Ziółkowska - Szczodry wieczór
Szczegóły |
Tytuł |
Ziółkowska - Szczodry wieczór |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Ziółkowska - Szczodry wieczór PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Ziółkowska - Szczodry wieczór PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Ziółkowska - Szczodry wieczór - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ziółkowska
Szczodry wieczór
Od autorki
Gawędy zawarte w tym zbiorze powstały z mojego sentymentu do nie
wyplenionych po dziś dzień różnych praktyk pogańskich. Mówiąc o
wierzeniach, lękach i radościach naszych dawnych przodków, o rodowodzie
różnych świąt, o obrzędach i zwyczajach, z których wiele zamieniło się z
biegiem wieków w uciechy biesom jeno miłe i w inne malownicze zabawy
ludowe.
Książka jest owocem moich penetracji w starych księgach i szpargałach
bibliotecznych - zbiorach guseł, zabobonów, przesądów, facecji i anegdot -
oraz mojej serdecznej przyjaźni z kilkoma autorami, etnografami różnych
czasów. Mam nadzieję, że przebywanie z nimi, zabierającymi często głos na
kartkach tej książki, sprawi Wam, Kochani Czytelnicy, pewną przyjemność.
Oprócz powag naukowych, jak - wymieniają po starszeństwie - Łukasz
Gołębiowski, Oskar Kolberg, Zygmunt Gloger, Jan Stanisław Bystroń i inni,
występują tu również liczni wspominkarze. Wśród tych ostatnich jest mój
najulubieńszy (może dlatego przywoływany tak często), nie przebierający w
słowach Jędrzej Kitowicz, niegdyś żołnierz, konfederat barski, zawadiaka,
co by diabłu łeb urwał, a później księżulo, proboszcz w Rzeczycy, piszący w
zaciszu swej plebanii pamiętnik z czasów Augusta Iii i Stanisława Augusta.
Większość zabaw tu opisanych odbywa się w karczmie albo zaczyna na
drogach i placach pod gołym niebem, a kończy w karczmie. Bo "karczma w
życiu wsi pańszczyźnianej - jak stwierdza profesor Józef Burszta w swej
znakomitej książce Społeczeństwo i karczma - była... najważniejszą i
niezbędną instytucją: była jedynym miejscem zebrań sąsiedzkich,
gromadzkich, odbywania wesel, chrzcin, pogrzebów i praktykowania wszelkiego
rodzaju zwyczajów".
Radykalne zmiany, zachodzące ostatnio w stylu naszego życia na wsi i w
mieście, sprawiają, że i tradycyjne zabawy ludowe stają się przeżytkiem.
Zapraszam więc na dawne polskie drogi, do zajazdów i karczem na
rozstajach, i w wiele innych miejsc, między ludzi, którzy bawili się po
staropolsku.
-------------------------
Prima aprilis
albo najpierwszy dzień kwietnia,@ Do rozmaitych żartów moda staroletnia.
Wacław Potocki
Aż trudno uwierzyć, że ten wesoły dzień wiosenny, dający prawo
bezkarnego, dowcipnego oszukiwania bliźnich i śmiania się z łatwowiernych,
uchodził w dawnych czasach za jeden z najbardziej ponurych dni roku, za
feralny, za pechowy. A to dlatego, że jest podobno dniem urodzin Judasza
Iskarioty, słabego człowieczyny, kasjera pierwszej gminy chrześcijańskiej,
który za trzydzieści srebrników zdradził Jezusa, wydał Go prześladowcom, a
potem z żalu i wstydu powiesił się na osice.
Niektórzy "uczeni w piśmie" stawiają ten problem na głowie. Twierdzą,
jakoby nie dlatego prima aprilis był dniem feralnym, że stanowił urodziny
Judasza, lecz odwrotnie - że biedny chłopiec z Kariotu został Judaszem, bo
miał nieszczęście przyjść na świat w tak fałszywym dniu.
Jeszcze na Judasza ptaszki nie świstały - dowodzą z surową powagą -
jeszcze ziemia chlapała się w potopie, a dzień odpowiadający późniejszemu
prima aprilis już był fałszywy. Wszelkie ludzkie zaufanie narażone było
tego dnia na przykre nadużycie, a nadzieja na sromotny zawód. Po co daleko
szukać - stary Noe biblijny pijaczyna, został wystrychnięty na dudka
właśnie haniebnego dnia pierwszego kwietnia. I to przez własny głos
wewnętrzny! Kiedy pruł bezmiary wód swoją arką, zbudowaną z żywicznego
drewna i załadowaną przedstawicielami wszystkich żyjących istot płci
obojej, pewnego ranka coś mu w duszy powiedziało, że czas jego żeglowania
ma się właśnie ku końcowi. Wypuścił na zwiady kruka. Kruk latał, latał,
wypatrywał suchego lądu, wreszcie machnął ogonem i wrócił z niczym.
To było dawno i nieprawda - podsumowują ich inni i ze spokojem mędrców
wschodu twierdzą, że prima aprilis jest echem hinduskiego święta,
obchodzonego uroczyście wiosną na cześć Kamy, boga miłości. W dniu tym -
mówią - nawet członkowie kasty zajmującej wysoką pozycję w społeczeństwie
mieszali się z tłumem i niepomni na swoje dostojeństwo figlowali obsypując
kogo się dało czerwonym proszkiem albo ochlapując go kolorową wodą,
podstawiając mu nogę, gdy się zagapił, szarpiąc go z tyłu za ubranie... To
święto wesołości i bezkarnych psot przetrwało do dziś pod nazwą "holi".
Może tak, a może nie tak - przeciwstawiają się z pobłażliwym uśmieszkiem
ci, według których wszystko, co mądre, "mawiali starożytni Rzymianie", i w
ogóle "wszystkie drogi (obrzędowe też) prowadzą do Rzymu". - Prima aprilis
wywodzi się ze starożytnych uroczystości ku czci bogini Cerery, zwanej też
Ceres, opiekunki ziarna. Koniec, kropka.
A nasz znakomity archeolog, znawca zwyczajów ludowych Łukasz Gołębiowski
(1773-1849), niby zgadza się na taką możliwość pochodzenia
prima-aprilisowych szaleństw, ale nie bez zastrzeżeń.
"Zwracając uwagę na to, że i niższe klasy chociaż nie rozumieją tego
wyrazu, ten obyczaj zawsze primaaprilis zowią, należałoby przypuszczać, że
ten żart przyjęliśmy od Rzymian z wprowadzeniem wiary chrześcijańskiej" -
przyznaje uczony. Dalej jednak mówi: "...lecz kiedy zważymy, że my,
Rossyanie i wszystkie ludy słowiańskie trzymają się tego zwyczaju, a
mytologią grecką i rzymską później dopiero przybierać zaczęliśmy, gdy u nas
wzrosły nauki; znowu ta wątpliwość sprawuje, azali ten zwyczaj nie jest
miejscowy raczej".
No, właśnie! Ale ciekawa rzecz, że w wielu krajach Europy, i w Polsce
również przez długie wieki nikomu do głowy nie przyszło dowcipkować w tym
dniu, wierzono bowiem jakoby pierwszy kwietnia był dobą szczególnej
dokuczliwości sił nadprzyrodzonych. Duchy zmarłych miały tego dnia
opuszczać groby i dochodząc swoich krzywd mścić się na żywych, zsyłając na
nich niespodziewane nieszczęścia lub co najmniej straszyć winowajców. We
francuskich, niemieckich i holenderskich podaniach ludowych, w starych
klechdach, występuje prima aprilis jako doba rozrachunku niegodziwców
(głównie oszustów, zdrajców, rzadziej złych panów) z ich własnym sumieniem.
Rozrachunek taki często kończy się samobójstwem przez powieszenie.
A kiedy zaczęto dowcipkować na prima aprilis?
Trudno dociec. Podobno już w Xiii wieku. Niektórzy historycy i badacze
obyczajów wysuwają tezę, jakoby zwyczaj wzajemnego zwodzenia się był
dalekim echem średniowiecznych misteriów pasyjnych, w których przedstawiono
tłumom sceny ciągłego odsyłania Chrystusa od Annasza do Kajfasza. Może
istotnie sposób ośmieszenia przez zwodzenie zszedł z desek scenicznych w
życie? Nie można też ustalić, czy lód przekazał ów zwyczaj dworom i
pałacom, czy odwrotnie.
Niewątpliwe jest natomiast, że na dworze francuskiego Bourbona króla
Ludwika Xiii, a więc w pierwszej połowie Xvii wieku, odbywały się na prima
aprilis arcywesołe zabawy, polegające na wzajemnym wprowadzaniu się w błąd.
Monarcha nie tylko zezwalał na różne dowcipy, ale sam chętnie brał w nich
udział. Przebierał się na przykład za "wieśniaka, miejskiego łyka abo
inszego hetkę-pętelkę" i występował w "uciesznych komedyach" według
obmyślonych przez siebie scenariuszy. Jądro kawału miało tkwić naturalnie
przede wszystkim w tym przebraniu, przeobrażeniu.
A w Polsce?
Zygmunt Gloger (1845-1910), wybitny historyk kultury i etnograf, pisze w
swej Encyklopedii staropolskiej: "Polacy od czasów dawnych w dzień pierwszy
kwietnia rozsyłali listy ze zmyślonymi wiadomościami lub tylko kartkę z
napisem Prima Aprilis, a także zwodzili się ustnie, by naśmiać się z
łatwowiernych. Stąd powstało to polskie przysłowie: "Na Prima Aprilis nie
wierz, bo się omylisz"".
Owe zmyślone wiadomości dotyczyły zawsze wydarzeń niezwykłych, miały na
celu wprowadzenie adresata w stan osłupienia.
Oto drobne przykłady:
Piotr Konaszewicz-Sahajdaczny (ok. 1570-1622), bohater i hetman
Kozaczyzny polskiej otrzymał od niejakiego kniazia Koziki list zawierający
taką relację:
Pod Kukizowem, miasteczkiem na Podolu, w jednej górze chłop glinę kopiąc
nalazł klucz, w którym było rozmaite schowanie; Była w nim armata
macedońska, wojenny rynsztunek i naczynie gospodarskie. Rzeczy insze rdza w
nim popsowała. Był tak wielki jako 19»siążeni. Kiedy się tam ludzie
zjeżdżali, owo wszystko pozbierali, a klucz podle jednej cerkwi postawili,
który dotychczas stoi. Chowają w nim cerkiewne statki, jak we szpiklerzu.
Powiedają, że ten klucz któregoś olbrzyma, co tam mieszkał; bo tamże też
znaleziono było od bota podkowę, co była jak pół kadzi największej
Henryk Nakwaski (1800-1876), publicysta polski i - można powiedzieć -
pionier w zajmowaniu się modną dziś sprawą wolnego czasu, bo autor wydanej
w Paryżu już w roku 1832»książki O użyciu najkorzystniejszem czasu,
przeczytał w liście prima-aprilisowym od szlachcica Szczerzeckiego, że po
puszczy niepołomickiej
... hula kłusownik, tak zręczny, szelma, że jedną kulą cztery sarny
przestrzela wzdłuż, trafiając każdej prosto w zwierciadło (jasne miejsce
pod ogonem, zwane też w języku myśliwskim sedno, chusteczka, serweta - MZ).
Antoni Nagórny (1821-1896), zacny guberni podolskiej obywatel i
ekonomista, autor dzieła Kwestia wódki uważana ze strony ekonomicznej
wykształcony w Petersburgu, a potem urzędujący w Kutaisie, pisze do swego
dawnego sąsiada, że właśnie w Kutaisie szumiłeb jakowyś, podchmieliwszy
tęgo, wdrapał się na maszt srodze namydlony i tam stanąwszy na głowie
odśpiewał aryjkę tak rzewną, że liczną gawiedź do wzruszenia serdecznego
przywiódł.
O wiele częściej niż listownie przekazywano sobie zmyślone nowiny ustnie.
Dawało to oszukującemu przyjemność bezpośredniego przekonania się, jakie
wrażenie robi jego łgarstwo.
Zwodzenie bliźnich nie polegało jedynie na "wcieraniu mydła w oczy", jak
kiedyś nazywano podawanie wierutnych bredni za prawdę. Dowcipnisie i
wykpisze nabierali naiwnych nie tylko mową, ale i uczynkiem. Na przykład,
posyłali ich do apteki po nasiona złotych monet, po słowicze mleko, mające
powiększyć zdolności śpiewacze delikwenta, czy po lekarstwo na
nieszczęśliwą, beznadziejną miłość.
A oto wierszyk na ten temat:
Zabawa setna - pierwszego kwietnia@ do miasta wysłać Jasia głuptasia,@ by
kupił naczco, nie mając nic w głowie:@ kwadratowe koło, mleko gołębie,@
zęby indycze lub łzy krokodyla!@ - wróci głodny i z niczem -@ ot i
krotochwila!
Z czasem miejsce nieszkodliwych i mało skomplikowanych dowcipów zaczęły
zajmować grubsze, wymyślne, wyrafinowane.
Choć już w Xviii wieku wydawano prima-aprilisowe "jednodniówki" i inne
druczki - w Polsce wyszedł w roku 1747 "Kuryer Wszędziebylski (...) z
oficyny Figiel Baja (...) wyprawiony" - dopiero późniejszy rozwój prasy i
czytelnictwa podsunął niektórym wesołkom pomysł wodzenia za nos jednym
żartem wielu tysięcy ludzi. Celowali w tym dziennikarze, których początkowo
gazeciarzami zwano, mistrzowie od "puszczania kaczek" przez cały rok. Ale
zdarzali się i zmyślni ludzie innych zawodów. Na przykład - jacyś dwaj
amerykańscy dżentelmeni, trudniący się wyrobem okularów, zamieścili w
nowojorskiej gazecie "The Sun" w roku 1835 zawiadomienie, jakoby wynaleźli
nadzwyczajny teleskop, dzięki któremu obejrzeć można z największą
dokładnością księżyc, rozróżniając na tej tajemniczej planecie
najdrobniejsze nawet przedmioty. Sami wynalazcy mieli widzieć przez cudowne
szkła teleskopu nie tylko bazaltowe skały, zielone pola i doliny, ale i
małe zwierzątka przypominające ziemskie koty, a co najważniejsze i
zatrważające zarazem - zauważyli na księżycu istotę człekokształtną z
wielkimi nietoperzowymi skrzydłami u ramion. Istotę ową nazwali "vespertilo
homo". Wiele czasopism, nie wyłączając najpoważniejszych, dało się złapać.
Roztrząsały z całą powagą ewentualne konsekwencje tego niezwykłego
odkrycia. Po jakimś czasie "rewelacja, która miała rozpocząć nową erę
wiedzy ludzkiej" okazała się wymysłem.
Zabawa w zwodzenie udała się także innej gazecie nowojorskiej -
"Graphic". W 1876»roku ukazała się tam notatka, że słynny wynalazca Thomas
Alva Edison (1847-1931) zbudował maszynę przerabiającą w okamgnieniu
zwykłą wodę z małym dodatkiem octu w najprzedniejsze wino. Maszyna miała
być poruszana prądem elektrycznym o bardzo niskim napięciu. Wiadomość tę
podjęły błyskawicznie inne gazety, przeważnie brukowe, i wypisywały hymny
na cześć Edisona, który wysiłkiem swego genialnego umysłu umożliwi ludziom,
zwłaszcza biednym, popełnienie piątego z siedmiu nęcących grzechów
głównych. Podobno wśród naiwnych fabrykantów win zapanowała konsternacja.
Dopiero po kilku dniach powszechnej radości i fabrykanckich obaw "Graphic"
zamieściła drugą notatkę, powiadamiającą zainteresowanych, że wino
produkowane maszyną Edisona... kaleczy język. Łatwowierni połapali się w
dowcipie.
Kawały primaaprilisowe ulegają ciągłym zmianom, ale choć rozwija się
technika, choć dzisiejsi spece w telewizji przed każdym pierwszym kwietnia
łamią sobie głowy nad wymyślaniem sensacyjnych, a jednocześnie najbardziej
prawdopodobnych, coraz rzadziej udaje im się nabrać widzów.
Zanika stary zwyczaj, a szkoda. Tylko dowcipni mogą go uratować.
Niektórzy twierdzą, że przyszedł czas, aby w dniu pierwszym kwietnia mówić
wyłącznie szczerą prawdę. Dopiero byłoby wesoło!
-------------------------
Marzanna
Marzanna, Marzena, Morzena, Marena...
Kto zacz? Bóstwo słowiańskie! I to nie jakaś tam Hetka-pętelka, lecz
groźna bogini śmierci i zimy. Jej nazwę wywodzą słowiańscy etymologowie od
"mru", "moriu".
Odeszła w mroki zapomnienia razem z Żywią - boginią życia, Pochwistem
albo Pogwizdem - bogiem wiatru, Dziedzilią - boginią małżeństwa, i z
wieloma, wieloma innymi mieszkańcami świętych gajów. Nie przeniesiono jej
kultu na żadną inną postać z chrześcijańskiego świata. Nie miała takiego
szczęścia jak inni bogowie, na przykład Perun - władca gromów, którego
kultem słowianie wschodni obdarowali świętego Eliasza. Została - o, hańbo!
- jeno bałwanem pogańskim, szkaradną kukłą uosabiającym zimę, topioną
każdej wiosny.
Topienie Marzanny symbolizuje walkę zimy z wiosną. Aby pomóc nadchodzącej
radosnej porze roku w pognębieniu okrutnej zimy, nasi dalecy przodkowie -
którzy wierzyli w utożsamienie się bóstwa z przedmiotem je wyobrażającym -
robili kukłę ze słomy i wrzucali ją najchętniej do rzeki lub do strumienia,
bo wartki bieg wody przyśpieszał odpłynięcie zimy. Gdy nie było w pobliżu
bystro bieżącej wody, topiono Marzannę w byle kałuży.
Zajrzyjmy do starych dokumentów.
Oto nakaz dla duchowieństwa zawarty w uchwale synodu odbytego w Poznaniu
w roku 1420: "Nie dozwalajcie, aby w niedzielę, którą zwie się Laetare
(łac. dosł. raduj się; nazwa czwartej niedzieli postu - MZ) albo Biała
Niedziela odbywał się zabobonny zwyczaj wynoszenia jakowejś postaci, którą
śmiercią nazywają i w kałuży topią".
Nakaz, chyba nawet skrupulatnie wypełniany, nie dał oczekiwanych wyników.
Jan Długosz (1415-1480), nasz znakomity historyk i historiograf, autor
Kroniki sławnego Królestwa Polskiego odnotowuje, że za jego czasów w
niedzielę zwaną Laetare wynoszono ze wsi bałwana umieszczonego na wysokiej
tyce i topiono go w wodzie.
Joachim Bielski (ok. 1550-1599), syn Marcina Bielskiego, wybitnego
kronikarza i sam też kronikarz, pisze: "Za mojej jeszcze pamięci był on
obyczaj u nas po wsiach, że na Białą Niedzielę w poście topili bałwana,
jeden ubrawszy snob konopi albo słomy w odzienie człowiecze, który wszystką
wieś prowadził gdzie najbliżej było jakieś jeziorko albo kałuża, tamże
zebrawszy z niego odzienie, wrzucali do wody, śpiewając żartobliwie:
"Śmierć się wije u płotu, szukający kłopotu", potem co prędzej do domu od
miejsca tego bieżali; który albo która się wówczas powaliła albo powalił,
wróżbę tę mieli, iż tego roku umrze; zwali tego bałwana "Marzanna"".
Maciej Stryjkowski, właściwie Strykowski (1574 - po 1582), wierszopis i
historyk pisze w swojej Kronice polskiej: "...w Wielkiej Polszcze i w
Śląsku (...) dzieci w niedzielę Śrzodopostną, uczyniwszy sobie bałwan na
kształt Ziewoniej albo Marzanny (...) wetknąwszy na kij długi noszą
żałośnie śpiewając (...) albo na wózku wożąc. Potem w kałużę albo w rzekę
wrzucają, a do domów co w skok uciekają".
A na początku Xviii wieku topnienie Marzanny połączone było już z
chodzeniem po włóczebnem. Przynajmniej w Żywcu. Mówi o tym Jędrzej
Komoniecki (ok. 1664 - ok. 1734), wójt tego miasta, a przy tym malarz
(malował obrazy religijne dla kościołów okolicy Żywca) i kronikarz. "... w
post dziewczęta miejskie - powiada - sprawiwszy sobie na długiej żerdzi
Marzannę, po mieście nosiły, śpiewając różnie, którym dawano w domach co
czyja łaska była".
Jan Stanisław Bystroń (1892-1964), nieodżałowany profesor wielu
dzisiejszych etnologów i socjologów pisze w swej Etnografii Polski: "Do
dziś dnia tu i ówdzie właśnie w tę Białą Niedzielę chodzą dziewczęta po wsi
"ze śmierzciom", tj. z lalką ubraną w białe płótno, jaskrawe wstążki i
koszule, śpiewając piosenkę z prośbą o datki; niedziela ta nazywa się tam
"śmierztną". Utrzymały się też te zwyczaje na Śląsku, gdzie również obnosi
się "marzankę" po wsi, a następnie topi ją w stawie".
Dodajmy, że i w Niemczech nad Białą Elsterą w okolicach Lipska, i w
całych Czechach. Tu wynoszeniu Marzanny towarzyszyła śpiewka:
Jiż nesem smrt ze vsy,@ Nove leto do vsy.@ Vitaj leto libezne!@ Obili
zelene!
(Już niesiem śmierć ze wsi,@ Nowe lato do wsi.@ Witaj lato ulubione!@
Zboże zielone!)
A w okolicach Gliwic bawią się odprawianiem tego, odwiecznego tutaj,
obrzędu dziewczęta i młode kobiety.
Obrzęd topienia Marzanny przetrwał do naszych czasów.
Ostatnio "odkryty" został przez harcerzy. Oczywiście jako zabawa.
-------------------------
Gra w zielone
Gra w zielone znana była w drugiej połowie Xvii wieku, a może i
wcześniej. Choć wygląda na szczątkowe pozostałości jakiegoś pradawnego
zaklinania urodzaju, nie ma z tymi praktykami nic wspólnego. Powstała
raczej jako flirt, jeden z pretekstów kontaktowania się młodych osób
"mających się ku sobie".
Wespazjan Kochowski (1633-1700), sarmacki poeta, rycerz, co z królem
Janem walczył pod Wiedniem, uznał tę grę za godną uwiecznienia w wierszu:
Maj zielony nam nastaje,@ Zielenią się sady, gaje,@ Wiosna zimie gnuśnej
łaje,@ A "Zielone" w rękę daje.
(...)
Zielenią się wierzby młode.
Więc z nich zrywam latorośle,@ Te Marynie pięknej poślę,@ "Zielonem"
niech się zabawi,@ A niech słuszny zakład stawi.
Ta gra tam się prawem chlubi:@ Komu zwiędnie, kto je zgubi,@ Lub go
zbędzie inszym kształtem,@ Opłaca zakład ryczałtem.
O co założyć się imć Kochowski z piękną Maryną i kto wygrał zakład - nie
wiadomo. Można tylko przypuszczać, że bawili się w to przed odsieczą
Wiednia, bo czy wojak po powrocie z tak zwycięskiej wyprawy potrzebowałby
jeszcze umizgać się do panien grą w zielone?
Łukasz Gołębiowski mówi o "zielonem". Ta gra już nie chwilowa, ale
trwalsza, zaczyna się właściwie od drugiego święta Wielkanocy, a ciągnie
się do świętego Michała. Dwie osoby umawiają się, że przez cały tego czasu
przeciąg zawsze zielone przy sobie mieć będą (...) robią oraz jakby zakład;
czym się okupi ta, która bez zielonego zdybaną będzie. Gra to (...) mogąca
dawać sposobność do robienia upominku, nazwana imienione, że często zielone
trzeba odmieniać, albo że między sobą tę zieloność grające osoby
zamieniały".
Dziś jest to gra dziecinna, głównie dziewczyńska, praktykowana od chwili
ukazania się pierwszej zieleni. Zakłady obejmują zwykle kilka dni, tydzień.
Zamiast listka nosi się teraz trawkę zamotaną wokół guzika.
-------------------------
Wielkanoc
Zaczątków tego pięknego święta doszukali się religioznawcy w odległych
czasach przedchrześcijańskich. Już ludy myśliwskie w Indiach i w basenie
Morza Śródziemnego przechodzące na osiadły tryb życia (od Iv do Ii
tysiąclecia p.n.e.) i na uprawianie roli stworzyły sobie bóstwa roślinności
i słońca, umierające jesienią i zmartwychwstające wiosną. Wierzenia te były
wynikiem wniosków wysnutych z obserwacji przyrody. Owe bóstwa umierające i
zmartwychwstające wyobrażano sobie początkowo w postaci roślin lub
zwierząt, aż wreszcie i w postaci ludzi - pięknych młodzieńców. Sumerowie,
zamieszkujący w końcu Iv i Iii tysiącleciu p.n.e. południową Mezopotamię,
mieli Tammuza (po sumeryjsku Dumuzi) przedstawianego z kłosami w ręku lub
ramion. We Frygii, żyznej krainie w dorzeczu rzek Meander i Hermos, w Azji
Mniejszej, bogiem wegetacji był Attis. Początkowo czczono go w postaci
sosny, którą w dobie wiosennego zrównania się dnia z nocą (24»czerwca)
ścinano, przynoszono do świątyni i ozdabiano wizerunkiem bóstwa. W nocy
kapłani z wielkim ceremoniałem składali wizerunek boga w grobie, a
nazajutrz rano - grób był pusty. Attis zmartwychwstał. Egipcjanie mieli
swego Ozyrysa, boga roślinności, wyobrażonego z berłem i biczem w rękach
(wierzyli, że to on nauczył ich rolnictwa). Bogiem symbolem zamierania
przyrody i budzenia sie jej do życia, bogiem słońca ludów indoirańskich,
czczonym szczególnie w Iranie, był Mitra. To prastare drugorzędne bóstwo
aryjskie, przeistoczone w religii staroperskiej w boga pierwszej rangi,
miało szczęście do popularności. Z Iranu kult jego rozszerzył się - w
czasie podbojów perskich na całą Azję przednią, od I wieku p.n.e. na kraje
zachodnie, gdzie wystawiono mu wiele świątyń. Mitra urodził się w grocie.
Wierzono, że ma wrócić, by dobrych nagrodzić wieczną szczęśliwością, a
złych skazać na potępienie. Niektóre obrzędy kultowe Mitry tak dalece
przypominały późniejsze obrzędy chrześcijańskie, że pisarz kościelny
Tertulian (ok. 160 - ok. 240), rzecznik pierwszeństwa wiary przed rozumem,
dopatrywał się tu perfidnej polityki diabelskiej, polegającej na
wyprzedzeniu zjawisk. Nie on jeden zresztą.
Dla nas, chrześcijan, szczególnie interesująca jest Pascha, z której
niejako bezpośrednio wywodzi się Wielkanoc. Paschę, święto wiosny znali już
Hebrejowie, lud pasterski, prowadzący koczowniczy tryb życia na ziemiach
północno-wschodniej Sahary między Nilem a Morzem Czerwonym. Hebrajskie
słowo "passah" lub "paszach" znaczy "przekroczyć" i "ominąć". Jedne źródła
podają, jakoby Pascha pochodziła właśnie od "passah", gdyż w czasie tego
święta zarzynano baranka i krwią jego ochlapywano zewnętrzne ściany
namiotów, aby demony pustynne nalizawszy się do syta, nie zaglądały do
wnętrza i nie nękały ludzi, lecz omijały ich i szły dalej. Inni badacze
widzą i w samym święcie, i w jego nazwie "Pascha" pamiątkę opuszczenia
przez Hebrejów Egiptu, przekroczenia granicy tego państwa, pod wodzą
Mojżesza w Xiv wieku p.n.e.
Po osiedleniu się w połowie Xiii wieku p.n.e. w ziemi Chanaan (na
obszarze późniejszej Palestyny) i zajęciu się rolnictwem Hebrejowie zaczęli
obchodzić wiosenne święto rolnicze, związane ze żniwami, a nazwane Chaga -
Mazzoth - Święto Macy (maca - przaśny placek jęczmienny, pieczony na to
święto ze świeżej mąki). Z czasem gdy w uformowanym, mimo ciągłych wojen z
sąsiadami, państwie Hebrajów ustaliło się pojęcie i kult Jehowy, Pascha i
Chaga-Mazzoth połączyły się w jedno święto pod nazwą Pascha. A po zdobyciu
i zburzeniu Jeruzalem przez władcę Babilonu Nabuchodonozora Ii, podczas tak
zwanej "niewoli babilońskiej", trwającej od około 597 do około 537»roku
p.n.e., zjawia się wiara w Mesjasza i w nieśmiertelność ziemską państwa
Hebrejów. Pascha staje się dla Żydów, bo tak w tym czasie nazywano
Hebrejów, świętem oczekiwania na Mesjasza, Zbawiciela, który wyzwoli naród
z niewoli i doprowadzi do zmartwychwstania żydowskiego królestwa. Później
powstały mity o męce i śmierci Mesjasza, Pascha nabrała charakteru
żałobnego, nazwano ją Paschą Męki.
Pierwsi wyznawcy Chrystusa, Żydzi, świętowali Paschę po dawnemu, w
synagogach. Dopiero w drugim stuleciu istnienia chrześcijaństwa święto
Paschy połączone z pojęciami o męce, ukrzyżowaniu i zmartwychwstaniu
Chrystusa, i uwznioślone nimi, zaczęto obchodzić w pierwszą niedzielę po
wiosennym zrównaniu dnia z nocą, jako Wielkanoc, święto Zmartwychwstania
Pańskiego, a dawną Paschę Męki rozsnuto na cały Wielki Tydzień.
Ze świętem Wielkanocy, które nasi przodkowie Prasłowianie też obchodzili
jako święto zwycięskiej wiosny, ale i święto zmarłych, wiążą się liczne
obrzędy, pozostałe jako refleks dawnych praktyk magicznych.
-------------------------
Nie ja biję,
wierzba bije
Palma należy do tych przedmiotów liturgii kościelnej, które znalazły
zastosowanie w praktykach zabobonnych.
Najprostszą palmą była zawsze, i jeszcze jest, gałązka wierzbowa obsypana
srebrnymi baziami. Nie tylko dlatego, że wierzba wcześnie i ładnie zakwita,
lecz ze względu na pradawne magiczne znaczenie tego drzewa. Już w czasach
fetyszyzmu, czyli kultu rzeczy opanowanych przez duchy, wierzba była
fetyszem naszych przodków. Zamieszkiwał w niej dobry duch, opiekujący się
człowiekiem i jego chudobą. Później stała się drzewem płodności. Ludy
pasterskie modliły się do wierzby o rozrodczość zwierząt. Zganiano stada
pod okap jej korony, aby raczyła im swojej płodnej mocy.
W wierzeniach niektórych ludów Europy przetrwało do dziś przekonanie, że
gałązki wierzbowe, święcone w Niedzielę Palmową w kościele mają cudowne
właściwości zapewnienia wszelkiego dobra: zdrowia, bogactwa, szczęścia w
hodowli zwierząt domowych.
W Polsce, na Litwie (gdzie wierzba występuje w wielu pięknych legendach),
na Ukrainie, w Niemczech, na wschodnich obszarach Francji jeszcze na
początku naszego wieku ludzie po wyjściu z kościoła uderzali się świeżo
poświęconymi palmami i składali sobie najlepsze życzenia. Bicie palmą miało
pobudzić siły żywotne uderzanego, ponadto dziewczętom przysporzyć urody, a
chłopcom odwagi. U nas bijący usprawiedliwiali się przy tym słowami: "Nie
ja biję, wierzba bije". (Pamiętajmy, jak Witek w Chłopach chłostał Józkę
wykrzykując te słowa.)
Po powrocie z kościoła gospodarz obchodził chałupę i uderzał palmą w
każdy węgieł. Robił to "do trzech razy", aby w ten guślarski (o czym nie
wiedział) sposób, mający pozory chrześijańskiego obrzędu, zapewnić domowi
spokój i dobrobyt.
Po wniesieniu palmy do izby cała rodzina wyskubywała z gałązki wierzbowej
bazie, zwane też bagniątkami, i z namaszczeniem połykała. Był to zabieg
profilaktyczny. Ta poświęcona kuleczka chroniła przed bólem gardła, przed
chorobami od uroku, i w ogóle krzepiła ciało, a duszę uodporniała na pokusy
szatana.
Resztę palmy zatykano za święty obraz nad łóżkiem, aby w razie potrzeby
użyć jej jako cudownej różdżki (na południu Polski palmę nazywa się
różdżką). W czasie burzy, ustawiona koło komina, broniła przed piorunem.
Podłożona pod pierwszą skibę podczas orki broniła pole przed wyschnięciem,
gradobiciem i innymi nieszczęściami, a zapewniała wysokie plony. Gdy krowa
zrobiła się "jakaś nieswoja" lub koń osowiał i zleniwiał, bardzo dobrze
było obmieść im boki palemką. A kiedy bydło wychodziło po raz pierwszy po
zimie na pastwisko, trzeba było, obowiązkowo, każdą sztukę uderzyć palmą po
grzbiecie. Wierzbowe gałązki z palmy wkładano też do uli, aby pszczoły, aby
pszczoły rozmnażały się i dawały dużo miodu, a rybacy wplatali te gałązki w
sieci, co uniemożliwiało czarownicom dostęp do połowów. U Osetyjczyków w
środkowym Kaukazie, u Rumunów w Siedmiogrodzie, u Bułgarów, a także w
pewnej mierze u Czechów, gdzie ślady pradawnego charakteru Wielkanocy jako
"Zadusznicy" wyraźniej się utrzymały, panował zwyczaj wtykania gałązek
wierzbowych z palmy w groby bliskich na cmentarzu i w leśne mogiły ludzi
nieznanych. Gałązka ta koiła ponoć niepokoje dusz na tamtym świecie.
Dziś, kiedy cała magiczna moc wyparowała z wierzby i przeminęła z
wiatrem, gałązka obsypana srebrnymi baziami stanowi jedynie tradycyjny
składnik upiększający.
Od pewnego czasu, palma stała się przedmiotem dekoracyjnym, jak
wycinanki, nalepianki z kwiatów, drewniane świątki itp.
W Niedzielę Palmową katolicy święcą palmy w kościele na pamiątkę
triumfalnego wjazdu Chrystusa do Jeruzalem, kiedy to usłano mu drogę
palmami. A potem przynoszą te palmy do domu, wkładając w dzbanek i cieczą
nimi oczy jako sezonową ozdobą mieszkania, mającą charakter religijnego
symbolu.
Piękne, bardzo durze palmy robią twórcy ludowi na Kurpiach i w okolicy
Tarnowa oplatając kwiatami i wstęgami potężne kije. Za uderzenie taką
palmą, choćby z najlepszymi życzeniami - serdecznie dziękuję.
-------------------------
Puchery
Ten dziwny wyraz pochodzi od łacińskiego "pueri" (chłopcy) i stanowi
nazwę imprezy obrzędowo-zabawowej, znanej w Polsce już w Xvi wieku lub
wcześniej, a praktykowanej jeszcze dzisiaj w okolicach Krakowa.
Początkowo Puchery, organizowane przez żaczków szkół parafialnych, miał
tylko jeden cel, zbożny: urozmaicić liturgię uroczystego nabożeństwa w
Palmową Niedzielę, zwaną też Kwietną Niedzielą. Chłopcy ubrani
"ochędożnie", czyli czysto a skromnie, ustawieni w dwa długie szeregi od
wielkiego ołtarza aż po główne wejście do kościoła, z bukietami do boku
przypiętymi, trzymając w ręku palmy przewiązane fontaziem, to jest węzłem
ze wstążek, wygłaszali po kolei "oracye wierszem złożone" na temat wjazdu
Chrystusa do Jeruzalem. A czynili to dla przypomnienia wiernym owych
dziatek jerozolimskich, które zachodziły drogę Zbawicielowi rzucając mu pod
nogi różdżki oliwne i śpiewając "Hosanna Synowi Dawidowemu". Deklamacje
pucherowe odbywały się zawsze pod koniec nabożeństwa. W 1591»roku wyszła w
Krakowie książka Stanisława Skoreckiego zawierająca zbiór oracyj dla
pachląt szkolnych, z przeznaczeniem na puchery.
Ale chłopcy nie byliby chłopcami, gdyby nie próbowali urozmaicić tej
kościelnej ceremonii odrobiną świeckiego humoru. Zaczęli więc po
wygłoszeniu wierszy pobożnych i po skończonym nabożeństwie deklamować
rymowane utwory własnego wyrobu - o dokuczliwościach Wielkiego Postu, o
uprzykrzonym śledziu, o tęsknym wyczekiwaniu na wielkanocne smakołyki z
tłustą kiełbasą, długą na pół mili.
Wprawdzie Sebastian Petrycy z Pilzna (ok. 1554 - 1626), lekarz, filozof,
profesor Akademii Krakowskiej, bardzo kosym okiem patrzył na te samowole
chłopców i ostrzegał, że "kto żakiem w szkole nieposłusznym, potem w
Rzeczypospolitej mieszczaninem zuchwałym", ale nie bardzo słuchano uczonego
zrzędy.
Puchery o charakterze rozrywkowym zdobyły sobie od razu gorących
zwolenników. Nie tylko biernych, czyli widownię, lecz i czynnych,
twórczych, posiadających pewne talenty aktorskie i literackie. Ceremonia
kościelna przekształciła się w widowisko teatralne.
Jak wyglądały puchery w wieku Xviii dowiemy się z zapisków proboszcza z
Rzeczycy, księdza Jędrzeja Kitowicza (1727-1804), bacznego obserwatora i
trochę prześmiewcę obyczajów za Augusta Iii i Stanisława Augusta.
"Gdy dzieci skończyły swoje perory, wysuwali się z tyłu na czoło
doroślejszy chłopakowie, a czasem i słuszni chłopi, ubrani po dziwacku za
pastuchów, za pielgrzymów, za olejkarzy, za żołnierzów, przyprawując sobie
brody z konopi albo z jakiej skóry sierścią okrytej, kożuchy futrem do góry
wywróciwszy. Ci zaś, co żołnierzów udawali, na głowie mając infuły z
papieru wyklejone, obuch drewniany, usmolony w ręku, z kart greckich (karty
do grania - MZ) zrobione flintpasy (pasy do flint - MZ) i ładownice i
szablę przy boku drewnianą; którzy nie mieli wąsów i brodów, robili sobie z
sadzy z tłustością zmieszanych pręgę (...) wzdłuż brody i dwie pod nosem w
górę zakrzywione na kształt wąsów. Każdy z tych oratorów prawił perorę do
postaci - jaką wziął na siebie - przystosowaną, z samych śmiesznych wyrażeń
ułożoną".
Jak to często bywa z ceremoniami szczególnie działającymi na wyobraźnię,
puchery też wyszły z kościoła w szeroki świat, aby tu, sparodiowane,
rozpocząć nowy żywot.
"Po odbytych w kościele perorach rozbiegali się (...) po domach, po
szynkowniach i nawet po pałacach, gdzie tylko wcisnąć się mogli (...),
wszędzie głosem natężonym i bijąc co trzecie słowo obuchem w ziemię"
deklamowali najrozmaitsze rymowanki. Na przykład:
A wo ja wyrwikołek,@ Byłem za woźnicę,@ Miałem ojca wisielaka,@ Matkę
czarownicę.
Kupiłem se, kupił,@ Konia za dwa grosa,@ Jakiego łebskiego,@ Z kija
brzozowego,@ Siodełko do tego,@ Z wiechcia grochowego,@ Uzdeczkę do tego,@
Z łyka wierzbowego.
Wlazłem na górę,@ Gwizdnąłem na kurę,@ Kury do dziury,@ Zjechałem z
góry,@ Wyjadę na sosnę,@ Pacierz mówić pocnę,@ Przyleciała sowa,@ Zmyliła
mi cztery słowa,@ A ja za sowicą,@ Z żelazną palicą...
Nie wszystkie wierszydła były przyzwoite. Niekiedy żaczek okazywał się
przedwcześnie dojrzały i wygłaszał dowcipy, jakich by się nikt po nim nie
spodziewał.
Pucherzy udawali także pielgrzymów powracających z ziemi świętej. Ci w
odwiedzanych domach bawili gospodarzy "laską pielgrzymską wytrząsając (...)
na dowód peregrynacyi swojej różne osobliwości z to by wyjmując i
pokazując: zęby końskie, kołtuny, czapczyska, boty zdarte, ogony bydlęce i
inne tym podobne rupiecie z śmieci wywleczone".
Niektórzy bezczelnicy, nie znający umiaru w dowcipach, usiłowali
wprowadzić swoje słowne i pantomimicznie zberezieństwa do pucherów
kościelnych. Ale co za dużo, to niezdrowo.
"Gdy te błazeństwa w uczciwym domu, dopieroż w kościele nieprzystojne, z
małej początkowo kwoty (ilości - MZ) do większej coraz postępowały liczby
tak, iż lud na nabożeństwie zgromadzony, skromnie się zrazu uśmiechający, w
gwałtowny się potem śmiech wylewał rażąc modestyją kościelną Śliwicki,
wizytator misyjonarski, proboszcz warszawski św. Krzyża, najpierwszy
zabronił kościoła swego tym nieprzystojnym oratorom, a za jego przykładem z
wszystkich innych ich wygnano, zostawiwszy tylko według ceremoniału
kościelnego dziecinne perory. Ci zaś oratorowie obuchowi tylko się po
szynkowniach i przekupkach (targowiskach - MZ) lat kilka po wygnaniu z
kościołów jeszcze uwijali, nareszcie za odmianą gustu gminnego wszędzie
zniknęli, nie mając tego akcydensu (wpływu - MZ) do kieszeni, który im z
początku sprzyjał".
Z takim błogim przekonaniem sympatyczny ksiądz Jędrzej postawił kropkę po
kwestii pucherów w swoim Opisie obyczajów za panowania Augusta Iii. Miał do
tego podstawy, Tym bardziej że nie tylko w Warszawie, ale i w innych
miastach, i w Krakowie, gdzie puchery szczególnie się "rozswywoliły", kuria
biskupia surowo zabroniła wystawiania żaczków do deklamacji wierszydeł
"prawie zawsze sensu nie mających".
Tymczasem...
Zwyczaje ludowe okazują się niezmiernie żywotne. Jeszcze dziś pod
Krakowem w Palmową Niedzielę chodzą po wsi puchery (albo pucheroki,
pucherniki), chłopy pod wąsem, umazane sadzami, ubrane w błazeńskie czapki,
w kożuchy do góry wełną, przepasane na krzyż powrósłami, zbrojne w
drewniane czekany. Mają też kosze do zbierania jaj. Prawią po chałupach
wesołe oracje, bawią słuchaczy śpiewkami i przymawiają się do poczęstunku
całkiem nowocześnie:
Czapeczki na bakier,@ Czekaniki w dłoniach,@ Dajcie, co tam macie,@ Może
być i koniak.
-------------------------
Uśmiercanie Judasza
Uśmiercanie Judasza przez zrzucenie go z wieży kościelnej, a potem
jeszcze utopienie w kałuży było jedną z atrakcji Wielkiego Tygodnia.
Wydawałoby się - sądząc po głównej postaci dramatu - że mamy tu doczynienia
z odbiciem jakiegoś średniowiecznego misterium o dydaktycznym wydźwięku
ponoszenia kary za zdradę.
A tymczasem...
Etnografowie, z Janem Stanisławem Bystroniem, autorem Dziejów obyczajów w
dawnej Polsce i wielu innych znakomitych dzieł z dziedziny ludoznawstwa,
utrzymują, że zabawa ta jest przeróbką obrzędu czysto pogańskiego, po
prostu jeszcze jedną wersją uśmiercania zimy.
Ksiądz Jędrzej Kitowicz utrzymuje, że zrzucanie Judasza z wieży odbyło
się w Wielką Środę. Inni naoczni świadkowie i nawet uczestnicy tej imprezy,
których relacje poniżej przytoczymy, twierdzą, jakoby działo się to w
Wielki Piątek.
Ksiądz Jędrzej Kitowicz pisze: "W Wielką Środę, po odprawionej jutrzni w
kościele, która się nazywa ciemną jutrznią, dlatego iż za każdym psalmem
odśpiewanym gaszą po jednej świecy (...) chłopcy (...) zrobiwszy bałwan z
jakich starych gałganów, wypchany słomą na znak Judasza, wyprawiali z nim
na wieżę kościelną jednego lub dwóch spomiędzy siebie, a drudzy z kijami na
pogotowiu przed kościołem stanęli. Skoro Judasz został zrzucony z wieży,
natychmiast jeden, porwawszy za postronek, uwiązany u szyi tego Judasza,
włóczył go po ulicy biegając z nim tu i ówdzie; a drudzy goniąc za nim bili
go kijami, nieprzestannie wołając co z gardła (na całe gardło - MZ):
"Judasz!", póki owego bałwana w niwecz nie popsuli".
Pan Ambroży Grabowski (1792-1868), antykwariusz, historyk Krakowa i
autor barwnych Wspomnień relacjonuje: "W Wielki Piątek obdzieraliśmy z
najbliższej stodoły lub szopy snopek; ten okrywaliśmy byle jakim łachmanem,
szmatą itp. i wiązali na powrózku, a następnie zawlekli bijąc kijami na
cmentarz. Tego bałwana nazywaliśmy Judaszem. Jeden z chłopców wchodził na
wieżę kościelną i tego Judasza zrzucał z wieży na ziemię; tam czekająca
czereda chłopców, bijąc go kijami i prawie roztrzepawszy słomę na sieczkę,
brała tę resztkę Judasza i topiła zawlókłszy do najbliższej kałuży".
Kazimierz Władysław Wójcicki (1807-1879) zbieracz materiałów
historycznych i folklorysta, w swoich Pamiętnikach dziecka Warszawy notuje:
"W Wielki Piątek całe Stare Miasto z bocznymi ulicami wybiegało pod kościół
Panny Marii na Nowym Mieście dla widzenia "śmierci" Judasza". Chłopcy od
szewców w towarzystwie pachląt rybaków dużą ze słomy lalkę, dziwacznie
przystrojoną, wciągali na wysoką wieżę pomienionego kościoła: miała to być
postać Judasza. Stamtąd zrzucali ją na bruk wśród okrzyków przekleństwa, po
czym bito kijami; gdy przywiązano do szyi duży kamień, gromadnie ciągniętą
na sznurze topiono w białych nurtach Wisły".
I pomyśleć, że chłopcom biorącym odwet na Judaszu za jego haniebny
postępek, nawet do głowy nie przyszło, iż przeklinają, tłuką kijami i
topią... kukłę zimy!
-------------------------
Kraszanki, pisanki
Podanie greckie z X wieku zapewnia, że zwyczaj malowania jej na Wielkanoc
zapoczątkowała Maria Magdalena, zrazu grzesznica, potem gorąca wyznawczyni
Jezusa, któremu towarzyszyła wiernie aż na Golgotę, później kanonizowana na
świętą.
Podobno było tak: Bolejącej przy pustym grobie Zbawiciela ukazał się
anioł i rzekł: "Nie płacz, Maryjo! Chrystus zmartwychwstał!" Uradowana
pobiegła do domu i ze zdziwieniem stwierdziła, że wszystkie jajka, jakie
miała w misce, przyjęły kolor czerwony. Wyniosła je na drogę i podarowała
przechodzącym właśnie apostołom. Oznajmiła im przy tym nowinę o
zmartwychwstaniu Pańskim. Aż tu nagle czerwone jajka zamieniły się w ptaki,
które z wesołym ćwierkaniem wyfrunęły z rąk apostołów i uniosły się w
błękit. Odczytali to jako znak, że po śmierci następuje zmartwychwstanie i
nowe życie.
My też mamy swoje legendy o narodzinach zwyczaju malowania wielkanocnych
jaj. Jedna głosi, że to kamienie, którymi ukamienowano świętego Szczepana,
pierwszego męczennika chrześcijańskiego, zamieniły się w czerwone jajka.
Druga - że gdy Jezusa prowadzono na śmierć, pewien biedak, niosący do
miasta na sprzedaż kilka uzbieranych od jednej kury jaj, postawił kobiałkę
przy drodze i pomógł Zbawicielowi dźwigać krzyż. Gdy powrócił, ujrzał w
kobiałce jajka zabarwione na czerwono.
Zarówno w greckiej klechdzie, jak i w naszych, występują jajka czerwone.
Nie przypadkiem. Jajka stanowią zaczątek życia, utożsamiane były z krwią,
będącą w pojęciach pierwotnych esencją wszelkiego żywota. Były także
pospolitą ofiarą dla bóstw, a że różniły się kolorem od najcenniejszej
obiaty, krwi ofiarnej, poczęto barwić je na czerwono.
W starożytnej Grecji i Rzymie kolor czerwony miał rangę wyjątkową, był
najbardziej uroczysty i najpoważniejszy. Zmarłego zawijano w czerwoną
płachtę lub ubierano w czerwone szaty, ciało jego i grób obsypywano
czerwonymi różami, w ofierze składano mu czerwone jajka.
Ludom południowo-zachodniej Azji malowanie jaj znane było w Iii p.n.e.
Słowianie, u których jajko odgrywało także poważną rolę w liturgii kultu
zmarłych, robili kraszanki w Ix wieku albo nieco wcześniej, a Polacy, co
zostało stwierdzone bez żadnych wątpliwości, już w X wieku. Z tego wieku
bowiem pochodzą najstarsze, jak dotąd, kraszanki polskie, odkryte w
Ostrówku na Opolszczyźnie.
Ale myliłby się, kto by sądził, że od razu w X wieku, świeżo po przyjęciu
wiary chrześciajańskiej, przodkowie nasi dali jajku naczelne miejsce na
stole wielkanocnym. Duchowieństwo chrześcijańskie, które samo jeszcze w
głębi duszy wierzyło w istnienie demonów, a tylko bohatersko zakazywało ich
kultu, widziało w jaku poważny atrybut magii pogańskiej, groźny dla
nowochrzczeńców, bo trzymający ich swą mocą przy starych praktykach.
Zabroniono więc wszelkiego bawienia się jajami, szczególnie podczas świąt,
a nawet jadania ich w dni świąteczne.
Ale czy jakiekolwiek wierzenia można wypłoszyć z człowieka zakazem? Nasi
przodkowie obok nowej, oficjalnej, wiary mieli swoją prywatną, domową,
dawną, i swoje stare praktyki, w których jajko wcale nie straciło na
znaczeniu. Nadal posługiwano się nim w obrzędach ku czci zmarłych i w
wielu, wielu gusłach. Było u nas, podobnie jak kiedyś u starożytnych Greków
i Rzymian, środkiem odczyniającym przeciw urokom, czarom, chorobom, a nawet
złym zamiarom, knutym w podstępnej duszy wroga. A ile potrafiło zdziałać w
sztuce uwodzenia! Na przykład - aby chłopaka zniewolić do ślepej miłości,
dziewczyna pocierała sobie jajkiem te części ciała, które uważała za
najatrakcyjniejsze dla swego wybrańca, rozbijała jajko i przelewała je
przez złożone na krzyż patyki ze starej miotły brzozowej, a skorupkę
ścierała na proszek i dosypywała miłemu do jedzenia. Był to zresztą jeden z
najniewinniejszych sposobów.
Dopiero w dwieście lat po wprowadzeniu u nas chrześcijaństwa duchowni z
wieką ostrożnością zezwolili Polakom na jedzenie jaj w okresie Wielkanocy,
i to już od Wielkiego Czwartku, pod warunkiem jednak, że jajka te "przódzi
zostaną w kościele poświęcone", czyli odkażone od ewentualnych demonicznych
właściwości. I tak jajka dopuszczone zostały do łask uczestniczenia w
obrzędzie kościelnym. Z czasem uznano je oficjalnie za symbol
zmartwychwstania, a narwienie ich, święcenie i obdarowywanie nimi bliźnich
stało się zwyczajem wielkanocnym.
Jak dalece zwyczaj ten przyjął się nie tylko w kościele
rzymskokatolickim, ale i prawosławnym, świadczy choćby Guillaume le Vaseur
de Beauplan (ok. 1600-1673), francuski inżynier i geograf, który za
Zygmunta Iii i Władysława Iv, przez siedemnaście lat służył jako kapitan
artylerii pod hetmanem Koniecpolskim na Ukrainie, a po powrocie do Francji
wydał swoje słynne dzieło Cescription d'Ukraine (Opis Ukrainy). Dowiadujemy
się, że po procesji rezurekcyjnej kobiety znosiły popowi jaja całymi
koszami, w podarku oczywiście, mówiąc "Chrystos woskres", a pop przyjmował
te jaja i całował ofiarowczynie. Ale nie wszystkie - tylko "najpiękniejsze
mołodyce". Starym babom fundował jedynie dłoń do pocałowania. Podobno sam
metropolita kijowski miał taką "facon d'etre", czyli formę zachowania się w
tych okolicznościach. Nawiasem mówiąc - to również wiadomość od Beauplana -
w ciągu dwóch godzin pop potrafił zebrać około pięciu tysięcy jaj. A ile
przy tym całusów skorzystał całkiem bezgrzesznie!
Wprowadzenie jajka do obrzędów kościelnych nie odebrało mu wartości
potrawy dla ludzi zza grobu. W Polsce zwyczaj noszenia jaj na groby
przetrwał do połowy Xix wieku (por. "Rękawka"). A na wschodzie i
południowym wschodzie Europy, gdzie jeszcze w pierwszych latach naszego
stulecia utrzymywały się szczątkowo obchody zaduszne w czasie Wielkanocy,
dzielono się jajkiem ze zmarłymi. Rumunowie w Besarabii po rezurekcji
odprawianej nocą przed Zmartwychwstaniem nosili malowane na czerwono jajka
na groby swoich rodziców. Kładąc je na ziemi mówili: "Chrystus
zmartwychwstał!", a rodzice odpowiadali bezgłośnie: "Zaiste,
zmartwychwstwał!". Wielkorusowie obchodzili w tygodniu przewodnim
"radunicę", Białorusim "radawicę". Oto opis tych obrzędów podany przez
Witolda Klingera (1875-1962), wybitnego filologa klasycznego i
folklorystę: "... lud tłumnie gromadzi się na cmentarzach, tarza na
mogiłach na krzyż barwione jaja lub zakopuje je do ziemi, modlili się za
zmarłych, ucztuje sam i wzywa na ucztę przodków". Nakarmiwszy ich odchodzi.
Ale "w niektórych" (...) guberniach (...) baby wiejskie w sobotę przed
Przewodnią niedzielą z miotłami i ożogami w ręku wypędzają ze wsi "śmierć",
która tam prawdopodobnie zastępuje zmarłych".
Nazwy jaj wielkanocnych zależne są od sposobu barwienia. "Kraszanki" to
jajka czerwone, od wyrazu "krasa" - czerwień, uroda. Barwiono je w odwarze
z robaczków, pluskwiaków, zwanych czerwcami. Jajka o innych kolorach
nazywano "malowankami". Zielone otrzymywano przez gotowanie jaj w wodzie z
listkami jemioły lub młodego żyta, albo z kotkami osiki i odrobiną ałunu.
Fioletową barwę uzyskiwały w wywarze z płatków kwiatów ciemnej malwy,
brązową - przez moczenie się w wodzie stojącej w wydrążonym pniu dębowym,
czarną - przez gotowanie z korą olchy i młodych liści klonu czarnego, żółtą
- w odwarze z kory dzikiej jabłoni, a kolor, który dziś nazywamy
"yellow-Bahama" - w łupinach cebuli.
Jeśli na jednolitym tle kraszanki czy malowanki wyskrobano wzorek,
zamieniała się ona w "skrobankę". Gdy przed zanurzeniem jajka w barwiącym
roztworze napisano na nim wzory woskiem, który później został usunięty,
malowanka stawała się pisanką. A są jeszcze naklejanki - malowanki z
naklejonym na nich deseniem z "duszy" sitowia, z zasuszonych listków,
płatków kwiatowych, gałganków.
Malowaniem jaj "bawiły się" w Wielkim Tygodniu dziewczęta i młode
mężatki, chłopcy zaś uważali to zajęcie za czysto babskie. Oni bawili się -
i to już bez cudzysłowu - pisankami dopiero w święta.
W Polsce już za Piastów znana była zabawa w "wybitki", zwana też
"walatką". Polegała na tym, że dwaj chłopcy brali do prawej ręki po jednym
barwionym jajku i uderzali jedno o drugie. Które jajko zostało zbite, ten
przegrywał.
Wincenty zwany Kadłubkiem (ok. 1150-1223), biskup krakowski, autor
łacińskiej kroniki, obejmującej dzieje Polski od czasów legendarnych do
roku 1202, pisząc o krnąbrności Polaków względem władzy, stwierdza, że
bawili się swymi panami, jak malowanymi jajkami.
Niektóre bardzo, zdawałoby się, nieatrakcyjne zabawy mają nadspodziewanie
długi żywot. Dwadzieścia lat temu widziałam na Mazowszu chłopców grających
w czasie Wielkanocy pisankami w wybitki. Wygrał ten, który miał jajko...
drewniane.
Ach, te drewniane jajka, malowane byle jakimi farbkami w koszmarne
wzorki, te gipsowe skrobanki zawalające różne kramy z pamiątkarską tandetą!
Gdy człowiek na to patrzy, ogarnia go lęk, że oryginalne pisanki należą już
do bezpowrotnej przeszłości. Na szczęśc