Zimniak Andrzej - Zwiastun jesieni
Szczegóły |
Tytuł |
Zimniak Andrzej - Zwiastun jesieni |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zimniak Andrzej - Zwiastun jesieni PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zimniak Andrzej - Zwiastun jesieni PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zimniak Andrzej - Zwiastun jesieni - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANDRZEJ ZIMNIAK
ZWIASTUN JESIENI
Przyhamowałem lekko, gdy dwa czarne ptaki załopotały skrzydłami tuż za przednią
szybą.
- Co się stało? - spytała żona.
- Nic, zdawało mi się - odpowiedziałem nieskładnie, ale nie miałem chęci na
dalsze wyjaśnienia.
Jechaliśmy pośród wielkich, łagodnie wyprofilowanych wzgórz, szczelnie pokrytych
kożuchem liściastego lasu. Po prawej stronie szosy, na skrawku opadającej dalej
w zieloną dolinę łąki, jakby wyjęty z kolorowej bajki, przycupnął mały motel.
Skręciłem na podjazd i zatrzymałem wóz przed wejściem.
- Tutaj przenocujemy. Niedługo zacznie się ściemniać. Rozejrzałem się, lecz
czarne ptaki znikły. Otworzyłem drzwi.
Powietrze było tutaj ostre, typowe dla podgórskich, lesistych terenów. Nad łąką
unosiła się wieczorna wilgoć, perliła się na gęstej trawie, przyprawiała o
chłodny dreszcz po wyjściu z suchego, nagrzanego wnętrza samochodu.
Zaraz po przeniesieniu bagażu wziąłem prysznic. Krople twardej wody po
wyschnięciu pozostawiały na glazurze białe plamy soli mineralnych.
Potem zeszliśmy na posiłek. Kawa miała nieprzyjemny, żelazisty posmak.
Lampy, chociaż ujęte w kolorowe abażury, mżyły kłującym oczy, sprawiającym ból
światłem, a mimo to sala tonęła w półmroku.
- Nie rozumiem, jak można przyzwyczaić się do tych soli - mruknąłem. Odsunąłem
jedzenie, chociaż czułem lekki głód.
Byłem zmęczony, lecz jednocześnie dziwnie podekscytowany.
- Jesteś zbyt wymagający, ja już przy trzecim łyku doszukałam się zapachu
brazylijskiej plantacji - żona usiłowała zażartować. Nie mogłem nie zauważyć, że
naprawdę starała się poprawić mój nastrój, uśmiechnąłem się więc tylko po to,
żeby sprawić jej przyjemność.
- Nie spróbujesz kanapek? Są doskonałe - podsunęła mi talerz.
- Nie, dziękuję. Jutro, jak trochę odpocznę, zamówię za jednym zamachem dwa
śniadania.
Tego wieczora długo nie mogłem zasnąć, potok myśli nie pozwolił nawet na chwilę
odprężenia. Wszystko przeszkadzało: szum pobliskiej autostrady, skrzypienie
podłogi w sąsiednim pomieszczeniu, wreszcie mdły zapach świeżego lakieru. O
północy wyjąłem z szafy dodatkowy koc, bo chwyciły mnie gwałtowne dreszcze. Przy
okazji odszukałem w torbie fiolkę ze środkami nasennymi i zażyłem dwie tabletki,
popijając wprost z kranu obrzydliwą, żelazistą wodą.
Nocna lampka raziła żółtym blaskiem, który jednak nie docierał do mrocznych
kątów pokoju. Trzęsącymi się jak w ataku febry palcami usiłowałem nacisnąć
wyłącznik, lecz w końcu dałem za wygraną i po prostu wyszarpnąłem wtyczkę z
kontaktu. Pospiesznie naciągnąłem na siebie kołdrę i koc.
Zapadła cisza, tylko co pewien czas zakłócana przytłumionym hałasem autostrady.
To dobrze, że nie obudziłem żony, należy jej oszczędzić niepotrzebnego
niepokoju. I tak przecież nic by mi nie pomogła, sam muszę zmierzyć się z własną
słabością. Wszystko, co żywe, nosi w swoim wnętrzu najbardziej uniwersalną broń,
zaś ingerencja z zewnątrz oznacza zazwyczaj tylko niewielkie wspomagające
posiłki w nieustającej bitwie o przetrwanie. Choroby, dolegliwości, okaleczenia,
stresy - to po prostu walka życia z innymi postaciami materii, wydarzenia
zachodzące na linii podziału, przebiegającej między uporządkowaniem a chaosem,
to permanentne zmagania na granicach enklaw malejącej entropii, zawieszonych w
praoceanie ciągłego jej wzrostu. Dziwne to musi być miejsce, ten styk dwóch
stref, postaci istnienia, bytów - powierzchnia, a może nawet skończonych
rozmiarów przestrzeń demarkacyjna obszar zerowych zmian entropii. Czy tam
również obowiązuje nasza fizyka, to znaczy poznana przez ludzi i sprawdzająca
się w mikroświecie ich bytowania? Może z tych obszarów dochodzą echa
niepojmowalnych dla nas zjawisk i one właśnie stanowią impulsy zakłócające
równowagę w organizmach, wyzwalające schorzenia i dolegliwości? Linie graniczne
lub strefy milczącej wojny przebiegając nie tylko wokół naszych ciał, lecz także
w ich wnętrzach, w każdej żywej komórce i substrukturze biologicznej. Tam stale
trwa walka, potężnieje napór z zewnątrz jak przypływ gnanego sztormem oceanu,
wzmagając tym samym obronę i kontrataki życia. I życie zwycięża - przynajmniej
tutaj, na Ziemi. Martwe milczenie Wszechświata świadczy o czymś przeciwnym w
przypadku ekstrapolacji, ale czy mamy prawo przenosić nasze zaściankowe prawdy
na nieskończoność Zimno. Stopy jak z lodu. Ale to głupstwo. Po prostu grypa albo
zwyczajne przeziębienie. Nic dziwnego, skoro zawsze jeżdżę z opuszczoną szybą.
Nie wiem, czy usnąłem choćby na chwilę tej nocy; raczej trwałem w dziwnym stanie
pośrednim między jawą a snem. Od czasu do czasu słyszałem daleki warkot silnika
pędzącej szosą ciężarówki, a o szarym świcie zadziwiło mnie piękno śpiewu
ptaków. Lecz jeszcze w nocy widziałem Tamtego. I chyba tuż przed wschodem słońca
spostrzegłem sześciany.
Wisiały nade mną, wprost nad głową, sczepione jak dwa monstrualnie wielkie,
brudne kryształy soli, ten niższy odrapany, koloru spłowiałych niebieskich
majtek, a wyższy, wyraźnie mniejszy, lekko różowy i pokryty rozmazanymi rdzawymi
plamami. Nie miałem pojęcia, jakim cudem trzymały się sufitu, chyba ten mały
dotykał go jednym narożem; w każdym razie byłem tak głęboko przekonany o ich
istnieniu, że w obronnym geście uniosłem ręce, aby chociaż osłabić impet upadku
sporej masy. Potem zaś trwałem przez cały czas w pogotowiu, żeby móc osłonić się
odpowiednio wcześnie.
Dziewczynka wtedy jeszcze nie przychodziła; tak, po raz pierwszy pojawiła się
dopiero nazajutrz po tej koszmarnej nocy. Zawsze pokazywała się, gdy byłem sam,
i również dlatego nie mam na temat jej wizyt całkowicie wyrobionego zdania. Ha,
też mi dziewczynka!
Co innego Tamten. Był u mnie już pierwszej nocy, a jakże: typ wysokiego,
kościstego schizotymika, smagły, czarna czupryna w nieładzie, gęste, nastroszone
brwi, dzikie spojrzenie ciemnych oczu, w których głębi czaił się bezrozumny
upór. Unikałem jego wzroku, bo przyprawiał mnie o zawrót głowy i łzawienie.
Tamten zaciął się w milczeniu, nigdy nie powiedział ani jednego słowa. Nie
narzucał swojej woli nawet gestami, niekiedy tylko zatrzymywał się w
wyczekującej pozie na tak długo, że miałem czas, aby ustawić się odpowiednio lub
przejść na właściwą stronę. Gdy czekał na mój serwis, przyczajał się w
nieruchomej pozycji na lekko ugiętych kolanach i z tułowiem podanym do przodu,
trzymając rakietę obiema rękoma: prawą za uchwyt, lewą tuż przy naciągu. Gdy sam
serwował, najpierw przez jakiś czas bawił się piłką, niby to próbując jej
twardości i przy okazji jakości kortu - kozłował w żonglerski sposób, a gumowa,
zaszyta w płótno kulka latała między jego dłonią a nawierzchnią, jakby umocowana
na rozciągliwej sprężynie.
Zawsze odbierałem nawet najbardziej podkręcane i najmocniejsze piłki. Tamten
również nie chybił ani razu. W tej sytuacji nie zachodziła potrzeba liczenia
punktów; pochłaniała nas sama gra. Mimo że brałem udział w rozgrywce, często
niewytłumaczalnym sposobem potrafiłem obserwować kort z boku lub z pewnej
wysokości, jakby z pozycji widza na trybunach.
Ten mecz tenisowy obsesyjnie nękał mnie we dnie i noce. Gdy z irytacją
odpędzałem od siebie wizję białej piłki, migającej w jednostajnym, wahadłowym
ruchu na tle ceglastej nawierzchni kortu, to po minucie lub godzinie powracała
ona uporczywie w nieustającym zygzaku wężowego tańca, w obrazie zmagań tak
precyzyjnie wyrównanych poziomem graczy, że porażka którejkolwiek strony mogłaby
być jedynie najczystszym przypadkiem.
Wreszcie nastał świt, poprzedzony słodkim, gardłowym śpiewem budzących się
ptaków. Jaśniejące za oknem niebo, kłujące wdzierającym się głęboko pod czaszkę
blaskiem, przywaliło mnie, wgniotło twarz w poduszkę. Ten blask ńie oświetlał,
bo ściany nadal pozostały szare - on tylko porażał.
Zwlokłem się ciężko z łóżka i, czepiając się sprzętów, dźwigając głowę ważącą
przynajmniej tyle co reszta ciała, z trudem dotarłem do okna. Uchyliłem je i
zaciągnąłem zasłony.
Co za niesamowita rozmaitość i obrzydliwa intensywność zapachów! Kłąb powietrza,
który wtargnął z zewnątrz, zawierał woń wilgotnej trawy, wysuszonych zwierzęcych
odchodów, delikatny zapach kwiatów, no i śniadania: świeżego pieczywa i kawy.
Poczułem mdłości. W głowie walił tępy młot, pole widzenia zasnuwała mgła.
Ostrożnie powróciłem do Lóżka.
- Co się stało? Nie możesz spać? - żona uniosła się na łokciu, przecierała
zaspane oczy.
- Niee... to znaczy, spałem niezbyt dobrze. Źle się czuję, mam chyba coś w
rodzaju grypy - starałem się, aby mój głos brzmiał normalnie.
- Nieźle zacząłeś urlop. Może wezwać lekarza?
- Nie, nie trzeba. Zapisze mi aspirynę, którą przecież mamy ze sobą. Muszę
trochę poleżeć, to wszystko.
- Więc nie pojedziemy dalej? - nie potrafiła, a może i nie chciała zamaskować
rozdrażnienia.
- Na to wygląda. Chyba mam gorączkę. Ale nie sądzę, żeby zwłoka przekroczyła dwa
- trzy dni. Takie nagłe infekcje zwykle nie trwają długo - powoli mówiłem
zmienionym, chropowatym głosem. Rozmowa męczyła. - Ach, te twoje infekcje -
westchnęła. Do nielicznych wad mojej towarzyszki życia należała ta, że nawet
najmniejszą trudność, którą można by z łatwością zneutralizować choćby
uśmiechem, potrafiła natychmiast pogłębić nie ukrywanym rozczarowaniem. Dobrze,
że życie dotychczas darowywało nam poważniejsze kłopoty. - Możesz opalać się na
tarasie... na pewno mają tu leżaki.
- Cudowny urlop przy głównej autostradzie - wydęła wargi.
- Proszę, nie przynoś mi niczego do jedzenia uciąłem, wyczerpany. Nie byłem
nawet zdenerwowany, obezwładniające zmęczenie pokryło wszystko skorupą
obojętności.
- Niczego? No, to naprawdę jesteś chory - pokręciła głową i zniknęła w łazience.
Tamten. Piłka, wściekle latająca po czerwonym korcie. Ból głowy. I wstrętny,
mdły zapach lakieru. Odwróciłem się na drugi bok i odsunąłem jak najdalej od
ściany. Lecz znów tutaj sączyła się z uchylonego okna mdła woń parzonej na dole
kawy.
- Schodzę na śniadanie - mówiła chyba już w otwartych drzwiach, bo nagle
zadudniły męskie głosy i rozległy się szmery kroków. Do zawieszonych w powietrzu
pasm zapachów dołączył jeszcze jeden: dymu papierosowego.
- Przynieś trochę wody sodowej - głos miałem matowy i schrypnięty. Nie bytem
pewien, czy usłyszała.
Powoli, ostrożnie, tak jakby kruche ciało mogło ucierpieć od zbyt gwałtownych
ruchów, odwróciłem się na plecy. Natychmiast obronnym gestem wyciągnąłem
ramiona, ale zmętniałe bryły sześcianów nieruchomo zastygły wprost nade mną,
jednym jedynym punktem uczepione sufitu. W sobie, w żołądku i brzuchu, też
czułem obecność podobnych przedmiotów, wielkich i kanciastych, rozpierających od
wewnątrz obolałą skórę. Tak, to na pewno narastające z każdą minutą,
monstrualnych rozmiarów kryształy soli żelaza, wapnia, magnezu...
- Czy jest tu kto? - krzyknąłem, raptownie podnosząc głowę, aż ostry ból
przeszył ją na wskroś jak wbita w ciemię igła. Lecz nie było nikogo, tylko
barwne, przejrzyste kręgi tańczyły po pokoju.
- Jestem tutaj - rozległ się cienki, nieco piskliwy głos. Obok na sąsiednim
łóżku siedziała Dziewczynka, powoli machając krótkimi nogami.
- Zniknij, nie męcz mnie - machnąłem w jej stronę ręką. - Wystarczy mi gra w
tenisa.
- Ależ ja nie potrafię nawet trzymać rakiety spojrzała pytająco i roześmiała
się.
- Drogie dziecko... nie hałasuj, boli mnie głowa.
- Nie jestem dzieckiem - spoważniała. - Przyjrzyj mi się uważnie.
Rzeczywiście, to była mała kobietka - już dobrze wykształcone łydki, opływowa
linia ud pod miniaturą modnej sukienki, drobne, blisko siebie osadzone piersi,
dziewczęca twarz z przedwczesnym piętnem smutku, mocno skręcone pukle barwionych
na kasztanowy kolor włosów. Karlica czy co?
- Mam na imię Maria.
- O Boże, to tak jak prawie wszystkie kobiety w moim życiu...
- Zbieg okoliczności. Albo kwintesencja zapamiętanej przez ciebie kobiecej
mądrości.
- Kim jesteś? - podniosłem się na łokciu, sykając z bólu.
- Wszystko jedno. A ty kim jesteś? - zachichotała, ukazując rząd równych zębów.
Chyba sztuczne...- pomyślałem, mozolnie szukając odpowiedzi. - Nno... ja... -
jąkałem się.
- Widzisz. Ja też nie wiem, kim jestem, przynajmniej dla ciebie. Może
wybawieniem, może tylko udręką. Mogę być małą dziewczynką lub dorosłą kobietą,
jak wolisz. Albo przybyszem z gwiazd.
- Z gwiazd? - opadłem bezwładnie na poduszkę. Byłem już przekonany, że nieprędko
uwolnię się od nieproszonego gościa.
- Ważne jest, żebyś mnie zaakceptował - zsunęła się z łóżka i stanęła obok. W
tym celu mogę zostać nawet twoją kochanką...
- To gdzieś za tydzień, malutka.
- ... a może uwierzysz w wysłanniczkę poprzedniego wcielenia ludzkości, która
pragnie wstrzymać cykliczną historię katastrof cywilizacyjnych...
- Mów wolniej, Dziewczynko.
- ... albo w zjawę, z którą rozmowa przynosi ci ulgę. - Nie przynosi. Jestem
zmęczony.
- Chciałbyś mieć wszystko od razu; poczekaj trochę na efekt. A na razie spróbuj
pomóc mnie. Potrzebuję informacji o tobie.
- Połącz się z ośrodkiem komputerowym. Tylko, zlituj się, nie z tego pokoju - z
trudem, niewyraźnie wymawiałem wyrazy. Przez uchylone okno szeroką strugą
wpływał obrzydliwy smród pieczonych kurczaków i grzanego do smażenia frytek
oleju.
- Zamknij okno... Mario - jęknąłem.
- Nic z tego - pokręciła główką - nie dosięgnę. Tutaj wszystko zbudowane jest
nie na moje wymiary. Ale wróćmy do tematu. Wyraziłam się trochę nieprecyzyjnie,
potrzebuję nie tyle informacji, co twojej pomocy. Boję się... prześladują mnie
lęki.
- To idź do lekarza - zaczynała mnie denerwować. Byłem potwornie zmęczony,
bolały mnie mięśnie i skóra.
- Ach tak - jej oczy zwęziły się. - "Sposób życia urządzać będę chorym dla ich
dobra podług sił moich..."
- No tak - westchnąłem - wiesz i to. Duchy wiedzą o wszystkim.
- Nie jestem duchem.
- Najwidoczniej jednak nie wiesz o tym, że już dawno zmieniłem zawód. Nie
praktykuję od lat.
- Nie szkodzi, przecież nadal pragniesz pomagać innym.
- Więc dobrze - nie miałem już sił do dalszej dysputy, marzyłem o odpoczynku -
przyjdź do mnie później. Teraz raczej ja sam potrzebuję pomocy.
- W porządku - uradowana Dziewczynka klasnęła w małe dłonie. - Przyjdę jutro.
Leżałem na wznak z zamkniętymi oczami, lecz mimo to widziałem nad sobą rozdęte
bryły krystalicznych sześcianów. Tętno łomotało w głowie głucho i powoli.
Ostrożnie zmieniałem pozycję ciała, żeby kanciaste przedmioty w jamie brzusznej
nie uwierały stale w to samo miejsce.
Nie słyszałem, kiedy weszła żona. Podsuwała mi jakieś jedzenie, ale wziąłem
tylko dwie duże, białe pigułki, rozgryzłem i popiłem wodą sodową. I znów
sześciany, i znów kort tenisowy.
Tamten uderzał teraz z furią, bił z całej siły, aż czarne pasma rozsypanych w
nieładzie włosów drgały i falowały w rytmie potężnych serwów i returnów. Ciemne
oczy błyszczały dziko pod niskim czołem, pod opaloną skórą prężyły się mięśnie.
Bezlitośnie smagana piłka cięła powietrze białą krechą, w szalonym pędzie mijała
siatkę o milimetry, uderzając o nawierzchnię wzniecała obłoki ceglanego pyłu.
Odbijając z regularnością automatu zastanawiałem się nad zmianą stylu gry
Tamtego. Skąd taka wściekła determinacja? Chce wygrać teraz, zaraz, dostać
zwycięski punkt jeszcze dziś, za godzinę, za minutę. Skąd ten pośpiech? Przecież
kiedyś i tak chybię, potknę się, dłoń obsunie się na uchwycie. A to wystarczy.
Zawziętość rosła także we mnie, strzelałem mocno, struny naciągu śpiewały
jękliwie, bo trafiałem precyzyjnie samym środkiem. Nie dam się tak łatwo! Na
siłę odpowiadałem siłą, na atak atakiem. I tak ciągnęła się ta nierozegrana,
lecz zacięta partia.
Wreszcie zasnąłem albo zapadłem w stan całkowitego odrętwienia, bo ocknąłem się
dopiero w nocy. Umysł miałem dosyć jasny, lecz ciało było jakby nie moje:
obolałe, chociaż nie sprawiające wielkich dolegliwości, słuchało poleceń z
ociąganiem, ruszało się powoli i nieprecyzyjnie, obce i galaretowate w
konsystencji. Wstałem i z wysiłkiem dobrnąłem do łazienki, opierając się o
sprzęty i ściany. Światło lampy raziło, lecz ledwie rozpraszało mrok - zdążyłem
już do tego przywyknąć. Może mają tutaj za słabe napięcie w sieci?
Druga noc ciągnęła się jak koszmar. Kilka razy grałem z Tamtym, ale zawsze na
jawie. Zapadałem również w krótkie drzemki i wtedy uparcie powracał stale ten
sam sen: o Handlarzu Skórą. Obraz kojarzący się z malowidłem o ciemnej,
ciepłobrązowej tonacji; łysa, żółta czaszka Handlarza stanowiła jedyną jasną
plamę. Siedział pochylony nad warsztatem, bo sam produkował sprzedawane później
wyroby - widziałem ciemne oczy, ostry, garbaty nos i cierpko uśmiechnięte usta.
Ta ukryta w brązowożółtym półcieniu twarz wyrażała ironiczne, pełne niedbale
ukrywanej wyższości współczucie. Gdy kończył zszywanie portmonetki lub torby,
unosił gotowy produkt gestem zachęcającym do kupna. Lecz nie brałem; on zaś z
tym samym nieprzeniknionym uśmiechem przystępował do dalszej pracy, aby po
chwili pokazać mi skórzaną broszkę lub obszyte paciorkami, dziecięce
bransoletki. Czasami wstawał i podchodził do ściany, gdzie w drewnianych
uchwytach wisiały narzędzia, a na półkach leżały zwitki skór. Wtedy widać było,
że jest wysoki i lekko przygarbiony; na ramionach zarzucony miał długi, wełniany
płaszcz, opadający aż do samej podłogi. Tam ścielił się po brudnych deskach
gęsty mrok, sięgający coraz wyżej jak wzbierająca, czarna woda.
Śpiew ptaków, powoli przesiąkający przez gruzłowatą ciemność. Tłumiony przez
grube zasłony szum autostrady. Bury, skąpo mżący światłem świt. Kanciasty ból -
powinni mnie zoperować i nareszcie wyjąć z brzucha tę nocną szafkę. Ciążar głowy
na bezwładnej szyi .
I wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że - może to już? Że czas? W końcu nie każdy
dożywa późnej starości... Poczułem lekkie muśnięcie lęku, lecz uczucie to znikło
równie nagle, jak przyszło. W tym stanie nie byłem już chyba zdolny do
przeżywania żadnych gwałtownych emocji, wszystko jawiło się stonowane,
zawoalowane, dalekie.
- Jak się czujesz, kochanie? - mocny, czysty głos rozsypał się kaskadą dźwięków
nad samym uchem i w jego wnętrzu, rozbrzmiewał echem w głębi czaszki, boleśnie
żłobił mózg.
- Chyba... trochę lepiej - mruknąłem w poduszkę. Jestem po prostu osłabiony.
Pragnąłem teraz tylko jednego: żeby ten dudniący głos nie powtórzył się więcej,
żeby już nie zadawał mi bólu.
- Co chcesz na śniadanie?
- Nic... wody.
- Wodę jeszcze masz, wczoraj przyniosłam cztery butelki.
- No to... nic. Otwórz jedną - mamrotałem.
- Dobrze. Będę na tarasie, gdybyś...
- Tak, tak.
Skrzypnęły drzwi. Spieszy się, jest zniecierpliwiona i zła na mnie, moją
chorobę, na wszystko. Żałuje urlopu.
I ma rację. Tak to już jest, że nawet największa miłość polega na ciągłej
wymianie, na braniu, ale i dawaniu; bilans musi się zgadzać. Co mogę dać jej
teraz? Po prostu biorę zaliczkę, a nie każdego stać na dawanie kredytu z
uśmiechem.
Dziewczynka - nie mogłem powstrzymać się od nazywania jej w ten sposób -
przyszła zaraz po wyjściu żony. Zupełnie jakby czekała. Kątem oka dostrzegłem
znajomą sukienkę i dziecięce pantofle.
- Już jestem. Dzień dobry.
- Mów ciszej, Mario. Ja...
- Napij się wody. I koniecznie weź tę tabletkę ze stolika. To ci pomoże.
Usłuchałem, lecz nie poszło mi łatwo. Wreszcie rozgryzłem gorzką pigułkę i
popiłem. I rzeczywiście, pokój przejaśniał, a głowa stała się lżejsza.
- Musisz mi pomóc - Dziewczynka usiadła na łóżku i zwiesiła nogi.
- Ja... tobie?
- Tak. Żebym ja mogła później pomóc, innym. Czy to jest wystarczający powód?
- Myślę, że tak. Nie wiem tylko, czy właśnie ja zrobię to najlepiej. Mój obecny
stan... - słowa i zdania płynęły teraz lekko jak myśli.
- To mi nie przeszkadza.
- Skoro tak, to mów, o co chodzi - czułem się znacznie lepiej niż przed chwilą.
- Boję się... - spuściła głowę, aż kasztanowe loki zasłoniły jej twarz - boję
się śmierci i wojny. Roześmiałem się głośno, może nawet trochę za głośno, i
stwierdziłem ze zdziwieniem, że rozległ się czyjś obcy, nienaturalny śmiech.
Starałem się popatrzeć z ironią na małą naiwną Dziewczynkę.
- Droga Mario, twoje lęki dowodzą prawidłowości odruchów. Wszyscy boimy się
śmierci i wojny.
- Wiem - podniosła hardo główkę - ale ja jeszcze próbuję myśleć.
- I to jest błąd. Jeśli każde dziecko martwiłoby się...
- Chwileczkę. Istnieje różnica między martwieniem się i myśleniem.
- Czyżby chodziło ci o myślenie konstruktywne?
- To są właśnie sprawy, o których chciałam porozmawiać. Przecież musi istnieć
jakiś sposób na widmo starości.
- Moja droga, jeśli przyszłaś po poradę, moja diagnoza brzmi: nadwrażliwość
połączona z syndromem nienasycenia. Nigdy nie zadowala cię to, co masz, a jeżeli
osiągniesz cel, dążysz natychmiast do następnego. Zaś duchem zawsze jesteś gdzie
indziej; tacy ludzie w młodości śnią o wieku dojrzałym, a w wieku dojrzałym o
młodości.
Nigdy nie znajdują zadowolenia.
Terapia polega na akceptacji świata i szukaniu szczęścia na każdym kolejnym
etapie życia, a nie w innych, byłych lub przyszłych jego okresach.
- To brzmi ładnie, ale fałszywie.
- Powiedz raczej: przykro słuchać prawdy. W pewnych warunkach akceptacja to
najlepsze lekarstwo na wszystko, człowiek pogodzony jest człowiekiem
szczęśliwym.
- Widzę, że wkraczamy na teren niebezpiecznych uogólnień. Totalna akceptacja
prowadzi do stagnacji i bezruchu myślowego, a stąd już tylko krok do wystawiania
czeków in blanco, do wyrażania zgody na sankcjonowane biologiczną kondycją
człowieka ostatecznie zaś prawem czy racjami stanu - dewiacje i... zbrodnie. Bo
począwszy od pewnego poziomu rozwoju życie zgodnie z ziemskim biologizmem
zaczyna być już dewiacją. Akceptujemy zadawanie śmierci, a potem własne
unicestwienie.
- Oczywiście każda przesada jest niewskazana wycofywałem się najłatwiejszą
drogą. Czułem się teraz rześki i lekki, ciało, nie zmuszane do wysiłków
fizycznych, było jakby nieobecne. - Wszystko można sprowadzić do absurdu -
kontynuowałem - byle wytrwale zwiększać skalę którejś wybranej komponenty. Zaś
konflikty są nieuniknione; nie wynikają one przecież z mrocznej natury ludzkiej,
lecz stanowią przedłużenie praw jedynej znanej nam formy życia. Nie można nie
akceptować faktów. Wszystko na Ziemi ekspanduje, pożera, zagarnia dla siebie.
Trzeba to wiedzieć, choć nie warto o tym myśleć codziennie przed zaśnięciem.
- Brawo! - jej oczy błyszczały podnieceniem. - To był świetny przykład
dobierania filozofii do układu. Albo chowania głowy w piasek. Nie spodziewałam
się zresztą niczego innego - stawała się zadziorna, dyskutowała ostro. Chwilami
miałem ochotę skarcić ją jak niesfornego uczniaka właśnie dlatego, że mówiła
prawdę, bolesną prawdę: ludziom pozostawała właściwie tylko filozofia pogodzenia
się z nieuchronnym, odwracanie uwagi, niespoglądanie zbyt daleko.
- Mario - mówiłem cicho, bo naszła już pierwsza fala zmęczenia umysłu, nie
ciała, ponieważ ciało nadal jakby nie istniało - jeśli nie potrafisz
zaakceptować zjawiska śmierci, zarówno tej zadawanej przez człowieka, jak i
przez naturę, spróbuj pomyśleć o życiu jako o ciągłym, postępującym procesie. Im
wyższa świadomość istnienia, tym trudniejsza akceptacja zjawiska bezpowrotnego
przemijania. Można wyobrazić sobie sytuację, w której psychika, osiągająca
graniczny poziom rozwoju, już nie jest w stanie unieść tego ciężaru...
- Masz na myśli samounicestwianie cywilizacji? Milczenie Wszechświata?
- To jedna z możliwości, lecz pomińmy ją w tym seansie terapeutycznym.
- Ach tak. Dziękuję za szczerość.
- Mieliśmy szukać dróg wyjścia, a nie ścieżek na skraj przepaści.
- Dobrze, już dobrze - położyła dłonie na kolanach. Mów dalej, to interesujące.
- Jednym słowem: dotychczasowy szlak ewolucyjny, abstrahując od tajemniczego
pierwszego impulsu inicjującego życie, był sensowny i prowadził w określonym
kierunku.
- Czy dlatego, że zwieńczeniem tego procesu jesteśmy my?
- Również dlatego. Należy przypuszczać, że i dalsza droga nie zakończy się
ślepo.
- Znane są ślepe odnogi ewolucyjne. - Ale tylko odnogi.
- Co masz na myśli? - przyglądała mi się ciekawie. - Jestem przekonany, że życie
na Ziemi ma jakiś sens, że nie zgaśnie nagle jak przypadkowo skrzesana iskra.
Być może pewien etap ewolucji właśnie się kończy, etap dzikiej ekspansji za
wszelką cenę. Historię dotychczasowego życia można w tych kategoriach traktować
jako zjawisko odpowiednio silnego odbicia się młodego Istnienia od martwej opoki
materii nieożywionej. Niebawem osiągniemy jakościowy próg rozwoju, poza którym
skokowo zmienią się cechy życia. Główne dotychczasowe jego atrybuty: wydawanie
potomstwa i napełnianie brzucha - stracą sens.
- Więc co pozostanie?
- Nie wiem; mogę mówić tylko o sprawach mi znanych. To będzie nowa jakość.
- Nie rozumiem. Przecież pozostaną podstawowe problemy: trzeba przedłużać
gatunek i skądś czerpać energię. I umierać, żeby zrobię miejsce następnym.
innym, lepszym.
- Nie, moja droga. Praprzyczyną zjawiska śmierci jest konieczność przystosowania
gatunków do zmieniającego się środowiska; musi mieć miejsce ciągły rozwój, i to
za każdą cenę. Produkuje się coraz lepsze modele... ,
- Sam więc widzisz!
- Nie o to chodzi. Ewolucję skwantowaną okresami życia jednostek można zastąpić
procesem ciągłym. Nieśmiertelni ludzie ewoluowaliby w każdej chwili swojego
istnienia.
- I już wkrótce nie byłoby gdzie postawić stopy. - Rozmnażanie stałoby się
zbędne, wszak wprowadziliśmy nieśmiertelność. Wojna jako regulator przyrostu
naturalnego całkowicie straciłaby sens, zaś wszelkie przyczyny konfliktów
zostałyby wyeliminowane po przejściu na praktycznie niewyczerpane źródła
energii.
- Czy to nie zbytni optymizm?
- Trudno powiedzieć. W przełomowym okresie mogą pojawić się zupełnie nowe cechy
osobnicze i ekologiczne. Nie zapominajmy, że znikną pojęcia miłości
macierzyńskiej i pociągu płciowego, a wobec przestawienia organizmów na nowe
źródła energii klasyczny sposób odżywiania się innym życiem straci rację bytu.
Tak głębokie przewartościowania przy okazji przekreślą niemal cały dotychczasowy
dorobek kultury, której głównymi wyznacznikami są: miłość erotyczna i
macierzyńska, odwaga w walce - oczywiście zawsze w słusznej sprawie, piękno
ciała, co bierze swój początek w atrakcyjności seksualnej.
- Co człowiek otrzyma za cenę zahamowania ekspansji? Przecież wszystko, co
stanowiło treść jego życia, zostanie mu zabrane. Czy to w ogóle będą jeszcze
ludzie? - mówiła w zamyśleniu.
- To będzie inna ludzkość. Czy zawsze musimy być tacy sami?
Zeskoczyła ze zbyt wysokiego dla niej łóżka i uśmiechnęła się.
- Dziękuję, doktorze. Trochę mi pomogłeś. Tylko wciąż nie wiem, w jakim stopniu
to wszystko dotyczy mojej osoby.
- Jesteś cząstką ziemskiej wspólnoty.
- Piękne słowa. Jestem po prostu życiem, złożonym w ofierze następnym
pokoleniom, które być może, kiedyś osiągną kolejny próg rozwojowy.
- Nie wiadomo. Zbyt mało jeszcze wiemy o życiu. - Żegnaj. - Poczekaj! Wciąż nie
wiem, kim właściwie jesteś. Rozbawiona, przeciągnęła się w taki sposób, że nie
miałem już wątpliwości: była dojrzałą kobietą.
- Najprostsze wyjaśnienie - stanowię wytwór twojej wyobraźni. Rozmawiałeś sam z
sobą. Przekonywałeś siebie. Czy to ci wystarczy?
Wyszła; znikła; rozpłynęła się. Nagle wszystko stało się najzupełniej obojętne -
ogromne znużenie przywaliło piersi, myśli zasnuło tłumiącą mgłą . Obce, obolałe
ciało dolegało jak obrzmiała rana.
To chyba już nie potrwa długo. Ile dni można się męczyć? Istnieją granice
wytrzymałości. W imię czego? Świat jest taki szary, właściwie nieciekawy. Ludzie
zamknięci jak ślimaki w skorupach, każdy dla siebie. Żona, dzieci? Wszyscy są
samotni, oni też. Pogodzą się, szybko przywykną do mojej nieobecności.
Wytłumaczą sobie...
Aspiracje, satysfakcja, osiągnięcia. Moje ambicje naukowe. Komu to potrzebne?
Mnie już nie, chociaż jeszcze tak niedawno... Ale nie dzisiaj. Już nie. I bez
nich świat potoczy się swoją koleiną, nikt niczego nie zauważy. Tylko ci
najbliżej stojący z głębokim smutkiem na twarzach i ulgą w sercach stwierdzą, że
ubył jeden konkurent.
Pan Bóg, jeśli istnieje, mądrze to wszystko urządził. Jestem już w narkozie,
przygotowany do zabiegu. Nie będzie bolało.
Żona pyta, jak się czuję. Dobre sobie! W porządku. Trochę zmęczony, ale wszystko
idzie jak należy. Chcę spać i nic nie mówić. Wiem, że będzie na tarasie. Dzieci?
Nie rozumiem, po co przyjechały. Chcą porozmawiać. Nie, nie teraz. Co im
powiedzieć? Jasne, ciepłe główki, rumiane policzki. Aha, wyjeżdżają, chcą się
pożegnać. Czego im życzyć? Dobrej zabawy. I czego jeszcze? Chyba też dobrej
zabawy, przez cały czas.
Mój szef. I on tutaj? Pan Profesor... Ależ on nie żyje od pięciu lat. Sine,
zlepione pasemkami zgęstniałej śliny wargi, ciężkie spojrzenie stalowych oczu,
pokryta przebarwieniami skóra łysiny. Coś mówi, czy raczej chce mi powiedzieć,
twarz czerwienieje z wysiłku, oczy wychodzą z orbit. To coś ważnego, wiadomość
decydująca o moim życiu. Lecz nie pada ani jedno słowo.
Wiedziałem, że w końcu to nastąpi. Wychodzę na ceglasty kort, gdy pociemniała
tarcza słońca zanurza się w zasnuwających widnokrąg mgłach. W oddali majaczy
koścista sylwetka - Tamten. Bierze zamach i serwuje z całych sił, ledwie
widoczna piłka pomyka w długich cieniach zmierzchu, odbija się zupełnie płasko i
ucieka dołem, pod moją rakietą. Tamten spokojnie przechodzi na drugą połowę i
znów bije z precyzją automatu. Ponownie nie odbieram. Czuję, że ciało mam
śliskie od zimnego potu, wilgotna, osłabła dłoń nie utrzymuje rakiety. Puszczam
jedną piłkę za drugą, mijają mnie z szumem rozpychanego gwałtem powietrza. Jest
chłodno, na powierzchni kortu kondensuje wieczorna rosa.
Robię uniki, nie próbuję nawet odbierać. Boję się, że któryś z tych piekielnych
serwisów dosięgnie bezpośrednio mojego ciała. Przy kolejnym strzale Tamtego, gdy
odwracam się bokiem do toru piłki, dostrzegam Dziewczynkę.
Siedzi na ławce tuż przy siatce, machając w powietrzu zwieszonymi nogami. Po co
tutaj przyszła? Czyżby chciała być świadkiem mojej klęski?
W czasie krótkiej przerwy, po kolejnym utraconym gemie, podbiega do mnie i
prosi, abym wyciągnął dłoń. Pokrywa ją talkiem, obsypuje jasnym proszkiem uchwyt
rakiety, obtacza w nim piłkę. Potem wspina się na palce i szybko, wstydliwie
całuje mnie w policzek. Ucieka na swoją ławkę.
Uderzam mocno, rakieta dobrze siedzi w dłoni. Świecąca piłka przemyka tuż nad
siatką i trafia w pole o centymetry od linii. Tamten rzuca się, ale nie jest w
stanie jej dosięgnąć!
Teraz serwuję pewniej, co raz spoglądając na uradowaną twarzyczkę Marii. Tu
także było coś za coś, ja pomogłem jej, a teraz - ona mnie. A może tak to
wygląda tylko w pierwszym przybliżeniu? Mimo wszystko czuję radość i wzruszenie.
Mgła opada, słońce mocnym blaskiem oświetla kort. To nie jest zmierzch, lecz
brzask nowego dnia. Doskonale widoczna piłka kreśli białe błyskawice, słucha
rakiety tak, jakby była kierowana myślą. Biorę gem za gemem, set za setem. W
końcu Tamten podnosi ręce, opuszcza głowę. Uznaje się za pokonanego. Zarzuca na
ramię ręcznik, ze złością wciska rakietę do pokrowca. Odchodząc przystaje koło
ukrytej w cieniu ławki, z której podnosi się wysoka, lekko przygarbiona postać.
Poznaję go po żółtej łysinie, garbatym nosie i wełnianym płaszczu, narzuconym na
ramiona. Odchodzą razem: Tamten i Handlarz Skórą.
Radość przepełnia mi piersi, chcę krzyczeć. Biegnę do Dziewczynki, ale tam nie
ma już nikogo, nie ma nawet ławki, znikła gdzieś siatka i kort tenisowy. Jest
tylko ciepła łąka pełna kwiatów i motyli, a ponad nią błękitny bezkres nieba.
Prowadziłem samochód powoli i ostrożnie, bo szosa wiła się dziesiątkami zakrętów
pośród lesistych wzgórz. Gdy zbliżaliśmy się do zacienionych zboczy, od
otwartego okna bił wilgotny chłód. Wracaliśmy do domu.
- Niezły mieliśmy urlop - zauważyła żona. - Uhm. Zwłaszcza ja. Równo dwa
tygodnie. - Wychorowałeś się za cały rok.
- Przesadzasz. Po prostu trochę dłuższa grypa.
- Przynajmniej ja odpoczęłam. Nie potrzeba było nigdzie chodzić; ani na
wycieczki, ani na plażę oglądała opalone na złoty kolor ramiona. Spojrzałem
zdziwiony. To nie było w jej stylu.
- Nie nudziłaś się?
- Nawet nie. Nie musiałam się spieszyć, nadążać za harmonogramem. To była
taka... niespodziewana przerwa w życiu. Przeszkadzał mi tylko wiatr.
- Wiatr?
- Tak. Wiał przez cały czas od gór, chłodny, niezbyt silny, lecz równomierny.
Jakby pierwszy zwiastun jesieni.
- Teraz? W sierpniu?
- A czemuż by nie?
Milczeliśmy długo, zatopieni każde w swoich myślach. Krajobraz zmieniał się:
wzgórza coraz częściej ustępowały miejsca łąkom lub polom uprawnym. Zrobiło się
wyraźnie cieplej.
- Czy chciałabyś żyć wiecznie? - wyrwało mi się.
- Z tobą? - roześmiała się.
- Mówię poważnie. Wyobraź sobie model ewolucji permanentnej: powiedzmy po stu
latach ciągłych przemian przeistaczasz się w osobnika, który mógłby być twoim
dzieckiem. Dla wygody załóżmy, że zegar biologiczny zatrzymany został na wieku
dwudziestu pięciu lat.
- Przyjmując taki model - podjęła poważnym, lecz podszytym rozbawieniem głosem -
umierałabym przez całe życie, ponieważ już po dziesięciu latach nie byłabym
sobą.
- O tym nie pomyślałem - przyznałem, przyspieszając za ostatnim zakrętem.
Wyjechaliśmy już spomiędzy wzgórz i szosa wiodła prosto jak strzelił aż po
zamgloną linię widnokręgu.