Zlodziej z mgly - Lavinia Petti
Szczegóły |
Tytuł |
Zlodziej z mgly - Lavinia Petti |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zlodziej z mgly - Lavinia Petti PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zlodziej z mgly - Lavinia Petti PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zlodziej z mgly - Lavinia Petti - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Książka ta miała dwa życia.
Na początku przeznaczona była dla Antonia,
pierwszego z Zagubionych Dzieci,
i dla Marii, której udało się go odszukać.
Teraz dedykuję ją również Fulviowi –
budowniczemu domów i odważnemu podróżnikowi
oraz Teresie, która mówiła wieloma językami,
zanim zapomniała, jakie nosi imię.
Strona 4
Wstęp
Trawa na wzgórzu oddycha. Ponoć ten, kto w chłodne zimowe noce wsłucha
się w jej tchnienie, usłyszy zapomniane od lat opowieści. Historie niezwykłych
ludzi, którzy żyli krótko i odeszli na zawsze, zniknęli pogrzebani na cmentarzu
niepamięci.
Jestem jedną z tych zapomnianych historii. Kiedyś ktoś wybrał dla mnie
najgorszy rodzaj śmierci… Wtedy właśnie przestałam istnieć.
Strona 5
1
Antonio M. Fonte
Krople deszczu uderzały o zaparowane szyby baru. Za oknem przesuwały się
postacie przechodniów, rozmazane jak na fotograficznej kliszy. Po chwili
pospiesznie znikały we wnętrzach zatłoczonych sklepów i lokali, by przeczekać aż
niebo wypłacze się i rozpromieni. Nagła ulewa w środku słonecznego dnia to
zdarzenie dość nieoczekiwane, marzec lubi jednak płatać figle, a wtedy niejedno
okazuje się zaskakująco możliwe.
W kącie baru, pośród rzędów stolików i krzeseł, w ciżbie
rozhisteryzowanych nastolatek, sfrustrowanych biznesmenów i znudzonych
kelnerek, dostrzec można było niesforną masę czarnych loków, przetykaną
pojedynczymi srebrnymi kosmykami. Spod skołtunionej czupryny wystawał
czubek okazałego nosa, zwieńczony przekrzywionymi okularkami.
Skupiony nad kartką papieru mężczyzna nie zauważył drepczącej wokół
niego osóbki.
– Czy szanowny pan ma może jeszcze na coś ochotę? – Poirytowany ton nie
wróżył pokojowych zamiarów.
Mężczyzna nawet się nie poruszył i sprawiał wrażenie, jakby nie usłyszał
pytania.
– Halo, mówię do pana. – Kelnerka o pełnych kształtach żuła gumę w rytm
Strona 6
muzyki i poruszała energicznie wydatną szczęką. – Proszę pana! – dodała po
chwili. – Proszę pana, bar jest pełen klientów, a pan wypił mleko już godzinę temu!
– Nalegała, tupiąc przy tym nogą.
Zaskoczony mężczyzna podniósł wzrok.
– Niech się pani przesunie, zasłania mi pani światło. – Przemówił znużonym
tonem i, nie bacząc na jej narzekania, wrócił do przerwanej czynności.
Zdumiona kelnerka, która nie była zła z natury, otworzyła szeroko oczy
i zastanawiała się, czy człowiek ten był niedosłyszący, czy zwyczajnie
nierozgarnięty, a może i jedno, i drugie. W przypływie litości postanowiła zostawić
go w spokoju i oddaliła się, miarowo przeżuwając.
Mężczyzna odetchnął z ulgą, zadowolony, że uda mu się ukończyć rękopis
jeszcze dziś po południu. Naturalnie czas już minął. Tekst miał być gotowy
przynajmniej dwa tygodnie temu. A może nawet cztery, któż to wie, ale niestety
nie okazało się to możliwe. Nie dalej niż w zeszłym miesiącu jakiś legwan dostał
się do środka i wywrócił mu do góry nogami całe mieszkanie. Nieoczekiwanie
wyskoczył z szafy w sypialni i zdemolował, co popadło. Potem pognał do łazienki,
przycupnął na otwartej muszli klozetowej i ześlizgnął się w jej czeluści. Kiedy
Antonio Fonte opowiedział tę historię swojemu agentowi, biedny Leopoldo Saetta
nawet nie próbował z nim dyskutować i zrezygnowany poszedł do domu.
Od tamtego czasu minęło kilka tygodni. Legwan pławił się już
prawdopodobnie w wodach oceanu, a Antonio wreszcie zakasał rękawy i zabrał się
do pracy. Jak zwykle, pisał ręcznie. Wielu uznałoby to za dziwactwo, ale on nigdy
nie odstępował od tej żelaznej zasady. Nie lubił komputerów – zresztą one również
miały go w głębokiej pogardzie – i nie ufał maszynom do pisania. Uważał, że ich
denerwujący stukot był przyczyną obłędu, na który pod koniec życia cierpiała
większość XX-wiecznych pisarzy.
Przepisywanie dzieł powierzał w ręce nieznane. Takie miewał kaprysy, ale
któż jeśli nie on mógł sobie na nie pozwolić? Od przeszło piętnastu lat wszystkie
jego powieści dawały gwarancję wydawniczego sukcesu, choć dla niego nie miało
to większego znaczenia. Właściwie nic już nie miało dla niego znaczenia. Pilnował
tylko, by nazwisko „Antonio M. Fonte” zostało poprawnie wydrukowane na
okładce. Niemal obsesyjnie udzielał w tej sprawie instrukcji każdemu wydawcy,
ale na pytanie, co oznacza tajemnicza litera „M”, wciśnięta między imieniem
a nazwiskiem, konsekwentnie odmawiał wyjaśnień. Uwielbiał również
zamieszczać zagadkowe dedykacje, zrozumiałe jedynie dla tego, dla kogo były
przeznaczone. Adresatką okazywała się zazwyczaj jego ulubienica Calliope – na
wpół niewidoma syjamska kotka.
Antonio podniósł wzrok znad kartki papieru i rozejrzał się po pomieszczeniu.
Jego smoliste owadzie oczy, pomimo upływu czasu, zachowały jeszcze dziecięcy
wyraz i blask. Parsknął z niezadowoleniem – dopiero teraz uświadomił sobie, że
Strona 7
lokal był niemal oblężony. Nigdzie nie można zaznać spokoju! Nawet kawiarnie
nie dawały już schronienia. Stłoczeni ludzie hałasowali niemiłosiernie,
w pomieszczeniu zrobiło się gorąco i czoło miał zroszone potem. Nie chciało mu
się już dłużej tu siedzieć, zwłaszcza że jakiś cocker spaniel uznał jego nogę za
suczkę i już od kilku minut się o nią ocierał, a siedząca za plecami pisarza
zdołowana czternastolatka głośno utyskiwała na życie, przeklinając dzień,
w którym przyszła na świat.
– Ludzie są chorzy. Jeśli nie na ciele, to na umyśle – po raz tysięczny
powtórzył pod nosem Antonio, który od ludzi wolał trzymać się z daleka. – Mama
zawsze powtarzała, że szaleństwo to choroba zakaźna. Wtem raptownie uniósł dłoń
i dopisał coś w dole strony, po czym zebrał stos kartek, wyrównał jego brzegi o blat
stołu i raz jeszcze rzucił okiem na ostatnie zdanie.
Czas minął.
Cyganie z Deraszkal wędrowali przez dwa tysiąclecia, by zdjąć klątwę starą
jak świat.
Nikomu z ich rodu nie było dane oglądać wschodów słońca.
Brzmiało nieźle. „Pierwsze i ostatnie zdanie powieści stanowi połowę jej
sukcesu”, pomyślał Antonio i podniósł się gwałtownie z krzesła. Krzesło runęło na
podłogę, zahaczając o stolik, który uderzył w plecy siedzącego obok staruszka. Pod
wpływem ciosu sztuczna szczęka wpadła mu do cappuccino.
Nieświadom wywołanego spustoszenia, Antonio zostawił na stole pięć
centów napiwku i zniknął za drzwiami baru. Dopiero po wyjściu na ulicę dotarło
do niego, że pada deszcz. Urągając na marcową pogodę, osłonił głowę gazetą
i, posapując, rzucił się w stronę nadjeżdżającego autobusu.
Ku jego zaskoczeniu pojazd był pełen ludzi, ale oni go nie interesowali.
W przeciwieństwie do każdego szanującego się pisarza, nie zwracał uwagi na
bliźnich. Obojętne mu były ich historie, słowa czy charakterystyczne gesty.
Spoceni, stłoczeni i poszarzali, z głowami pochylonymi nad telefonami najnowszej
generacji, marzyli tylko o niedzielnym meczu piłki nożnej, pełnym brzuchu
i dobrze schłodzonym piwie. Inaczej by ich tutaj nie było, nie jeździliby co wieczór
zapchanym autobusem. Czym mogła zwrócić jego uwagę skulona na siedzeniu
staruszka, która przeżegnała się w momencie, gdy C16 minął kościół Santa Maria
Apparente? Antonio spoglądał dalej i widział więcej. Podświadomie wychwytywał
szczegóły niezauważalne dla zwykłych śmiertelników, a banalne detale, takie jak
okruszki wafelka na brodzie siedzącego obok mężczyzny, zielona plamka
w prawym oku spoglądającej w jego stronę kobiety czy zadrapania na nadgarstkach
przytrzymującej się poręczy uczennicy – niewątpliwie właścicielki niesfornego
kota – w ogóle nie przyciągały jego uwagi. Wszystkie one stanowiły fragmenty
Strona 8
cudzych historii i nie miały dla niego znaczenia.
Całkowicie oderwany od rzeczywistości, czerpał inspirację ze snów.
Codziennie wieczorem, przed przystąpieniem do pisania, odprawiał ten sam rytuał.
Wypijał szklankę ciepłego mleka, wsuwał do ust wykałaczkę i pieścił futerko
swojej jedynej muzy Calliope. Potem rozsiadał się wygodnie w głębokim fotelu
i, ściskając w dłoni stary i niepasujący już do żadnych drzwi klucz z odłamaną
końcówką, zasypiał. W chwilach błogiego odprężenia, kiedy zwolniony
z obowiązków mózg mógł swobodnie cieszyć się nieograniczonymi możliwościami
połączeń synaptycznych, przenosił się do krainy wspomnień. Zdarzało się, że klucz
wysuwał mu się z uśpionych dłoni i spadał na ziemię, wydając przy tym delikatny
dźwięk. Wtedy Antonio budził się i w stanie zawieszenia między jawą a snem
zaczynał tworzyć. Przez uchylone drzwi do świata marzeń obserwował oniryczne
wizje i miraże, które wbrew wszelkiej logice jawiły się wyraźne, wręcz namacalne.
Potem wystarczało przelać je na papier i sukces murowany.
Choć nie zawsze tak bywało. Miał bowiem w przeszłości trudny okres, który
na szczęście trwał bardzo krótko. Gdy w wieku dwudziestu sześciu lat był już za
stary, by rozpocząć studia, a także niewystarczająco atrakcyjny, żeby ożenić się
z jakąś podstarzałą miliarderką, postanowił wsiąść do pociągu i wyruszyć na
północ. Włócząc się po Europie, dotarł w końcu do Natzwiller, małej miejscowości
w Alzacji, liczącej około sześciuset dusz i okrytej smutną sławą usytuowanego
w jej pobliżu – mniej więcej w odległości strzału z karabinu – jedynego na
terytorium Francji obozu koncentracyjnego. Z wrodzonego zamiłowania do horroru
i grozy osiedlił się właśnie tutaj i zatrudnił się jako makijażysta nieboszczyków.
Przez osiem lat terminował na usługach Śmierci, pudrując policzki francuskich
zmarłych. W tym czasie, nie mając nic lepszego do roboty, ożenił się i po dwóch
latach rozwiódł, ponieważ doszedł do wniosku, że trudno jest budować szczęście
małżeńskie przy tak słabej motywacji.
W ciągu ośmiu lat spędzonych w tętniącej życiem Natzwiller Antonio Fonte
nigdy nie przestawał pisać. Pasję tę odkrył w sobie całkiem nieoczekiwanie –
pewnego poniedziałkowego popołudnia, gdy umierał z nudów – ale zarazem czuł,
że tkwiła w nim ona od zawsze, stanowiła jego nieodłączną część, jak mały palec
u nogi lub ręki. „Prawdziwy pisarz”, powtarzał, „nigdy nie zastanawia się, kim
chce zostać – on to po prostu wie”. Pisał więc z wewnętrznej potrzeby i właściwie
niespecjalnie zależało mu, by inni czytali jego historie. Wolałby zatrzymać je dla
siebie, jak klejnoty zbyt drogocenne, by obnosić się nimi publicznie.
Pamiętał, że w młodości kochał ludzi i lubił z nimi przebywać. Przyglądał
się im i pisał o nich. Robił to dla przyjemności i z dziecięcej ciekawości świata.
Coś pękło w nim po rozwodzie. Miał trzydzieści cztery lata i, rozczarowany
ulotnością życia oraz powszedniością śmierci, uznał, że jest uczulony na istoty
ludzkie. Wrócił do Włoch i, zabarykadowawszy się w czterech ścianach swojego
Strona 9
dawnego mieszkania, utonął w świecie wyobraźni. Zaczął tworzyć zupełnie inne
opowieści, oderwane od życia wytwory fantazji. Przez długi czas dostęp do niego
miała jedynie Calliope. W pewnym momencie postanowił jednak ujawnić się przed
światem i wkrótce jego nazwisko – „Antonio M. Fonte” – dotarło na literacki
Olimp.
W pobliżu centralnej stacji kolejki linowej Funicolare wyskoczył z autobusu
i zniknął w labiryncie zaułków dzielnicy Quartieri Spagnoli. Podążał
wypełnionymi światłocieniem uliczkami. Czuł chłód bijący od mokrych trawników
oraz zapach starych i przesiąkniętych stęchlizną kamienic. Skręcił w prawo
i szybkim krokiem ruszył w kierunku niewielkiego placu Rosario di Palazzo, gdzie
przeszło dwieście lat temu, a więc na długo zanim on się tu osiedlił, mieszkała
sławna portugalska pisarka. Stamtąd dotarł do wąskiej jak kiszka uliczki Santa
Teresella degli Spagnoli i, ledwie umykając przed grupą rozpędzonych na
skuterach gówniarzy, zatrzymał się pod numerem siódmym. Umieścił klucz
w zamku zacienionej bramy prowadzącej do zaniedbanej rudery, która nawet
w czasach swojej największej świetności musiała wyglądać przytłaczająco. Na
ukrytym wśród mizernych pnączy maleńkim domofonie nie mieściły się nazwiska
lokatorów, więc przy każdym numerze mieszkania zaznaczono zaledwie ich
inicjały. W przypadku Antonia figurowały dumnie litery „A.M.F.”.
Pod czujnym okiem ciekawskich sąsiadek, wyciągających przez okna
nieproporcjonalnie długie w stosunku do zwiotczałych ciał szyje, przekręcił klucz
i pchnął bramę. Odpowiedziała przeciągłym skrzypieniem, a w ciemnym korytarzu,
na wpół zalanym deszczem i z przeciekającą kanalizacją, ujrzał bladą i skurczoną
postać dozorcy – pana Nicotiany. Rozpoznałby go nawet na tamtym świecie po
zapachu drażniącej nozdrza mieszanki tytoniu i kawy, którą z pewnością
przesiąknięta była również jego dusza.
– Znowu te listy, panie Fonte! Listy!
– Jakie znowuż listy, mój drogi Goffredo?
– Są wszędzie, są po prostu wszędzie! – wykrzykiwał pan Nicotiana,
machając przy tym rękami, a gdy Antonio, pokonawszy zaułek korytarza, zobaczył,
co go tak turbowało, nie był w stanie odmówić mu racji.
Naprzeciw drzwi do jego mieszkania zalegała góra korespondencji:
zapieczętowanych listów, porozdzieranych paczek i osuwających się po stosie
kartek. Goffredo Nicotiana nie przestawał denerwować się i pokrzykiwać, aż
w końcu zaaferowany poślizgnął się na pliku kopert i gdyby nie Antonio,
niechybnie by się przewrócił.
– Już od tylu dni je dla pana odkładam! Obiecuje pan, że po nie przyjdzie,
i co? I nic. A tu każdego ranka przychodzą następne. Chce pan zobaczyć, jak
wygląda teraz moja dyżurka? Palca nie można wcisnąć! Jak pan ma w nosie swoich
fanów, to ja też mam pana gdzieś! Dość już tego! A moja żona… Ooo, tylko niech
Strona 10
pan nie udaje teraz niewiniątka, panie Fonte. Niech pan nie robi takiej miny. Pan
dobrze wie, o co chodzi! I powiem więcej, moja żona też ma już tego dość!
Zapowiedziała mi, że albo pozbędziemy się tych listów, albo ona pozbędzie się
mnie. A teraz ja mówię do pana, panie Fonte, albo zrobi pan porządek z tymi
szpargałami, albo ja wreszcie rozprawię się z panem! – wyrzucił z siebie jednym
tchem dozorca i, purpurowy z wściekłości, stał ze zmarszczonym czołem
i założonymi na piersiach rękami. Nie spuszczał wzroku z Antonia, kręcącego się
nieporadnie wokół sterty korespondencji z wyrazem twarzy kogoś, kto
w deszczowy dzień zapomniał ściągnąć pranie z linki.
– W tej sytuacji to wolałbym już pozbyć się tych listów – wydukał niepewnie
Antonio.
– Szuja z pana! – warknął dozorca i miał już zamiar się oddalić, ale odwrócił
się jeszcze i pogroził mu palcem. – I jak mówię, żeby usunąć, to znaczy, że
definitywnie.
– A może znalazłoby się miejsce na stry… – Pisarz nie zdążył dokończyć
zdania.
– Powiedziałem, że definitywnie! Rozumie się czy nie? – dorzucił
kategorycznie pan Nicotiana, po czym obrócił się na pięcie i oddalił marszowym
krokiem.
Antonio westchnął zasępiony, ale kiedy przekroczył progi swojego
zapuszczonego mieszkania i zamknął ostrożnie drzwi, bacząc, by kotka nie
wymknęła się znowu na ulicę, postanowił natychmiast zapomnieć o tym niemiłym
incydencie. Listy pozostały nietknięte.
Strona 11
2
Genève Poitier
Leopoldo Saetta, krępy człowieczek o szybkich ruchach, pachniał świeżym
praniem i wodą kolońską, a jeszcze zanim osiwiał, zdążył kompletnie wyłysieć.
Nosił przy sobie trzy telefony komórkowe i co pięć minut kontrolował czas. Miał
szczelnie wypełniony terminarz i grafik napięty do absolutnego maksimum.
Posiadał również wyjątkowy dar wszechobecności. Potrafił umówić się o tej samej
porze na dwóch odległych krańcach miasta i stawić jednocześnie w obu tych
miejscach, a przynajmniej tak Antonio lubił to sobie wyobrażać. Od dnia, w którym
Saetta został agentem literackim Antonia Fontego, przybyło mu jeszcze raz tyle
obowiązków. Bywało, że musiał opiekować się bujającym w obłokach pisarzem
i ratować go z opałów, gdy ten, na przykład, susząc pranie w kuchence
mikrofalowej, puszczał z dymem pół kuchni.
Owego marcowego popołudnia, w siedem minut i dwadzieścia sekund po
otrzymaniu telefonu od Antonia, Leopoldo Saetta był już w mieszkaniu pisarza
i popijał przygotowaną mu przez niego herbatę, a raczej herbatopodobny napój
o smaku wody, cukru i przypalonej prażonej kukurydzy.
– Mam nadzieję, że teraz uwiną się z przepisywaniem. Trochę już
zawaliliśmy terminy.
– Ech, tylko o miesiąc – odrzekł zadowolony z siebie Antonio, głaszcząc
Calliope.
– Robisz postępy – przyznał Leo i zerknął na zegar z kukułką, zawieszony na
drzwiach do łazienki. – Czy mógłbym… czy mogę rzucić okiem na rękopis
powieści?
– Masz zamiar dłużej posiedzieć? – spytał Antonio.
– Jeśli nie będę ci przeszkadzał, oczywiście… Mógłbym poczytać w twoim
gabinecie.
– Niestety, to niemożliwe. To nie jest mój gabinet, zresztą od lat jest
zamknięty – odparował Antonio, a Leo aż podskoczył ze zdziwienia. Pisarz
próbował sprowadzić rozmowę na inne tory. – Ten zegar to wielki oszust. Z każdą
upływającą minutą jego wskazówki przesuwają się o dwie minuty do tyłu. Jest już
bardzo późno.
– Jasne, jasne. – Leo pojął aluzję, cedząc żółtawy płyn z filiżanki. – Jesteś
pewien, że nasypałeś tu herbaty?
Strona 12
Antonio podniósł się z tapczanu i, wyjąwszy mu z rąk naczynie, wylał jego
zawartość do umywalni.
– A kto powiedział, że to herbata? – odburknął nadąsany.
– No, faktycznie, nikt – zgodził się uprzejmie Leo.
Już od dłuższego czasu nurtował go pewien problem, ale nie wiedział, jak go
zakomunikować Antoniowi. W końcu jednak się przełamał.
– Musielibyśmy pogadać o promocji twojej książki. Trzeba by zorganizować
jakieś wywiady i prezentacje…
Antonio nie pozwolił mu nawet dokończyć.
– Znasz mnie od lat i wiesz, że cierpię na dysleksję emocjonalną. Nie umiem
przemawiać publicznie. Pomysł, by pisarz objaśniał czytelnikom własne książki,
nie ma sensu, to urąga naszej pracy. Czy ty naprawdę nie czujesz, o co chodzi? –
Przerwał mu, z grymasem zniechęcenia na twarzy.
Leo nic nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko tajemniczo i umieścił
rękopis w eleganckiej skórzanej walizeczce z wytłoczonymi w lewym dolnym rogu
inicjałami. Spojrzał na zegarek i postukał palcami w jego tarczę.
– Założę się, że już późno – zawyrokował Antonio, odprowadzając go do
drzwi.
– Zawsze jest późno. Choćbyś miał ocean złota, nie kupisz nawet kropli
czasu – oświadczył Leo i poprawił swój karmazynowy krawat z miną człowieka
interesu.
– Pamiętaj o dedykacji. Gdyby nie Calliope, nigdy bym nic nie napisał –
poinstruował go z powagą Antonio. – To dla mnie bardzo ważne. No, i oczywiście
o nazwisku. Wiesz, jak mi na nim zależy.
– Jasne. „Antonio M. Fonte”. Spoko.
– Słyszałeś, że zarówno u mnichów tybetańskich, jak i wśród ludów Etiopii
każdy członek społeczności w czasie inicjacji wybiera sobie sekretne imię
i posługuje się nim w kontaktach z siłami nadprzyrodzonymi?
– Noo, ciekawa sprawa.
– Natomiast u Irokezów imiona wszystkich członków poszczególnych
klanów umieszczane są na specjalnych listach w taki sposób, aby dwie różne osoby
nie nosiły tego samego imienia. Czuwają nad tym strażnicy imion. Irokezi wierzą
również, że zapomnienie imienia danej osoby może spowodować jej śmierć,
a pamięć o nim może przywrócić jej życie.
– Zawsze miło do ciebie wpaść, Antonio. Można dowiedzieć się tylu
nieprzydatnych rzeczy! – podsumował entuzjastycznie Leo i skierował się do
wyjścia, obiecując, że oddzwoni w sprawie rękopisu. Nie zwrócił uwagi na chichot
Antonia, czule głaszczącego Calliope.
– O, Antonio, byłbym zapomniał! – Leo przyblokował drzwi stopą obutą
w mahoniowy mokasyn.
Strona 13
– Nie zapomnij, że w poniedziałek idziemy na kolację. To przecież twoje
urodziny.
Zamyślony pisarz wzniósł oczy do sufitu.
– Które? Czterdzieste drugie?
– Nie, stary byku, pięćdziesiąte. – Leo sprowadził go na ziemię,
wykrzywiając z przekąsem usta.
– A, prawda – skwitował Antonio i zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
Odetchnął z ulgą. Wreszcie był sam – bez rozhisteryzowanego stróża,
przeżuwającej kelnerki oraz zestresowanego i stresującego menedżera.
Rozsiadł się w fotelu i, nie dbając o wystające z niego sprężyny, zajął się
lekturą encyklopedii. Dotarł do litery D, ale po dziesięciu sekundach doszedł do
wniosku, że efekt Dopplera go nie interesuje. Przez jakiś czas siedział bezczynnie,
wpatrując się w próżnię, aż w końcu znudzony przewrócił stronę.
Czuł się zmęczony i nawet nie miał ochoty na swoje ulubione czynności –
naukę pisania od prawej do lewej strony kartki czy całonocną grę na starym
flipperze, od lat stojącym w kącie pokoju. Pomyślał, że mógłby zadzwonić do Mai,
dziewczyny w trudnym do określenia wieku, mieszkającej w sąsiedniej kamienicy.
Od czasu do czasu lubił się z nią spotykać, ale potem uświadomił sobie, że wcale
nie był pewien, jak miała na imię. Maja, a może Maria… albo Sonia?
– Nikt ci nie każe zwracać się do niej po imieniu – burknął pod nosem
i wstał, by chwycić za telefon.
Wybrał numer, ale po kilku sygnałach odezwała się automatyczna
sekretarka. W ten sposób dowiedział się, że dziewczyna miała na imię Lukrecja.
Lukrecja? Co to w ogóle za imię?
Gdy owładnięty przemożnym poczuciem pustki odkładał słuchawkę, dojrzał
rozrzucone na komodzie rodzinne fotografie. Jedna z nich przedstawiała jego
rodziców. Antonio był bardzo podobny do ojca, po matce odziedziczył jedynie
dołek na brodzie, krótkowzroczność i kilka wydzierganych na szydełku pledów. Na
innym, odwróconym do góry nogami zdjęciu widniała jego była żona Marguerite,
francuska bibliotekarka, dla której ślub z Antoniem był jak wdepnięcie w rozmokłą
na deszczu psią kupę. Antonio celowo zachował jej fotografię. Dodawała mu
otuchy w chwilach załamania. Za każdym razem, gdy myślał, że sięga już dna,
wystarczało spojrzeć na to zdjęcie, by przypomnieć sobie, że najgorsze miał już za
sobą. Najbardziej rozczuliła go podobizna maleńkiej Calliope, z której wyzierała
para oczu żółtych jak nefryt. Nie na długo zachowały się one w komplecie.
Samowolna kotka lubiła często wymykać się z domu i w czasie jednej z eskapad
straciła oko – prawdopodobnie w walce z ulicznym gołębiem. Od tamtego czasu
Antonio wyprowadzał Calliope na smyczy. Nie chciał pozbawiać jej możliwości
spacerów, a poza tym nic nie dawało mu większej satysfakcji niż zdumione
spojrzenia przechodniów na widok maszerującego na postronku kotka.
Strona 14
Antonio pamiętał, że zrobił to zdjęcie w dniu, w którym otrzymał Calliope
w prezencie z okazji swoich trzydziestych szóstych urodzin, ale nieoczekiwanie to
wspomnienie wprawiło go w zakłopotanie. Nie rozumiał, skąd nagle pojawiło się
w jego głowie, skoro zawsze uważał, że znalazł kotkę na ulicy – przycupniętą
w pobliżu jakiegoś bezdomnego – i uratował przed lodowatym zimnem. Trzymał
fotografię w dłoni i uważnie jej się przyglądał.
– Skąd ty się wzięłaś, do czorta? – zwrócił się do kocicy łaszącej mu się do
nóg. Dawała mu w ten sposób do zrozumienia, że jej miska jest pusta, a gdy pisarz
nie reagował, wskoczyła zwinnie na komodę i drasnęła go w rękę. Wyrwany
z zamyślenia Antonio wykonał gwałtowny ruch i zrzucił oprawione w ramkę
zdjęcie na podłogę.
– A niech cię, Calliope! – wybuchnął, spychając zwierzaka z komody. – Jak
jeszcze raz mnie tak przestraszysz, to ci wyłupię drugie oko!
Poirytowany, pobiegł obmyć rękę. Dlaczego Maja nie odbierała telefonu?
Lukrecja, na imię jej Lukrecja. Co za imię! Mogłaby zajść w odwiedziny. Zjedliby
razem kolację, a może nawet spędzili wspólnie noc… Ot, tak, dla towarzystwa.
„Na szczęście mam jeszcze Calliope”, pocieszał się w duchu.
– Głupia kocica! – krzyknął rozdrażniony, gdy po powrocie do salonu zastał
ją krążącą wśród kawałków rozbitego szkła. – Zrobisz sobie krzywdę – dodał,
odganiając kota delikatnym kopnięciem. Posprzątał odłamki i zamierzał odłożyć
fotografię, kiedy na podłogę osunął się arkusz papieru. Czyżby wypadł spod
zdjęcia? Schylił się po niego, nie mając pojęcia, co kryje. Był to portret i Antonio
nie potrafiłby opisać słowami uczucie, jakiego doznał, gdy jego wzrok spotkał się
ze spojrzeniem uwiecznionej na nim dziewczyny. Coś w nim nagle zawyło. Jeżeli
mógłby o tym komukolwiek opowiedzieć, to użyłby właśnie takiego określenia.
I nie był w stanie wyjaśnić, skąd się ten portret u niego wziął.
Antonio zdawał sobie sprawę, że miał wiele wad. Był ekscentryczny
i zdziwaczały, notorycznie gubił przedmioty, potykał się i przewracał, był
niezdarny i roztargniony. Nie używał grzebienia, nie znał się na modzie ani na
elektronice, ale jednego nie można mu było zarzucić – braku pamięci do ludzkich
twarzy! I teraz był całkowicie przekonany, że tego oblicza nigdy w swoim życiu
nie widział. Obraz był wyjątkowo realistyczny. Czarnobiały, wykonany węglem.
Jedynie włosy kobiety pokolorowano na zielono.
Niestety, dziewczyna z portretu sprawiała wrażenie smutnej i zasępionej.
Miała podkrążone oczy i zmarszczone brwi.
– Osoby szczęśliwe spoglądają inaczej – powiedział sam do siebie. –
Osoby szczęśliwe śpią spokojnie.
Nagle coś go tknęło i odwrócił portret.
Czerwiec 1999 roku
Strona 15
Tirnaìl[1] to Królestwo Rzeczy Utraconych, nie pozwól, bym i ja tam trafiła.
Pamiętaj o mnie i o Kryształowej Nocy.
Kocham Cię, Genève Poitier.
Antonio kilkakrotnie przebiegł wzrokiem po niezrozumiałym zdaniu i jak
w transie powtarzał słowa: „Tirnaìl, Genève Poitier, Tirnaìl, Genève Poitier”. Nie
miał bladego pojęcia, co mogły one oznaczać i kim była ta tajemnicza kobieta.
Nadal nie opuszczało go rozdzierające poczucie pustki i tęsknoty, jakby
uświadomił sobie, że nie pożegnał się z kimś, kogo kiedyś bardzo kochał.
Ze stanu otępienia wyrwało go narastające miauczenie, a kiedy się ocknął,
skonstatował, że Calliope – jak przystało na prawdziwą kobietę – w odwecie za
brak uwagi zostawiła mu na bucie przykrą niespodziankę.
[1] Nazwa utworzona przez autorkę. Tirnaìl, miejsce utraconych wspomnień,
pochodzi od irlandzkiego słowa turnagog, oznaczającego wieczną młodość –
przyp. tłum.
Strona 16
3
Zapomniany list
Szóstego marca skończyły się wreszcie trwające od kilku dni ulewne
deszcze. Słońce przeświecało przez wąskie szczeliny między budynkami
i, przedarłszy się przez gąszcz anten i kominów, powoli docierało również do Vico
Santa Teresella degli Spagnoli, gdzie zapleśniała kamienica pod numerem
siódmym tonęła jeszcze w oparach wilgoci.
Dzień swoich pięćdziesiątych urodzin Antonio rozpoczął pracowicie. Od
samego rana wynosił na strych worki pełne listów. Zmusiła go do tego żona
dozorcy, która w końcu osobiście pojawiła się na progu jego mieszkania. Tego dnia
otrzymał jeszcze więcej korespondencji niż zwykle: życzenia urodzinowe, portrety
bohaterów swoich książek, rysunki przedstawiające mityczne krainy, tanie bibeloty
i, wyszperane na pchlich targach, nikomu niepotrzebne pamiątki. Naturalnie pani
dozorczyni zakazała mu wstępu na poddasze, ale Antonio puścił jej uwagi mimo
uszu. Posiadał szczególną umiejętność usuwania z pamięci wszystkiego, o czym
chciał zapomnieć.
Kiedy już po raz kolejny tego ranka wsiadł do windy i wcisnął klawisz
z numerem piątym, jego uwagę przykuł na wpół wyrwany szósty guzik. „Szóste
piętro?”, zdumiał się jak zawsze, kiedy spoglądał na niepotrzebny przycisk,
podczas gdy winda, skrzypiąc i pojękując, wznosiła się z wolna ku górze. Przecież
w tej kamienicy nigdy nie było żadnego szóstego piętra! Istniał parter, gdzie
niepodzielnie panował Nicotiana I, potem piętro, a na nim zapyziałe lokum Antonia
Fontego; tuż powyżej drugie piętro – opustoszałe i od lat zamieszkałe jedynie przez
duchy z przeszłości, a następnie niczym niewyróżniające się piętra: trzecie
i czwarte. Było też oczywiście poddasze, na którym najstarsza córka rzeźnika
umawiała się na rozbierane randki i gdzie Antonio nielegalnie przechowywał listy.
Ale szóste? Już wiele razy zastanawiał się, dlaczego w ogóle umieścili ten guzik.
Któregoś dnia zagaił nawet o to pana Nicotianę.
– To przycisk na taras – odparł mu tamten lakonicznie.
– Ale tu nie ma tarasu.
– Czy naprawdę musi się pan ciągle czegoś czepiać, panie Fonte? O co panu
właściwie chodzi?! – wkurzył się dozorca.
Zbity z tropu Antonio postanowił nie ciągnąć tematu, zresztą był
przekonany, że nawet pan Nicotiana nie miał pojęcia, do czego służył przycisk.
Strona 17
Otworzył drzwi i stanął na progu strychu wypełnionego słonecznym
światłem. Rzucił na podłogę worek z listami. Na szczęście już ostatni. Winda była
zajęta, postanowił więc zejść schodami. Gdy zbiegał w dół, przeskakując po dwa
stopnie jak dwudziestolatek, natknął się na pana Nicotianę, który z obrażoną miną
mył podłogę brudnym mopem, i zanim Antonio zdążył w ogóle się odezwać, ten
wręczył mu kolejny stos korespondencji.
– Teraz przyszły. Wydawało mi się, że jasno się wyraziłem, panie Fonte.
Strych nie jest pana prywatną skrytką!
– Ależ ja nie korzystam ze strychu, panie Nicotiana – odparł tajemniczo
Antonio.
– Nie? – Dozorca zmarszczył brwi. – No to gdzie pan powynosił te listy?
– Na szóste piętro. Wreszcie odkryłem, dokąd dojeżdża winda.
– I dokąd? – Zbity z pantałyku Nicotiana wybałuszył oczy.
– Na taras. – Uśmiechnął się Antonio, szepcąc mu odpowiedź do ucha.
– Ale tu nie ma żadnego tarasu. – Szczęka dozorcy opadła niemal do
podłogi. – Czy jest?
Antonio zachichotał, a dozorca wyraźnie stracił grunt pod nogami. W końcu
pisarzowi zrobiło się go żal i wyrwał mu z ręki plik listów.
– Zaraz coś z nimi zrobię – przemówił pojednawczo.
– To znaczy co? Zaniesie je pan na taras? – wybąkał pan Nicotiana.
– Na jaki znowu taras?! – Antonio odwrócił się na pięcie i ruszył z powrotem
do mieszkania, pozostawiając skonfundowanego stróża na niezamieszkałym przez
nikogo drugim piętrze. Mieszczący się tu lokal już od lat stał pusty. Swego czasu
pisarz wyraził nawet chęć jego zakupu, z przeznaczeniem dla… Calliope. Miał
nadzieję, że w ten sposób utemperuje jej eskapistyczne zakusy, zwłaszcza że odkąd
sięgał pamięcią, kotkę coś do tego miejsca przyciągało. Gdy wymykała się z domu,
Antonio nierzadko znajdował ją drapiącą pazurkami w drzwi tego właśnie
apartamentu. Transakcja nie doszła jednak do skutku, ponieważ pisarza przerosły
sprawy notarialne. Sam termin „umowa kupna-sprzedaży” przyprawiał go
o dreszcze i w końcu dał sobie spokój, a Calliope nie pozostawało nic innego, jak
na próżno dobijać się do pustego mieszkania.
Po powrocie do siebie Antonio zabrał się za rozmrażanie dwóch kawałków
ryby nad palnikiem kuchenki gazowej i przy okazji postanowił spalić kilka listów.
Przypomniał sobie również, że miał zadzwonić do starego dobrego Leopolda
i umówić się z nim na dzisiejszy wieczór. Wszak pięćdziesiątka to w końcu pół
wieku.
„Zamierzał ponoć zaprosić dwóch, trzech znajomych”, rozmyślał Antonio,
nadpalając jednocześnie jeden z listów. „Nie miałem pojęcia, że znam aż tylu
ludzi”. Smużka dymu jak duszek wznosiła się do sufitu, a pomieszczenie wypełnił
zapach spalenizny. „W sumie wolałbym spotkać się z Mają czy jak jej tam. Pójść
Strona 18
na pizzę i do kina, i potem może…”. Nagle jego uwagę przykuł pewien
zastanawiający szczegół. Właśnie nadpalił brzeg kolejnego listu, ale natychmiast
ugasił płomień. W nikłym świetle przykurzonej lampy z niedowierzaniem odczytał
nazwisko nadawcy: „Antonio M. Fonte”. Wytrzeszczył ze zdziwienia oczy, bez
cienia wątpliwości rozpoznał własny, kulfoniasty charakter pisma.
– Przecież ja od lat do nikogo nie piszę… – wymamrotał pod nosem.
Odwrócił przesyłkę i znalazł nazwisko adresata. „Genève Poitier”. Znowu ona. Ta
kobieta z portretu.
Rozdarł kopertę i wydobył jej zawartość, snując przy tym najbardziej
absurdalne domysły. Rzeczywistość przekroczyła jednak jego oczekiwania. To
było jego pismo, a u dołu listu widniał bez wątpienia jego podpis. Antonio rozłożył
arkusz i odczytał umieszczoną w górnym lewym rogu datę: 17 grudnia 1999 roku.
Piętnaście lat temu. Znalazł list, który napisał własnoręcznie półtorej dekady
wcześniej do jakiejś obcej kobiety, a teraz zawarte w nim słowa materializowały
się pod jego spojrzeniem.
Do Genève Poitier
Nieważne, czy kiedykolwiek przeczytasz ten list. Przypuszczam, że raczej
nigdy do tego nie dojdzie, cieszę się jednak, że w ogóle mogę do Ciebie napisać,
Gen… To taka moja „spowiedź życia”, albo może „furtka”.
Wszystko zaczęło się podczas Kryształowej Nocy, 10 sierpnia 1990 roku.
Może mi nie uwierzysz, ale kiedy po raz pierwszy Cię zobaczyłem, poczułem, że
wreszcie dotarłem do celu. Raptem ujrzałem całe moje życie jako drogę, która mnie
do Ciebie doprowadziła. Rozstaje, na których zastanawiałem się, jaki obrać
kierunek, każdy zakręt i ślepy zaułek, wydający się wówczas jedynie stratą czasu…
ułożyły się w końcu w jedną idealną całość. Każda chwila istniała po to, by
przybliżyć mnie do Ciebie. Właśnie tam, w tej małej miejscowości, w czasie Święta
Wody, gdzie tak pięknie grałaś na wypełnionych wodą kryształowych kieliszkach.
Tamtej nocy snułem fantastyczne opowieści o spadających gwiazdach,
bajałem ci o wróżkach i myszach budujących pod łóżkami zamki z gorgonzoli,
o delfinach mówiących językiem wielorybów… Ty opowiedziałaś mi o odległych
lądach, a ja ujrzałem je odbite w twoich oczach i wydały mi się niezwykle piękne,
piękniejsze nawet niż w rzeczywistości, ponieważ zaklęte w Twoim spojrzeniu.
W pewnym momencie, jakby odgadując przyszłość, powiedziałaś coś bardzo
ważnego. Powiedziałaś, że o wiele gorzej jest stracić pamięć, niż zachować
wspomnienia, że trzeba więcej odwagi, żeby zapomnieć, niż żeby pamiętać.
Do dziś żałuję, że wsiadłem do pociągu i odjechałem. Żałuję, że odnalazłem
Cię dopiero wtedy, kiedy już nie pamiętałaś ani o mnie, ani o naszej wspólnej nocy.
Czasem to wszystko wydaje się takie nierealne i myśl, że być może w ogóle się nie
wydarzyło, napełnia mnie beznadzieją. Przez ostatnie dziewięć lat codziennie
Strona 19
rozmyślałem o Tobie i o tamtej nocy, Gen. Wspomnienia wypełniały światłem moje
najmroczniejsze chwile i dlatego tak ciężko będzie mi się z nimi rozstać.
Miałaś rację, trudno jest żyć bez wspomnień i bez przeszłości, ale
prawdziwym piekłem może być również pamięć.
Zastanawiałem się zawsze, jak można żyć z widmem przeszłości
i jednocześnie stawiać czoła przyszłości, własnym ograniczeniom, i godzić się
z tym, co nieuniknione. Nie można. I chyba dlatego się umiera. Nie starzejemy się
z powodu upływu czasu, ale ponieważ upadamy pod ciężarem własnych wspomnień
i przeżyć.
Świadomość tego, kim jestem i co uczyniłem, doprowadza mnie do
szaleństwa. Czuję się jak potępieniec skazany na wieczną tułaczkę, zawieszony
między obłędem i rzeczywistością. Od dawna jestem więźniem tego dziwnego
miejsca… Od tamtej nocy, albo może po prostu od dnia, w którym przyszłaś na
świat… Proszę jednak, nie zrozum mnie źle, nie obwiniam Cię za to, ponieważ to
właśnie dzięki Tobie, Genève Poitier, doświadczyłem cudu.
Kilka godzin temu pomyliłem drogę i nieoczekiwanie znalazłem się
w mieście, w którym ulice nie mają nazw. Tam, w tajemniczej wieży, miejscu
dalekim i jednocześnie bliskim, spotkałem pewnego człowieka, który w ogóle nie
powinien istnieć. Nazywa się Kolekcjoner, w każdym razie ja lubię tak się do niego
zwracać. Wszystko mu opowiedziałem, Gen, o mnie, o nas, o moim ojcu i o jego
zagubionych historiach, a on odrzekł, że ma dla mnie jedną szansę, która nazywa
się Tirnaìl, czyli Królestwo Rzeczy Utraconych.
Mój ojciec przez całe życie powtarzał, że musi istnieć jakaś prawda na tym
świecie. A gdyby tak okazało się, że miał rację? Może Kolekcjoner nie kłamał?
Może Tirnaìl nie było jedynie przywidzeniem czy próżną obietnicą, ale
rzeczywistością taką samą, jak wszystkie inne? Może wreszcie będę miał okazję
uwolnić się od wspomnień ciężkich jak metalowe płyty?
Tirnaìl… Trudno jest uwierzyć w istnienie czegoś, co wykracza poza nasze
codzienne doświadczenie, a jednak nie można tego wykluczyć. To, co znamy, jest
ograniczone, to, czego nie znamy, jest potencjalnie nieskończone. Może po raz
ostatni chciałbym uwierzyć, że na tym świecie pozostał jeszcze jakiś okruch magii.
Kolekcjoner był zaskoczony, kiedy powiedziałem mu, że nie szukam czegoś,
co zgubiłem, ale że pragnę pozbyć się czegoś, co odnalazłem… i co głęboko mnie
poruszyło. Miałem na myśli moje życie. Oczywiście nie wszystko było w nim
beznadziejne, ale aby wyeliminować katastrofalne skutki niektórych moich
posunięć, będę musiał wymazać też niektóre czyny oraz przyświecające im intencje.
Będę musiał o wszystkim zapomnieć. Nawet jeśli oznacza to utratę Ciebie, nawet
jeśli w ten sposób skażę mojego ojca na to, czego zawsze najbardziej się obawiał…
Zabiłem człowieka, Gen, i świadomość tego czynu odbiera mi siły.
Kiedy przed chwilą wszedłem do domu pełnego wspomnień, nagle zdałem
Strona 20
sobie sprawę, jak bardzo jestem sam. I wtedy zrozumiałem, że jutro rano obudzę się
i już nie będę Cię pamiętał. Zapomnę na zawsze Twoje włosy w kolorze leśnego
runa, twoje szalone pomysły, kryształowe kieliszki i wreszcie tę noc… I wszystkie
następne, które po niej nastały. Zapomnę Twoje oczy, Gen…
Kiedyś poprzysiągłem sobie, że nigdy nie skażę Cię na więzienie w Tirnaìl.
Wybacz, ale nie mogę dotrzymać obietnicy.
Wiem, że trudno Ci będzie to zrozumieć, ale nie szukaj mnie, nie szukaj
odpowiedzi. Pozwól tylko, bym zapomniał Twoje imię, Genève Poitier, jakkolwiek
by ono brzmiało.
W ponurej kanciapie czas na chwilę się zatrzymał. Być może na zewnątrz
nadal toczyło się życie, ale tutaj nie. Pisarz podniósł głowę, nie był w stanie
ogarnąć myśli. Calliope wpatrywała się w niego swoim jedynym okiem, które
miało teraz chłodny i niemal rozumny wyraz. Spoglądała w sposób mu do tej pory
nieznany, jakby z trudem powstrzymywała się przed wyjawieniem jakiejś okrutnej
prawdy.