem opuscil i straszliwe cialo przewrocilo sie, osiadlo, zaczelo wic w konwulsjach. Szczurolap ponownie uniosl reke - potwor jeknal prawie ludzkim glosem; reka opadla - potwor rozplaszczyl sie wsrod lisci i okragle oko na kiszkopodobnym wyrostku zmetnialo jeszcze bardziej. Szczurolap podniosl reke jeszcze raz, potrzymal ja uniesiona, potem powiedzial z westchnieniem: -Idz precz. Potwor szarpnal sie; Szczurolap zabral reke: -Mowie: idz precz! Potwor znikl w oka mgnieniu - dopiero co tarzal sie w stosie lisci, a po chwili juz go nie bylo, wspial sie po pniu, rozplynal wsrod galezi. -I po wszystkim - z roztargnieniem oznajmil Szczurolap. Gaj siedzial, przysunawszy sie plecami do kola i patrzyl, jak tamten przeciera flet kolorowa szmatka; zakonczywszy ow rytual i schowawszy piszczalke do futeralu, Szczurolap pochylil sie, aby niespiesznie i starannie zebrac zawartosc apteczki. Potem westchnal, podszedl dwoma dlugimi krokami i stanal obok: -Po co to zrobiles? -Niczego nie zrobilem - odpowiedzial Gaj z ziemi. -Nie, zrobiles. Zatrzymales samochod, chwyciles te oto smieszna skrzyneczke... Sadzisz, ze pomoglaby ci jodyna? Po spotkaniu z takim... obrzydlistwem? -Myslalem... -W ogole nie myslales. Zlapales i pobiegles... Teraz powiedz mi - po co? Gaj otworzyl juz usta, lecz zacial sie pod ciezarem spojrzenia Szczurolapa. Dlatego, ze pod tym spojrzeniem jakiekolwiek slowa wydawaly sie smieszna, malutka, wyswiechtana bzdura. -Spojrz na mnie - polecil flecista. Gaj podniosl glowe. Las podskoczyl i poplynal - nieruchome pozostaly tylko dwie zielone szczeliny; potem powoli opuscily sie na nie powieki. Szczurolap zmruzyl oczy. -A czy wiesz - powiedzial, nie otwierajac oczu - jak wygladalby swiat, jesli kazdy tak zwany dobry uczynek bylby natychmiast nagradzany? No, przynajmniej obchodziloby sie bez kary, co? Gaj nie wiedzial, co odpowiedziec. Czul sie nazbyt zalosnie i glupio. Flecista chrzaknal i popatrzyl na niebo. -Pora na nas - powiedzial poprzednim tonem. - Jedzmy. Po nastepnej godzinie drogi las rozbil sie o czerwona, ceglana sciane. Mocna brama, jakby nie poddajaca sie uplywowi czasu, byla otwarta, zapraszajac do srodka. Droga wila sie i ginela gdzies tam, w lesnej glebinie; Gaj przyhamowal, bezradnie rozejrzal sie w poszukiwaniu objazdu - na prozno. Na obrzezach osady las rosl gesto, niczym straz; nad ciemnym bezladem budynkow zawisla odlegla wieza. Wieza strazacka; Spalona Wieza. -No? - cicho ni to spytal, ni to przykazal Szczurolap. Zawyl silnik. W dziecinstwie takim sposobem przewracal w ksiazkach straszne stronice. Szybciej i nic ci sie nie stanie. Szybciej... Samochod ledwo sie toczyl. Silnik ryczal - a furgonetka wlokla sie niczym wieznaca w smole mucha, Gaj trzasl sie, wczepiwszy kurczowo w kierownice, a na spotkanie plynela glowna ulica Spalonej Wiezy - Pustej Osady, od tale dawna pustej, ze nawet pokrzywa nie zdecydowala sie zalegnac w cieniu tutejszych plotow. Nawet potezny las nie potrafil przekroczyc ogrodzenia - zdzblo trawy, mrowka, ptak, w ogole nic zywego tu nie przeszlo, wszedzie sterylnie, pusto i czysto. Gajowi ta pustka smakowala niczym wielokrotnie przegotowana woda - martwa woda, w ktorej nie ma absolutnie NICZEGO... -Rozejrzyj sie - wciaz tak samo cicho poprosil Szczurolap. - Patrz, byc moze o czyms zechcesz sobie przypomniec. Porozmawiac o czyms, zapytac - przyjrzyj sie, przeciez to ciekawe... Gaja to nie interesowalo. Nie ma niczego interesujacego w ludzkiej siedzibie, z ktorej ludzie zostali wygnani nagle i przemoca; drobne, nieuchwytne detale ludzkiej obecnosci czynily wszechobecna pustke jeszcze straszniejsza. Slad drewnianego trzewika w blocie przed otwarta brama. Woz zaladowany zlota sloma, swieza, ktora nigdy nie zaznala deszczu. Studnia z napelnionym wiadrem - tylko podejsc i pic. Wydawalo sie nawet, ze woda w wiadrze faluje. Tak, drzy, jakby dopiero co postawiono wiadro na ziemi, sekunde temu. Gaj byl pewien, ze gdyby przyszlo mu do glowy dotknac studziennego kolowrotu, raczka bylaby jeszcze ciepla. Ciepla, przez tysiac lat chroniaca cieplo dloni. Tu pachnialo ludzmi. I jednoczesnie zaniedbaniem - nieznosny koktajl. A samochod toczy sie dalej jak we snie, co sekunda pokonujac niewidzialne przeszkody. -Zatrzymaj sie, Gaj. Prawdopodobnie byl to pierwszy raz, gdy Szczurolap zwrocil sie don po imieniu. -Zatrzymaj... Gaj, nie namyslajac sie, wcisnal w podloge pedal gazu; samochod szarpnal - i wtedy silnik zachlysnal sie. Zamilkl; furgonetka niezdarnie podskoczyla, potrzasnela klatkami na skrzyni, skrecila i wjechala w niski plotek jakiegos ogrodka. I od razu nastala cisza. Jak makiem zasial. -No, Gaj... Idziemy. -Tego nie bylo w umowie - Gaj patrzyl prosto przed siebie. W kat ciemnego drewnianego domu, pod ktorego fundament, byc moze, wlozono zywego koguta. -Tego nie bylo w umowie - powtorzyl szeptem. - Nie tak sie umawialismy. Szczurolap westchnal: -Nie zgodzilbys sie. Jesli TAK bysmy sie umawiali. -A na cholere panu moja zgoda?! -Przestan histeryzowac. Jest ktos, kto pragnie sie z toba zobaczyc. Dzis. Teraz. Dla niego to bardzo wazne, a ja chcialbym, zebys zachowal sie jak mezczyzna. Dasz rade? Gaj milczal, probujac wybadac glebokosc pochlaniajacej go przepasci. Przepasci, ktora uznal za kaluze i smialo wen wskoczyl. I oto teraz leci, leci, a dna jak nie widac, tak nie widac... Gaj zdobyl sie tylko na jeden istotny argument. Byl przynajmniej calkowicie szczery. -Boje sie... -Wiem. -Nie chce! -Ale coz zrobic... Coz zrobic, ze smutki em pomyslal Gaj. Szczurolap lekko zeskoczyl na ziemie, jego torba zostala na siedzeniu, wolno pojmujacy Gaj zdazyl sie zdziwic - tez cos, cala droge trzymal niczym skarb, a teraz zostawia. Zelazne stopnie kabiny wydaly mu sie wysokie, niemozliwie krete i dlatego wypelzl na zewnatrz niezgrabnie, niczym wymazana maslem wesz. Wytarty bruk ulicy oparzyl mu stopy. Wrazenie bylo takie rzeczywiste i mocne, ze z sykiem wciagnal powietrze; na szczescie oparzenie istnialo tylko w jego wyobrazni. Ulica - Gaj specjalnie pochylil sie, aby dotknac jej reka - byla zupelnie zimna. Jak przystoi trupowi. Flecista kiwnal nan - i w milczeniu zaglebil sie w zaulek, jakby nie watpiac, ze Gaj pojdzie w jego slady; i Gaj poszedl, niczym pies na smyczy. Szczurolap kroczyl zamaszyscie i spokojnie, jakby po znanej od urodzenia ulicy, jakby szedl tak po raz tysieczny, jak do dobrze znanej pracy; do pracy, myslal Gaj, patrzac, jak migaly bose piety przewodnika. Umiescil pewnie na dzwonnicy jakiegos potwora i teraz karmi go podroznymi. Bzdura. Nie, ale skad posrod tych poteznych, zabytkowych budynkow wziela sie nowiutka, poblyskujaca szklem willa?! Widok byl na tyle zaskakujacy, ze Gaj zwolnil kroku. Na eleganckiej laweczce obok wysokiego ganku lezala, z otwartymi stronicami, pornograficzna gazetka. Z przedwczorajsza - Gaj zerknal - tak, przedwczorajsza data w rogu okladki. Ruszyl biegiem. Prawie dogonil Szczurolapa, chcial krzyknac - ale krzyk mu nie wyszedl; przewodnik kroczyl lekko i rownomiernie, nie kroczyl nawet - stapal, jakby dopelniajac nieznanego rytualu i od jego wyprostowanych plecow ciagnelo takim uroczystym opanowaniem, ze Gaj nie odwazyl sie don zblizyc. Wtedy, walczac z paralizujacym strachem, zaczal glosno liczyc kroki: -Sto trzydziesci siedem... sto trzydziesci osiem... Szczurolap skrecil. Nowa ulica, ciemniejsza i wezsza, sciany, domy, ogrodzenia, znow sciany i wciaz malo okien, jakby twarze domow - bez oczu. -Tysiac dwa... tysiac trzy... Drzacy glos Gaja brzmial coraz ciszej, stopniowo przechodzil w szept, potem w rzezenie, by w koncu w ogole zamilknac. Oto on, plac u podnoza dzwonnicy. Zaskakujaco rozlegly, nieksztaltny, wylozony kamieniem brukowym plac. A posrodku niego... Gaj stanal, jak wryty. Posrodku placu sterczal kamienny palec. Sznury, wpijajace sie w cialo, glosne uraganie tlumu... Kamienny slup pokryty byl warstwa sadzy. A pomost wokol posypany byl popiolem. W pewnym momencie Gajowi zrobilo sie nawet lzej - to nie bylo nic innego, jak po prostu gorsza wariacja znajomego snu. Zle, ze sen wrocil - ale ze snu mozna wyskoczyc. Uciec, obudzic sie, odejsc... Wsciekle ugryzl sie w nadgarstek, z calego serca majac nadzieje, ze diabelstwo prysnie i obudzi sie w goscinnym pokoiku staruchy Tiny, popatrzy na zegar i przekona sie, ze spoznil sie do pracy. -Wiele rzeczy moze sie przysnic czlowiekowi - powiedzial, nie odwracajac sie, Szczurolap. - A moze akurat przysnilo ci sie, ze jestes studentem? Ze dorabiasz? Ze wieziesz nutrie? W ostatnich slowach absolutnie powaznej frazy przebila sie nagle drwina; Gaj tepo patrzyl na swoja reke - z bialymi sladami zebow. Na jego oczach slady podeszly czerwienia, pojawila sie krew. -A wlasnie, ze nie - powiedzial, przezwyciezajac dreszcze. - Jestem. Urodzilem sie, wyroslem, jestem, niech to diabli wezma i nic mi sie nie sni... A tutaj nigdy nie bylem. Ani razu. -Jestes pewien? I Gaj ujrzal, jak Szczurolap wyjmuje z futeralu flet, I chcial nawet powiedziec cos w rodzaju "nie trzeba", ale slowa ugrzezly mu w gardle. -Chodz tutaj... Bedziesz stal obok. I nie waz sie ugiac! - glos flecisty nagle ogarnal soba caly plac. Gaj zobaczyl na miejscu swego przewodnika ciemnego olbrzyma, monstrualny ksztalt na tle nagle pociemnialego nieba. Zobaczyl i cofnal sie, ale pochwycono go i szarpnieciem wciagnieto na pomost. Dzwiek fletu. Nic na swiecie nie moze wydawac takiego dzwieku. To nawet nie dzwiek - slychac go nie uszami, a skora, pulsem, sercem, i swiat, uslyszawszy go, pekl. Po jednej stronie szczeliny zostaly wsie i stolice, cerkwie i wiezienia, bazary i cmentarze, szpitale i burdele; po drugiej - bezludny plac, ktory juz dluzej nie byl bezludny. Setki ich. Wiele setek. Wypluly ich waskie ulice albo wyszli spod ziemi, a byc moze zawsze tu stali w oczekiwaniu na ow dzien. A teraz dzien ten nastal i dla nich nie bylo nic straszniejszego od spoznienia sie na Wezwanie. Plac byl juz pelen, a oni wciaz przybywali i przybywali. Gaj skrecal sie od przenikajacego pod skore dzwieku i wlasnie wtedy, gdy na walke z nim zabraklo mu sil - dzwiek urwal sie. Nie slyszal najmniejszego szmeru ani szeptu. Setki blyszczacych goraczkowo oczu. Na Spalonej Wiezy donosnie i strasznie uderzyl dzwon. -Czy wszyscy stawiliscie sie, kaci? To nie byl glos Szczurolapa, watpliwe nawet, by w ogole byl to ludzki glos. Gaj spojrzal - i od razu pozalowal tego, gdyz na miejscu Szczurolapa wznosila sie postac pasujaca chyba jedynie do koszmarnego snu. W miejscu oczu plonely zielone lampy i czarnymi faldami opadal zebaty, przenikajacy przestrzen cien, kiedy postac wladczym gestem podniosla reke - uderzyl go czerwony blask z pierscienia. -Wszyscy - odezwal sie glos z tlumu, przypominajacy postukiwanie w drewno. -Nie zapomnieliscie? - spytal Ten, Ktory Byl Szczurolapem. -Pamietamy - odparl drugi martwy glos. Straszna reka wyciagnela sie nagle, wskazujac prosto na Gaja: -Oto on. Gaj pragnal odetchnac, lecz zawiadujace oddychaniem miesnie nie posluchaly go, ogarniete skurczem. Uciekac nie bylo gdzie, zdawalo sie, ze nogi wrosly po kolana w kamienny pomost, strasznie chcialo mu sie krzyczec - ale w tym momencie wyraznie uslyszal glos wczesniejszego Szczurolapa: -Spokojnie, chlopcze. Spokojnie, chlopcze, to wciaz tylko ja! Setki wymeczonych oczu patrzylo prosto na Gaja. -Poznajecie? - spytal nieludzki glos, a jednoczesnie silna i w pelni ludzka reka przezornie zlapala Gaj a powyzej lokcia. -Tak - ponioslo sie po placu, jakby westchnienie. - Tak, tak, tak... To on... To nie ja, chcial krzyknac Gaj, szarpnal sie, ale trzymajaca go reka od razu zmienila sie w stalowy potrzask. Gaj zwiotczal, wtedy zywy plac zakolysal sie, westchnal i opadl na kolana. -Odpusc nam - dolecialo z kleczacego tlumu. - Ponieslismy dostateczna kare. -Nie ja wybaczam - powiedzial Ten, Ktory Byl Szczurolapem. - Wybacza teraz on - i czarna reka z czerwonym blaskiem znow wskazala na Gaja, ktoremu wydalo sie, ze wyciagniety palec bolesnie wbil mu sie w serce. Tlum znow sie zakolysal - i zamarl. Gaj rozroznial teraz twarze. Mlode, stare, szczuple, nabrzmiale i twarze ze sladami minionej pieknosci; spod kapturow, kapeluszy i chust, a nawet metalowych helmow, rozgoraczkowane, podpuchniete oczy i oczy jasne, prawie dzieciece- wszystkie z jednakowym wyrazem. Tak patrzy na okrutnego t wlasciciela nieszczesliwy, od dawna zaszczuty pies. -Spojrz - powiedzial wolno do Gaja Ten, Ktory Byl Szczurolapem. - Przyjrzyj sie dobrze... gdyz ich los zalezy od ciebie. -A co powinienem zrobic? - spytal Gaj bezdzwiecznie, lecz Ten, Ktory Byl Szczurolapem, mimo to uslyszal. Ciemna postac poruszyla sie: -Niczego nie powinienes. Mozesz im wybaczyc, ale mozesz i nie wybaczyc. To twoje prawo... ale nim zdecydujesz, popatrz wczesniej jak najuwazniej. Zrozumiales? -Tak... -Mamy czas. Patrz. I nad placem znow zalegla cisza; Gaj stal i wydawalo mu sie, ze wszystkie te twarze, twarze patrzacych na niego ludzi, plyna po okregu, plyna, nie oddychajac i nie porzucajac znieruchomialego blagania. Znow zrobilo mu sie strasznie, lecz tym razem bal sie nie o siebie. A o kogo - nijak nie mogl zrozumiec. Nieznane twarze. Zolte jak wosk; skad sie pojawili? I co przyszlo im TAM przezyc? "Wypusc nas, ponieslismy dostateczna kare". Kto decyduje o karze? -Jesli nie wybacze... -Wroca tam, skad przyszli. -To... za to, ze zbudowali mi stos? -Tak... lecz spojrz sam. I Gaj zaczal znow patrzec i tym razem w mieszaninie twarzy przywidzial mu sie ruch. Czyjes powieki drgajace z przerazenia, czyjes rozbiegane, zalzawione oczy... Zachwial sie. "Daj! No daj, daj, ja, przepusc!" - "Ruuudzi, psia ich mac, namnozyyyli sie..." - "Daj, bydlaku, przejsc..." - "Komu miodek, komu miodek slodziutki!" - "Morde mu popraw, plot wyrownaj..." - "Bydlaki, nie ruszajcie, bydlaki!!" - "Zaraz, szczeniaku, tez oberwiesz..." Bazar. Jarmark, bijacy po oczach blask, barwne kramy, zlota sloma, pomidorowy sok. Zlote wlosy Ila, krew, krew, pomazane krwia ciezkie buciory. Gaj chwycil sie za gardlo. Tak wyrazne bylo to wspomnienie. Takie... jakby to wydarzylo sie wczoraj... -Bydlaki - wyszeptal przez lzy. I ujrzal, jak zgasly oczy, poszarzaly modlace sie twarze. Milczacy krzyk zgubionych. -Bydlaki... Mordercy... Ruch na opadlym na kolana placu. Zielone plomienie na twarzy Tego, Ktory Byl Szczurolapem: -Patrz dalej. Gaj przelknal sline. Dlatego, ze i patrzec juz nie trzeba bylo - WIDZIAL i tak. Porwana spodnica. Drgajace usta dziewczyny imieniem Olga, lina, nieudolnie schowana za plecami - "Nie dam rady zyc... wszystko mi jedno". Duszna ciemnosc letniego wieczoru, nie widzial tego, lecz wie, jak to bylo - "Cicho, cicho, nie zrobimy ci krzywdy..." - No, przytrzymaj ja, kasa, scierwo..." - "Cicho, cicho, bo jak nie, to zaraz bolec bedzie, slyszysz?" Blyszczace bruzdy lez, zmetniale z rozpaczy oczy... Gaj powoli przesunal reka po jej splatanych wlosach. Po rozpalonej glowie, istniejacej tylko w jego wyobrazni; zabijanie jest zle. Jesli znalazlbym WAS wtedy... Skad natretne uczucie, ze i ONI sa tutaj? Ze i ci, ktorych twarzy nie pamieta, klecza teraz posrod reszty tlumu i dla nich takze minelo tysiac lat odkupienia... A teraz oni takze kajaja sie i blagaja... ONI?! Tak naprawde to za co? -A dlaczego wlasnie ja powinienem im wybaczyc? Czyzbym byl Bogiem... zeby wybaczac?! -Jak uwazasz... Nie postepuj jak Bog. Postepuj, jak ty... jak chcesz. Jak mozesz. -W ogole nie moge... -Patrz. Patrz jeszcze. Gaj odwrocil sie, zabrawszy spojrzenie z woskowych, blagajacych twarzy. Odwrocil sie, chwiejac sie, podszedl do slupa. Przesunal po nim dlonia - palce pokryly sie sadza; powoli opuscil sie na kamienie pomostu. Siegnal do kolnierzyka koszuli, lecz koszuli nie bylo, reka natknela sie na zgrzebnice - odzienie skazanca. "Oni byli ciemni, biedni... ludzie zaslepieni rozpacza..." - "Co, czyzbys ich usprawiedliwial?" - "Nie usprawiedliwiam, ale..." - To niesprawiedliwe - powiedzial glucho. - Nie mozna jednoczesnie na szalach tej samej wagi sadzic biednych, przerazonych, ciemnych ludzi, ktorzy nie wiedzieli, co czynia... i... tych. Tak nie mozna, wszystkich razem, jednym sadem, tak nie mozna... -To nie handel detaliczny - to byl glos poprzedniego Szczurolapa, cichy i szyderczy, - tu wszystko hurtem. W duzych ilosciach. A "wiedza" czy "nie wiedza"... Ludzie, miedzy innymi, po to sa ludzmi, zeby wlasnie WIEDZIEC. Osadz sam... Nie poganiam. Gaj odchylil glowe, oparl sie potylica o slup. Zamknal oczy, lecz spojrzenia tych, ktorzy zebrali sie na placu, przebijaly sie, jak sie zdawalo, nawet pod opuszczone powieki. Jeszcze to. Ten sen. Ni to miasto, ni to osada z potwornie waskimi i krzywymi uliczkami, a nad nimi... Niebo... nienaturalnie zolte... pozbawiony twarzy tlum... z niskim, gluchym wyciem i wiedzial, gdzie go niosa, ale nie mogl wyrwac sie z lepkich wielopalczastych dloni, ale najstraszniejsze bylo cos innego - zaczynal rozpoznawac twarze; wykrzykiwala przeklenstwa matka, grozil ciezka palka nauczyciel Kim, szczerzyli zeby szkolni przyjaciele, migala wykrzywiona nienawiscia twarz starej Tiny - i Olga, Olga, Olga... Gaj probowal pochwycic jej spojrzenie, ale... Zelazne liny, nie mogl sie poruszyc, przywiazany do slupa, zasypywano go wiazkami chrustu powyzej oczu... Stop. Nie to; dlaczego posrod tlumu... Wstal. Podszedl na skraj pomostu, wpatrzyl sie w tlum badawczo i chciwie; rozpalone oczy nie smialy dluzej krzyczec o litosc - oczy milczaly i na ich dnie spoczywalo zrozumienie. Wlasnej beznadziejnosci. I, co najstraszniejsze - sprawiedliwosci orzeczonej kary. Gaj wpatrywal sie. Nie moglo mu sie przywidziec - we snie widzial wsrod NICH i matke, i nauczyciela, Olge tez widzial, a przeciez jesli tak bylo, to... Patrzyl, wpatrywal sie i od czasu do czasu serce podchodzilo mu do gardla - poznawal. Lysina nauczyciela - nie, jednak to nie on; spogladajace zza obcych, zwartych plecow niesmiale oczy Olgi - nie, to jednak nie ona, przywidzialo sie, wydalo... Plaszcz dokladnie taki, jak Tiny, a to kto, mama?! Nie, to niemozliwe! -Diabelstwo - powiedzial bezdzwiecznie, ale Ten, Ktory Byl Szczurolapem, znow uslyszal: -Patrz. Mysl. -Nie moge... Nie, ja tak nie moge. -Nikt nie wymaga niemozliwego... A zatem sa zgubieni. Nad placem przeszedl jek. Straszny dzwiek, trwajacy mgnienie oka i ledwo slyszalny; przeszedl, przewalil sie niczym fala - i scichl. I wszyscy zaczeli spuszczac wzrok. Pojedynczo. Stopniowo. Bezdzwiecznie. Dopiero co czlowiek patrzyl, ociekajac prosba o milosierdzie - i oto spojrzenie jego gaslo jak swiece. Opuscil glowe, przypadl do ziemi - "jesli tak zdecydowales, to znaczy, ze tak jest sprawiedliwie". "Jesli tak zdecydowales, to znaczy, ze tak jest sprawiedliwie". "Jesli tak zdecydowales..." Caly plac, caly ogromny plac, wiele setek ludzi. Odchodzace jeden za drugim spojrzenia. Opuszczone na twarze kaptury, pochylone glowy, absolutna cisza. -Jak zostali ukarani? - zapytal szybko Gaj. Czarna postac poruszyla sie ledwo zauwazalnie: -Nie twoja sprawa. -Ale czy nie powinienem... -Nie powinienes. -Wlasnie ja? Dlaczego? -A bo tak. Gaj drgnal. Nazbyt ostry dysonans - beznamietny czarny olbrzym, oniemialy z rozpaczy plac - i owa niepowazna, celowo drwiaca odpowiedz. Wrocil do slupa. Siadl u jego podnoza; plac patrzyl w dol. Wszystkie spojrzenia kierowaly sie ku ziemi, i zdawalo sie, ze ziemia ta pokryta jest sprochnialymi, zwinietymi w ruloniki losami. -Mysle, ze juz odpokutowali swoje winy - powiedzial ochryple. - Wybaczam im. Te slowa drogo go kosztowaly; wypowiedziawszy je, poczul jednoczesnie i ciezar, i ulge. I teraz... Spogladal na plac - i widzial wszystkie te opuszczone glowy. Wszystkie te zgiete plecy, i milczenie trwalo, trwalo... Nic sie nie wydarzylo. Nic sie nie zmienilo. -Powiedziec nie wystarczy - wolno powiedzial Ten, Ktory Byl Szczurolapem. - Powiedziales... a wybaczyc - nie wybaczyles. -To znaczy, ze nie dam rady - powiedzial Gaj szeptem. - Ja... Nie jestem swietym, zeby... Milczenie. Nad pochylonymi glowami plynal wyrazny zapach ziemi: rozkopanej, gliniastej, cmentarnej. Takiej, ze Gajowi bez trudu przywidziala sie jama, do ktorej opuscili trumne z zameczonym cialem Ila... "...Nie, ciemnosc nie jest straszna, wyobraz sobie, ze to ona ciebie sie boi. Nie ty - jej, ale ona ciebie, rozumiesz; powiedz tak - ciemnosci, jestem dobry, nie zrobie ci krzywdy..." Gaj zaszlochal. Wszystko na prozno. Niczego nie ma. Hymn bezsilnosci, zguby, tesknoty i smierci. Plac w milczeniu teskni, a on... co on moze zrobic? ZAPOMNIEC? A jak mozna wybaczyc, nie zapominajac? Z drugiej strony - jaki sens wybaczenia, jesli nie da. sie pamietac? -Wybaczam wam - powiedzial ledwo slyszalnie. Nic sie nie stalo. Tylko glowy pochylily sie nizej. "Nie, ciemnosc nie jest straszna... Nie boj sie ciemnosci, Gaj. Przeciez po drugiej jej stronie, dobrze o tym wiesz, jest twoj dom, a my ciebie kochamy i czekamy..." -Co z was za bydlaki - powiedzial Gaj przez lzy. - Jak ja was nienawidze za to, co ze mna robicie... Na co mi to potrzebne, za co... Jakie z was gady, jakie... no... ja... Ukryl twarz w dloniach. I wyszeptal, dlawiac sie lzami: -...wybaczam... Ziemia drgnela. W nastepnej sekundzie domy wokol placu zaczely sie rozpadac. Rozpadaly sie bezdzwiecznie, nie rozpadaly nawet, lecz rozsypywaly sie w proch - z poczatku obnazal sie szkielet, potem zostawala powoli osiadajaca chmura pylu. Gaj kleczal - i patrzyl na ten koniec swiata, dopoki kamienie pod nim nie zatanczyly, rozstepujac sie; okopcony kamienny palec przechylil sie i runal, rozpadajac sie w nicosc. Najdluzej trzymala sie dzwonnica, ale i ona w koncu upuscila oniemialy dzwon i przemienila sie w stos porosnietych mchem kamieni. Rozpad dobiegl kresu. Pusta Osada, zwana kiedys Spalona Wieza, przestala istniec. Pozostaly ruiny - stare, spetane korzeniami, porosle krzewami, podbite przez las, w wiekszosci nie zauwazalne pod bujna zielenia, a jedyna oznaka cywilizacji byla furgonetka, oczekujaca calkiem niedaleko, posrodku waziutkiej, porosnietej trawa sciezki. Gaj siedzial na wrosnietym w ziemie kamieniu, posrod zoltego, latami opadajacego igliwia. I oddychal zapachem igliwia, a nie spieszacy sie lesny wiatr po cichutku studzil gorace, wrecz rozpalone policzki. Szczurolap fachowo strzepnal gline z wyblaklych spodni w ochronnych barwach. Przysiadl obok, odnalazl pomiedzy iglami kamyczek, podrzucil wysoko, zgrabnie zlapal. Podal Gajowi: -Trzymaj. Gaj wzial, potrzymal na dloni, potem spytal: -Po co? Szczurolap wzruszyl ramionami: -Malo to... Widzisz, tam jest dziurka. Talizman... Na resztkach stuletniego pnia usiadla nieplochliwa sikorka. Gdzies zacykal swierszcz; jego glos byl glosem goracego, beztroskiego lata. Swierszczowi zawtorowal drugi - teraz cykaly w duecie. Gaj bezmyslnie obmacal sie - koszula, spodnie... i wspomnienie o plociennej zgrzebnicy. Palce pamietaja... Cialo pamieta, jakie to jest w dotyku... -Jak tam? - cicho spytal flecista. - Wszystko w porzadku? Gaj ukryl twarz miedzy kolanami i zaplakal. Lkal, zanosil sie od placzu, bez opamietania; slyszeli go tylko sikorka i Szczurolap. Cykady sie nie liczyly - wszystkie cykady swiata sluchaja tylko siebie... Sikorka pisnela ze zdziwieniem. Szczurolap milczal. Za lasem zachodzilo slonce. -Kiepsko - powiedzial Gaj, wyplakawszy sie. - Nader kiepsko. Ten swiat nie podoba mi sie. Nie chce... w nim zyc. -Pomysl - wolno odezwal sie Szczurolap. Ukosne promienie zachodzacego slonca oswietlily wierzcholki sosen. Na kolano Gaja wspinala sie zielona mechata gasienica; zatrzepotaly czyjes skrzydla. -Czy zostana mi wybaczone te slowa? - spytal szeptem Gaj. -Juz zostaly wybaczone. Za dzisiejszy dzien wiele ci... no, chodzmy. Tam czekaja na ciebie twoje zwierzeta... Slonce zaszlo. Swieczki sosen zgasly; sikorka poderwala sie i poleciala w las. -Gdzie oni teraz sa? - cicho spytal Gaj. -Nie zadawaj glupich pytan. Ta wiedza nie jest dla ciebie. -Nie rozumiem jednego... -Ty nie jednego - ty wielu rzeczy nie rozumiesz... Wstawaj, nie siedz, czas juz, czas, jedzmy... Szczurolap juz szedl w strone samochodu; Gaj bezsilnie rzucil jego plecom: -Ale przeciez jesli to bylo ze mna, i jesli czas ich kary minal, zaklecie zdjete... to i ja tez powinienem odejsc z nimi? Szczurolap zatrzymal sie. Powoli obejrzal sie przez ramie: -Naprawde cos z tego rozumiesz? Folklorysta... Nie gap sie tak, nic nowego nie zobaczysz. Wstawaj, idziemy. Gaj podniosl sie. -Tak... tak czy nie? Szczurolap westchnal. Wymamrotal z wyrazna niechecia: -Tak. Zgodnie z zasadami - powinienes. -To znaczy... -Milcz. Ani slowa. Uznaj, ze pewien twoj znajomy poreczyl za ciebie. *** Kiedy samochod, wyjechawszy z lasu, wydostal sie na rozjezdzona Ruda Trase, ciemnosci juz zgestnialy.-Nie masz dosyc? - zainteresowal sie Szczurolap. Jak wczesniej, siedzial obok Gaja, wystawiwszy lokiec przez okno. -Jeszcze nie... - niepewnie wymamrotal Gaj. I wlaczyl swiatla. Do fermy pozostala gora godzina drogi. -Patrz, ksiezyc wschodzi... - Szczurolap usmiechal sie z zadowoleniem. Nad horyzontem podnosil sie ciemnozolty, ciezki dysk. -Pelnia... - Gaj ni to sie zdziwil, ni zamyslil. -Jestes specjalista... - mrugnal Szczurolap. - Pelnia, tak... Gaj milczal. O zbyt wielu rzeczach chcial opowiedziec i o wiele rzeczy spytac, ale milczal, prawie pol godziny, dopoki Szczurolap nie dotknal jego ramienia: -Zatrzymaj sie... Tutaj wysiade. Samochod zatrzymal sie; drzwi otworzyly sie jednoczesnie z dwoch stron. Gaj w milczeniu podszedl do flecisty. -Spojrz - Szczurolap wskazal w bok, gdzie, ledwo widocznych w ciemnosciach, stalo kilka wyschnietych drzew. - Znasz legende... o tamtych? Ciemne masywne figury, zwieszajace sie nad zagajnikiem i nad droga, wyciagaly polamane galezie do ksiezyca. Gaj usmiechnal sie niepewnie: -Zwa ich "modlacymi sie". Tak ich nazywaja... -Tak - kiwnal Szczurolap. - To byli ludzie, potezne kiedys, silne plemie. Pewnego pieknego dnia plemie to odmowilo oddania czci lesnemu bogu i zwrocilo sie do Nieba. Ale Niebo bylo daleko, a lesny bog zyl wsrod nich; rozgniewal sie i rzekl: "Wiecznie bedziecie blagac Niebo o litosc, ale Niebo was nie uslyszy". Po czym wrosli w ziemie i od tamtej pory wyciagaja rece w niemej modlitwie, a Niebo pozostaje gluche... Coz, Gaju. Zegnam sie z toba. O nic sie nie boj - wszystko bedzie dobrze. Szczesliwej drogi. Odwrocil sie i odszedl w ciemnosc, lekko i bezszelestnie, oblany swiatlem ksiezyca; Gaj stal i patrzyl w slad za nim, potem odruchowo wsunal reke do kieszeni - reka dotknela kamyczka ze scian Spalonej Wiezy. -Niech pan poczeka! - krzyknal Gaj i popedzil za nim. Odchodzacy odwrocil sie; w swietle ksiezyca Gaj ujrzal, ze ten usmiecha sie. -Chcialem powiedziec... - Gaj wstrzymal oddech. Nie wiedzial, co powiedziec. A mowic bolesnie sie chcialo - Szczurolap czekal, usmiechajac sie i w koncu Gaj wydusil z siebie ledwo slyszalne: -Jestem... wdzieczny. Do widzenia. -Do zobaczenia - Szczurolap znow blysnal bialymi zebami. -Mozna o cos spytac? -Oczywiscie -A moze Niebo mimo wszystko ich uslyszy? Obaj spojrzeli tam, gdzie z rozpaczliwa modlitwa wyciagaly sie ku niebu suche galezie. -Kto wie - odpowiedzial Szczurolap. - Kto wie. Tlumaczyl Pawel Laudanski Andriej Lazarczuk MUMIA Ruska dopiero w ostatniej chwili przypomnial sobie, ze nalezy ubrac sie odswietnie.-Mamo! - zawolal. - Slyszysz? Ga la Kar powna powiedziala nam wczoraj, ze zamiast lekcji idziemy do teatru i trzeba sie ubrac jakos tak... -Galina Karpowna - odruchowo poprawila matka, nie odrywajac spojrzenia od kuchenki. Na patelni skwierczaly placki kartoflane. -Poczekaj, do jakiego znowu teatru? -Nie wiem. Do teatru, to do teatru. Co za roznica? -Zawsze nas uprzedzano... - nachmurzyla sie mama. - Dlaczego nie powiedziales mi tego wczoraj? -Zapomnialem - sapnal Ruska. -Zapomniales... Och, jak ja bym ci... -A co sie takiego szczegolnego stalo? Wielkie mi co - teatr! Pare razy juz w nim bylem, i jakos zyje... -Moze to i nic - mama patrzyla ponad jego glowa w kat - a moze nie nic... A ojca nie ma... -Oj przestan - Ruska nie rozumial, o co to cale zamieszanie. - Daj mi lepiej jakis pieniadz, a ja tam w bufecie sprobuje cos wyczaic... -Boze - powiedziala mama. - Czajniku ty nasz... Placki, oczywiscie, troche sie przypalily. Zreszta Ruska akurat takie uwielbial, choc mama, nie wiadomo dlaczego, zawsze starala sie, zeby wychodzily blade, miekkie. Placki popil wielkim kubkiem wstretnej herbaty z marchwi. -W to sie ubierzesz - powiedziala mama, podajac mu sweter. -Ale on kluje! - zaprotestowal Ruska. - I strasznie w nim goraco. -Wytrzymasz - odciela mama. -Ale przeciez w teatrze... -O, matko - powiedziala mama przedostatnim glosem. - Nie bedziesz nastepnym razem zapominal powiedziec wieczorem... Jakbys pamietal, to poprosilabym Rade Walerjewne, wypisalaby ci zwolnienie... To juz bylo na tyle dziwaczne, ze Ruska przestal sie sprzeciwiac - nawet w myslach - i naciagnal na siebie "sekretny" sweter. Sekretny dlatego, ze mama wrobila wen spleciony w warkoczyk wlos, tak wiec przed niektorymi czarami i przed urokiem sweter chronil calkiem niezle -A to na szyje - powiedziala mama i zawiazala siedem wezlow na jedwabnym sznureczku. - Gdyby sie upierali, ze trzeba oddac - oddaj. I powiedz im, ze znalazles. -No co ty, czy ja jestem dzidzius? - obruszyl sie Ruska. - Mowisz mi, jakbym byl... -Duzy jestes, duzy - powiedziala mama. - Dlatego ci to mowie. Od malego bym nie wymagala. Ha! Pod szkola juz stal autobus i Ga la Kar powna machala reka z otwartych drzwi. Klasa siedziala ze splaszczonymi o szyby nosami. -Ty, Powilichin, zawsze wpadasz na ostatnia chwile - wystartowala z pol obrotu Ga la Kar powna. - Ty i Chromy, dwaj tacy szpeniole... -Przeciez sie nie spoznilem - zaoponowal, przekonany slusznie o swojej racji Ruska. -A ja tyle razy powtarzalam: przychodzimy pietnascie minut przed rozpoczeciem lekcji! Dzwonek jest nie dla was, a dla nauczyciela! - i jeszcze cos w tym samym duchu. Ruska ominal ja, milczac, po nawietrznej i ruszyl przejsciem, szukajac dla siebie miejsca. Nie ludzil sie, ze uslyszy cos nowego. -Ksywa jest? Nie ma Ksywy. Do widzenia - mruknal niezbyt glosno, ale tak, by go uslyszeli. Maszka Pozdniakowa, sasiadka z podworka i z dziennika, parsknela cichym smiechem. -Kolo ciebie jest wolne? - zapytal Ruska. -Siadaj - powiedziala Maszka. - On i tak nie przyjdzie. -Skad wiesz? -Bo ja wi em wszystko. Na przyklad, wiesz dokad jedziemy? -No? -Do Kremla. -Jak to - do Kremla? Mowili wczoraj, ze do teatru... -A ty, gluptasie, uwierzyles? -Chyba ci przyleje! - zagrozil Ruska. -No to jak sobie chcesz - obrazila sie Maszka, choc to nie ona powinna czuc sie urazona. - Prosze bardzo - dookola pelno wolnych miejsc... -Poczekaj. A po co jedziemy do Kremla? Co tam sie robi? -A ty nie wiesz? -Czego? -Czego, czego... Nie slyszales nigdy, czy co? -Slyszalem - przyznal niechetnie. - Ale to wszystko jakos... nie tak... Mama opowiadala: ich wozili z cala pompa, wybierali najlepszych... Wreczali kwiaty, skladali meldunki. -Ludzie mowia, ze wszystkich woza, tylko nie pozwalaja o tym mowic - szepnela Maszka i odwrocila sie gwaltownie. -O czym wy mi tu szepczecie? - Obok nich zmaterializowala sie Ga la Kar powna. - Miliony razy mowilam, ze szeptanie jest niewlasciwe, chcesz cos powiedziec - mow glosno, do wszystkich. -O tam, Chromy idzie - glosno i do wszystkich powiedzial Ruska. Tolik Chromy - to jego prawdziwe nazwisko, bo przezywali go Kula - wskoczyl zasapany do autobusu. -Tylko na ciebie czekamy - powiedziala Ga la Kar powna. - Czterdziesci osob na ciebie jednego czeka! -Czy ja sie moze spoznilem? - zdziwil sie Tolik. - Nijak nie moge dopasowac sie do tych tramwajow. -Bedziesz sie tlumaczyl przed dyrektorem - powiedziala Ga la Kar powna. - To co, nie ma Polubojarinowa, jest chory i nie ma Stelli Mendelson... - Ga la Kar powna zacisnela wargi. - Kierowco, jedziemy! Tolik walnal sie na wolne miejsce, akurat po drugiej stronie przejscia od Ruski. Rozpial teczke, wyjal klaser i puscil do Ruski oko. Ruska uniosl sie lekko. Ga la Kar powna akurat odwrocila sie i mowila cos do kierowcy - skoczyl przez przejscie. -O, jak obiecalem... - zaczal Tolik, ale Ruska przerwal: -Wiesz, dokad jedziemy? -No - dokad? - drgnal Tolik. -Do Kremla... - Ruska poczul sie troche skonfundowany na widok leku Tolika. -Jak to tak... mnie nie wolno... Ja przeciez juz tam bylem... - wyszeptal Tolik. - Dlaczego nie powiedzieli tego wczoraj? Ja bylem na wiosne, nie wolno mi teraz... -Powiedz to Gali - zaproponowal Ruska. -Nie zwolni... a jeszcze zglosi do pracy mamy i koniec... Och, alez ze mnie... osiol, a tak nie chcialem isc, myslalem: zeby tak noge zlamac... -To ty tam byles? - zapytal szeptem Ruska. -Przeciez ci mowie - na wiosne, jak bylem w tamtej szkole... -Sluchaj, a co tam jest? Tolik nie odpowiadal, patrzyl gdzies w bok. -No co? Czego wszyscy tak sie boja? -Sam zobaczysz... a nikt sie nie boi... tylko tak... nie wiem. Naprawde nie wiem. Oprowadzaja, pokazuja wszystko... Nacz-armate, Nacz-dzwon... Obrazy rozne, szable, pistolety stare... no i to... -Jego tez? -No... Sluchaj, Ruska, jak chcesz, oddam ci swoje znaczki i powiem ci, co mi jeden duzy chlopak powiedzial, a ja za to bede sie za ciebie przez caly czas chowal? Bo ty jeszcze nie byles, ty mozesz, a ja juz bylem... -Dobrze. A co ci opowiadal? -Znaczy sie tak. Kiedys dawno on zmarl - czy tak jakby zmarl... i ci, co przy nim byli, towarzysze walki - postanowili: zachowac nalezy jego cialo, zrobic mumie i wystawic ja w muzeum, zeby wszyscy widzieli i wiedzieli, jakim byl. No to, tego... zrobili mumie, a potem przyszedl do nich jeden mag i powiada: jak chcecie, to ja go... te mumie, znaczy sie, ozywie? A ci towarzysze, bez niego sami nie wiedza, co robic i powiadaja: chcemy. No to mag ozywil. Potem rozne rzeczy sie dzialy... -Znowu cos szepczecie? - naskoczyla na nich Ga la Kar powna. - Ile razy juz mowilam: nie wolno szeptac! Chcesz cos powiedziec - wstan i powiedz glosno! Powilichin, a kto ci pozwolil sie przesiadac? Natychmiast wracaj na miejsce! -No to jak - dogadalismy sie? - bezglosnie, samymi wargami zapytal Tolik. Ruska skinal glowa. Dlugo czekali, zanim wpuszczono ich do Czerwonego Kregu - sprawdzano jakies papiery podane przez kierowce, potem cos jeszcze. W koncu do autobusu weszla gruba baba w czarnej skorzanej kurtce z zelaznym pentagramem na rekawie i naganem za pasem. -Urodziwa ta nasza mlodziez! - powiedziala, przygladajac sie klasie. - Nasza przyszlosc! Jedziemy, kierowco... Kiedy autobus przecinal Czerwony Krag, Ruska nagle poczul zimno. Zerknal na Maszke: Maszce trzesly sie wargi. Ale numer... Autobus skrecil w prawo i Ruska zobaczyl Kreml - w calej jego okazalosci: czerwone ze zlotem mury, szesciokatne tarcze z brazu na blankach, wieze z zelaznymi pentagramami na szpilach - i polyskujaca w promieniach slonca, delikatna jak koronka zlota siec - od uroku, rozciagnieta miedzy wiezami... -Ale cool! - wykrztusil zachwycony Ruska. -Te siec moja babcia wiazala - powiedziala Maszka. - Nie sama, rzecz jasna... Przed autobusem otworzyly sie wrota, autobus minal je, wrota zamknely sie za nimi. -Wychodzimy i ustawiamy sie! - polecila baba z naganem. Na zewnatrz mocno pachnialo kadzidlo: trzej mezczyzni, w takich samych, jak gruba baba, skorzanych kurtkach, chodzili dokola autobusu, machali kadzielnicami i szeptali jakies zaklecia. Dziecaki dreptaly w miejscu, rozgladaly sie. -Ustawiamy sie, ustawiamy! - ponaglala ich baba. - Czy w szkole was juz niczego nie ucza? W koncu klasa ustawila sie w rzadku, Ga la Kar pow - nabiegala za ich plecami, tupiac jak jakies halasliwe widmo. -Kto ma jakies magiczne przedmioty, amulety, talizmany - oddac! - zazadala baba. - Potem to, co wolno nosic - zostanie wam zwrocone. -Ja mam to... - powiedziala Maszka, pokazujac kawalek bursztynu. -Ja tez mam - Garik Abowian oddal kamyczek z dziurka. -Ja mam... I ja... - klasa oddawala bron: male pentagramy, stare monety, krolicze lapki, miniaturowe kosciane kotki i sloniki... -I nie wstydzicie sie tych zabobonow? - powiedziala z wyrzutem baba. - Przeciez do szkoly chodzicie... Dobra, teraz sprawdzimy wasza uczciwosc. Fiodor, gdzie jestes? Nie wiadomo skad pojawil sie, ubrany w wojskowy mundur, garbus z wypchana malpka na ramieniu. Ruska zmartwial: no to klapa... Bede rznal glupa, postanowil, przeciez mnie nie zbija... Garbus wolno szedl wzdluz szeregu, cos do siebie szeptal i chichotal. Doszedl do Ruski i nagle zatrzymal sie, jakby weszac. Rozlegl sie slaby chrzest, jakby na rzece pekal lod - to jego malpka uniosla powieki i zaczela prostowac przycisnieta do piersi lapke. Cienki czarny palec wycelowal ponizej podbrodka Ruski. Zwalil sie na niego strach tak olbrzymi, ze chlopiec przestal odczuwac wlasne cialo, a ono stalo sie obce i miekkie, jak z waty. Zeby sie tylko nie zsikac... Moze by nawet upadl, ale ktos go z tylu podtrzymal, obszukal i - oczywiscie - znalazl sznureczek. -Co to jest? - Zawisla nad nim baba. - Co to jest, pytam sie ciebie? -Sznu - sznureczek... -Sznureczek? A co za sznureczek? -Lad... ladny... -Ja ci dam - ladny! Jedwabny sznureczek z siedmioma syjonskimi wezelkami! Wiesz przynajmniej, co to jest? -Nie... nie wiem... -Nauczycielka! - baba wezwala Gale do siebie, potrzasajac reka ze sznureczkiem - trzymala go dwoma palcami, z obrzydzeniem, jakby to byla glista. - Nauczycielko! Dlaczego pani dzieci nie maja pojecia o podstawowych sprawach? I w tym momencie Ga la Kar powna zadziwila Ruske. -Przepraszam - powiedziala. - Szkola otrzymuje wykaz przedmiotow, ktorych noszenie jest zabronione. O ile wiem, to tego przedmiotu w tym wykazie nie ma. Dlatego pretensje prosze kierowac do instancji decydujacych, a nie do szkoly i nie do uczniow. Baba poburczala jeszcze troche dla porzadku i odeszla, zabierajac ze soba zakazany przedmiot, i nikt nie domyslil sie, ze sznureczek ten odwrocil uwage malpki od Ruskinego swetra... -Gdzies ty wzial to swinstwo? - z nienawiscia, patrzac gdzies obok, syknela Ga la Kar powna. -Znalazlem... - Ruska powoli zaczynal wyzbywac sie brzemienia strachu. -Co ty mi tu klamiesz - znalazlem... -Prawde mowie... przysiegam... Na Lenina przysiegam... - szepnal Ruska. Mowiac to zlozyl na krzyz palce lewej reki. Zadzialalo i piorun nie porazil Ruski. Dlugo oprowadzano ich po Kremlu, pokazujac wszystko, co bylo do pokazania. Przy Nacz- dzwonie Tolik sie gdzies zgubil, ale go znaleziono i przyprowadzono z powrotem. Potem przewodnik opowiadal bardzo ciekawe rzeczy o Nacz-armacie. Nacz-armate odlal znakomity rosyjski mistrz Andriej Czochow wiele lat przed urodzeniem Iljicza, ale specjalnie po to, by chronic wodza przed zakusami zlych ludzi. Zwyklymi pociskami armata nie strzela, bo i nie do tego jest przeznaczona, ale jesli ktos zamysli cos zlego przeciwko Iljiczowi, to Nacz-armata natychmiast spopieli nedznika magicznym plomieniem... Ruska pomyslal sobie, ze w takim razie, co to za historia z ta Kaplan? Ale nie odwazyl sie zapytac. -A teraz chodzmy - Iljicz czeka na was - powiedzial przewodnik z szerokim, nieruchomym usmiechem. Klasa ustawila sie parami i zostala doprowadzona do drzwi w duzym domu. Przed drzwiami stali wartownicy w wysokich helmach. Przyjeli postawe "na bacznosc" i nie poruszyli ani jednym miesniem, poki klasa przechodzila obok nich. Za grubymi drzwiami czekali ludzie w skorzanych kurtkach. -Idziemy, dzieci - powiedziala inna baba, podobna w jakis sposob do tej poprzedniej, ale jednoczesnie zupelnie inna: chuda, z dlugim nosem. - Nie halasujcie, nie gadajcie, nie zadawajcie pytan sami. Jesli Iljicz zapyta - odpowiadajcie pojedynczo, ja pokaze, kto ma odpowiadac. Iljicz bedzie was czestowal cukierkami - nie wolno brac wiecej niz dwa. Nie napychajcie ust cukierkami - to nieladnie. Po spotkaniu dostaniecie w stolowce obiad. Jesli ktos chce do toalety, niech idzie teraz, o tam - pokazala reka. Polowa klasy skorzystala z propozycji. -Moge o cos zapytac? - rozlegl sie czyjs glos. Ruska zerknal zezem: to byl Wienka Stiepanow, na oko taki cichy okularnik... -Pytaj, chlopczyku - przyzwolila wielkodusznie baba. Nie wiedziala ona, kto zacz, ten Wienka. -Stiepanow! - ostrzegawczo ryknela Ga la Kar powna, ale bylo juz za pozno... -A czy to prawda, ze Krupska sie otrula? Baba wygladala, jakby dostala w leb pala. Zamarla, przygarbila sie, potem wolno wyprostowala sie, odrzucila glowe do tylu jak kobra, i calym cialem odwrocila sie do Wienki. -Cos ty, chlopczyku - powiedziala miodowym glosem. - Nadiezda Konstantinowna zmarla z powodu zapalenia pluc i wszyscy bardzo sie tym zasmucili, a Iljicz najbardziej... A dlaczego zapytales? Ktos ci to powiedzial, tak? Kto to byl? -W tramwaju uslyszalem - powiedzial Wienka. - Dwaj staruszkowie sie poklocili, jeden powiedzial to do drugiego. -Ach, czego to ludzie nie mowia podczas klotni! - westchnela baba. - Nigdy sie, dzieci, nie kloccie. A pani, nauczycielko, radze zwrocic szczegolna uwage na tego chlopczyka. Moze nawet warto by go pokazac jakiemus dobremu lekarzowi... Klasa weszla na pietro. Przy dwuskrzydlowych drzwiach, obitych niebieska skora z wytloczonymi na niej piecio-, szescio- i siedmioramiennymi gwiazdami, znakami jednorozca i jeszcze jakimis innymi, jakich Ruska nigdy wczesniej nie widzial, stali zupelnie dziwaczni wartownicy: rycerze w zbrojach, trzymajacy obnazone miecze w rekach. -Ustawcie sie, ustawcie - krzataly sie Ga la Kar powna, baba z nosem i jeszcze jacys inni ludzie. Klasa ustawiala sie, ale ciagle jakos nie tak. W koncu baba, ktora najwyrazniej wszystkim tu dyrygowala, dala sygnal: -Wchodzimy! Rycerze z brzekiem i chrzestem pochylili sie i chwycili klamki. Niewidoczna orkiestra zagrala marsz. Drzwi otworzyly sie i klasa zaczela wolno wlewac sie do pokoju. Panowal w nim polmrok. Widac bylo wielkie biurko, biblioteczki, kanape, kilka krzesel. Przy biurku siedzial czlowiek i cos pisal, maczajac pioro w kalamarzu. Nie zwrocil uwagi na wchodzacych. W koncu wszyscy weszli, znieruchomieli i zapanowala taka cisza, ze slychac bylo szurgot piora o papier. -Wlodzimierzu Iljiczu! - miodowo zagadnela baba. - Goscie przyszli, uczniowie, prymusi! Czlowiek odlozyl pioro i wolno wyprostowal sie. Bardzo byl podobny do wszystkich swoich portretoow i rzezb, wiszacych i stojacych wszedzie wokol, a jednoczesnie jakos roznil sie od nich, i Ruska pomyslal, ze racje mial wujek Kostia, kiedy mowil do ojca - a Ruska podsluchal niechcacy - ze fotografuja i rzezbia innych ludzi, specjalnych aktorow, zeby uniknac uroku... Skora czlowieka przy biurku dziwnie lsnila, patrzyl na klase tez dziwacznie: jakby zupelnie nie potrafil zrozumiec, co to za ludzie i co tu robia. Baba z dlugim nosem ustawila sie obok niego, odwrocila sie do klasy, a Iljicz od razu usmiechnal sie chytrze, puscil oko, a moze tylko zmruzyl oczy - Ruska nie dojrzal tego dokladnie - i szybko wstal z krzesla. -Problem kultury nie moze byc rozwiazany tak szybko, jak zadania militarne czy polityczne - mocno grasejujac, powiedzial Iljicz. Na sluchaczy patrzyl tak, jakby sam stal na trybunie, a oni u jego stop. - Nie mozemy zatrzec roznic miedzy klasami przed calkowitym wprowadzeniem komunizmu. Nie potrzebujemy wkuwania, ale musimy rozwinac i udoskonalic pamiec kazdego uczacego sie znajomoscia podstawowych faktow, inaczej komunizm przeksztalci sie w pustke, stanie sie pustym szyldem, komunista bedzie zwyczajnym chwalipieta, jesli w jego swiadomosci nie beda przeanalizowane wszystkie podane fakty. Tu jestesmy bezlitosni, i tu nie mozemy pojsc na zadna ugode czy kompromis. Musimy o tym pamietac, kiedy, na przyklad, prowadzimy rozmowy o kulturze proletariackiej Stara szkola byla szkola nauki, zmuszala do przyswajania calej masy niepotrzebnych, zbednych, martwych faktow, ktore zasmiecaly umysly i przeksztalcaly mlodych ludzi w zunifikowanych na wspolna modle urzednikow. Teraz oni widza: Europa tak sie podzielila, imperializm doszedl do takiego punktu, ze zadna burzuazyjna demokracja nie uratuje tego, co tylko wladza radziecka moze uratowac. Lud pracujacy siega po wiedze, poniewaz jest ona mu niezbedna do zwyciestwa. To jest najwazniejsze. Mowimy: nasza sprawa w dziedzinie oswiaty jest walka o pokonanie burzuazji, otwarcie glosimy, ze szkola poza zyciem, poza polityka - to klamstwo i oszustwo. To pokolenie, ktore teraz ma pietnascie lat, zobaczy na wlasne oczy spoleczenstwo komunistyczne i samo bedzie budowalo to spoleczenstwo! Pierwsza zaczela klaskac Ga la Kar powna, za nia - cala klasa. Ruska walil w dlonie "lodeczka" - to znaczy palcami prawej reki w rozluzniona dlon lewej; dzwiek powstajacy w ten sposob byl glosny i gwaltowny, jak wystrzal. Za jego plecami Tolik klaskal "wianuszkiem" - to daje jeszcze wieksza sile glosu, ale dzwiek jest przygluszony. Ruske ogarnelo jakies dziwne rozczarowanie - wszystko, co tu sie odbywalo, co przezywal on i cala reszta, bylo jakies takie zwyczajne, rzeczowe... i zupelnie niepojete. Dlaczego o tym nikt nie chce mowic, dlaczego tak zdenerwowala sie mama i czego boi sie Tolik... Iljicz usiadl, jakims dziwnym ptasim ruchem wyjal z szuflady biurka ogromne pudlo cukierkow, znowu chytrze zmruzyl oczy. -Zyczenie porozmawiac z narodem mam zawsze - oswiadczyl. - Czestujcie sie, nie wstydzcie. Ciekawa jest teraz nauka w szkole? -Ty, dziewczynko - baba z ogromnym nosem wskazala palcem Maszke. -Ciekawa, Wlodzimierzu Iljiczu! - wrzasnela Maszka. - Uczymy sie jezyka rosyjskiego i literatury, matematyki i geografii, fizyki i chemii, rysunkow, spiewu i wuefu! Ze wszystkich przedmiotow nasza klasa ma same pozytywne oceny! -I spiewu sie uczycie? - zmruzyl oczy Iljicz. - A jakie piesni spiewacie? -Rewolucyjne, Wlodzimierzu Iljiczu! - Maszce az zalamal sie z wysilku glos. - I o naszej ukochanej partii! -A zadnych dziecinnych piosenek nie spiewacie? Ja, pamietam, spiewalismy... nie, zapomnialem... Czestujcie sie cukierkami, bierzcie! Zapomnialem piosenke... Wszyscy zaczeli zblizac sie do niego i brac cukierki. Ruska tez podszedl i wzial. Cukierki byly wspaniale, przelknal swoje dwa w jednej chwili i nagle uslyszal, jak za plecami westchnal nie, przeciagle chlipnal Tolik. -Idz, wez - powiedzial Ruska. - Smaczne jak nie wiem co. -Nie - powiedzial Tolik. -Jak chcesz, to ja ci przyniose - zaproponowal Ruska. -Nie - slabym glosem zaoponowal Tolik. - Ty tez... nie bierz... Dlugonosa baba zerknela na zegarek. -Koniec, dzieciaki - powiedziala. - Czas Wlodzimierza Iljicza jest niezwykle cenny dla kraju i dla nas wszystkich, pozegnajmy sie z nim, do widzenia Wlodzimierzu Iljiczu! -Do widzenia, do widzenia - zaczeli mowic wszyscy i kierowac sie do wyjscia. -Trzymaj mnie... - szepnal Tolik i zawisl na rekawie Ruski. Ruska wczepil sie w pas Tolika, rozejrzal sie - kto moze pomoc? Ga la Kar powna byla daleko, podskoczyl Romka Zarikow, razem z Ruska podchwycili Tolika pod rece i poprowadzili do wyjscia. Iljicz - Ruska zdazyl zauwazyc - juz siedzial jak na poczatku wizyty i skrobal piorem po papierze. I nagle Ruska poczul nieprzeparta chec, zeby cos sie wydarzylo... zeby Iljicz pokazal klasie "koze"... Obejrzal sie jeszcze raz i zdretwial: Iljicz, nie odrywajac sie od pisania, uniosl lewa reke, wyprostowal wskazujacy i maly palec - i bodnal powietrze... W korytarzu zle poczula sie rowniez Maszka. Facet w mundurze pod bialym kitlem wzial ja na rece i zaniosl na kuszetke. Tolika posadzili obok, caly byl siny i oddychal ustami. Nie wolno tak sie przejmowac, gdakala Ga la Kar powna. Popatrzylabys na siebie, pomyslal Ruska. -Odetchneliscie? - zapytala baba z duzym nochalem. - Zapraszam do stolowki. Dostaniecie obiad z trzech dan, kto bedzie chcial dokladki, niech poprosi kelnerke. -Dojdziesz? - cicho zapytal Ruska Tolika. Tolik zamruczal cos w stylu, ze da rade i dojdzie. Ha, pomyslal Ruska, kiedy prowadzono ich korytarzem, zebym sam sie nie wygrzmocil! Stopy byly ciezkie jak odwazniki i zupelnie nie chcialy odrywac sie od podlogi. Wszyscy tak szli: szorowali stopami po podlodze i wlekli sie chwiejnie. Maszke za nimi wszystkimi prowadzil, podtrzymujac, ten wojskowy w bialym fartuchu. Na spotkanie klasie nadeszla dziwna para: garbus, ktory sprawdzal uczciwosc dzieciakow, a z nim szedl gibki szczuply mezczyzna w miekkim szarym garniturze, okraglolicy i wypuklooki. Przechodzac obok, mezczyzna ow powiedzial do garbusa: "Podjadl nasz kochaniutki. Popatrz, Fiodor, z paroweczek zostaly tylko skorki..." - na co garbus zasyczal i nerwowo sie rozejrzal. -Widziales? - wyszeptal Tolik. -Kogo? - nie zrozumial Ruska. -Cos ty, nie wiesz, kto to byl? -Ktory? -No przeciez nie ten garbaty. -Nie. A kto to? -Przeciez to koci bog! Ruska obejrzal sie, ale w korytarzu juz nikogo nie bylo. W stolowce posadzono ich przy osmioosobowych stolach, i kelnerki w bialych fartuszkach i czepeczkach zaczely nalewac zupe. Zupa byla strasznie smaczna, tylko za goraca. Na drugie danie bylo tez cos smacznego, ale jak sie to nazywalo, Ruska nie wiedzial. Potem podano kompot i lody. Lody Ruska juz ledwo dlubal, zasypiajac przy stole. Koci bog, myslal, ale numer... W autobusie Ruska zasnal. Zbudzila go Ga la Kar powna. Okazalo sie, ze wszyscy byli dowozeni do domu, a nawet wiecej - jutro mogli na lekcje nie przychodzic, i nawet jeszcze wiecej - mama albo tata moga jutro nie isc do pracy, o - masz talon na wypoczynek, przekaz im... Ruska nie pamietal, jak dotarl do lozka. Spal, a snil mu sie nie wiadomo dlaczego koci bog, ze niby dlugo i starannie splata amulet, naklada go na szyje, oglada sie przez ramie, chytrze mruga i robi Rusce "koze". Co on powiedzial? Parow... pielegniaweczek?. Pielegniaweczki? Co to sa pielegniaweczki? Trzeba zapytac... Potem przysnila mu sie mama, siedziala przy stole i placzac, wbijala szpilke w jakis papierek. Mama bardzo sie bala, ale mimo to wbijala te szpilke i wbijala. Potem spalila papierek. Mamo, zawolal Ruska, ale zamiast mamy podszedl koci bog i powiedzial: "Badz dumny, teraz ' jestes prawdziwym pionierem. Dlaczego pionierska chusta>>jest czerwona, wiesz?" "To jest kolor krwi przelanej - powiedzial Ruska i wystraszyl sie czegos. "Slusznie, powiedzial koci bog, patrz..." Scisnal chuste i zaczela z niej kapac krew. Mamo, zawolal znowu Ruska, otworz, otworz oczy, powiedziala mama, szybciej otworz! Ruska otworzyl. Nad glowa palila sie oslonieta gazeta lampa, a przy stole siedzial ojciec i ciocia Luba, mama Maszki. -Chcesz pic? - zapytala mama. -Pic... - powiedzial Ruska. - Tak, chce. -Juz... - Mama nalala z czajnika przegotowanej ostudzonej wody, podniosla do ust Ruski. Ruska chciwie wypil. -Ruslancziku - zapytala ciocia Luba. - Jak sie czujesz, skarbie? -Dobrze... - odpowiedzial Ruska. - Tylko glowa mnie boli... i mdli mnie wszedzie... -A Maszenke zabrali do szpitala - powiedziala ciocia Luba. - Tak z nia zle bylo, tak zle... -Ruska to nasz zuch - powiedzial tata. - To kawal chlopa... -Wszystko bedzie dobrze, Luba - powiedziala mama. - To sie zdarza... -Tak, bedzie dobrze, oczywiscie... Czy ja watpie? Nagle cos zgrzytnelo, mama poderwala sie z okrzykiem. Ojciec, pomrukujac ze zloscia, wstal, strzasajac z dloni odlamki szkla - i nagle pojawily sie kapiace bardzo szybko kropelki krwi. -To nie ja! - zawolala wystraszona ciocia Luba. -Pewnie, ze nie ty. - Ojciec, trzymajac dlon jak wypelniona po brzegi filizanke, podszedl do zlewozmywaka. - Marna z ciebie wiedzma... Mama pomogla mu przeplukac dlon woda, zalozyla opatrunek z czystego galganka. -Moze przejdziesz sie do szpitala? - zapytala. - Zrobia ci zastrzyk. -A tam - machnal reka ojciec. - Zagoi sie na mnie, jak na psie. -Pojde juz - powiedziala ciocia Luba. - Dobrze mi tu z wami, ale... -Gdzie sie spieszysz? - zapytala mama. - Co tam bedziesz sama robila? -Poloze sie spac. Jutro z rana - do szpitala, krew oddam dla Maszenki... -Posluchaj, Luba - powiedzial ojciec. - Jesli beda i potrzebni dawcy, to ja pogadam z chlopakami. Nie krepuj sie, tylko powiedz. -Dziekuje, Pietia. Powiedzieli, ze na razie wystarczy... Wyszla. Ojciec nalal sobie herbaty do nowej szklanki. Przez opatrunek przebijala jasnoczerwona plama. -Dawaj, poczaruje - powiedziala mama. - Krew zatrzymam, a i zagoi sie szybciej. -Chcesz mnie do pracy jutro poslac? Zartuje, zartuje. Ruska, co ci jest? -Nic - powiedzial Ruska. - Po prostu patrze. Nastepny dzien byl dlugi i nudny. Ruska troche czytal, troche gral z ojcem w warcaby... Ale przez caly czas czul sie jakis zamulony, ni to chcialo mu sie spac, ni tylko polozyc i odwrocic sie do swiata plecami. Przed wieczorem ojca zaczela bolec reka, doczekal sie powrotu mamy i poszedl do szpitala. Mama usiadla i zaczela obierac ziemniaki, a Ruska lezal i patrzyl na nia. Przypomnial mu sie nie wiadomo dlaczego koci bog, jak wiazal amulet, nakladal go na szyje, ogladal sie przez ramie... -Mamo - powiedzial Ruska. - A wiesz co, ja tam pomyslalem sobie, zeby on pokazal "koze" - i on mi ja pokazal... Mama zrozumiala wszystko od razu. -Mowiles komus? - zapytala szeptem. Miala sine wargi. -N-nie... - odparl wystraszony Ruska. -To nie mow nikomu i nigdy! - Mama nagle znalazla sie przy Rusce, objela go za ramiona. - Nikomu i nigdy! Nawet tacie! Zapomnij o tym! Zapomnij na zawsze, zeby nikt i naprawde nikt... Bo inaczej wszyscy tego pozalujemy: i ty, i ja z tata, wujek Kostia z ciocia Wala, ich Zenieczka i Oksanka... Rozumiesz mnie? Rozumiesz, tak? -Rozum-miem... - szepnal Ruska i nagle rozplakal sie. - Mamo, mamo... -Jestem twoja mama i jestem przy tobie! Och, Boze moj, co za nieszczescie, co za nieszczescie... Przyszedl ojciec, powiedzial, ze oczyscili mu rane, posmarowali jakas mascia i dali zwolnienie do konca tygodnia. -A wyscie sie poklocili czy co? - zapytal podejrzliwie, przyjrzawszy sie zaryczanym twarzom Ruski i mamy. -Nie, wszystko w porzadku - powiedzial Ruska. - Zagramy w warcaby? Zasiedli do szachownicy i ojciec przerznal cztery partie pod rzad. -Boli reka, co? - zapytal ze wspolczuciem Ruska. -A czy to bol? - powiedzial ojciec dziwnym tonem. - To nie jest bol... -Mezczyzni, kolacja! - zawolala mama. -Idz - powiedzial ojciec - mama cie wola... Ruska wrocil do szkoly po trzech dniach. Maszka przelezala tydzien w szpitalu, potem jeszcze tydzien w domu i, w koncu, zjawila sie w szkole - blada i chuda A Tolik ciagle nie przychodzil i nie przychodzil, a wreszcie Ga la Kar powna powiedziala, ze przeniosl sie z powrotem do swojej starej szkoly. Nikt nie wiedzial, gdzie Tolik mieszka, nic tez nie wyszlo z pomyslu Ruski, zeby pojechac to tamtej szkoly i oddac znaczki, i takie tam... Wienka zaczal chorowac czesto i w koncu rodzice zabrali go ze szkoly. I tak sie to wszystko skonczylo. Tlumaczyli Ewa i Eugeniusz Debscy Andriej Stolarow MUMIA 1 Nieprzyjemnosci czesto wynikaja z drobiazgow. Dla mnie historia ta zaczela sie, gdy w pewien majowy wieczor 1993 roku, o zmierzchu, przy schodzeniu z peronu stacji w Lobni, zaczepil mnie jakis mezczyzna. Wlasciwie to znalem go: Kamieniecki, taki a taki okreg wyborczy, niezalezny deputowany, jesli slowo "niezalezny" nie wywoluje u was usmiechu na twarzy, w modnym szarym plaszczu z guzikami na pagonach, bialej koszuli, z trzy - kolorowym "rosyjskim" krawatem, a na glowie - demokratyczna rogatywka, jak u mera Moskwy. Niektorzy deputowani juz wtedy zaczeli nosic podobne rogatywki.Musze zaznaczyc, ze zauwazylem go jeszcze w kolejce elektrycznej. Slabo sie znalismy, kandydowalismy w wyborach w roznych okregach i dlatego do nienawisci, jak u bylych rywali, wlasciwie miedzy nami nie doszlo. W Radzie Najwyzszej niczym szczegolnym sie nie wyroznial. Caly ten rok, kiedy kraj az kipial i bulgotal, kiedy lawina namietnosci wylewala sie z telewizorow, kiedy zapalaly sie i w tym samym momencie gasly gwiazdy mowcow, spedzil gdzies na dalszym planie, w korytarzach Bialego Domu. Stojacego przed mikrofonem na mownicy w Dumie, wydaje mi sie, ze go nie widzialem. Nasze drogi nie przecinaly sie. Znajomosc ograniczala sie do zwyklego uklonu. Zdziwilo mnie tylko to, ze wbrew zwyczajowi, nie uzywal samochodu. Ja tak samo, prawde mowiac, nie cierpialem samochodow. Kryje sie w nich, wedlug mnie, jakies samozadowolenie. To kaprysne, urodziwe agregaty, pozerajace czas i sily. I tym bardziej byly nie na miejscu w tej romantycznej epoce: chociaz, kiedy walczylismy z partyjnymi przywilejami, niezwlocznie po odniesieniu zwyciestwa, sami rozsiadalismy sie w sluzbowych samochodach. Mimo wszystko, czulem sie niezrecznie. I teraz, po niespodziewanej i przerazajacej smierci Gierczyka, po nocy spedzonej w lesie, gdzie z nieludzkim chrup! chrup! chrup! trzeszczaly zeszloroczne szyszki, a czyjes rece wyciagaly sie do mnie zza pnia sosny, po dziwnych i pelnych grozy wydarzeniach, ktore prawie ze zalaly stolice, jesli tylko zatrzymuje sie w Moskwie na dluzej niz zwykle, obowiazkowo biore na postoju przed dworcem taksowke (sama jazda to jeszcze nie wszystko), place podwojna stawke i po paru minutach krecenia sie po roznych uliczkach, wy siadam przed sama furtka domu. Lobninscy przedsiebiorcy zdazyli sie juz przyzwyczaic do tego mojego dziwnego zachowania. Podejrzewam, ze uwazaja mnie za nieszkodliwego polglowka. W swoim rewirze momentalnie pozbywaja sie niewygodnych osob. Sciezka, skrzypiaca zwirem, przechodze szybko przez sad i po przekreceniu klucza, zamykam wszystkie okna w domu. Moja Halina wymysla mi, chociaz wcale nie przynosze ze soba ciagnacego sie od grzadek i kwietnikow zapachu ziemi. To znaczy, moze nawet zadnego z tych zapachow nie ma - a pachnie tylko plomykami, ktore kazdej wiosny sadzimy w niewyobrazalnej ilosci, swieza trawa, ktora w ciagu dnia kosza sasiedzi, gorzkim i gryzacym dymem, dlatego, ze przez caly czas pali sie tutaj jakies smieci. A dopiero blizej nocy wyczuwa sie aromat kwitnacego tytoniu - delikatne i biale, cukrowe kwiatki - dzwoneczki zaczynaja swiecic w polmroku. Wydaje sie, ze wystarczy oddychac i cieszyc sie. Ale ja mimo wszystko wyczuwam, ze pachnie tylko ziemia - jej martwa wilgocia, chlodem, wydobywajacym sie z gliniastej glebi. Lapie mnie wtedy dreszcz i szybko zapalam papierosa, zeby odpedzic ten nieprzyjemny zapach. Krotko mowiac, z Kamienieckim prawie sie nie kontaktowalismy. I dlatego bylem troche zaskoczony, kiedy juz przy samym zejsciu z peronu, nagle mocno, jak przelozony, chwycil mnie za reke i z powaga w glosie powiedzial, ze musimy pogadac. Zreszta wtedy zrozumialem, ze sie pomylilem. Mezczyzna, ktory podszedl do mnie, wcale nie byl deputowanym, z takiego a takiego okregu, Nikolajem Kamienieckim. Tylko zewnetrznie, prawde powiedziawszy, ale za to bardzo byl do niego podobny. Pozniej, odnoszac sie juz do tej sprawy powazniej, zbierajac wszelkie mozliwe materialy i doslownie krok po kroku odtwarzajac szczegoly naszego pierwszego spotkania, w jakims momencie uswiadomilem sobie, ze podobienstwo do Kamienieckiego bylo dla niego sposobem maskowania sie: Kamieniecki takze mieszkal w Lobni (jakies dwie albo trzy ulice ode mnie), zdarzalo sie (zreszta, rzadko), ze jezdzil do domu kolejka elektryczna, wiec teoretycznie powinnismy byli sie znac. Nie moglo byc nic dziwnego w tym, ze dwaj deputowani, ktorzy sie spotkali, chcieli przez chwile o czyms porozmawiac. Jesli ktos nas sledzil, to wlasnie tak moglo to wygladac z boku. Nie mialo zadnego znaczenia, ze prawdziwy Kamieniecki przebywa w tym czasie w swoim mieszkaniu, zapewne je kolacje, oglada telewizje i ani troche nie podejrzewa, ze ma swojego sobowtora. To byl profesjonalista najwyzszej klasy. Jednak zrozumialem to wszystko duzo pozniej, a wtedy tylko zadrzalem z powodu nieprzyjemnego zludzenia i uwalniajac reke, dosc chlodno spytalem, o co wlasciwie chodzi. Mialem swoje powody, zeby zachowywac sie tak chlodno. Wchodzilem wtedy w sklad parlamentarnej Komisji, nieoczekiwanie bedacej skupiskiem najrozniejszych politycznych sil. Rozpatrywalismy pewien incydent, ktory wydarzyl sie w pewnym miescie na poludniu kraju. Trzy tygodnie temu odbyla sie tam demonstracja miejscowej ludnosci - calkowicie pokojowa, jak zapewniali przedstawiciele organizacji spolecznych, wystapienie uzbrojonych bojownikow, jak podal do wiadomosci sekretarz prasowy MSW. Demonstranci niesli hasla z zadaniem narodowej niezaleznosci (nie bylo zadnych hasel! Byly tylko rozjuszajace tlum okrzyki!). Przed budynkiem Miejskiego Komitetu Wykonawczego zaczely sie starcia manifestantow z oddzialami sluzb porzadkowych. Ktos ze strajkujacych, tworzacych kolumne, strzelal do milicjanta albo ktorys z miejscowych funkcjonariuszy otworzyl ogien. Panika byla ogromna: krzyki, wybuchy granatow z gazem lzawiacym. Wiele osob w ten swiateczny dzien zabralo ze soba dzieci (co jakby potwierdza punkt widzenia organizacji spolecznych). Na domiar zlego plac, obstawiony polokraglymi budynkami, posiadal tylko dwa waskie wyjscia. Nie wiem, kto go tak zaprojektowal, prawdopodobnie jakis stalinowski architekt. I kiedy bezmyslny, przerazony tlum zaczal rwac sie na zewnatrz, w obu przejsciach natknal sie na zwarte szeregi oddzialow specjalnych. Nie bylo wyjscia. Pierwsza grupa manifestujacych byla w polowie zabita i rozrzucona dookola, a kolejne masy ludzi tratowaly ciala juz przewroconych. Ofiary mozna bylo liczyc w dziesiatkach. Regionalna telewizja pokazala reportaz z dwoch szpitali rejonowych, co spowodowalo, ze centrum telewizyjne z rozkazu wladzy zostalo zajete przez OMON. Oddzwiek to mialo ogromny. Po szybkim i oszalamiajacym dla wielu rozpadzie Zwiazku Radzieckiego, kiedy monstrum, zajmujace szosta czesc powierzchni Ziemi, rozsypalo sie na poltorej dziesiatki niepodleglych panstw, nadzwyczaj zaostrzyly sie problemy takze w bylych, autonomicznych republikach. Miejscowe elity rzadzace nie chcialy niczym dzielic sie z Moskwa, z kolei centrum bylo slabe i sparalizowane wewnetrznymi sprzecznosciami, a nieostrozne slowa owczesnego prezydenta, wypowiedziane przez niego w Tatarstanie: "Wezcie sobie tyle niezaleznosci, ile chcecie", jeszcze brzmialy w prasie, odzywajac sie to tu, to tam, w zaleznosci od sytuacji politycznej. Nadchodzila, zdawalo sie, druga fala cierpien narodu. Jak pozar w suszarni, wybuchla wojna domowa w Tadzykistanie i dziesiatkami tysiecy uciekala stamtad ludnosc pochodzenia rosyjskiego. W republice Czeczenii oglosil sie prezydentem niejaki Dudajew i, na ile moglem sie zorientowac, ani moskiewscy politycy, ani miejscowa administracja nie potrafili z tym nic zrobic. Z tym samym Tatarstanem toczyly sie teraz zaciete i bardzo trudne rozmowy. A Jakucja, majaca na swoim terytorium praktycznie caly przemysl diamentowy, delikatnie przypominala o kontroli nad wykorzystaniem bogactw narodowych. Chodzilo teraz juz nie o byle ZSRR, chodzilo o jednolitosc Rosji. Wszyscy to rozumieli. Wladza centralna nadzwyczaj chorobliwie odnosila sie do kazdej zaostrzonej sytuacji na peryferiach panstwa. I dlatego, jak dym rozwialo sie wspaniale sierpniowe zwyciestwo. Nie dajaca za wygrana opozycja bardzo szybko otrzasnela sie z przegranej tak zwanego GKCP, znowu 'sie odrodzila, skupila wokol kilku wiekszych figur i z wlasciwa dla komunistow energia i zdecydowaniem, przepuscila kolejny atak na rzad. To bylo dla wielu olbrzymim zaskoczeniem. Liderzy puczu jeszcze siedzieli w wiezieniu, gromadzili materialy dla przyszlego procesu sadowego, Generalna Prokuratura Rosji prowadzila sledztwo, a w parlamencie (jezeli tylko mozna bylo nazwac parlamentem owczesna Rade Najwyzsza) znowu rozlegly sie histeryczne krzyki o narodowej przemianie, o zdradzie interesow panstwowych i o natychmiastowej koniecznosci zmiany obecnego rzadu w kraju. Oczywista stala sie katastrofalna w skutkach pomylka prezydenta, ktory nie zaryzykowal, od razu po sierpniowych wydarzeniach, rozwiazania prokomunistycznej Rady Najwyzszej i ustalenia daty przedterminowych wyborow, teraz juz, rzeczywiscie prawdziwego parlamentu. W tej sytuacji incydent na poludniu od razu pojawil sie w centrum zainteresowania. W rzeczywistosci prawda o tamtejszych wydarzeniach nikogo nie interesowala. Opozycja chciala wykorzystac fakt przemocy wobec rzadu, twierdzac, ze nie jest on w stanie utrzymac t w kraju nawet wzglednego porzadku, urzad z kolei powolywal sie na namietnosci, rozbudzane przez opozycje. Wyznaczono pelnoprawnego przedstawiciela prezydenta, zeby poradzic sobie z zaistniala sytuacja i jednoczesnie, po obradach, parlamentarna Komisje Sledcza. I ja wlasnie wszedlem w sklad tej nieszczesnej Komisji. Na usprawiedliwienie moge tylko powiedziec, ze dlugo i, naprawde, do znudzenia, odmawialem podobnych zaszczytow. Wiekszosc Komisji stanowili przedstawiciele opozycji, jej wnioski, tym sposobem, byly juz wczesniej ustalone, jeden glos (moj wlasny) prawie o niczym nie decydowal, bylem im potrzebny tylko do zachowania demokratycznych pozorow, a to wszystko, z mojego punktu widzenia, nie mialo zadnego sensu, ale tak zarliwie mnie przekonywali, ze powinienem, mam obowiazek i w zadnym wypadku nie moge odmowic, tak pieknie i goraco mowili o mojej wysokiej, politycznej reputacji, tak naciskali, ze w koncu wzialem gleboki oddech i zgodzilem sie. Czas pokazal, ze ja mialem racje, a nie moi koledzy z ruchu demokratycznego, ale skoro wzialem sie za te sprawe, staralem sie wywiazac z niej jak najsumienniej. Taki juz mam idiotyczny charakter. W rezultacie - po prostu utonalem w papierowym kolowrocie. Oba moje telefony byly rozrywane na czesci, Gierczyk, moj pomocnik i sekretarz, miotal sie miedzy nimi z dzika furia, posiedzenia Komisji odbywaly sie dwa razy dziennie, a najwazniejsze - nieprzerwanym potokiem zjawiali sie petenci. Zwracalo sie do mnie wiele osob, znajacych prawde albo myslacych (zupelnie szczerze), ze ja znaja lub przekonanych (takze szczerze), ze prawda powinna wlasnie tak wygladac. I wszystkiego tego trzeba bylo wysluchiwac, rejestrowac, odnosic do sprawy i wszystko sprawdzac (z moimi nic nie znaczacymi mozliwosciami). A na koniec, nalezalo zebrac to do kupy - zeby znalezc juz nie prawde, nie, tylko po prostu chociaz kilka wiarygodnych faktow. To byla piekielna, rozszarpujaca wszystkie nerwy robota. Niekiedy, pod koniec dnia, lapalem sie na tym, ze siedze za swoim biurkiem, bezmyslnie gapie sie w sciane, a przede mna, jak snieta ryba, buja sie na falach twarz Gierczyka - wargi mu sie poruszaja, belkocza jakies dzwieki, a ja tylko mruze oczy i nie rozumiem ani jednego slowa. O wyjezdzie na miejsce zdarzen marzylem, jak o urlopie. Ale niestety moj wyjazd, z roznych wzgledow, musialem caly czas odkladac. Dawal sie we znaki czerwcowy upal, Moskwa do stawala zadyszki od ruchu na drogach, chmury gryzacego smogu ciagnely sie po ulicach, radio i telewizja dostaly politycznej histerii, wszystko jakby jednoczesnie bulgotalo i grzezlo, najbardziej zdecydowane apele nie odnosily zadnego skutku. Wydawalo sie, ze najpierw bedzie u nas nie katastrofa, ktorej wszyscy tak sie bali, ale jakies wrzenie, bagno, bolesny, nieodwracalny rozklad - gnicie wszystkich i wszystkiego, co u nas jeszcze zostalo. Opowiadam o tych wszystkich okolicznosciach tak dokladnie, zeby bylo jasne, dlaczego wtedy nie zwrocilem uwagi na tego mezczyzne, ktory do mnie podszedl. Byl dla mnie tylko jedna z licznych uciazliwych przeszkod, kolejna osoba oswiadczajaca, ze zna cala prawde. Tym bardziej, ze zachowywal sie stosownie do okolicznosci: szybko przeprosil i powiedzial, ze nie zajmie mi duzo czasu, wyjasnil, ze posiada pewne wazne dokumenty i chcialby przekazac mi je osobiscie. Odznaczal sie tylko pewna stanowczoscia zachowania. Nie zdazylem sie jeszcze obejrzec, jak szlismy juz razem ulica. Po slowach o waznej dokumentacji pojawila sie u mnie w rekach papierowa teczka, zwiazana tasiemkami. Nie zauwazylem, skad wyjal te teczke i nie pamietam, w jaki sposob mija podal - po prostu znalazla sie nagle w moich rekach, a ja schowalem ja nie do torby, jakby sie logicznie moglo wydawac, ale jak w hipnozie, wsunalem ja za poly mojego plaszcza. Zajelo mi to wiecej niz jedna, dwie sekundy i watpie, zeby z zewnatrz mozna bylo cos zobaczyc. I to chyba wszystko o naszym pierwszym spotkaniu. Nic dziwnego, ze pamietam je dosc dobrze. Przeszlismy razem od stacji do skrzyzowania, gdzie musialem skrecic. Bylo duszno, nad ogrodzeniami zwisaly polyskliwe lezie jabloni. Slonce zachodzilo, a czerwone przezroczyste cienie ciagnely sie wzdluz ulicy. Niewatpliwie, mozna bylo potraktowac to jako przepowiednie. Chyba tylko ja wtedy tego tak nie odebralem - po mostku przedostalem sie przez kanal sciekowy, gdzie powinny byly znajdowac sie rury, w tym czasie nie balem sie jeszcze ani kanalow, ani zadnych wyrw, ani zapachu swiezo wykopanej ziemi cmentarnej. Za mostkiem mezczyzna znowu zlapal mnie mocno za reke i oznajmil, ze za kilka dni odezwie sie do mnie: przedstawi sie jako Niewolnikow, czy zapamietam nazwisko? Rzucil mi uwazne spojrzenie, uprzedzil, ze teczki lepiej nikomu nie pokazywac, po czym uklonil sie i momentalnie zniknal, jakby zapadl sie pod ziemie. Ciekawe, ze wlasnie jakby zupelnie sie rozwial - nie poszedl z powrotem na stacje i nie skrecil w jedna z bocznych uliczek, po prostu byl, a po chwili juz go nie bylo. To, zapewne, takze swiadczylo o jego wysokim profesjonalizmie. Zreszta, wszystkie te szczegoly zauwazylem znacznie pozniej. A wtedy tylko wzruszylem ramionami i ruszylem w kierunku domu. Nie uslyszalem wowczas w jego glosie zlowieszczego brzmienia losu - powoli zjadlem kolacje, obejrzalem prognoze pogody w "Wieczornych wiadomosciach", wykonalem dwa, trzy telefony z tych najbardziej koniecznych, przekartkowalem pare ksiazek, poklocilem sie o cos z Halina, a potem, ciezko westchnalem, poszedlem do siebie na gore i prawie do pierwszej w nocy przegladalem nagromadzone papiery. Teczke rzucilem w to miejsce, gdzie lezaly materialy dotyczace historii tej poludniowej republiki. Zebrala sie juz ich spora sterta: monografie, kserokopie jakichs artykulow, opinie specjalistow, stos listow i telegramow, ktore przyszly w jakiejs konkretnej sprawie, liczne wycinki z gazet, ktore zbieral dla mnie Gierczyk. Na drugi dzien z ulga oddalem to do archiwum Komisji. Gierczyk ze zjadliwym usmiechem zartowal, ze przywiezli nowa porcje dokumentow. Niech pan wyrzuci te makulature, cynicznie przyznal. Po obiedzie wybuchl skandal z powodu wystapienia wiceprezydenta Ruckiego. Cos tam burzliwie przeglosowywali i wymagalo to obecnosci kworum. Prawie trzy godziny meczylem sie na zupelnie bezmyslnym zebraniu. I dopiero o dziesiatej wieczorem odezwal sie do mnie przewodniczacy naszej Komisji i powiedzial, ze wszystko zostalo przeglosowane i jutro lecimy do republiki. -Prosze stawic sie na lotnisku o dziewiatej rano. Prawde mowiac, o wczorajszym spotkaniu na stacji zwyczajnie zapomnialem. Tym sposobem teczka znalazla sie w papierowym balaganie archiwum. To byla, oczywiscie, niewybaczalna lekkomyslnosc. Ale z drugiej strony, wlasnie ta lekkomyslnosc uratowala mi zycie. Do Moskwy wrocilem po tygodniu - spalony sloncem, i wysuszony, z pylem trzeszczacym w stawach, z nerwowymi tikami, tak gwaltownymi, jakbym bez przerwy biegl i wewnatrz siebie samego, przepelniony tym rozgoraczkowaniem, jakie czuje sie po wielu dniach bezsennosci. Zapewne z zewnatrz sprawialem wrazenie kogos pomylonego. Po nienawisci, wylewajacej sie na mnie, po klamstwie, wzajemnych grozbach, strasznym obwinianiu sie, po halasie silnikow, wznoszacym sie niemal do samego nieba, jak w goraczce, z trudem udawalo mi sie rozumiec najzwyklejsza mowe. Cala Moskwa przypominala akwarium przepelnione stechlizna. Charczalo radio, ale dzwieki pozbawione byly jakiegokolwiek sensu. Przejezdzal brzeczacy tramwaj i zycie znowu zamieralo. Jak senne, leniwe karasie, krecili sie deputowani w holu Bialego Domu. Przez caly czas marzylem, zeby ruszali sie i mowili szybciej. Nic nie moglem ze soba zrobic. Pozostawalo zamknac powieki, a wtedy pojawialy sie bezludne, jasne ulice z morelowymi drzewami, chodniki obsiane gasienicami, ktore spadaly z drzew, wielkie zelazne latarnie poprzewracane i rzucone na barykady, staruszkowie w czerkieskach i baranich czapkach, siedzacy w kregu na drodze. Mogli tak siedziec kilka dni pod rzad - milczac, patrzac przed siebie, z zalozonymi na kolanach rekami, ktore gesto oplataly zyly. Niekiedy jeden z nich podnosil sie i, nie mowiac ani slowa, odchodzil w poludniowy polmrok, a wtedy zastepowal go inny i zajmowal jego miejsce. I w tym, jak siedzieli, przypominajac drewniane kukly, i w tym, jak odchodzili nie wiadomo dokad i jak potem wracali, w sinych, poobcieranych paznokciach ich starczych rak, czaila sie nieunikniona smierc. I jeszcze wyczuwalo sie ja w zamecie za scianami Miejskiego Komitetu Wykonawczego. Trudno bylo zrozumiec, kto wydal ostateczna decyzje, zeby strzelac. Trudno bylo zrozumiec, dlaczego wsrod demonstrantow znalazly sie uzbrojone osoby i jaki idiota zagrodzil OMON-em wyjscia z placu. Wojskowe oddzialy w sztabie rzezily poobrywanymi glosami. Nikomu nie bylo do smiechu. Patrzyli na nas, jak na dokuczliwa przeszkode. Nigdy wczesniej nie spotkalem sie z tym, zeby ludzie byli tak obludni. Czlowiek mogl jak najszczerzej zapewniac o tym i o tamtym, ale juz po chwili tak samo szczerze mowil o czyms zupelnie przeciwnym. I nawet gotow byl po swiadczyc za to wlasna glowa czy podpisac dowolny dokument. Dziwna to cecha prawdy - zawsze chciec byc inna. Niektorzy z moich kolegow bezwstydnie z tego korzystali. Zadne moje protesty, naturalnie, nic nie pomagaly. Jest oficjalnie podpisany protokol, a to znaczy, ze trzeba odniesc go do sprawy. Formalnosci musza byc zachowane! I zadnego sprzeciwu! Paradoks polegal na tym, ze bedac jakby przedstawicielem demokratycznej czesci parlamentu, bylem zmuszony w znacznym stopniu podtrzymywac funkcjonowanie miejscowych wladz - na moje oko, najbardziej zahartowanych partyjnych figur. Na przyklad u przewodniczacego Miejskiego Komitetu Wykonawczego, jakby wezwanie do czegos, wisial portret towarzysza Brezniewa. Przykladnie, z piecioma Zlotymi Gwiazdami na partyjno-rzadowej marynarce. I towarzysz Brezniew przygladal sie uwaznie, kiedy sie wypowiadalo: "Przede wszystkim - porzadek!". A ja bylem zmuszony potakiwac, zgadzac sie albo, w najgorszym wypadku, nic nie mowic. Dlatego ze najwazniejsze teraz bylo - utrzymac sytuacje. Opozycja, niewatpliwie, cala te sytuacje jeszcze rozdmuchala i, czujac ja w duszy, w zadnym wypadku nie moglem sie z tym ujawniac. W konsekwencji jednakowo nienawidzili mnie i jedni, i drudzy. Przy czym cala sprawa, jak sie pozniej okazalo, nie dotyczyla ani demokratow, ani komunistow. Po prostu, dwie wrogie sobie strony nalezaly do zupelnie roznych rodzinnych klanow. Tutaj znaczenie mialy nie humanizm i prawa czlowieka, ale stopien pokrewienstwa i wielowiekowe tradycje, opierajace sie na wiezach krwi. To byly stosunki dla mnie calkiem nie do pojecia. Bez watpienia, na cale zycie zapamietam chlopaka z miejscowego Frontu Narodowego - okaz zdrowia, w rozdartej do pepka brudnej koszuli, z broda od ucha do ucha, w obciagajacej ogolona glowe zielonej opasce. Zostal aresztowany pod zarzutem morderstwa czterech osob Czekal na wyrok i doskonale o tym wiedzial. Chyba co najmniej z piec godzin wbijalem mu do glowy koniecznosc zachowan zgodnych z prawem - ze okrucienstwo pociaga za soba tylko okrucienstwo i ze wyjscia z takiej sytuacji nie ma. Zawsze razem jedlismy obiad, chlipiac kleista ryzowa polewke. Okazalo sie, ze byl na trzecim roku miejscowego uniwersytetu. Poprosil, jesli byloby to mozliwe, zeby dostarczyc mu pewne ksiazki do celi, mowil duzo o tolerancji, o wspolczesnym przenajswietszym islamie, o odmowie stosowania sily, o filozofii nowego europejskiego humanizmu, opowiadal, jakie wrazenie wywarl na nim akademik Sacharow, ale kiedy, juz troche tym wszystkim zmeczony, spytalem go na koniec rozmowy: "Zalozmy, ze cie wypuszcza. Co ty wtedy bedziesz robil?" - chlopak popatrzyl na mnie, jak na skonczonego idiote i po chwili, nie zastanawiajac sie ani sekundy dluzej, wypalil: "Zabije Majmuratowa". (Majmuratow byl wlasnie przewodniczacym Miejskiego Komitetu Wykonawczego). I wtedy dotarlo do mnie, ze nikomu i nic nie uda mi sie tutaj wyjasnic, wszystko to nie zadnego sensu i na prozno trace w tym miescie czas sily. Nawiasem mowiac, dopiero tam po raz pierwszy zdarci sobie sprawe, ze ZSRR rozpadlo sie wcale nie z czyjejs zlej woli. I nie dlatego, ze w Puszczy Bialowieskiej zebrali sie przedstawicieli trzech "braterskich" republik, czy nam sie to podoba, czy nie, to byl historyczny, obiektywny proces. Powstrzymywanie go sila oznaczalo rozpetanie wojen narodowych. A to moglo doprowadzic do wielkiej rzezi w skali calego mocarstwa. W ogole, znajdowalem sie w takim stanie, ze chcialem albo przerazliwie ryknac na wszystkich z trybuny Zjazdu., albo wrecz przeciwnie, bardzo cicho i niezauwazalnie wycofac sie stamtad. Wycofac sie i wiecej nie wracac. Bardzo mocno czulem swoja bezsilnosc i niemoc. I dlatego odzywaja jeszcze w mej swiadomosci wydarzenia ostatniego tygodnia. Sprawdzajac w goraczce wyniki i wyrabiajac sobie wlasciwy poglad, nie od razu zauwazylem, ze Gierczyk jest czyms zaniepokojony, ze slucha mnie z pewnym roztargnieniem i zbyt powoli reaguje na to, co mowie do niego. Jakby caly czas myslal zupelnie o czyms innym. -Co sie stalo? - spytalem, przerywajac charyzmatyczna opowiesc. -Chyba mielismy gosci - pogardliwie sie usmiechajac, powiedzial Gierczyk. - Takich, co to przychodza bez uprzedzenia. - A widzac, ze tak jak wczesniej, nie moge zlapac, o co chodzi, mocno sie skrzywil i dodal, strzelajac palcami. - Ktos zrobil nam rewizje. I w tym momencie otworzyly mi sie oczy. -Rewizja? Tutaj, w gabinecie? A po czym to poznajesz? -Dlugopisy leza inaczej - wyjasnil Gierczyk. - I jeszcze jedno, prosze popatrzec, Aleksandrze Michajlowiczu, tu sa komentarze do umowy federacyjnej. Mialem je ulozone: piaty artykul, dwudziesty siodmy, trzynasty. A teraz, niech pan spojrzy: piaty, trzynasty, dwudziesty siodmy. Zgodnie ze wzrostem numerow. Prawdopodobnie, oni lubia porzadek. Bez szczegolnego zainteresowania rzucilem okiem na spiete zszywaczem komputerowe wydruki. Mozna bylo mu wierzyc. Gierczyk byl pedantem. Jezeli mowil, ze - piaty, dwudziesty siodmy, trzynasty, to wlasnie to oznaczalo - piaty, dwudziesty siodmy, trzynasty. Blad nie wchodzil tu w gre. Jednakze, pomimo tego, ze Gierczyk byl pedantem, to ja, jego nauczyciel, bylem nim chyba w jeszcze wiekszym stopniu. Nie bedzie przesada, jak powiem, ze bylem fanatykiem porzadku. Zarazila mnie tym wieloletnia praca w laboratorium, ciagnace sie miesiacami eksperymenty, codzienne laczenie ze soba roznych drobnych elementow, ktore byly czesto zupelnymi przeciwienstwami. Kazda rzecz musiala lezec na swoim miejscu. Wystarczylo wyciagnac reke i wziac. Nie bylo sensu tracic czasu. Dlatego, milczaco spogladajac na Gierczyka, pozadliwym spojrzeniem ogarnalem powierzchnie stolu, ostroznie wysunalem szuflady, dotknalem teczek, pisakow, ktorych lubie uzywac, zajrzalem do pudelka wypelnionego gumkami i olowkami, a potem cofnalem sie na oparcie krzesla i zaczalem bebnic palcami po gladkim blacie stolu. Gierczyk z zainteresowaniem przygladal sie temu, co robie. A kiedy skonczylem, pytajaco uniosl brwi. -Tak - powiedzialem - Co teraz zrobimy? -Nic. Oczywiscie, to byl skandal Tajemnicza rewizja u deputowanego, chronionego immunitetem poselskim. To byla samowola, to bylo jawne przekroczenie kompetencji, to byl powod do zajecia sie ta sprawa i wszczecia, niezwlocznie, parlamentarnego sledztwa. Czulem sie osobiscie poszkodowany. Tym niemniej, powiedzialem Gierczykowi: "Nic". Dobrze wiedzialem, ze sledztwo bedzie na reke tylko komunistycznej opozycji. Podniesie sie dziki krzyk, pociagna do odpowiedzialnosci dopiero co wybranego przewodniczacego FSB. I odbije sie to przede wszystkim na pozycji prezydenta. Uwazalem, ze takie, postepowanie bedzie niezgodne z prawem. Nie uda sie wtedy niczego dowiesc. Pozostana tylko nasze puste zapewnienia, ze pisaki byly inaczej ulozone. Tak, z taka argumentacja wywolamy po prostu smiech. Ciekawe, ze nie zwiazalem tego z teczka, przekazana mi tydzien temu - poprosilem, zeby Gierczyk pokazal mi spis wszystkich telefonow, ktore odebral podczas mojej nieobecnosci, natychmiast przejrzalem go, zrobilem pewne notatki, a na samym koncu natknalem sie na nazwisko Niewolnikowa i bez zainteresowania spytalem: -Czy ten zostawil dla mnie jakas wiadomosc? -Nie - powiedzial Gierczyk. - Od razu odlozyl sluchawke. -Ach tak... Na tyra sprawa na razie sie zatrzymala. I kiedy tuz przed polnoca przyjechalem do Lobni, bedac na skutek ostatnich wydarzen troche bardziej ostrozny, rozgladajac sie dookola z wytezona uwaga, kiedy zjadlem obiad i wszedlem do siebie na drugie pietro, nagle zatrzymalem sie, jak pies, ktory poczul na swoim terytorium obca osobe i z przerazeniem zdalem sobie sprawe, ze u mnie w domu tez miala miejsce rewizja. To bylo widac ze szczegolow, o ktorych tylko ja wiedzialem: kwiat na oknie byl wygiety nie w te strone co trzeba, fotografia (ja w stroju rzadowym) opierala sie na polce nie o Lenca, a o dwa tomiki Leskowa. I tak dalej - czego nie da sie uniknac nawet przy najlepszym wyszkoleniu. Od razu zrozumialem, w czym rzecz, ale na wszelki wypadek zawolalem z dolu Hale i spogladajac groznie przez szkla okularow, spytalem, czy nie ruszala u mnie czegos. Halina zrobila wielkie oczy i zapewnila, ze nie tylko nic nie ruszala, ale nawet nie wchodzila do mojego pokoju. -Nie rozumiem, Sasza, o co ci chodzi? Popatrz - nie widzisz, kurz jest nie wytarty... Kurzu, swoja droga, zebralo sie znacznie mniej niz zwykle. Teraz wszystko bylo jasne. Przeszyl mnie nieprzyjemny dreszcz z powodu czyjejs tu wizyty. Podobnie jak w sytuacji, gdy je sie zupe i w polowie jedzenia wyciaga sie z talerza obcy wlos. Ale nawet wtedy bylem daleki od podejrzen. Wydawalo mi sie, ze rewizja ma zwiazek z moja praca w Komisji. Ale na drugi dzien przyszedl do mnie do gabinetu Grisza Ragozin (nawiasem mowiac, jeden z doradcow prezydenta) i bardzo uprzejmie wypytujac sie o to i owo, wypijajac filizanke kawy i dzielac sie swiezymi politycznymi plotkami, przegladajac sprawozdanie, ktore w tym momencie przygotowywalem, jakby od niechcenia zapytal, czy nie rzucila mi sie przypadkiem w oczy pewna teczka. No wiesz, taka szara, z tasiemkami. Aha, byly tam jeszcze na okladce litery zapisane olowkiem -,, PWL", zdaje sie... "LPZ", nie pamietam dokladnie... Dziwne, ale od razu zdalem sobie sprawe, ze chodzi wlasnie o te teczke. -A co w niej bylo? -No... cala dokumentacja - powiedzial Grisza Ragozin. - Sprawozdania historyczne, wyklady, kilka fotografii... O ile dobrze pamietam, materialy dotyczace Bliskiego Wschodu... Obojetnie wzruszylem ramionami. -Chyba nie wpadla... -Tam nie bylo nic waznego - powiedzial Grisza. - Wyjezdzam niedlugo i wypadaloby przejrzec te papiery. Najgorsze, ze to pieprzone kierownictwo liczy na mnie. - Ze smutkiem zajrzal do filizanki i kiedy zobaczyl, ze nie ma tam kawy, podrapal sie po karku, skrzywil sie, jakby rozgryzl cos kwasnego, zajeczal, bez celu podzwonil lyzeczka do herbaty i powiedzial, niespokojnie spogladajac na polki za moimi plecami: -Wiesz co, mimo wszystko popatrze? Poki diabel nie zartuje... Dopiero teraz zrozumialem, ze sprawa jest powazna. I kiedy Grisza, pod ironicznym spojrzeniem Gierczyka, grzebal w moim archiwum, co chwile cos przegladajac i przestawiajac z miejsca na miejsce, ja, jak idiota, siedzialem nad protokolami jakiegos dawnego posiedzenia, cos tam nawet podkreslalem, marszczylem czolo, probujac wywolac skupienie na twarzy, robilem notatki, potem znowu cos podkreslalem, ale podczas wszystkich tych dzialan nie udalo mi sie wylapac ani jednego slowa. I kiedy Grisza w koncu dal nam spokoj, na pozegnanie ze smutkiem mamroczac, ze cholera wie, co trzeba bedzie teraz zrobic, zajrzalem do chlewa, gdzie byly zwalone na kupe wszystkie dokumenty Komisji i pod monografiami, dotyczacymi historii ludow tureckich, wcale nie od razu wygrzebalem te teczke. Swoja droga, rzeczywiscie szara, z do polowy startymi literami, zapisanymi olowkiem na pierwszej stronie. Lepiej byloby, oczywiscie, zebym wtedy tego nie ruszal. To, co znajdowalo sie w teczce, jak sie pozniej okazalo, zawieralo w sobie nie po prostu sekretna, szczegolnie sekretna czy najbardziej sekretna dokumentacje. Nie tajemnicze, ale calkiem zwyczajne sprosnosci, jakie maja miejsce w kazdym rzadzie. Nie oszustwa i klamstwa wladzy, chociaz mozna bylo tak do tego podchodzic. Przede wszystkim byly tam informacje o zyciu Gierczyka. I zyciu jeszcze innych ludzi, ktorych bym nawet nie podejrzewal. Rzeczywiscie, lepiej by bylo, gdyby ta teczka zostala w archiwach Komisji - trafila do magazynow, po jakims czasie zostala skopiowana, a w koncu zapodziala sie gdzies w tym papierowym balaganie. Moze wtedy nie wyszlyby na jaw te okropienstwa, z jakimi teraz przychodzi mi zyc - te narodziny ciemnosci, tam roczna podszewka wszechswiata. Ale w tych dniach, oczywiscie, niczego sie jeszcze nie domyslalem i dlatego, jakos tak niedbale, wrzucilem teczke do torby, zamknalem ja na zamek, uprzedzilem Gierczyka, ze dzisiaj juz nie wroce i, o ile mnie pamiec nie myli, zmeczonym, powolnym krokiem udalem sie w kierunku przystanku autobusowego. Byla wlasnie godzina szczytu, tysiace moskwian wylewalo sie z firm i zakladow pracy, tracali mnie, przeplywalo morze szarych twarzy, wyczuwalo sie ogolne napiecie, zwiazane ze zblizajacymi sie dniami wolnymi od pracy, wszyscy sie przeciskali, spieszyli nie wiadomo dokad, wyprzedzali mnie i nikomu nie przyszlo nawet do glowy, ze moge miec przy sobie bombe o ogromnej, niszczacej sile. Ja sam jeszcze sie tego nie domyslalem. Otworzylem teczke okolo dziesiatej wieczorem i najpierw, szybko przegladajac zawartosc, stwierdzilem, ze to brednie szarej kobyly. Bylem juz nawet gotow smiac sie ze swoich codziennych niepokojow. Podobnymi glupstwami nie moze przeciez interesowac sie taki czlowiek, jak Grisza Ragozin. Na pewno szukal zupelnie czego innego. I, im bardziej wczytywalem sie w te stare, zuzyte dokumenty, im wyrazniej, zgadzajac sie ze soba, laczyly sie one w jedna logiczna calosc, im bardziej docieraly do mnie slowa naocznych swiadkow, dochodzace z przeszlosci, tym lepiej zaczynalem zdawac sobie sprawe, ze nie uda mi sie tak latwo machnac reka na te teczke i ze jest w niej ukryte albo okrutne, nieprawdopodobne i dzikie klamstwo, albo dokladnie taka sama okrutna, nieprawdopodobna i dzika prawda. I teraz tylko ode mnie zalezy, czy dowie sie o tej prawdzie (klamstwie) caly swiat. I kiedy, chyba juz okolo trzeciej w nocy, podnioslem sie z lozka i przez otwarte na osciez okno zobaczylem sad w martwym swietle ksiezycowym: srebrne, kruche jablonie, czern maliny, zwisajacej nad sciezka, opuszczony prawie nad sasiednim dachem jasny, zimny ksiezyc, natychmiast zamknalem okno i zaslonilem do konca zaluzje. A potem jeszcze, bardzo dokladnie, jak podczas pelni ksiezyca, zasunalem zaslony. Chcialem, ze by nie zostala ani jedna widoczna szczelina, dlatego, ze to nie byla noc, ale calkiem cos innego. Teraz wiedzialem juz wszystko i zaczalem sie naprawde bac. Nad ranem strasznie przerazil mnie Gierczyk. Zacierajac z zadowolenia rece, marszczac czolo i podnoszac jasne brwi, ironicznie sie usmiechajac i w ogole calym swoim wygladem pokazujac, ze oboje maja teraz wiele ze soba wspolnego, prawie ze dajac mi jakies znaki, oswiadczyl, ze u niego w domu tez ktos zrobil rewizje, tez bardzo dokladna i byli to najprawdopodobniej tez profesjonalisci. -Wie pan, panie kierowniku, jak ich wyczulem? Jak w powiesci kryminalnej: przykleilem pajeczynki miedzy niektorymi ksiazkami. No i wczoraj, wracam do domu - a pajeczynek nie ma. Ciekawe, co my takiego odkrylismy? Czekal na odpowiedz, ale zamiast odpowiedzi chlodno uprzedzilem go tylko, ze gdyby dzwonil do mnie niejaki Niewolnikow, od razu ma mnie powiadomic, natychmiast, niezaleznie od tego, gdzie bede sie w danej chwili znajdowal. Czy na glosowaniu w Radzie Najwyzszej, czy w gabinecie u prezydenta. -Alez Aleksandrze Michajlowiczu! - z uraza przeciagnal Gierczyk. Odwrocil sie i z wyrazem meczennika utkwil wzrok w ekranie komputera. Mial, oczywiscie, racje. Zaczynalo dziac sie cos dziwnego, a ja krylem przed nim wszystko, jak przed malym chlopcem. Nawet wargi zadrzaly mu z rozczarowania. -Przygotowalem sprawozdanie. Moge pokazac... Przez chwile wahalem sie jeszcze, ale przeciez Gierczyk pracowal ze mna juz od trzech lat. Byl jedynym, ktory zostal z mojego pierwszego zespolu. Moze troche zbyt porywczy, ale za to godny zaufania. Wierzylem mu. I dlatego otworzylem dyplomatke i rzucilem na stol przekleta teczke. -No dobra, masz, zapoznaj sie z tym, jak chcesz... Gierczyk przesadnie wzruszyl ramionami. -Nie, dziekuje, nie trzeba... -No nie wyglupiaj sie, bierz - powiedzialem. Nie wypuszczal jej z reki chyba z poltorej godziny - mlaskal, chrzakal, z niedowierzaniem krecil glowa, wiercil sie na krzesle, robil zagadkowe notatki na osobnej kartce papieru, a kiedy skonczyl, obrocil sie w moja strone i dziwnie sie krzywiac, powiedzial: -To niemozliwe. - "Dlatego, ze to nigdy nie moze sie wydarzyc" - wyrecytowalem. -Ja w to nie wierze - powiedzial Gierczyk. I dokladnie w tej chwili zadzwonil telefon. Ciekawe, ale oboje od razu wiedzielismy, kto dzwoni. Gierczyk popatrzyl na mnie, ja - na niego, przerwa przeciagnela sie chwile, telefon znowu zadzwonil i chwycilem sluchawke, jakby byla zywym organizmem. Dzwonil, jakze by inaczej, Niewolnikow Nie zamierzal tracic czasu i pytac, z kim rozmawia, nie przywital sie i dlatego nie uwazal za konieczne przedstawic sie, nie zainteresowal sie nawet, czy zdazylem przejrzec jego teczke. Po prostu powiedzial, ze wlasnie wyslal do mnie list - na adres domowy, prosze sie z nim zapoznac, Aleksandrze Michajlowiczu. Pragnalbym, zeby sie pan nie spoznil. To wszystko, do widzenia. I w tym momencie uslyszalem dzwiek odkladanej sluchawki. Gierczyk patrzyl na mnie jak na zywy posag. Zaczal strzelac splecionymi palcami. -Poczte, szybko! - rozkazalem. List rzeczywiscie byl. Zapisane w nim bylo tylko jedno zdanie: "Miejsce - minus siedem przystankow, czas - pol godziny po rozmowie telefonicznej". Podpisane - Niewolnikow. Adres nadawcy byl oczywiscie wymyslony. -Aleksandrze Michajlowiczu, prosze wziac mnie ze soba - blagalnie poprosil Gierczyk. Zrozumiale chyba, ze go nie zabralem. Przypominalo to troche seriale kryminalne, puszczane wowczas w telewizji: plaga lapowkarstwa, sejfy wypelnione dolarami, machinacje rzadu, dokladnie zaslaniane przez urzednikow, uczciwy wspolpracownik policji walczacy z mafia. Tylko w naszym przypadku dawalo sie odczuc jakis zupelnie inny posmak. Przekonac sie, co to za posmak, nie mialem kiedy. Do dworca (minus siedem przystankow od Lobni) rzeczywiscie dotarlem po polgodzinie. Niewolnikow juz na mnie czekal - wylonil sie z tlumu, jakby zmaterializowal sie znikad i od razu rzucil: -Szybciej, Aleksandrze Michajlowiczu, prosze nie zostawac w tyle! - skierowal sie w strone nie rzucajacych sie w oczy drzwi, na ktorych bylo napisane: "Przechowalnia bagazu". W zakurzonym swietle dawno nie wycieranych lamp sprobowala zagrodzic nam droge jakas postac. -Do Zacharczenki! - ryknal Niewolnikow, nie zatrzymujac sie. Czarnym przejsciem trafilismy na halasliwe moskiewskie podworka: bramy wejsciowe, senne sloneczne zaulki. Bardzo szybko stracilem wszelka orientacje. Niewolnikow pare razy zdecydowanie i szybko skrecil, pociagnal mnie w szczeline miedzy jakimis garazami, przecial pare ulic, przeszedl korytarzem jakiegos biura i na koniec, w cichym malym sadzie otoczonym scianami z cegly, westchnal z ulga i rzucil sie na stojaca pod dwoma topolami lawke. -No to jestesmy, tutaj mozemy porozmawiac. Dzisiaj znowu byl w stroju deputowanego Kamienieckiego. Zgadza sie, tym razem bez plaszcza, z powodu duzego upalu, w cienkim jasnym garniturze, wedlug mnie z drogiego materialu, modnej koszuli z zatrzaskami i wieloma drobnymi kieszonkami. A na glowie, nie przykrytej czapka, mial brazowa, opalona lysinke. Ogolnie rzecz biorac, nie spodobal mi sie. Bylo w nim cos bezdusznego, doslownie jak u robota, cos martwego i mechanicznego, jakby z plastiku, obojetnego az do szpiku kosci - w tym, jak nie przestajac mowic, chciwie zapalil, w jego czarnych zrenicach doslownie przyklejonych do okraglych oczu, przy absolutnej nieobecnosci mimiki na metnej twarzy, w perlowych paznokciach, w rzezbionych polaczeniach palcow. Tak, jakby juz dawno umarl i chodzil po swiecie jako zagubiona dusza, chcac splacic jakis dawny dlug. Dym papierosowy, znikajac w jego plucach, jakby wchlanial sie i w momencie wydechu pojawiala sie tylko bezbarwna cienka struzka. Mowil zreszta tonem urzedowym i bardzo powaznym, unikajac niepotrzebnych szczegolow. Spytalem go, dlaczego wlasnie do mnie przyszedl z tymi materialami i Niewolnikow, po raz kolejny zaciagajac sie papierosem, wyjasnil, ze do prezydenta czy do szefa rzadu po prostu nie udaloby mu sie dostac - mogliby go przechwycic juz na pierwszym etapie i natychmiast zlikwidowac. A moja pozycja w zupelnosci mu odpowiada: czlowiek, z jednej strony jakby na widoku, ale z drugiej - jeszcze nie do konca zawalony panstwowymi sprawami. Chociaz, prosze sie nie ludzic, Aleksandrze Michajlowiczu, pana takze obserwuja. -No, takich postaci z pewnoscia jest z poltorej dziesiatki albo i wiecej - powiedzialem. -I chyba wlasnie dlatego panu wierze. Dziwne, prawda? W polityce, w moim... fachu... zaufanie nie wchodzi w gre. Istnieja tylko sluzbowe, w pelni profesjonalne stosunki. A pan wydaje mi sie czlowiekiem, ktory nie sprzeda tych papierow, nie wykorzysta ich jako narzedzie do szantazu, nie bedzie probowal wykorzystac ich do jakichs ulg. Krotko mowiac, wyglada pan na czlowieka, prosze mi wybaczyc, porzadnego. -Dziekuje - powiedzialem chlodno. Nie wiadomo dlaczego, ale sluchac tego z ust Niewolnikowa wcale nie bylo przyjemnie. Zwykle chwali sie: tego, kogo sie nie szanuje. To prawda, w swoich przeczuciach zorientowalem sie dopiero pozniej, a wtedy staralem sie tylko zlapac istote sprawy, o ktorej mowil. Zgodnie z tym, co mowil Niewolnikow, sytuacja byla teraz wyjatkowo dobra. Dopiero co doszlo do kolejnej reorganizacji rosyjskich sluzb specjalnych. KGB przeksztalcila sie najpierw w ANB, a potem w FSK. Naturalnie, za kazdym razem pociagalo to za soba zmiane kierownictwa. A przeciez z nowym kierownikiem przychodza nowi ludzie. Dochodzi do kadrowych przemian, podzialu wplywowych srodowisk. W rezultacie praca, jak sie wyrazil, "szczurolapa", zatrzymuje sie w martwym punkcie. Pojawiaja sie luki, w ktore mozna szybko wskoczyc. Tym niemniej dwa razy bardzo surowo uprzedzil mnie, zebym w zadnym wypadku nie probowal go szukac. -Chaos chaosem, a profesjonalna dzialalnosc trzeba kontynuowac. Przynioslem panu poufne dokumenty, nikt o tym nie wie. -To znaczy, ze ta sprawa zajmuje sie teraz FSK - powiedzialem. -A co, sa juz jakies efekty? - momentalnie spytal Niewolnikow. I wtedy opowiedzialem o rewizjach, ktore mielismy razem z Gierczykiem. Niewolnikow zacial sie na chwile, opuscil powieki, zamyslil sie, a potem wyznal, ze przyczyn do powaznego niepokoju, wedlug niego, jeszcze nie ma, bo to sa tylko zwykle podejrzenia, rutynowe sprawdzanie wszelkich wariantow; nie zadna praca dazaca do jakiegos celu, ale badanie slabych miejsc. Oni takze mysla, ze moge zwrocic sie wlasnie do was. Ale to wcale nie znaczy, ze rzeczywiscie sie do was zwrocilem. Tak w ogole, na razie nie ma sie czego bac. Najwazniejsze, ze Ona ma teraz okres remisji: kontakty sa utrudnione, operacyjna informacja nie jest przekazywana. Prawdopodobnie, Ona w ogole nie otrzymuje teraz zadnych wiadomosci (Niewolnikow w taki sposob wymawial "Ona", jakby z duzej litery). Nie warto sie szarpac, nie ma sensu podejmowac pochopnych decyzji. Do was nalezy nie taktyczna zabawa z wykonawcami, ale powazna strategiczna praca nad wyzszymi warstwami wladzy. Cios powinien byc zadany wczesniej, niz Ona zdazy sie zorientowac. -Trzeba ja pogrzebac - powiedzial Niewolnikow. I nagle zaskrzypiala lawka, na ktorej sie rozsiedlismy. A zgraja wrobli, skaczacych po piasku, rozprysla sie we wszystkie strony. Na moment wokol pociemnialo. -A dowody? - spytalem tonem wykladowcy matematyki. Wtedy Niewolnikow podniosl glowe i po raz pierwszy od naszego spotkania pokazal cos w rodzaju usmiechu - plaskie, bezbarwne wargi rozciagnely sie wzdluz palisady zebow. -Dowody sie znajdzie - obiecal tepym, dziwnym glosem. I nagle odwrocil sie w strone, gdzie, niewidoczna teraz za wielopietrowymi budynkami, wznosila sie na skraju Placu Czerwonego krwawo - ciemna piramida i gdzie w zupelnej ciszy, sterylnosci i wiecznym spokoju nabieralo sil Cos, o czym mielismy odwage mowic tylko szeptem. Wydawalo sie, ze to Cos sie nam przysluchuje. Czarne wegle zrenic Niewolnikowa zwezily sie i nie patrzac na slonce, na dreczacy zar, na przytulnosc patriarchalnego moskiewskiego podworka, poczulem, jakby poruszyl sie w mojej piersi jakis oblesny robak i ze teraz ten robak bedzie zzeral moje serce przez dlugie lata. Mimowolnie wzruszylem ramionami. Wlasciwie to chyba wszystko. Jakis czas przestrzegal mnie jeszcze, jak zachowac wszelkie srodki ostroznosci, mowil o haslach swiadczacych o tym, ze rozmowca telefoniczny moze znajdowac sie pod kontrola, obiecal przyniesc tasme filmowa i jakies nagrania magnetofonowe, zachecajac mnie powiedzial, ze pod zadnym pozorem mnie nie zdradzi, zywym mnie nie wezma, moze byc pan spokojny, Aleksandrze Michajlowiczu, w ogole to wszystko bedzie w porzadku, czuje to - i poszedl, ale nie w zaulek, tylko do bramy. Widocznie mozna bylo juz przejsc przez te brame. Wiecej nigdy go nie widzialem. Nie zadzwonil do mnie i nie wyznaczyl kolejnego spotkania, nie przyniosl, jak obiecal, dodatkowych materialow. Po prostu zniknal. Dopiero pozniej, kiedy koszmar tego roku skonczyl sie, kiedy grudy ziemi ucichly pod plytami na cmentarzu i kiedy pamiec o jesiennych wydarzeniach zaczela nieodwracalnie rozmywac sie, na przekor wszystkim zakazom, sprobowalem zdobyc o nim jakies informacje. Ale w tym przypadku nawet Grisza Ragozin okazal sie bezsilny. O Niewolnikowie nikt nic nie wiedzial. Jakby w ogole nie istnial. Nie wiadomo, czy byl oficerem sluzb bezpieczenstwa, w pomieszaniu rozumu gardzacym jakims dlugiem sluzbowym, czy moze wspolpracownikiem GRU, organizacji, podobno, jeszcze potezniejszej niz KGB - zupelnie zadnych informacji. Byc moze dal sie zlapac, probujac zdobyc wzmiankowane materialy i w ten sposob ostatnie swoje dni spedzil w celi jakiegos tajemnie strzezonego wiezienia, dziwny nieprzyjemny czlowiek, ktory zmarl jeszcze przed tym, zanim pojawil sie przede mna. A byc moze w ogole sie nie dal zlapac, tylko zwyczajnie wywiazal sie z nalezacego do niego zadania - zmienil imie, wyglad zewnetrzny, zniknal w jakiejs zabitej deskami dziurze, niewidocznej dla swiata. Nigdy wiecej o nim nie slyszalem. I Jakby wyszedl z niebytu, majac do spelnienia misje, popchnal wiele zdarzen, wprawil w ruch niewidoczny mechanizm i cofnal sie z powrotem do tego niebytu, o ile misja zostala uznana za zakonczona. Mgla zapomnienia zakryla go przed nami na zawsze. Moglo i tak byc. Jednak potwor, ktorego obudzil, podniosl glowe, zamrugal szkarlatynowymi blonami powiek, odwrocil sie, pociagnal nosem i, wysuwajac swoja woskowa gebe z ciemnosci, z zupelna obojetnoscia zaczal pozerac nas jednego za drugim. 2 To byla zwykla papierowa teczka, szara, dosyc zniszczona, z poszarpanymi na koncach tasiemkami, "sprawa nr..." bylo wyszczegolnione w jej lewym rogu, wypisane tam litery "PZWL" starly sie z biegiem czasu i byly ledwo widoczne, granatowy rysik zostawil na tekturze tylko blekitne zadrapania, rzucaly sie w oczy odciski po tlustych palcach, zatarte, odtworzone i ponownie zatarte wieloznaczne szyfry, slady wilgoci, ktore zachowaly sie w rodzaju rozmytych cieni, wyblakle plamy po tluszczu, rdza po brakujacym spinaczu. Widac bylo, ze z tej teczki korzystalo wielu i do tego bardzo intensywnie, ze byla dostarczana i przegladana podczas meczacych poznych wieczorow, ze wpadano nad nia w zadume, trzymajac w jednej rece kubek z goraca herbata i zapominajac sie, stawiano go bezposrednio na tekturze.Zwlaszcza tu, w tym miejscu, widac odcisk kubka na wewnetrznej stronie okladki. No a granatowy kolor - to przeciez ulubiony kolor towarzysza Stalina. Wcale nie lepsze wrazenie robila zawartosc. Byly tam wycinki z gazet sprzed siedemdziesieciu lat, fotografie, na ktorych zolc czasu zamazywala obraz, stare, rozlatujace sie na zgieciach protokoly z przesluchan. Przy czym atrament w wielu miejscach byl rozmazany, a pismo maszynowe pochodzilo z trzeciej albo czwartej kopii: tusz tak wywietrzal, jak rysik olowka, zamiast slow mozna bylo teraz zobaczyc tylko nieczytelne kulfony. Czytanie tego sprawialo wielkie trudnosci. Po zapoznaniu sie jednak ze sterta zle uporzadkowanych dokumentow, po wczytaniu sie w ledwo zachowane pismo maszyny, olowka i atramentu, po wsluchaniu sie w glosy, niewyraznie dochodzace z przeszlosci, wszystko to ukladalo sie teraz w historie, wstrzasajaca swoja piekielna wymowa. Sens jej sprowadzal sie do nastepujacej rzeczy. W 1924 roku po smierci Lenina jego cialo, jak powszechnie wiadomo, zostalo poddane wielu szczegolnym; operacjom, czyli, mowiac wprost, zostalo zabalsamowane i zaraz potem wystawione dla publicznosci w drewnianej budowli, juz wtedy nazywanej "Mauzoleum" ("mauzoleum", greckie slowo, pochodzace od imienia cara Mauzolosa, ktory zbudowal sobie kiedys w Helikarnasie ogromny grobowiec). Pozniej Mauzoleum powiekszono, a drewno zastapil granit, labrador i marmur. Poprzedzila to tajna, ale wcale niemniej ostra dyskusja w owczesnych wladzach. Nie wiadomo, kto pierwszy wysunal pomysl, zeby przemienic cialo Lenina w Mumie, ale wodzowie rewolucji, pomimo deklarowanego materializmu zawsze czujacy wplyw mistyki, odniesli sie do tego pomyslu z niezwyklym entuzjazmem i kiedy stan wodza swiatowego proletariatu byl, zgodnie z decyzja lekarzy, beznadziejny, po wielu burzliwych i nie zawsze latwych rozmowach, po konsultacji z medykami i pewnych zakulisowych intrygach, zostala podana do publicznej wiadomosci oficjalna decyzja Komitetu Centralnego. Z ostrym sprzeciwem wystapil tylko towarzysz Trocki, juz przed rewolucja nie darzacy zbytnia sympatia Wlodzimierza Iljicza i dobrze zdajacy sobie sprawe, ze szybko rodzacy sie kult jego osobistego i politycznego rywala, moze byc w przyszlosci wykorzystany w walce przeciwko niemu. I tak sie w rzeczywistosci stalo. Chociaz towarzysz Trocki, zgodnie ze zwyczajem, pozostal w mniejszosci, to juz latem 1923 roku trybiki zaczely sie krecic: w warunkach jak najwiekszej tajemnicy zaczela sie tak zwana "Operacja tybetanska" NKWD. Zadne slady po tej operacji w archiwach NKWD nie zachowaly sie, niemozliwe jest odtworzenie tez wszystkich szczegolow owczesnych wydarzen, niemozliwe ustalenie nawet nazwisk konkretnych jej wykonawcow, ci ludzie znikneli, podobnie jak wiele rzeczy zwiazanych z ta sprawa. Tajemnica pozbyla sie prawie wszystkich, ktorzy mieli z nia cos wspolnego, ale o stopniu tajemniczosci akcji mozna bylo sadzic po tym, ze chociaz byla przeprowadzona przez wykwalifikowany Glowny Zarzad Polityczny, to, praktycznie, kierownictwo nad nia objelo, nie zachowujace sie juz jak banda pajacow, Ministerstwo Spraw Wewnetrznych, a bezposrednio KC, z towarzyszem Stalinem na czele, ktory zajmowal wowczas malo ciekawe stanowisko sekretarza generalnego partii. Niezrozumiale bylo takze, dlaczego za zrodlo magicznej madrosci wybrano Tybet, przeciez balsamowanie w celu zachowania ciala praktykowane bylo takze w Egipcie, a pokazywane na calym swiecie mumie faraonow byly naocznym tego dowodem i chyba o wiele logiczniej byloby wyruszyc do Kairu, a nie do Lhasy. Mozliwe, ze decydujaca role odegrala tutaj sytuacja polityczna: w Egipcie stacjonowali jeszcze Anglicy, natomiast Tybet byl juz prawie od dziesieciu lat niepodleglym panstwem. Mozliwe, ze istnialy tez jakies inne przyczyny. Tak czy inaczej, pod koniec 1923 roku pojawila sie w prasie informacja o przybyciu do rewolucyjnej Moskwy przedstawicieli pracowitego Wschodu. Zgadza sie, to byla jedyna wzmianka. Wiecej o mnichach "braterskiego Tybetu" gazety nie wspomnialy. Dalszy ich los byl nieznany. Czy zostaly im podarowane tybetanskie kroniki, przechowywane w zbiorach Ermitazu (znikniecie w latach dwudziestych "Wybranej drogi" do tej pory pozostaje zagadka tybetologii), czy, tak jak inni, przepadli w otchlani rodzacego sie wowczas Gulagu? Z takim samym prawdopodobienstwem moglo dojsc do jednego, jak i do drugiego. Ciekawe, ze na drugi dzien po smierci obywate la Ulj anowa, kiedy profesor A.I. Morelow przystapil do pierwotnego balsamowania ciala, majacego przede wszystkim na celu zachowanie go do dnia pochowku, dacza w Gorkim otoczona byla przez NKWD, a rozpoczynajacych trepanacje czaszki specjalistow szybko odsunieto, a do salonu, jak przypominal sobie pomocnik Morelowa, w otoczeniu czekistow weszlo trzech mezczyzn "o wyraznie wschodnich rysach twarzy". Dziwne wrazenie musieli wywierac ci mnisi na ulicach owczesnej Moskwy - z ogolonymi, opalonymi glowami, w granatowych szatach, pozostawiajacych jedno ramie golym, z relikwiarzami, w sandalach na bosych nogach. Zreszta, w tym pomieszaniu jezykow i narodow, jakie przedstawiala soba Moskwa 1923 roku, szczegolnego zdziwienia chyba jednak nie wzbudzali. Tym bardziej, ze watpliwe bylo, zeby pozwolono im swobodnie poruszac sie po miescie. Zachowala sie legenda o "seansie odmlodzenia", jaki odbyl sie specjalnie dla pewnych czlonkow KC. Prawdopodobnie tym wlasnie mozna tlumaczyc dlugowiecznosc wielu wybitnych bolszewikow. Oczywiscie, tych z nich, ktorzy umarli smiercia naturalna (Trocki nie bral udzialu w tym "ponizajacym dla rewolucji przedsiewzieciu"). Wiekszosc czasu mnisi spedzili w komnatach Kremla - w chronionej czesci, gdzie mial pozniej swoj prywatny pokoj towarzysz Stalin. A bez watpienia, jeszcze wieksze wrazenie musieli wywrzec w styczniu, w pokrytych sniegiem Gorkim. Tutaj widocznie odegrala role jedna wazna okolicznosc. Najpierw mowilo sie o balsamowaniu, to znaczy o zwyklej konserwacji ciala, ale z powodu niemal patologicznego braku zaufania bolszewikow do tak zwanych "burzuazyjnych specjalistow", za tlumacza posluzyl, wcale nie najwybitniejszy w Rosji znawca jezyka tybetanskiego, profesor Przechwalow, pomagajacy wtedy na kursach likwidacji analfabetyzmu, rewolucyjnie nastawiony student trzeciego roku, oczywiscie znajacy juz w jakims stopniu podstawy gramatyki, ale, widocznie, pojecia nie majacy o glebi, jaka otwiera sie w kazdym zywym jezyku. W rezultacie zostalo im postawione zadanie jak najpelniejszego zachowania ciala, co w tybetanskich swietych ' praktykach jest jeszcze dalekie od wlasciwego balsamowania. Ciekawe, ze we wspomnieniach samego studenta, ktore zachowaly sie tylko w jednym egzemplarzu w dziale kronik Panstwowej Biblioteki Publicznej (prawdopodobnie przechwyconym przez NKWD, a nastepnie odzyskanym przez Niewolnikowa), starszy z tybetanskich mnichow - wychudzony, przypominajacy wtedy jeszcze lalo znanego Mahatme Gandhiego, przed rozpoczeciem obrzedu, dwa razy uprzejmie spytal, czy madrzy gospoda - ze zycza sobie wlasnie "pelnego zachowania", a nie rozumiejacy, oczywistego dla specjalisty, sensu tych slow student potwierdzil, ze wlasnie tego sie od nich oczekuje. I wtedy ten sam starszy mnich wyciagnal zwoj papieru z plociennej torby, dwoch jego pomocnikow rozlozylo na specjalnym dywaniku przepiekne, drewniane instrumenty i z jasno oswietlonego salonu, nalezacego kiedys do moskiewskiego naczelnika miasta Rejnbota, zaczely wydobywac sie przeszywajace i jednoczesnie monotonne mantry, przenikajace przez zimne sciany, oplatajac brzozy, cale w sniegu, plotno puszystych nietknietych grobowcow w parku, wrota zelaznej bramy, jakby przygnieciony strachem zagajniki ochrone NKWD, stojaca w psich plaszczach na okrutnym mrozie... Trudno dokladnie okreslic, kiedy Mumia zaczela zyc swoim wlasnym zyciem. Niewolnikow uwazal (a przeciez wszystkie komentarze, odnoszace sie do dokumentow, wszystkie wnioski, ktore znalazly sie w teczce na oddzielnych kartkach, wszystkie notatki na marginesach i liczne podkreslenia, w celu latwego wyjasnienia, przypisywalem wlasnie Niewolnikowowi), ze w najgorszym wypadku az do 1929 roku przebywala w stanie podobnym do letargu. Byc moze, byl to okres gromadzenia sil, cos przypominajacego stadium larwy, ktore przechodza niektore owady, a byc moze, nie otrzymala po prostu w tym okresie niezbednego dla niej zyciowego zabezpieczenia. Dzialanie Mumii zostalo wyjasnione znacznie pozniej, a powstala prawie piecioletnia przerwa rzeczywiscie nie byla wypelniona zadnymi wydarzeniami. Mumia, oczywiscie, mogla odegrac okreslona role w niezrozumialym nawet dla czlonkow KC wywyzszeniu Stalina, ale sama ta rola miala charakter, najprawdopodobniej, zwierzecych instynktow. Pierwszy Sekretarz Generalny raczej Mumia sie nie interesowal, zadnych kontaktow miedzy nimi w tym okresie nie zanotowano, ale nie mozna zapominac, ze to wlasnie Stalin kierowal "Operacja tybetanska" NKWD i dlatego wlasnie on mogl stac sie dla Mumii najbardziej pozadanym czlowiekiem. W kazdym badz razie, wielu pamietnikarzy tych lat zauwaza, ze w momencie najwiekszych sporow Genseka z towarzyszem Trockim, Lew Dawidowicz dziwnym trafem tracil swoje wspaniale i wojownicze cechy, jak dar przemawiania, zjednujacy mu miliony zwolennikow, hipnotyzm dowodcy, nieraz wykazywany przez niego na frontach wojny domowej i wpadal w niezdecydowanie, zaczynal miec watpliwosci, w ogole nie pasujace do niego. W takich okresach doslownie zanikal jako osobowosc. Wedlug swiadectwa najblizszych towarzyszy broni, narzekal na niespodziewane bole glowy. Wzywani lekarze rozpoznawali ostra anemie. A poniewaz wlasnie jasne cechy jego charakteru dawaly mu przewage nad rywalami politycznymi, to prawdopodobnie, mozna z pewnym przekonaniem stwierdzic, ze nawet slaby wplyw martwicy mogl odegrac, w nieokreslonej sytuacji tamtych lat, decydujacy wplyw. Zgadza, sie, zostaly jakies legendy. Jeszcze w 1927 roku szeregowy plutonu do zadan specjalnych kremlowskiej komendantury, Skamiejkin, samowolnie opuscil swoj posterunek w wewnetrznych pomieszczeniach Mauzoleum i zostal zatrzymany tuz przy wyjsciu z Kremla, prawie ze pod Brama Borowicka. Podczas przesluchania nic logicznego nie potrafil powiedziec - niczym oblakany potrzasal tylko glowa, zegnal sie, caly dygotal, co chwile ogladal sie za siebie i bez konca powtarzal panicznym szeptem: "Ono patrzy!" - natychmiast wezwany lekarz stwierdzil pomieszanie zmyslow. Szeregowy zostal wyslany na leczenie. Kierownictwa NKWD nie zainteresowal ten przypadek. A jeszcze, dokladnie cztery miesiace temu, informator tego szczegolnego resortu komendantury Kremla, w doniesieniu zlozonym na rece bezposredniego kierownictwa, oglosil, ze wsrod zolnierzy plutonu mozna zauwazyc silne mistyczne sklonnosci, wielu szeregowych uwaza, ze "obiekt L." rzeczywiscie jest fizycznie zywy, ze slyszy i w ogole reaguje na otoczenie, a kiedy sie do niego zwrocic, to nawet spelnia niektore prosby. Ten raport takze, wedlug Niewolnikowa, pozostawiono bez zadnego komentarza. W kraju realizowany byl program socjalistycznej industrializacji, wlasnie skonczyl sie bardzo burzliwy dla wszystkich XV zjazd WKP(b), Trocki, Kamieniew i Zinowiew zostali jeszcze na domiar zlego wyrzuceni z partii, opozycja wypuscila swoich zwolennikow na demonstracje, Anglia nie bez podstaw winila ZSRR za szerzenie antybrytyjskiej propagandy, w Polsce zostal zamordowany przez bialogwardzistow rosyjski pelnomocnik Bojkow. Normalne, ze w takiej sytuacji oddzial ochrony nie myslal o jakichs mistycznych wplywach. A do tego jeszcze rozpoczeto celowo wywyzszac osobe Jozefa Stalina - spisywac jego historie, mitologizowac niedawna przeszlosc. Graly fanfary, w gazetach na stale zadomowily sie okreslenia "wielki" i "wybitny" - pewna ekstaza w stosunku do przywodcow rewolucji wydawala sie w pelni uzasadniona. Zadnych specjalnych srodkow w zwiazku z tym nie przedsiewzieto. Trocki zostal wyslany do Alma-Aty, a potem - w ogole wydalony z kraju. Nadal przeprowadzane byty tajne czystki kadr partyjnych. Grupa liderow, ktora zebrala sie wokol Sekretarza Generalnego, swietowala zwyciestwo. Mauzoleum powoli stawalo sie reliktem odchodzacej na zawsze epoki. Euforia trwala prawdopodobnie do konca 1931 roku, kiedy w czasie czarnej nocy dekabrystow nieoczekiwanie zaczeto odczuwac jakis niepokoj na Kremlu, cale NKWD zostalo postawione w stan gotowosci bojowej, komendant Kremla zazadal osobistego spotkania z towarzyszem Stalinem i kiedy towarzysz Stalin, ktory dopiero co zasnal, wyszedl do niego - niezadowolony, z oczkami - swiderkami na puculowatej kaukaskiej twarzy - komendant poprosil, zeby opuscili gabinet nawet prywatni ochroniarze i, jak mowi legenda, lamiacym sie glosem zaczal meldowac, ze osobiscie, jako komendant, nie wie, co sie tu dzieje, ze jest czlonkiem partii od tysiac dziewiecset dziesiatego roku i zawsze walczyl przeciwko opozycji Trockiego i Zinowiewa, ale tym niemniej, stalo sie cos strasznego i, prosze wybaczyc, towarzyszu Stalinie, ale Wlodzimierz Iljicz, zdaje sie, calkiem nie umarl. Dokumenty nie oddaja, oczywiscie, dramatycznego ognia tamtych wydarzen. Na jednej z fotografii, wlozonych do teczki, widac Jozefa Wissarionowicza, zaciagajacego sie piekna fajka - w mundurze wojskowym i w spodniach wciagnietych w wysokie buty. A obok niego smieje sie lysiejacy mezczyzna w trzyczesciowym garniturze. Krawat ow mezczyzna ma zawiazany wyraznie niewprawna reka, glowe odkryta, jakby przechylona do tylu z powodu swojej ciezkosci, a brode lekko podniesiona do gory ze wzgledu na smiech. Fotografia ma wzmianke - 1935 rok. Podstawowa remisja dokonala sie juz do tego czasu. Mumia poruszala sie i mowila dokladnie tak, jak jej osobisty prototyp. Ale ja, doslownie drzaca piersia, czulem te mrozna noc trzydziestego pierwszego roku - jak chroniony w ciszy Mauzoleum czlowiek powoli otwiera oczy, jak w strasznym wysilku zgina sie najpierw jedna reka, potem - druga, jak z pozadliwoscia chwytaja od wewnatrz szklana lampe sarkofagu, jak momentalnie rozbija sie szyba, rozsypuja po podlodze odlamki i jak wbiegajaca z bronia w reku, w pelnej gotowosci, ochrona widzi marmurowy postument, oswietlony jasnym reflektorem, ociezala, siedzaca w napietej pozycji postac, rozwiazane buty, aureole z rudego puchu nad czaszka i - w meczarniach, jakby zgrzytajac, obracajaca sie w jej strone twarz wodza swiatowego proletariatu. Osadzcie sami, o czym myslalem, siedzac przy nocnej lampce u siebie w gabinecie, wczytujac sie w niejasne strofy maszynopisu, odgadujac bazgroly na marginesach, zrobione pospiesznym charakterem pisma. Najwieksze wrazenie wywarly na mnie, oczywiscie, fotografie. Ale wcale nie ta, na ktorej Mumia razem z Jozefem Wissarionowiczem, usmiechnieci, przebiegli, prawie dajacy sobie jakies znaki, pod portretami Marksa i Engelsa ogladaja broszure, zatytulowana "Konstytucja ZSRR" nie ta, na ktorej stoja pochyleni nad rozlozona na stole mapa dzialan wojennych (to byla jesien czterdziestego drugiego, atak armii faszystowskiej na Stalingrad); nie ta, na ktorej Nikita Siergiejewicz pokazuje Mumii makiete pierwszej rosyjskiej satelity (Chruszczow w blogostanie, ubrudzony na twarzy, prawdopodobnie po swiatecznym obiedzie, a Wlodzimierz Iljicz - ze wzrokiem skierowanym przed siebie, prawie wszystkimi palcami trzymajacy skraj kamizelki); nie ta, na ktorej mlody jeszcze Brezniew przypina do marynarki Mumii order Lenina - w ogole to nie wiadomo, po co ktos robil te zdjecia, czy byly czescia jakiegos zagadkowego, tajemnego obrzedu, niezbednym elementem spiewania mantr, czy moze po to, zeby zatrzymac uciekajacy nieublaganie czas: wyobrazni i slowu przydawano wtedy magiczne znaczenie - porazilo mnie juz pierwsze, jeszcze nie najlepszej jakosci, widocznie amatorskie zdjecie, na ktorym siedzi zmeczony, prawie bez sil czlowiek, opierajac sie reka o blat stolu, z rozstawionymi nogami, jakby po to, zeby cialo nie zsuwalo sie ze stolu, o wielkiej glowie, jak u umarlego, z podniesionym do gory podbrodkiem, w rozpietej kamizelce, z wywalonym krawatem, obejmujacy krotkimi palcami zlozona w rulon "Prawde". Naturalnie, przy wspolczesnej technice zdjecie mozna bardzo latwo podrobic, ale byla w nim jakas przeszywajaca, czysta prawda, jakas przypadkowo uchwycona szczerosc, ktorej nie mozna dorobic, zywotnosc, zyciowe prawdopodobienstwo, niedbala wiarygodnosc detali. Gierczyk przyznal sie pozniej, ze i jego przekonalo wlasnie to zdjecie. To byl, prawdopodobnie, najtrudniejszy okres w zyciu Mumii. We wniosku komisji lekarskiej, znajdujacym sie w teczce, mozna przeczytac: Pacjent mowi z przerwami, ma problemy z wymawianiem samoglosek, wyraznie zachwiana zdolnosc logicznego myslenia, sklonnosc do uzywania niepoprawnych form gramatycznych... Okresy silnego pobudzenia, kiedy "obiekt L." traci kontrole nad mowieniem i zachowaniem, moga przechodzic w stany apatii, a nawet zupelnej prostracji. Pacjent nie odpowiada na zadawane mu pytania, nie reaguje na dotyk... Ruchy jego sa nerwowe, slabo skoordynowane... i tak dalej, na cale cztery strony. Podpisu pod rym wnioskiem nie ma. Mozna tylko domyslac sie co do losu lekarzy, dla ktorych jesienia 1931 roku utworzono Specjalne Laboratorium Kliniczne. Laboratorium istnialo prawie od cwierc wieku - razem ze swoim personelem, sprowadzonym z zagranicy sprzetem - a przestalo istniec dopiero w przeddzien XX Zjazdu. Przy czym cala jego medyczna, techniczna i naukowa kadra, wszyscy profesorowie, sprzataczki, doktoranci i laboranci, wszyscy majacy dostep do czterech podziemnych pokoikow pod Ministerstwem Obrony Narodowej, doslownie jak fatamorgana, rozplyneli sie w nieskonczonych przestrzeniach panstwa. Nieprzypadkowo zajmowalo jedna szosta powierzchni Ziemi. W tym przypadku Nikita Siergiejewicz w niczym nie roznil sie od Jozefa Wissarionowicza. Dokumentami Specjalnego Laboratorium rozporzadzali wtedy osobiscie oni. Razem z tym, po wiadomych wydarzeniach szescdziesiatego czwartego roku, po dymisji Nikity Siergiejewicza i dojsciu do wladzy, jak sie wszystkim wtedy wydawalo, tymczasowej i przypadkowej figury, protokolow i zapisow Laboratorium Klinicznego w archiwum Sekretarza Generalnego nie udalo sie odnalezc. Gdzie sie znajduja, nie wiadomo do tej pory. Czy zostaly zniszczone z powodu wielu patologicznych szczegolow, jak z uporem maniaka powtarzal sam Nikita Chruszczow, czy byly zgodnie z jego rozkazem wywiezione za granice i chronione sa do tej pory w bankowym sejfie, niedostepnym nawet dla czlonkow Biura Politycznego (tej wersji KGB, wedlug mnie, trzyma sie do dzisiaj), swoje zadanie wypelnily. Jeszcze cale siedem lat, do naturalnej smierci w 1971 roku, Chruszczow zyl, chociaz obserwowany przez sluzby specjalne, we wzglednym spokoju i pomyslnosci. To chyba rzadki przypadek w historii panstwa radzieckiego. Tym sposobem biologia Mumii pozostawala absolutna zagadka. Doswiadczenia Repieszynskiej z zakresu zycia pozornego miedzykomorkowych substancji, tak jak i podobne doswiadczenia Lifszyca, na nic sie nie zdaly. Dalej ten kierunek w rosyjskiej biologii nie rozwijal sie. Mumia, jak sie okazalo, w ogole byla przeciwna jakimkolwiek badaniom w tej dziedzinie. Zarowno kampania lysych glow, ktora doprowadzila do zniszczenia genetyki, jak i tragiczna, zupelnie bezmyslna z politycznego punktu widzenia "sprawa spisku lekarzy", jak uwazal Niewolnikow, zostaly wlasnie przez nia zainspirowane. Tym niemniej glowne wnioski Specjalnego Laboratorium staly sie powszechnie znane. Kolektywizacja rolnictwa, przeprowadzona w latach 1929-1931, pomimo "likwidacji chlopa jako klasy", zabierania wsi chleba, niezbednego dla szybkiego rozwoju przemyslu ciezkiego i wykorzystywania wiezniow jako bezplatnej sily roboczej, miala jeszcze jedno, nadzwyczaj wazne nastepstwo. W rezultacie przemieszczania sie i smierci ogromnych rzesz ludzi, pojawila sie wielka ilosc tak zwanej "energii zycia" (okreslenie Brajdera, jednego ze wspolpracownikow Specjalnego Laboratorium). Bedac w stosunku do wszelkiego zycia nieskonczenie suchym substratem, Mumia, naturalna koleja rzeczy, wchlonela energetyczna emanacje, co najpierw doprowadzilo do pierwotnego przebudzenia psychiki, a potem juz do pelnej witalizacji nekrobiotycznego systemu. Mowiac wprost, Mumia zaczela zyc - czego buddyjscy mnisi, prawdopodobnie, nie wzieli pod uwage. Gdyby te dane zdobyto i przemyslano wczesniej, to "obiektowi L.", jak nazywano Mumie w oficjalnej korespondencji, mozna bylo zapewnic okreslona kontrole. Mumia w tym czasie byla oslabiona i sama jeszcze dokladnie nie znala swoich mozliwosci. Cala historia ZSRR mogla potoczyc sie w innym kierunku Ale zwyczajna nieufnosc czlonkow partii do nauki, bezwlad mysli, podejrzliwosc, jesli chodzi o wszelkiego rodzaju inicjatywy w polaczeniu z partyzanckim biurokratyzmem stalinowskiego aparatu wladzy, zrobily swoje - wnioski Specjalnego Laboratorium zostaly schowane wtedy pod stol, ambicje polityczne zaslonily wszystko pozostale i kiedy prawdziwy sens wydarzen ujawnil sie przed kierownictwem partii i rzadu, zrobic cos konkretnego bylo juz niemozliwe. Czas zostal bezpowrotnie stracony, Mumia nabrala sily, Felicjana Kierbicza, ktory zapoczatkowal w polowie lat trzydziestych badania nad "promieniami witalnymi", natychmiast aresztowano jako niemieckiego szpiega, jego grupe zlikwidowano, a sam, jak wiekszosc jego wspolpracownikow, zniknal gdzies na Archipelagu G. Dzialalnosc Laboratorium Klinicznego po tych wydarzeniach nabrala czysto formalnego charakteru. W rezultacie krytyczny okres rehabilitacji minal pomyslnie. Mumia odzyskala mowe, poczula w pelni fizyczna i psychologiczna tozsamosc z oryginalem i, jak mozna bylo zauwazyc, kiedy szybko zdala sobie sprawe, co sie stalo, pojawilo sie u niej szalone usposobienie tworcy pierwszego na swiecie panstwa socjalistycznego. Zaczela domagac sie natychmiastowej legalizacji, Zadala, jako maz, prawa widzenia sie z Nadiezda Krupska, ostro i nieugiecie obstawala przy koniecznosci uczestnictwa w politycznym kierowaniu krajem. Przy czym potrafila uzasadnic swoje wymagania. Szereg przypadkowych zgonow partyjnych i panstwowych dzialaczy, ktory przetoczyl sie przez Moskwe na poczatku lat trzydziestych, pokazal, ze wplyw nekrobiozy na ludzki organizm - to wcale nie czczy wymysl oderwanych od zycia gabinetowych uczonych, nie ideologiczna dywersja, jak probowal to klasyfikowac, juz wtedy zdobywajacy coraz wiekszy autorytet, profesor Lysenko, a najprawdziwsza, przerazajaca w swojej tajemniczosci prawda i przed ta prawda nie moze sie uchronic zaden czlowiek, nikt, nawet sami czlonkowie Komitetu Centralnego. Szczegolne wrazenie na KC wywarla smierc Glownego Komisarza do Spraw Uzbrojenia, Czerpakowa. Wystepujac w sierpniu trzydziestego drugiego na tajnym, rozszerzonym posiedzeniu Biura Politycznego i obstajac razem z Rykowem, Bucharinem i Piatakowem przy koniecznosci pochowania Mumii, Czerpakow w polowie swojego przemowienia nieoczekiwanie zacial sie w pol slowa, zacharczal, zlapal sie za ciasny kolnierzyk swojej wojskowej koszuli i niespodziewanie, roniac lze, upadl na rozlozone na stole papiery. Wezwani lekarze doszli do wniosku, ze cos rozerwalo mu serce. Zaczela sie demoralizacja Biura Politycznego. I pomimo, ze Bucharin, najprawdopodobniej z przyzwyczajenia, mowil jeszcze jakis czas o "obrzydliwej wladzy umarlego", a Nadiezda Konstantynowna Krupska kategorycznie odmowila widzenia sie z bylym mezem (do konca swojego zycia ani razu nie przekroczyla progu Mauzoleum), to piolunowy smak przegranej dalo sie juz wyczuc w powietrzu, Biuro Polityczne drgnelo, kiedy poczulo oddech smierci, a najbardziej uparte glowy pochylily sie przed nieuniknionym. Wlasnie w tych dniach haslo LENIN ZYL, LENIN ZYJE, LENIN BEDZIE ZYL! nieslychanie czesto zaczelo pojawiac sie w gazetach i programach radiowych, a prorocze strofy Wlodzimierza Majakowskiego "Lenin nawet teraz jest bardziej zywy od wszystkich zywych..." trafily do szkolnych podrecznikow i wypisow z historii literatury rosyjskiej. I wszyscy, bez wzgledu na przeciag, grobowym, czarnym chlodem ciagnacy sie z Mauzoleum, nawet owczesne kierownictwo partii ani wszystkie nastepujace po sobie kadry Biura Politycznego partii, nie zdecydowali sie oglosic Mumii oficjalnie zyjaca. Problem istnial raczej nie w powszechnej opinii swiata, ktory, najprawdopodobniej, ze sceptycyzmem odnioslby sie do podobnej akcji i nie w tym, ze jeszcze chrystianizowana (wbrew wszelkim wysilkom bolszewikow) ludnosc poteznego kraju, zapewne utozsamilaby wskrzeszonego Wlodzimierza Iljicza z postacia Antychrysta. Wierni leninowcy czekali na jedno i drugie. Po prostu po pietnastu latach, ktore uplynely od czasu rewolucji pazdziernikowej, stara gwardia bolszewikow ustapila miejsca mlodym latoroslom - wszystkim tym Molotowom, Czekanowom, Chruszczowom, Kaganowiczom. Marszalkowi Budionnemu, stroszacemu fantastyczne wasy czy marszalkowi Woroszylowowi, ukladajacemu sobie wasy odwrotnie, w plaska szczoteczke. Trafili do Narodowych Komisariatow i biur KC, zaczeli kierowac najwiekszymi uczelniami i przedsiebiorstwami, dostali samochody, dacze, zasluzona albo nie zasluzona slawe. Zadza wladzy gotowala sie w ich zylach, zatrutych nienawiscia do siebie. I nagle pojawila sie Mumia - i wszystko to moglo w jednej chwili runac. Znowu pojawia sie Zinowiew i Kamieniew, ktorzy, wydawalo sie, znikneli bez sladu, Bucharczyk, dawny pupil Lenina, otrzyma awans, zaczna sie kadrowe przetasowania, zmienia sie priorytety, a w koncu, moze nawet wroci z emigracji towarzysz Trocki - chociaz stary ideowy przeciwnik, ale o wiele lepszy od tych Molotowow i Kaganowiczow. Chodzilo im o wladze, a nawet o samo zycie. Strach dodal im sily, rozpacz zrodzila energie. Pozna jesienia 1932 roku, zgodnie z decyzja Biura Politycznego KC, obradujacego w tych miesiacach prawie bez przerwy, do Mauzoleum zostal wyslany Sekretarz Generalny KC Jozef Stalin, zeby osobiscie przeprowadzic szczere i bezposrednie rozmowy. Ten dzien stal sie przelomowy w historii Mumii. Oczywiscie, nie wiadomo, jak odbywaly sie te rozmowy. Najbardziej ze wszystkiego na swiecie Biuro Polityczne obawialo sie rozglosu. Niewolnikow zapewnial, ze zadnych protokolow ani zadnych oficjalnych dokumentow nie bylo. Czy udalo sie Stalinowi zalagodzic niezadowolenie Wlodzimierza Iljicza w ten sposob, ze w przypadku problemow nie do rozwiazania miedzy nimi Mauzoleum zostanie, od podziemi do samego szczytu, zamurowane na wieki wiekow betonem. A ciezarowki z betonem staly juz na Placu Czerwonym. Byc moze Mumia sama zdala sobie sprawe z przesady swoich roszczen. Jej samotnosc nie podlegala wtedy zadnej watpliwosci. Tak czy inaczej, okreslona umowa zostala mimo wszystko zawarta. Mumia juz wtedy obiecala nie opuszczac terenu Mauzoleum, a w ciagu dnia, kiedy jej aktywnosc slabla, spedzac czas w sali dla zwiedzajacych, na postumencie. Zeby pracujace narody kraj ow zwiazkowych mogly zlozyc hold wodzowi i nauczycielowi ludzkosci. Z kolei Biuro Polityczne KC WKP(b), zachowujac cala wladze i utrzymujac ja od tego momentu przy pomocy piekielnie ciezkich srodkow, zobowiazalo sie zapewnic ochrone i bezpieczenstwo Mumii, i zgodnie z pierwszym zadaniem dostarczac jej to, co w pozniejszych dokumentach bylo okreslane jako "niezbedne zyciowe zabezpieczenie". Ten eufemizm byl dostatecznie przejrzysty dla obu stron. Zeby zachowac aktywnosc, Mumia potrzebowala ogromnej ilosci tak zwanej "energii zycia". Maszynka terroru, ktora zaczela krecic sie w okresie kolektywizacji, nabrala obrotow i zaczela mielic nawet samych szefow partii. Pierwsza jej wielka ofiara stal sie Siergiej Kirow, znajdujacy sie w opozycji do Stalina i nieostroznie nalegajacy na wprowadzenie ograniczen dla Mumii. Niejaki Nikolajew strzelil do niego w samym budynku Smolnego. I wtedy zaczely sie aresztowania, przetoczyla sie pierwsza fala represji. Potem pojawil sie pomysl zaostrzenia walki klasowej z powodu rosnacych sukcesow socjalizmu. Ten pomysl posluzyl za ideologiczna podstawe terroru. A potem w kotle "moskiewskich przemian" (starannie powtorzonych w republikach, okregach, rejonach), doslownie, jak motyle w ogniu, znikali wszyscy ci, ktorzy kiedys chociaz slowem, chociaz milczeniem, zwyklym napomknieniem zaszkodzili Mumii: sam Bucharin, Piatakow, Rykow, Tomski, Tuchaczewski, ktory pewnego razu zauwazyl, ze "armii potrzebni sa martwi, a nie zywi", Uborewicz, Blucher, Jakir, nie sprzeciwiajacy sie temu stwierdzeniu. A razem z nimi poznikalo tysiace ich podwladnych, zwolennikow, kolegow z pracy, dziesiatki tysiecy znajomych, ich kolegow z pracy, zwolennikow i podwladnych i w koncu setki tysiecy znajomych tych znajomych. Liczba wciagnietych w ten kolowrot ludzi szybko doszla do miliona. Jarzmo smierci, wiszace nad krajem, spowodowalo, ze zycie stawalo sie pozorne. Obserwujacy Mumie lekarz informowal w tych dniach, ze: na twarzy obiekt L. wyglada znacznie zdrowiej. Skore ma wilgotna, sprezysta, podobna do ludzkiej. Zrenice nabraly jasnej przenikliwosci. Widac golym okiem, ze odrosly paznokcie i wlosy na glowie. Obiekt jest ozywiony, czasami wpada w euforie. Mozna sie tylko domyslac, do jakiego stopnia bylby w koncu opustoszal kraj, ile pojedynczych istnien musialoby jeszcze poswiecic Biuro Polityczne za swoje prawo do funkcjonowania. Prawdopodobnie to sama wojna zatrzymala erozje totalnego zniszczenia i te dwadziescia milionow, ktore zginelo w walkach z niemieckim okupantem, razem z milionami poleglymi na polach Europy, jakby nie patrzac, byly cena uczlowieczania martwego - przeprowadzila go z krolestwa niebytu do zycia pod sloncem. I teraz dopiero nabraly prawdziwego sensu wiersze Wlodzimierza Majakowskiego, ktorych uczulem sie w szkole: Krotkie jest i do ostatniego tchnienia poznane przez nas zycie Uljanowa. Za to o dlugim zyciu towarzysza Lenina trzeba pisac i opisywac je wciaz od nowa. Bralem w rece pachnace stechlym czasem dokumenty i tragiczne epizody tego zycia pojawialy sie jakby w swietle tajemniczej latarni. Pelen niedopowiedzen raport kierownika Specjalnego Patrolu Komendantury Kremlowskiej informowal, ze o czwartej rano tego to a tego dnia i miesiaca, w strefie szczegolnego rezimu, obejmujacego caly Plac Czerwony, zatrzymano mezczyzne o "charakterystycznym, historycznym wygladzie zewnetrznym". Zatrzymany nie posiadal zadnych dokumentow, na pytania kierownika patrolu nie zamierzal odpowiadac i dlatego po rewizji i probie bezskutecznego przesluchania na miejscu, ze szczegolna dokladnoscia zostal przekazany do wewnetrznych, posterunkowych pomieszczen. Na posterunku nr l (Mauzoleum Lenina) po jakims czasie zaczely pojawiac sie ciala szeregowcow ochrony zewnetrznej. W zwiazku z tym doszlo do paniki w calym miescie. Komendant patrolu szczegolnie podkreslal, ze zolnierze Pietrunkin i Gwozdziew, pilnujacy zatrzymanego, czuli w czasie kontaktu z nim silna ospalosc, apatie, niedomaganie, a zolnierz Seliwanow byl przez jakis czas hospitalizowany z powodu ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego. Tak zakonczyla sie pierwsza i, prawdopodobnie, ostatnia (ze znanych) proba ucieczki. Bylo zupelnie niezrozumiale, na co liczyla Mumia. Jej dzienna "racja" wynosila, wedlug przypuszczen Niewolnikowa, nie mniej niz dziesiec-dwanascie istnien. Ukryc sie gdzies nawet w trzymilionowej Moskwie mimo wszystko nie udaloby sie jej. Rosnaca bez przerwy liczba zgonow natychmiast wydalaby ja milicji. Nie mowiac juz o braku u niej jakichkolwiek dokumentow i pieniedzy, o niewyrobionych nawykach obcego dla niej zycia. Zatrzymalby ja pierwszy lepszy dzielnicowy. Nawiasem mowiac, nazwisko Seliwanowa bylo przez Niewolnikowa podkreslone w raporcie, a na marginesie widnialy cztery znaki zapytania. To nalezalo zapamietac. A oto wypiski z raportu specjalnego obserwatora KGB, pelniacego sluzbe na Placu Czerwonym w pazdzierniku 1955 roku: Zielonkawe swiatlo, przenikajace przez kamienie... Raz mocniejsze, raz slabsze, jakby zamierajace... Samoczynne wylaczenie sie elektrycznosci w sektorze... O drugiej czternascie (w nocy) - dlugi, nieludzki ryk... Asfalt sie zatrzasl... Drugi z obserwatorow dostal skurczy miesni... Mniej wiecej od drugiej trzydziesci do trzeciej - zupelna utrata swiadomosci... O trzeciej pietnascie - gluche uderzenia, dochodzace jakby spod ziemi... Ryk sie powtarza... Skurcze przechodza w drgawki... To ten okres, ktory Niewolnikow nazywa "bojka umarlych". Wedlug jego danych Jozef Stalin zmarl jeszcze na poczatku wojny - tylko kilka dni przelezal pod ziemia (znikniecie, odnotowane przez wielu biografow) i zgodnie z decyzja Biura Politycznego zostal przywrocony do zycia i zaczal funkcjonowac jako zombi (a czym rozni sie zombi od Mumii, naprawde nie wiem). Prawdopodobnie Mumia oddala mu czesc swojej "emanacji". Biuro Polityczne wydalo decyzje o ponownym zabalsamowaniu w marcu 1953. A juz w kwietniu tego roku Mauzoleum i caly Plac Czerwony zostaly nagle zamkniete "w celu przebudowy". Centrum Moskwy rzeczywiscie odgrodzono od calej reszty miasta. Izolacja trwala kilka miesiecy. Mozna sie tylko domyslac, co dzialo sie w tym ciemnym okresie. Czy zbuntowal sie zombi Stalina przeciwko swojemu prawdziwemu gospodarzowi, czy moze ta "energia zycia", ktora mozna bylo zdobyc w powojennym ZSRR, nie byla wystarczajaca, zeby utrzymac przy zyciu dwoch nekrobiotow. Osobiscie, drugie przypuszczenie uwazam za bardziej prawdopodobne. Szczyt aktywnosci Mumii, jak zaobserwowano, przypada na okres nocny i bez watpienia mozna wyobrazic sobie, jak dokladnie o polnocy, gleboko pod ziemia, w samym centrum kraju, ktory przykryty jest wtedy sennym mrokiem, przez lezace pod jaskrawymi reflektorami istoty przebiega jakby galwaniczne drzenie, jak one, podobnie do kukiel, siadaja na swoich jednakowych sarkofagach, jak zaczynaja chrzescic zastygle kosci, jak ocieraja sie o siebie stawy, jak powoli, prawie we snie, odwracaja sie do siebie - zaczynaja patrzec, jakby nie poznajac, ich szklane zrenice rozszerzaja sie - i momentalnie dwie pary rak zrywaja sie, zeby schwycic drugiego za gardlo. Niewolnikow pokazuje posrod tego wszystkiego bardzo interesujacy dokument: "Oswiadczenie Specjalnej Komisji Medycznej po zbadaniu zwlok to w. J. W. Stalina". Komisja stwierdza, ze cialo jest bardzo poszkodowane: wybita szczeka, naderwane miesnie krtani, w piesciach obu rak zerwane sciegna. Urazy, wedlug niej, zostaly spowodowane w mechaniczny sposob. Trudno powiedziec, na ile wszystko to bylo niebezpieczne dla przemienionego w zombi podmiotu. Prawdopodobnie wodz swiatowego proletariatu jeszcze raz pokazal swoj nieobliczalny charakter. Wola namietnego rewolucjonisty pokonala pozadliwosc i zywotnosc zwyklego urzednika: jak wiadomo, Stalin zostal wyniesiony z Mauzoleum i pochowany pod Sciana Kremlowska. Po kilku dniach betonowe obmurowanie mogily zostalo roztrzaskane, a nagrobek odrzucony, jakby ktos probowal go podkopac i przewrocic. Widocznie takie drobiazgi, jak rozszarpane gardlo, nie mogly powstrzymac Ojca Narodow. W efekcie, miejsce pochowku zostalo pokryte nowa warstwa betonu, a granitowa plyta specjalnie zabezpieczona. I w koncu, caly szereg spraw, ktore laczyly sie ze soba: obywatel taki to a taki, po zwiedzeniu Mauzoleum potrzebowal niezwlocznej pomocy medycznej, obywatelka taka to a taka (takze po zwiedzeniu Mauzoleum) dostala silnego ataku i musiala byc natychmiast hospitalizowana. Emeryt wojenny, niejaki D., nawiasem mowiac, w swoim czasie jeden z uczestnikow szturmu na Palac Zimowy, jak mowia swiadkowie, przewrocil sie przy wyjsciu z Mauzoleum - zajeczal, chwycil sie za serce i umarl, nie odzyskujac przytomnosci. Niewolnikow uwaza, ze takich przypadkow zbieralo sie kazdego roku ze sto albo i dwiescie. Ludzie umierali doslownie na Placu Czerwonym, rzeczywiscie lapiac sie za serce, umierali po dwoch dniach od kontaktu z Mumia, niektorzy dlugo chorowali i prawdopodobnie nie wszystkim udalo sie do konca wyzdrowiec. Tak bylo w latach siedemdziesiatych. Zupelna pustka w ogromnym kraju, brak jakichkolwiek, godnych uwagi wydarzen. Powoli starzejacy sie i wpadajacy w marazm czlonkowie Biura Politycznego. Chyba w tym czasie zostala zawarta z Mumia nowa ugoda. W koncu rozwiazano sprawe strasznego haraczu, jaki otrzymywala z szostej czesci powierzchni Ziemi. Widocznie rzad Brezniewa zrozumial w koncu najwazniejsze: nie ma sensu pilowac konaru, na ktorym sie siedzi, nie oplaca sie z roku na rok pustoszyc kraju niewyobrazalnym w swoim rozmachu terrorem. Lepiej brac czesc, ale za to bardziej lub mniej systematycznie. A byc moze sama Mumia nie potrzebowala takiej liczby dawcow. Jedna sprawa jest osobiste ozywienie, a zupelnie inna, podtrzymanie zycia. Stosunki w kazdym badz razie nabraly jakiejs krolewskiej przyzwoitosci. Przygotowany zostal caly rytual codziennego dostarczania ofiar. Po pierwsze, wielogodzinne stanie w kolejce, wyraznie oslabiajace zwiedzajacych, po drugie, obowiazkowe odwiedzanie Mauzoleum przez mlodziez szkolna, ktora nie ma jeszcze do konca uksztaltowanej woli, po trzecie, to prawie religijne drzenie, wywolane dawnym ideologicznym wychowaniem. Nawiasem mowiac, bardzo dobrze pamietam to drzenie. W naszej klasie o zwiedzaniu Mauzoleum mowilo sie jeszcze przed nastaniem nowych czasow. Caly ostatni kwadrans Tatiana Grigoriewna opowiadala nam o bohaterskim zyciu wodza, pisalismy prace domowe na temat "Wlodzimierz Iljicz w moim zyciu" (nie wiadomo dlaczego bylo to wypracowanie na wolny temat), obejrzelismy z cala klasa film "Lenin w pazdzierniku". W uroczysty majowy dzien ubralismy sie, jak w swieto. A potem - autobus, Moskwa za oknami, podniosly nastroj. I rzeczywiscie - wielogodzinne oczekiwanie w napieciu przed wejsciem. Pusty Plac Czerwony, drzenie dzieciecych kolan. Odgrodzony barierkami tlum, pragnacy dostac sie do srodka. Powaga, przyciszone glosy, wielkie znaczenie chwili. Niesamowita grobowa cisza swietego sarkofagu. Woskowe figury straznikow w prostokatnej wnece. Dobrze uchwycona przez swiatlo, stojaca w centrum, nieprawdopodobnie zywa figura. Jaki on malutki! A dlaczego ma opuszczone powieki? I moja znikomosc, gotowosc do poswiecenia wszystkiego, brak tajemnic, jak przed Bogiem. Wieczorem podwyzszona temperatur a i lekkie dreszcze. Caly nastepny tydzien uczucie, jakbym przeszedl grype. Ciekawe, ile dni (miesiecy, lat) zycia zabrala mi Mumia? Oczywiscie, "pobranie" z jednego, jedynego z nia kontaktu bylo praktycznie nieodczuwalne, ale uwzgledniajac, ze w latach 1924- 1972 Mauzoleum odwiedzilo ponad 73 miliony ludzi, mozna z reka na sercu powiedziec, ze "energii zycia" bylo wystarczajaco duzo, a nawet czulo sie jej nadmiar. Fantastyczna dlugowiecznosc rosyjskich dzialaczy partyjnych miala, jak widac, i taka przyczyne Marszalek Zwiazku Radzieckiego Budionny dozyl dziewiecdziesieciu lat, marszalek Woroszylow - osiemdziesieciu osmiu, "ucielesnienie wytrwalosci", Mikojan - osiemdziesieciu trzech, Molotow, podobnie jak Skriabin - dziewiecdziesieciu szesciu. Ale oczywiscie wszystkich przebil przebiegly staruszek Kaganowicz, ktory w dobrym zdrowiu dozyl az do przemian lat osiemdziesiatych. Nie wspominajac juz o starcach z otoczenia Leonida Brezniewa - o zachowujacym mlodosc Pielszy, o jakby zakonserwowanym Czernience, tak, nawet i sam Leonid Iljicz, nie patrzac na wiek, wygladal dosc meznie. Oczywiscie medycyna zrobila od czasu wojny ogromny krok naprzod, ale pojedynczymi sukcesami gerontologii nie da sie wyjasnic tego fenomenu. Przy czym watpliwe, zeby wszyscy ci ludzie umarli w okreslonym czasie, a potem, jak kiedys Stalin, w charakterze zombi funkcjonowali jeszcze cale dziesieciolecia. Nawet Niewolnikow uwazal takie przypuszczenia za zbyt smiale. Ale to, ze w nowych czasach, chyba za Brezniewa, ta oplata - w postaci przedluzonego zycia - liczyla sie, wydaje sie oczywiste i zostalo potwierdzone wieloma faktami. Dziwny to byl czas. Kraj zyl jakby jednym ciezkim oddechem: powstawalo pierwsze na swiecie panstwo socjalistyczne, regulowano rzeki, zbierano, sadzac z ekspertyz, nieslychane ilosci plonow, jak gdyby spod ziemi wyrastaly potezne zaklady przemyslowe, czlowiek polecial w kosmos, trybuny uginaly sie od swiatecznych, partyjnych wystapien, naprawde bylismy dumni ze sposobu, w jaki zyjemy - i wydawalo sie, ze jeszcze troche, jeszcze jeden krok i tymi kolumnami demonstrujacych wejdziemy w jasne jutro i nikt z regulujacych rzeki, zbierajacych plony czy wystepujacych na wiecach, nikt z tych wszystkich ogarnietych duma i wykrzykujacych nawet nie podejrzewal, ze gdzies w bezpiecznie zamurowanym, pod marmurowymi brylami, Mauzoleum, zakladajac rece za plecy, wystawiajac do przodu klin rudawej brodki, czesto przy tym nerwowo spacerujac, bylo zamkniete COS, co chyba nie mialo jeszcze swojego odpowiednika w historii ludzkosci. Na pewno tam, pod sklepieniem, panowal smiertelny chlod, a "energia zycia" momentalnie wsiakajac, nie mogla ani tego czegos ogrzac, ani na dobre ozywic. To cos bylo martwe i usmiercalo wszystko, czegokolwiek sie dotknelo. To dlatego, po skonczeniu przegladania teczki, mimowolnie, podobnie jak Niewolnikow, spojrzalem w strone niewidocznego teraz Mauzoleum, a potem zamknalem okna, przekrecilem zasuwki i dokladnie, jakby to byla pelnia ksiezyca, zaciagnalem zaslony. Chcialem, zeby nie zostala ani jedna szczelina, przez ktora moze przedostac sie noc. Zaczynalem sie naprawde bac. 3 Gierczyk towarzyszyl mi gdzies od osiemdziesiatego dziewiatego roku, od tego czasu, w ktorym nawal wydarzen przerzucil mnie z instytutu do polityki. Doskonale pamietam ten dzien, kiedy sie u mnie zjawil. To byly czasy nadziei i romantycznych oczekiwan.Organizowano pierwszy Zjazd narodowych deputatow ZSRR, mowilo sie o jawnosci i demokracji, odbyly sie pierwsze wybory i chociaz byly jeszcze dosc swobodnie potraktowane - ile warte jest jedno odznaczenie deputata organizacji spolecznych - to byly to juz rzeczywiscie wolne wybory, ktore obudzily z letargu wielu, naprawde wielu ludzi. To byla epoka urzeczywistniajacych sie iluzji. Moim glownym politycznym oponentem byl wtedy pewien sekretarz Komitetu Rejonowego i stalo sie sensacja, kiedy z kretesem przegral juz w pierwszej turze glosowania. Zatrwazajaco zachwial sie caly system totalnego ucisku, okazalo sie na przyklad, ze wcale juz nie trzeba obawiac sie wszechpoteznego KGB (byly to oczywiscie naiwne wnioski, ale na pewno dodajace otuchy). Z kazdym dniem coraz smielej pisalo sie o historycznych przestepstwach KPZR, o zagubionych istnieniach, o przygnebiajacym eksperymencie socjalnym. Nigdy jeszcze nie mialem tylu dobrowolnych pomocnikow. Ludzie przychodzili nie wiadomo skad i gotowi byli pracowac za darmo, cala dobe. Pomieszczenie pod sztab wyborczy udostepnila nam redakcja instytutowej gazety fabrycznej. Komitet partyjny sprzeciwial sie, ale my, bez wzgledu na wszystko, zajelismy dwa male pokoje - przytaszczylismy cale mnostwo krzesel i zdobylismy cudo tamtych czasow - komputer. Polowa naszego instytutu przychodzila tutaj, zeby podyskutowac. Bez przerwy slychac bylo krzyki, unosily sie kleby tytoniowego dymu. I wlasnie w ten rwetes: stukanie maszyny do pisania, nerwowe brzeczenie telefonu, wlasciwie nie wiadomo skad, chyba prosto z ulicy, wszedl chlopak w dzinsach i wytartym na lokciach starym swetrze, rzucil okiem na sprzet, przypominajacy czasy rewolucji, glosno zakaszlal, potrzasnal hipisowskimi wlosami i zwrocil sie do mnie, bezblednie rozpoznajac najstarszego: -Przepraszam bardzo, chcialbym u pana pracowac... Gdyby powiedzial, ze chce bronic demokracji, czym predzej odprawilbym go do domu. Roboty nie bylo az tak wiele, propozycji pomocy nie brakowalo, a doswiadczenie podpowiadalo mi, ze nie ma wiekszego durnia od entuzjasty. Korzysci z niego zadnych, a namietnego rechotania czy glupich rozmow - jest juz wystarczajaco duzo. Jednakze slowo "pracowac" zastanowilo mnie. Spojrzalem na niego, zlustrowalem od gory do dolu i to, co zobaczylem, szczerze mowiac, nie wzbudzilo mojego zachwytu. Zapuscic dlugie kudly - to zbyt prostacki sposob, zeby sie wyroznic. A wyrozniac warto sie chyba tym, co jest niedostepne dla nikogo innego, oprocz ciebie. Cos jednak powstrzymalo mnie od natychmiastowej odmowy i, w duchu sie usmiechajac, posadzilem go przy stanowisku tak zwanych "list bazowych". To bylo cos w rodzaju kamienia probierczego: zmudne, wyczerpujace, wymagajace dokladnosci i gorliwosci zajecie: dochodzenie adresow, imion ojcowskich, sposobow szybkiej lacznosci, jaki kto ma zawod i krag znajomych. I najwazniejsze, wychwycenie tych szczegolnych charakterow: kto i za co, w rzeczywistosci, mogl odpowiadac. Sytuacja wtedy byla w istocie romantyczna, narod szturmowal drzwi, a ja po prostu dusilem sie od pustych, nic nie znaczacych kontaktow. W mrowisko rodzacej sie demokracji nalezalo wprowadzic porzadek. Poza tym byla to praca dla osoby o stalowych nerwach. Kilku entuzjastow przepadlo juz w tej kancelaryjnej trzesawce i prawde mowiac, nie robilem sobie zadnych zludzen, jesli chodzi o Gierczyka. Posiedzi pare dni nie prostujac sie, a potem szybciutko gdzies zniknie. Sceptycyzmu dodawal jeszcze sweter wytarty na lokciach. Nie wierze ludziom, ktorzy ubieraja sie niechlujnie. Na koniec pokazalem mu palcem na regal przy oknie, burknalem cos w rodzaju "niech pan sprobuje doprowadzic to do porzadku" i wymazalem go z pamieci chyba na jakies piec albo szesc dni. Tylko wieczorami, kiedy trzeba bylo zamknac juz redakcje, dostrzegalem pochylona postac, zaglebiajaca sie na parapecie w grube stosy papieru, ktore szybko wertowala, w sterty roznych kartek rozwieszonych na scianie, oblepionej zolta tapeta. Wydawala mi sie fantomem, ktory predzej czy pozniej gdzies sie zapodzieje. Szybko jednak wyjasnilo sie, ze Gierczyk tak latwo sie nie podda. Pewnego pieknego, slonecznego ranka, w niedziele, jak dobrze pamietam, gdzies okolo jedenastej, pojawil sie przed moim, przykrytym obszarpanym obrusem, biurkiem i kiedy doczekal sie krotkiej przerwy miedzy jedna, a druga rozmowa telefoniczna, zdecydowanym ruchem rzucil mi pod nos przezroczysta, plastikowa teczke z jakimis papierami. -Co to? - nie mogac domyslic sie od razu, spytalem. -No, prosil mnie pan, wiec gotowe - skromnie odparl Gierczyk. - Prosze wybaczyc, ze tak dlugo, ale musialem sprawdzic pewne fakty. A poza tym wszystko zostalo juz wprowadzone do naszego komputera... Kiedy po dwudziestu minutach przejrzalem dokumenty, zdalem sobie sprawe, ze stoi przede mna geniusz. To znaczy, moze nie doslownie geniusz, ale na pewno profesjonalista najwyzszej klasy. Nie byl to po prostu zwykly wydruk komputerowy, tylko we wspanialy sposob zorganizowana robota. Byl tam alfabetyczny spis ze wszystkimi telefonami i adresami, spis zakladow, w ktorych pracowal kazdy z podejrzanych, spis zawodow, najwiecej dziennikarzy i literatow, spis prasy, z odnosnikami do konkretnych nazwisk, przy czym wszyscy nalezeli do oddzielnych grup, w kazdej grupie natomiast zaznaczona byla najstarsza osoba, mogaca dana grupe prowadzic i na koniec, w osobnej rubryce - cos w rodzaju ogolnego zespolu sekretarzy, to znaczy ludzi potrafiacych obdzwonic wiele miejsc i przekazac mase informacji. Jezeli chodzi o sposob wykonania, bylo to po mojej mysli. A co mowi nauka? Nauka mowi, ze to jeszcze nie wszystko, kiedy sie ma konkretne fakty. Trzeba najpierw powiazac te fakty, pogrupowac i doprowadzic do stanu, w ktorym bedzie mozna je wykorzystac. Wiekszosc badaczy grzeznie dokladnie na tym etapie. Logika i systematyzacja sa dostepne tylko dla wtajemniczonych. I jeden z takich wtajemniczonych stal teraz przede mna. Poczulem to i wszyscy w naszym sztabie chyba tez to poczuli. -O! - powiedzial Grisza Ragozin, zagladajac przez ramie. - O! Wlasnie - to ta sprawa! Nawet nie zauwazylem, jak znalazl sie za moimi plecami. Drgnalem. Od tej chwili los Gierczyka byl jasny. Momentalnie przemienil sie z przeszlego cudaka w jednego z naszych. Swietoczka zaczela poic go herbata z konfiturami wlasnej roboty, Wadyk Kosykow opowiedzial mu swoje najbardziej niesmaczne kawaly i w koncu, zwykle chlodny, powsciagliwy, Grisza Ragozin zapisal sobie adres Gierczyka i poprosil o zrobienie kopii dokumentow. -Jestem panu bardzo zobowiazany - powiedzial zdecydowanie. Ostatecznie nic jednak nie zachowalo sie po tej pierwszej grupie. Niektorzy bardzo szybko zaczeli robic kariery, jak na przyklad, Grisza Ragozin, ktory strasznie sie zmienil, po prostu, przesiaknal obojetnoscia wladzy. I teraz nie jestem juz pewien, czy dawny Grisza jeszcze istnieje, czy moze to ktos obcy, wewnatrz, wykorzystuje jego cialo. Jakis zupelnie inny czlowiek, o innym imieniu... Niektorzy znikneli bez sladu, wracajac z polityki do swoich poprzednich zajec. A ci, ktorzy zdazyli sie w pore zorientowac, zeszli jakby troche na bok: trafili do bankow, firm eksportowo - importowych. Zdarza sie, ze spotkamy sie przez przypadek na ulicy, ale niestety, z trudem udaje nam sie rozpoznawac. Natomiast Gierczyk, jakby nigdy nic, zostal. Moze dlatego, ze nie mial dokad pojsc. Przed przyjsciem do mnie pracowal w jakims malo interesujacym biurze (dobra - napiszemy sprawozdanie, dobra - odlozymy je na polke). Po wyborach zrobilem go swoim pomocnikiem. Podobala mi sie w nim, cechujaca kazdego prawdziwego uczonego, determinacja w osiaganiu zamierzonego celu - polaczenie wszystkich wydarzen, doprowadzajacych w konsekwencji do jakiegos rezultatu, wyczucie najwazniejszych zadan, dzieki ktorym przenika sie kazdy postepek. To wszystko pozwalalo mu nie tonac w codziennym nawale pracy. W ogole, szybko zlapal, o co chodzi: nauczyl sie nosic garnitury i krawaty, dzinsy widzialem teraz na nim tylko w dni wolne od pracy, a kedziory hipisowskich wlosow zastapila starannie ulozona fryzura. Wlosy, zgadza sie, byly mimo wszystko troche przydlugie. Ale to juz mniej istotne, to jego osobista sprawa. Najwazniejsze, czulo sie, ze ma w sobie jakis jasny, wewnetrzny porzadek. Przeciez my tutaj, mowiac brzydko i zwyczajnie, chodzilismy po pieniadzach. Nie moglem nie zauwazyc, jak niektorzy deputowani zaczynaja jezdzic zagranicznymi samochodami czy kupowac sobie wspaniale zaprojektowane domy, albo nagle staja sie konsultantami podejrzanych spolek handlowych. W tym przypadku na Gierczyku mozna bylo w zupelnosci polegac: pieniadze nie lepily sie do niego, tak jak on sam nie lepil sie do pieniedzy. Nawiasem mowiac, nieraz otrzymywalem propozycje, zeby go wymienic - stawali przede mna jacys powaznie wygladajacy mlodziency w okularach albo bez okularow. Mlodziency blyszczeli skromnoscia i polityczna erudycja, popisywali sie znajomoscia jezykow obcych, nawykami pracy na osobistych komputerach, ich szacunek dla mnie byl szczery i bezgraniczny, w oczach czaila sie gotowosc do poswiecenia zycia dla idealow demokracji. Niektorzy z nich nawet mi sie podobali. Ale nic wiecej nie moglem zrobic - po prostu im nie wierzylem. Dlatego wszyscy ci mlodziency bardzo szybko znikneli, a Gierczyk zostal. Mial jedna smieszna ceche: nie lubil komunistow. Oczywiscie, nie zwyklych czlonkow KPZR, czesto wstepujacych tutaj tylko za namowa kogos drugiego, ale tych nadetych, wszechwladnych, partyjnych bonzow, "zlotych bazantow", jak mowilo sie na takich urzednikow w faszystowskich Niemczech. Musze przyznac, ze takze za nimi nie przepadalem. Glownie dlatego, ze prawie przez piec lat nie chcieli zrobic mnie kierownikiem laboratorium. Zeby prowadzic laboratorium, trzeba bylo nalezec do partii. Odmowilem, wydawalo mi sie, ze nie zasluguje w pelni, ze jestem zbyt zajety, ze nie jestem w stanie wziac na siebie takiej odpowiedzialnosci. A nasz komisarz partyjny, swoja droga bardzo przyzwoity czlowiek, z powaga kiwal glowa i za kazdym razem powtarzal: "Alez Aleksandrze Michajlowiczu, naprawde, poradzicie sobie ze wszystkim..." W koncu dostalem to stanowisko. Ale potem, chyba z piec lat znajdowalem sie w ponizajacym stanie "czasowo wypelniajacego obowiazki". To oznaczalo, ze moga zwolnic mnie w kazdej chwili, tak wiec musialem brac pod uwage swoja dwuznaczna sytuacje. Gierczyk tak zwyczajnie nie machal reka na dzialaczy partyjnych. Jesli uslyszal, ze ktorys ma do zarzucenia cos tak zwanym demokratom, z chlodna pogarda rzucal: -Co chcecie? Przeciez to byly drugi sekretarz komitetu obwodowego. Jego pogarda nawet troche mnie przerazala. Wszystko, co bylo zlego w tym kraju, zwalal na komunistow. Slowem, jakie sprawy, takie zasady. Tym niemniej, zaczelo mi sie wydawac, ze uczuciowosc pozbawia go niezbednej obiektywnosci. Tam, gdzie mozna sie bylo dogadac, on stawal jak na smierc i zycie, tam, gdzie trzeba bylo znalezc jakis kompromis, on tego kompromisu w ogole nie bral pod uwage, namowic go do jakichs rozmow to byla meczarnia: albo milczal jak grob, albo ironicznie sie usmiechal. Rozmowca zaczynal odczuwac swoje ludzkie ograniczenia. Nawet przedstawiciel naszej Komisji, zwykle niewzruszony jak tur, widzacy wszystkich i wszystko, zaprawiony w intrygach, nigdy nie podnoszacy glosu i nie wychodzacy poza ramy, jak delikatnie zauwazyl, umawiajac sie na zebranie: -Tylko, jesli pan moze, prosze nie zabierac ze soba swojego... e-e-e... pomocnika. Sprawa jest bardzo wazna i trzeba ja omowic na spokojnie - i dodal, zagryzajac grube wargi: - Jaki to, jednak, niemily mlody czlowiek... Niejednokrotnie probowalem tlumaczyc Gierczykowi, ze zachowujac sie w taki sposob, robi nam tylko niepotrzebnych wrogow A to, z drugiej strony, odbija sie na naszej pracy. Ale co zrobic, jesli w przeszlosci bylo sie funkcjonariuszem komitetu obwodowego. Namawianie do lepszego, a nie do gorszego, oto co w nim siedzi. -A tak w ogole, za co ty ich tak nie lubisz? Pamietam, ze Gierczyk dlugo milczal po tym pytaniu - zacisnal zeby, napial twarde miesnie policzkow, podniosl ze stolu olowek, rzucil go z powrotem, zaskrzypial na krzesle, zgarbil sie, strzyknal uszami i powiedzial - glosem, jakby czarnym od nienawisci: -Nie lubie ich za to, ze kiedys mogli zrobic ze mna, co tylko im sie podobalo... -Tak, jak dzisiejsi bandyci - sa tacy sami - zauwazylem. - Moga cie zabic, moga okaleczyc bez zadnego powodu. Idziesz sobie zwyczajnie po ulicy - a tu bec, cegla na glowe... -Cegla to nieszczesliwy wypadek - powiedzial Gierczyk. - A kiedy taki mruk, najedzony, zadowolony z siebie, dotyka cie palcem i obiecuje, ze zmiesza cie z blotem... Najgorsze, ze wiesz, iz jest w stanie to zrobic. I zrobi to, jesli od teraz nie zaczniesz mu sie klaniac. A ty, jakby z daleka, slyszysz tylko swoj belkot. Gierczyk wyprostowal sie i z jadowitym sykiem wciagnal powietrze przez zeby. Znowu strzyknal uszami. Oczy blysnely, jak od rozpalonego wewnatrz plomienia. Strzelil palcami. -No dobra, dosyc tych zartow! Nie wiem, co tak go naprawde gnebilo. Chyba kazdy z nas ma przynajmniej jedno bolesne wspomnienie zwiazane z przeszloscia - takie, ktore rozdziera dusze i nie daje spokojnie zyc. Mnie, na przyklad, ukradli kiedys dosyc wazna, jesli chodzi o przyszlosc, prace naukowa. Nie znalazlem wtedy zadnego innego wyjscia, jak omowic problem ze swoim kolega. Po pieciu miesiacach wydrukowany zostal na ten temat obszerny artykul. Czytalem i rozpoznawalem wlasne slowa Oczywiscie, dowiesc komus i czegos, bylo nie mozliwe. Dlugo potem jeszcze pracowalismy razem, nawet klanialismy sie sobie. Ale kiedy stawalem przed tym czlowiekiem twarza w twarz i kiedy slyszalem jego: "Tak, Aleksandrze Michajlowiczu, w zupelnosci sie z wami zgadzam", i kiedy musialem wyciagnac do niego reke, zaczynala mi sie doslownie gotowac krew w zylach i bardzo mocno czulem swoja znikomosc i bezsilnosc. Cos podobnego, widocznie, przezywal Gierczyk. Byc moze zbesztal go jakis wstretny partyjny przedsiebiorca albo ktos go zmusil, zeby publicznie dokonal jakiegos niecnego czynu. Wszyscy bylismy od czasu do czasu do czegos potrzebni wladzy. Nie bede mowil o szczegolach. Wiem tylko, ze mimo wszystko wyrywal sie, zeby uwolnic sie od tego Trupa. Wszystkie straszne nieporozumienia ostatnich miesiecy: spiecia w Radzie Najwyzszej, sprzedajnosc, szczera podlosc, demagogia, rozdmuchiwana przez liderow opozycji komunistycznej, zarozumialosc, ambicje, slabosc frakcji demokratycznej - to wszystko bylo skutkiem niewidocznego wplywu Mumii, dzialaniem tej nekrobiozy, o ktorej byla mowa w teczce Niewolnikowa. Twierdzil, ze dopoki jej nie pokonamy, wszystko bedzie jak dawniej. Nie zgadzalem sie z nim, bylem przekonany, ze Mumia nie ma z tym nic wspolnego. Po prostu wielu ludzi zyje wylacznie wspomnieniami. Czy bedzie Mumia, czy nie bedzie, oni zawsze tkwia w przeszlosci. I dlatego widza zniewolenie - w duszy, a nie w jakiejs przyczynie zewnetrznej. Klocilismy sie bardzo zazarcie. Przy czym, w trakcie calego spotkania w moim gabinecie, ani slowa nie wspomnielismy o Mumii. Trudno powiedziec, czy bylem juz wtedy podsluchiwany. Mimo wszystko nie chcielismy ryzykowac i wychodzilismy rozmawiac zwykle na ulice. I tam, w parku albo na bulwarze, otoczonym szynami tramwajowymi, Gierczyk, dziko gestykulujac, wyglaszal krytyczne monologi - wskakiwal z niecierpliwosci na lawke, przykucal, zeskakiwal, prawie jak tygrys w ogrodzie zoologicznym, biegal jak szalony po wydeptanej ziemi bulwaru, niemal wpadal na przechodniow, ktorzy czym predzej schodzili mu z drogi. I, jak nawiedzony, bez przerwy mowil, mowil i mowil. W takich chwilach podobny byl do wiatraka, obracajacego swoimi skrzydlami. Nalegal, zebysmy natychmiast wykorzystali najbardziej niezwykle srodki. Na przyklad przekazali dokumenty, znajdujace sie w teczce, do mediow. Kopie - prezydentowi Rosji, druga - prokuratorowi generalnemu, trzecia - do kongresu USA, czwarta - do Rady Najwyzszej. Chcial, zebym wykorzystal wszystkie swoje stare znajomosci i zorganizowal konferencje prasowa, zebym powolal specjalna Komisje Sledcza, zeby do sprawy zostali wlaczeni najlepsi biologowie, fizycy, psychiatrzy, zeby sledztwo odbywalo sie pod czujna, miedzynarodowa kontrola. -Wystarczy, ze jest sie durniem w kraju durniow! - wykrzykiwal, jakby tlumionym glosem. Doskonale pamietam te ciezkie, pelne dymu, chore czasy. Czerwony slupek rteci w termometrach dochodzil do dwudziestu osmiu stopni. Spirytus w szklankach byl tak marny, jak zycie. Brudne powietrze Moskwy wydawalo sie nie zawierac zadnej czasteczki powietrza. Ludzie, jak ryby, chodzili z otwartymi ustami. Histeryczny krzyk slychac bylo ze wszystkich odbiornikow radiowych. Dopiero co rozpoczal sie kolejny Nadzwyczajny Zjazd Narodowych Deputatow Rosji. Gdzies miesiac temu odbylo sie referendum na temat wotum zaufania do prezydenta. I chociaz prezydent, ku zdziwieniu wielu, zdecydowanie wygral, to nieprzychylna opozycja mimo wszystko domagala sie odsuniecia go od wladzy. Zlowieszcze slowo "impeachment" syczalo w kuluarach Bialego Domu. Rucki zamiast Jelcyna. Sledcza grupa prezydenta zamiast Ruckiego. "W tym czasie, jak Lenin umiera na Kremlu". Nasza Komisja z zapalem pracowala nad sprawozdaniem. Dni uplywaly na dyskusjach. Wszystko to nie bylo, oczywiscie, nikomu potrzebne. "Potrzebne nikomu", jak mowia Anglicy. Zgadza sie, rosyjskie podwojne zaprzeczenie jest, wedlug mnie, o wiele silniejsze. Nie mialem w tych dniach ani jednej wolnej chwili. Zadania Gierczyka, zeby upublicznic na Zjezdzie dokumenty znajdujace sie w teczce, okazaly sie smieszne. Kto dopusci mnie do slowa? Na mownice mozna bylo dostac sie, tylko pracujac lokciami. A tak, prawde mowiac, to o czym mam wszystkich poinformowac? Przeciez nieprzypadkowo domagalem sie od Niewolnikowa dowodow rzeczowych. Papiery w teczce, z prawnego punktu widzenia, nie przedstawialy soba zadnej wartosci. Ot - zwykle papiery, sam moglem napisac je na maszynie. A zdjecia to na pewno falsyfikaty. Nie mialem ochoty robic z siebie idioty w oczach deputowanych, a jesli Gierczyk, wedlug mnie, stawal sie naprawde nie do wytrzymania, wcale sie z nim nie klocilem, nie probowalem udowadniac mu tego, o czym i tak powinien byl wiedziec, nie wykorzystywalem nawet swojej wielce odczuwalnej wladzy szefa. Po prostu metnie, jak doswiadczony partyjny urzednik, jakies dwadziescia sekund patrzylem mu prosto w oczy, a potem ospale, niskim glosem, wypowiadalem tylko jedno slowo: "Fantastyka". Poskutkowalo. Juz w polowie lipca sam przyniosl mi ksiazke niejakiego Lazarczuka i, drzac z podniecenia, prawie ze rozdzierajac stronice, otworzyl na opowiadaniu, ktore tak wlasnie bylo zatytulowane - "Mumia". Lazarczuk (jak mi wyjasniono, bardzo znany pisarz fantastyczny), pisal o tym, jakoby Lenin dozyl do naszych czasow pod postacia Mumii, ktora odzywia sie ta sama "energia zycia". W opowiadaniu wymienione byly rogate diably, wloczace sie po Kremlu, amulety, znachorstwo, czarna magia. Ale z drugiej strony, czego mozna wymagac od fantasty? Zaden fantasta chyba nie domysla sie, ze rzeczywistosc moze byc jeszcze bardziej przerazajaca. Podobienstwa tym niemniej byly bardzo uderzajace, az do samych detali. Samo opowiadanie przeszlo niezauwazone. Kto mial wtedy czas na czytanie fantastyki? A potem Gierczyk zdobyl jeszcze, niewiadomo skad, artykul Wiktora Piele wina "Zombifikacja", wydrukowany w niezaleznym pismie, wychodzacym w nakladzie stu egzemplarzy. Pielewin, okazuje sie, tez byl bardzo znanym pisarzem - fantasta, a w swoim artykule dostrzegl bardzo interesujaca, ale zarazem straszna analogie - miedzy metodami wychowania "budowniczych komunizmu" w ZSRR, a dosyc egzotycznymi obrzedami w tahitanskiej religii wudu. Autor zapewnial, ze obie metody w istocie sie nie roznia i obie doprowadzaja do zombifikacji czlowieka. Dla niedoswiadczonego czytelnika logika tego mowila sama za siebie. Ale, po pierwsze, okreslony zombifikujacy wplyw posiada kazda religia, dlatego, ze kazda religia zmusza do rezygnacji z osobowosci, a po drugie, wychowanie totalitarne - to tez jakby religia i, naturalnie, obie pragna zawladnac ludzka psychika. W zasadzie to nie bylo dla mnie nic nowego. Samo slowo "fantastyka" wywolywalo zlosc u Gierczyka i biegajac nerwowo z miejsca na miejsce po bulwarze, tupiac ze zniecierpliwienia, czekajac, az przejedzie tramwaj, przyciszajac, jak konspirator, glosna widok przechodniow, uwazal, ze podac fakty do publicznej wiadomosci - to nasz swiety obowiazek. Teraz jest idealny czas dla podobnych akcji, bo potem moze byc juz za pozno, na pewno nas skresla i zostawia, a on osobiscie, wcale nie ma ochoty stac sie zombi i bedzie sam prowadzil to sledztwo. Ale troche udalo mu sie wyjasnic. Co prawda, z autorem "Zombifikacji" spotkanie nie doszlo do skutku: drzwi w mieszkaniu nikt nie otwieral, pod jego numerem telefonu odpowiadala wylacznie automatyczna sekretarka. Z autorem znakomitej "Mumii" tez byl niewypal. Kiedy Gierczyk, pelen nadziei, przylecial do niego w sierpniu do Krasnojarska (ten dziki wyjazd sluzbowy podpisywalem z scisnietym sercem), okazalo sie, ze Lazarczuk nie pamieta swojego opowiadania sprzed trzech lat: napisal czy nie napisal, o co w ogole chodzi? -A skad pan wie, ze Mumia istnieje? -To oczywiste - powiedzial Lazarczuk, wzruszajac ramionami. Dostepu do partyjnego archiwum, naturalnie, nie mial. W zadnych sluzbach, zwiazanych z bezpieczenstwem panstwowym, nie pracowal. W ogole, slepa uliczka, nie trafiony los na loterii. Natomiast Gierczyk znalazl pismo, majace cos wspolnego z odnowieniem stalinowskiej plyty nagrobnej. Plyta rzeczywiscie zostala odnowiona. Najpierw pekla, a potem trzeba bylo zamienic ja na nowa. -No i co z tego? - powiedzialem. - Zwykle prace remontowe. A potem dowiedzial sie, ze "Operacja tybetanska" NKWD rzeczywiscie miala miejsce. Naturalnie pomogl mu w tym udzial w naszej Komisji. Incydent, ktorym sie zajmowalismy, mial miejsce na pograniczu pewnej poludniowej republiki (przepraszam, niezaleznego przyjacielskiego panstwa, jak sie wtedy mowilo). Tybet i inne sprawy byly tutaj na wyciagniecie reki. Mielismy pelne prawo zajmowac sie badaniami historycznymi. Wypelnilem zgloszenie. Dziwne, ale bardzo szybko zostalismy dopuszczeni do archiwum. Pomogl nam w tym sam przewodniczacy Komisji (czlonek grupy komunistow, wkladajacy kije w szprychy podczas pierwotnego sledztwa). Wydaje mi sie, ze wrecz ucieszyl sie, kiedy zamiast dokladnego przesluchiwania swiadkow, badania okolicznosci sprawy i stawiania nieprzyjemnych pytan, my, jak dwaj idioci, zabralismy sie za cos zupelnie innego. Mial wrazenie, ze odbiegamy od istoty rzeczy. Ale w zainteresowaniu NKWD Tybetem nie bylo znowu nic takiego powaznego (no dobrze, byla taka operacja i co dalej? - powiedzialem). Najwazniejszym rezultatem jego samodzielnych poszukiwan, czerwonych od bezsennosci oczu, godzin spedzonych w papierowym kurzu archiwow, nie majacego konca naklaniania nie dajacych sie przekonac pracownikow ochrony, bylo nie to, ze zapodzialy sie gdzies nazwiska Lazarczuka i Pielewina. Najwazniejsze bylo to, ze pojawil sie prawdziwy, zywy swiadek. Dobrze pamietam ten ranek, kiedy Gierczyk wpadl do mnie z ta wiadomoscia. Wlasnie jakies dziesiec minut temu wrocilem ze swojej Lobni i pokonujac zmeczenie, pocierajac sine skronie, chcac nie chcac, przegladalem sprawozdania z wczorajszego posiedzenia. W nocy wydarzylo sie u mnie cos dziwnego. Nigdy nie mam problemow ze snem, wyleguje sie zwykle do czasu, az zadzwoni budzik, ale wlasnie tego dnia obudzilem sie, jakby mnie ktos mocno szturchnal i przez otwarty lufcik uslyszalem miarowy, ciezki chrzest zwiru na sciezce. W ogrodzie ktos byl, ale na pewno nie pies, chociaz bezdomnych psow pojawila sie ostatnio cala masa. To, bez watpienia, byl czlowiek - przeszedl wzdluz zywoplotu i w pewnym momencie zaskrzypialy na tarasie uginaja - sie pod nim deski podlogowe. Najbardziej obawialem sie tego, zeby nie obudzila Gala. Przerazi sie i zacznie krzyczec. Jeszcze trzeba gdzie wzywac milicje. A tak w ogole, czy to do niej nalezy zajecie sie tym nieoczekiwanym gosciem? Na szczescie Gala spala dzisiaj na drugim pietrze. Ubralem sie, poszedlem do sieni i wzialem z polki lekki, poreczny toporek. Wolalbym mlotek, ale mlotka, jak na zlosc nie moglem znalezc. Po drugiej stronie drzwi, poza wszelka watpliwoscia, ktos stal. Ale nie stal tak zwyczajnie, tylko ciezko, jak niedzwiedz, przestepujac z nogi na noge. Ocieraly sie o siebie sasiednie deski, slychac bylo szuranie, chyba obcasow, po chodniczku, a same drzwi co chwile drzaly, jakby ktos nimi poruszal - szelescila wycieraczka, pobrzekiwala nie najlepiej przytwierdzona kolatka. -Kto tam? - spytalem cicho. Dzwieki na moment ucichly. Nieznajomy zastygl i stalismy tak jakis czas, przedzieleni drzwiami. On na zewnatrz, a ja wewnatrz, sciskajac toporek. Nie balem sie, ale slyszalem sapanie, jakby wydobywajace sie z rozpalonego gardla - ochryple, mokre, bulgoczace dyfterytowymi pecherzykami i czulem duszacy, przeszywajacy chlodem zapach, ktory docieral od nocnego goscia. Wtedy jeszcze nie wiedzialem, co to za zapach, ale kiedy rano otworzylem zewnetrzne drzwi, zobaczylem grudy wilgotnej ziemi, rozsypane po tarasie, na pol zgnile korzonki, kawalki miekkiej darni i na jednym z nich - odcisk, jakby bosej piety. Pozbylem sie ziemi z tarasu i nie zamierzalem nic mowic Gali. Tym bardziej, ze nastroj mialem tego dnia nie najlepszy. Nie wyspalem sie i do tego przesiedzialem do samego rana w kuchni z toporkiem w rece. I dlatego, ku rozczarowaniu Gierczyka, nie podzielalem jego zachwytow co do tego swiadka, nawet nie od razu zrozumialem, o co wlasciwie mu chodzi, a kiedy w koncu poilem, spytalem dosyc posepnie: -Jestes pewien? -Absolutnie - wyszeptal mi Gierczyk do ucha. - Wasyl Grigoriewicz Seliwanow, pamieta pan podkreslone nazwisko? -A tak, pamietam... -No wlasnie, on zyje - powiedzial Gierczyk. - Emeryt, wies Lyko, okreg rostowski, od Rostowa kolejka elektryczna, potem autobusem. - Strzelil palcami i rzeczowo spytal: - No to co, jade? -Tylko bez fanfar - powiedzialem po chwili zadumy. Prawde mowiac, nie mialem ochoty go puszczac. I wcale nie dlatego, zebym sie czegos rzeczywiscie obawial, ale widocznie sytuacja polityczna zaczynala dawac sie nam we znaki: caly czas przebywalem w stanie jakiegos napiecia - jakby za chwile cos mialo na mnie spasc. I pomimo tego, ze nic nie spada, gna mi sie plecy. Strachu dodawalo jeszcze nieprzyjemne wydarzenie w Lobni. Na razie nie laczylem go z naszym prywatnym sledztwem, ale osad na duszy zostawal, spokoju nie bylo, a ja coraz bardziej czepialem sie szczegolow, przeczuwajac jakies nieszczescie. To prawda, pewne srodki ostroznosci wzielismy pod uwage. Jak juz wspomnialem, o Mumii w moim gabinecie nie mowilo sie ani slowa. Wychodzilismy na glosny bulwar, gdzie niemozliwe bylo, zeby ktos nas uslyszal. Albo rozmawialismy szeptem, jak teraz, mowiac sobie cos na ucho. Raz Gierczyk probowal z powrotem spisac notatki, ktore tu spalil. W efekcie caly dzien czulismy zapach palonego papieru. W koncu jednak zabronilem mu tego: moga pasc podejrzenia i jeszcze pozaru nam tu brakowalo. Powstal problem, gdzie trzymac teczke? Pozwolic, zeby dalej lezala w archiwum Komisji, bylo ryzykowne. Przeciez archiwum jest prawie zawsze otwarte, ktokolwiek moze na nia trafic. Oddac do przechowalni bagazu na dworcu, zakopac pod ziemia? Czy, moze, dac na przechowanie jakiejs uczciwej osobie? Nie, bez sensu, wszystko to przypominalo namietne, kiepskie powiesci detektywistyczne. Instynktownie czulem, ze nic nie da korzystanie z jakichs ksiazkowych, gotowych recept. Ostatnim razem (kiedy mialy miejsce pierwsze rewizje) zgubila nas wlasnie zwykla naiwnosc. Gdybysmy wtedy schowali gdzies specjalnie teczke, na pewno by ja znalezli. Dlatego, w tym przypadku, trzeba zrobic to samo. Juz od dawna probowalem wbic to Gierczykowi do glowy: profesjonalistow mozna pokonac tylko nieprofesjonalnymi metodami. Nasza sila polega na tym, ze bylismy zupelnie nieprzewidywalni. Niestety, mlodosc Gierczyka nie zgadzala sie ze mna. Uwazal, ze wlasnie prawdziwego profesjonalizmu nam nie brakuje. Mozna wszystko obliczyc, dokladnie przemyslec, przewidziec wszystkie niebezpieczenstwa. A tak w ogole, jest jedno takie miejsce, prosze mi tylko zaufac, Aleksandrze Michajlowiczu! Oczy mu blyszczaly. W koncu machnalem na to po prostu reka. Rob, co chcesz. Moge nawet nie wiedziec, gdzie ona bedzie schowana. A moze rzeczywiscie ma racje, tak bedzie bezpieczniej. Gdybym jej nagle potrzebowal, Gierczyk mija dostarczy. -Prosze sie nie martwic, szefie, wszystko bedzie w porzadku - powiedzial stanowczo. Wrzucil teczke do torby i wskoczyl do nadjezdzajacego tramwaju. Wiecej nie widzialem tych dokumentow. Gdybym wtedy wiedzial, czym to sie moze skonczyc, gdybym chociaz w najmniejszym stopniu mogl przewidziec tragiczne konsekwencje tego, co ma nastapic, osobiscie oddalbym te teczke Griszy Ragozinowi. Bierzcie, zryjcie, robcie z nia, co chcecie, szantazujcie, planujcie sobie kariery, sprzedawajcie, zamieniajcie na krotkotrwale, polityczne zwyciestwa. O jedno was tylko prosze: dajcie zyc czlowiekowi. Oto jedyny warunek, wszystko pozostale nie ma znaczenia. Niczego podobnego nie moglem, oczywiscie, przewidziec, dlatego moje podejrzenia byly uzasadnione. Gierczyk to czul, widzialem, ze nie zwraca juz na mnie zadnej uwagi - tylko popychany przez wlasny upor, pelen nadziei, pedzi jak na zlamanie karku, prosto na wlasne zatracenie. Pierwsze oznaki, ze cos jest u nas nie w porzadku, pojawily sie jeszcze przed tym, jak wrocil ze swojej feralnej podrozy. Wszystkie zwiazane byly wlasnie z Grisza Ragozinem. Ten czlowiek nie przestaje mnie zadziwiac. Grisza to polityk pelna geba. Kiedy podczas pierwszych wyborow trzeba bylo zmieszac z blotem blok dzialaczy partyjnych, biegal po mityngach i dowodzil, ze komunisci zgubili Rosje. A kiedy, juz po wyborach, okazalo sie, ze komunisci nigdzie nie odeszli, ze tak jak dawniej siedza w gabinetach, tylko z innymi tabliczkami na drzwiach, ze wlascicielami wielkich bankow zostali wylacznie funkcjonariusze KC (tylko jeden, "Twaruniwersalbank" ile byl wart), okazalo sie, ze Grisza wcale nie klocil sie z tymi ludzmi, ze od dawna sa przyjaciolmi, znajomymi, prawie bracmi, wspolnie naleza teraz do jakichs poloficjalnych struktur, a wszyscy pozostali przyjaciele (z demokratow, oczywiscie) juz sie nie licza. Jesli trzeba bylo przyjaznic sie z Chasbulatowem, przyjaznil sie z Chasbulatowem, jesli musial pic wodke z Ruckim, pil wodke z Ruckim. A kiedy ich czas minal, obudzil sie w administracji prezydenta. Chasbulatow stal sie teraz dla niego smiertelnym wrogiem. Przy czym i do jednego, i do drugiego podchodzil z absolutna szczeroscia. Gdy go posadzano o dwulicowosc, w zdumieniu podnosil brwi. A z drugiej strony, jaka dwulicowosc, po prostu sytuacja diametralnie sie zmienila. Wydawalo mi sie, ze trzyma sie starej angielskiej zasady: nie mamy tych samych przyjaciol i tych samych wrogow, lacza nas tylko te same interesy. I rzeczywiscie, taka byla prawda. W rzadowych korytarzach czul sie jak ryba w wodzie. Nowe prady wyczuwal dzieki jakims niewidocznym wahaniom powietrza i wcale sie nie zdziwilem, kiedy w sierpniu niby przypadkowo wpadlismy na siebie przy wyjsciu z Bialego Domu. Po przejsciu, jak przyjaciel z przyjacielem, gdzies ze stu metrow, nagle, bez zadnego zwiazku z poprzednim tematem, rzucil, ze powinnismy chyba pogadac. Prawdopodobnie, tak jak i ja, watpil w dzwiekoszczelnosc parlamentarnych gabinetow (a byc moze, nie musial juz watpic, po prostu dokladnie o tym wiedzial) i dlatego poprowadzil mnie nie do swoich, wtedy jeszcze dosyc skromnych, apartamentow, ale skrecil dwa razy Za rogiem ulicy, przeszedl przez tory tramwajowe, ciagnal mnie za soba przez caly prospekt, zlekcewazyl swiatla na przejsciu dla pieszych i w koncu znalezlismy sie w tym samym miejscu, w ktorym rozprawialismy o swoich problemach razem z Gierczykiem. Tylko nie na poczatku bulwaru, ale na jego koncu. Tutaj Grisza prawie sila posadzil mnie na lawce, sam usiadl obok, wyciagnal okazala teczke z wybitymi literami "Rada Najwyzsza RF" wyjal z niej jakies podobno wazne papiery, polozyl na kolanach, wyrownal, przytrzymal, zeby nie porwal ich wiatr i wiecej nie zwracajac na nie uwagi, urzedowym, beznamietnym glosem, powiedzial: -Prosze oddac teczke. -Jaka teczke? - spytalem jak najbardziej naiwnym glosem. Grisza od razu sie skrzywil, jakby rozgryzl cos kwasnego, obiema rekami poprawil gladkie, zaczesane do tylu wlosy, zdmuchnal cos z dloni, potarl je o siebie, jakby mu bylo zimno i tym samym urzedowym glosem oswiadczyl, nie patrzac na mnie: -Pytali mnie ostatnio, czy czasami nie ma jej u was. Rozumie pan? I bylem zmuszony odpowiedziec twierdzaco. Prosze uwazac, ze zaangazowane sa w to bardzo powazne sily. Rozumie pan? Nie radzilbym panu sprawdzac, kto jest tutaj bardziej przebiegly. Znowu potarl o siebie rece, jakby mu bylo zimno. -A co jest w tej teczce? - niewinnie spytalem. -Gdybym to ja wiedzial - ze smutkiem odparl Grisza. - Slowo honoru, jakby wszyscy zmysly postradali. Grzebia w Moskwie, obmacuja, probuja cos wywachac. - Nie odwracajac glowy, zmierzyl mnie uwaznymi, jak u warana, oczami. I nagle, jakby cien, cos w nich mignelo. -A prosze powiedziec, czy nie chcialby pan, na przyklad, zostac doradca prezydenta? -Aha... - przeciagnalem. - To taka jest cena? -Cena jest, wedlug mnie, znacznie wyzsza - powiedzial Grisza. - Ale przeciez prawdziwej ceny pan nie udzwignie. A tak w ogole, to nie jestem pewien, czy pan zdaje sobie sprawe, o co chodzi, hm? -Nie - powiedzialem. Pare sekund siedzielismy w napietym milczeniu. Po chwili Grisza westchnal i, prawie jak diabelek, skoczyl na rowne nogi. -No wlasnie - powiedzial, usmiechajac sie troche krzywo. - Tylko prosze sie juz dalej trzymac tej wersji. To znaczy, nic pan nie slyszal, nic pan nie wie. Dlatego ze w przeciwnym wypadku moze mnie pan niezle urzadzic. A tak poza tym, Halina Sergiejewna jest jeszcze w miescie? -Poki co, tak. -Niech wyjedzie gdzies, odpoczac. Na wschod, zachod - to juz nieistotne. Wszystko jedno. Najwazniejsze, zeby nie do rzadowego sanatorium. - Nagle pochylil sie i delikatnie dotknal mnie reka. - Bardzo prosze, niech pan zbyt dlugo nie zwleka... To byla diabelnie dobra rada. To prawda, cala jej prawdziwa wartosc zrozumialem znacznie pozniej. A potem juz tylko patrzylem, jak oddala sie po bulwarze O, wlasnie zatrzymal sie na skrzyzowaniu, zapalil papierosa, odwrocil sie, nie wiadomo po co, od niechcenia zamachal do mnie reka i nie czekajac, az zapali sie zielone swiatlo, przebiegl na druga strone. Nie wierzylem w ani jedno jego slowo. Przykro mi to mowic, ale niestety tak bylo. Poza tym, zaczalem w tych dniach coraz bardziej czuc Mumie. Dosyc czesto biegalem w roznych sprawach, przecinajac Plac Czerwony. Codziennie przechodzilem przez Brame Borowicka. I tak, poruszajac sie po kostce brukowej od samego Muzeum Historycznego, obojetnie spogladajac na surowe, dumnie stojace zeby kremlowskich krenelazy, znak, pokazujacy kierunek na Lobnie, piernikowy wizerunek soboru, nagle poczulem, jakby cos zimnego dotknelo mojego serca, delikatnie otoczylo je, lekko, ale dokladnie zaczelo obmacywac, badac, przymierzac, jakby wazyc, az w koncu chwycilo jak najwygodniej i scisnelo koscista dlonia. Chyba nawet na ulamek sekundy stracilem przytomnosc - zachwialem sie, prawie bym upadl na antracytowy przeswit kostki brukowej. W kazdym badz razie, jak spod ziemi, wyrosl przede mna sierzant z radiostacja na rzemieniu i, niezbyt uprzejmie mierzac mnie spojrzeniem, poprosil o dokumenty. Prawdopodobnie wzial mnie za pijanego. Drzenie w umysle juz minelo, niewidoczne lodowate palce rozluznily sie, serce znowu mocniej zabilo, jakby odzyskalo wolnosc, szybko pokazalem legitymacje deputowanego Rady Najwyzszej Rosji, sierzant, poprawiwszy sie, zasalutowal i tylko krew, przeplywajaca przez serce, przypominala o tym, co bylo. Teraz czulem ja juz bez przerwy. Niewazne, czy jechalem tramwajem, szedlem w kierunku Dworca Sawielowskiego, czy lezalem w nocy, nie mogac zasnac, u siebie w cichej Lobni, czy caly wrzalem w przyplywie histerii na obradach obludnego Zjazdu Nadzwyczajnego (kazdy glos sie wtedy liczyl i, wbrew sobie, musialem jakos wytrzymac na niekonczacych sie debatach w stylu: "Precz z rzadem!", "Zwrocmy pracujacym sprawiedliwosc spoleczna!"). Sens tego, oczywiscie, zawieral sie wylacznie w walce o wladze. Chasbulatow byl strasznie ponury i niezwykle agresywny. Rucki byl przekonany o wojskowej postawie. To prawda, jego twarz przypominala niekiedy twarz obrazonego dziecka - wszystko jedno, gdzie sie znajdowalem, serce wypelniala mi jakas dziwna pustka - mrok niewiedzy, miedzygwiezdny chlod kosmosu. Mauzoleum wydawalo mi sie ogromna mogila, unoszaca sie nad calym naszym swiatem. O jego szczyty zahaczaly rozlewiska chmur burzowych, marmurowe bloki mienily sie, jakby byly podlaczone do pradu, wejscia do srodka strzegly zalobne, srebrzyste swierki, natomiast pod olbrzymia, dziwaczna jego piramida, pod ziemia i betonem, ktore z jednej strony chronily, ale z drugiej byly wiezieniem, w sercu mroku i stalej, martwej temperatury, doslownie jak opancerzony zuk, ukrywalo sie trudne do nazwania COS i to cos przez beton i ziemie, dotykalo mnie nieludzkim spojrzeniem. W jakims stopniu nawet jej wspolczulem. Zgadza sie, kazdy moze miec inny stosunek do tego, co robil Wlodzimierz Lenin - uwazac go za wielkiego rewolucjoniste, ktory pokazal ludzkosci nowa droge albo za despote, ktory stal sie tworca okrutnej, nieludzkiej tyranii, lubujacym sie w przemocy, ktory wole przypadku wzniosl na najwyzsze szczyty. To nie moja sprawa. Ale jego kolejny los: samotny pobyt od siedemdziesieciu lat w podziemnych pomieszczeniach Mauzoleum, odizolowanie, niemoznosc zycia takim zyciem, jakim zyja najzwyklejsi ludzie, dreczaca swiadomosc tego, ze nie jest sie juz w ogole czlowiekiem - na pewno trudno mu sie z tym pogodzic, jako powracajacemu wodzowi Wielkiej Rewolucji Pazdziernikowej. Takie jest moje zdanie. A tak nawiasem mowiac, jasne stalo sie znaczenie liter, nabazgranych na teczce szarym olowkiem. "PZWL" - "posmiertne zycie Wlodzimierza Lenina". Byc moze sam Jozef Wissarionowicz niedbale to zapisal. A moze jednak nie on, to byloby wtedy chyba zbyt proste. W kazdym badz razie, widzac teraz mroczna plyte z piecioma zlotymi literami, skupiska swierkow sadzonych zwykle na cmentarzach i przed komitetami miejskimi, lalko wate, jakby odlane z wosku, figury strazy honorowej, staralem sie, oczywiscie mimowolnie, przyspieszyc kroku i jak mozna najszybciej, miec juz za soba to niezbyt przyjemne miejsce. Wszystko to przypominalo troche dekoracje, za ktorymi ukryta jest wstretna prawda i wlosy stawaly mi na glowie, czujac, jak rozchodzi sie po kraju martwy, czarny chlod. Dotarl, widocznie, nie tylko do mnie. Gierczyk wrocil z Lyka chudy, blady, jakby bez sil do zycia. Na ogorzalej, pociemnialej twarzy jasnialy biale zeby - w zmietej kurtce w krate, dzinsach wytartych na pupie i na kolanach, z wyrastajacymi, jak u mlodzienca, wloskami z podbrodka (prawdopodobnie zapowiedz przyszlej, ohydnej brody, ktora trzeba bedzie golic) - spocony, brudny, z kawalkami suchej gliny w szczelinach adidasow. Od razu bylo widac, ze nawet nie mial czasu pojechac do domu, zeby sie przebrac. Zlapal mnie za reke i sila pociagnal w dol huczacego bulwaru. Wzburzenie pojawialo sie w nim i znikalo razem z goraczka ruchow. Wasyl Grigoriewicz Seliwanow jak sie okazalo, rzeczywiscie istnial. I rzeczywiscie byl tym samym zolnierzem, sluzacym w specnazie. Mial szczescie. Zdarzaly sie takie przypadki. NKWD w tamtych drewnianych latach wcale nie pracowalo jak szwajcarski zegarek. Bylo ogromna, nieruchliwa, biurokratyczna organizacja i, jak kazda organizacja, mialo mase problemow. Nizsze pietra czesto nie wiedzialy, czego chca wyzsze. Wyzsze z kolei, wydawaly przeciwne wytyczne. Ado tego jeszcze - pare afer, ktore od podstaw wstrzasnely calym organizmem. Nic dziwnego, ze Seliwanow nawet sie nie pokaleczyl. Pozostali uczestnicy incydentu na Placu Czerwonym szybko sie ulotnili, a u niego - nagle zapalenie wyrostka, szpital, natychmiastowa operacja, komplikacje, prawie dwa miesiace zawieszenia miedzy zyciem a smiercia, do tego czasu nikt juz nie pamietal o zolnierzu Seliwanowie, a prawde mowiac, nikomu to nie bylo potrzebne. A potem - sluzba, wojna, praca przez trzydziesci lat w kolchozie. Z tego, co mowil Gierczyk, wydawal sie czlowiekiem raczej surowym. Siedem upalnych dziesiecioleci spieklo go nie do poznania. Twarz - pryszczata, jakby pokryta kora olchowa, rece - czarne od ziemi, z wgryzionym wieloletnim brudem. Wydawal nawet przy poruszaniu sie wyraznie slyszalne, przeciagle zgrzyty. O swojej sluzbie w Oddzialach Specjalnych nie mowil z ochota. Tajemnica panstwowa, chlopcze, mialem gdzies twoje dokumenty. No i Rada Najwyzsza, a wiesz co to takiego byl Ludowy Komisariat Spraw Wewnetrznych? O wlasnie! - i podnosil palec, obrosniety swinska szczecina. Mimo wszystko, przy trzeciej butelce Seliwanownie znacznie oslabl (Gierczyk nalewal glownie jemu, sam tylko moczyl usta). Okazalo sie, ze rzeczywiscie na wlasne oczy widzial towarzysza Lenina. -A co ty tutaj tego, my, chlopcze, zawsze wiedzielismy, ze Wlodzimierz Iljicz - tego... Przeciez nawet w gazetach o tym: "Iljicz zawsze z nami". Postura - licha, ale duchem, czlowiek widac mocny. Paszek Gorlik zagail do niego raz po pijanemu: "Wybaczcie, Wlodzimierzu Iljiczu, powiada, ale za dawnych bolszewikow bylo lepiej". Wtedy polozyl Paszce reke na szyi, dwie sekundy i Paszek zapial jak kogut. Czy gotow jest potwierdzic swoje slowa na pismie? A co mi do tego, kiedy kierownictwo rozkaze... Czy gotowy jest opowiedziec o swoim spotkaniu z Leninem w Radzie Najwyzszej? Posluchaj, chlopcze, musi byc nakaz Sadu Najwyzszego... A z wlasnej woli? A z wlasnej woli - nic nie znaczymy... Dom mial bardzo mocny, jedyny we wsi kryty nie blacha, a lupkami, ogrod przed domem - potezne kulackie klatki (czy jak tam sie one nazywaja, wzruszyl ramionami Gierczyk), dwoch synow, chlopcow gdzies pietnastoletnich, przy czym starszy, jak sie okazalo, byl przewodniczacym miejscowej Rady Wiejskiej. Umowilismy sie, ze Gierczyk zostanie tutaj, w Radzie Wiejskiej, a w razie potrzeby zadzwoni. To bylo, o ile mnie pamiec nie myli, w sobote. W niedziele i poniedzialek wyprosilem, zeby Seliwanow zostal wezwany przed nasza Komisje w charakterze swiadka. Zwrot kosztow podrozy, oplacona doba w moskiewskim hotelu. A we wtorek wieczorem Gierczyk wrocil z przesluchania i rwacym sie glosem oznajmil mi, ze wszystko stracone, ze rozmawial z przewodniczacym, a nawet z miejscowym lekarzem i - moze pan wierzyc albo nie - Seliwanow dwa dni temu zmarl. -Nic nie rozumiem - powiedzial Gierczyk. - Dzielnicowy mowi, ze udusil sie podczas snu. To jakis horror. Usta mial zapchane ziemia... -Ziemia? - O nocnej przygodzie w Lobni zdazylem mu juz opowiedziec. Jak zaczarowani popatrzylismy na siebie. I nagle zdalismy sobie sprawe, ze popelnilismy wielki, byc moze tragiczny blad. Obawiajac sie FSK (sluzb kontrwywiadu bylego KGB), obawiajac sie wojskowych i sluzb bezpieczenstwa przy prezydencie, poza tym wszystkim zapomnielismy o jeszcze jednej, chyba najwazniejszej rzeczy: obaj musielismy zabezpieczyc sie jeszcze przed sama Mumia. Stad ta ziemia. -A niech mnie! - w roztrzesieniu powiedzial Gierczyk. Twarz mu sie wyostrzyla. Od tej chwili wiedzielismy, ze nie jestesmy juz podejrzani, podobnie jak inni, ale znajdujemy sie pod ciagla obserwacja, a nawet w centrum uwagi. Czarna, wilgotna ziemia dotarla do nas bezposrednio. I teraz tylko kwestia czasu - kiedy sie na nas obsunie... 4 Wydarzenia, ktore rozegraly sie jesienia 1993, roku niemile mnie zaskoczyly.Powinienem od razu sie przyznac, ze moze to moja wina, ale nie potrafilem ich przewidziec. Nie patrzac na cala moc namietnosci, od ktorych gotowala sie Rada Najwyzsza, nie patrzac na metamorfozy i dwulicowosc bylych towarzyszy broni, nie patrzac na nienawisc, wyrzucajaca z siebie gromowe oswiadczenia obu stron, nienawisc, prawde mowiac irracjonalna, ktorej nie mozna logicznie wytlumaczyc, miotajac sie w tym gaszczu, mimo wszystko nie spodziewalem sie, ze przeciwienstwo dwoch form wladzy przyjmie postac otwartego buntu. Wcale nie mam na mysli wiceprezydenta Ruckiego, Rucki, tak jak byl pulkownikiem, tak i pulkownikiem zostal, jego swiatopoglad nie wychodzil poza granice bezpieczenstwa dywizji, nie mowiac juz o analizie czy przewidywaniu skutkow obecnej sytuacji. Bliskie mu byly pochlebstwa, przytakiwania lizusow, a w ostatnich miesiacach, mocno szturchany przez komunistow, w koncu doszedl do wniosku, ze to on zostal powolany do tego, zeby ratowac Rosje. Nie dalo sie wybic mu tego z glowy. W trakcie obrad wybadalem troche Ruslana Chasbulatowa. Chociaz wydawal sie bardzo ambitny, to z drugiej strony byl madrym i rozwaznym politykiem i o wiele lepiej niz inni wiedzial, ze bunt, wszystko jedno w jakiej postaci, zostanie szybko stlumiony, a wszelkie zamieszki w stolicy sa tylko na reke administracji prezydenta i, wydaje mi sie, ze to on wlasnie w czasie blokady Bialego Domu studzil co goretsze glowy i powstrzymywal deputowanych od ostatecznych dzialan. Jesli uzbrojone tlumy mimo wszystko wyszly jednak na ulice, to prawdopodobnie tylko dlatego, ze Ruslan Imranowicz nie mogl juz zapanowac nad sytuacja, posypala sie lawina, ktora wymknela sie spod kontroli, czarna piana nienawisci zagluszyla rozum, uwolnily sie najbardziej nikczemne, prawie zwierzece instynkty, opanowala wszystkich wszechobecna schizofrenia i w chlodny pazdziernikowy wieczor kolumna buntownikow ruszyla na "Ostankino". Dowiedzialem sie o tym dosyc pozno: wieczorem dostalem lekkich mdlosci (nieprzypadkowo, jak sie pozniej okazalo), mimowolnie, jakby w natchnieniu, wlaczylem telewizor i zobaczylem na ekranie informacje: "Programy zostaly przerwane z przyczyn technicznych". A chwile potem spiker przestraszonym glosem wyjasnil, ze w Moskwie doszlo do zamieszek i pozostale programy beda transmitowane z rezerwowego studia. To bylo dla mnie zupelnie nieoczekiwane. Powtarzam: wbrew wszelkim bezmyslnym zapewnieniom liderow opozycji parlamentarnej, wbrew durnowatej farsie z ogloszeniem sie przez Ruckiego nowym prezydentem Rosji, wbrew temu, ze wokol Bialego Domu rosly juz barykady, a w huczacym tlumie obroncow migali uzbrojeni ochotnicy, mimo wszystko wydawalo mi sie, ze do ostatecznosci sie nie posuna. To akt samobojczy, juz latwiej byloby wysadzic w powietrze budynek, gdzie teraz konali ci, co nie chcieli sie poddac. A poza tym, ustawy wydanej przez prezydenta o rozwiazaniu Rady Najwyzszej i Zjazdu Nadzwyczajnego tez nie pochwalalem. Uwazalem ja za przedwczesna, podyktowana raczej ambicjami niz polityczna koniecznoscia. Latwiej bylo nie zwracac uwagi na Rade Najwyzsza: wykonczylaby sie, pozarla sama siebie, rozlazla, dogorywajac na prowincjach w politycznym niebycie. Prezydent rzeczywiscie ulegl osobistym ambicjom. I tak, doslownie oburzony krzywym, postawionym w widocznym pospiechu, podpisem, a jeszcze bardziej - panicznymi intonacjami rwacymi sie jak glos spikera, nie czekalem ani sekundy dluzej. "Diabel idzie. Czerwony diabel." Tak pozniej okreslil to pewien znakomity pisarz. Calym sercem bylem po stronie prezydenta. Potem bedziemy sie rozliczac, a teraz, pod wystraszonym spojrzeniem Gali, chwycilem za sluchawke telefonu. Od tego momentu zaczal sie koszmar, ktory trwal chyba az do samego switu. Nigdy wczesniej nie wpadlem; w takie potworne bagno. Nie patrzac na ogromne wysilki, po prostu nie moglem do nikogo sie dodzwonic: albo nikt nie podnosil sluchawki, albo caly czas bylo zajete. Wybieralem chyba ze sto razy oba numery do Griszy Ragozina i chyba ze sto razy rzucalem sluchawke z powodu braku polaczenia. Dotrzec do Griszy nie udawalo sie. Okazalo sie, ze pod te numery dzwoni teraz cala Moskwa. Potem Grisza opowiadal, ze rzeczywiscie go nie bylo pod sluzbowym telefonem, a w gabinecie pojawil sie znacznie pozniej i nie bez ryzykownych przygod (prawde mowiac, pierwsze co zrobil, to zdjal sluchawki ze zwyklych telefonow), to wtedy jeszcze tego nie podejrzewalem i, jak motyl o szybe, odbijalem sie od kolejnych, krotkich, urywanych sygnalow. Telefon przewodniczacego naszej Komisji tez sie nie odzywal. Nikogo nie bylo w Sekretariacie ani w Biurze Rady. A w dziale Bezpieczenstwa Technicznego, dokad zrezygnowany zadzwonilem, senny glos dyzurnego nieuprzejmie oznajmil, ze on nic nie wie, a ta strzelanina, to sprawa kierownictwa, a w ogole to do diabla z tym calym parlamentem. Nas to nie dotyczy, zakonczyl pouczajaco. To bylo to, czego najbardziej sie obawialem. Obojetnosc w spoleczenstwie w ostatnich miesiacach doszla do punktu krytycznego. Bylismy zmeczeni histeria i nie konczacymi sie debatami. I to zmeczeni jakby podwojnie, bo w rezultacie tych debat do niczego nie doszlismy. O nastroju lepiej nie mowic - a niech ich wszystkich diabli wezma. Watpliwe, zeby teraz moskwianie, jak jeszcze rok temu, staneli w obronie demokratycznie wybranego prezydenta. Prezydent tez sie juz wszystkim opatrzyl. A i rok temu obroncow, trzeba powiedziec, nie bylo wcale tak wielu. Tylko kilka tysiecy mezczyzn stanelo za Rada Moskwy. Z calego dziewieciomilionowego miasta. W takiej sytuacji buntownicy mogli w pelni liczyc na sukces. Tym bardziej, ze jak juz zaczynalem sie domyslac, rzadowe struktury znajdowaly sie w rozsypce. Gdzie sa nasze oddzialy wojskowe, gdzie specnaz, gdzie nasza bohaterska milicja? Wystarczylby jeden pulk OMON-u, zeby bez zadnych wiekszych problemow rozgonic caly ten motloch. Niestety, wojsko, sadzac po wszystkim, bylo bezradne, bezradna byla takze milicja i wszelkie oddzialy specjalne. Ich zagadkowa, nie do wyjasnienia bezradnosc, wprowadzala jakas niewiadoma. Po czyjej sa stronie? A wlasnie taka niewiadoma jest zgubna dla kazdej sprawy. Potem opowiadano mi o dziwnej opieszalosci, jaka w tym czasie wykazali pewni ministrowie. Dziennikarze wyjasnili ja pozniej jako potrzebe przeczekania - wykluczenia wszelkiego ryzyka i przylaczenia sie pod koniec do zwyciezcy. To prawda, Jelcyn w konsekwencji nie pozbawil stanowiska ani Grajewa, ani ministra spraw wewnetrznych. A podobna miekkosc, w ogole nie pasujaca do niego, zmuszala do myslenia i wiele mowila. A zatem problem nie tkwil ani w opieszalosci, ani w tajnych obliczeniach. Osobiscie wydaje mi sie, ze po prostu nie mial kto podejmowac tam decyzji. Prawdopodobnie wojsko i milicja byly na jakis czas calkowicie sparalizowane. Tym niemniej, wieczorem trzeciego pazdziernika nic jeszcze o tym nie wiedzialem i dlatego, gubiac sie w podejrzeniach, w zdenerwowaniu biegalem co chwile od telewizora do telefonu. I pewnie z tego powodu Gierczyk nie mogl sie do mnie dodzwonic. Jestem pewien, ze probowal skontaktowac sie ze mna w ten straszny, jesienny wieczor. Prawdopodobnie jako jedyny zdawal sobie sprawe, co sie dzieje, ze los i przyszlosc kraju decyduja sie nie w korytarzach "Ostankino", i ze nie ma sensu wznosic barykad, lepiej zabrac sie za cos innego. Wcale nie jest dziwne, ze ani razu nie bylem u niego w domu. Nie wiem, jak wyglada jego mieszkanie i gdzie, w pokoju czy w korytarzu maja telefon. Ale potem, kiedy wszystko co mialo sie dokonac, dokonalo sie, kiedy znowu zaczely przebiegac w pamieci zdarzenia tamtych dni, nie pozwalajac spac w dlugie, pazdziernikowe noce, gdy deszcz stuka o parapet i strzelaja deski podlogowe, nieraz wyobrazalem sobie, jak w rozpaczy chwyta plastikowa sluchawke, wybiera moj numer: "zajete", "zajete", "zajete", wybiera jeszcze ze dwadziescia razy w napieciu, czeka, az podniose sluchawke, a ja w tym czasie probuje dodzwonic sie do Griszy Ragozina i wtedy na jego twarzy pojawia sie zdecydowanie - porywa kurtke z wieszaka, zaklada i zasznurowuje adidasy, wyciaga z szuflady noz (na wszelki wypadek), a potem, klamiac cos rodzicom, wybiega na ulice. Byc moze wplynela na niego odezwa Gajdana. Juz w nocy, ten ostatni pojawil sie nie na blekitnym, a doslownie na szarym ekranie i namyslajac sie, jak to w trudnych chwilach, mrugajac oczami, wezwal wszystkich, ktorym bliska jest demokracja, zeby ratowali Rade Moskwy. To mna wstrzasnelo. Zawsze wydawalo mi sie, ze Jegor Timurowicz jest madrym i porzadnym czlowiekiem, czy nawet nie jedynym intelektualista w owczesnej administracji, jego zdolnosci analityczne niewatpliwie wyroznialy go sposrod innych. Ale, oczywiscie, ta nocna odezwa byla wielkim nieporozumieniem. Wzywac nieuzbrojonych ludzi do tego, zeby staneli przeciwko maszynom i zelaznym bramom! Byc moze rzad potrzebowal jakichs prawdziwych ofiar, zeby najokrutniejsze srodki, podjete przeciwko buntownikom, mogly potem zostac usprawiedliwione. A moze sytuacja wygladala na tyle beznadziejnie, ze innej drogi oprocz poswiecenia juz nie bylo. Nie moglem sie w tym wszystkim polapac, siedzac w swojej Lobni. W sytuacji zagrozenia bardziej skuteczne okazuja sie niekiedy skrajnie bezmyslne decyzje, w przeciwienstwie do zdrowych i logicznych, ktore przynosza przeciwny efekt. Wiedzialem o tym. I nagle, wcale nie w zwiazku z Gajdanem, zdecydowalem, ze w takiej sytuacji tez powinienem byc w miescie. Oczywiscie, moja Halina byla zdecydowanie przeciwna. Po prostu, w doslownym tego slowa znaczeniu, chwytala mnie za rece, probowala wyrwac plaszcz, a potem - szalik i rekawiczki, zaczynala narzekac, uwazala, ze tlumic bunt to nie moja sprawa, ze od tego jest wojsko i jakies tam OMON-y (myslenie dobre, tylko gdzie ono jest, to wojsko?) i w ogole, widze, ze znowu wygladasz na chorego, popatrz na siebie: chwiejesz sie jak pijany, jeszcze sie gdzies przewrocisz na ulicy z ta temperatura - komu tam jestes potrzebny? Oczy miala pelne lez. Musialem na nia troche krzyknac i przypomniec, ze pozwalam sobie na to wyjatkowo rzadko. Chociaz, rzeczywiscie, nie czulem sie najlepiej. Krecilo mi sie w glowie, cialo mialem oslabione, jak podczas goraczki, kolana sie trzesly, a kiedy sie pochylilem, zeby poprawic buty, jakas glupia, delikatna sila pociagnela mnie nagle w bok i prawie upadajac, zmuszony bylem przytrzymac sie framugi drzwi. Jeszcze chwile sie wahalem: czy warto, tak naprawde, jechac? Ale, tak jak Gierczyka, gnalo mnie naprzod jakies dreczace przeczucie - czegos, w co nie uwierzysz, poki nie zobaczysz na wlasne oczy i tak, jak Gierczyk, wymamrotalem Halinie cos uspokajajacego. Ze zadzwonie, zeby sie nie martwila, bede na siebie uwazal, przeciez nie jade na wojne i w koncu, tak jak Gierczyk, zamknalem drzwi i szybko zbieglem po schodach. Pierwszy zanik pamieci nawiedzil mnie w kolejce elektrycznej. Doskonale pamietam, jak spieszylem sie na stacje przez cicha, wieczorna Lobnie: kurz polnej drogi, geste krzaki malin, pojedyncze wycie psa, rozchodzace sie jak kleks po papierze. Nic nie bylo widac, doslownie proznia, olbrzymimi zebrami sterczaly slupy ulicznego oswietlenia, lampy na nich, jak zwykle, nie dzialaly, gdzieniegdzie przebijaly przez liscie zolciejace okna. Jeszcze zdazylem pomyslec, ze tak zyja sobie tutaj zwykli ludzie: popijaja herbate i o niczym nie maja pojecia. Nad kanalem, gdzie kiedys rozstalismy sie z Niewolnikowem, dziko miauczac, przebiegl mi droge czarny kot. Trzy razy splunalem, to tez dokladnie pamietam, natomiast drogi od Lobni do dworca w Moskwie juz raczej nie pamietam: siedzialem w wagonie, chyba troche trzeslo, wszystko jakby drzalo, huczalo na polaczeniach szyn, cos jeszcze, jakies twarze i niby muzyka z glosnikow. Nie bylem, oczywiscie, pewien, czy nie wepchnely mi sie tu wspomnienia takze z innych podrozy. Dworca Sawielowskiego tez zupelnie nie pamietam. Prawdopodobnie dlatego tak dlugo trzaslem sie w autobusie. Chociaz, z drugiej strony, jakie to my mamy autobusy? Doszedlem do siebie dopiero na Bozonarodzeniowej ulicy. Do dzisiaj nie wiem, jak tu trafilem. Strasznie krecilo mi sie w glowie, chodnik podnosil sie do gory, jak dziob statku. Ledwo stalem na nogach i pierwsze, co zobaczylem - to krzepkiego chlopaka, biegnacego w moja strone z zelaznym pretem w rece. Glowe obciskala mu ciasna ponczocha z wycieciami na oczy. Widok byl straszny, nawet nie mialem sil, zeby sie bronic. Dziwne, ale ten chlopak wcale nie zaczal mnie bic ta palka: w ostatniej chwili momentalnie skrecil, szarpnal sie, zaklal pod nosem: gdzie leziesz, baranie?! - i wgniatajac buty w asfalt, pobiegl dalej. Wszyscy wokolo tez biegli. Wznosil sie nad ulica potezny, wielopietrowy budynek, niezliczone ilosci swiecacych okien unosily sie do nieba, przy czym jedne okna gasly, a drugie powoli sie zapalaly, widac bylo, jak ludzie biegaja z pokoju do pokoju. Na malym balkonie nad wejsciowymi drzwiami tloczylo sie pare osob i jedna z nich az sie goraczkowala, przylepiajac ucho do glosnika: " Prosze sie rozejsc! Odpowiedzialnosc karna! Bedziemy zmuszeni do uzycia sily!" W mowiacego polecialy z tlumu kamienie i inne przedmioty. Zaczeto wybijac szyby, poleciala w dol sypiaca sie lawina odlamkow. Ktos krzyknal: A-a-a! - i ten krzyk, jakby rozbudzil ulice. W odpowiedzi odezwaly sie dziesiatki glosow zewszad... Bez cenzury... Kobiecy pisk... Znowu dzwiek rozbijanych szyb... I nagle, wszystko ucichlo - padly pierwsze strzaly... Grupe z balkonu, jakby zmiotlo. -Prosze sie rozejsc!! - krzyknal juz inny, wyraznie wojskowy glos, zachrypniety, wsciekly, zmeczony, przewidujacy zdarzenia. Cos zgrzytnelo, zawyla i umilkla syrena. Ja w tym czasie, troche sie jeszcze chwiejac, bieglem juz najblizszym zaulkiem. W glowie mi sie rozjasnilo, slyszalem swoj nierowny oddech. Zaulek zamienil sie w prospekt, na ktorym, jak nigdy dotad, lsnily witryny: manekiny, rozsypane zegarki na aksamicie. Minelo mnie pare samochodow osobowych, przetoczyl sie autobus, wypelniony pasazerami. To znaczy, ze mialem racje, autobusy jezdzily tej nocy. Wszystko tak wygladalo, jakby nic szczegolnego sie nie dzialo. Troche postrzelaja, zwykla rosyjska rozrywka. Zatrzymalem sie, zeby zdecydowac co dalej. W tym momencie ktos uprzejmie, ale zarazem zdecydowanie, chwycil mnie za reke i czyjs ochryply, gramofonowy glos powiedzial, jakby w zadyszce: -Sluchaj, stary, gdzie tu jest najblizszy Komitet Rejonowy? Wybacz, stary, troche sie pogubilem... - Patrzyla na mnie jedzona przez ziemie, beznosa twarz kosciotrupa. W polaczeniach kosci sterczaly przytwierdzone drobne korzonki, a pojedyncze chrzastki, ktore zostaly na miejscu malzowin usznych, drzaly z niecierpliwosci Przez lachmany bylej marynarki przeswitywaly lukowate zebra. - Stary, nie slyszysz, gdzie jest Komitet Rejonowy Partii? -Prospektem i potem w prawo - odpowiedzialem machinalnie, jakby jeszcze nie mogac dojsc do siebie. -Daleko? -Bedzie ze cztery przystanki... Kosciotrup podniosl palec, zlozony z nagich, nierownych kostek. -Dyscyplina, stary, to najwazniejsza zasada komunisty. Dyscyplina i swiadomosc swojego partyjnego dlugu... Odwrocil sie i ruszyl przed siebie, stukajac po asfalcie koscmi, pozostalymi po pietach. Zwisajace resztki spodni dyndaly mu na biodrach i goleniach, jak lampasy. Juz mialem krzyknac. Wyrywal sie ze mnie na zewnatrz strach, dziedziczony pokoleniami od przodkow. Mrok podswiadomosci: potwory, duchy lesne, domowe, wilkolaki, ssace krew silnymi, lodowatymi wargami, umarli, zaciskajacy na gardle sztywne palce. Caly ten mrok, ktory jakoby nie istnieje. Chwialem sie. Bylo mi zwyczajnie glupio Wtedy jeszcze nie wiedzialem, ze nie tylko ja mialem okazje sie z tym zetknac. Wystapienie Mumii przetoczylo sie echem, prawdopodobnie po calej Rosji. Jak podczas trzesienia ziemi, zapadaly sie plyty nagrobne na cmentarzach, poruszala sie gleba, otwieraly sie wejda do grobowcow - brudni od ziemi nieboszczycy zmartwychwstali. Jakims diabelskim swiatlem rozjasnily sie gabinety w Komitetach Rejonowych, zastukaly maszyny do pisania, jakby niewidoczne sekretarki uderzaly po i klawiszach, zadzwieczaly w histerii telefony, poodpadaly od nich sluchawki, a membrany, rozmiekczone topniejacym plastikiem, zasyczaly dawno wypalonymi glosami. Fioletowym, ciemnym blaskiem rozblyslo wiele popiersi i pomnikow. Kwiaty wokol nich zzolkly. A w granitowym, imponujacym budynku Ministerstwa Obrony Rosji pojawil sie zastrzelony rok temu pewien marszalek, nawiasem mowiac uczestnik obalonego wowczas puczu - w dymiacym, porwanym mundurze, przez ktory przeswiecalo gnijace cialo, z orderami i medalami brzeczacymi przy kazdym kroku - przeszedl obok oniemialych takim obrotem rzeczy straznikow, po dywaniku, wzdluz obrazow, pokazujacych wszystkich rosyjskich slawnych wodzow (ci, ktorzy tam byli, jak wiesc niesie, schodzili na bok i robili mu miejsce), obok adiutantow i skierowal sie prosto do drzwi Glownego Dzialu Operacyjnego - stanal posrodku sterylnego pomieszczenia, czarnymi, pustymi oczodolami popatrzyl na przerazona grupe ludzi siedzacych przy komputerach i grobowym szeptem, ktory zadzwieczal w uszach operatorow jak grom, powiedzial: -Rozkazuje... Niewiadomo, co potem wydarzylo sie za scianami tego resortu. "Wystapienie Lenina", jak sie mowilo, trwalo prawie do piatej rano (oczywiscie, czasu miejscowego, roznego dla roznych regionow Rosji), kiedy kogut zapial po raz trzeci, do pierwszych promieni slonca. Watpliwe, czy prawda o tych wydarzeniach zostanie kiedys opublikowana, bardzo wielu ludzi pozbawil wtedy swiadomosci wilgotny zapach ziemi, ktorego nie mogli pozbyc sie do konca zycia. Teraz wiadomo, dlaczego wojsko i milicja byly tej nocy bezradne. Dopiero teraz dotarlo do mnie, co sie tak naprawde dzieje. Byl pazdziernik, najwazniejszy miesiac rosyjskiej historii. Terkotaly przejezdzajace samochody, czerwonym, zoltym i zielonym swiatlem pulsowala sygnalizacja na skrzyzowaniach, czern jesiennego nieba spadla na dachy domow, a wszystko wkolo zdawalo sie przesiakniete rozkladem i smiercia. Smiercia przesiakniete bylo chlodne, martwe i mokre powietrze, smiercia przesiakniete byly ogrodki, ktore przycupnely miedzy domami. Kaluze pelne lisci wydzielaly gorzkawa won smierci, kolysal sie asfalt, bezmyslny tlum szturmowal budynek Centrum Telewizyjnego, jak w snie, opanowywal nas obezwladniajacy ciezar koszmaru, zeby sie z niego otrzasnac, trzeba bylo podjac zdecydowane kroki. Ale niestety, ani myslec, ani tym bardziej na cos sie zdecydowac nie bylo sily, a samochody dalej terkotaly, docierala skads muzyka, wirowala w witrynie podstawa z elegancko ubranym manekinem, wzdluz prospektu spieszyli sie spoznieni przechodnie i nikt nie domyslal sie, ze nasz ziemski czas juz minal, ze rozwarl sie wszechswiat? Ze wstretne rece zblizyly sie do nas z podziemi, ze na swietym zegarze jest za sekunde dwunasta i my wszyscy, czy chcemy tego, czy nie, jestesmy juz tak naprawde martwi... Dziwne, ze sam nie zginalem w te przekleta noc. Kilka razy, niemal do utraty tchu, zamieralem, a potem, kiedy dochodzilem do siebie, czulem sie, jakbym zostal przepuszczony w tym czasie przez maszynke do mielenia miesa. Kosci giely mi sie, jakby byly z gumy, nogi zrobione byly doslownie z surowego falszu, dostawalem takich mdlosci, ze powietrze wydawalo sie slodkie. Nawiasem mowiac, wielu moich znajomych narzekalo pozniej, ze wlasnie tego wieczoru, w tych najbardziej krytycznych godzinach trzeciego pazdziernika, im takze nagle, z niewyjasnionych przyczyn, zebralo sie na mdlosci, mieli klopoty z oddychaniem, poczuli sie oslabieni, zaczelo im sie krecic w glowie i co najgorsze - dostali napadow prawdziwie samobojczej rozpaczy. Prawdopodobnie cala Moskwa znalazla sie pod niewidocznym wplywem nekrobiozy. I ten wplyw to zwiekszal sie, to na jakis czas zmniejszal. Wydaje mi sie, ze Mumia nie mogla podtrzymywac go bez przerwy. Potrzebne byly do tego ogromne sily, w koncu to osmiomilionowe miasto i chcac nie chcac, musiala skupic sie na jakiejs wybranej grupie. A przede wszystkim - na rzadzie i otoczeniu prezydenta. Dlatego pozostali zachowali jakas samodzielnosc. I byc moze wezwanie Gajdana wcale nie bylo takie glupie. Wlasnie rodowici obywatele mieli tej nocy pewna swobode wyboru. Wspaniale poparcie pogladu, ze wladza powinna nalezec do narodu. Natomiast jak przetrwali te noc Moskwiczanie, moge sie tylko domyslac. Mysle, ze nie tylko mnie, ale tez wielu innych uratowal Gierczyk. Nie udalo mi sie ustalic, co robil wieczorem trzeciego pazdziernika - gdzie byl i jak to sie stalo, ze ulegl takim zwierzecym instynktom. Caly czas, od momentu wyjscia z domu, do pojawienia sie na Kremlu, tonie w mroku. A moze wtedy juz dobrze wiedzial, co musi zrobic i podjezdzajac tramwajem, powiedzmy, do Lysej Wyspy, sam podobny do umarlego, biegal po opuszczonym parku, nerwowo pocierajac zapalki i przeklinajac swoja marna wiedze, zdobyta w instytucie. Przypominam, ze wyksztalcenie mial czysto techniczne. A byc moze, zwierzecym instynktom ulegl znacznie pozniej i najpierw, tak jak inni, rzucil sie do budynku Rady Moskwy i dopiero tam, czujac zapach ziemi, zrozumial, ze nadszedl czas. Nawiasem mowiac, niedaleko od Rady Moskwy znajduje sie maly ogrod. To tez jakis punkt zaczepienia i to, wedlug mnie, bardzo istotny. Calkiem prawdopodobne, ze Gierczyk uzbroil sie wlasnie tam. W kazdym badz razie, jedno mu sie udalo. Mumia, jak sie domyslam, miala klopot z wychwyceniem poszczegolnego czlowieka. Zagrozenie plynace od niego rzeczywiscie czula, ale w zaden sposob nie mogla polaczyc go z konkretna osoba. Byl dla niej zwyklym obywatelem, zagubionym w czelusciach moskiewskiego mrowkowca, a nagle oslabienia paralizujacego wplywu nekrobiozy mialy zwiazek wlasnie z probami odnalezienia Gierczyka. Czesto tak sie zdarza: boli gdzies w srodku, ale gdzie - dokladnie nie wiadomo. Jakby sciagal na siebie uwage Mumii, uwalniajac tym samym innych, pozbywal ich wszelkich wiezow, zrywal grobowa pajeczyne. W efekcie ta narzuta ze smierci miala dziury i pewnie tylko dlatego pisze teraz te slowa. Prawde mowiac, nie pamietam, jak znalazlem sie na Kremlu. Tylko koszmarnym balaganem tej burzliwej, pazdziernikowej nocy, ogolnym zametem, zagubieniem, paralizem odpowiedzialnych osob moge wytlumaczyc sobie, ze dostalem sie do jakoby szczegolnie chronionej, rzadowej strefy. Kreml musial zostac zablokowany i dla bezpieczenstwa otoczony specnazem. To pierwsza zapowiedz kazdej kryzysowej sytuacji. Bez problemu minalem posterunek ochrony przy Borowickiej Bramie: blyszczace, jak u manekinow, obojetne twarze zolnierzy, kapitan wymachujacy glowa, prawie jak kon. Nikt nie zapytal mnie o zadne dokumenty. Na sennym Kremlu porazala potezna, nieprawdopodobna cisza. Jakby wszystko znajdowalo sie pod kopula, ktora nie przepuszcza zadnych dzwiekow. Widocznosc byla doskonala, pomimo skapego oswietlenia - ta szczegolna ostroscia, jaka spotyka sie w filmach grozy. Kazdy szczegol byl dokladnie zarysowany: popielaty, podobny do skorupy szarej cebuli, dzwon Iwana Wielkiego, Dom Rad doslownie jak z tektury, wyciety, sklejony i pomalowany, szpiczaste, odgradzajace od swiata purpurowe sciany kremlowskie. Widoczna byla kazda rysa na powierzchni asfaltu, drobinka kurzu, trawka przy splywie kanalizacji. I w tej martwej, jak wczorajszy dzien, ostrosci i ciszy, zupelnie bezdzwiecznie, ale slyszalnie, jakby wewnatrz mozgu, bily, jakby polaczylo sie tysiac glosow, czerwone dzwony. Naprawde nie przesadzam, byly wlasnie czerwone - ze skrzeplej krwi, rozgrzane w plomieniach diabelskiego pieca, twarde, dzwieczne, bijace z nieludzka sila. Nie widzialem ich, ale ta ostra czerwien odbijala sie w mojej swiadomosci. I jednoczesnie, jak mozna bylo zobaczyc, rozbudzone krwawym zwiastunem, rozsuwajac tulipany, drzace i osypujace sie, jak w koszmarze, wyrastaly zylaste lodygi ostu - pekaly czarne paczki, ciernie z ostroscia brzytwy rozpruwaly powietrze. Mialem uczucie, jakby cos chwytalo mnie za gardlo. Kiedy bylo juz po wszystkim, jeden z moich naukowych kolegow - przyjaciol, osoba, ktorej bez watpienia mozna zaufac, opowiadal, ze wlasnie tego dnia, z powodow rodzinnych, przebywal w Pskowie i tam takze po polnocy wsciekle zabily dzwony, takze - czerwone i takze - jakby ze skrzeplej krwi. I znowu, jak sie okazalo, nikt tego bicia, oprocz niego, nie slyszal. A w ogromnych, z zeszlego wieku, izbach kupca Pogankina, zapalily sie wszystkie okna i zagrzmiala, po chwili diabelska muzyka. I chociaz moj kolega jest osoba, jak wiekszosc uczonych, nie wierzaca, nawet do dzisiejszych zrzadzen losu odnoszaca sie z powsciagliwa wyrozumialoscia, nie mogl znalezc innego okreslenia na te muzyke, jak diabelska: miesnie rak i nog same od niej drgaly, a przechodnie, doslownie jak epileptycy, wyginali sie w tancu nie do opisania. Osobiscie takiej muzyki, na szczescie, nigdy nie slyszalem. Ale bicie krwawych dzwonow bylo nie do wytrzymania. Niczym kot przed rykiem klaksonu, skoczylem w pierwsze lepsze drzwi, przebieglem korytarzem z dyzurna lampa nad wejsciem, skrecilem, przebieglem drugim korytarzem, jeszcze raz skrecilem, prawdopodobnie kierowany jakims szostym, zbawiennym zmyslem, znalazlem sie w pokoju oswietlonym bladym swiatlem i z wielka ulga zobaczylem tam stol, przykryty plastikowa, sztabowa mapa, monitory i odwroconego na krzesle niewzruszonego Grisze Ragozina. Oprocz niego w pomieszczeniu znajdowalo sie jeszcze pare osob: postawny jak borowik, krepy, ostrzyzony najeza pulkownik, ktos po cywilnemu, z postrzepiona, zwichrzona jak puch, siwa fryzura (przez chwile wydawalo mi sie, ze to B.J. we wlasnej osobie, jak mowilo sie wtedy na prezydenta, ale nie, twarz chociaz byla podobna, to jednak inna) i jakichs dwoch - w zolnierskich mundurach, kazdy ze sluchawka w uchu, widocznie operatorzy, wpatrujacy sie w srebrzyste powierzchnie ekranow. To byla chyba tak zwana "sala lacznosci", prywatne, operacyjne kierownictwo, sztabowy pododdzial prezydenta - na drugim stole znajdowala sie radiostacja z palczastym ogrodzeniem anteny, a wokol niej zgromadzily sie niezwyklego rodzaju aparaty telefoniczne: tez z czulka - mi anten, podobne do malych pancerzykow. Najstraszniejsze bylo to, ze nikt nie zwrocil na mnie uwagi. Krepy pulkownik, wpatrujacy sie w kalkulator, chyba nad czyms myslal. Czlowiek o postrzepionej, szarej fryzurze, sciskal lewa reka platek ucha. Operatorzy przylepili sie do ekranow, plecy mieli wygiete. A sam Grisza Ragozin siedzial, jakby kij polknal, nienaturalnie wyprostowany, z wysoko podniesionymi brwiami. Za nim stal regal z ksiazkami, wbudowany w sciane, a w szybie wychwycilem idealnie bialy, sztywny kolnierzyk koszuli, a nad nim - pasek szyi, jakby brzuszek ryby. Piers rozcinal nozyk trzykolorowego "rosyjskiego" krawata. Chyba naprawde mnie nie zauwazyl. -Grzegorz! - wyszeptalem. Wtedy Grisza Ragozin drgnal, jakby sie obudzil i tak, jak ktos, kto wychodzi z wody, potrzasnal glowa. Twarz mu spowazniala. -To pan, Aleksandrze Michajlowiczu? Skad pan sie tu znalazl? Pozostali takze sie poruszyli, jakby ktos ich wlaczyl Operatorzy, jednym glosem, dorzucili: "Brak lacznosci" Mezczyzna o postrzepionej, siwej fryzurze odwrocil sie na krzesle i wyciagnal przed siebie pistolet. Pulkownik, chociaz nie mial zamiaru wyjmowac broni, popatrzyl na mnie jak przez oczko celownika, a zrenice, kiedy zlapaly cel, mocno sie zwezily: Kto to? (Grisza Ragozin szybko wyjasnil). Deputowany? No dobra, niech bedzie deputowany. Co tam w miescie? Wysluchal mnie chyba dosc nieuwaznie i wymamrotal, do nikogo szczegolnie sie nie zwracajac: -Znaczy sie, bez zmian - odwrocil sie do Griszy i postukal paznokciem w zegarek elektroniczny na rece. - Chyba na jakies dziesiec minut nas odcielo, co, Grzegorzu Arkadiewiczu? Grisza wygial nadgarstek z "Rolexem" w zlotej, klasycznej obudowie: -Prawdopodobnie, tak... -I wydaje mi sie, ze przerwy miedzy "omdleniami" staja sie coraz krotsze. -Tak, to prawda, tez to zauwazylem... W monitorze cos cichutko zapiszczalo. -Trzeba opuscic Moskwe - cicho powiedzial siwy mezczyzna. Pistolet juz schowal i zamiast niego wyciagnal teraz z kieszeni chustke, ktora wytarl czolo. Twarz mial czerwona, jakby zaogniona. - Pod Swierdlowskiem znajduje sie zastepcza siedziba rzadu. Glowny punkt, srodki lacznosci. Pamietacie, siedzielismy tam w czasie puczu? Mam nadzieje, ze Ural i Syberia wstawia sie za nami... Jeden z operatorow zakaszlal: -Ministerstwo Obrony nie odpowiada! - Drugi natychmiast dorzucil, doslownie, jak echo. - Ministerstwo Spraw Wewnetrznych sygnalu nie przyjmuje! Zapadla cisza. -Co z prezydentem? - spytalem wprost. Grisza znowu popatrzyl na mnie, jakby mnie nie poznawal. Nagle zamrugal, skrzywil sie, jakby cos mu wpadlo do oka i odpowiedzial, chyba troche wstydzac sie swoich slow: -Z prezydentem? Niby wszystko w porzadku... Jest pod ochrona... Ale troche sie przepracowal... Mam nadzieje, ze dojdzie do siebie... za jakis czas... Siwy mezczyzna nie wytrzymal. -Co tez pan wygaduje, Grzegorzu Arkadiewiczu! Prosze powiedziec wprost: nie mamy zadnego prezydenta. Nie mamy i, prawdopodobnie, w najblizszym czasie nie bedziemy miec! Jego krzyk byl jak rzezenie, wydobywajace sie z rozpalonego gardla. Siwizna wygladala, jak peruka, nad racza fizjonomia. Wydawalo sie, ze za chwile przekrzywi sie na bok -Federalne Sluzby Bezpieczenstwa nie odpowiadaja! - dorzucil operator. Drugi przerwal mu wystraszonym glosem. - Saratow na linii! Grisza ostroznie, dwoma palcami, podniosl sluchawke telefonu. -Towarzysz minister rolnictwa? - radosnie ktos wyprorokowal. Membrana byla silna i dobrze slyszalem kazde slowo. - Skup zboza w okregu saratowskim bedzie zrealizowany w terminie! Narod pracuje z ogniem w oczach, towarzyszu ministrze! Zawiadomcie towarzysza Stalina, ze zbierzemy o dziesiec procent ziarna wiecej, niz planowalismy! Grisza odlozyl sluchawke z powrotem, jakby byla zaminowana. Zamyslil sie. -No to mamy - przeciagle westchnal siwy. A pulkownik melancholijnie wzial flamaster i zakreslil wokol Saratowa gruby, niebieski krag. Zauwazylem, ze takich kregow bylo coraz wiecej. -To znaczy, ze dotarlo juz do Wolgi - oznajmil. - Ogolnie rzecz biorac, wydaje mi sie, ze szybkosc rozprzestrzeniania sie troche sie zmniejsza. I prosze popatrzec, Grzegorzu Arkadiewiczu, gestosc jakby takze maleje. Dobrze, jest nadzieja, ze za Ural to juz nie przejdzie... Siwy momentalnie obrocil sie do niego calym cialem. -A tak w ogole, na co my czekamy? Zeby nas wszystkich zgnietli tutaj, jak karaluchy? Samochod mamy, lotnisko, mam nadzieje, pracuje. Co prawda komunisci z miejscowej administracji, ale co z tego - niech beda komunisci. Nie sa chyba tacy glupi, zeby pomagac Jozefowi Wissarionowiczowi. Trzydziesty siodmy rok, prosze wybaczyc, chyba wszyscy pamietaja... Tak? Pan cos mowil, Grzegorzu Arkadiewiczu? Grisza podniosl reke i zrobil daszek. -Chwileczke! I teraz cos zazgrzytalo w pudle glosnika na scianie, zaswistalo, zatrzeszczalo, przebieglo po skali, dostrajajac sie i w koncu, jak ciasto nie mieszczace sie juz wiecej w foremce, wypelzlo znajome seplenienie wybitnego, politycznego dzialacza wspolczesnosci: Z nowym natchnieniem i przekonaniem...Pod kierownictwem Partii Komunistycznej... Leninowskim szlakiem... Naprzod, do zwyciestwa socjalizmu! - doslownie, jak stado golebi, rozlegly sie oklaski Slychac bylo, jak Leonid Iljicz bierze z trybuny szklanke z woda, upija troche, przelyka plyn przez gardlo, odstawia ze stukiem szklanke na miejsce i, nabierajac powietrza do nowej przemowy, zaczyna: Towarzysze! W momencie nabierania powietrza czulo sie cisze ogromnej sali - dekoracje na oknach, sztandary z grubego aksamitu. Przenioslem sie doslownie do innej epoki. Pozostali chyba poczuli to samo. Siwy mezczyzna pokazal zeby, prawie jak pies. Oczy mu sie zaokraglily. -Panowie, wylaczcie te brednie! Ile mozna, nic nowego sie juz nie dowiemy! I nie czekajac, czy ktos zareaguje na jego apel, sam podskoczyl do sciany - pochylil sie, rozdzierajac przy tym jasna marynarke i z wsciekloscia wyrwal wtyczke z gniazdka. Wyprostowal sie i rzucil ja w strone Griszy Ragozina. -Prosze, Grzegorzu Arkadiewiczu! Was bedzie sumienie gryzlo! -W najgorszym wypadku wiemy, co robic - Grisza z krzywym usmieszkiem wyciagnal z lezacej przed nim paczki papierosa, odpalil, pomachal reka, rozganiajac klab dymu. Obojetnie rzucil do pulkownika, ktory, jak kon, machal glowa: - Co z wami, Sergiuszu Iwanowiczu? -Jakby dzwonia - bez przekonania powiedzial pulkownik. Przylozyl dlon do ucha, popukal, starajac sie pozbyc doznania. - Jakby dzwony... Dziwne... Starczylo mi rozwagi, zeby to przemilczec. -Nie ma lacznosci z Ministerstwem Spraw Zagranicznych! - dorzucil operator. Siwy mezczyzna widocznie na cos sie zdecydowal. -No pieknie, teraz kazdy sobie - mrukliwie powiedzial. - No pieknie, a ja raczej nie zamierzam czekac, az mnie tu zakopia... Nabral powietrza w pluca, chcac zapewne cos jeszcze powiedziec. Nikt go nie sluchal, pulkownik tak jak dawniej dziko trzasl glowa probujac sie pozbyc dzwonow, Grisza Ragozin bujal sie w rytm slow, wyraznie nieobecny. Nagle jego chlodne oczy rozwarly sie na osciez. Scianka za plecami siwego zaczela pokrywac sie drobnymi peknieciami. Ich liczba zwiekszala sie, pekniecia ciagnely sie od siebie. Jakby z tamtej strony na sciane napieralo cos ciezkiego. Pokazala sie nieprzyjemna czern cegly starego muru, slaba struzka posypal sie na podloge tynk, pod pudlem radia odpadl dosc duzy kawal sciany, a z ostrego mroku pekniec wysunelo sie cos ziemistego, szarego jak korzenie roslin, chwycilo szczypcami siwego za gardlo - chrupnela kosc, siwy mezczyzna w agonii zacharczal i nagle wygial sie, doslownie jakby ktos potraktowal go pradem. -Trach! Tra-trach! - trzasnely ekrany przed operatorami. Grad odlamkow posypal sie na pulkownika, zrywajacego sie na rowne nogi. Ten zgial sie w pol, trzymajac za rozdarty na brzuchu kitel. I jeszcze jedno ziemiste klacze wpelzlo przez powstale szczeliny. A z pekniec na suficie wylazly blade, przypominajace robaki, tasiemki - wyraznie mokre, lepkie, jak ugotowany makaron. Od razu dwie z nich, cmokajac, przyssaly sie do najblizszego operatora i sierzant zaczal sie drzec, jakby mu ktos przewiercal kosc czolowa. To prawda, te przerazajace szczegoly uswiadomilem sobie znacznie pozniej. A wtedy tylko zauwazylem, jak zdecydowanie odwraca sie do tylu Grisza Ragozin, jak z calych sil wali glowa w drzwi szalki na ksiazki, jak drzwi w koncu otwieraja sie i okazuja sie prawdziwymi drzwiami, prowadzacymi do pokoju, jak Grisza, razem z krzeslem, gramoli sie w ciemnosc korytarza i potem biegnie do swiecacego, wydluzonego napisu "Wyjscie". A potem drzwi od tej szafy zaczynaja bic mnie po nogach, przewracam sie i bolesnie uderzam o kant stolu, szybko sie jednak podnosze i juz biegne dusznym korytarzem. Wszystko to odbywa sie doslownie w ciagu jednej sekundy. Z tylu rozlega sie straszny krzyk, jakby komus kosci lamali i rzeczywiscie - chrupniecie i znowu krzyk, mrozacy krew w zylach. I nagle ten krzyk przycicha i zamienia sie w apetyczne, powolne mlaskanie. Nie wiem, co tam u nich moglo mlaskac. Nie wiem i nie chce wiedziec. Ale to zujace, mokre, wstretne wsysanie po prostu wyrzucilo mnie na zewnatrz. Na pewno zapamietam je na cale zycie. Do konca zycia bede tez chyba pamietal ten straszny plac, na ktorym dogonilem Grisze Ragozina. Wewnetrzna budowe Kremla znalem bardzo slabo. Jak juz wspomnialem, pracowalem przede wszystkim w Bialym Domu. W Kremlu bywalem rzadko, nie czesciej niz piec, szesc razy w ciagu roku i dlatego teraz zupelnie nie wiedzialem, gdzie sie znajdujemy, miejsce rzeczywiscie bylo przerazajace. Cerkiew, podswietlona reflektorami, wygladala jak rozczochrana glowa, poza tym widac bylo typowo moskiewskie, okazale, fantastyczne i lakierowane sklepienia, arkady, taras z grubymi, wijacymi sie kolumnami, miedziany dzwon nad wejsciem, model kamiennych schodow. Grisza Ragozin oparl sie plecami o jego ciosane ogrodzenie, usta mial zacisniete, oczy - szalone i wylupiaste. -Dzwonia w sama pore - powiedzial, prawie nie patrzac w moja strone. Dzwony bily niemilosiernie: krwawe, wywolujace bol tony pulsowaly pod czerepem. Rozchodzily sie chyba na tysiac kilometrow wokolo. Zarosla ostu w kwietnikach siegaly mi juz do pasa. Pekaly zebrowate paczki i ze zgrzytaniem wylazily z nich blyszczace, niklowane kwiaty. Slupki i preciki dzwieczaly zgodnie z uderzeniami dzwonu. Wszystko bylo, tak jak dawniej, zadziwiajaco jasne. Czarne kolce lamaly sie i wyginaly na tle wielokolumnowej amfilady. Prawdopodobnie w tym budynku znajdowala sie kancelaria prezydenta. To prawda, wszystkie okna byly w niej teraz pogaszone. Na zadnym z trzech pieter nie wyczuwalo sie oznak zycia. I z zaokraglonego, z niszami i przejsciami, podziemia, z bezgwiezdnej, czarnej jak wegiel piwnicy, miedzy kamiennymi izbami, wzdluz kolcow ostu, podobnych do porozrywanych przestrzeni, zblizala sie w nasza strone niewielka grupa ludzi, a ich podniesione, radosne glosy unosily sie nad grobowym odretwieniem. Ubrani byli w bluzy albo kurtki na wzor polwojskowy, obowiazkowo w butach, czapkach z rogowymi, lakierowanymi daszkami, a prawda, byly wsrod nich dwie, trzy osoby ubrane po cywilnemu: szerokie marynarki, krawaty wsuniete pod kamizelki. Niektorzy poblyskiwali okraglymi, szklanymi binoklami. A w srodku, w plaszczu Armii Czerwonej z dlugimi polami, takze po cywilnemu, w czapce, w podobnym do kokardy, kropkowanym krawacie, niczym bozek, kroczyl tegi mezczyzna niewysokiego wzrostu, a jego buty z przekonaniem stukaly po kremlowskim bruku. Na chwile zatrzymal sie przed wielka kaluza, popatrzyl, przymierzyl sie i przeskoczyl, podrygujac smiesznymi nozkami, a potem obrocil sie w strone postaci w zolnierskim plaszczu i gardlowo, przenikliwie, zupelnie po ptasiemu, wybelkotal: -A jesli chodzi o te sprawe, Feliksie Edmundowiczu, prosze sie zwrocic do towarzysza Berii. Pracowalem z nim po wojnie, to bardzo odpowiedzialny i ulozony czlowiek. Pokaze im, jak mawial nasz Nikita Siergiejewicz, kozia matke. Tak wiec, jestescie pewni - ani jednego esera i mienszewika? -Ani jednego, Wlodzimierzu Iljiczu. Leza jak zabici... -I dzieki Bogu, niech sobie leza. Niepotrzebne nam sa polityczne prostytutki! Poprawil ogonek brudki i zarazliwie sie zasmial. Palce (dokladnie to widzialem) wpily sie w klapy rozpietej marynarki. Cala swita zgodnie przyznala: -Zgadza sie, Wlodzimierzu Iljiczu! -Niech leza! -Po co nam mienszewicy? -Przypomnijcie sobie, towarzysze, socjaldemokratow! Bylo im wesolo. -Wszyscy! - samymi ustami powiedzial Grisza Ragozin. I w tym momencie z drugiego konca kancelarii, pograzonego w mroku, oderwal sie niewyrazny cien, majacy zreszta pewne ludzkie cechy i bezglosnie jakby na miekkich podeszwach, przypominajac olbrzymiego ptaka, rzucil sie na idacych. W jakims chwilowym olsnieniu domyslilem sie, ze to Gierczyk. Pedzil i trzymal nad glowa zwisajacy, zaostrzony kij - kolek, jakim letnicy zwykle ogradzaja swoje ogrodki. I nagle zamarl, zatrzymal sie wyczekujaco jak na zawodach sportowych, podskoczyl, szarpnal sie w powietrzu i z calej sily rzucil ten kolek w placzacego ze smiechu mezczyzne z brodka. Prawdziwy, szary piorun przecial chmure ciszy nad Kremlem. Grisza Ragozin krzyknal, siadajac i lapiac sie za glowe. Czerwone, krwawe dzwony uderzyly ze wszystkich sil i nagle nabrzmialo i peklo w moim mozgu tysiace oslepiajacych kuleczek... 5 Co bylo dalej, dobrze wiadomo. Rano 4 pazdziernika na opustoszaly bulwar niedaleko Bialego Domu wyjechaly czolgi w towarzystwie specnazu MSW i po rozmowach, ktore do niczego nie doprowadzily, otworzyly ogien w kierunku wysokiego budynku, seria na wprost.Pozar na osmym pietrze i krotki szturm, ktory nastapil chwile pozniej, stacja telewizyjna CNN transmitowala na caly swiat. Mowilo sie o tysiacach ofiar i setkach zolnierzy, ktorzy uciekli podziemnymi korytarzami. I jedno i drugie, oczywiscie, nie bylo zgodne z prawda. Mignela w wiadomosciach zmeczona, zmieta twarz Chasbulatowa, sztywnym krokiem przemaszerowal pulkownik Rucki. Liderzy buntu zostali zamknieci w "Marynarskiej ciszy". Zreszta, po jakichs trzech miesiacach uwolniono ich decyzja nowo wybranego parlamentu. Wszystko sie jakby ulozylo. Tym niemniej, doskonale wiedzialem, ze teraz moja kolej. Mumia nigdzie nie zniknela, watpliwe, ze pogodzi sie z pazdziernikowymi niepowodzeniami. Nieprzyjemnosci moga pojawic sie w kazdej chwili. Kilka dni po smierci Gierczyka przebywalem jakby w transie. Trans transem, ale zrobilem chyba wystarczajaco duzo. Przede wszystkim, wyslalem Gale do krewnych w okregu krasnodarskim. I uprzedzilem, zeby w zadnym wypadku nie dzwonila ani stamtad nie pisala. Oto, kiedy przydala sie rada Griszy Ragozina! W pierwszej kolejnosci lekalem sie nie o siebie, a o nia. Mogla stac sie zbyt latwym lupem. Nie pamietam, co wtedy jej powiedzialem: musze pobyc troche sam, tak bedzie lepiej, czy: juz niedlugo wybory, na pewno bede bardzo zajety. Gala byla przerazona smiercia Gierczyka i dlatego na wszystko sie zgadzala. Z drugiej strony, jeszcze bardziej byla przerazona tym, ze zostaje sam w Moskwie - wyjezdzac, mimo wszystko nie chciala, wzdychala, niepokoila sie o kwiaty w ogrodku, kto bedzie ich dogladal? Ty? Znam cie! Potrzebowalem wiele wysilku, zeby pokonac jej cichy sprzeciw. Nawet w drodze na dworzec nie przestawalismy sie klocic. Odetchnalem z ulga dopiero wtedy, kiedy odezwal sie gwizdek, zazgrzytaly wagony i dosc zniszczony sklad pociagu ruszyl poplatanymi szynami na poludnie. W najgorszym wypadku, dopiero teraz moglem byc spokojny. Czego, prawde mowiac, nie mozna bylo powiedziec o innych okolicznosciach zwiazanych z dana sprawa, ktore, szczerze mowiac, wcale nie byly pocieszajace. Uwazalem, ze w konsekwencji tragicznej nocy z trzeciego na czwartego pazdziernika - po strasznych wydarzeniach, ktore niemal nie zniszczyly calej stolicy, po marszu umarlych i biciu dzwonow - przez rzad oraz prezydenta zostana natychmiast podjete nadzwyczajne srodki. Na przyklad, ewakuacja z Kremla rzadowych placowek, wysiedlenie centrum Moskwy, blokada samego Mauzoleum, a potem - zdecydowana operacja wojskowa dotyczaca balsamowania. Nie jestem oczywiscie specjalista, ale na moje nieprofesjonalne oko trzeba to bylo zrobic. Niestety, zadnych nadzwyczajnych srodkow nie podjeto. Tydzien uplywal po tygodniu, ubywalo kartek w kalendarzu, konczyl sie pazdziernik, zzolkly i zaczely opadac liscie z drzew w parkach, przyszly deszcze, ktore przemienily ziemie w warstwe lepkiego blota, natomiast rzad i prezydent nadal przebywali w niezrozumialym zamroczeniu. Zdawalem sobie sprawe, ze wszystko nie jest takie proste. Zblizaly sie wybory, znaczna czesc Rosjan popierala jeszcze komunistow, zdecydowane posuniecia, jak na przyklad balsamowanie ciala, mogly wywolac szum i przestraszyc wyborcow. Spieszyc sie z tym na pewno nie bylo warto. Tym bardziej, ze malo prawdopodobne, aby w najblizszym czasie mozna sie bylo spodziewac jakichs powaznych ekscesow. Mumia mumia, ale, widocznie, nie jest tak latwo wskrzesic martwych po raz drugi. Do tego potrzebne sa sily, dlugotrwaly proces remisji. Otrzymalismy chwile wytchnienia. Potem sie okazalo, ze zostaly jednak podjete odpowiednie srodki ostroznosci. Zauwazylem, ze wielu czlonkow rzadu nosi teraz krzyze z osiki. Grisza Ragozin powiedzial, jak to on, ironicznie sie usmiechajac, ze powstala nawet specjalna firma, zeby je wykonac. I tu znalazl sie wiec deputowany o patriotycznych przekonaniach. Nawiasem mowiac, pierwsi zalozyli krzyze postkomunisci, wyprzedzajac wszystkie pozostale ugrupowania. O co chodzi tak naprawde, oficjalnie nikt nie wiedzial. Gazety pisaly niewiele o wydarzeniach trzeciego pazdziernika albo calkiem sprzecznie. Oficjalne sledztwo ugrzezlo. Normalka. Duzo sie mowilo, plotkowalo, opowiadalo anegdoty. Na przyklad, w budynku Wolgogradzkiego Komitetu Obwodowego partii komunistow, tamtej nocy same zaczely pracowac zachowane jeszcze stare maszyny do pisania i bez niczyjej pomocy, na papierze, ktory, nie wiadomo kto w nie wkladal, wystukaly dziesiatki postanowien, odbywajacego sie jakoby w tym czasie miejscowego Zjazdu Partii Rolniczych (zapomnianego juz dawno swieta niedawnej przeszlosci). Informowaly, ze opor w spoleczenstwie osiagnal krytyczny stan. Prawdopodobnie stad wziely sie napady schizofrenii, ktorym wielu uleglo. Ten sam Grisza Ragozin opowiadal, ze widzial sie w wiezieniu z Chasbulatowem i Ruslan Imranowicz w przyplywie szczerosci wyznal mu, ze w trakcie prawie trzytygodniowego oblezenia Bialego Domu (gdzie bez swiatla i telefonow obradowala rozwiazana decyzja prezydenta Rada Najwyzsza) zdarzaly mu sie pewne przypadki zamroczen: nie mogl sobie przypomniec, co robil i mowil przez dwie, trzy godziny, ktore wlasnie uplynely. Czujesz sie marionetka w reku kogos obcego. Jakas dziwna, hipnotyczna, wszechpotezna sila opanowala mozgi i kierowala ludzmi, nie pozwalajac im myslec o niczym innym. General Makaszow, na przyklad, takze stracil swiadomosc. A Ruckiemu od czasu do czasu zdarzaly sie wrecz katastrofalne zapasci. Natomiast samemu Chasbulatowowi pokazano jakies rozporzadzenie, na ktorym zamaszyscie, czarno na bialym, widnial jego podpis. Przy czym, jak dobrze pamieta, nic takiego nigdy nie podpisywal. To prawda, Ruslan Imranowicz odmowil zlozenia podpisu na tym dokumencie. Jak wiadomo, nie bral juz wiecej aktywnego udzialu w polityce, unikal walki i sprawial wrazenie czlowieka przegranego. Zastanawial pospiech, z jakim starano sie zatrzec wszystkie slady. Gierczyk zostal pochowany w jeden z cieplych, slonecznych dni babiego lata. Ziemia troche podeschla, pojawily sie na niej rdzawe pasma wyblaklej trawy, skiby tlustej gliny rozrzucone byly wokol dolu. A wewnatrz niego, dokad swiatlo nie docieralo, skupila sie nieprzenikalna ciemnosc. I w te straszna ciemnosc mial zostac spuszczony. Nie mialem sily patrzec w tamta strone. To przeciez byl Gierczyk - w dzinsach i wytartym na lokciach, starym swetrze - ktory kiedys powiedzial do mnie, potrzasajac dlugimi wlosami: "Dzien dobry. Chcialbym u pana pracowac...", zgarbiony potem i umeczony, chrzakajacy znaczaco, strzelajacy palcami, wyrazajacy sprzeciw w kazdej sprawie, ktory przejal ode mnie pedantyzm, jako umiejetnosc pozwalajaca osiagnac okreslony rezultat. Biegajacy po bulwarze i krzyczacy: "Wystarczy byc durniem w kraju durniow!" Wypowiadajacy sie z zimna wsciekloscia o zasiadajacych w Dumie: "Czego oczekujecie? To przeciez byly drugi sekretarz Komitetu Obwodowego". Denerwujacy sie, napinajacy twarde miesnie, a teraz zostawialismy go w dusznym, podziemnym mroku, w Panstwie Umarlych, skad powrot do dziennego swiatla jest juz niemozliwy. Ceremonia odbywala sie na starym cmentarzu, niedaleko Lobni. Pamietam, ze juz wtedy cos mnie nieprzyjemnie szarpnelo. I kiedy uderzyly o deski pierwsze, niezrecznie rzucone grudy ziemi i kiedy zachrzescily ogniste georginie, przygniecione spadajaca glina, nagle powstalo we mnie dziwne uczucie, ze to ja jestem chowany.- Zaczalem teraz rozumiec tego chlopca z dalekiego ma poludniu Rosji, ktory w rozmowie ze mna najpierw zupelnie rozsadnie rozprawial o zasadach demokracji, odmowie stosowania sily, o filozofii nowego europejskiego humanizmu, a potem na pytanie co zrobi, jesli go wypuszcza z wiezienia, ani chwili sie nie namyslajac, odpowiedzial: "Zabije Majmuratowa". Dlatego, ze bywaja w zyciu takie ciezkie chwile, w ktorych slowa sa bezsilne i znaczenia nabiera tylko postepek. Wiedzialem juz, ze w domu u Gierczyka byla bardzo dokladna rewizja. Na drugi dzien po smierci, ktora, nawiasem mowiac, w oficjalnym obiegu okreslana byla jako "nieszczesliwy wypadek", pojawili sie tam bardzo uprzejmi, ale tez i nachalni mlodzi ludzie w szarych garniturach, przepraszajac pokazali malinowe legitymacje pracownikow FSK, znowu przeprosili, powiedzieli, ze istnieja surowe zasady ochrony bezpieczenstwa panstwowego i jesli wasz syn mial kontakt z poufnymi papierami, musimy sie przekonac, czy wszystko jest w porzadku. Jeszcze raz przepraszamy, ale takie sa procedury. A potem przez cztery godziny dokladnie przeszukiwali cale mieszkanie: ogladali sciany, zagladali na polki, do szaf, kartkowali ksiazki, podnosili nawet linoleum w toalecie, dlugo krecili sie przy rozbitych szybach na poddaszu, schodzili do piwnicy, trzy razy przeszli z gory na dol czarne schody. Szukali, oczywiscie, teczki z szarym napisem "PZWL". I nic nie znalezli. Teczka przepadla bez sladu w tej przeszlosci, ktora zabral ze soba do grobu Gierczyk. Zreszta, nie mialo to dla mnie zadnego znaczenia. Liczyl sie teraz tylko szelest ziemi, sypiacej sie z lopat do dolu, pospieszne cwierkanie wrobli, skaczacych po rozrzuconych grudach ziemi, szare zwaly gliny, grupka ludzi stloczonych obok siebie w przestworach jesieni. Najtrudniej bylo z jego rodzicami. O zyciu Gierczyka poza praca, co wcale nie jest dziwne, prawie nic nie wiedzialem. To chyba moja wada: nie interesuja mnie sprawy drugorzedne. Po prostu, Gierczyk wczesnie rano pojawial sie u mnie w gabinecie, a potem, poznym wieczorem, niekiedy o wiele pozniej ode mnie, wychodzil. Ale skad przychodzil i dokad odchodzil, pozostawalo zagadka. Pomiedzy jego krewnymi, ktorzy nagle pojawili sie na pogrzebie w duzej liczbie, czulem sie jak brzydkie kaczatko. Czekalem, az zwroca w moja strone gniewne spojrzenia, podniesie sie wskazujacy palec, wyrozniajac mnie z kregu winnych i potezny glos objawi wszystkim, ze ten czlowiek nic tutaj nie jest w stanie zrobic. Kto jak kto, ale ja dobrze to rozumialem. I rozumialem takze, ze zadne usprawiedliwienia juz mi nie pomoga. Jednak spojrzenia mimo to nie padaly, wskazujacy palec nie wyroznil mnie sposrod innych, nikt, wedlug mnie, nie domyslal sie, skad sie wzialem i kiedy tylko zalobna ceremonia dobiegla konca, kiedy skonczyly sie przemowienia i ja takze dorzucilem kilka nic nie znaczacych slow, kobieta przykryta czarna chusta zwolnila przede mna kroku i podniosla suche oczy: -On przed odejsciem powiedzial - "Musimy byc zywi". -Zywi? - ponownie spytalem. -Tak, tak powiedzial... I podtrzymywana za lokcie przez krewnych ruszyla w strone glownej alei. Nawet teraz trudno mi o tym mowic. Szedlem cmentarzem, ktory rozciagal sie od horyzontu do horyzontu, rzadkimi pociagnieciami lisci mienily sie w sloncu brzozy, czernial plot, pstrzyly sie w przerzedzonej, sennej trawie przekwitajace margaretki, chrzescil piasek pod nogami i dzwieczala w uszach szczegolna, cmentarna cisza. Niezliczone plyty nagrobkow wydawaly mi sie jakims umocnionym terenem zamarlego w gotowosci wojska, ktore tylko czeka na sygnal. I taki sygnal, prawdopodobnie, szybko nastapi. Nastroj mialem zupelnie wisielczy. Co, tak naprawde, dzieje sie ze swiatem? Dzwiga sie z przeszlosci czerwona gluchota, a wszyscy to maja gdzies. Wyrasta dziki oset, a my tylko wzruszamy plecami. Umarli rwa sie do wladzy i nikogo to nie niepokoi. Swiat na pewno jeszcze nie zwariowal, ale potworna, powszechna bezmyslnosc staje sie juz norma. Czy mozna jakos temu przeciwdzialac? Ogarniala mnie rozpacz. Mimowolnie przyspieszalem kroku. I kiedy w koncu pokazala sie brama Z ustawionymi za nia mikrobusami, z ulga odetchnalem. Cieszylem sie, ze znowu znalazlem sie wsrod zywych. Nie wiedzialem wtedy, ze w rzeczywistosci wszystko wygladalo znacznie gorzej, ze sygnalu nie potrzeba, wojska, tak na dobra sprawe, wcale nie potrzeba wskrzeszac, a dzisiejsze starcie juz przegralismy - jeszcze przed tym, jak zdalismy sobie sprawe, ze w ogole sie zaczelo. Niezrozumiala byla ta nagle powstala przerwa. Wszedzie jakby wrzalo, ale z drugiej strony zupelnie nic sie nie posuwalo naprzod. Zblizaly sie wybory, jedna za druga pojawialy sie glosne, polityczne deklaracje. Wzajemnie sie obwiniano - w przekretach, korupcji, niekompetencji. Gazety, jak liscie na wietrze, szumialy sensacyjnymi odkryciami. Pecherze nadymaly sie i pekaly, zatruwajac i bez tego juz duszna atmosfere. W istocie, nic sie nie dzialo. Czytalem gazety, sluchalem radia, ogladalem wiadomosci w telewizji, przynioslem ze swojego gabinetu papiery nieistniejacej Komisji, napisalem na prosbe przewodniczacego sprawozdanie z naszej dzialalnosci, co chwile jezdzilem do Moskwy na jakies zebrania polityczne, zabieralem glos, wyrazalem swoje zdanie, nie zgodzilem sie na propozycje wysuniecia mojej kandydatury na deputowanego do nowego parlamentu (odbylem niezbyt przyjemna rozmowe z kolegami z ruchu demokratycznego), stopniowo zaczalem wlaczac sie do pracy mojego instytutowego laboratorium, wracalem do Lobni kolejka elektryczna, rozswietlajaca reflektorem ciemnosci, kazdego ranka przygladalem sie, jak rdzewieja od deszczu plomyki w kwietnikach, wbijalem koleczki, wygrzebywalem, zgodnie z instrukcja Gali, jakies cebulki, cos skubalem, cos spulchnialem, cos okopywalem i chwilami wydawalo mi sie, ze nie bylo nigdy zadnego bezglosnego, krwawego bicia dzwonow, nigdy nie rozrastal sie klujacy oset w kwietnikach, nie sypal sie tynk, nie wylazily z pekniec szare klacza i ze zwykla niecierpliwoscia nie maszerowala na budynek kancelarii kohorta zagorzalych rewolucjonistow, na czele z rudawym, zabawnym czlowiekiem w czapce robotnika. Nic takiego nie mialo miejsca. Teczka z napisem "PZWL" bezpowrotnie zniknela. Tak, jak zniknal, wskrzeszajacy ja kiedys, niejaki Niewolnikow. W korytarzach remontowanego Bialego Domu zobaczylem pewnego razu znajoma mi fircykowata twarz - opalona lysinke, garnitur z drogiego materialu, trzykolorowy krawat, buty na grubej podeszwie. Jak pamietam, serce mi zatrzepotalo. Ale to nie byl Niewolnikow, tylko zupelnie zapomniany przeze mnie deputowany Kamieniecki (ktory zapodzial sie gdzies w tym pazdziernikowym zgielku, a teraz znowu wyplynal). Niezrozumiale kiwnal tylko w odpowiedzi na moje niezgrabne pozdrowienie. Mrok sie rozjasnil i z takim samym pospiechem, szybko przeszlismy obok siebie. Wieczorami, ze lza w oku, wpatrywalem sie na pojawiajacego sie na ekranie prezydenta. Nie wiem dlaczego, ale jeszcze grzebano w starych, przedpazdziernikowych dokumentach. A najwiecej - minister spraw zagranicznych, glowa rzadu. Sciskalo mnie w dolku, zdumienie roslo. Kim, tak naprawde, byl nasz dzisiejszy prezydent w przeszlosci? Pierwszym sekretarzem Swierdlowskiego Komitetu Obwodowego KPZR, kandydatem na czlonka Biura Politycznego, wyzsza figura partyjna. Wydal miedzy innymi polecenie zburzenia domu Ipatiewych, gdzie rozstrzelano ostatniego rosyjskiego imperatora. Mialem takie czyste, wewnetrzne przeczucie, ze na kremlowskim szczycie dzieje sie cos waznego. Jakies rozmowy, tajne, klanowe porozumienia. Czulo sie to w powietrzu. Zbyt podejrzliwie, przy spotkaniach ze mna, zachowywal sie Grisza Ragozin, staral sie przemknac niezauwazalnie, klanial sie juz z daleka, a na moje niecierpliwe spojrzenia odpowiadal, ze sprawa jest omawiana: sytuacja nie jest prosta, eksperci dochodza do odmiennych wnioskow. Przesiadywanie w pokoju z zerwana lacznoscia zostalo juz zapomniane, tak jak zapomniany zostal jego wlasny, szeptany okrzyk: "Wszyscy!" Grisza teraz zastanawial sie nad koniecznoscia zjednoczenia spoleczenstwa, nad niebezpieczenstwem zbyt nierownej walki demokracji z komunizmem i mozliwoscia kompromisu miedzy wszystkimi silami politycznymi. Takie chyba byly najnowsze ideologiczne koncepcje. Wygadal sie, miedzy innymi, ze rozbite plyty nagrobne pod sciana kremlowska zostaly wymienione, a pod nimi ustawiono potezne, trzywarstwowe zabezpieczenia z metalu. -Mauzoleum tez zabezpieczyliscie pancerzem? - spytalem. Grisza przerwal na chwile i jakby mimo woli obejrzal sie. Korytarz kancelarii prezydenta, gdzie wpadlismy na siebie, byl zupelnie pusty. Ciemne okna, podswietlona tarcza pokazywala dokladny czas. W calym, ogromnym holu rozstawione byly rzadowe palmy w donicach. Niby nic podejrzanego. Spokoj, senna cisza. Dopiero na zewnatrz, pod dachem, majaczyly figury ochroniarzy. Wzruszyl ramionami. -Na szczescie, to nie bylo konieczne. Chociaz i takie projekty sie pojawialy. -I co? -Tak w ogole - to bardzo madry czlowiek. Nie jest dogmatykiem, duzo czyta, szczegolnie z ekonomii. Zna sie na ludziach, dobrze wyczuwa sytuacje polityczna... -Rozmawiales z nim?! - prawie ze podskoczylem. A Grisza, krzywiac sie od mojego okrzyku, znowu wzruszyl ramionami. -Nie myslcie, ze mi sie to podoba - powiedzial powsciagliwie. - Po prostu, trzeba liczyc sie z istniejacymi realiami. Polityka to sztuka mozliwosci. Pamietacie, jak nas uczyliscie? A poza tym to nie ja podejmuje decyzje... -Ale z drugiej strony przeciez doradzasz, co robic - napomknalem. Grisza zaszural nogami, widocznie wahajac sie wewnetrznie, przygryzl zacisniete wargi i chcial mi juz cos odpowiedziec, ale w tej chwili otworzyly sie drzwi windy po przeciwleglej stronie korytarza i pojawil sie w nich doradca prezydenta do spraw prasy. Chuderlawy, wysuszony mezczyzna w towarzystwie dwoch referentow - ukradkiem spojrzal na nas i zatrzymal sie, zapalajac papierosa - zazgrzytal zapalniczka i z widoczna rozkosza zaciagnal sie - w pewnym momencie zauwazylem wyraznie upiekszone kosmetykami kosci czaszki, elastyczne, skorzane poduszeczki, przyklejone zamiast policzkow, zwaly pudru, gips, ktory kryl szwy, warstwe tlustego smaru, wilgotny tusz na rzesach - i szklane, widocznie sztuczne, marszczace sie szmatki powiek, cebulowe oczy. W ich podmalowaniu widac bylo nawet bruzdy, pozostawione torbiele z wlosami, a bialka wygladaly jak powierzchnia pokryta emalia. Uklonil sie nam - po prostu, jak zwyczajnym znajomym i przeszedl holem z wyrazem czlowieka obarczonego problemami panstwowymi. Ochrona przy drzwiach nawet na niego nie spojrzala. Za to Grisza nagle szarpnal sie i jak kleszczami, wpil mi sie w zgiecie lokcia. Twarz mu sie zarumienila. -Oto, kto decyduje - powiedzial miekkim, przyciszonym glosem. Wydaje mi sie, ze wtedy po raz pierwszy zobaczylem prawdziwa twarz Griszy Ragozina. Byla zimna, gladka, z blyszczaca, naciagnieta skora. Oczy mial jak u plaza, wysuniete do przodu i patrzyl tez jak plaz - tepo i zupelnie bezmyslnie. Jakby juz przekroczyl granice zycia i smierci. Powiedzial, sledzac wzrokiem wsiadajacego do samochodu doradce: -Gardamirow pojechal do wojskowych. Dobrze sie sklada. - Poczekal, az samochod zniknie za zakretem. -Nawet nie pytam was, Aleksandrze Michajlowiczu, czy jestescie gotowi do czynu. Wy, jak widze, zawsze jestescie gotowi, prosze za mna! Powiedzial to z taka ironia, ze bez sprzeciwu ruszylem za nim. Winda, ozdobiona lustrami i obita czerwonym drewnem, zawiozla nas na trzecie pietro. Korytarz, czerniejacy oknami, prowadzil do wielkiej, jasno oswietlonej poczekalni. Trzaskaly klawiatury komputerow, widac bylo postaci gosci w fotelach - wszyscy w ministerialnych garniturach, dobrze odzywieni, z okraglymi oczami. Kazdy obowiazkowo trzymal na kolanach teczke z papierami. Dwoch poteznych straznikow podpieralo pozlacane, stylowe drzwi. Mialo sie wrazenie, ze stoja tu juz od wielu miesiecy - jak atlanci, wykuci z kamienia i ubrani w specjalne kombinezony. I podobnie jak oni, od wielu miesiecy siedza bez ruchu faceci przed komputerami. Na urzedowym stole, a na nim - martwe, plastikowe pancerze telefonow. -Nie tutaj - powiedzial Grisza, kierujac mnie na prawo. - Nie ta ranga, Aleksandrze Michajlowiczu. Tutaj nikt nas nie wpusci. Razaco zmienil sie przez te kilka minut od naszego spotkania (dobrze juz wiedzialem, ze nasze spotkanie wcale nie bylo przypadkowe). Jego ruchy staly sie szybkie, precyzyjne i zdecydowane, ton glosu - niezbyt natarczywy, ale wladczy, nie znoszacy sprzeciwu. Byl teraz zmaterializowanym skupiskiem energii - chwycil mnie za lokiec, jeszcze raz skrecil, otworzyl niskie, malo widoczne drzwi, jakie zwykle prowadza do osobnych pomieszczen, wlaczyl swiatlo i w istocie, znalezlismy sie w komorce zawalonej gratami i rulonami, skrzypiac, otworzyly sie drzwi wielkiej szafy na plaszcze. -Nie bojcie sie - uprzedzil Grisza, wchodzac do jej fornirowego wnetrza. Tylna scianka szafy rozsunela sie na piszczacych zawiasach. Tajne przejscie porazalo zaniedbaniem i iloscia zgromadzonych tu gratow. Sciany byly szorstkie od pecherzykowatej farby, deski sterczaly tak, jakby nigdy nie zostaly przybite i jeczaly, i skrzypialy w najbardziej niesamowitych intonacjach Swiatlo dwoch lampek ledwo przedzieralo sie przez warstwe kurzu. Omal nie przewrocilem jakiegos wiadra. Wydajac szelest, spadla na podloge krucha jak papirus gazeta. Przeczytalem naglowek, ktory pojawil sie przed moimi oczami: "Nasza odpowiedz Chamberlainowi!". Grisza, obracajac sie w polowie, wykrzywil usta w usmiechu. -Dobrze byc odpowiedzialnym za administracyjno-rolnicze sprawy - powiedzial. - Mozesz dowiedziec sie wiele z tego, o czym wczesniej nie miales zadnego pojecia. Wyczuwalo sie w jego glosie pewna metna niesmialosc. Tak moglyby mowic plazy, gdyby, oczywiscie, potrafily. Zgrzytajac drobnym zamkiem, otworzyly sie jeszcze jedne drzwi. Pomieszczenie, do ktorego weszlismy, wygladalo zupelnie inaczej: fotele z matowej skory, krysztalowe krawedzie pucharow w szafce za szklem. I sama szafka, wyraznie muzealna - z blekitnymi lukami zdobien. Polmrok oswietlony byl ostrzem swiatla z sasiedniego pokoju. Szosty zmysl podpowiadal mi juz, gdzie sie znalezlismy. Po drugiej stronie, dokladnie chronionych od poczekalni, drzwi. I rzeczywiscie, za biurkiem siedzial mezczyzna znajomej powierzchownosci: niezgrabny, ponury, z nie mieszczaca sie w garniturze figura, o wiesniaczej twarzy, podobny do przemyslnie wyhodowanej rosliny, z zaczesanymi siwymi wlosami nad czolem. Jego rece przyciskaly rozsypana na stole sterte papierow, a lniane brwi wskakiwaly na czolo, jakby z niezmiernego zdziwienia. Na pierwszy rzut oka widac bylo, ze jest, jakby to powiedziec, nie w pelni zywy. To prawda, martwym tez nie mozna go bylo nazwac, czulo sie, ze skore ma jeszcze elastyczna, wcale nie sucha. Powiedzialbym raczej, ze byl bardziej zywy niz martwy. Tym niemniej, od jego rekawa do skraju stolu ciagnela sie nitka pajeczyny i taka sama pajeczyna, przypominajaca obsliniony sznurek, unosila sie od jego karku do zyrandola. Powietrze w pomieszczeniu bylo takie, jakby nikt nie oddychal nim od trzystu lat. -No dobrze, Aleksandrze Michajlowiczu - szczerzac zeby, powiedzial Grisza Ragozin. - W zyciu, jak sie mowi, zawsze jest miejsce dla bohaterskiego czynu. Przyprowadzilem was tutaj, cala przyjemnosc po mojej stronie, reszte - juz wy sami... Gardlo, jak u warana, lekko mu sie podnioslo. -Co mam robic? - spytalem. -Nic szczegolnego - usiasc i o ile to mozliwe, rozluznic sie. Starac sie nie trzymac w sobie sily - kiedy poczujecie... - Przelknal sline i dodal: - Miejcie na uwadze, ze moze to byc bardzo niebezpieczne. Zauwazylem, ze okna w pomieszczeniu maja czarno-czerwony kolor. Jakby do ram z zewnatrz przylgnal caly ocean krwi. I jego gesta surowica zaczynala tworzyc strupki. -To wam zabierze z piec lat zycia - powiedzial Grisza Ragozin, jakby z daleka. Tym niemniej siedzialem juz w fotelu, cierpko pachnacym skora - cofnalem sie na szerokie oparcie i rozluznilem, jak mi kazano. Zolte swiatlo w pomieszczeniu lekko przygaslo. Pojawila sie szara, pozerajaca przedmioty mgla. Tak bywa, kiedy dlugo i uporczywie patrzy sie w jeden punkt. Mezczyzna naprzeciwko mnie byl nieruchomy jak posag. I nagle, nie majace konca nieprzyjemne uczucie pojawilo sie w moim wnetrzu, jakby tysiace niewidocznych niteczek polaczylo mnie z tym posagiem, przy czym kazda wydzierala ze mnie kawalek zywej materii - powodujac bol, jakby ktos rozcinal mi brzytwa serce i pluca. Bylem spetany nitkami jak mucha, wysysana przez pajaka. Nie moglem zlapac oddechu, puls trwozliwie uderzal w skronie. Zylka utrzymujaca mnie przy zyciu naciagala sie i wibrowala. Wydawalo sie, ze zaraz peknie i polece w czarna otchlan. Mgla zgestniala, pozostawiajac tunel swiatla, niewyrazny po bokach. Wyjscie z niej zaslonila nieksztaltna maska posagu. Widac bylo pory na skorze, zolty i spuchniety, podobny do kartofla, nos. Nagle - pomarszczone powieki drgnely. -Wystarczy! - zadzwieczal w uszach nieprzyjemny krzyk Griszy Ragozina. Glos nie byl silniejszy od bzyczenia komara. Sila woli, doslownie jakbym cos rozrywal, odwrocilem glowe w jego kierunku. I niewidoczne niteczki pekly - odrzucilo mnie z powrotem w fotel. Szara mgla ustapila, rozlalo sie zrace jak kwas swiatlo. Zakolysal sie sznur pajeczyny, zwisajacy z zyrandola. Do okna przylgnela juz nie krew, ale mokra, listopadowa ciemnosc. Przestraszony Grisza Ragozin rzeczywiscie stal nade mna. Ale patrzyl nie na mnie, tylko na budzacego sie do zycia mezczyzne naprzeciwko. Ten, z trudem, nawet ze zgrzytem, poruszyl okraglymi jak cebule oczami. Nabrzmiala i zaczela pulsowac na czole sina kreska zyly. -Rozumiesz! - mruknal, jakby przejechal heblem po drewnie. I pokrecil gruba kloda szyi. Pewnie znowu przyzwyczajajac sie do tego, ze moze nia poruszac. Wydawalo mi sie, ze idziemy po palacym sie torfie. Ognia nie widac, tylko struzka dymu wydostaje sie spod gleby. Trawiasta darn prezy sie, wyzierajac huczace, ogniowe przestrzenie. Jeszcze krok - ziemia rozstapi sie i wpadniesz w przepasc, wylozona zarzacymi sie weglami. A w naszym przypadku, to nie beda wegle, a nedzna, grobowa dziura. Obsunie sie plat czarnoziemu i przepadnie w otchlani wiecznosci. To byla, bez watpienia, zupelna utrata sil. Jak u dawcy, ktory oddal ogromna ilosc krwi. Nie pamietam zbyt dobrze, jak potem dotarlem do Lobni. W kolejce elektrycznej chyba przysnalem, ukolysany postukiwaniem kol o szyny. Dziwne oslabienie ogarnelo cale moje cialo. Krecilo mi sie w glowie i przy najmniejszym ruchu dostawalem gesiej skorki i oblewalem sie zimnym potem. W ogole nie mialem poczucia wielkiego zwyciestwa. Pierwszy atak zycia pozagrobowego zostal odparty osikowym kolkiem Gierczyka. Ale za nim, na pewno, szybko nastapi drugi i trzeci. Mumia sie nie uspokoi, przez caly czas potrzebne jej sa swieze dostawy zyciowej energii. I potrzebna jej wladza, zeby kierowac te energie wlasnie do siebie. Z roku na rok bedzie niezauwazalnie nas obgryzac. Z roku na rok, w Mauzoleum bedzie pobierala swoj niewidzialny haracz. A potem, kiedy sily zyciowe kraju wyczerpia sie, rudawa bestia znowu zawladnie Kremlem. Nastapi tysiaclecie umarlych. To oczywiste. Z zaparowanego lustra w lazience patrzyla na mnie twarz z zapadnietymi policzkami, z zadartym koncem nosa, z sinymi workami pod oczami. W postaci fioletowego osadu zebralo sie w nich nieludzkie zmeczenie. Usta szmatki. Piec lat zycia, uprzedzil Grisza Ragozin. Jak widac mial racje. Nie moglem zebrac mysli. Napilem sie mocnego naparu herbacianego i doslownie momentalnie zapadlem w sen. Ocknalem sie z nieprzyjemnym uczuciem, ze w domu ktos jest. To bylo jak trzesienie ziemi, ktore wyrwalo mnie z lozka. Wewnatrz mnie wszystko drzalo. Nie zdazylem sie obejrzec, a juz bylem ubrany w swoj stary dres, sandaly, w ktorych zwykle chodze po domu - palec szukal plastikowego wlacznika. Pstryknalem wlacznik, swiatlo jednak sie nie zapalilo. Bez rezultatu, jak w koszmarze, wciskalem go raz za razem. Ciekawe, ze wczesniej nic takiego w ogole nie przyszlo mi do glowy. Przeklinalem tylko nasza cherlawa lobninska podstacje, ktora znowu pozbawila nas elektrycznosci. To zdarzalo sie u nas chyba ze dwa razy w tygodniu. Ale juz po chwili dotarl do mnie: smrod gnijacej ziemi - jakby rozkladajacy sie torfowy oblok pojawil sie w pokoju. Czulo sie w nim zapach tlustej prochnicy, cierpki odor odpadow, spalonych do bialosci, kwaskowatosc bezokich czerwi wyzerajacych organy. I doslownie w tym momencie ciezko, jak pod kawalem zelaza, zaskrzypiala podloga. -Jest tu ktos? Nie wiem czemu przemknela mi glupia mysl, ze to moze Niewolnikow. Otrzymal nowe zadanie, pojawil sie, nie wiadomo skad, wydostal sie ze szczurzych tuneli, do t ktorych zwykly czlowiek nie ma dostepu. Nie rozumialem tylko, jak mogl dostac sie do domu. Drzwi byty zamkniete, dobrze pamietam. Pozniej okazalo sie, ze gwozdzie zawiasow wyszly z calowych desek, w drewnie widac bylo roznej wielkosci dziurki, przepuszczajace powietrze, a lancuch zostal przegryziony albo rozerwany. Potrzebna byla do tego nieprawdopodobna sila. Dziwne, ale w czasie snu tego nie slyszalem. To tez wyjasnilo sie pozniej, wtedy, przenikniety wewnetrznym drzeniem, zastyglem na lozku. Ciemnosc byla taka, ze choc oko wykol. Przeciez zwykle troche swiatla daja gwiazdy, widac rozmyte kontury, ksiezycowe cienie. Nawet jesli jest pochmurno, zarysy przedmiotow mimo wszystko sie wylaniaja. A tu, jak w grobie - konca nosa nie widac. I wlasnie w tym nieprawdopodobnym, grobowym, morderczym oslepieniu nadeszlo niskie, poswistujace gruzlica dyszenie, nawet nie dyszenie, a sapanie, weszacego zwierzecia i po tym odglosie, ktorego nie dalo sie nie slyszec, nagle zdalem sobie sprawe, ze ten, kto dostal sie do domu, jest juz calkiem blisko. Palaca fala strachu doslownie zmiotla mnie z lozka. Zabrzeczala kolatka na oknie, zadrzaly, niemal wylatujac od uderzenia, szyby. Prawde mowiac, byc moze i wylecialy, po prostu nie zwrocilem na to uwagi - bieglem juz ogrodkiem, przeskakiwalem przez grzadki, a w uszach slyszalem tylko zgrzytanie lozkowych sprezyn, wgniatanych prawie do podlogi. Prawdopodobnie uratowaly mnie jakies ulamki sekund. Odwrocilem sie, kiedy tylko dobieglem do furtki na tylach domu. Latarnie wzdluz ulicy nie palily sie. Najblizszy betonowy slup wytrzeszczal szklane oczko. Grobowa, ponura ciemnosc zaczela powoli sie rozrzedzac. W metach grzaskiego nieba odnajdywaly sie drobne gwiazdy. Nabrzmiewal, otoczony dymem, pecherz ksiezyca, a na jego slabym tle majaczyla ostro zakonczona bryla domu: ogrodzenie z bzu otaczajace werande, pomalowane na bialo okiennice. Okiennice zachybotaly sie, jak na silnym wietrze i w tej samej chwili wyskoczylo z nich cos ciezkiego i zaszuralo w krzakach, depczac georginie. W tym momencie po raz pierwszy go zobaczylem: skurczona, jakby oblepiona blotem postac, po niedzwiedziemu rozstawiajaca lapy, pragnaca wziac mnie w objecia, niezgrabnie stapajac, ruszyla w moim kierunku przez grzadki. Szla jakos niezgodnie z mechanizmem: przysiadajac po kazdym kroku, chwiejac sie pod wlasnym ciezarem, widocznie koordynacja nie miala u niej znaczenia, ale upor z jakim sie zblizala, nie wrozyl nic dobrego. Tak chyba zbliza sie smierc do starego czlowieka. Zreszta, z wszystkiego tego zdalem sobie sprawe dopiero znacznie pozniej. A wtedy, ledwo nie wylamujac z ogrodzenia przymocowanej furtki, przeskoczylem przez row, wypelniony jakimis pretami, o cos zahaczylem noga, wyprostowalem sie, utrzymalem rownowage i przebierajac lokciami jak sportowiec, skierowalem sie tam, gdzie w najblizszej okolicy zaczynaja sie pola kartoflane. Juz po jakichs pieciu minutach zrozumialem swoj blad. Powinienem kierowac sie nie na pola, a do centrum wsi - zaryzykowac, przebiec pod nosem swojego przesladowcy. W centrum jest przeciez stacja kolejowa, posterunek milicji, dzielnicowy i w ogole ludzie, tam mozna bylo chociaz liczyc na jakas pomoc. Atak, wypchnal mnie na odludzie, gluche od nocnej mgly. Duzego wyboru nie mialem. Przede mna zaczynalo sie wzniesienie, wypelnione po horyzont zagonem kapusty. Balem sie, ze po prostu zdechne z wyczerpania na tym wzniesieniu. Z lewej strony klebila sie rozlegla, wydawalo sie, zbawienna ciemnosc pobliskiego lasu. Nie wiem, co mnie do tego popchnelo, ale natychmiast skrecilem i wskoczylem do mokrego zagajnika na skraju lasu. Na pewno dlugo nie zapomne tego opetanczego biegu po trawiastych wybojach. Od razu zrozumialem swoj drugi katastrofalny blad. Znalezc sie w dzien w sosnowym lesie, to sama przyjemnosc: swieci slonce, chrzeszcza suche igly pod nogami, swiezo pachnie zywica, mozna zerwac z krzaczka dorodna jagode. Najwazniejsze, ze wszystkie pojawiajace sie przeszkody widzisz duzo wczesniej. Nawet nie widzisz, a jakby automatycznie ogarniasz swiadomoscia. Nogi pracuja same z siebie, nie przeszkadzajac myslec. Ale noca wpadasz z pospiechu w jakas nore, galezie i ostre seki nagle wyskakuja z ciemnosci, grozac wybiciem ci oczu, rozerwaniem miekkiej skory, trzeba wysuwac dla bezpieczenstwa lokcie do przodu, a przyjazne w dzien korzenie, niczym petle owijaja sie wokol nogawek. Potykajac sie raz po raz, obwachujesz darn, juz w pierwszych minutach podrapalem sobie policzki, a potem caly sie poklulem, przedzierajac sie przez gesty las swierkowy. Zgrzytalem zebami i przeklinalem wszystko na swiecie: Niewolnikowa, ktory podszedl do mnie wieczorem w Lobni, teczke z napisem "PZWL", niepotrzebne i gorzkie prawdy, prezydenta, mnichow buddyjskich, Grisze Ragozina, cala glupia i tragiczna historie naszego kraju - oto, jak konczyla sie teraz rozmowa, zaczeta kiedys na moskiewskiin podworku. Nie moglem zrozumiec, dlaczego nie udaje mi sie odskoczyc na bezpieczny dystans od tej postaci z blota. Nigdy wczesniej nie zdarzalo mi sie narzekac na swoje zdrowie. Pomimo tego, ze mialem piecdziesiat lat, a Gierczyk nazywal mnie staruszkiem, to serce i pluca mialem w doskonalej formie. I chociaz podeszwy sandalow slizgaly sie po zbutwialych kepkach, a niezacisniete palce u nog niekiedy bolesnie sie obijaly, to wkrotce przestalem to zauwazac i rozwinalem przyzwoita predkosc. Nie pomoglo, nijak nie moglem go zgubic. To bylo, jak w przelotnie widzianych przeze mnie zachodnich filmach grozy. Przesladowca niby biegl, ale niezbyt szybko: jednostajnie i, wydaje sie, nie wkladajac w to zadnego wysilku. Jak maszyna, ktora moze wykonac tylko przypisana jej ilosc obrotow. Czysto wewnetrznie, odnosilem wrazenie, ze powinienem oddalac sie od niego z kazdym krokiem. Ale kiedy tylko na chwile zatrzymywalem sie, celem zlapania oddechu i nasluchujac, z fatalna nieuchronnoscia docieralo do mnie z tylu ciezkie, znaczace chrum! chrum! chrum! - i wcale sie nie oddalalo, pomimo moich staran. Dwa razy prawie mnie dorwal. Za pierwszym razem, kiedy wywinalem kozla, potykajac sie o wystajacy korzen drzewa. Stracilem na chwile przytomnosc, poczulem pustke w glowie. Na szczescie, nawet w szoku, potrafilem przeczolgac sie na bok. Ciemnosc pozbawila mnie przegladu sytuacji i w ogole bardzo przeszkadzala, ale wydalo mi sie, ze w miejsce, w ktorym dopiero co lezalem, juz wdzieraly sie ostro zakonczone palce, skrobiac po piasku. Zwierzece, gardlowe chrzakanie wyraznie sie nasililo, rozleglo sie mlaskanie, ktore teraz dobrze juz slyszalem i nagle - przeszlo w szloch zawiedzionego oczekiwania. Gnilny zapach ziemi znow uderzyl mi w nozdrza. W tym momencie przedzieralem sie juz miedzy korzeniami przewroconych drzew. A za drugim razem dogonil mnie nad brzegiem bagnistej rzeczki, ktora nagle przeciela mi droge, okazale kepy paproci zupelnie ja zakrywaly - po prostu, nieoczekiwanie zapadlem sie, grzeznac prawie po kolana. Lepka, chlodna maz otoczyla moje lydki. Nie mogac sie poruszyc, runalem twarza w smierdzaca, torfowa wode. I doslownie od razu, jakies trzy metry ode mnie, znowu cos glosno zamlaskalo. Chyba tylko rozpacz dodala mi nowych sil. Chwytajac sie korzeni, nie wiem jakim cudem udalo mi sie wydostac na drugi brzeg i na czworakach, jak prosiak, ruszylem do gory po zboczu. Nawiasem mowiac, to byl jedyny moment, kiedy udalo mi sie zwiekszyc troche dystans. Postac z blota rzucila sie w ton calym swoim martwym ciezarem i z nadnaturalna wsciekloscia zaczela wlec sie, rozbryzgujac fontanny nawozu. Katem oka zauwazylem te nagle pojawiajaca sie mozliwosc i przez jakis czas czujac, ze ziemia znowu zaczyna sie obnizac, juz zupelnie przemyslnie skierowalem sie w strone koryta niewidocznego strumienia i dosyc dlugo brnalem przez wode, probujac zmylic go, zataczajac niespodziewany luk. Wlasnie nad strumieniem zauwazylem, ze zaczelo switac. Zegarek mialem najzwyklejszy w swiecie, bez podswietlanej tarczy. Odczytac na nim cos w ciemnosci bylo niemozliwe. Nie mialem pojecia, jak dlugo tak bezmyslnie biegamy po tym lesie. Widzialem tylko liscie wylaniajace sie z szarego polmroku, poranna, bialawa pajeczyne, rozpieta miedzy drzewami i nagle - swoje rece, strasznie pobrudzone i pokrwawione. Przerazajacego chrum! chrum! chrum! na razie nie bylo slychac. Jak gasienica wypelzlem na polane, prezaca sie od jagod, i bedac zupelnie wyczerpanym, oparlem sie o pien sosny. Doskonale pamietam tych kilka chwil wytchnienia. Powietrze bylo zimne i niczym zrodlana woda przeczyszczalo gardlo. Twarz mialem mokra od potu, nog ze zmeczenia prawie nie czulem, serce wsciekle walilo, klujacy bol przeszywal pluca - jakby przy kazdym wdechu wbijaly sie w nie setki szpilek. Bez watpienia usiadlem na prozno, czulem, ze juz nie dam rady sie podniesc. To prawda, tego chrum! chrum! chrum! rzeczywiscie nie bylo slychac. Stracilem wszelka orientacje i nie wiedzialem, gdzie sie znajduje. I wlasnie w tym momencie, kiedy zastanawialem sie, co dalej: isc, poki nie dowloke sie do jakiegos miejsca, gdzie beda ludzie, oczywiscie nie na Syberii, a w rodzinnym okregu moskiewskim - smierdzacy, grobowy zapach, jak strumien wody, znowu chlusnal we mnie, a zza pnia, jakby probujac mnie objac, wysunely sie strasznie poskrecane zielono-oslizle palce. Uratowal mnie chyba tylko cud. Nie wiem w jaki sposob, ale doslownie, jak kloda sturlalem sie w dol po zboczu polany - uderzylem bokiem o pien, zerwalem sie na rowne nogi, zaczalem biec, skoczylem, upadlem, znowu sie zerwalem. Cos strzelilo w nodze, pojawil sie rwacy bol. Chyba zwichnalem kostke, stanac na prawej nodze nie dalo rady. W martwym kurzu jasniala przede mna polna droga. Pomagajac sobie rekami, od sosenki do sosenki, zaczalem dalej skakac po zboczu, po czesci na czworakach, jeczac, pokonalem row i, jak worek z kartoflami zwalilem sie na twarde podloze. Noga palila, bylo jasne, ze to juz koniec. Koleina drogi jednym koncem zawracala w chaszcze, drugim - podnosila sie wsrod pol do dalekiego horyzontu. Pod przezroczystym niebem zarysowala sie garstka domkow. Bylo juz znacznie jasniej, dachy domow i obloki ogarnela rozowa luna od wschodu, za chwile powinno pojawic sie slonce. Dla mnie jednak, wszystko bylo skonczone. Krzaki jalowca zaszelescily na poboczu, czarna, jakby ubrana w kombinezon pletwonurka postac wyskoczyla stamtad - obrocila sie calym swoim tulowiem w jedna i druga strone, jak aligator, i namierzywszy cel, ruszyla w moja strone. We mgle poranka wygladala rzeczywiscie czarno - przykryta warstwa wilgotnej ziemi, na ktorej wisialy strzepy odziezy. Bielejace kosci czaszki przebily skore, a slepia, jak wrzody, zolkly w sluzie. Fala ziemistego zapachu rozlewala sie przednia. I nagle strupy ust pekly, ukazujac polokragla szczeline, trup parsknal jak kon, wciagnal powietrze i wydobyl z siebie, ze zgrzytem starego patefonu: -Gdzie pan jest? Nie najlepiej pana widze, Aleksandrze Michajlowiczu! Nie patrzac na wszelkie zaklocenia, poznalem glos Gierczyka. Ale nawet poznajac go, nic nie moglem zrobic. Potrafilem tylko pelznac po drodze, pomagajac sobie rekami. Skrawek slonca pokazal sie w tej chwili na horyzoncie. Mgla zaczela sie iskrzyc, cieple promienie dotknely zblizajacej sie postaci i - nagle struzki blekitnego dymu podniosly sie nad jej plecami, strzepy odziezy zapalily sie, sina, galaretowata magma wyciekla z jej slepi, Gierczyk zawahal sie, jakby tracac rownowage i nagle, nie zginajac sie, runal calym cialem na ziemie. Od uderzenia jego lokcie i golenie az podskoczyly, magma chlusnela, jakby wybuchajac i momentalnie sie uspokoila, a powyginane, widocznie wypalone od srodka cialo glosno trzasnelo i rozpadlo sie na dymiace kawalki. 6 Od tego czasu uplynelo juz kilka lat. Wiele roznych wydarzen mialo miejsce wowczas w Rosji: odbyly sie wybory do nowego parlamentu, w ktorym zdecydowana wiekszosc stanowili teraz narodowi komunisci, rozpoczeto i nieudolnie przegrano tragiczna wojne w Czeczenii, znowu byly wybory - tym razem prezydenckie. "Czerwona fala" ledwo znowu nie chlusnela na kraj. Po "czarnym wtorku" nastapila dluga, ekonomiczna stagnacja, a po stagnacji - "czarny sierpien", ktory pogrzebal juz ostatecznie wszystkie nadzieje. Swiatlo na koncu reformatorskiego tunelu zaczelo przygasac. Rosja z jednego ostrego kryzysu natychmiast wpadala w drugi.To byly jednak, tylko zewnetrzne, dostepne dla oczu realia. Co w istocie dzialo sie w strukturach wladzy, mozna sie bylo tylko domyslac. W tym czasie odszedlem juz od polityki, do wszystkich zrodel informacji, tak zwanych "kuluarow", stracilem dostep. Jakby przestalem istniec dla wielu moich kolegow. Grisze Ragozina, tak naprawde, widzialem teraz tylko w telewizji: powsciagliwy, wielce szanowany urzednik wysokiej rangi, elegancki, powazny, zajety wylacznie problemami panstwowymi. Na przyjeciach i spotkaniach pokazywali go zwykle blisko prezydenta. Ani razu do mnie nie zadzwonil, nawet z uprzejmosci. Politycznie bylem dla niego skonczonym czlowiekiem. Kreml ma swoich sekretarzy, ktorzy zazdrosnie strzega jego gabinetow. Tak, ze jakiekolwiek wnioski moglem wyciagac tylko z posrednich obserwacji. Wiedzialem, na przyklad, ze w wydarzeniach dziewiecdziesiatego trzeciego roku, prezydent dlugo chorowal, lezal w kremlowskim szpitalu, znajdowal sie pod obserwacja lekarzy. W Dumie Panstwowej byla nawet podniesiona kwestia o jego zdolnosci do dalszego pelnienia zajmowanej przez niego funkcji. Wygladal w istocie nie najlepiej: niepewne ruchy, lamiacy sie, przyciszony glos. Przez jakis czas myslalem, ze jest czlowiekiem politycznie skonczonym. Na chwile przed wyborami poparcie dla niego nie przekracza dziesieciu procent. Analitycy zgodnie przewidywali katastrofalna przegrana. I nagle cos sie stalo: jego glos odzyskal jasna barwe, w dzialaniach, a szczegolnie w wystapieniach, zaczela byc odczuwalna wewnetrzna energia, charyzma. Nawet odmlodnial - skora na twarzy stala sie elastyczna. Trudno powiedziec, kto teraz dzieli sie z nim swoim zyciem. Wnioskujac z personalnych zmian doradcow prezydenckiej administracji, zwlaszcza wsrod inteligentow, dazacych do realnych reform, jeszcze wielu gotowych jest ofiarowac wszystko, zeby tylko przyblizyc kraj do demokracji. Te zludzenia nadal sa aktualne. Nie przez przypadek ten sam Grisza Ragozin wygladal podczas naszego ostatniego spotkania tak mizernie. Ale mozliwy jest, oczywiscie, i calkiem inny wariant. Nie wierze ani w Boga, ani w diabla, ani w wampirze ugryzienie, ale na pewno nie przypadkowo u wszystkich narodow istnieje specjalny obrzed grzebania zmarlych: zakopywania w ziemi, palenia w swietym ogniu lub, jak u starodawnych zoroastrian, oddania zmarlego na pozarcie gryfonom. Widocznie jest w tym wszystkim zawarty jakis magiczny sens - zeby umarli nie powracali i nie wloczyli sie potem po swiecie zywych. Cialo powinno zgnic, w tym ratunek. Poki Mumia nie zostanie pogrzebana, bedzie utrzymywala wladze nad ludzmi. I czuje sie nieswojo, kiedy widze grobowiec stojacy do dzisiaj na Placu Czerwonym: ciemny, zlowieszczy prostokat debowych z wygladu drzwi, piec matowo-zlotych martwych liter nad wejsciem. Wydaje mi sie brama do Krolestwa Umarlych. Patrze potem na politykow, wypelniajacych telewizyjne ekrany - jak sie usmiechaja, jak madrze i odpowiedzialnie rozprawiaja o ekonomii, jak rwa sie, zeby bronic nas od nas samych, jak obiecuja dokonac slusznych wyborow - i caly czas czekam, ze moze wlasnie teraz policzek u ktoregos z nich oderwie sie, posypia sie z niego, jak tynk, kawalki zaschnietego makijazu, peknie elastyczny, drogi plastik na kosciach policzkowych i pod maska narodowego wybranca zablysna zolte kosci czaszki. Juz od dawna rzadza nami umarli. Byc moze przesadzam z tym niebezpieczenstwem. Codziennie w radiu i telewizji slyszy sie o koniecznosci kompromisu, ze czas nieprzejednanej nienawisci juz sie skonczyl, nie ma ani bialych, ani czerwonych, czarnych czy pomaranczowych w kropki. Wszyscy jestesmy teraz rowni i wszyscy tego samego koloru. Najwazniejsze teraz - porozumienie, spokojna sytuacja w kraju. I ja sam, nawiasem mowiac, nie jestem przeciwnikiem madrego kompromisu. Wrecz przeciwnie. Zawsze uwazalem, ze lepsza slomiana zgoda niz zloty proces. Ale, jak wyrazil sie kiedys nasz byly ideologiczny przeciwnik, prezydent USA, doktor Szulc, swiat - to ciekawa rzecz, ale sa rzeczy wazniejsze od swiata. Zdarzaja sie sytuacje, kiedy kompromis nie jest mozliwy. To dlatego prawdopodobnie niekiedy go czuje. Przenika mnie, jak niewidoczny wiatr, wymiata strzepy mysli, pozbawia wahania nastroju. Swiadomosc sie oczyszcza, nastaje cisza, jak podczas wylaczania odbiornika. Zadnego dzwieku, zadnego szelestu, tylko slychac bardzo wyraznie oddech czarnego swiata. Jak chlod parujacego eteru obejmujacy mozg. Niewidzace, obce oczy wciaz mnie badaja. Trwa to okolo dziesieciu, pietnastu sekund, a potem do konca dnia strasznie boli mnie w skroniach, marzna mi palce, wciaz musze je rozgrzewac i nawet sloneczne swiatlo wydaje sie przepelnione nikczemnoscia. Przypomina mi o tym, jak przy pierwszych jego promieniach zapalila sie na lesnej drodze postac Gierczyka. I nie chodzi o to, ze ja sie czegos tak bardzo obawiam. Mysle, ze juz nie mam czego. Dla Mumii przestalem byc niebezpieczny. Nie mam zadnych dowodow, aby otwarcie przeciwko niej wystapic, ani zadnych realnych mozliwosci odmienic sytuacje. Problem prawdopodobnie w ogole nie ma nic wspolnego z Mumia. Po prostu, wszyscy zyjemy wciaz pod spojrzeniem przeszlosci. Ale najgorsze, ze chcemy zyc pod tym spojrzeniem. I dopiero wowczas, gdy wszyscy zapragniemy, aby wladza umarlych stala sie w naszych oczach ponizajaca, zostanie postawiona ostatnia kropka w tej historii, cmentarz bedzie znowu cmentarzem, a przybysz stamtad zamieni sie w kupe zeschlych kosci. Oto, co oznaczaja, jak sie domyslam, ostatnie slowa Gierczyka: "pozostac zywymi". Ja juz nie mam sie czego bac. Chociaz, nigdy nie otwieram okien u siebie w domu, a po deszczu staram sie nie wychodzic do mokrego, chlapiacego wodnymi bryzgami ogrodu. Nie znosze zapachu wilgotnej ziemi. Dusi mnie. Dlatego, ze przypomina mi zblizajace sie do mnie oslizlo-zielone palce, postac z blota, slepia pelne ropy, miarowe chrum! chrum! chrum! dosiegajace mnie w gaszczu. Wsluchuje sie w cisze wlaczonego odbiornika i czuje na sobie uwazny, obcy wzrok. I wtedy wiem, ze Mumia jeszcze nie zgnila, nadal zyje i czeka na swoj czas. Tlumaczyl Aleksander Pedzinski Siergiej Siniakin MNICH NA SKRAJU ZIEMI Wszystko juz poza nim - i koszmar przesluchan, i udawany gniew sledczego Fiediukowa, i smutek polmrocznej celi, w ktorej, wedle kretynskiego wieziennego regulaminu, nie wolno bylo lezec czy chodzic z kata w kat, czego domagaly sie napiete do granic mozliwosci nerwy. W koncu enkawudzista, po dlugim i posepnym namysle, rysujac na czystym kawalku papieru koncentryczne kregi i niezrozumiale zygzaki, westchnal i nachmurzony zapytal:-Powiedz szczerze, Arkasza, wal, jak na spowiedzi: jak bedziesz sie zachowywal podczas rozprawy? -Nic nie bede ukrywal, obywatelu sledczy! -No to kim jestes? - zapytal sledczy. -Kadetem, panie sledczy! - bez chwili namyslu odpowiedzial Sztern. -To dla mnie jestes kadetem - ponuro mruknal sledczy. - A dla sadu? -Kadetem, oczywiscie - zdziwil sie Arkadij Naumowicz Sztern, byly aeronauta OSSOWIACHIM-u*, a dzis podejrzany z Lefortowskiego wiezienia specjalnego. - Czy ja jestem wrogiem samego siebie? -Zuch. - Fiediukow bawil sie chwile olowkiem, poruszyl kilka razy brwiami, obojetnie przerzucil pare stron obfitych akt sprawy. - A za co jestes aresztowany? -Za rozpowszechnianie oszczerczych wymyslow, bedacych woda na mlyn popow i religijnych fanatykow - bez chwili wahania i zwloki zameldowal Sztern. -Na pewno? -Pewne, jak w banku! Sledczy zacisnal futrzaste lapsko, olowek z trzaskiem pekl na dwie nierowne czesci. Sztern jak zaczarowany gapil sie na szczatki olowka. Sledczy usmiechnal sie. -No i dobrze, Arkasza - powiedzial z zadowoleniem. - I nie daj Boze, zeby twoja sprawa wrocila na dobieg. -Przeciez wy nie wierzycie w Boga! - nie wytrzymal podejrzany. - Czyli mozna uznac, ze tez lejecie wode na mlyn religijnego fanatyzmu? Fiediukow usmiechnal sie. -Kawal skurwysyna z ciebie! - rzekl z moca. - Wrog klasowy, wyholubiony na piersi naszej mlodej radzieckiej nauki! Sledczy byl we wspanialym humorze. W mysl zasady: kto dobrze pracuje, ladnie potem swietuje. -Napijesz sie herbaty? - zapytal. -Chetnie - poszedl na calosc Sztern. - Z cytryna i kanapkami. -Co za bydle! - ze smutkiem skonstatowal sledczy. - Czytales, co Lenin o takich jak ty, szerzycielach ciemnoty powiedzial? -Na pewno nie! - zameldowal Sztern, po miesiacach aresztu swiadomy, ze sledczemu czlowiek niczego nie udowodni i nawet sie z nimi nie sprzecza. Sledczy po prostu wykonuje zadania postawione przez gore i kazdy sprzeciw tak silnie szarpie jego delikatna dusze, ze musi od razu wyladowac sie przy pomocy swoich dwunastokilowych piesci. Sztern juz to wszystko przerobil. Dla sledczego najwazniejsza rzecza bylo, by wszystko szlo jak po masle. Ktore sam rozsmarowal, oczywiscie. Przesiedziawszy swoje w celi i zintegrowawszy sie takimi samymi jak on nieszczesnikami, poczuwszy moc machiny sledczej na wlasnych zebrach, Sztern zrozumial, ze prawo, gloszace, iz nie nalezy pluc pod wiatr, wymyslil ktos naprawde madry. Owszem, bywali tacy, co domagali sie prawa i sprawiedliwosci. Jednakze juz po tygodniu i oni pokornie podpisywali protokoly z najbardziej kretynskimi zeznaniami, a w celi skonfundowani usprawiedliwiali sie zbiegami okolicznosci. I ukrywali w polmroku since i wybroczyny pod oczami. Sztern szybko przyswoil sobie reguly gry, do ktorej zostal wciagniety mimo wlasnej woli, i regul ktorej nie byl stanie zmienic; uswiadomiwszy to sobie, podpisywal protokoly ochoczo, uwazajac tylko, by to, co powypisywal Fiediukow, nie zaszkodzilo komus innemu. Zachowanie aresztanta bardzo przypadlo do gustu Fiediukowowi. Nie wypindrza sie, skubaniec, nie domaga sie adwokata, protokoly podpisuje bez przymusu. Sluszny podejrzany. Szanuje bezcenny czas pracownika panstwowej bezpieki. I na kolegow nie kapuje bez potrzeby. Ze niby sam winien, to i sam odpowiem. Takiemu mozna nawet male co nieco odpuscic. Fiediukow podsunal Arkadijowi Naumowiczowi akt oskarzenia, a Sztern, nie czytajac i nie wymadrzajac sie z powodu widocznych bledow ortograficznych, bez namyslu podpisal, ze zapoznal sie z trescia i calkowicie sie z nia zgadza. Sledczy glosno sapnal, schowal akta do sejfu i szerokim gestem zaprosil Arkadego Naumowicza do stolu. -Siadaj - powiedzial. - Napijemy sie herbatki... z kanapkami. A ty mi opowiesz o tej swojej... aeronautyce. -A nie boicie sie, towarzyszu sledczy? - usmiechnal sie Sztern. Fiediukow uniosl brwi, dlugo i podejrzliwie wpatrywal sie w nie wiadomo czemu wesolego aresztanta, potem burknal, w duchu oczekujac jakiegos podstepu: -A czego niby mam sie bac? -Przeciez za owa aeronautyke zostalem aresztowany - powiedzial Sztern. - Czyli ze nauka jest szkodliwa. A jak i was, za zbyteczna ciekawosc pociagna? Takiego obrotu sprawy Fiediukow sie nie spodziewal - spurpurowial, nadal sie, ale w tej samej chwili purpure oblicza zamienila smiertelna bladosc, jakby za plecami podejrzanego zobaczyl Fiediukow sama Smierc lub jej zastepce do spraw wykonania wyrokow. -No i masz, czlowieku, zapros takiego na herbate - mruknal. - Zarciki sie ciebie trzymaja w stylu Nikolaja Iwanowicza Jezowa. Siadaj, bydlaku, i opowiadaj o Usyskinie! Czy to prawda, ze sam Blucher* wreczal wam zegarki z dedykacjami? Arkadij Naumowicz czekal na rozprawe niecierpliwie, bardzo niecierpliwie. Po nocach cwiczyl swoja przemowe, ktora miala go oczyscic i nie zostawic kamienia na kamieniu z dowodow oskarzenia. W koncu, istnieje cos takiego jak niepodwazalne naukowe dowody, zdobyte przez bohaterow nauki! A przeciwko udowodnionym faktom nie mozna wszak wystepowac. Fakty, szanowny towarzyszu sledczy, nawet w Afryce sa nadal faktami. Przyjdzie wam, towarzyszu Fiediukow, odpowiedziec za prowokacyjne pobicie naukowych kadr mlodej republiki radzieckiej. Owszem, Arkadij Sztern to nie akademik Pawlow, ale jego wklad w nauke jest nie mniej cenny, niz akademika! Musza sie z tym liczyc wszyscy, a przede wszystkim ten wasz smierdzacy resort. W socjalizmie nikomu nie wolno wsadzac niewinnego czlowieka do wiezienia, to nie carskie bezprawie! I czcigodnego imienia Aleksieja Usyskina spolecznosc naukowa nie pozwoli szkalowac. O nie, nie pozwoli! Moze i on, Sztern, jest mlody, ale jako czlonek WLZSM* jest wierny spusciznie wodza swiatowego proletariatu i bedzie bronil swojej naukowej slusznosci w najwyzszych chocby instancjach, nawet w Komitecie Centralnym partii. Tak! Nawet w Komitecie Centralnym! Tyle ze Sztern niepotrzebnie cwiczyl te swoja perore. Nie bylo zadnego sadu! Niepotrzebnie przygotowywal: do potyczki z panstwowymi oskarzycielami, ktorych oszukiwali poszczegolni nieuczciwi kierownicy naukowi typu Mymrina i Awdieja Polikarpowicza Gudimenki. Sztern byl dlugo przetrzymywany, wraz z grupa takich samych jak on posepnych biedakow, w ciemnym dusznym przedpokoju. Kazdy, kto odwiedzil sale, gdzie realizowala sie sprawiedliwosc, wracal stamtad blady i zszokowany, i z przypisanym mu wyrokiem - dziesieciu lat bez prawa do korespondencji albo siedmiu lat obozu o szczegolnym nadzorze i towarzyszacym mu pozbawieniem praw na lat piec - wpedzajac czekajacych w przedpokoju w zwierzecy strach i watpliwosci co do wlasnego losu. W koncu nadszedl czas na Arkadija Szterna. Za stolem, przykrytym zielonym suknem, pod wielkim portretem Stalina siedziala ich trojka. W srodku niewysoki, lysy sedzia w polwojskowym trenczu, majac po bokach dwoch wojskowych, po gwiazdach sadzac, wysokie szarze. Sedzia mial cichy, wysoki i dlatego wstretny glos. Kolnierzyk trencza mial za ciasny, co i rusz usilowal go odciagnac palcem, zeby ulatwic sobie oddychanie. -Nazwisko, imie, imie ojca, rok urodzenia? - z pewnym trudem wyartykulowal sedzia. -Sztern Arkadij Naumowicz, osiemnastego maja tysiac dziewiecset pietnasty rok - powiedzial Sztern. -Przyznajecie sie do winy? - zapytal sedzia, przerzucajac kartki aktu oskarzenia. -Widzicie, towarzyszu sedzio... - wymamrotal Sztern. -Wystarczy - machnal reka sedzia i po kolei pochylil glowy ku obydwu wojskowymi, konsultujac sie z nimi. Narada byla krotka, po wymianie opinii trojka uzgodnila zdanie i sedzia w cywilu wstal, trzymajac w obu rekach kartke niebieskiego papieru, przypominajacego papier pakowy. -Sztern Arkadij Naumowicz - powiedzial. - Zostaliscie uznany winnym formulowania i rozpowszechniania opinii o charakterze religijnym, szkalujacych ustroj socjalistyczny i radziecka nauke. Na podstawie artykulu piecdziesiatego siodmego, paragraf dziesiaty, trybunal skazuje was na pietnascie lat pozbawienia wolnosci z pozbawieniem prawna trzy lata. Czy wyrok jest dla was zrozumialy? -Alez towarzyszu sedzio... - Sztern byl oszolomiony i zalamany. Blyskawiczna rozprawa tak wstrzasnela bylym aeronauta, ze nie potrafil znalezc odpowiednich slow. Zreszta jego tlumaczenia nikogo nie obchodzily. Wojskowi przegladali juz inne papiery i na skazanego nie zwracali uwagi, w oczach cywila wrecz bylo widac nude i pustke. -Czy wyrok jest dla was zrozumialy? - piskliwym glosem powtorzyl sedzia. Jego glos otrzezwil Arkadija. Nie bylo sensu mowic i sprzeczac sie, mechanizm sprawiedliwosci ze szczekiem obrocil sie, mielac jego los. Decyzja podjeta przez siedzaca przy stole trojke byla ostateczna i nieodwracalna. Z wiekszym powodzeniem mozna by bylo negowac kolejnosc por roku. -Wyrok jest zrozumialy, towarzyszu sedzio - powiedzial, pozbawionym mocy glosem. -Prosze sie podpisac - powiedzial sedzia. - Tu i tu. I Arkadij Sztern podpisal swoje skierowanie do nowego zycia, ktorego mial zazywac przez pietnascie lat, od tej chwili wygladajacych na nie majace ani konca, ani sensu. OBOZ, EKIBASTUZ. GRUDZIEN1946 ROK U "kuma" bylo cieplo i przytulnie. Lepiej niz w baraku. Oper Lagutin byl doswiadczonym pracownikiem., przeszedl niejedna zone, znal wiezniow jak skrzypek swoj instrument, dlatego nie spieszyl sie z gra na nerwach Arkadija Szterna - pozwalal zekowi rozluznic sie w cieple i zapomniec o zyciowych problemach. Nie proponowal herbaty, co nawet bylo pozytywne, bo znaczylo, ze nie trzyma jakiegos gowna za plecami i nie zamierza, na przyklad, werbowac na kapuste. Zreszta, po co mialby werbowac zeka, co to juz dziewiec lat przesiedzial w roznych zonach i oblatany byl w sprawach obozowych nie gorzej niz polityczny w carskich czasach. Bez Szterna mial kapusty ponad potrzeby. I nie tylko zwykli zekowie kapowali, pracowali dlan ludzie cieszacy sie w zonie autorytetem. Nawet zlodzieje nie uwazali za haniebne splacic za posrednictwem "kuma" ojczyznie dlug. Nie dlatego, ze patriotyzm kasal ich jak wesz barakowa, a dlatego, ze odmowa pracy dla opera pociagala za soba spore nieprzyjemnosci i splywaly one na odmawiajacego natychmiast po odmowie. Zawsze jednak wezwanie do "kuma" grozilo jakimis niemilymi konsekwencjami, dlatego, nawet rozmemlany cieplem wiezien Arkadij Sztern swoje uszy odmrozone, i zreszta, trzymal w pogotowiu i czujnosci nie tracil. Kapitan Lagutin niespiesznie wertowal papiery, a Sztern uswiadomil sobie, ze to musza byc jego akta, za czas odsiadki obrosle obozowymi detalami.-Mnie tu, rozumiesz, twoje akta w rece wpadly - powiedzial zadumany "kum". - Nie pojmuje jakos, za co cie posadzili. -W akcie oskarzenia wszystko jest napisane - westchnal Sztern. "Kuma" nawet nie rozezlila odpowiedz, niezgodna z obozowym regulaminem. -Nie ma w twoich papierach aktu oskarzenia - powiedzial. - Tylko decyzja trojki i koniec. Ale przeciez nie nadaremno sam Ulrich ci wykreslil wyrok... Kim ty byles przed aresztowaniem? Arkadij usmiechnal sie ze smutkiem. -Zapomnialem przez te dziewiec lat, towarzyszu kapitanie - powiedzial. - Niby aeronautyka sie zajmowalem. -Latales na samolotach, znaczy? - sprecyzowal "kum". -Latalem... - Sztern zapatrzyl sie w parzace, purpurowe wnetrze kozy. Nie chcialo mu sie opowiadac o sobie. Zreszta, po co. Przypomnial sobie mordziastego sledczego Fiediukowa i jego slowa: "Zapamietaj to, co dla ciebie najwazniejsze! Zyjesz, gnido, poki milczysz. A jak tylko pape rozewrzesz, natychmiast kopniesz w kalendarz". Madrala z tego sledczego Fiediukowa, a jednak nie skapowal, ze sam udzial w sprawie kalumnii aeronauty Szterna moze byc dla niego nieszczesciem. Nie skapowal tego, no i zginal w tymze obozie w Ekibastuzie, zarzniety przez kryminaliste, jakoby z powodu swoich skorzanych wspanialych butow. A na kiego wala byly zekowi jego zdeptane buciory? Po prostu padl rozkaz zarznac, to i zarznal. -Latalem, obywatelu kapitanie. Ale nie na samolotach, a na powietrznych balonach. -Ja cie! - wykrzyknal "kum". - Czyli co, jak u Juliusza Verne'a? "Piec tygodni w balonie", tak? Operatywny pelnomocnik Lagutin mial jakies dwadziescia siedem lat, o cztery mniej niz w kwietniu ukonczyl sam Sztern. Nie wiedzial albo z powodu mlodosci nie chcial pamietac jednego z podstawowych zonowskich prawidel: mniej wiesz, dluzej zyjesz. "Piec tygodni w balonie". A dziewiec lat nie laska? Dziewiec lat bez ladowania na ladzie. I jeszcze czeka go szesc kolejnych lat lotu. W nieznane. -W decyzji jest cos niezrozumialego - powiedzial "kum". - Napisano tu, ze zostales skazany za oszczercze wymysly i rozpowszechnianie plotek o charakterze religijnym, szkalujacych ustroj socjalistyczny i radziecka nauke. Co za pierdoly sadziles, ze az do obozu cie wpakowali? -Ja za te pierdoly juz odsiedzialem dziewiec lat - odparl Sztern. - I jeszcze szesc posiedze. Wy chcecie zaspokoic zwykla ciekawosc, towarzyszu pelnomocniku, a ja sobie moge dokladke zalatwic. -Nie bedzie zadnej dokladki - z moca powiedzial Lagutin. - Przeciez to ja tu decyduje, kto dosiedzi swoje, a kto na nowy termin wskoczy. -Mialem takiego sledczego, Fiediukowa - na glos myslal Sztern. - To on prowadzil moja sprawe. I co wyszlo? Spotkalem go tu, w tym obozie. W ubieglym roku z kosa w boku sie przekrecil. W rubryce "przyczyna zgonu" dostal - "gruzlica". -Ty mnie nie strasz - powiedzial Lagutin. - Gadaj, za co trafiles do zony? Jaka bajka ludzi straszyles? -Nikogo nie straszylem. Powiedzialem, co sam widzialem, co towarzysze widzieli, nic od siebie nie wymyslalem. Ale partia powiedziala: szkodzisz, Arkadij, mlodej nauce radzieckiej, niebezpieczny jestes dla naszej ojczyzny. Dali mi pietnascie lat na poprawienie sie i uswiadomienie sobie wszystkich swoich politycznych bledow. -I co, poprawiles sie? - usmiechnal sie pelnomocnik. -Na sto piecdziesiat procent - potwierdzil wiezien. - Tak sie poprawilem, ze ani mi w glowie wspominanie przeszlosci. Nic nie bylo. Zwidzialo mi sie. -Czyli nie chcesz ze mna rozmawiac szczerze - podsumowal pelnomocnik Lagutin i poruszyl miesniami zuchwy na rumianych policzkach. W zamysleniu. - No, zobaczymy, Sztern! Zapamietaj: sedziowie twoi sa daleko, a ja - prosze, tu jestem. Ty sie ze mna bawisz w zaparte, ale ja moge sie przeciez zdenerwowac, nie? Moge sie obrazic, powiedzmy, na dekade jeszcze. Sztern westchnal. -Ech, towarzyszu kapitanie - powiedzial z gorycza. - Co mi tam dyszka, skoro najlepsze lata juz mi za drutem kolczastym przelecialy? -To jeszcze nic - pelnomocnik pochylil sie nad papierami. - Teraz tez jeszcze stary nie jestes. Trzydziesci trzy - wiek, jak to sie mowi, chrystusowy. Rozkwit sil ludzkich. A ty i tak jestes mlodszy od Chrystusa. -Juz nie lapie sie w pociagu - powiedzial Sztern. - I nauka mi uciekla. Teraz na wolnosci moge tylko wegiel kilofem kuc albo mieszac beton. -W naszym kraju wszystkie zawody sa szanowane. -To prawda - zgodnie skinal glowa Arkadij Sztern. - To moge odejsc, towarzyszu kapitanie? -Poczekaj - Lagutin, skrzypiac wysokimi butami, podszedl do niego i Sztern zobaczyl blyszczace z ciekawosci i przeczucia bliskosci tajemnicy oczy. - Przynajmniej daj jakas aluzje, o co chodzi! Ja rozumiem, tajemnica wojskowa, ale daj mi aluzje, a ja sam dotre do reszty! -Dobra - powiedzial Sztern. - Oto aluzja. Tylko prosze mnie juz wiecej nie wzywac. Slowo honoru, ze dla was samego lepiej nic nie wiedziec. Pelnomocnik skinal glowa. -W starym podreczniku geografii byl taki obrazek - powiedzial w zamysleniu Sztern. - Mnich dotarl do kranca ziemi, przebil sfere niebieska i gapi sie, co tam jest na dole. Oto cala tajemnica wojskowa. Oczy Lagutina rozblysly. -Rozumiem wiec, ze z gory zobaczyles cos zakazanego - powiedzial. - Statki wojenne czy jakas tajna technike i zaczales paplac niepotrzebnie. Ja to rozumiem. Ale co ma do tego propaganda religijna? -Wyscie kazali, a ja podsunalem aluzje - wzruszyl ramionami Sztern. - Czy moge odejsc do baraku, towarzyszu kapitanie? Jak dlugo posiedze tu u was w oper-kwaterze, to moi koledzy moga uznac, ze sie zsuczylem... -Idz - zezwolil pelnomocnik i odprowadzil Szterna zamyslonym spojrzeniem. Kapitan Lagutin pozostal w niewiedzy co do okolicznosci, jakie poslaly aeronaute Szterna do obozu na dlugie pietnascie lat. Mglista byla aluzja Szterna, mgla nie do przebicia. Moze i lepiej - zacznie sie czlowiek przypatrywac, to takie rzeczy moze zobaczyc, ze zyc mu sie odechce. A jak nawet zechce - to inni nie pozwola. Droga z cieplego domku operkwatery do cieplego smierdzacego baraku przez stebnowany mroznym wiatrem plac - nic milego i latwego. Zona byla pusta, tylko wartownicy na wiezyczkach, zawiazawszy sznurki czapek - uszanek pod podbrodkami, raznie przytupywali i od czasu do czasu wysuwali ucho na mroz - nie idzie czasem zmiana, nie pelzna aby po skrzypiacym sniegu do drutow kolczastych uciekinierzy? W baraku panowal gwar. Przybyli nowi, zostali przypisani do baraku Szterna. Do ich prycz ciagnely prawdziwe pielgrzymki - a nuz przynioslo jakiegos rodaka, a moze znajomka albo - niech Bog broni! - krewniaka jakiegos? Przy kozie siedzial wysoki barczysty Gruzin i opowiadal ciekawskim, wsrod ktorych krecili sie rowniez ci, podejrzewani o kapuche, swoja dosc standardowa historie. Gruzin byl mistrzem na wiezy wiertniczej, wykonywali w Czeczenii supergleboki odwiert. Ale niefart - dotarli do oznaczonej glebokosci, a z odwiertu zamiast ropy, trysnal strumien zwyklej slonej wody. "I oskarzono nas o szkodnictwo - z zapalem opowiadal Gruzin. - Cala zmiane jednej nocy wzieli, geologow aresztowali. Pol roku przesluchiwali. Ciagle szukali przywodcow spisku. Jaki spisek? No, powiedz mi, jaki tu moze byc spisek?! No, rozumiem, ze geologow aresztowano. Moze to i sluszne bylo, nie znasz sie na nauce, nie szukaj ropy! Ale nas za co? Za co? Ciagle pytali, jakich znam pilotow, z kim rozmawialem, o jakichs aeronautow wypytywali... - Gruzin machnal beznadziejnie reka. - Ja powiadam, ze zadnych nie znam. Jak wszyscy - Czkalowa znam. Lewaniewskiego znam. Bajdukowa i Gromowa* znam. Nikogo wiecej nie znam. Nie mam czasu gapic sie w niebo, ja sie patrze na ziemie. Na niebie nie ma ropy. No to mi napisali w decyzji: "za rozpowszechnianie religijnych tresci, szkalujacych ustroj socjalistyczny, szkodzacych socjalistycznej ekonomice i calemu krajowi radzieckiemu"! Jakie religijne tresci? W naszej rodzinie, od dziadka poczawszy, nikt w Boga nie wierzyl! -I za to wlasnie was posadzili! - surowym tonem rzucil jeden ze sluchaczy. - Jakbys wierzyl w Boga, to moze by cie wsparl! Uslyszawszy ostatnie slowa Gruzina, Sztern przysunal sie blizej. -A na jaka glebokosc sie dowierciliscie? - zapytal. Gruzin przechwycil spojrzenie Szterna, dlugo pokaslywal, potem zapytal sam: -Co, kochany, tez jestes geologiem-zwiadowca? -Nie - Sztern odwrocil wzrok. - Ja mialem inny zawod, nie schodzilem w glebiny, a odwrotnie - w wyzyny... -Lotnik znaczy? - nachmurzyl sie Gruzin. -Prawie - skinal glowa Sztern. OBOZ W EKIBAZTUZIE.PAZDZIERNIK 1949 ROK "Ludzie" przyszli do baraku niespodziewanie. Po gospodarsku przykucnawszy pod sciana, przez jakis czas gadali ze starosta, potem "szestiorka", chudy facecik, podszedl do pryczy, na ktorej lezal od powrotu ze zmiany Sztern, niedbale tracil go w bok:-Sluchaj, frajerze, szef cie wzywa! Sztern usiadl, czujac lamanie w calym ciele. Twarz mial pokryta potem. "Chory jestem czy co?" - pomyslal tepo. W kacie siedzial starzec w ciemnoniebieskim, cywilnym ubraniu. Obok niego przykucnely dwa bysie, ktorych szyje rozpieraly kolnierzyki koszul. Na palcach cala trojka miala dziary. Staruch mial zaskakujaco inteligentna twarz, Arkadij Naumowicz nie zdziwilby sie, spotkawszy go na korytarzu swojego instytutu. Zreszta, widzac go w zonie, tez sie nie dziwil. Tu mozna bylo spotkac bylego profesora, smarujacego po nocach powiesci i chetnie drapiacego po pietach kryminalnego szefa, posiadacza jednego zwoju mozgowego, a i ten byl potrzebny "czlowiekowi" tylko dlatego, by pistoletu podczas napadu nie zgubil. I odwrotnie, zona czasami ujawniala dziwne typy dumnych ludzi, ktorych nie mogly zlamac ani szykany klawiszy, ani wielodniowe odsiadki w karcerach. -Siadaj - spokojnie zaproponowal staruch. - Musimy pogadac. Sztern rozumial, ze to staruszek trzyma atu. Z takim nalezy gadac bez wymadrzania sie, bo jak sie obrazi, to nie zdazysz, czlowieku, nawet zachrapac, w kazdym miejscu cie macna. Dlatego poslusznie przykucnal, uwaznie wpatrujac sie w staruszka. A temu zachowanie "politycznego" spodobalo sie, nawet lekki usmiech pojawil sie na jego cienkich niebieskich wargach. -Arkadij Naumowicz Sztern - powiedzial staruszek. - Dobrze mowie? -Zgadza sie wszystko - odpowiedzial Sztern. - Jak z teczki opera. A ja jak mam was nazywac? Znal tego czlowieka. To byl slynny Siedoj, piterska szycha, zgodnie z obyczajem zlodziejskim dokonujacy inspekcji zony z wyroku leningradzkiego sadu, ktory dal mu trzy lata za kradziez na zamowienie. Siedoj byl swoiscie sprawiedliwym osobnikiem, przeciwko prawu nie wystepowal. Skoro zlodziej powinien od czasu do czasu wejsc do zony, to robil to, nie sprzeczajac sie ze zlodziejskimi prawidlami. -Od urodzenia wolaja na mnie Andriej Gieorgijewicz - powiedzial Siedoj. - A mam do ciebie taka gadke, Arkadiju Naumowiczu. Byles na miejscu katastrofy stratostatu "Siewier"? -Bylem - odparl Sztern, czujac, ze calego go trzesie. -Jestes cos winien - rzucil zlodziej. -Za co? - Sztern zachwial sie. - Czy to z mojej winy ta katastrofa? -To mnie nie obchodzi - powiedzial Siedoj. - O tym sie dogaduj ze swoimi szefami. Ale te platynowa gwiazdke, co ja z owego stratostatu skitrales, nalezy oddac. -Jaka gwiazdke? - zapytal zdziwiony Arkadij. - Andrieju Gieorgijewiczu, niech sie pan Boga boi! Skad na stratostacie bylaby platyna? Czy macie pojecie, jak jest zbudowany taki stratostat? -Ty mi tu kitu do uszu nie pakuj - wycedzil kryminalista. - Powiedzialem, czyli wiem! A ty mozesz glupa rznac z glinami, ja w blachami nie robie. Ja mam inne wyliczenia. -Nie bylo tam zadnej platyny - z rozpacza powiedzial Sztern. - Slowo honoru! -Sluchaj, ja cie nie podpuszczam - ciagnal Siedoj - Jeszcze bedziesz tu dlugo zacumowany, dlatego nie popedzam cie. Pomajtaj mozgiem, ale dobrze, bo mozesz do dzwonka nie dosiedziec, nie? A to, zeby ci sie lepiej myslalo... Mitiaj! Jeden z bykow pospiesznie poderwal sie na rowne nogi i zanim Sztern zdolal sie podniesc, potezny cios powalil go na podloge baraku. Arkadij, bywaly w takich opalach, zwinal sie w klebek, chroniac czule miejsca i nie walczyl - wiedzac, ze bija go tylko ku pamieci. -Styknie - zupelnie jakby siedzial w domu, zwyczajnie i spokojnie rzucil staruch. Silne rece podniosly Arkadija z podlogi. Nogi mu sie rozjezdzaly, Arkadij Naumowicz chwial sie. Obolaly, zawstydzony i zagniewany. Wiezniowie z daleka przygladali sie wydarzeniom. Nikt nie mial zamiaru sie wtracac. -No i tak, Arkasza - znowu wykrzywil usta w usmiechu Siedoj. - Masz na razie dwa dni do namyslu. A potem sie zobaczy. -Przeciez jakby nawet byla - nie poddawal sie Sztern - to co, do zony bym ja ze soba bral? Kto by mi na to pozwolil? Siedoj chyba sie nawet ucieszyl. -Ja mam na wolnosc przelozenie. Narysujesz schemacik, gdzie i jak, chlopcy twoj skarbczyk odszukaja, zabiora co trzeba i dryndna do mnie. I wtedy zapanuje miedzy nami pokoj i spokoj. Ale od razu ci powiem, nie probuj mi jakiegos skreta podstawic. Za wszystko mi odpowiesz. Prawda, Mitiaj? Byczek sprawnie poslal Arkadija na podloge. -Wszystko pasi, Siedoj - powiedzial, wyraznie podlizujac sie staruchowi. I do Szterna: - A ciebie zalatwic mozemy w try miga. -Dwa dni - powiedzial Siedoj. I cala trojka wolnym, luzackim krokiem skierowala sie do drzwi. Sztern umyl sie, nerwowo pobrzekujac trzpieniem zbiorniczka umywalki. Becki wstawiono mu fachowo, cialo bylo obolale, ale sladow pobicia nie bylo. I odprowadzany spojrzeniami wspolwiezniow, Arkadij wrocil na swoje miejsce, polozyl sie i wbil wzrok w sufit. Tylko tego mu jeszcze tu brakowalo! Wygladalo, ze "ludzie" uslyszeli, iz dzwonia, ale nie wiedzieli gdzie. Platynowa gwiazda! Przeciez nie uwierza, bydlaki, sprzedadza kose! Moze isc do opera, opowiedziec wszystko? Nie, to nie jest wyjscie. Ten, co zakapuje Siedoja, nie utrzyma sie na tym swiecie. Nieoczekiwana mysl wystraszyla Szterna: a moze Siedoj nie przyszedl tu z wlasnej inicjatywy? Moze przyslali go operzy? Panie! Z tej sytuacji w ogole nie ma wyjscia! Arkadij usiadl, objal glowe rekami i jeknal. -Boli? - ostroznie zapytal sasiad z pryczy, Dustan Kerbabajew, Turkmen z zapomnianej przez Boga gorskiej wsi, skazany za przygotowywanie kontrrewolucyjnego przewrotu. - Bardzo boli, Arkadij? Sztern pokrecil glowa. -To pestka, Dustanie. To po prostu pecha. O, w trzydziestym siodmym tak mnie naparzali, ze do dzis strach wspomniec. Nikolaj Iwanowicz mial mistrzow prawdziwych, ci w porownaniu z tamtymi - szczeniaki. -Czego oni od ciebie chca? - zapytal Kerbabajew. - Obraziles ich jakos? -Nie - niechetnie odparl Sztern. - Nie zrozumiesz, Dustanie. Kerbabajew nie nalegal. W zonie nikt nikomu wdusze sie nie pakuje, kazdy ma az nadto swoich wlasnych zmartwien. Sztern nie spal cala noc, ale i tak nic nie wymyslil. Przed switem utwierdzil sie tylko w przekonaniu, ze jesli chce zostac zywy, to ma tylko jedno wyjscie - ucieczke. Pierwszy podarowany przez Siedoja dzien byl ponury i szary. Obloki wisialy nisko i obiecywaly, ze wprasuja mieszkancow zony w ziemie. Arkadij tego dnia nie wykonal normy. Kiedy winda wyniosla klatke na powierzchnie, Sztern od razu zwrocil uwage na niezwykle zachowanie ochrony. Codzienne przeszukanie, zawsze ledwo odfajkowywane, dzis bylo dokladne. Klawisze objezdzali wiezniow bezlitosnie. Jeszcze bardziej krzatali sie posmieciuchy z komitetu spolecznej samoobrony wiezniow. Jednego z nich Sztern troche znal, dlatego, znalazlszy sie w poblizu, zapytal cicho: -Co sie stalo, Wasia? Ucieczka? Zapytany, rozejrzawszy sie na boki, mruknal: -Gdzie tu zwiejesz? Siedoja z jego braciolami zalatwili. Siedoja i jego bykow zabito w nocy, w baraku. Zakatowali ich paragrafami i to bezlitosnie. Tym dziwniejsze bylo, ze nikt z mieszkancow baraku niczego nie slyszal. Nawet dyzurni, dokladajacy do pieca. Operacyjni przez kilka dni ciagali zekow na maglowanie. Moze z pietnastu szczegolnie niepokornych wyladowalo w baraku podwyzszonego rezimu, ale poszukiwania niczego nie daly. Wrogow Siedoj mial wielu, wielu mialo sporo powodow, by uruchomic paragrafy - owiniete w pokrowiec metalowe prety. Przeszukania, wykonane przez "ludzi" byly staranniejsze i okrutne, ale i one niczego nie daly. Dziwna sprawa! O tym, ze Siedoj cos zamowil u politycznego Szterna w przeddzien zabojstwa, wiedzialo wielu. Ale w maglu omineli go zarowno operzy, jak i "ludzie". Nikt go nawet o nic nie zapytal. Widocznie i jedni i drudzy uwazali go za drobna pchle, niegodna ich uwagi, obozowa wesz, ktora przeciez nie moze dac oporu silnym tego swiata. W jedna z bezsennych nocy Arkadij Naumowicz opowiedzial wszystko katolickiemu duchownemu Olesiowi Wojtyle, skazanemu w sprawie karpackich nacjonalistow na dwadziescia piec lat pozbawienia wolnosci. Duchownemu udalo sie, zostal skazany akurat w momencie, kiedy w Zwiazku Radzieckim zlikwidowano kare smierci. Ksiadz widzial w tej okolicznosci palec bozy, jego zdaniem Bog chronil slugi swoje. Sztern opowiedzial mu wszystko. Duchowny sluchal, marszczyl czolo, potem przezegnal go i rzekl: -To Bog zeslal na was probe, panie Sztern. Nie nadaremno powiedziane jest "Milosc i prawda spotkaja sie, prawda i pokoj ucaluja. Prawda powstanie z ziemi i prawda przeniknie z niebios". Musi pan cierpiec, panie Sztern, jest pan jednym z tych, co znaja prawde. Przesladowania sa nieuniknione, ale pan przyjal Jego prawo i ukryl Jego slowo w sercu swoim. Nadejdzie godzina, gdy bedzie potrzebne. LENINGRAD. MAJ 1954 Na scianie wisial wielki czarny glosnik. "Kolchoznik" emitowal brzeczace marsze - swietowano dziewiata rocznice Zwyciestwa. Po ulicach krazyly tlumy bylych zolnierzy. Tego dnia Sztern staral sie nie wychodzic z domu. Nie daj Bog spotka czlowiek znajomego, zaczna sie pytania: w jakich formacjach sluzyles, na jakim froncie, gdzie zakonczyles wojne? Nie bedzie przeciez wyjasnial kazdemu, ze przez cala wojne zapieprzal na zwyciestwo w obozie Ekibastuz.Wegiel wydobywal, zeby pancerz naszych czolgow byl mocniejszy. Znajomek pomilczy, ale od tej chwili bedzie krzywo patrzyl - ze niby jak: my krwi swojej nie zalowalismy, a ty, wrazy ryju, zycie swoje cenne chroniles. Wyjasnij takiemu, kto pisal podanie za podaniem, na front sie prosil, chcac krwia zmazac swoja wine, ktorej nie czul. I czyja to wina, ze obozowe kierownictwo na kazdym podaniu kreslilo odmowe czerwonym olowkiem. -Arkadiju Naumowiczu! - ktos zapukal do pokoju. -Prosze! - zawolal Sztern. Do pokoju weszla aktywistka komitetu domowego Klawdija Wasiljewna, majaca na koncie blokade leningradska, osobista znajoma akademika Orbellego i poetki Olgi Bergholtz. Kobieta pochowala podczas blokady cala swa liczna rodzine i cudem sama ja przezyla. Ilez to juz lat minelo, a jej oblicze ciagle zachowywalo ostre suche slady blokadowego glodu i sama Klawdija Wasiljewna wydawala sie byc pozbawiona wagi, przypominala raczej szpaka czy gawrona, ktory przylecial na wiosne zasiedlic domek i jeszcze sie nie otrzasnal z trudow przelotu. -Arkadiju Naumowiczu - powtorzyla kobieta, po ptasiemu przekrzywiajac glowe i wpatrujac sie w sasiada z komunalnego mieszkania, z nieukrywanym podejrzeniem w spojrzeniu. - Wzywaja was! Klawdija Wasiljewna wiedziala malo o sasiedzie. Wiedziala, ze nie walczyl (a juz samo to bylo podejrzane), wiedziala, ze w czasie wojny siedzial w obozie dla politycznych (a to bylo dla niej podejrzanym podwojnie: jej zdaniem, w ciezkich czasach siedziec w obozie za przekonania polityczne mogl tylko przeklety wrog wladzy radzieckiej). Wiedziala, ze przyjaciol i kolegow Sztern niemal nie posiadal (i to tez bylo podejrzane, a odwiedzajacy go od czasu do czasu nieliczni znajomi, wywolywali u sasiadki ataki politycznej czujnosci). Dlatego otrzymawszy od listonosza wezwanie, zapraszajace sasiada do Wielkiego Domu na Litiejnym, blokowa aktywistke Klawdije Wasiljewna ponownie zalala fala podejrzliwosci. -Wezwanie do was. Mam nadzieje, ze sie domyslacie, gdzie? - powiedziala. - Na jutro, na jedenasta. Arkadij Naumowicz byl na wolnosci od pol roku. Moze nie wypusciliby go z obozu, ale w koncu dopisalo mu szczescie. Na poczatku lat piecdziesiatych zaczal sie proces lekarzy - szkodnikow, a oper pelnomocnik Lagutin, jak na zlosc, mial zone, ktora pracowala jako kardiolog w obozowym szpitaliku, ale jej wuj, jak sie okazalo, sluzyl w kremlowskiej lecznicy i byl niemalze prawa reka glownego lekarza - szkodnika Winogradowa. Lagutin z zona zostali aresztowani, pol roku trwalo sledztwo, potem zmarl Stalin, i wszystkich szkodnikow jednoczesnie wypuscili. Ale, zgodnie z obyczajem instytucji, Lagutin na poprzednie miejsce sluzby juz nie wrocil. Dlatego, kiedy wyrok Arkadija Naumowicza Szterna dobiegl konca, nie mial kto mu zaszkodzic i na poczatku piecdziesiatego trzeciego wyszedl na wolnosc z niewielka tekturowa walizeczka w reku. Z latwoscia zmiescil sie w niej caly zyciowy dobytek Szterna. Nie udalo sie Szternowi otrzymac moskiewskiego zameldowania, ale zaskakujaco latwo zakotwiczyl sie w Leningradzie, gdzie na wyspie Wasiljewskiej, w komunalnym mieszkaniu zyla jego ciotka Jesfir Nikolajewna Siewiercewa, wdowa po slynnym polarniku, ktora przezyla zarowno meza, zabitego przez niemiecki pocisk pod Siniawino, jak i blokade leningradzka, i pierwsze, niemniej glodne powojenne lata. Jesfir Nikolajewna bratanka kochala, ale, niestety, zmarla w piecdziesiatym czwartym; Arkadij zostal w przestronnym mieszkaniu, ktorego wyposazenie zostalo niemal w calosci wyprzedane jeszcze podczas blokady. Mieszkanie skladalo sie z trzech pokoi, nalezacych do roznych wlascicieli. W jednym mieszkal pulkownik w stanie rezerwy Nikolaj Gawrilowicz Czelubiejew, a w drugim - Klawdija Wasiljewna. Przez jakis czas wspolnie przedsiebierali najprzerozniejsze mozliwe i niemozliwe proby pozbycia sie niepozadanego spadkobiercy sasiadki. Obecne wezwanie na pewno nie zapowiadalo niczego dobrego. Najgorsza byla swiadomosc, ze pamietaja o nim w tej instytucji! Kiedy Arkadij wychodzil z obozu, wezwal go do czesci sluzbowej obozu wysoki stopniem pelnomocnik, przy tym nie miejscowy, a przyjezdny, wyraznie moskwianin. W odroznieniu od miejscowych klawiszy, znal sprawe Szterna nie tylko z relacji, dlatego od razu, jak to sie mowi, wzial byka za rogi. -Usyskina dobrze znaliscie? - zapytal na wstepie. - A Mintiejewa? Uriadczenke? Nikolajewa? Przez pietnascie lat Sztern zaczal juz zapominac nazwiska, atu masz - przypomnieli sobie. Znowu jakby zobaczyl zniszczony stratostat i zrujnowana gondole, w iluminatorach ktorej blyszczaly grube ciemne okna. Otyly Mintiejew w swetrze i dlugiej czarnej skorzanej kurtce kleczy i zaglada do gondoli, a Uriadczenko z Nikolajewym pospiesznie odkrecaja sruby zaklinowanych drzwi, zeby wyniesc ciala ofiar. -No? - zapytala zniecierpliwiona szarza. Szarza byla syta, spasiona i dokladnie wygolona. Dolatywala od niego won "Chypre" i dobrego koniaku. -Znalem - powiedzial Arkadij Sztern. - Jak mam nie znac, skoro pracowalismy razem. -Z OSSOWIACHIM - u, pewnie? - sprecyzowala szarza. - I kto z was byl na miejscu katastrofy? -Cala nasza czworka byla - powiedzial posepnie Sztern. - Wszyscy razem tam dotarlismy. Jednoczesnie. Wladze Wologdy nam wtedy, jesli pamietacie, daly do dyspozycji ciezarowke w celach poszukiwawczych. -No - no - skinela glowa szarza. - Ale przeciez znany wam przedmiot zabral z miejsca katastrofy jeden z was, tak? Kto to byl? Mintiejew? Uriadczenko? Nikolajew? Czy moze wyscie zabrali? -Ja nie zabieralem - odparl Sztern. - Ja w tym czasie zdejmowalem zewnetrzne czujniki. Sami wiecie, jak u nas jest - przyjada szefowie, zadepcza, z ciekawosci capna, co sie da, potem juz nic nie da sie zrobic. -A Uriadczenko z Nikolajewem co robili? - niecierpliwie majtnal glowa oper. -Odkrecali luk. Przeciez w gondoli byli martwi chlopcy, a nieboszczyka nie da sie wyciagnac przez mala dziurke. -A Mintiejew? - ciagnal moskwianin. -Przeciez nie pamietam! - wybuchnal Sztern. - Pietnascie lat temu to bylo, obywatelu sledczy! A przez te wszystkie lata nie pisalem wspomnien, tylko kopalem wegiel. -Czyli Mintiejew! - powiedzial spokojnie typek. -Nie wiem - powiedzial Sztern. - I nie chce wiedziec. -Cos sciemniacie - nie ustawal moskwianin. - A z Palejewem byliscie rozmowniejsi! -O Boze! - jeknal Sztern. - Z jakim znowu Palejewem? -Z Abramem Rubinowiczem - przypomnial gosc ze stolicy. - Z pisarzem, ktory pierwszego dnia wypytywal o wszystko. -Pa-anie na wysokosciach... - jeknal Sztem. - Przeciez wtedy z nami rozmawial kazdy, kto chcial, chyba nawet szkolni nauczyciele. Czy da sie wszystkich zapamietac? Moskwianin wstal od stolu, zalozyl rece za plecy, obszedl siedzacego na krzesle wieznia, zatrzymal sie za jego plecami i powiedzial: -Dalsze trzymanie was pod straza zostalo uznane za niecelowe - zamilkl na chwile, pozwalajac Szternowi przemyslec jego slowa. Potem pochylil sie do jego ucha i, krzywiac sie z obrzydzeniem, wysyczal: - Ale jesli bedziesz paplal nie na temat, to tak cie ukryjemy, ze sam siebie nie znajdziesz. Tak wiec pilnuj swego zdrowia! -Jakiego zdrowia? - usmiechnal sie smetnie Sztern. -Co zostalo, to kopalnia zabrala i zona sobie przyswoila, panie naczelniku... Prosze mi powiedziec jedna rzecz: czy po nas nikt juz nie latal? Czy to w celach naukowych, czy militarnych? Moze w tajemnicy, ale przeciez ktos latal, nie moze byc, zeby nikt nie polecial? I do czego wam teraz jestesmy potrzebni? Przeciez nasza wiedza postarzala sie niemal o dwa dziesieciolecia, a to, czego szukacie, macie nad swoja glowa! Wysoka szarza chciala cos powiedziec, ale nie otworzyla ust. -Wegiel, powiadasz, sobie kopiesz? - po chwili usmiechnal sie nieprzyjemnie typ. - No to kop. A reszta, to nie twoj interes. Twoja sprawa, to odpowiadac na pytania! Po tygodniu Sztern zostal zwolniony. W tym czasie Lawrientij Beria byl juz aresztowany, a mowilo sie, ze nawet i rozstrzelany. W koloniach odbywaly sie czystki, obozowe kierownictwo nie mialo glowy do wieznia Szterna. A o calej tej historii, w wyniku ktorej zakazana zostala aeronautyka, a jej najwierniejszych wyznawcow porozsadzano po obozach, widocznie wiedziala tylko Moskwa. A w stolicy w rym czasie pelna para szly aresztowania w bezpiece. Aresztowano Abakumowa, Riuminowi zalatwili zgrabny pakiet oskarzen; w takiej sytuacji ludzie raczej nie pamietaja nawet o krewniakach, a co dopiero o aresztowanych pietnascie lat temu powietrznych zeglarzach! Ale nie, okazuje sie, ze przypomnieli sobie. Klawdija Wasiljewna jeszcze syczala w kuchni cos o takich, co to przychodza na gotowe i za nic sobie maja szacownych ludzi, ktorzy glod wojenny przezyli, nie holubili zadnych mrocznych pomyslow skierowanych przeciw panstwu i rzadowi, a kochanego przez caly narod wodza nie obgadywali. Wypuscili przestepcow z wiezien, ci od razu wladze przejeli, wodzow nie szanuja, towarzysza Stalina opluli swoja szkodliwa slina i w ogole staraja sie dalej na wszelkie mozliwe sposoby szkodzic narodowi, co wojne przetrzymal. Arkady Naumowicz w zmysleniu wpatrywal sie w wezwanie, potem wstal, oderwal kawalek miekisza chlebowego i zaczal go ugniatac az do konsystencji i gestosci plasteliny. Wyjawszy z kredensu pudelko zapalek z obrazkiem przedstawiajacym aeroplan, Arkady Naumowicz wytrzasnal jego zawartosc na dlon i pokoj natychmiast rozjarzyl sie oslepiajacym niebieskim swiatlem. Zrodlo swiatla zostalo wduszone w miekisz chleba, Sztern wlozyl kulke do tego samego pudeleczka po zapalkach i przykryl z gory zapalkami. Zdazyl w ostatniej chwili - z kuchni juz zblizaly sie szurajace kroki, drzwi otworzyly sie bez pukania, w progu pojawila sie Klawdija Wasiljewna i zapytala przestraszona: -Dlaczego mi tu chuliganicie, obywatelu Sztern? Chcecie mieszkanie spalic? Arkadij Naumowicz wlozyl pudelko zapalek do szuflady z roznymi drobiazgami, odwrocil sie do staruchy i powiedzial ugodowo: -To nie ja, Klawdijo Wasiljewna. To tramwaj na dole przejechal, dzis jest wilgotno, wiec przewody iskrza! LENINGRAD. KWIECIEN 1955 ROK Tej soboty Arkadij Naumowicz dlugo spacerowal po alejach Parku Centralnego, znajdujacego sie na Jelaginej wyspie. Bylo juz dosc cieplo, paki na drzewach nabrzmialy, obiecujac wnajblizszym czasie wystrzelic ostrymi grotami lisci. Rzadki, jak na kwietniowy Leningrad, jasny i cieply dzien stal w rozkwicie, przepelniony przenikliwym blekitem. Od morza naplywala slona swiezosc, zmuszajaca Szterna do owijania sie plaszczem. Boze! W parku bylo mu tak dobrze, ze kompletnie nie mial ochoty wracac do dusznego komunalniaka. Mowi sie, ze niektorzy ludzie potrafia przewidywac nieprzyjemnosci. Czasem udaje im sie przez to zachowac mase komorek nerwowych, a czasem nawet zycie. Lata spedzone w zonie, gdzie zycie ludzkie czasem jest tansze od paczki herbaty, a jeszcze kiedy indziej odbierane jest z powodu nieudanej karcianej gry, nauczyly Szterna wyczuwac zblizajace sie takie wlasnie nieprzyjemnosci przez skore. Moze dlatego, ulegajac podswiadomosci, nigdzie sie dzis nie spieszyl.Dopiero kiedy zmierzch stal sie niemal namacalny i burymi rozmytymi struzkami poplynal nad ziemia, a drzewa zaczely zlewac sie w nierowne zabkowane pasmo, niczym plot oddzielajac ziemie od niebios, niechetnie skierowal sie w strone domu, od czasu do czasu zatrzymujac sie, by odnalezc w rodzacych sie gwiazdozbiorach znajome uklady. Przeczucia go nie oklamaly. Lana, wnuczka nieboszczki Klawdii Wasiljewnej, od roku mieszkajaca w jej pokoju, otworzyla drzwi i od razu zakomunikowala: -Macie gosci, Arkadiju Naumowiczu. Sztern nie oczekiwal zadnych gosci. Serce podskoczylo i jeknelo. Nie nadaremno nie chcialo mu sie dzis wracac do domu. Kogo tam znowu przynioslo? Znowu tego bezpiecznika? Nawet nie potrafil sobie przypomniec od razu jego nazwiska i stopnia, potem wyplynelo z glebin pamieci - podpulkownik Awruckij, jego kurator na Litiejnym zaulku. Przypomnial sobie, kiedy juz to nie bylo potrzebne. Z pokoju Lany, z rodzinnym albumem w reku, wyszedl nieznany Szternowi szczuply mezczyzna mniej wiecej w jego wieku, w dobrym garniturze, snieznobialej koszuli, ze szczoteczka rudawych wasow na twardo wy - rzezbionym obliczu. -Prosze - prosze - prosze! - powiedzial, usmiechajac sie i przekazujac album Lanie. - Oto w koncu i nasz Arkadij Naumowicz! -Z kim mam honor? - zapytal oschle Sztern. -No co tez wy, Arkadiju Naumowiczu - mezczyzna usmiechal sie, ale jego oczy nadal patrzyly ostro i uwaznie. - Dlaczego od razu tak niegrzecznie? Poznajmy sie. Jestem Nikolski, Nikolaj Nikolajewicz. Doktor w naukowo-badawczym instytucie zjawisk fizycznych. A wy jestescie Arkadij Naumowicz Sztern, jeden z naszych znakomitych aeronautow lat trzydziestych. Widzialem zdjecie, na ktorym jest Usyskin i Mamontow, Mintiejew, Uriadczenko, Chabibulin, Drozdow, Nowikow. Sam kwiat, sama slawa i chwala radzieckiej aeronautyki! Sypal nazwiskami i jednoczesnie tak, by tego nie zauwazala Lana, popychal Szterna w kierunku drzwi, i kompletnie oszolomiony Sztern, potulnie wpuscil nieoczekiwanego goscia do swojego pokoju. -Skromnie zyjecie - zauwazyl Nikolski, bystrym wzrokiem lustrujac lokum. - Ale przytulnie. I Lanoczke, sasiadke, macie wspaniala, no a Nikolaj Gawrilowicz - to prawdziwy wojskowy teoretyk! Patrzcie - pomyslal z ironia Sztern. - Juz sie zdazyl ze wszystkimi zapoznac! Sprytna kuna! Nikolski tymczasem bezceremonialnie zadomawial sie w jego pokoju. Najpierw pojawila sie nie wiadomo skad teczka, z niej wylonila sie i stanela na stole butelka koniaku. Potem gosc ulozyl w krysztalowej wazie cioteczki rumiane, blyszczace jablka i kilka mandarynek, zrecznie otworzyl pudelko z moskiewskimi czekoladowymi pralinkami. Potem Nikolski otworzyl koniak, nalal do kieliszkow i popatrzyl na gospodarza. -No to co, za znajomosc? - zaproponowal. Wypili. Koniak byl cierpki i pachnial czekolada. Takiego koniaku Arkadij Naumowicz zazywal wczesniej tylko raz w zyciu, po tym, jak lot Mintiejewa i Usyskina w czasie niespodziewanego huraganu, o ktorym nie byli, a nawet nie mogli byc uprzedzeni przez meteorologow, zakonczyl sie nieprawdopodobnym powodzeniem. Profesor Tichomirow przyniosl wtedy do hangaru butelke jeszcze przedrewolucyjnego koniaku "Szustowski", ktorym uraczyli sie z okazji drugich narodzin swych przyjaciol, co tak nieprawdopodobnie fartownie wyladowali. -A ciekawosc was az rozwierca, prawda? - puscil do Szterna oko gosc. - Po oczach widze, ze was zzera. Po co do mnie towarzysz Nikolski zaszedl, czego chce od zmeczonego czlowieka? Sztern pokryl milczeniem jego slowa. Ale Nikolskiego nie zmieszalo milczenie gospodarza. Znowu nalal koniaku do kieliszkow i podniosl swoj: -Za wzajemne zrozumienie! Wypili za wzajemne zrozumienie. -Jak mnie znalezliscie? - zapytal Arkadij Naumowicz. -A wiecie, ze bez trudu? - Nikolski zrecznie obral ze skorki mandarynke i wlozyl cwiartke do ust. - Natrafilem na zdjecie, na odwrocie ktorego byly wasze dane. Poslalem zapytanie do biur adresowych Moskwy i Leningradu. Mintiejewa juz nie zastalem zywego, ale z wami mi sie udalo. -Czego ode mnie chcecie? - zapytal Sztern. -Wzajemnego zrozumienia - powtorzyl Nikolski. - Jak rozumiem, wasza szkola zostala rozbita, niemal wszyscy odsiedzieliscie wyroki w wiezieniach i w chwili obecnej jestescie od badan odsunieci. A nauka nie powinna stac w miejscu. Wasza grupa w swoim czasie zebrala niesamowicie cenne dane naukowe, ktore z woli okolicznosci znalazly sie pod korcem i przez pewien czas nie byly wykorzystywane. Nadszedl czas, by do nich wrocic. Nauka oczekuje od was pomocy, Arkadiju Naumowiczu. -Wszystko, co udalo nam sie odkryc, jest w raportach - wzruszyl ramionami Sztern. - Obawiam sie, ze nie bedzie ze mnie pozytku. -Z raportami wyszlo cos glupiego - zyczliwie usmiechnal sie Nikolski. - Jeszcze w latach trzydziestych nalozono na nie klauzule tajnosci, a przed wojna wszystkie sprawozdania zostaly przejete przez Ludowy Komitet Obrony NKWD. Przy tym zapotrzebowanie na nie podpisal osobiscie Lawrientij Pawlowicz Beria. Nie wydaje sie wam, ze takie srodki ostroznosci sa przesadne w odniesieniu do zwyczajnych dokumentow o stanie atmosfery, cisnieniu atmosferycznym i zjawiskach atmosferycznych? -Do jakich zatem doszliscie wnioskow? - usmiechnal sie Sztern. -Doszedlem do wniosku, ze wasza grupa dokonala powaznego naukowego odkrycia, waznego dla obronnosci. W takim i tylko w takim przypadku klauzule te bylyby usprawiedliwione. Wojna czyhala za drzwiami. Ale teraz mamy inne czasy i wasze odkrycie winno stac sie wlasnoscia spolecznosci naukowej. -Ach tak? - Sztern pokrecil glowa. - Laury wam spac nie daja! My, drogi towarzyszu, naszymi badaniami naukowymi zarobilismy pelny wymiar, od gwizdka do gwizdka. A wy chcecie naszych wynikow? Czym zamierzacie za nie zaplacic? -Macie na mysli pieniadze? - z lekka pogarda w glosie zapytal Nikolski. Sztern pokrecil glowa. -Po co mi pieniadze? Wy nawet nie podejrzewacie, czym grozi wam ta wiedza. A jesli zagraza wam odsunieciem od nauki? Jesli jedyna zaplata stanie sie wieloletnie wiezienie albo nawet smierc? Jestescie gotowi nalozyc sobie na glowe korone cierniowa meczennika? Czy moze liczycie, ze przekaze wam wyniki prac naszej grupy, a wy, przy dzwiekach werbli i trab, ruszycie po stopniach kariery naukowej? Nikolski usmiechnal sie, ale z pewnym wysilkiem. -Przesadzacie, Arkadiju Naumowiczu - powiedzial. - Czasy Jezowa i Berii minely. Juz sa dozwolone badania genetyczne, cybernetyka powoli przestaje byc falszywa nauka... Postep jest nieunikniony. Dlaczego uwazacie, ze ogloszenie wynikow waszych badan jest niebezpieczne? -Jestescie glupi i bliskowzroczni - ostro rzucil Sztern. - Wszystko rysuje sie wam w rozowym swietle. Jest mi was szczerze zal, ale nie mamy o czym rozmawiac. Nie o to chodzi, ze nie jestem sklonny do dalszej rozmowy. Po prostu nie chce, by w wyniku mojej gadatliwosci ucierpialy osoby trzecie. Na przyklad wy. Sztern wstal. Podniosl sie rowniez Nikolski. -A ja sadzilem, ze ciagle jeszcze jestescie uczonym - powiedzial, nie kryjac checi urazenia rozmowcy. - Teraz widze, ze sie pomylilem. Nie jestescie uczonym, tylko tchorzem. A jeszcze bardziej prawdopodobne jest to, ze jestescie zwyczajnym chytrusem, ktory chce sie pozywic na nauce. Teraz bardziej jestem sklonny uwierzyc tym, ktorzy twierdzili, ze nie bylo zadnego odkrycia naukowego, a chcieliscie tylko wyszabrowac z aeronautyki jakies osobiste korzysci. Do widzenia, panie Sztern! Nie zdazyl jednak wyjsc z pokoju. Blady z wscieklosci gospodarz chwycil go za krawat, nawinal jedwabna tkanine na dlon. -Powtorz! - syknal. - Powtorz, co przed chwila powiedziales, bydlaku! -Pusccie! - Nikolski spurpurowial, z chrapliwym swistem, wciagal powietrze do pluc. - Zadusicie mnie! Pusccie natychmiast! Sztern opamietal sie i puscil krawat. Nikolski trzesacymi sie rekami zaczal doprowadzac kolnierzyk do porzadku. -Mam na mysli to, ze teraz jestem bardziej sklonny ufac tym, ktorzy opowiadali, ze przewoziliscie napowietrznych balonach zloto z Syberii - powiedzial. - Bo to bardziej przypomina mi prawde niz jakies mityczne odkrycia. Za odkrycia nie wsadzaja do obozow, a za przestepstwa - tak. -Won! - rzucil Arkadij Naumowicz. - Zabierajcie swoja parszywa butelke, swoje owoce i cukierki. I zeby wasza noga wiecej tu nie postala! Nikolski mruknal cos ze zloscia i wymknal sie z pokoju. Arkadij Naumowicz chwycil butelke i pralinki, podskoczyl do drzwi wyjsciowych i cisnal je na schody, po ktorych maszerowal Nikolski. Butelka rozbila sie z brzekiem, cukierki rozsypaly sie po klatce schodowej. Nikolski wciagnal glowe w ramiona i migiem zbiegl po schodach. -Co sie stalo, Arkadiju Naumowiczu? - zapytala z kuchni zaniepokojona Lana. - Poklociliscie sie? Sztern zamknal drzwi i dluzsza chwile stal oparty plecami o sciane. -Wszystko w porzadku - nie otwierajac oczu, odpowiedzial po chwili. - Wszystko dobrze. Jesli nie sprawi to wam trudnosci, to przyniescie mi, Lanoczko, krople. Sa w serwantce na gornej polce. LENINGRAD. PAZDZIERNIK 1957ROK Co to sie dzisiaj dzialo w eterze, co sie dzialo! Co pol godziny uroczyscie i surowo, dokladnie tak, jak w czasach wojny, kiedy informowal o zdobytych miastach i wygranych bitwach, legendarny spiker Lewitan informowal o starcie pierwszego sztucznego satelity Ziemi. "Bip-bip- bip! - rozbrzmiewaly radiosygnaly lecacego na ogromnej wysokosci sputnika, wywolujac zgrzyt zebow kapitalistycznych kregach, ktore same zamierzaly wypuscic w kosmos rakiete, ale nie zdolaly dogonic Kraju Rad, stawiajacego siedmio - milowe kroki w naukowym i ekonomicznym rozwoju.-Slyszeliscie, Arkadiju Naumowiczu? - zastukala do drzwi Szterna Lana. - Nasi wypuscili w kosmos sputnik! Wlaczcie radio, Arkadiju Naumowiczu! Sztern nie odczuwal zadnej potrzeby wysluchiwania przez radio emitowanego po wielokroc klamstwa, ale siedzenie za zamknietymi drzwiami bylo glupie. Taka taktyka i wczesniej nie przynosila dobrych rezultatow, przeciez mimo takiego trybu zycia nie zostawiali go w spokoju spece od walki z wraza ideologia - albo prowadzili obserwacje, albo wzywali na rozmowy, albo podsylali swoich agentow w charakterze rozmowcow. Nie to, zeby Arkadij Naumowicz wierzyl w udzial tej milej i sympatycznej dziewczyny w dzialaniach okreslonych organow, ale, jak to sie mowi - strzezonego pan Bog strzeze! W koncu, w mieszkaniu mogly zostac umieszczone aparaty podsluchowe, technika w ostatnich latach wykonala wiele znaczacych krokow! Arkadij Naumowicz otworzyl drzwi i milo usmiechnal sie do dziewczyny. -Slyszalem juz to, Lanoczko. Kilka razy slyszalem! - powiedzial. -Zuchy nasi uczeni, prawda? - rozjarzyla sie w usmiechu dziewczyna. - Wyobrazacie sobie, leci wsrod gwiazd rakieta i na caly swiat nadaje sygnaly! Teraz pewnie i ludzie niedlugo poleca! Prawda, ze poleca? Arkadiju Naumowiczu? -Na pewno poleca - zapewnil dziewczyne Sztern. - Lanoczko, mam prosbe? Nie skoczycie mi do apteki? Nie chce was swoimi klopotami obarczac, ale cos mi serduszko nawala, a krople juz mi sie niemal skonczyly... -Oczywiscie, oczywiscie! - Dziewczyna wziela pieniadze i pomknela na ulice. Arkadij Naumowicz popatrzyl za nia, usmiechajac sie. Lana byla calkowitym zaprzeczeniem swojej babki. Mlodosc, mlodosc... Arkadij Naumowicz nagle poczul, ze jest wsciekly na caly swiat. A przeciez moglo byc inaczej! Mogl i on miec taka sympatyczna zone, dzieci i nawet wnuki. W koncu czterdziesci dwa lata. A zamiast tego dostal mu sie oboz w Ekibastuzie, wyniszczajaca praca w kopalni, po ktorej nie sposob bylo odpoczac w wypelnionym ludzmi baraku. Sztern podszedl do lustra. W jego toni pojawil sie posepny lysy typ, niezdrowo otyly, z ziemista cera, przypominajacy jakiegos wampira. Na oko mozna bylo typowi dac nawet piecdziesiat piec lat albo i wiecej, a na pewno nie czterdziesci dwa. Arkadij Naumowicz polozyl sie na kanapie, zalozyl rece za glowe i zamyslil sie. Slyszal jak wysyla sygnaly tajemniczy "sputnik" w sasiedzkim radioodbiorniku. Wygladalo, ze mieszkajacy pietro wyzej Slonimski puscil dzwiek na cala moc i rozkoszowal sie triumfem radzieckiej nauki. Wtedy, w maju tysiac dziewiecset piecdziesiatego czwartego roku, na Litiejnym przyjal go podpulkownik bezpieki Walentyn Nikolajewicz Awruckij. Byl to inteligentny trzydziestopiecioletni mezczyzna, w niczym nie przypominajacy lamignatow Jezowa. Byl dowcipny, oczytany, ironiczny i przez caly czas usilowal wpedzic Szterna w chytre pulapki. Rozmowa znowu dotyczyla awarii, i pracownicy bezpieki usilowali ponownie wszystko wyjasnic, niczego nie nazywajac po imieniu. -Ale prosze pomyslec - powiedzial Awruckij. - To dla dobra panstwa. Przeciez jestescie czlowiekiem radzieckim, Sztern. Zgoda, potraktowano was niesprawiedliwie. Ale takie byly czasy! Zgoda, i teraz traktuja pana niesprawiedliwie. Ale prosze zrozumiec, ze trwa zimna wojna i nie mamy prawa przegrywac. Caly swiat pracujacy na nas patrzy! A wy tu wyskakujecie ze swoja prawda. Nie wolno dopuscic, by wasza wiedza dostala sie w rece spolecznosci. Przeciez to kontrrewolucyjny przewrot w swiadomosci spolecznej! Czy wy tego nie rozumiecie? -Nie rozumiem - powiedzial Sztern. - Przeciez to prawda, a prawda nie moze byc niebezpieczna. -Ach, ta infantylna wiara inteligencji w potege prawdy! - usmiechnal sie podpulkownik Awruckij, klasnawszy w dlonie. - Komu ona jest potrzebna, ta wasza prawda? Wazniejsze od prawdy jest poczucie powszechnego bezpieczenstwa, pewnosc dnia jutrzejszego! Co jest dla was wazniejsze: bezpieczenstwo naszego kraju czy mozliwosc roztrabienia na caly swiat tego, co wiecie? Pamietajcie przy tym, ze wcale nie ma stuprocentowej pewnosci, ze macie racje! -O czym my mowimy? - zapytal Sztern. - Prosze mi nazwac przedmiot naszego sporu i wtedy, byc moze, wam uwierze. -Ale z pana prowokator! - nerwowo rozesmial sie Awruckij. - Nie, jednak nie zazdroszcze wam przyszlosci. Wiecie, jak sie potoczyly losy Mintiejewa? -A niby skad? - wzruszyl ramionami Arkadij Naumowicz. - Zakazano nam utrzymywania jakichkolwiek kontaktow ze soba. -Umarl w ubieglym roku - uwaznie wpatrujac sie w oczy Szterna, powiedzial bezpiek. - Przeprowadzono u niego staranna rewizje. Jak sadzicie, co znalezlismy? -Nie jestem specem od rewizji. -Kom-plet-nie-nic - wyskandowal podpulkownik. - Zupelnie nic. Ani naukowych notatek, ani jakichkolwiek wspomnien z wydarzen z trzydziestego szostego roku. Zupelnie nic! -A czemu tu sie dziwic - usmiechnal sie Arkadij Naumowicz. - Ja tez staram sie niczego nie wspominac. I nie dokonuje zadnych obliczen. Jak widac, zostalismy powaznie wystraszeni. Na cala reszte zycia. -Czyli Mintiejew nic nie mial - powiedzial Awruckij. - I zostalo was trzech. -Nikt nie zostal, towarzyszu podpulkowniku - powiedzial smutnym glosem Sztern. - Nikt. Nas tak naprawde nie ma. Od tego dnia, kiedy okazalo sie, ze nasza prawda nikomu nie jest potrzebna, ze nasza nauka szkodzi panstwu, a nasza wiedza jest tak niebezpieczna, ze omal nas nie rozstrzelano. -Prosze nie tragizowac - uspokajajacym tonem powiedzial bezpieczniak. - Los jednostki jest niczym, w porownaniu z losem milionow. -Zgoda - przytaknal Sztern. - Mozna podeptac klos, by uratowac pole. Tylko jakos zapomina sie, ze pole sklada sie wlasnie z klosow. -Dobrze - powiedzial Awruckij. - Jesli to wam przyniesie ulge, to jestem gotow przeprosic. Rzeczywiscie, postapiono z wami niesprawiedliwie. Ale zrozumcie, oni teraz maja bombe atomowa i my mamy taka bombe. Oni maja srodki do przenoszenia takich bomb i myje mamy. Ale potrzebujemy czegos takiego, co bedziemy mieli my, a nie beda mieli oni. Rozumiecie? -Tak - powiedzial Sztern. - Teraz oni sa przed nami, i my spimy niespokojnie. Chcecie, bysmy to my byli przed nimi, niech oni traca sen! Nie wydaje sie wam, ze w takim wyscigu nigdy nie bedzie zwyciezcy? -Szkoda - powiedzial pulkownik. - Bardzo szkoda, ze was nie przekonalem, Arkadiju Naumowiczu. Ale moze istnieja warunki, w ktorych moglibyscie oddac nam to, czego szukamy? -Niestety, nie mam niczego - powiedzial Sztern. - Ale nawet gdybym mial, to najpierw musielibyscie powiedziec prawde! Podpulkownik zapalil. Niedbalym gestem cisnal paczke Szternowi. -Nie pale - powiedzial Arkadij Naumowicz. - Rzucilem. Zona, wiecie, nie bardzo na to pozwala. -Lubie was - powiedzial podpulkownik Awruckij. - Tym bardziej niepokoi mnie wasz dalszy los. Brawo, wasza wytrwalosc i przywiazanie do idealow zasluguje na najwyzszy szacunek. Ale czy wy nie rozumiecie, ze wasza prawda nikomu nie jest potrzebna i nie bedzie w najblizszym czasie wykorzystana. O ile w ogole bedzie kiedys wykorzystana... Ale - przypuscmy, ze tak, niech bedzie! Przypuscmy, ze kiedys zakazy zostana wycofane i otrzymacie mozliwosc wykrzyczenia tego, co nosicie w sercu - na wszystkich placach. Czy naprawde sadzicie, ze to cos zmieni? Swiat i tak jest podzielony na wierzacych i niewierzacych. Wierzacych jest znacznie wiecej. Przypuscmy, ze ilosc ich sie podwoi, a niewierzacych niemal juz nie bedzie. Sadzicie, ze to polepszy rase ludzka? Sadzicie, ze na swiecie bedzie mniej nieszczesc? Jesli powaznie na to liczycie, Arkadiju Naumowiczu, to, przepraszam za ostre slowa, ale jestescie niereformowalnym durniem, i wszystko, co wam sie przydarzylo, wynika z takiego a nie innego, ale waszego wlasnego charakteru. -Walentynie Nikolajewiczu - Sztern przerwal gospodarzowi biura, krzywiac sie z powodu dymu papierosowego. - Sytuacja jest taka, jaka jest i musze pokornie wysluchiwac waszej reprymendy, ale slowo honoru, nigdy nie chcialem tego, co mi przypisujecie. Jednakze jestem przekonany co do jednego: ludzie powinni wiedziec, ze swiat jest zbudowany tak, a nie inaczej. I wlasnie z wiedzy, a nie z namolnej ideologii ludzie powinni wyprowadzac swoje wnioski o budowie swiata. Wydaloby sie - najprostsza sprawa - ogloscie wszystko ludziom, niech sami wyprowadzaja wnioski. Ale wy sie boicie. Boicie, ze mysli ludzi nie beda zgodne z waszymi ustaleniami. Boicie sie nie tego, ze ktos pozna prawde o aeronautyce, boicie sie tego, ze oni w ogole poznaja PRAWDE. -Sami mowicie, ze prawdy nie da sie ciagle ukrywac przed wszystkimi - powiedzial Awruckij. -To nie ja powiedzialem - sprzeciwil sie Sztern. - To amerykanski prezydent Abraham Lincoln. Mozna stale oklamywac czesc narodu, mozna przez jakis czas oklamywac caly narod, ale nikomu nigdy nie uda sie przez caly czas oklamywac calego narodu. -Nie polemizuje. Amerykanie wiedza to lepiej - ironicznie usmiechnal sie Awruckij. -Nie rozumiem jednej rzeczy - powiedzial Sztern. - Dobra, zakazaliscie nam latania. Ale natury przeciez nie zmieniliscie? Czyzby przez ten czas nikt poza nami nie latal? Przeciez jestescie madrzy, nie mogliscie zakazac lotow w ogole. Chocby utajnionych? -Posylalismy - chetnie przyznal Awruckij. - Ale po was, poprzedniej wysokosci nie udalo sie juz nikomu osiagnac. Maksimum - trzydziesci piec kilometrow. Tego nie da sie w zaden sposob porownac z waszymi osiagami. Mam takie wrazenie, ze byliscie ostatnimi, ktorzy latali dowolnie. Pozostali po prostu nie sa dopuszczani powyzej stratosfery. Dlaczego tak sie rzucilismy do zagospodarowywania Polnocy? Wlasnie z tego powodu, Arkadiju Naumowiczu. I co? To, co wyscie nazwali Antarktyda, tez jest niedostepne! Tylko kra i czysta woda. Wyslalismy Laniewskiego i stracilismy go, musielismy to zapisac na konto kaprysow przyrody. Potem lodolamacz "Malygin". A tu jeszcze sie Wlosi zaczeli krzatac, zagadywali o ekspedycji Andre. Pamietacie, wyruszyl ze Szpicbergenu na swoim "Orle". A przeciez bylo to jeszcze w 1897 roku! Przypomniano sobie Amundsena, Amerykanina Wilsona, naszych - Judaszowa, Kapice i Danilina. Nawiasem mowiac, o was tez na Zachodzie niemalo legend krazylo. Byliscie popularni jak Salomon Andre, Nils Strindberg i Knut Frenkel. Cala ta wrzawa, jak sami rozumiecie, wcale nam nie byla na reke. Dlatego musielismy dogadywac sie najpierw z Niemcami, potem Amerykanami, a cala Antarktyde otoczyc wianuszkiem zakazow. Poludniowe lodowce w ogole zaliczylismy do neutralnych. Tak wygladaja sprawy! - Podpulkownik Awruckij zaczal palcami ugniatac nowego papierosa. - Rozumiecie teraz, dlaczego szczesliwie dosiedzieliscie do konca wyroku? Sadzicie, ze uwolnilibyscie sie od takiego gada jak Siedoj, gdyby nie bylo obok Dustana Kerbabajewa? Zaciukalby was w zonie Siedoj, gdyby nie Dustan, bez watpienia. Oto kto zasluzyl na pomnik - Kerbabajew bez wyroku, tylko w ramach sluzby, przesiedzial obok was caly wyrok. Siedoja z jego bykami w nocy to kto? - Awruckij wypuscil nerwowo pulsujacy klab dymu. -Prosze tylko nie robic takiej zdziwionej miny. Trzymajac parasol nad wasza grupa, zatrzymalismy samych tylko niemieckich szpiegow pietnastu, czy cos kolo tego, nie mowiac juz o Anglikach i Amerykanach! Jedenascie ugrupowan bandyckich zlikwidowalismy... Do drzwi ktos zastukal, wyrwal Arkadija Naumowicza z objec wspomnien. -Arkadiju Naumowiczu! - dzwiecznym glosem powiedzial Lana. - Przynioslam krople! Sztern otworzyl drzwi. -Jestes aniolem, Lanoczko - powiedzial czule. - Prawdziwym aniolem strozem! -No co tez pan! - Dziewczyna zarumienila sie. - To takie starorezimowe! Prosze mi lepiej powiedziec, Arkadiju Naumowiczu, dlaczego pan tak bez przerwy w domu siedzi? Przeciez to strasznie nudne siedziec w domu w taki sloneczny i cudowny dzien! -Pewnie tak - zgodzil sie Sztern. - Ale ze mnie juz staruch, Lanoczko. W moim wieku ludzie preferuja samotnosc. -W waszym wieku! - prychnela dziewczyna. - Mowicie tak, jakbyscie mieli osiemdziesiat. A wlasnie, ktos do was dzwonil. Bardzo uprzejmy i dobrze wychowany mezczyzna. Ma takie dziwne imie, jakby pochodzil z jakiegos dumnego starozytnego rodu. Bo tak sie wlasnie przedstawil - dziewczyna rozesmiala sie. - Ruryk Iwniew. I powiedzial, ze jest ostatnim poeta. LENINGRAD. CZERWIEC 1959 ROK Po wejsciu do pokoju, Arkadij Naumowicz od razu uswiadomil sobie, ze cos jest nie tak. Nie, na oko wszystko bylo na swoim miejscu i w pokoju panowal porzadek, ale jednoczesnie nie opuszczalo Szterna przeczucie, ze w pomieszczeniu ktos byl. Powiesil plaszcz na wieszaku, zdjal buty i podszedl do biurka. Na pierwszy rzut oka, wszystko bylo na swoim miejscu, ale tablice pradow atmosferycznych lezaly nie tam, gdzie je zostawil, a zakladki wystawaly za bardzo W serwantce ktos zamienil miejscami pudelka z makaronem i kasza. Rano Sztern postawil kasze z prawej, teraz stala z lewej. Serce zaczelo mu walic. Arkadij Naumowicz pospiesznie siegnal po kasetke z drobiazgami. Pudeleczko z zapalkami bylo na swoim miejscu. Przesunal zapalki, miekisz chleba w postaci kulki tez lezal na swoim miejscu. Sztern uspokoil sie.Widocznie szukali notatek, a tego akurat Sztern nie prowadzil. Wypiwszy duza filizanke kawy zbozowej "Jeczmienna", uspokoil sie ostatecznie. Bog z nimi! Jesli nie chca go zostawic w spokoju, to niech sobie obserwuja. Niech sledza, niech grzebia w mieszkaniu, najwazniejsze, ze do glowy mu nie wleza. Nie dysponuja taka technika. Ciekawe, kto ich wpuscil? Na pewno nie Lana... Najpewniej ten emerytowany artylerzysta Nikolaj Gawrilowicz Czelubiejew. Wezwali go pewnie, powiedzieli - wy, towarzyszu, jestescie starym komunista, a dookola wrogie otoczenie, i takie tam. Popytali o sasiada, potem delikatnie podsuneli - trzeba, Kola, partia ci twoich zaslug nie zapomni. Wiadoma sprawa, Nikolaj Gawrilowicz jest czujny, w koncu - podpulkownik, podczas wojny dezerterow stawial pod sciana. Sztern podejrzliwie przyjrzal sie pokojowi. Moze zostawili jakies urzadzenia. Beda teraz po calych dobach sluchac, jak on sie wierci na kanapie, jak skrzypia sprezyny. A dlaczegoz to, Arkadiju Naumowiczu, tak ciezko wzdychacie? Wladza radziecka wam sie nie podoba? Sztern siedzial troche, wypil jeszcze jedna filizanke "Jeczmiennej". Nie, to tylko u nas moga wpasc na cos takiego, zeby kawe z jeczmienia robic. Posiedzial jeszcze. Hm, no, czemu nie, pomysl mu sie w zasadzie podobal. Moze nie jest to takie znowu bezpieczne, ale szalawila diabelek juz bodl go od srodka kreconymi rozkami: zadzwon, przeciez to ciekawe, jak oni zareaguja. Beda pewnie rzneli niewiniatka i rozkladali rece. Ach, co tez wy, Arkadiju Naumowiczu, my nie mamy z tym nic wspolnego! Mysmy juz nawet zapomnieli o was. I bez was mamy roboty powyzej uszu. Albo jeszcze prosciej zareaguja. Powiedza: co ci sie nie podoba, ryju kryminalny? Przeszukanie ci sie nie podoba? No to sie ciesz, ze niczego zakazanego nie znalezlismy, bo inaczej dawno juz bys w Lefortowskim cele zasiedlil! Ta mysl wywolala zimne ciarki. Moze w ogole niczego nie szukali, a wlasnie podlozyli? Arkadij Naumowicz zaczal pospiesznie przeszukiwac zakatki pokoju. Przerzucil wszystkie rzeczy w szafie i na antresoli, nawet do kanapy zajrzal, ale, na szczescie, niczego nie znalazl. Humor jednak i tak mial zepsuty. Juz mu sie odechcialo dzwonic gdziekolwiek. Szlag z nimi. Niech, jesli chca, sluchaja, szukaja, niech, jesli chca, obserwuja. Moze akurat sie przydadza, jakby jacys chuligani napadli. Bo przeciez on nie ma nawet w domu nagran rock and rolla na rentgenowskich kliszach, czyli na gnatach. Tak wiec nie pada na kolana przed Zachodem, nie jest niewolnikiem i apologeta przekletego kapitalizmu. Odsiedzial swoje i uspokoil sie. Nie pcha sie do szeregow przodownikow pracy komunistycznej, ale tez nie wyleguje sie w ostatnich szeregach. Pracuje jako laborant w Instytucie Chemii Nieorganicznej i wszystkie glupie mysli z glowy wyrzucil bezpowrotnie. Ale mimo wszystko nie potrafil zrozumiec, kto i czego w jego pokoju szukal. Wyszedl do przedpokoju i poszedl do kuchni. Nikolaj Gawrilowicz Czelubiejew siorbal prosto z garnka zimna zupe. Ciamkal przy tym jak staruch, cmokal i spryskiwal kroplami pasiasta pizame. Arkadij Naumowicz chwile patrzyl niechetnie na sasiada. Och, zeby tak zlapac za ten pysk i walnac tlustym ryjem o stol i zapytac: no, paskudo, gadaj, kogos do mojego pokoju wpuszczal? Arkadij Naumowicz tak plastycznie wyobrazil sobie te scene, ze zobaczyl strach w malych swinskich oczkach Czelubiejewai nawet zacisnal palce w piesc, powstrzymujac sie, by nie narobic glupstw -Nikolaju Gawrilowiczu, nikt sie o mnie dzis nie pytal? - zwrocil sie do Czelubiejewa. Ten przestal chleptac zupe, podniosl glowe znad rondelka. -Co? - Dopiero teraz uslyszal pytanie i pokrecil przeczaco glowa. - Nie, Arkadiju Naumowiczu, nikogo do pana nie bylo. Zobaczylbym, caly dzien siedze w domu. Pysk mial naprawde szczery, tylko glowa, scierwo, krecil przesadnie zamaszyscie. Jakby chcial potrzasnac mozgiem. Zreszta, skad u artyleryjskiego podpulkownika mialby sie wziac mozg? Same kosci w czaszce. -I nikt sie o mnie nie pytal? - znowu zapytal Sztern. Drapanie lyzki o dno rondelka ustalo. -Nie - pomyslawszy chwile, odpowiedzial Czelubiejew. - Nawet nikt nie dzwonil. Czelubiejew przezuwal, a jego oczy patrzyly gdzies w pustke. "Obmysla kolejny donos" - uznal Arkadij Naumowicz. Odczuwal tak silna niechec do sasiada, ze nie potrafil wytrzymac z nim w jednym mieszkaniu; ubral sie i wyszedl na ulice. Tam zatrzymal sie przy pierwszym automacie telefonicznym. Mial szczescie, odebral sam Awruckij. -Dzien dobry, Walentynie Nikolajewiczu - powiedzial Arkadij Naumowicz. - Sztern przy aparacie. Pamietacie mnie jeszcze? -Co sie stalo, Arkadiju Naumowiczu? - z lekka ironia zapytal podpulkownik. - Sumienie pana wykonczylo? Postanowil pan podzielic sie z panstwem swoim znaleziskiem? -Przeciez mowilem, ze nic nie mam - oswiadczyl Sztern. - Rozumiem, Walentynie Nikolajewiczu, ze bylemu zekowi nie mozna wierzyc. Tym bardziej, ze obserwujecie go niejedna para oczu. Ale powiedzielibyscie swoim ludziom, ze jak sie grzebia w szafach pod nieobecnosc gospodarza, to niech to robia tak, zeby nie bylo sladow. I nie wiadomo po co sasiada w to wciagneliscie! -Zaraz-zaraz! - szczerze zaniepokoil sie na drugim koncu przewodu rozmowca. - Mowicie, ze ktos u was dzis robil przeszukanie? Prosze nie odkladac sluchawki. - Awruckij zamilkl, Arkadij Naumowicz zrozumial, ze podpulkownik z kims sie naradza, zaslaniajac mikrofon dlonia. Po dluzszej chwili odezwal sie: - Gdzie jestescie, Arkadiju Naumowiczu? W mieszkaniu? -Nie - przyznal sie Sztern. - Nie chcialem robic przykrosci czlowiekowi. W koncu wypelnia obywatelski obowiazek. Dzwonie z automatu, obok domu. -Prosze wracac do mieszkania - polecil Awruckij. - Zaraz tam przyjade. Dziwne, ale wracajac do domu, Arkadij Naumowicz zrozumial, ze jest oniesmielony i czuje sie niezrecznie. Jakby zrobil cos brzydkiego i niepotrzebnego. Chyba chodzilo o telefon, uswiadomil sobie. Niepotrzebnie zadzwonil. Ten telefon do Awruckiego wygladal jak prosba o pomoc. Sztern juz uswiadomil sobie, ze bezpiecy nie mieli nic wspolnego z rewizja. W takim razie, co tu sie dzialo? Wygladalo, ze pokoj przeszukiwali kryminalisci, ktorzy mimo wszystko nie wyzbyli sie checi zawladniecia mityczna platyna. Albo zlotymi sztabkami, jakoby przemycanymi statkami powietrznymi z sybirskich kopalni. Trzecia mozliwosc po prostu nie istniala. Kiedy Sztern otworzyl drzwi, poczul sie jeszcze bardziej niezrecznie. Poniewaz w kuchni juz siedzial, wyciagajac nogi na cala dlugosc, podpulkownik Awruckij. Mial na sobie elegancki szary garnitur i dowodzil malym oddzialem, skladajacym sie z samych oficerow. Czelubiejew siedzial naprzeciwko podpulkownika. Byl purpurowy, co i rusz ocieral twarz z potu wielka kraciasta chusteczka. Na widok Szterna spurpurowial jeszcze bardziej i odwrocil sie, halasliwie smarkajac w te sama chusteczke. -A oto i nasz Arkadij Naumowicz - powiedzial podpulkownik Awruckij. - Prosze wziac porucznika i isc z nim do pokoju, on tam sprawdzi, czy nie ma jakichs niespodzianek. Porucznik dlugo chodzil po pokoj u z niewielka czarna metalowa skrzyneczka, potem przykucnal, zagladnal pod biurko i wyciagnal cos, co przypominalo naboj karabinowy. -Znalazlem, Walentynie Nikolajewiczu - zameldowal, przechodzac do kuchni. - W ramie biurka bylo. Awruckij niedbale obejrzal znalezisko, ustawil urzadzenie na stole. -Prosze wpisac do protokolu - powiedzial i odwrocil sie do Czelubiejewa. - Coz, Nikolaju Gawrilowiczu, ubieracie sie. Dzis bedziemy sobie rozmawiac u nas. Czelubiejew zbladl w oczach. -Przeciez wam mowie - mamrotal oszolomiony. - Ten Nikolski oswiadczyl, ze jest z waszej instytucji. Pokazywal mi dokument... Wytlumaczenie skierowane bylo raczej do sasiada niz do podpulkownika i bezpiek zrozumial to w lot. -Ubierajcie sie! - ponaglil - W Wielkim Domu na Litiejnym pogadamy. Lana siedziala blada i wystraszona. Nie czytajac, podpisala protokol spisany przez porucznika. Drugi oficer w tym czasie opieczetowal pokoj Nikolaja Gawrilowicza. -Do jutra, Arkadiju Naumowiczu - pozegnal sie Awruckij. - Jak widzicie, to nie byli nasi ludzie. Prosze miec swiadomosc, ze podczas gdy my czekamy, inni czekac nie chca... Drzwi za bezpieka i sasiadem zamknely sie. Arkadij Naumowicz zostal sam z dziewczyna. -Co tu sie dzieje? - chlipnela Lana. "Ach ty, Nikolski! - pomyslal Sztern. - Sukinsynu! Czyli to byl on? Ale po co mu to? Co chcial u mnie znalezc? Moje notatki? W dzisiejszych czasach na te notatki moze stawiac tylko wariat albo czlowiek kompletnie pozbawiony instynktu samozachowawczego. A moze szukal mitycznego sybirskiego zlota?" Nie potrafil znalezc odpowiedzi na te pytania, wiec zaczal uspokajac sasiadke. W glebi duszy czul sie podle i przeklinal siebie za to, ze nie wytrzymal i zadzwonil do Awruckiego. Odsiedziawszy pietnascie lat w obozie, nasluchawszy sie opowiesci wielu, bardzo wielu skazanych, nie mogl nie uwazac swojego telefonu za rodzaj donosu, na skutek ktorego zatrzymano moze nie najlepszego, ale jednak niewinnego czlowieka. Winny byl Nikolski, co Sztern rozumial, nawet nie usilujac zrozumiec, kim tak naprawde Nikolski jest - kryminalista czy szpiegiem. Niepotrzebnie zadzwonil do Awruckiego. Och, niepotrzebnie! Dobrze, przeszukali pokoj, ni cholery nie znalezli. To duma musiala w tobie zagrac, Arkasza, glupia i nikomu niepotrzebna duma. Zachcialo sie spuscic biesa egotyzmu! LENINGRAD. KWIECIEN 1961 ROK Szczerze mowiac, tego kwietniowego dnia, jak rzadko blekitnego i czystego, Arkadij Naumowicz mial ochote sie powiesic. Rozpoczety zwykla jajecznica i szklanka mocnej herbaty dzien, nagle eksplodowal czyms niemozliwym, poderwal na rowne nogi ludzi na calym swiecie komunikatem TASS: "Dzisiaj, dwunastego kwietnia tysiac dziewiecset szescdziesiatego pierwszego roku - uroczystym barytonem odczytywal komunikat rzadowy spiker - po raz pierwszy na statku kosmicznym "Wostok" lotnik-kosmonauta ZSRR, major Jurij Aleksiejewicz Gagarin, dokonal oblotu kuli ziemskiej i wyladowal w wyznaczonym rejonie. Samopoczucie lotnika-kosmonauty ZSRR majora Gagarina jest dobre".W znajdujacej sie w sasiedztwie szkole dzialo sie cos nieprawdopodobnego. Zajecia zostaly odwolane i dzieciaki wrzeszczacymi grupkami miotaly sie po podworku, ktos przyniosl amatorski teleskop, i od pragnacych popatrzec przezen w blekit niebios nie mozna sie bylo opedzic. W goraczce podniecenia jakos nikt nie zauwazyl, ze lot Gagarina juz sie zakonczyl, kazdy chcial zobaczyc na niebie iskierke rakiety i przy teleskopie nawet doszlo do malej bojki. Bojke zgasil wuefista, ktory, ku niezadowoleniu mlodziezy, sam zawladnal teleskopem i dlugo przeszukiwal niebo w poszukiwaniu metalowej blystki. Arkadij Naumowicz patrzyl na to cale podniecenie z okna, na zewnatrz spokojny, ale w duszy szalala mu wscieklosc i rozpacz. Raz uprawomocnione klamstwo rozroslo sie, przekroczylo wszelkie mozliwe i niemozliwe granice i zaczelo domagac sie uznania za prawde. W pewnej chwili Sztern pomyslal nawet, ze to on zwariowal. Chcac odzyskac utracona duchowa rownowage, wlazl do swojej serwantki. Pudelko zapalek lezalo na swoim miejscu, i pod zapalkami, jak i wczesniej, spoczywal skamienialy juz kawalek chleba. Arkadij Naumowicz pospiesznie zaczal gmerac w stwardnialym miekiszu i uspokoil sie dopiero wtedy, gdy pokoj zalala lagodna blekitnawa poswiata. Upewniwszy sie, ze wszystko jest na swoim miejscu, Sztern dlugo siedzial na krzesle, wpatrujac sie w blekitna zorze. Opamietal sie dopiero, slyszac spanikowane glosy wystraszonych sasiadow. Ogladajac sie ciagle i przeklinajac siebie za lekkomyslnosc, ukryl zrodlo swiatla w swiezym miekiszu, wlozyl go do pudelka i przykryl z gory zapalkami. Arkadijowi Naumowiczowi bylo szczerze zal tego mlodego czlowieka, patrzacego teraz na czytelnikow z pierwszych stron gazet calego swiata. Jasne bylo, ze swoja nowa role ow mlody czlowiek gral nie dla swojej osobistej przyjemnosci i nie z wlasnego kaprysu. To bylo polecenie partii, a polecenia partii zawsze sa wykonywane, nawet jesli do ich realizacji trzeba poswiecic wlasne zycie. Tak na dobra sprawe, to oraz wieloletnie milczenie samego Arkadija Naumowicza Szterna bylo wywolane tymze nakazem, popartym grozba kompetentnych sluzb. "Tego wymaga Ojczyzna" - mowila partia, a oni lecieli w niebiosa na niepewnych i smiertelnie niebezpiecznych balonach i stratostatach. "Tego wymaga Ojczyzna" - powiedziala partia, a oni przestali latac i zamilkli, zgrzytajac zebami, od chwili, gdy loty w niebo na takich samych balonach i stratostatach zostaly wyklete. Dziwna sprawa, zawsze znajdzie sie taki, co wie lepiej od innych, czego potrzebuje Ojczyzna w tych czy innych okolicznosciach. Wlozone do planszety, kosmiczne nasze mapy, i szturman wdal sie w sprzeczke na temat jednej z tras. Zegarek pokazuje, czternascie minut czasu. Chlopaki, chodzmy na dwor, zapalmy jeszcze raz! - rozbrzmiewal na falach eteru baryton znanego piosenkarza. Oburzenie Szterna musialo znalezc jakies ujscie, Arkady Naumowicz nie wytrzymal. Wyskoczyl na korytarz, wykrecil numer, z ktorego nigdy nie korzystal, a ktory, tym niemniej, byl trwale wyciosany w jego pamieci i zaczal czekac na polaczenie. Numer ten otrzymal w pocztowce z pozdrowieniami, cztery lata temu. Na pocztowce nie bylo stempli pocztowych, ale charakter pisma Sztern rozpoznal natychmiast. Sluchawke podniosl Uriadczenko. Nie widzieli sie dwadziescia cztery lata, ostatni raz przypadkowo spotkali sie we wladimirowskim wiezieniu, ale czujni klawisze nie pozwolili im wtedy pogadac. -Slyszales? - zapytal Sztern, nie przedstawiajac sie. Ostroznosc byla z gatunku glupich, Uriadczenko prychnal do sluchawki. -Nie tylko ja - powiedzial. - Caly swiat slyszal. -Klamstwo powtarzane glosno i po tysiackroc bardziej przypomina prawde, niz prawda wypowiedziana tylko raz i po cichu - powiedzial Sztern. - Kto uslyszy szept? -No to nie szepcz - poradzil Uriadczenko. - Bedziesz zdrowszy! Glupio teraz szeptac, od razu wyjdziesz na wariata. A i wszystko to, moze, nie jest znowu takim klamstwem. Ja juz szacowalem. Nie wierzysz? Policz sam, mozgu, mam nadzieje, ci nie wytlukli? -Policze - obiecal Sztern. - A co u ciebie? -W porzadku - krotko odpowiedzial Uriadczenko. - Ozenilem sie. Mam chlopaka. Loszke. A u ciebie? -Nijak - odpowiedzial Sztern. - Czy mozna cokolwiek zaczynac, zyjac pod kloszem? Wiesz cos o Saszce? -A niby skad? - zdziwil sie Uriadczenko. - Przeciez nikogo od tamtej pory nie widzialem. Najpierw, rozumiesz, kanal budowalismy, a potem osiadlem w Stalingradzie. Saszka, jak slyszalem, udal sie do matki, na wies. Gdzies w okolice Tambowa. Mintiejew, powiadaja, zaraz po uwolnieniu zmarl. Jeszcze w piecdziesiatym trzecim. -To ja tez wiem - rzucil Sztern. - Powiedzieli mi w piecdziesiatym czwartym na Litiejnym. Powiedz mi lepiej, jak zyc, skoro wszystko stoi na glowie. Sluchawka chwile sapala. -Arkaszka, powiem ci tak - w koncu odezwal sie Uriadczenko. - Ja juz sie wiecej w nic nie pakuje. Sam pomysl - mam rodzine, chlopiec mi rosnie. A tak szczerze mowiac, co ci za roznica? Przypuscmy, ze cos widzielismy. Komu to potrzebne? Nam i tak cale zycie wykrzywiono. Gdybys wiedzial, co przezylem w Uchtlagu. Zreszta, co ja gadam - nie mniej ode mnie kregow piekla przeszedles! Ile nam tego ludzkiego zycia zostalo? I ja mam swoimi rekami wszystko lamac? Po co? Kim oni dla mnie sa, ci uczeni i popi, zebym ja za ich dobrobyt swoim placil? -A prawda? - przypomnial Sztern. -Co - prawda? - zdziwil sie rozmowca w odleglym Stalingradzie. - Ja, drogi moj Arkaszo, nie jestem swiety. Jestem czlowiekiem prostym i nie pchalem sie do grona prorokow. Nie wybieralem sobie Golgoty, los mija podsunal. Uriadczenko zamilkl. Polaczenie bylo dobre, slychac bylo jak pokasluje na drugim koncu przewodu. Sztern dobrze znal ten rodzaj kaszlu - gruzlik. -Rozumiem cie - powiedzial Arkadij Naumowicz, zeby tylko cos powiedziec. -I bardzo dobrze, ze rozumiesz - zduszonym przez tlumienie kaszlu glosem powiedzial Uriadczenko. - Jak chcesz, to wal lbem w zamknieta brame. Ale beze mnie. Uralskie zony zwalcowaly kanciastego kiedys czlowieka. Nawet sie nie pozegnali na zakonczenie rozmowy. Sztern nie mial pretensji do Uriadczenki. Rzeczywiscie, ile mu zycia zostalo? Wszystko w porzadku. Tak powinno byc, prawa oporu materii ciagle jeszcze sa aktualne. Wrocil do pokoju, polozyl sie na kanapie, zalozyl rece za glowe i, ze wzrokiem utkwionym w pomaranczowym abazurze na suficie, zaczal wspominac przeszlosc. I z obliczen ciagle mu wychodzilo, ze tak naprawde to szczesliwie przezyl tylko piec lat. Cala reszta zostala stlamszona, zburzona i rozrzucona przez bezlitosny czas, przez tego straszliwego wampira ze spokojnym obliczem z prac historycznych i podrecznikow. W nich wszystko bylo uladzone: mongolska niewola - nieszczescie, Iwan Grozny - okrutny, ale sprawiedliwy car, walczacy o zjednoczenie ziem Ruskich, wyniszczajace i smiercionosne wyprawy pulkow Piotra i Katarzyny - istota wzmocnienia panstwa rosyjskiego. A do ludzkich owadzikow, ktore bezlitosnie byly deptane przez najjasniejsze buty w imie wysokich celow i idealow, nikt nie ma glowy - niech orza i sieja, i przepijaja co moga w knajpach, male niewidoczne mroweczki, ktorych pracowitoscia sycila sie owa historia. Co tam daleko szukac, czy nie byli takimi mrowkami Witia Uriadczenko, zmarly Mintiejew, ofiary katastrofy Usyskin, Morochin i Kolokolcew, czy on sam, Arkadij Naumowicz Sztern, przypadkowy przybysz, ktory dotknal tajemnicy stworzenia swiata i przezyl potem cale zycie z kneblem w ustach, lekajac sie powiedziec prawde, albowiem ta prawda zdaniem kogos najjasniejszego byla niebezpieczna, poniewaz burzyla podstawy istniejacej wiedzy o swiecie i wszystkie materialistyczne wyobrazenia ludzkosci o Bogu, stworzeniu swiata i prawdziwosci nauki? "Przelicz'". Tak chyba powiedzial Uriadczenko. Czyzby mial na mysli, ze w okreslonych warunkach lot "Wostoka" byl jednak mozliwy? Rownikowy promien ziemskiego okregu rowny jest... Pamiec usluznie podpowiedziala: "Szesciu tysiacom trzystu siedemdziesieciu osmiu i dwom dziesiatym kilometra". Czyli chcac dotrzec do polokregu, atmosfera powinna siegac polowy sredniego promienia Ziemi i wysokosc jej... Nie, to wszystko powinno wygladac nieco inaczej. Arkady' Naumowicz usiadl przy biurku, szybko i pewnie wyrysowal schemat i juz sie zaglebil nawet w obliczeniach, gdy w przedpokoju obudzil sie telefon. Telefon dzwonil uparcie i Sztern zrozumial, ze to dzwoni przeznaczenie. KAZAN. ZAMKNIETA LECZNICAPSYCHIATRYCZNA. STYCZEN 1964 ROK Sanitariusze w swirowni sa rozni, ale dobrych nie ma w ogole, dobrym szybko wysiadaja nerwy. W zamknietej lecznicy psychiatrycznej pacjenci sa szczegolni. Bardzo czesto trafiaja tu za zabojstwa. W kazanskim szpitalu dlugo przebywal kanibal Strieszniow, ktory caly wolny czas spedzal na sprawdzaniu smaku ludzkiego miesa. Wedlug Strieszniowa, smak miesa zalezal od plci, wieku czlowieka, pory roku, w ktorej mialo miejsce bicie (wlasnie tak okreslal popelnione przez siebie zabojstwa), od zawodu ofiary bicia i, najwazniejsze, sposobu bicia.Strieszniow zazadal zeszytow i zaczal w nich pisac prace naukowa z ekonomii i z zapalem udowadnial, ze przyszlosc nalezy do kanibalizmu, ze wyz demograficzny zmusi ludzkosc do przejscia na ten wysokokaloryczny i stosunkowo tani produkt zywnosciowy. W rozmowach z sanitariuszami Strieszniow dumnie nazywal siebie pionierem kanibalizmu, stawiajac sie obok wielkich podroznikow, uczonych i kosmonautow, dokonujacych pierwszych lotow w kosmiczne nieznane. "Sadysci! Bydlaki! - wrzeszczal Strieszniow, umykajac przed strzykawka z neuroleptykami. - Ludzie mi jeszcze pomniki postawia! Postep ludzkosci ja zapoczatkowalem! A wy! - wskazywal palcem sanitariuszy. - Was podadza mi na polmisku! Upieka z oliwkami w pysku!". Komu taka perspektywa mogla wydac sie kuszaca? Nic dziwnego, ze sanitariusze wkladali wiele serca w reedukacje kanibala, ale nie poprzez wyklady i czytanie Biblii, a poprzez aktywniejsze metody. Aktualnie Streszniowatu nie bylo. Pakujacy nos we wszystko Nikita Siergiejewicz Chruszczow zainteresowal sie losami sadysty, ktory w ciagu niecalych pieciu lat zjadl ponad dwudziestu ludzi i, dowiedziawszy sie, ze zostal uznany za niepoczytalnego, urzadzil lekarzom awanture. -Jak zrec, to byl poczytalny! - wrzeszczal sekretarz generalny na glownego psychiatre kraju, tupiac nozkami, obutymi w lakierowane polbuty. - Dwudziestu ludzi zszamal. Caly Komitet Centralny w pelnym skladzie mniej krow w tym samym czasie zjadl! Posadze cie razem z nim, moze wtedy zrozumiesz. Dwudziestu ludzi, a wy mu kasze do sali nosicie? Nie rozumiem tego, moze wy sami jestescie jakimis padalcami? Moze w sekrecie sami po nocach, na ulicach naszych miast, wpieprzacie innych? Strieszniow zostal w trybie pilnym przewieziony na powtorne badania do instytutu imienia Serbskiego, gdzie lada dzien mieli go uznac za calkowicie poczytalnego i nadajacego sie do sadzenia. -To jakas paranoja! - zakrzyknal doktor nauk medycznych Waszczenko, w waskim kregu kolegow - specjalistow. - Jesli jest poczytalny, to powinnismy jego prace o odzywianiu rozpatrywac w Najwyzszej Komisji Atestacyjnej! Po prawej od sali Arkadija Naumowicza bylo cicho. W tej sali mieszkal Dalajlama. Stale medytowal albo wedrowal po astralu, dlatego sciany sali mu nie przeszkadzaly. Wrociwszy z kolejnej podrozy Dalajlama, ktory kiedys nazywal sie Rustam Faridowicz Amirchanow, opowiadal wszystkim chetnym, jak wygladaja mieszkancy Saturna, jakie liscie maja drzewa w Mglawicy Andromedy, czym zakonczyla sie wojna miedzy Plejadami i Kasjopeja, dokad podaza gwiazda Bernarda i kiedy Uklad Sloneczny nawiedzi Gwiezdna Orda, ktora na swojej drodze bezlitosnie eksterminuje wszystko, co zywe. Wedlug Amirchanowa wtedy wlasnie nalezy oczekiwac Apokalipsy. Dalajlama Amirchanow opowiadal, ze w przestrzeni kosmicznej istnieja niewidzialne gwiazdy, ktore pochlaniaja widzialne swiatlo. Ludzie o tych gwiazdach jeszcze nie wiedza, odkryja je dopiero za dziesiec - pietnascie lat, ale pozytku z tego zadnego nie bedzie. Sanitariusze I lekarze sluchali Amirchanowa z zadowoleniem, a Sztern go nie lubil i prosto w oczy nazywal lgarzem i durniem. Z lewej strony sasiadem byl Mozart, w poprzednim zyciu - Andriej Nikolajewiczu Zabin. Krazyly o nim sprzeczne opinie, mowiono nawet, ze byl kiedys znaczaca partyjna fisza, moze nawet kandydatem do Biura Politycznego KC KPZR, co bylo, oczywiscie, kompletna bzdura - kto by leczyl aparatczyka takiego wymiaru w prowincjonalnym zakladzie, gdzie nawet kaczke sanitariusze przynosili wedle kolejnosci, a nie wedle potrzeb? Tym niemniej na muzyce Mozarta sie znal, nie rozstawal sie z dwoma pomalowanymi drewnianymi lyzkami, ktorymi zrecznie wystukiwal ulubione melodie. Najlepiej wychodzil mu "Marsz Turecki", kompozycja wlasna, ktora Mozart najchetniej wykonywal na ogolonych glowach pacjentow. Slowo honoru, ze nawet sanitariusze bili mu brawo, a w swieta numer ten nieodmiennie wchodzil do programu koncertu, przygotowywanego przez pacjentow dla pracownikow powiatowego wydzialu zdrowia. Zwykle wystepowal na nim tez silacz Dzambatyrow, ktory za molestowanie swojej corki zadusil przewodniczacego kolchozu. Sad stanal przed nierozwiazywalnym problemem - albo musialby uznac, ze czlonek partii moze zgwalcic nieletnia, albo udac, ze nic takiego nie mialo miejsca, a Dzambatyrow po prostu zwariowal i nie moze ponosic odpowiedzialnosci za swoje czyny. W psychiatry - ku silacz, zakladajac sie albo i bez, podnosil dowolnego widza, zonglowal cwiczebnymi granatami z gabinetu obrony cywilnej, robil szpagat z siedzacymi mu na ramionach sanitariuszami i w ogole dokazywal cudow sily. Dzambatyrow byl w szpitalu lubiany. Lekarze dawno uznaliby go za wyleczonego, ale liczna tatarska rodzina przewodniczacego jeszcze nie ostygla z checi zemsty i Dzambatyrow przebywal w szpitalu na zasadzie pacjenta "zdekonwojowanego" - rabal drwa i wykonywal inne prace, wymagajace zrecznosci i sily. W szpitalu znajdowali sie bardzo rozni ludzie, ktorzy z szacunkiem odnosili sie do nowego pacjenta. Lekarzom Arkadij Naumowicz Sztern usilowal wytlumaczyc, ze nie jest zadnym swirem, a siedzi raczej z powodu przekonan politycznych. Wysluchawszy Arkadija Naumowicza, lekarze zgodnie pokiwali glowami: dwa, gora trzy lata i Arkadij bedzie mogl wrocic do swojej pracy doktorskiej. Akurat, zreszta, towarzysz pulkownik z Pitera specjalnie przyjechal, zeby dowiedziec sie o stan zdrowia chorego. Rzeczywiscie, zaraz za ordynatorem do sali wszedl stateczny i usmiechniety bezpiek Walentyn Nikolajewicz Awruckij, usiadl na kiwajacym sie taborecie, owial Arkadija Naumowicza cierpka chmurka "Chypre'a", usmiechnal sie jak do starego znajomego i niecierpliwie machnal reka do ordynatora, ze niby dajcie pogadac ze starym przyjacielem! -No, witajcie - wladczo uscisnal reke pacjenta. - Jak samopoczucie, Arkadiju Naumowiczu? Przywiozlem wam banany i mandarynki, nawet udalo mi sie zdobyc ananasa, slowo honoru! I zaczela sie rozmowa, niezrozumiala i niepotrzebna, w ktorej obaj, jak bokserzy, nie raz juz spotykajacy sie na ringu i dobrze znajacy atuty rywala, tanczyli, zaslaniali sie rekawicami, klinczowali, udawali ataki, ale zaden z nich nie decydowal sie na zadanie pierwszego ciosu. -Prosze opowiadac, prosze - dodawal otuchy pulkownik Awruckij, zdecydowawszy sie w koncu na atak. - Nikt juz wam nie bedzie przeszkadzal. Tu mozecie opowiedziec cala prawde. Opowiedzcie ludziom, ze Ziemia nie jest okragla, a plaska, ze stoi na trzech wielorybach, ze pod nami znajduje sie bezkresny slony ocean, ze niebo nad nami zamkniete jest sfera niebieska, o ktora w latach trzydziestych rozbijaly sie wasze balony i stratostaty. Opowiadajcie! O tym, ze gwiazdy sa po prostu wtopione w niebianski krysztal, ze Ksiezyc i Slonce poruszaja sie po niebosklonie na specjalnych szynach, ze mglawice nie sa skupiskami gazu czy odleglymi galaktykami, a tylko i wylacznie wynikami lenistwa aniolow, ktorym nie chce sie przetrzec sfery niebieskiej sucha sciereczka. Dlaczego milczycie? Sztern oblizal wargi. Jego otyla i blada twarz wygladala na oblicze nieboszczyka. -Wiecie co - powiedzial. - Czuje sie jak skonczony idiota. Dlugo zylem oczekiwaniem, ale nie nigdy nie pomyslalem, ze istnieje takie proste wyjscie. Awruckij usmiechnal sie: -Przyzwyczajajcie sie - poradzil. - Tu, jak juz powiedzialem, mozecie nie grzeszyc przeciwko prawdzie. Tak, macie absolutna racje - zyjemy na powierzchni plaskiej Ziemi. Owszem, nasza Ziemia rzeczywiscie stoi na trzech wielorybach i nikt nigdy nie polecial w kosmos, poniewaz nie mozna sie przebic przez sfere. Na pewno wam ulzylo, ze nie tylko wy to wiecie. Tak wiec, prosze - wykrzyczcie te prawde. -W domu wariatow? - zapytal Sztern. -Na razie - powiedzial bezpiek. - Kiedy oglosi sie, ze ludzie dotarli na Ksiezyc, bedziecie mogli wykrzykiwac to na kazdym rogu. Dogadalismy sie juz z Amerykanami. I, oczywiscie, wszystko potwierdzimy. Ale nie o tym chcialem mowic. Gdzie jest gwiazda, ktora zdjeliscie z pokrycia rozbitego stratostatu? Dlugo bawilismy sie w kotka i myszke, ale nadszedl czas na meska rozmowe. Oddajcie gwiazde, potrzebuje jej panstwo. Przeciez ciagle jeszcze, do chwili obecnej nie wiemy, co to jest! A jej zbadanie moze przewrocic do gory nogami nasza wiedze o fizyce przestrzeni. Oddajcie, Arkadiju Naumowiczu! -Nie mam jej - odcial Sztern, dziecinnie skrzyzowawszy palce za plecami. - I nigdy nie mialem. Moze mial Mintiejew? -Mintiejew zmarl - przypomnial mu Awruckij. -Tak, udalo mu sie - skinal glowa Arkady Naumowicz. -Glupi upor - wzruszyl ramionami Awruckij. -A co by sie stalo, gdyby gwiazda juz wtedy trafila do rak wojskowych? - zapytal gluchym glosem Sztern. -Pewnie uratowalibyscie wiele ludzkich istnien - twardo oswiadczyl pulkownik. - Wojna z Hitlerem nie bylaby tak krwawa... -Watpie - westchnal Sztern. - Ale chce was zapytac, co by bylo z nami? Ze mna, z Mintiejewym, z Uriadczenka i Nowikowym? Dlaczego milczycie, pulkowniku. Ach, zapomnialem wam pogratulowac... -Nie mam nic do powiedzenia - mruknal Awruckij. -O Boze! - Sztern wstal. - Wy ciagle chcecie ratowac pole, nie zauwazajac, ze pod buciorami chrzeszcza deptane klosy! Moge juz wrocic do swojej sali? -Prosze posluchac! - Pulkownik chwycil Szterna za rekaw. - Zrozumcie: nie wypuszcza was, poki nie otrzymaja gwiazdy! -A po co mam niby wychodzic? - wzruszyl ramionami Arkadij Naumowicz. - Jestem w domu, pulkowniku. W domu. Przez dluga chwile Awruckij uwaznie mu sie przygladal. -Szkoda - powiedzial w koncu. - Mialem pelnomocnictwo do przedstawienia bardzo korzystnych propozycji. -Boze! - westchnal Sztern. - Jakze mam was wszystkich dosc: tych kryminalistow, szukajacych nieistniejacych skarbow, tych uczonych, marzacych o wjechaniu do raju na cudzych plecach, tych sluzacych wladzy, walczacych o dobro calej ludzkosci! Zeby osiagnac efemeryczne ogolne szczescie, bez namyslu zlamaliscie zycie mnie, Mintiejewowi, Nowikowowi, Udriadczence. I to tylko dlatego, ze zdobyta przez nas prawda okazala sie niepotrzebna. Ile jeszcze zywotow zlamiecie, zanim przekonacie sie, ze wszechogolne szczescie jest nieosiagalne, a my jestesmy tylko pylkami na plaskich drogach wszechswiata i od czegos ogromnego oddziela nas niebieska sfera. Nie wiem, czy tam jest Bog, nie wiem, przez kogo i po co zostal stworzony nasz swiat, ale wiem, czego jestem pewien: nie jest stworzony dla krwawych eksperymentow i waszej tepoty. Kiedys naszemu Stworzycielowi znudza sie wszystkie ludzkie sztuczki i wtedy nastapi koniec. Nie bedzie trab i powtornego nadejscia, po prostu trzy wieloryby machna ogonami i... Boje sie, pulkowniku. Stoimy na skraju przepasci, przy ktorej niczym sa wszystkie ludzkie wysilki i dazenia. Wy jestescie zbyt mlodzi i nie pamietacie starego podrecznika geografii. A w tym podreczniku byla dziwna rycina - mnich dotarl do skraju swiata, przebil sfere niebieska i wysunal glowe, chcac zobaczyc, co sie za nia kryje. Swiat ma w nosie nasze klamstwa. Wszyscy stoimy na skraju i nadszedl czas zerknac, co jest tam dalej! WIES ANDRONCEWO POD WOLOGDA.PAZDZIERNIK 1936 ROK Byl czas babiego lata. Po niebieskim niebie fruwaly niewazkie pajeczynki, w lesie panowal gesty zapach grzybow, miedzy drzewami bezczelnie czerwienily sie muchomory.Liscie na drzewach jesien juz zezlocila, ale trawa jeszcze zielenila sie i spacer po lesie bylby czysta przyjemnoscia, gdyby nie kierowali sie w tym momencie na miejsce katastrofy. Nie bylo szans na to, ze chlopaki ze stratostatu "Siewier" uratowali sie i czekaja teraz na nich przy ognisku. Z obliczen wynikalo, ze stratostat zostal wyniesiony na niewyobrazalna wysokosc. Najprawdopodobniej zaklinowaly sie klapy, przez ktore spuszcza sie gaz. Jesli aparat byl w stratosferze ponad dwie doby, to tlen dla Usyskina i Morochina musial sie skonczyc znacznie wczesniej. A sadzac z obserwacji, stratostat majtal sie w niebiosach znacznie dluzej. Wszyscy byli przybici. Z tylu zostala wies Androncewo, skladajaca sie z dziesieciu chat z bali, przyklejonych do zbocza wzgorza nad waska lesna rzeka Sindoszka. Jeden z mieszkancow wsi, Nikolaj Malkow znalazl w lesie stratostat. Najpierw pomyslal, ze posrod polamanych drzew lezy szary wieloryb, ale zblizywszy sie, zobaczyl ogromna, w polowie nadmuchana gumowa grusze, oplatana mnostwem lin. Ponizej gruszki, wbita w ziemie, metalowo polyskiwala kula z okraglymi okienkami, zagladnawszy do jednego, wiesniak zobaczyl nieruchomo lezacych ludzi. Malkow ruszyl do powiatu, poinformowal o znalezisku rade powiatu, stamtad zadzwonili do Wologdy, a z Wologdy wiadomosc dotarla do Moskwy. Wojskowi dali samolot, na ktorym ekspedycja ratunkowa wyleciala tego samego dnia. Dyrektor instytutu uprzedzil, by z prasa, szczegolnie z robotniczymi korespondentami uwazac, ale i bez tych ostrzezen nie bylo zwyczajnie czasu na rozmowy z zurnalistami. Od razu po ladowaniu ekipa ratunkowa w dwoch samochodach pojechala do Androncewa, a po przybyciu, zostawiwszy radiotelegrafiste w domu Malkowa, natychmiast wyruszyla na miejsce katastrofy. Malkow prowadzil. Za plecami sterczala mu dubeltowka. Przewodnik byl wysoki, chudy i brodaty. Sadzac z jego gadatliwosci, Malkowowi podobalo sie byc w centrum zainteresowania. Ciagle opowiadal, jak znalazl stratostat, dodajac za kazdym razem nowe szczegoly. Okolica byla bagnista, dlatego do miejsca wypadku nie dalo sie dotrzec szybko. Wsrod zaczynajacej juz plowiec zieleni czerwienily sie dojrzale jagody. Malkow prowadzil ratownikow po ledwo widocznych zwierzecych sciezkach, az dziw, ze ani razu nie stracil tropu. Dotarli do aparatu o czwartej. Najpierw byl niski zagajnik, potem za wielka polana zaczal sie stary, mieszany las. W polowie pozbawiony gazu aparat, z boku rzeczywiscie przypominal dziwnego wieloryba, ktory upadajac, zmial mlode brzozki i choinki. Zwaliwszy sie z niebios, gumowy balon zgniotl wiele jagod - mazniecia soku na jego powloce przypominaly krwawe slady. Nad miejscem katastrofy stratostatu wisiala niezrozumiala blekitnawa zorza, ale nie to interesowalo ekipe - najpierw rzucili sie sprawdzic losy ludzi. Metalowa gondola z malutkimi iluminatorami do polowy wbila sie w prochnice. W kabinie panowala ciemnosc, a grube szyby nie pozwalaly zobaczyc, co sie dzieje we wnetrzu. Tylko Malkow zapewnial, ze widzi w gondoli dwie nieruchome postacie. Stratostatem poleciala para, Usyskin i Morochin. Mysliwy nie mogl o tym wiedziec. Mintiejew obejrzal gondole, przechwycil spojrzenie Szterna i wyrazistym gestem przejechal kantem dloni po gardle. Sztern ponuro przytaknal skinieni em glowy. Uri adczenko i Nowikow przygotowali narzedzia i zaczeli metodycznie odkrecac sruby mocujace luk. Bylo to trudne zajecie, sruby nie chcialy puszczac i poddawaly sie z ogromnym trudem, pozostali w tym czasie mogli sie rozejrzec. -Potrzebne beda konie - powiedzial zatroskany Mintiejew. - Nie da sie inaczej wywiezc stratostatu. -Bedziemy mieli - zapewnil go Sztern. - Jak tylko tu skonczymy, ja sam skocze do rady powiatu. Pomoga! Przeciez tam tez sa ludzie radzieccy! -Szkoda chlopakow - westchnal Mintiejew. - Ale im sie dostalo! -Musimy zwolac chlopow - oszacowal Sztern. - Bez nich nie damy rady. -Mam nadzieje, ze sobie poradzisz - powiedzial Mintiejew. Nikolaj Malkow, z plonacymi z ciekawosci oczami, okrazal wiszacy na polamanych drzewach balon. -Ej, sluchajcie, uczeni wy tam, ludzie! - nieoczekiwanie zawolal zza balonu. - A co to jest? Kto mi powie, co to za pierdula? Jak pozar! Oslepnac mozna! Sztern i Mintiejew pospieszyli w kierunku, skad dochodzil glos. Tam po raz pierwszy zobaczyli gwiazde. Na grubej metalizowanej gumie balonu plonela jaskrawo- blekitna iskra. Rozchodzily sie od niej liczne aureole i wydawalo sie, ze wraz ze swiatlem we wszystkie strony rozchodzi sie spokoj. -Co to jest? - zapytal oczarowany Mintiejew i, widzac, ze Sztern wyciagnal ku niej reke, uprzedzil: - Nie dotykaj, to moze byc niebezpieczne. -Dobro nie moze byc niebezpieczne - nie wiadomo dlaczego odparl wtedy Arkadij, patrzac, jak mieni sie nieprawdopodobny, bajeczny, skrzacy sie brylancik na jego dloni. -Jakiez to piekne! - wymamrotal Nikolaj Malkow i przykucnal, zeby zrobic sobie skreta z kawalka gazety. Ale widac palenie w tym momencie wydalo mu sie nie na miejscu, bo wsypal tyton z powrotem do kapciucha, wstal i jak zaczarowany pochylil sie nad dlonia Szterna, na ktorej cieplo lsnil cud. -Jakby slonce! - wymamrotal. - Zywy! - rozlegl sie krzyk od gondoli i wszyscy rzucili sie w tamtym kierunku. Sztern tez ruszyl, zacisnawszy teczowe migotanie iskierki w dloni. Uriadczenko i Nowikow wyciagneli z gondoli obu. Morochin byl martwy, cialo juz ostyglo, Usyskin, ktorego rozbita glowa owinieta byla rekawem bialego podkoszulka, pokrytego burymi plamami, ciezko, z trudem oddychal. Twarze obu pokrywaly liczne wielkie since. Widac niezle oberwalo sie chlopakom w powietrzu. -Lekarz! Lekarz! - zawolalo jednoczesnie kilka osob, lekarz juz pochylal sie nad rannym. -I jak? - zapytal Mintiejew. - Jaki jest jego stan, doktorze? Lekarz pokrecil glowa. Jego twarz byla nieprzenikniona. -Jest przytomny - powiedzial. Usyskin otworzyl oczy, na jego wargach pojawilo sie cos na ksztalt usmiechu. -Arkasza... Witek... - powiedzial szeleszczacym szeptem. - Jednak doczekalem sie was! -Milcz - polecil Mintiejew. - Milcz, Loszka. Potem wszystko opowiesz! -Ko... mu? - na dwa tempa odpowiedzial Usyskin. - Aniolom w niebiosach? -Wszystko bedzie dobrze - obiecal Mintiejew, ale brakowalo jego glosowi pewnosci. Usyskin wychwycil to i znowu sprobowal sie usmiechnac. -Te... raz... - wy skandowal znowu. - Wazne... Bardzo... Lezal chwile z zamknietymi oczami, potem przywolal do siebie Mintiejewa i Szterna. -Wazne... - wyszeptal znowu. - Ile kilometrow, nie wiem... Tysiac albo i wiecej... Kopula... Kopula nad ziemia. Kopula jest oblodzona. Kilometrowe sople... Nadzialismy sie na jeden z nich... i zaczelismy spadac... A tlen... dwadziescia szesc procent... ozonu wykazaly czujniki... mezosfera... ale i tak niepojete... I zaczelo sie! Milczal przez chwile, ale po upartym spojrzeniu widac bylo, ze sili sie opowiedziec wszystko. -Wieloryby... - powiedzial. - Trzesienia ziemi... mnich z podrecznika... myslalem bajka... dla Slonca okna... i tunel... dlugi taki... jak w gorach... - Usyskin chrapliwie westchnal i powtorzyl: - Mnich na skraju ziemi... -A to? - Sztern rozchylil palce i blekitna zorza rozswietlila pograzajacy sie juz w mroku las, oswietlila wielorybia tusze stratostatu, drobnymi iskierkami zatanczyla na metalu gondoli, na twarzach otaczajacych rannego ludzi. Ciepla iskierka wesolo tanczyla na dloni Szterna. Usyskin szeroko otwartymi oczami popatrzyl na mieniaca sie skre, drzaca na dloni kolegi. -Gwiazda - powiedzial czule i cicho. - Gwiazdeczka... I umarl. Wszystko skonczylo sie dla niego i wszystko dopiero sie zaczelo dla pozostalych. Byly nowe starty i Mintiejew ze Szternem na wlasne oczy zobaczyli gigantyczne wielokilometrowe sople lodu, zwisajace z teczowej kopuly sfery niebieskiej. Zobaczyli tunel, po ktorym poruszalo sie, wymachujac gietkimi mackami protuberancji, Slonce. Widzieli dziwne skrzydlate istoty, oczyszczajace niebieska sfere z oblodzenia i szadzi, a pewnego razu, kiedy Sztern, Mintiejew i Uriadczenko wzbili sie na rekordowa wysokosc, krysztalowa czystosc dnia pozwolila im obserwowac fantastyczny i potworny zarazem widok - gigantyczne plaskie ogony Lewiatanow, na ktorych w praoceanie spoczywal dysk Ziemi. Ale los tych ludzi byl juz zdecydowany przez niewysokiego wasatego czlowieka o stromym niskim czole i oszpeconej dziobami twarzy. Wodz dlugo siedzial nad sprawozdaniami, ssac niezapalona fajke, dlugo zastanawial sie, wazac fakty i obliczajac konsekwencje, potem trzasnal w papiery dlonia o krotkich palcach i podniosl tygrysi wzrok na cierpliwie oczekujacego jego decyzji przewodniczacego Akademii Nauk. -Przedwczesne - powiedzial gluchym glosem. - To dotyczy polityki, a ta jest dziewoja konserwatywna. Nie mozemy odzegnac sie od materialistycznego swiatopogladu. To zahamuje przemyslowy rozwoj kraju. Panstwo jest wazniejsze. Odwazni ludzie, silni ludzie, szczerze jest mi ich zal! KONIEC ZIEMI. 22 MARCA 1965ROK Od rana za oknem slychac bylo szpaki. Okna byly jeszcze zaklejone na zime, ale szczebiot szpakow przebil sie do sali i obudzil Arkadija Naumowicza Szterna. Gdyby nie kraty w oknach i nie sluzbowe umeblowanie sali, wszystko wygladaloby jak w domu, na Wasiljewskim Ostrowie.Tylko sasiedzi byli inni, no i sanitariusze nijak nie pasowali do domowego opisu. Trzymano Szterna w jedynce, widac takie bylo zalecenie kierownictwa. Zamek w drzwiach zazgrzytal, do sali zajrzal brodaty sanitariusz o ksywce Demon. -Pora sniadac - rzucil ponuro. - Ty, Naumycz, nie zwlekaj, dzis ma dyzur Duremar*, a on lubi, zeby wszystko szlo wedlug rozkladu. Sniadanie bylo skromne. Owsianka, biale pieczywo, lekko poslodzona herbata. Pacjenci jedli bez pospiechu, rozmawiali. Krazyly sluchy, ze do szpitala ma wkrotce wrocic kanibal Strieszniow. -Uwazam, ze powinnismy wyrazic swoj protest - powiedzial tworca narkotycznego kierunku w sztuce, Maksym Pietlucha. - Urzadzimy mityng, lekarze powinni wiedziec, ze jestesmy przeciwni jego powrotowi do szpitala. Niech jedzie sie leczyc do innego. -Nie nalezy przekladac swojego bolu glowy na innych - natychmiast zaoponowal mechanik-amator Kulibin. Nawet przy sniadaniu jedna reka budowal cos z zapalek, ktorym sanitariusze przewidujaco obcieli siarczane glowki. - Dzis wyslemy gdzies kanibala, potem oglosimy wolnosc prasy, a moze i prezydenture na wzor Ameryki oglosimy?! Wystarczy, ze z powodu politbiura leb boli, a jak cos czlowiek powie, od razu szprycuja siarka. -Nie pakujmy sie w polityke! - ostrzegl go Maksym Pietlucha. -Pakujmy, nie pakujmy, a siarke i tak ci wstrzykna! - dosc racjonalnie zauwazyl Kulibin. -Lepiej zapytaj naszego Kopernika! - wrzasnal prosty radziecki wariat Andriej Andriejewicz Kapustin. Ten trafil do szpitala dlatego, ze ogolil na zero swoja zone, sasiadow, co bylo jeszcze zwyczajnym chuliganstwem, ale potem usilowal ogolic przewodniczacego Rady Wiejskiej. - Slyszysz, Kopernik, co myslisz o Strieszniowie? Sztern nie od razu uswiadomil sobie, ze pytanie skierowane jest do niego. -Pozre skubany nas wszystkich - mruknal. - Z Pietluchy przeciez mozna tyle schabowych nastrugac... Sanitariusz Demon pojawil sie w stolowce z pasem na ramieniu. -No? - zapytal znaczaco. - Kto tu u nas dzis jest pierwszym ochotnikiem do zastrzykow? Pacjenci zamilkli, z lekiem wymieniajac spojrzenia: znamy my te zastrzyki, czlowiek po nich dwie godziny lezy zwiniety w supel... -Idziemy, Kulibin! - powiedzial Demon, ruchem reki lamiac konstrukcje z zapalek. -Dlaczego ja? Dlaczego ja? - rozjeczal sie mechanik - amator. - O, Pietluche wez, on nie potrzebuje mozgu, on jest caly w sztuce! Albo Kopernika, w dzien i tak gwiazd nie widac! -Idziemy, idziemy - Demon leniwie popchnal Kulibina do wyjscia. -To jest zemsta polityczna, towarzysze! - zawyl Kulibin. Jego wrzaski ucichly w korytarzu. Przez jakis czas wszyscy siedzieli zmieszani. Do stolowki zajrzala sanitariuszka Chmyzoczka, grube, bezczelne czterdziestoletnie babsko. Chmyzoczka dwa razy siedziala w zonie za kradzieze, dlatego nie znosila psycholi, poza Szternem, ktoremu wspolczula i nawet czasem czestowala domowym pierozkiem albo jablkiem. "Wycierpiales sie, biedaku, przez te pietnascie dlugich lat! - mowila, wspolczujaco patrzac, jak Arkadij Naumowiczje. - Jedz, kto ci jeszcze przyniesie cos smacznego? Te suki moga zdrowego zalatwic, co dopiero chorego!". Dzis Chmyzoczka byla w dobrym humorze, nie tlukla nikogo szmata, wesolo zawolala: -Jak tam, szizole, nawpieprzaliscie sie? No to mi marsz do sal, zaraz Duremar bedzie robil obchod! W pokoju Arkady Naumowicz polozyl sie, ale zaraz przypomnial sobie, ze Duremar nie lubi balaganu i uwaza, ze chorzy w ciagu dnia nie powinni wylegiwac sie w lozkach, a zajmowac pracoterapia. Sztern wstal w odpowiedniej chwili - do pokoju wpadl lekarz w bialym kitlu ze swoimi szklanymi probowkami na kal, wiszacymi na piersi - zaiste, Duremar, skradajacy sie po sladach Buratina. -No i jak, Arkadiju Naumowiczu, jak sie czujemy? - zapytal. - Pacjenci nie dokuczaja? Jezyk prosze pokazac. Tak! Patrzcie na moj palec! Wciagnijcie dolna warge! Ta- ak! Teraz gorna! Dobrze! Bardzo dobrze! Do wyzdrowienia daleko, ale samopoczucie sie polepsza' Czytaliscie szkolna "Astronomie"? To bardzo dobrze, czytajcie dalej! - zastanowil sie chwile i wypowiedzial niewiarygodne slowa: - Od dzis bez zabiegow, tylko spacery! Oto jaki to byl udany dzien. Szterna i Baronowskiego, chorego z sasiedniej sali, skierowano na pracoterapie - rznac drzewo do szpitalnej kuchni. Drewno bylo kiepskie, prochno przezarte przez korniki, ale Sztern mial wspanialy humor, niebiosa byly blekitne, a zloty dysk slonca dodawal radosci i sil. -Nie pedz tak - chrypial Baronowski. - Dla kogo tak sie starasz? Baronowski byl spokojnym wariatem. Z zawodu byl dworcowym zlodziejem. Do lecznicy trafil prosto z pracy w stanie bialej goraczki i juz pierwszego dnia dlugo ganial za pielegniarka z odebrana jej strzykawka, a potem spedzil tydzien w pasach pod nadzorem Demona i Orangutana, ktorzy szybko wybili mu z glowy wyglupy. Lada moment mieli go przeniesc do aresztu sledczego. -Przerwa na fajke! - oznajmil Baronowski i demonstracyjnie usiadl na kozle. Sztern zostawil go i poszedl w kierunku komorki, pod sciana ktorej urzadzil swoja kryjowke. Pudelko z zapalkami przywiozla mu Lana, ktora byla na widzeniu z pozwolenia sluzb specjalnych. Sztern bardzo sie bal, ze sasiadka zawiedzie go, ale tak sie nie stalo. I wszechpotezne sluzby specjalne okazaly sie nie takie znowuz wszystkowiedzace i wszystkowidzace, jak to sie Szternowi wydawalo. Zaiste: wyobrazajac sobie drapieznika, zaczynamy od tego, ze wymyslamy mu kly... Pudelko od zapalek bylo na swoim miejscu. Sztern nagle poczul nieodparta chec zerkniecia na gwiazde. To bylo glupie zyczenie, ale roslo w nim i poteznialo, kruszac pancerz rozumnej ostroznosci. Sztern wsunal pudelko glebiej do schowka, ale to nie pomoglo. Chec zerkniecia na gwiazde byla silniejsza niz strach. Znowu wyjal pudelko ze skrytki. Pod zapalkami bielala kulka z chleba. Jeszcze nawet nie widzac gwiazdy, Sztern wyczuwal jej miekkie cieple swiatlo, rodzace w czlowieku wiare i umacniajace nadzieje. Popatrzyl na Baronowskiego. Ten ponuro siedzial na kozle. Palenie w szpitalu bylo zabronione, a przerwa na papierosa bez papierosa, stawala sie po prostu udreka. Chec zapalenia byla tak silna, ze Baronowski pochylil sie, chwycil garsc swiezych opilek i zaczal je chciwie wachac. Sztern poszedl za komorke i jeszcze raz sie rozejrzal. Dokola bylo pusto, zaczal wiec pospiesznie rozlupywac skamieniala grudke, kryjaca gwiezdne swiatelko. Gwiazda byla na swoim miejscu. Delikatne lsnienie rozswietlilo ponury zakatek za komorka, magiczna fala podchwycila Arkadija, podarowujac mu spokoj. Iskierka mienila sie na jego dloni, a on, nie znajac jej nazwy i astronomicznych parametrow, czul, ze samo jej istnienie czyni zycie innym. Wszystko co przezyl, wydalo mu sie teraz drobne i nie zaslugujace na uwage. Gwiazda migotala na jego dloni, byla obietnica wiecznosci zycia i nienaruszalnosci prawd. Sztern byl zbyt pochloniety wpatrywaniem sie w swoj niebianski talizman i dlatego nie uslyszal wystrzalu. Po prostu tepy bol, niczym noz uderzyl go w lewa piers, zaskoczony patrzyl na malutka dziurke w niebieskiej flaneli kurtki, skad nagle wytrysnela fontanka czerwonej krwi, oszolomiony rozejrzal sie i zobaczyl zdenerwowanego, ze skamieniala twarza Maksyma Pietluche, zblizajacego sie z pistoletem w dloni. Z opoznieniem uswiadomiwszy sobie, ze prozno zaniechal ostroznosci, a jedna ze stron, polujaca na gwiazde w koncu ja dostala, Arkadij Naumowicz znalazl w sobie sily, by wyciagnac rece ku niebiosom. Plomienna iskierka, lsniaca zyciowym blaskiem na jego dloni, nagle rozjarzyla sie tak, jak plonela na gumowej powloce stratostatu cwierc wieku temu i pomknela do gory, by zlac sie z przenikliwym blekitem odleglej niebieskiej sfery, skad zostala pochwycona przez wyprzedzajacych swoje czasy ludzi. A moze to nie gwiazda wcale pedzila do nieba, a podazala tam, udreczona ziemskimi cierpieniami, dusza aeronauty Arkadija Naumowicza Szterna. Tlumaczyl Eugeniusz Debski Alan Kubatijew PTAKI MUSZA LATAC...! Dedykuje moim kolegom z pracy w " Overseas Strategie Consulting, Ltd" -Potrzebuje prawdziwego potwora. Tak wiec zrobilem z niego ptaka. -Dlaczego? -Bo z ptakiem nie mozna pogadac. Juraj Herz. Z rozmowy Znajomosc ptasiego byla jedynym powodem, dla ktorego jednak otrzymal te prace. W innym przypadku zobaczylby te wyplate jak wlasne uszy bez lustra. Podsumowanie, jakie zostawil trzy tygodnie temu w Ptasim Palacu, sformulowane bylo dosc ostroznie. Kasete nagral we wroblim, ktory wszyscy, lepiej czy gorzej, ale rozumieli. Piaty punkt sprawil mu najwiecej klopotu. Ptaki sa niewyobrazalnie wyczulone na najmniejsze zmiany w tonacji - detektory klamstw w porownaniu z nimi to kawalki zlomu, a normalne ludzkie uszy - kawalek miesa. A kiedy sie klamie, tonacja, niestety, podnosi sie - wysilek powoduje napiecie miesni krtani... "Czirr-czurrip-fjuirr-czak'. "Fjuirf - nie wychodzilo, chocby sie skichal. Ciagle "fiuir" i "fiuir" - "bardzo kocham", a za taki blad w wymowie mozna bylo latwo zaplacic wlasnym tylkiem. Wronski meczyl sie dwa wieczory, dopoki nie udalo mu sie uzyskac przekonujacego dzwieku. Siedzial teraz na swojej grzedzie w wolierze naprzeciwko naczelnikowej i znowu sie meczyl, tlumaczac odpowiedz do dyrektora ptasiej fermy, blagajacego o zmniejszenie wyroku. To byl beznadziejny przypadek. Wszyscy dyrektorzy ptasich ferm zostali skazani na bezzwloczna utylizacje w karmokombinatach, a personel na dozywotnie tam zamkniecie, z utylizacja dopiero posmiertna. Naczelniczki, na szczescie, nie bylo na miejscu. Przez uchylone drzwi woliery widac bylo stol zawalony kasetami i kilka podziobanych jablek. Grzeda byla odrobine zanieczyszczona. Dokladnie tyle, by pokazac, ze Naczelniczka pamietala o swojej wrodzonej istocie. Z sasiednich wolier dochodzily znieksztalcone piski i krzyki. Wronski rozumial z tego tylko niewielka czesc. Wtedy, w tak odleglych, ze niemal niepamietnych czasach, poszedl na wydzial zoolingwistyki z bardzo prostego powodu, a wlasciwie z bardzo prostych trzech powodow. Trzecim byl silny niedobor studentow na wydziale, z tego powodu przyjmowali kazdego, kto zglosil sie na egzamin. Drugi - do uniwersytetu mogl dojsc pieszo z domu w ciagu siedmiu minut. A pierwszy - na ten wydzial zdawala Ledka. Uczyla sie w szkole z ornitologiczna specjalizacja i miala hysia na punkcie tych spraw. Sama nauczyla sie kakadu, bez zadnych podrecznikow i kursow, ot tak, ze sluchu. Miala dwie papugi kakadu, tutejszej hodowli, nocami regularnie sluchala "Krzyk Kakadu", a braciszek, marynarz dalekomorski, przemycal jej z zagranicznych rejsow pocket-booki i nagrania w kakadu. Przez dwa lata Wronski szwendal sie za nia, kilka razy, jak miala humor, calowali sie namietnie w bramach. Potem Wronski zdecydowal, ze sie z nia ozeni i zaciagnal sie do "brygady budowlanej", zeby zarobic na slub. Nawiasem mowiac, ich brygada budowala wlasnie te ferme ptasia, ktorej dyrektorowi odpowiedz wlasnie tlumaczyl. Wronskiego przeszedl dreszcz: wedlug dzisiejszych standardow byla to niezla ciemna plama w jego zyciorysie. Nie daj Bog dziecioly sie dostukaja... Wiczcz-chjuczi-czir-chir-czi-firr. Odmowa jest nieodwolalna. Wronski odlozyl mikrofon i zdjal sluchawki. Malzowiny uszne, dluzszy czas przygniatane konchami sluchawek, palily, w glowie, jak wroble pod kopula cerkwi, miotaly sie dzwieczne krzyki. Dzisiaj to byl juz osiemnasty przeklad, nie liczac pisemnych: wargi mu zesztywnialy, jezyk drzal ze zmeczenia, gardlo palilo. Wiedzial, ze na swoich zlotach one i tak podkpiwaja z niego i innych translatorow, ze Ara genialnie przedrzeznia ich bledy i kiksy... No i niech ich licho. Najwazniejsze, ze nie trzeba isc szukac pracy w karmokombinatach. Fju- irr-czip. A Ledka i tak nie wyszla za niego. W czasie, kiedy on zasuwal w brygadzie budowlanej, dziewucha spokojniutko "wyskoczyla z majtek", jak powiedziala jej babcia. Dla lotnika marynarki. Blyskawicznie i odczuwalnie zaciazyla, urodzila bliznieta, nazwala je Kastor i Polluks, i wypadla z obiegu. Wronski bardzo rzadko ja wspominal i niemal zawsze na kacu. Zwlaszcza na ciezkim, klasycznym katzenhammerze. Przez dobre dwa lata nie mogl patrzec na kobiety. Mdlilo go nawet na widok nieszkodliwych modelek na okladkach czasopism. Wcale to nie znaczylo, ze ciagnelo go do mezczyzn, wcale nie, tak samo go mdlilo, nawet mocniej. Wszystko go mdlilo. Poza ptasim jezykiem. Obronil dyplom nawet z pewnym hukiem. Profesor Zimorodkow proponowal mu, by zostal na wydziale, ale Wronski wyjechal na Polwysep Kurski i siedzial tam w celach badawczych niemal cztery lata. Praca wygladala na zabawy akademickie, nie majace zadnego sensu praktycznego. Ale bylo przyjemne. A potem wszystko sie zmienilo. Nastal czas Ptasiego Targu. Zakazano polowan, z bibliotek usunieto absolutnie wszystko, co mialo jakis zwiazek z polowaniami, poczawszy od Turgieniewa i Bianca, az do "Uchwaly o polowaniu z sokolami". Plotka glosila, ze jej autor ukrywal sie obecnie gdzies pod Moskwa - czyli doslownie pod Moskwa. Azyl polityczny u szczurow nie jest rzecza najpewniejsza, ale jakis jest... Wszystko i tak jest lepsze niz to, co oczekiwalo biedaka, ktory "rozpalal nienawisc miedzygatunkowa". Przylecialy zza morza. Wronski na wlasne oczy widzial, jak zaczal sie Przelot - najpierw pojedyncze sztuki, potem niewielkie stadka, a wreszcie nadciagnely prawdziwe karawany, wrzaskliwe, rechocace, nieustannie cos dziobiace. Drzwi skrzypnely, uchylily sie na trzy palce, w szczelinie pokazaly sie zamglone okulary, potem mokra lysina. Na koncu obwisly bandzioch, na ktorym wyginal sie krawat. -Czesc!! - powiedzial Sowczuk. - Herbatka czju? Jemu zawsze jako pierwszemu konczyla sie esencja. Niechetnie zlazac z grzedy, Wronski powiedzial: -Ty ja zresz, czy co? -Nie, gotuje zupe - powiedzial Sowczuk, przykucajac w kacie. Tez byl tu niemal z przypadku. Pierwszy nabor FZL, pierwszy rocznik, pierwszy dyplom w roczniku, legendarna grupa Sroczynskiej, eksperymentalny przelot trasa kanadyjskich szarych gesi - juz wczasach Wronskiego opowiadano o tym bajki. Wszystko to sie szybko skonczylo, a nawet zle skonczylo dla niektorych szczegolnie wybitnych osobnikow. Ale Sowczuk mial farta - w trakcie ostatniej wymiany dowodow na obraczki mianowe zalozono mu niewlasciwie drugi tlocznik i z Sawczuka zrobil sie Sowczuk. Wydzial Sow natomiast, byl jednym z bardziej prestizowych i szanowanych. Sowi jezyk - jezyk wysokiej dokumentacji. Przyjeto go wlasnie tam. Gdyby nie to - ku-ku! Ptaki nie lubia starych. Pracowal w swoim dziale tylko jako tlumacz, ale juz kilka razy poratowal Wronskiego informacjami i wczesniejszym ostrzezeniem o czyszczeniu pior. Bylo to dosc dziwne, poniewaz na Polwyspie Kurskim, gdzie Sowczuk robil swoj temat, powaznie sie scierali z powodu Guli Sikorzanki, z ktora potem Wronski na rok sie ozenil. A naonczas doszlo miedzy nimi nawet do rekoczynow. Ale w Ptasim Dworze Sowczuk powital go jak rodzonego brata... Wiadomo - ssaki musza trzymac sie razem. Wydrapawszy z dna pudelka dziesiec lyzeczek, Wronski przesypal je do malej zoltej czarki i oddal Sowczukowi. -Brakmi slow - powiedzial Sowczuk, odbierajac czarke. -A ty co, nie pijesz w ogole? -Nie mam czasu... - udzielil metnej odpowiedzi Wronski. Przeciagnal sie, az trzasnely stawy i ziewnal z cichym chrzestem. -Nieracjonalne - zauwazyl Sowczuk. - Na herbate musi byc czas. To ostatnia rzecz, jaka nam zostala z naszych swobod. A wlasnie - cos od dawna nie slyszalem twojej Strusinskiej. Wronski machnal reka. -Biega gdzies tam - powiedzial i splunal w kat. -Mam jej, nie uwierzysz, potad! Przeskakuje z jednego na drugie, wszystko nie tak, wszystko na juz albo i wczesniej, za minute ma byc gotowe. -Wiadomo, nawet kumak by skumal - powiedzial Sowczuk, z rozkosza wachajac herbate. -One maja przyspieszona przemiane materii, co powoduje podniesienie temperatury ciala. A to musi sie odbic na mozgu. -To sie odbija, ale u ludzi - ponuro mruknal Wronski. - A te... Wiesz, jaki ta moja ma dyzurny tryl? Ficzi-czjuirr-czi-czi-czir! - "Zupelnie po ludzku!" - bez wysilku przelozyl Sowczuk i usmiechnal sie sarkastycznie. Sowczuk znal praktycznie wszystkie dialekty: w swoim czasie jego praca o rezerwach przyjazni u wron szarych narobila sporo halasu. - To ci scierwo! -Dokladnie! - z gorycza potwierdzil Wronski. - I zero radosci z powodu rozpoczecia okresu legowego. Moze dlatego, ze to samce u nich siedza na jajach... -Ach, co za, w morde, roznica! Jakby siedzial samiec, to on by cie ruchal. Samce sa nawet agresywniejsze, szczegolnie jak dochodzi do tej roboty, wiesz. Walke Kotowa jeden tak dziobem huknal, ze mial wstrzas mozgu. A potem jeszcze zwolnil z siodmego paragrafu, za nazwisko... -Czekaj, jak to? - zdziwil sie Wronski. - To Orlika zwolnili! -Prawda - potwierdzil Sowczuk, przykucajac na grzedzie. - Ten glupek, jak zmienial nazwisko, to dal w lape nie temu, co trzeba i Ary sie nie dowiedzialy. Bo przeciez nazwisko Orlik ma po zoneczce! Na dodatek wciskal, ze to ptasie. Tymczasem orlik, to tez odmiana paproci. Lekarstwo moczopedne, jak cholera. Ale dziecioly sie do - stukaly i czesc - czolem... - Scierwa - rzucil beznadziejnym tonem Wronski. -To wszystko betka - rzekl Sowczuk. - Ale jak wylatujesz z piatki, to juz kaplica. A jak z toba? Wszystko w porzadku? Wronski juz otwieral usta, by powiedziec "Jasne, ze nie", ale tylko glosno przelknal sline. Cos za bardzo ciekawy sie zrobil nasz dziadus ornitolingwistyki. Przeciez wie, ze takich pytan sie nie zadaje. -Calkowicie - powiedzial. - Przeciez wiesz, ze hodowalem rybki. -Aaa, no tak - ucieszyl sie Sowczuk, zaczynajac zsiadac z grzedy. - Byles duma i ozdoba naszej akwarystyki. Gulka chyba tez podobno na rybki sie przerzucila? -Nie - powiedzial Wronski. - Ptasznica, jak i my. Przeciez wiesz. I w ogole, przepraszam, mam jeszcze kupe przeroznego gwizdu, a Strusinska lada moment tu wpadnie... -Nie przeszkadzam, nie przeszkadzam - sapnal Sowczuk, kierujac sie do drzwi. W progu odwrocil sie i mruzac oczy, przemknal spojrzeniem po wolierze. - Moglbys grzede przynajmniej wapnem pobielic, albo co. Zobaczysz, od razu bedzie sie mniej czepiala! Chcesz, to cie poznani z dekoratorem, pomaluje ci na naturalne guano. -Czad - powiedzial Wronski. - A nie masz jakichs perfum, zeby zapach tez byl naturalny? Jesien zawsze przynosila ze soba cos w rodzaju wyciszenia, uspokojenia. Niektorzy klasycy twierdzili, ze z kazda jesienia rozkwitaja na nowo. Rozkwitanie Wronskiemu na razie nie bylo do niczego potrzebne; ale jaskrawe zimne niebo, slodkawy aromat opadlych lisci, spowolniony krok dnia, jakos go, mimo wszystko, radowaly. Odlegle smetne wrzaski dolatywaly z blekitu nieba. Zadarl glowe, silac sie, by zobaczyc szybujace punkty za rzadkimi oblokami. Odlatywaly na poludnie przede wszystkim. Naturalni. Ptaki lecialy, kiedy chcialy i gdzie, a nawet zaczynaly - bez rozglosu - korzystac z samolotow. Sowy tego nie pochwalaly. Nic nie zobaczywszy, przetarl oczy i skrecil z Zurawiej na Golebia Pokoju. Po drodze mijal stragany z ksiazkami, ale nawet na nie nie zerknal: i bez tego wiadomo, co tam bylo wystawione: "Piesn o Zwiastunie Burzy", "Mewa imieniem Jonathan Livingston", "Slowik", "Wielkie jajo", "Ptasi gosciniec" i tak dalej... Na domowe biblioteki nie bylo zakusow, ale oznaki takiego trendu byly juz widoczne... Omal nie zderzyl sie z para pijanych dziewczyn, wlokacych sie skads i dokads z wielkim i pijanym Strusiem. Dzioby i piora twarzowe mial cale umorusane szminka - fioletowa i pomaranczowa. Ciekawe, jak sie odbywaja kontakty miedzygatunkowe... Chociaz, jesli przyuwaza Strusia swoi, to nie wyjdzie mu to na dobre. Lekki mrozik scinal oddech. Ale wszystkie okna byly uchylone. Zima wolno bylo zamykac okna, ale lufciki z powodu nieodwolalnego nakazu mialy byc otwarte, zeby male Naturalce mogly bez przeszkod wlatywac i wylatywac. Jesli zas nadlatywal Ptak, okno natychmiast powinno zostac otwarte na cala szerokosc. A o tym, zeby huknac Ptaka w dziob, pomyslal Wronski, mozna tylko pomarzyc... Ich podworko, chwala Bogu, bylo absolutnie nieprzydatne do gniazdowania. Dach zbyt stromy, drzewa zbyt cienkie, za ciasne, anten brak. A i na sasiednich dachach widac bylo tylko pare gniazd, ale i te porzucone... Wchodzac do bramy Wronski, jak zwykle, usmiechnal sie i pokrecil glowa. Mimo wszystko smierdzialo tu kotami - mocno, aktywnie, zwyciesko, od gruntu do drugiego pietra, na ktorym obecnie mieszkal. To bylo dobre, w kazdym razie dla niego. Nie da sie wytropic, gdzie zyje. Ledwie udalo mu sie umyc rece i zjesc: kiedy juz wybieral sie, zeby wyjsc i przeciac podworko, do drzwi ktos zastukal - mocno, gwaltownie i wyraznie. Serce zalomotalo. Ale od razu uswiadomil sobie, ze gdyby mieli go wziac, to przez okno. Wronski zatrzymal sie i rozlozyl rece. Zrobil gleboki wdech i na wydechu wypowiedzial cale trzydziesci siedem slow "Malej Nikoly Morskiego Wiachy", wykutej na blache ze sluchu od bosmana Kulkowa jeszcze przed Przelotem. Potem w tempie skazanca ruszyl otwierac. W prostokacie drzwi zobaczyl przede wszystkim niewyobrazalna, wspaniala nawet w dzisiejszych czasach, czarna fedore z szerokim rondem. Troche jakby z niej splywal czarny plaszcz, zakurzonymi polami wycierajacy zolta mozaike podlogi. -Barew dzess!. - rozleglo sie skrzypiace spod ronda fedory. -Dzien dobry, Ravenie - rzucil zmeczonym glosem Wronski i odsunal sie, wpuszczajac goscia. Pod wlokacym sie plaszczem nie bylo widac, jakie mial dzis obuwie. Jednakze meczacy szurgot natychmiast bezblednie ujawnial naciagniete z upiornym trudem polbuty. Raven dowlokl sie do salonu, zatrzymal, ciezko oddychajac, potem skierowal sie do fotela i dlugo, stekajac zupelnie po ludzku, sadowil sie w nim. Wronski kolejny raz wyobrazil sobie plastycznie ten wykretas, jaki musial jego gosc wykonac, i jak zwykle, choc moze nie przesadnie goraco, pozalowal go. -Przepraszam, drogi Ravenie - powiedzial. - Zdrzemnalem sie po pracy, a pan zastukal, jak zwykle tak delikatnie, no to i otworzylem nie od razu... A wlasnie, dlaczego pan nie korzysta z dzwonka? -Dlatego, ze dzwonek nigdy u pana nie dr-r-rynda - ochryplym glosem powiedzial gosc. Spod kapelusza blysnelo ironiczne oko. Wronski kiwnal glowa. -Nigdy nie bylem z elektrycznoscia za pan brat - przyznal. - Chociaz kto migow ubieglym miesiacu dziobem rozwalil? -Panskiego lenistwa to nie uspr-r-raw... - odpowiedzial Raven i skrzyzowal rekawy. - Z przyjemnoscia bym cos dziob... zjadl... Wronski poszedl do kuchni, wyglaszajac w duchu "Wielka Wiache z Kapelucha" - czterdziesci cztery slowa na jednym oddechu. Na ostatnim slowie wniosl talerz ze sznyclem i zamierzal pokruszyc go widelcem, ale nagle powietrze przecielo czarno-szare ostrze - potezny dziob pochwycil sznycel, podrzucil w powietrze, otworzyl sie, znowu schwytal, i trzy spazmatyczne ruchy poslaly sznycel do zoladka. -Dosc konkr-r-retne - powiedzial Raven, opadajac na oparcie. - Bar-r-rdzo nieglupie. -Naprawde czuje pan smak? - zapytal zdziwiony Wronski, wpatrujac sie w pusty talerz. -A czy ja jestem degustator-r-rem? - wykrakal Ra-ven. - My odr-rozniamy a-r-r- romaty... -Lepiej by bylo uzyc slowa "zapachy" - poprawil go Wronski. Raven nie tylko czytal. Dosc znosnie nawet pisal i mowil trzema ludzkimi jezykami. Przeklinal natomiast niemal jak czlowiek - wyraznie jednak nie rozumiejac, co wlasciwie mowi. A wlasnie - nie znosil Sowczuka. Z Ptakami nigdy nie wiadomo, jaki maja do czlowieka stosunek i czy w ogole jakis maja. Ale jesli maja stosunek negatywny - widac to od razu. Kiedy na tym wlasnie spotkaniu, na ktorym poznali sie Raven i Wronski, podlecial do niego Sowczuk i zagadal czysciutkim polikruczym z wszystkimi niuansami, Raven zerknal na niego z ukosa i nagle dziobnal w nasade nosa, niczym snajper - rozwalajac luk okularow, nie dotknawszy skory... -Dlaczego pan nie korzysta z okna? - zapytal Wronski. - Zeby zastukac do drzwi - oswiadczyl Raven, przesuwajac kapelusz na sciety tyl glowy. -Uwielbiam, kiedy mi otwierraja drzwi. -Naczytal sie pan ulubionego autora - powiedzial Wronski. -Wcale nie - oswiadczyl Raven. - Po prrostu kocham to. A jak sie posuwa pana prraca? -To nie praca - Wronski siegnal po papierosy, ale w sama pore przypomnial sobie, ze Ptaki nie znosza dymu. -Rracja - powiedzial Raven. - To sie nazywa "sluzba". Rright? -Niemal - uchylil sie od konkretnej odpowiedzi Wronski. -Moze tez pan nazywac to "chaltura". -Nie wykrrylem... - powiedzial zdziwiony Raven. -Dziwne wyrrazenie. Nie ma w slowniku. W kazdym rrazie w moim... Co oznacza? Wronski wyjasnil, usmiechajac sie. Raven nastroszyl sie po ptasiemu i pokrecil glowa. -Barrdzo, barrdzo ludzkie wyrrazenie - powiedzial. - I barrdzo krrucze... Zapamietam na pamiec. Co mi pan mowil ostatnim rrazem o krruczyzmie Puszkina? Wronski zmarszczyl sie, usilujac przypomniec sobie, co takiego powiedzial, a Raven podpowiedzial: -No jakze! Czarrujace wierrsze, wspaniala zdolnosc obserrwacji... -A! - przypomnial sobie Wronski. - "Kruk do kruka w polu skacze..."* - "Krruk do krruka skaczac kracze: Powiedz, krruku, co z obiadem? Gdzie pozywic sie, daj rrade..." Pardon, jak ttam dalej? Wronski chcial odpowiedziec, ale nagle spazm zakneblowal mu gardlo. Z trudem przelknawszy, rzucil ochryple: - "Bedzie obiad - i nie lada..." Ale gardlo zakneblowalo sie jeszcze mocniej. Nawet Raven wyczul, ze cos sie dzieje: przemilczal, owszem, ale okragle oko wpatrywalo sie w Siergieja z pewnym niepokojem. Opanowawszy sie, Wronski ciagnal: - "Pod jaworem, pod zielonym lezy wojak zastrzelony. Kto go zabil i dlaczego, wie to sokol tylko jego. I kobylka jego siwa i gosposia mila... nie urodziwa..." Raven nagle drgnal, zupelnie jak czlowiek, i podkurczyl lapy. Brakowalo tylko lzy wzruszenia. Ale zamiast niej Raven powiedzial: - "Sokol w gaju na galezi, na kobylce zbojca pedzi. Zonka czeka na milego - na zywego, nie marrtwego..." Zamilkl. Milczal rowniez zaskoczony Wronski. Potem powiedzial: -Ma pan wspaniala pamiec... -Krrucza, po prrostu - odparl Raven. - To wspaniale wierrsze. Przyrroda... Tylko o tych sokolach niepotrzebnie... W tym momencie zamilkl, Wronski takze milczal. Rzeczywiscie, przed noca nie warto bylo wywolywac Sokolow. Silne, bezlitosne, na poly nocne, napory dzienne, byly tajna i jawna policja. Szpony i dzioby mialy wszystkie Ptaki, ale Sokoly, na dodatek z ich wspanialym wzrokiem, poslugiwaly sie nimi szczegolnie umiejetnie - i okrutnie. Dalej rozmowa potoczyla sie po ludzku, rozmawiali jak ludzie zespoleni wspolnym nieszczesciem. Wronski wiedzial, ze Raven bezblednie wyczuwa napiecie i niepokoj w jego glosie, chocby nie wiadomo jak gleboko Wronski je upychal, ale wytlumaczenie powodu takiego stanu, przekraczalo mozliwosci Wronskiego. Jednakze z Ravenen tez cos bylo nie tak. Po poltorarocznej pracy z Ptakami Siergiej juz wyczuwal, przynajmniej z grubsza, ich podstawowe stany ducha. Mogl pomylic sie co do stanu napiecia, ale co do charakteru - niemal sie nie mylil. Raven byl zmieszany. Na sile, wolno i starannie, prowadzil swoje tak uwielbiane dialogi literaturoznawcze, przeskakujac z jezyka na jezyk - ormianskiego uzywal ze szczegolna przyjemnoscia, chociaz Wronski kompletnie go nie rozumial. Raven wiedzial o tym; i to, ze przez caly czas przechodzil na "chajk" oznaczalo, ze umysl ma zaprzatniety innymi myslami. W koncu Raven zamilkl. Z calych sil unikajac poslugiwania sie dziobem, wyciagnal koncem strzepiastego piora zloty zegarek na lancuszku, ale o otwarciu go bez pomocy dzioba nie bylo co marzyc. W koncu pokrywka otworzyla sie. -Och, zasiedzialem sie - powiedzial z westchnieniem. - Coz, drrogi przyjacielu, na mnie porra... Na biust Pandorry... Powtorzyl to kilka razy, ale jakos ciagle nie wychodzil. Wtedy Wronski zdecydowal sie mu pomoc. -Cos sie panu przydarzylo? - zapytal cicho. -Nie - po dlugiej pauzie odpowiedzial Raven. - Panu. -To znaczy, co? - Wronski popatrzyl na niego, nie rozumiejac. Raven przemierzyl dywan w zakurzonych sztyletach. Dywan natychmiast odpowiedzial taka sama iloscia kurzu, widoczna w swietle lampy na biurku. -Wie pan - powiedzial z wysilkiem - ciesze sie tylko wzglednym zaufaniem... Nawet swoi... Durrrnie... Tysiac lat przezylismy obok ludzi i nawet nie usilowalismy ich zrrozumiec... A ludzie sie starrali... Oto Edgarr czy Gorrki... czy Aleksanderr... Ta wspaniala legenda, ktorra mi pan opowiedzial, o orrle i krruku... Przeciez zawierra prrawde... Padlina jest przyjemniejsza w smaku, padlina jest latwiej przyswajalna, padlinozerrca szlachetnie jest byc, ale mimo wszystko czasem chce sie zmienic swoj los... Na moje nieszczescie, nauczylem sie rrozrrozniac te wasze literry i slowa... Przez co stalem sie zbyt wam bliski i oddalilem sie od narrodu Krrukow... -Prosze sie tak nie denerwowac, Ravenie - powiedzial Wronski. - To nie pierwszy taki przypadek w historii. -Jestem wystarrczajaco wyksztalcony - sucho odparl Raven. - Ale to nie o mnie chodzi... Dzis bylem za - prroszony sluzbowo do Deparrtamentu Sow. One mi nie ufaja, ale obejsc sie beze mnie nie potrrafia. W gabinecie bialej Plomykowki, ktorra dzis poleciala na obiad z mysz do wiwarrium... Krrecil sie tam magnetofon. Dzwiek byl wylaczony, ale nie do konca, a moj sluch... pan wie... Mowil czlowiek... ale ze wspanialym sowim akcentem... Nerwowo dziobnal guzik wlasnego plaszcza. Guzik prysnal na wszystkie strony czarnymi odlamkami. -To byla inforrmacja o panu, moj drruhu - powiedzial, brzydzac sie Raven. - Chodzilo o to, ze pan z prre - medytacja i nie po rraz pierrwszy lamie piaty punkt... a - arkraa... Wronski wolno podniosl sie z fotela. -I jakie podano dowody? - zapytal cicho. -Komprromitujace... Kocia siersc na panskiej kurrtce... -I to wszystko, tak? Raven pokiwal ze wspolczuciem glowa. -To wystarrczy, przyjacielu moj... Sowy nie zarrtuja... Poza tym, zza oceanu przylecial Bielik i wszystko sie strrasznie skomplikowalo... -Co teraz bedzie? - wykrztusil Wronski. - Przeciez to jakas bzdura... -Przyjacielu, to nie zadna bzdurra! - wykrakal Raven. - Nawet jesli pana tylko firre... wykopia... to juz jest wystarrczajaco strraszne... Z punktem piatym wszystko rrobi sie znacznie gorrsze. Wstrzasnal nim dreszcz. -Co za koszmarr! - wykrakal. - Nie znosze tych zlodziejek i bandytek! Rrujnuja gniazda, pozerraja piskleta! A kazdy dorrosry krruk jest w stanie rrozwalic kazdej znich czerrep! A wkoncu to jest osobista sprrawa krronk... ludzi, kogo oni wola. Ssaki i miesozerrcy... Ale nie, koniecznie musi sie taka wpakowac, dyrrektorrowac, montowac sitwy i koterrie... Wronski tylko kiwal glowa, nie bardzo rozumiejac, o czym w tej chwili mowi Raven. Czas plynal. Jedyne, co mozna bylo zrobic, to zmywac sie, i to natychmiast. Kazda sekunda opoznienia zmniejszala szanse, a Raven zwlekal z wyjsciem. I nagle Siergieja przeszyla goraca igla litosci dla tego dziwaka... Ni czlowiek, ni Ptak... Zreszta, nie. Ptak nawet by nie pomyslal, zeby zrobic cos takiego. Dla nich im wiecej surowca zostanie podane do karmokombinatow, tym lepiej. W miejscach historycznego gniazdowania nawet im sie nie marzyl taki wypas. Tam walka o przetrwanie staje sie coraz okrutniejsza, z kazdym dniem... Wielki Przelot... Ptasi Targ... Oczywiscie, od historii nie da sie wymigac... Ale i tak gorycz czlowieka zalewa. Przyzwyczailismy sie, niech to diabli, brzmiec dumnie... Odwrociwszy sie do fotela, chcial po bratersku potarmosic Ravena za wystajacy bark, ale Ravenjuz szamotal sie w fotelu, usilujac wyrwac sie z jego objec. Wreszcie wstal, odsapnal i, nie ogladajac sie, powlokl do drzwi. Drzwi trzasnely. Wronski zostal sam. -Coz - skomentowal na glos. - Dlugie pozegnanie, zbedne lzy. Zgasiwszy swiatlo, po omacku wbil stopy w ciezkie buciory, zdjal z wieszaka kurtke i welniana czapke. Druga reka wymacal dawno temu przygotowany plecak. Do jego uszu dotarl wizg drzwi wejsciowych. Wronski skoczyl do uchylonego okna. Na podworzu, w pasmie zoltego swiatla, stal Raven. Przygarbiony, patrzyl sobie pod nogi, a z jego calej czarnej sylwetki bil taki smutek i depresja, wieksza niz zwyczajna wieczorna, jesienna ennui, ze Wronski poczul, jak lod ogarnia mu serce. Juz mial go zawolac, ale w tym momencie pasmo swiatla z latarni przeciely dwie bezszelestne, bure blyskawice. Dwa bezlitosne ciosy powalily Ravena na asfalt. Z rozprutego gardla chlusnela purpurowa krew, zmieszala sie z blotem i w oczach sciemniala. Wronski poczul, ze zalamuja mu sie kolana. Gorzka zgaga zapiekla w gardle. Sokoly wykonaly runde nad podworzem. Potem pojedynczo wyladowaly obok Ravena, wprost w purpurowe blocko i rozejrzaly sie czujnie. Obejrzawszy trupa, cicho zaklekotaly do siebie. Wronski nie zrozumial ani sylaby. To byl slynny kwirr - bojowy jezyk Sokolow, ktorego nie znali nawet sokolnicy. Ale kiedy oba jednoczesnie popatrzyly do gory, na jego okno, wscieklymi i zoltymi oczami, Wronskiego przeszedl dreszcz. Szarpnal sie, chcac uciekac. I w tym momencie huknely wystrzaly. Kiedy opadly wirujace w powietrzu piora i puch, zobaczyl dwa nieruchome ciala, lezace bezwladnie na Ravenie. Krew rozbryznela sie na polowe podworza. Sadzac z tego, jak zostaly pochlastane ciala, musial to byc srut. Skad uderzyl, kto zachowal bron i amunicje po okrutnym "polowaniu na mysliwych" - raczej nie bylo czasu sie nad tym zastanawiac. W goraczkowym pospiechu ubral sie, zarzucil na ramiona plecak i rzucil sie po schodach na ulice. Musial przeciac podworko. Jesli z Sokolami przylecial ktos z Nocnych, to i tak zostalo mu niewiele zycia. Starajac sie trzymac cienia, Wronski pobiegl, ale nagle wychwycil slaby dzwiek dobiegajacy z kupy pierza. Nie wiadomo dlaczego - w koncu nie zamierzal nikogo ratowac - Siergiej zatrzymal sie i podszedl do niej. Nie pomylil sie. Raven jeszcze zyl. Slabe bulgocace syczenie dobiegalo z jego szarpanej rany na gardle. Ale okragle zloto-czarne oko wpilo sie w niego i mrugnelo. Odrzuciwszy na bok truchla sokolow, Wronski pochylil sie nad nim i udalo mu sie rozroznic cichy, cichusienki szelest: -Bedzie ch-chchch... obiad i nie lada... Potem szelest ucichl. Oko zatrzymalo sie i blyskawicznie zmetnialo - jak wysychajacy kamien. Wronski poglaskal mokra martwa glowe i wstal. Nikt mu nie przeszkadzal, gdy biegl do zstepujacych w mrok schodow. Stalowe ciezkie drzwi smarowal kilka razy, dlatego zamek i zawiasy dzialaly bezszelestnie. W schronie bylo ciemno i wilgotno. Promien swiatla wychwycil kolo sterowe wierzei drugich drzwi. Od drzwi prysnely we wszystkie strony szare strzepy. Szczury bardzo chcialy przedostac sie do wnetrza, ale zelazobeton nie poddawal sie nawet szczurzym zebom. Kiedy Wronski dobiegl do drzwi, dobiegl go zza nich cichy i bardzo zalosny dzwiek. -Zaraz, maluchu - szepnal Wronski. - Zaraz, wytrzymaj... Polnocna brama znajdowala sie o dwie godziny marszu. Gleboka noca wyszedl na gigantyczna konstrukcje z betonu i niegdys pomalowanego minia zelaza. Na tle rozgwiezdzonego nieba bylo widac czarne sylwetki Birkutow z ochrony zewnetrznej, siedzacych na krawedzi. Wronski podszedl blizej, modlac sie tylko o jedno - zeby kociak nie odezwal sie w tym momencie... Ale ten, po trzech dobach w zamknieciu, nakarmiony i uglaskany, spal, lezac pod pazucha. Podwojnego oddechu z takiej odleglosci nawet straznicy nie byli w stanie uslyszec... Zatrzymal go okrzyk, sprawdzono go, uzywajac wroblego, odpowiedzial i poszedl dalej, poniewaz pozwolono mu. Trzeba bylo korzystac i isc, poki sie dalo. Ptaki lataja wszedzie. A ludzie wszedzie przechodza. Powial wilgotny duszny wiatr. Gwiazdy gasly jedna po drugiej - naplywaly chmury, klebiace sie lodowatym deszczem. Fart - Ptaki nie lataja w deszczu. A ja moge isc, dokad chce. Mowi sie, ze coraz wiecej ludzi nie chce zyc pod Ptakami. Jestem jednym z nich. Jest jeszcze ten, ktory strzelal do Sokolow, chociaz nie uda sie go znalezc. Ale niech bede nawet tylko ja, jeden, a i tak juz dluzej nie wytrzymam. A ptaki niech lataja, jak chca i gdzie chca. Jak lataly zawsze. Tlumaczyl Eugeniusz Debski * OSSOWIACHIM - Obszczestwo Sodiejstwija Oboronie i Awiacionno-Chimiczeskomu Stroitielstwu SSSR - Towarzystwo Wspierania Obrony i Lotniczo-Chemicznej Budowy ZSRR - organizacja czynna w latach 1927-1948 - w calym tekscie przypisy tlumacza. * Blucher Wasyli - marszalek ZSRR - 1935. Aresztowany, zmarl podczas sledztwa. * Wielki Leninowski Zwiazek Mlodziezy Socjalistycznej - Komsomol. * Czkalow - pilot - legenda, mistrz akrobatyki samolotowej, bohater ZSRR, przeloty nad biegunem wraz z Bajdukowem, Lewaniewskij - pilot, bohater ZSRR; Gromow - pilot, rekord dlugosci lotu w 1934 * "Bolszoj Dom"(Wielki Dom) - znajdujacy sie na prospekcie Litiejnym budynek, wlasciwie dwa przylegajace do siebie budynki, nr 4 i 6, w ktorych od 1932 roku miescilo sie NKWD (KGB). Nazwa pochodzi podobno od powiedzenia: "Bolszoj Dom, najwyzszy budynek wmiescie - widac z niego Sybir". * postac z rosyjskiej wersji Pinokia - Buratino, autorstwa L. Tolstoja; Duremar, obwieszony sloikami i menzurkami, byl lowca pijawek * "Kruk" A.Puszkin, przekl, J. Tuwim "Puszkin, Liryki i ballady" PIW, W-wa, 1966 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-02-18 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/