O'Brien Anne - Królewska kochanka
Szczegóły |
Tytuł |
O'Brien Anne - Królewska kochanka |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
O'Brien Anne - Królewska kochanka PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie O'Brien Anne - Królewska kochanka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
O'Brien Anne - Królewska kochanka - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
O'Brien Anne
Królewska kochanka
Strona 2
Dla Georgea, który wytrzymał z dwiema kobietami, mną i Alice
Perrers.
Kocham i dziękuję.
A żyła wtedy w Anglii dziewka rozpustna, którą zwali Ales Peres.
Z rodu pośledniego, ani gładka, ani wdzięczna, te niedostatki
potrafiła
jednak ukryć za pomocą pochlebstw, bo język miała nadzwyczaj
giętki...
(Wzmianka w źródłach historycznych opisujących schyłek życia
króla Edwarda III i jego śmierć)
Nie przystoi, by wszystkie klucze wisiały przy pasku jednej kobiety.
(Biskup Rochesteru)
Nikt nie śmiał wystąpić przeciwko niej...
(Thomas Walsingham, mnich z klasztoru w St Albans)
Strona 3
Strona 4
PROLOG
Dziś jesteś moją Panią Słońca - mówi król Edward, podchodząc do
mnie, by pomóc przy wsiadaniu do rydwanu. -Moją Królową
Ceremonii.
Najwyższy czas...
Oczywiście nie wyznaję tego głośno, wszak jestem, mimo wszystko,
kobietą pojętną. Dlatego tylko w duchu, bezgłośnie. Dwa słowa,
gorzkie słowa, bo tak długo musiałam czekać na ten zaszczyt.
Dwanaście lat jako faworyta Edwarda.
Uśmiech mój słodki jest jak miód.
- Dziękuję, milordzie - mówię cicho, też słodko, składając przed mo-
narchą głęboki ukłon.
Już siedzę w rydwanie. Wokół mnie złocista plama płaszcza
podszytego szkarłatną taftą. Suknia czerwona, podszyta jedwabiem
białym i wykończona gronostajami. Barwy Edwarda, futro jak dla
królowej. Iskrząca się obfitość drogich kamieni. Rubiny czerwone jak
krew, ciemne szafiry pełne tajemnic i niezwykłe beryle, zdolne pokonać
moc trucizny. Wszyscy wiedzą, że mam na sobie klejnoty królowej
Filipy.
Obsypane pierścieniami dłonie składam na podołku. Jestem spokoj-
na, odprężona. Sama jak palec, a przecież o tyle wywyższona ponad in-
nych. Ale takie jest moje prawo.
Strona 5
Rozglądam się dookoła, ciekawa, czy jednak nie natrafię na mroczne,
złowrogie spojrzenie księżnej Joanny, która jest moim zaprzysięgłym
wrogiem. Ale nie, nic nie wskazuje na jej obecność, czyli istotnie siedzi
w swej komnacie w Kennington i złorzeczy mi. Zwą ją Nadobną Joan-
ną... Joanna Tłuściocha! Moja wielka antagonistka, wobec której
muszę być zawsze bardzo czujna. Wobec tej istoty o wrażliwości i
moralności zdziczałej kotki w rui.
Spoglądam na Edwarda dosiadającego już konia, i moje wargi same
składają się do uśmiechu. Bo jest czym nasycić oczy. Edward król, tak
wysoki, tak mocny, tak piękny mężczyzna. Wspaniała z nas para. On i
ja. Na nim nie znać upływu czasu, a ja jestem w kwiecie wieku. Kobie-
ta, której Bóg wprawdzie poskąpił urody, lecz jednak obdarzył wieloma
talentami.
Jestem Alice, faworyta Jego Królewskiej Mości, jego ukochana Pani
Słońca. - Ach!
Nagle tuż przede mną przelatuje pikujący gołąb. Gołąb okrutnik, bo
przemykając, zabiera ze sobą porywający obraz mej chwały i zmusza
do powrotu do ponurej rzeczywistości. Siedzę w moim sadzie, bardzo
daleko od królewskiego dworu, od mego króla, zmuszona pogodzić się
z prawdziwym stanem rzeczy. Jakże nisko upadłam, uwięziona teraz
we własnej, bezsilnej samotności. Jak nieżyjący już od dawna
nieszczęsny lew Edwarda. Sama jak palec, z dala od reszty świata,
odarta ze wszystkiego, co udało mi się zdobyć dla siebie.
Jestem niczym. Alice Perrers już nie istnieje.
Strona 6
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Od czego zacząć? Wszak niełatwo wracać do przeszłości, gdy w
pamięci nie zachowała się ani jedna chwila radosna. Ale zrobię to.
Odszukam w pamięci wszystko, co w niej pozostało. Wspomnienie
pierwsze, najdawniejsze. Byłam wtedy jeszcze bardzo mała, niezdolna
pojąć tak do końca, kim jestem i gdzie jestem. A byłam w Barking, w
wielkim kościele Najświętszej Maryi Panny należącym do opactwa.
Działo się to ósmego dnia grudnia. Klęczałam, wokół mnie zakonnice,
także na klęczkach, i śpiewały modlitwę na rozpoczęcie komplety. Od
lodowatego powietrza w piersiach kłuło, posadzka pod kolanami była
bezlitośnie zimna i twarda, wiedziałam jednak, choć taka mała, że nie
wolno się wiercić. Więc klęczałam zapatrzona w świętą figurę stojącą
na postumencie w kaplicy Najświętszej Panny i ustrojoną w nową
niebieską szatę, welon i podwikę z drogiego jedwabiu, który jaśniał w
kościelnym półmroku zdumiewającą bielą. Wokół stóp świętej figury
migotał złocisty krąg płomyków świec. W ich drżącym świetle
nieruchoma postać zdawała się oddychać, zdawała się poruszać...
- Kto to jest? - spytałam może i zbyt głośno, ale bardzo chciałam to
wiedzieć, tym bardziej że wiedziałam jeszcze tak mało.
- Najświętsza Panna - odparła szeptem siostra Goda, mistrzyni
nowicjuszek.
Strona 7
- Ale jak ma na imię?
- Maria. Najświętsza Maria Panna.
- Dziś Jej święto?
- Tak, uroczystość Niepokalanego Poczęcia. A teraz już ciii...
Naturalnie nie wiedziałam, o co chodzi, ale Najświętszą Pannę po-
kochałam od razu. Była taka piękna. Oczy spuszczone, po namalowa-
nych wargach błąkał się łagodny uśmiech. Ręce uniesione, wzywające
do siebie.
I ta korona! Korona z gwiazd, którą w tym tak uroczystym dniu wło-
żono Najświętszej Panience na głowę. Złoto lśniło, mieniło się w
blasku świec, drogie kamienie, też rozświetlone, skrzyły się
przepięknie. Nie mogłam oderwać oczu od tego cuda. Kiedy
nabożeństwo skończyło się i zakonnice zaczęły opuszczać kaplicę, jak
urzeczona podeszłam bliżej, zapatrzona w cichą postać spowitą w złoto
wokół głowy i wokół stóp.
- Chodź już, Alice! - Siostra Goda, chwyciwszy mnie mocno za rękę,
pociągnęła za sobą, ale nie ruszyłam się z miejsca. - Chodź, Alice!
- Dlaczego ona ma koronę z gwiazd?
- Bo jest Królową Niebios! Alice! Ruszże się wreszcie!
Ostre słowa i szturchaniec ożywiły moje nogi, które ruszyły tam,
gdzie im kazano. Tylko niepokorna dłoń wyciągnęła się jeszcze raz ku
złocistej koronie. Dłoń osoby o wzroście bardzo jeszcze mizernym, nie
dała więc rady sięgnąć skrzącego się cuda.
Jeszcze jedno spojrzenie i cichy szept dziecka:
- Też bym chciała mieć taką koronę...
Jedno wspomnienie ożywia kolejne. Siostra Goda, taka niewysoka i
drobna, a rękę miała ciężką. Tego dnia po powrocie z kaplicy mimo
późnej godziny siekła mnie skórzanym postronkiem, siekła zaciekle,
póki moja grzeszna dłoń nie zrobiła się czerwona i nie pojawiły się
bąble. Biła mnie, sycząc, że to kara za grzech próżności i pożądliwości.
Bo kimże ja jestem, że poważyłam się podejść tak blisko do Najświęt-
szej Panny, Królowej Niebios! I zapragnąć Jej korony! Ja, która jestem
czymś jeszcze marniejszym niż gołębie wlatujące do prezbiterium!
Przez cały następny dzień nie dostałam nic do jedzenia. Miało mnie to
nauczyć pokory. Wstałam z pustym żołądkiem i z tak samo pustym
poszłam spać. I kiedy w brzuchu burczało, a ręka bolała i piekła, po raz
Strona 8
pierwszy - i nie ostatni - odczułam na własnej skórze, że nie jest
kobiecą zaletą dostawać to, czego zapragnie.
- Niedobre z ciebie dziecko. Bardzo niedobre - stwierdziła siostra
Goda na zakończenie tego smutnego dnia.
Teraz ugodziła słowem, dlatego nie mogłam zasnąć. Leżałam z
otwartymi oczami do drugiej, kiedy dzwony opactwa zaczęły wzywać
wszystkich na jutrznię. Nie płakałam. Byłam bardzo małym dzieckiem
i słowa siostry miały dla mnie moc wyroczni.
A wspomnienie trzecie?
Och, ta próżność! Siostra Goda nie dała rady wybić jej ze mnie ani
słowem, ani rzemieniem. Nie pamiętam już, o co dokładnie wtedy
chodziło, w pamięci pozostało tylko spojrzenie siostry, chłodne,
obojętne, i jej ostre słowa:
- Jesteś dla mnie prawdziwym utrapieniem! Ty! Przecież bękart!
Twoi rodzice na pewno nie byli połączeni świętym węzłem małżeń-
skim. Jesteś bękartem, i taka brzydka! Wszyscy zostaliśmy stworzeni
na podobieństwo Boga, ale ja w tobie tego podobieństwa nie widzę!
Brzydka. I bękart. Co było gorsze? O tym mój dwunastoletni umysł
nie potrafił zdecydować. I czy naprawdę byłam brzydka? Gdyby
siostra Goda miała w sobie choć odrobinę miłosierdzia, powiedziałaby
inaczej. Na przykład - pospolita. Ale brzydka? Było to tym bardziej
okrutne, że o brzydocie nie miałam pojęcia. Bo i skąd? W tym świecie
brzydota nie istniała, skoro w całym opactwie nie było ani jednego
zwierciadła, bo do niego zagląda się z próżności. Ale wiedziałam też,
że w całym opactwie nie ma siostry, która by nie zerkała na swoje
odbicie w wodzie czy w wyczyszczonych do połysku srebrnych
naczyniach kościelnych. Zrobiłam więc to samo. I co zobaczyłam? To,
co widziała siostra Goda.
Tego wieczoru, zanim zgaszono moją świecę, zerknęłam na taflę lo-
dowatej wody w mojej misce. Woda skrzyła się w blasku świecy, ale
to, co dojrzałam w migotliwej tafli, wystarczyło, by wprawić mnie w
osłupienie.
I przerazić. Bo i cóż zobaczyłam? Włosy króciusieńkie, obcięte blisko
skóry, by nie kusić wszy i poskromić próżność. Włosy ciemne,
sztywne i proste. Oczy czarne jak owoce tarniny. Albo jak dziury wyje-
dzone przez mole w wełnie. A poza tym zapadnięte policzki, wydatny
Strona 9
nos, wielkie usta. Brwi bardzo czarne, bardzo szerokie i grube, jak
dwie krechy narysowane węglem...
Byłam przerażona. Bo co innego, kiedy słyszysz, że jesteś brzydka, a
co innego, gdy przekonasz się o tym na własne oczy. Nawet w roze-
drganym, niewyraźnym odbiciu w wodzie trudno było nie dostrzec, że
nie mam w sobie ani krzty urody. A byłam już wystarczająco duża, wy-
starczająco kobieca, by pojąć tę gorzką prawdę. Tak bolesną, że na mo-
ment zamarłam. Świeca wysunęła mi się z rąk i wpadła do wody. Woda
zafalowała, brzydka twarz - moja twarz - znikła, ustępując ciemności,
która spowiła zimną wąską celę. Mój kąt wśród grubych klasztornych
murów, teraz zdających się napierać na mnie, na istotę tak bezbronną,
tak samotną.
Długo w noc płakałam, rozpaczliwie, przerażona ciemnością i sa-
motnością. Tego boję się do dziś.
Dni w klasztorze zlewają mi się w pamięci w szarą polewkę z nędzy,
niedoli, goryczy, przyprawioną karceniem siostry Gody.
- Znowu spóźniłaś się na jutrznię, Alice. Nie myśl, że jesteś taka
sprytna, bo widziałam, jak ukradkiem wchodzisz do kościoła.
Owszem. Spóźniłam się wtedy na jutrznię.
- Alice, co z twoim welonem? Toż to obraza boska! Wycierałaś nim
podłogę?!
Oczywiście, że nie, ale choć starałam się bardzo, nie udało mi się
uchronić welonu przed śladami palców i popiołu, a także przed rzepa-
mi, które czepiają się go nieustannie.
- Alice, jednego zdania nie potrafisz zapamiętać! Najprostszej mo-
dlitwy nie możesz się wyuczyć! W twojej głowie pusto jak w torbie że-
braka!
Nie, wcale nie pusto, tylko w tym momencie moja głowa zajęta była
czymś innym. Na przykład delektowaniem się mięciutką sierścią kota,
mieszkańca opactwa, który wylegiwał się na słońcu. Kota, którego
właśnie pogłaskałam.
- Alice, dlaczego garbisz się i powłóczysz nogami?
Dlatego, że mam lat dwanaście i rosnę. A jak człowiek rośnie, trudno
mu poruszać się z wdziękiem.
Strona 10
Codziennie rano nasza ksieni, matka Sybil, spoglądając srogo ze
swego poczesnego miejsca, upominała grzesznice, które trafiły pod jej
skrzydła:
- Powołanie to dar Boga, dzięki któremu możemy chwalić Pana i
modlitwą, i pracą dla biednych, którzy są wśród nas. Módl się i pracuj.
Uszanujmy ten boski dar i przestrzegajmy reguł ustanowionych przez
świętego Benedykta, założyciela naszego zakonu.
Matka Sybil była bardzo szybka w użyciu bata na tych, którzy reguł
nie przestrzegali. Pamiętam doskonale, jak bolały jej cięgi, jak kłuły
słowa, kiedy rozprawiała się ze mną, bo to ja nie pozamykałam kur w
kurniku, by uchronić je przed zakusami drapieżnego lisa. Nie zdążyłam
tego zrobić, bo dzwon wzywał już na kompletę, a następnego ranka
wszystkie kury były w krwi. Podobnie jak moje plecy po wymierzeniu
kary. Zasłużonej, co podkreśliła matka przełożona, kręcąc rzemieniem,
zwisającym z paska. Ja jednak uważałam inaczej, ponieważ złamałam
regułę tylko dlatego, że przestrzegałam innej. Niestety, wtedy jeszcze
nie zdążyłam się nauczyć, że w takiej sytuacji lepiej milczeć.
Powiedziałam, co myślałam, i ręka wielebnej matki po raz kolejny się
uniosła, by opaść ze zdwojoną siłą.
Kazano mi zebrać biedne poszarpane truchła, przecież mięso nie
może się zmarnować. Następnego dnia w południe zakonnice raczyły
się kurczakami i chlebem, słuchając jednocześnie przypowieści o do-
brym Samarytaninie. Na moim talerzu leżał tylko chleb. Bo niby dla-
czego miałam czerpać korzyści z moich grzechów?
A co z powołaniem? Dla mnie życie człowieka, którego Bóg obdarzył
powołaniem, polegało głównie na uległości, posłuszeństwie i od-
czuwaniu oraz okazywaniu wdzięczności. Jeśli tak, to na pewno tego
daru nie otrzymałam. Ale wyboru nie miałam. Od maleńkości byłam
tu, w klasztorze, i nic nie wskazywało, że kiedykolwiek to miejsce
opuszczę. Kiedy skończyłam lat czternaście, siostra Goda przekazała
mi, że przestaję być nowicjuszką. Złożę śluby i będę zakonnicą, póki
dobry Bóg nie powoła mnie do siebie i tam, na Jego boskim łonie za-
znawać będę po wsze czasy niebiańskiego spokoju. Lub też, jeśli będę
grzesznicą, zostanę zesłana do miejsca straszliwego, gdzie trawić mnie
będzie ogień piekielny. Również po wsze czasy.
Strona 11
Kiedy skończyłam lat piętnaście, zaczęła mnie obowiązywać reguła
milczenia. Mówić wolno było tylko raz dziennie, po posiłku w połu-
dnie. Tylko przez godzinę i tylko włączając się do ogólnej rozmowy na
tematy bardzo poważne. Co dla mnie było niewiele lepsze od ciągłego
milczenia.
Oprócz tego usta można było otworzyć tylko podczas mszy, by za-
śpiewać świętą pieśń.
I tak do końca życia. Święta Maryjo, Matko Boża, ratuj mnie!
Bo tylko to mi pozostało. Żarliwa modlitwa. Jeśli Boża Rodzicielka
nie wysłucha mnie, będę musiała złożyć śluby zakonne. Jak ja to
zniosę? Ja, która nie pojmuję, jak kobieta może świadomie wybrać
życie w okowach klasztornych murów, za oknami zasłoniętymi
okiennicami, za drzwiami zawsze zamkniętymi na klucz? Woli być
uwięziona, zamiast posmakować wolności?
Otworzyć drzwi...
Tak, bo wśród tych drzwi są i takie, które mogłyby się przede mną
otworzyć. No, być może... I mogłabym przez nie umknąć!
- Siostro Godo, a kto jest moim ojcem?
Ojciec. Oczywiście! Jeśli mam ojca, chyba nie będzie głuchy na moje
prośby i błagania.
- Pan na Niebiosach jest twoim Ojcem - odparła siostra, przewracając
kartkę psałterza. - A teraz skup się, dziecko, będziemy się zastanawiać
nad pewnym fragmentem...
- Ale kto jest moim ojcem... Tam! O tam!
Tam, czyli w innym świecie, za oknem, gdzie gwar, bo dzień targowy
i mieszczanie tłumnie wylegli z domów.
- Nie wiem, Alice - odparła nadspodziewanie szczerze. - Słyszałam,
że przyniesiono cię tutaj razem z sakiewką pełną złotych monet. -
Potrząsnęła lekko głową, a welon zafalował i znów zastygł wokół
pomarszczonej twarzy. - Ach, nieważne - mruknęła i poczłapała do
skrzyni, by wydobyć jeszcze jeden przybrudzony manuskrypt.
Ale dla mnie bardzo ważne. Sakiewka ze złotem? To już coś więcej,
niż tylko imię. Wiedziałam przecież, że jestem Alice, lecz nic poza
tym. Alice bez żadnej rodziny, bez żadnego wiana. W przeciwieństwie
do większości sióstr nikt mnie nie odwiedzał ani w święta Bożego
Narodzenia, ani w Wielkanoc. Nikt. Nigdy też od nikogo nie dostałam
po-
Strona 12
darku. Kiedy będę składać śluby zakonne, w tym tak ważnym dniu
nie będę miała przy sobie nikogo bliskiego. Nawet habit, który tego
dnia włożę, będzie habitem po zmarłej zakonnicy. Jeśli szczęście mi
dopisze, była podobna do mnie i wzdłuż, i wszerz. Bo jeśli nie, to nowa
szata spowije mnie jak namiot albo też przyjdzie mi ukazywać światu
kostki u nóg.
Boże, dlaczego tak się stało? Cóż ja takiego uczyniłam, że mnie po-
rzucono? Odtrącono w sposób tak nieodwołalny?
- Ale kto mnie tutaj przyniósł, siostro Godo?
- Nie pamiętam. Bo i niby dlaczego miałabym pamiętać? - odparła
opryskliwie. - Tyle niechcianych dzieci zostawiają pod drzwiami ko-
ścioła. Ciebie zostawiono na ganku. Chyba tak... Znalazła cię siostra
Agnes, ale ona nie żyje już od pięciu lat. Była bardzo stara. I chyba coś
tam mówiła...
- Co? Co mówiła?
- Mówiła, że jesteś dzieckiem prostego człowieka, jakiegoś wyrob-
nika, co robił kafle, i dziewki z gospody... Ale dość już tego, Alice!
Skup się, będziemy powtarzać Modlitwę Pańską. Pater noster, qui es
in caelis...
Kiedy moje wargi posłusznie układały się do słów modlitwy, głowa
nadal zajęta była czymś innym. A więc byłam bękartem, zaś moi ro-
dzice... Siostra Agnes ponoć mówiła, że wyrobnik i dziewka... I cóż to
zmienia? Nic. Jestem po prostu jednym z wielu niechcianych dzieci i
powinnam być wdzięczna, że nie porzucono mnie na niechybną
śmierć.
Dziecko dziewki sprzedajnej... Ale zaraz... Gdybym istotnie była
dzieckiem wszetecznicy, czy pobierałabym nauki w klasztorze? Dla-
czego nie zapędzono mnie do roboty, dlaczego nie jestem konwerską,
czyli siostrą świecką, jedną z tych, co w pocie czoła harują na polach
opactwa albo w kuchni czy piekarni? Owszem, ubierają mnie prawie w
łachmany, w to, co zostało po chorych czy zmarłych, i wcale nie trak-
tują mnie życzliwie, niemniej nauczono mnie czytać i pisać, co jasno
dowodzi, że szykują mnie na siostrę zakonną, a nie świecką.
- Siostro Godo...
- Nie mam już nic więcej do powiedzenia! Zabieraj się do nauki! -
Powiedziała to bardzo ostro, a jednocześnie uderzyła mnie laską. W
rękę, ale niezbyt mocno. Tylko pacnęła, tak bez przekonania, jakby
Strona 13
uznała, że jestem przypadkiem beznadziejnym i zamiast się
niecierpliwić, lepiej narzucić sobie obojętność. - Nie ruszysz się stąd,
Alice, póki nie wyuczysz się tego na pamięć. Dlaczego jesteś taka
uparta? Ty, która powinnaś codziennie na klęczkach dziękować Panu
Bogu, że nie musisz szukać chleba w londyńskich rynsztokach. Chyba
że ty... - teraz ciszej, leciutko zachrypniętym szeptem -...chcesz być
dziewką sprzedajną?
Na co ja, nie bacząc, że uznane to będzie za zuchwałość, wzruszyłam
ramionami i oświadczyłam głosem jasnym i dźwięcznym, prawie z
butą:
- Nie zostałam stworzona na zakonnicę!
- Nie? Przecież nie masz wyboru! Dokąd miałabyś pójść? Kto ciebie
weźmie?
Odpowiedzi nie znałam. Bo i skąd? Ale kiedy laska siostry Gody
uderzyła o stół bardzo mocno, poczułam gniew, który zrodził pewną
myśl. I ta myśl w mej głowie pozostała już na zawsze, bezgłośnie wy-
szeptana w tamtej chwili:
- Musisz sama sobie pomóc, Alice. Nikt tego za ciebie nie zrobi. Ta
myśl była początkiem dorosłości. Tak, bo dzieckiem na pewno
być przestałam. Ja, Alice, owoc igraszek prostaka, który po opiciu się
kwaśnym piwem obłapiał brudną dziewkę z gospody.
Strona 14
ROZDZIAŁ DRUGI
Udało mi się uciec z klasztoru. Tak, z tym że to nie ja znalazłam sobie
drogę ucieczki, lecz podsunął mi ją los, który postanowił być dla mnie
łaskawy, gdy ukończyłam lat piętnaście. Kiedy to siostra Matylda
niespodzianie zaczęła rzucać mi do rąk jakieś ubrania.
- Włóż to. I to też. I to. Za pół godziny masz być przy furcie klasz-
tornej.
- Ale dlaczego, siostro?
- Rób, co każę!
Dano mi suknię z cienkiej wełny bliżej nieokreślonego koloru, bo tak
już spraną. Także suknię wierzchnią z długimi rękawami, szaroburą jak
szlam, który po ulewie osadza się na brzegu rzeki. Ta suknia również
okrywała już czyjeś plecy, była też o wiele za krótka, stało się więc to,
czego się obawiałam, a mianowicie kostki miałam odsłonięte. Ale to
nie wszystko, bo nagle coś zaswędziało. Czyli być może
odziedziczyłam po kimś nie tylko szaty, lecz i pchły.
Całość dopełniał kaptur, jakiś taki szary.
Dlaczego mi to dano? Czyżby... czyżby wysyłano mnie po
sprawunki?! Z wrażenia aż dostałam gęsiej skórki. Byłam bardzo
poruszona, choć i wylękniona. Nigdy dotąd nie opuszczałam
klasztornych murów. Dziś po raz pierwszy miałabym ku temu
sposobność...
Strona 15
Siostra Faith, furtianka, otworzyła furtę i wskazała czekający po
drugiej stronie ulicy wóz. Zachwycona, choć i z duszą na ramieniu,
przeszłam przez próg. I furta natychmiast zamknęła się za mną. Cichy
odgłos zasuwanej zasuwy - kiedy stałam już po drugiej stronie! -w
tamtej chwili był dla mnie najpiękniejszym dźwiękiem. Słodszym niż
Anioł Pański odśpiewany najsłodziej.
Wóz załadowany był drewnianymi balami. Na wozie naturalnie sie-
dział woźnica, ponury osiłek, pokasłujący, pociągający nosem i
śmierdzący brudną, mokrą wełną.
- Dokąd jedziemy?
- Do Londynu - burknął i splunął do rynsztoka, którym płynęły brudy
i odpadki po dniu targowym. - Do domu pana Janyna Perrersa.
- Pomóż mi wsiąść!
Coś tam znowu burknął o zuchwałości, ale wielką łapą chwycił mnie
za rękę i podciągnął, dzięki czemu udało mi się wgramolić na te bale.
Usiadłam możliwie jak najwygodniej, a ponury woźnica dalej
mamrotał pod nosem:
- Ten, co cię weźmie za żonę, nie będzie miał lekkiego życia, o nie...
- Ależ ja wcale nie zamierzam brać sobie męża!
- A dlaczegóż to?
- Bo jestem za brzydka.
Przecież widziałam siebie! Przejrzałam się w lustrze wody w mojej
misce i zobaczyłam nagą prawdę. Alice jest brzydka jak noc.
Widziałam to wyraźnie, jakbym przeglądała się w zwierciadle jakiejś
hrabiny. Czy jakikolwiek mężczyzna zechce taką maszkarę za żonę?
Żaden! Nigdy!
- Nie szkodzi. Mężczyzna nie musi zbyt często patrzeć na dziewuchę,
którą wziął sobie do łoża. - Trzasnął z bata tuż nad łbami wołów i wóz
ruszył.
Dokąd? Do Londynu! Do domu pana Janyna Perrersa, zapewne więc
jadę tam na służbę. Pan Janyn Perrers, sypnąwszy złotem, poprosił o
silną, pracowitą dziewczynę, więc matka przełożona skorzystała z
okazji i pozbyła się biednej jak mysz kościelna nowicjuszki, która ni-
czego nie jest w stanie wnieść do klasztornego dobytku ani tym
bardziej przysporzyć chwały świętemu miejscu.
Wierciłam się na twardym siedzisku, przesuwałam co chwilę, bardzo
zniecierpliwiona i nieszczęśliwa, że woły tak powoli posuwają
Strona 16
się do przodu. Przecież jadę do Londynu! Londyn! Krew burzyła się,
w głowie prawie wirowało. Wreszcie wyrwałam się na wolność z
klasztornych murów! A wolność to słowo cudowne, mami, odurza jak
najmocniejsze wino. Chyba jeszcze bardziej...
Londyn. Przede wszystkim bardzo tu brudno i głośno. Wokół opac-
twa w Barking wcale nie panowała cisza jak makiem zasiał, a w dzień
targowy było rojno i gwarno, ale na pewno nie tak jak tutaj. Nie spo-
dziewałam się ujrzeć aż tylu ludzi, ludzi rozwrzeszczanych, często
cuchnących, stłoczonych w jednym miejscu. Wszystko tu zresztą było
zadziwiające. Po prostu nie wiedziałam, na co najpierw spojrzeć. Czy
na wysokie, zasłaniające niebo domy, stojące karnie jeden obok dru-
giego po obu stronach ulicy niewiele szerszej od szerokości wozu, czy
na najprzeróżniejsze towary wyłożone przed sklepami. Czy na kobiety
paradujące w szatach o jasnych kolorach, a może na obszarpanych i
brudnych uliczników, a także dziewki, które poczynały sobie bardzo
zuchwale. Dla mnie był to nowy, nieznany świat, zatrważający, a
jednocześnie tak bardzo kuszący. Patrzyłam i patrzyłam. Po prostu
gapiłam się jak naiwne dziecko ze wsi.
- Tu wysiadasz.
Wóz zatrzymał się, silne łapska wzięły mnie pod boki i zestawiły na
ziemię, a brudny palec wskazał cel mej podróży.
Dom był tak wąski, jakby wcale nie miał szerokości, tylko te dwa
piętra, tam, w górze, nad moją głową. Dziwne, że pan Perrers, człowiek
na pewno niebiedny, mieszka w domu tak niepozornym... Brnąc przez
śmieci i odpadki zalegające w rynsztoku, podeszłam do drzwi i zapu-
kałam.
Drzwi otworzyła chuda jak patyk kobieta. Była o wiele wyższa ode
mnie i z głową ustrojoną w nieznany dla mnie sposób. Na głowie
siatka, do której przyczepione były dwa metalowe cylindry, jeden po
lewej, drugi po prawej stronie mizernej twarzy. W tych cylindrach
niewątpliwe ukryte były warkocze. I to wszystko razem wyglądało tak,
jakby głowę tej nieszczęśnicy wsadzono do klatki.
- Czego chcesz?
- Czy to dom Janyna Perrersa?
- A co ci do tego?
Strona 17
Zmierzyła mnie wzrokiem pełnym odrazy, wyraźnie zamierzając
zamknąć mi drzwi przed nosem. Nie, wcale nie poczułam się urażona,
skoro odziana byłam niemal w łachmany. Ale nie miałam zamiaru od-
stąpić.
- Przysłano mnie tutaj - powiedziałam szybko, przytrzymując ręką
drzwi. - Jestem Alice. - I ukłon. Tak, bo nagle mnie olśniło, że to wła-
śnie powinnam zrobić.
Pokłoniłam się więc, jednak tej chudej kobiety w cylindrach wcale to
do mnie nie przekonało. Znów rzuciła mi złe spojrzenie i krzyknęła:
- Chcesz tu żebrać?! Zaraz wezmę miotłę i...
- Przysłały mnie zakonnice.
Wtedy spojrzała na mnie z jeszcze większą odrazą, a zaciśnięte wargi
podobne były do zwiniętego sznurka.
- A, więc to ty jesteś tą dziewczyną... Nie mogły znaleźć kogoś lep-
szego? - Nie mogły, bo nikogo innego nie miały na podorędziu. Byłam
jedyną nowicjuszką. Nie zdążyłam jednak tego przekazać, bo mach-
nąwszy z rezygnacją ręką, otworzyła drzwi szerzej. - Trudno. Skoro już
tu jesteś... Pamiętaj, że w przyszłości masz korzystać z drzwi na tyłach
domu, obok wychodka.
Tak zostałam powitana w miejscu, które miało stać się moim nowym
domem.
Domem, w którym wcale nie żyło się przyjemnie. Nawet ja, która od
niemowlęcia przebywałam w klasztorze, wyczułam to od razu, kiedy
tylko przekroczyłam próg.
Janyn Perrers. Pan domu. Lichwiarz. Prawdziwy krwiopijca, czło-
wiek niedobry i chciwy. Wysoki i chudy jak szczapa, jakby nie miał w
sobie najmniejszego zbytecznego skrawka mięsa. Człowiek wyjątko-
wo chłodny i małomówny. Otwierał usta tylko wtedy, kiedy uznał to za
konieczne. Wtedy coś mamrotał z wyraźnie obcym akcentem, i na ogół
nie było to nic miłego. W swoim domu był najwyższym autorytetem.
W interesach był niezwykle skrupulatny i całkowicie nimi pochłonięty.
Jego całym życiem było zdobywanie złotych i srebrnych monet i
pożyczanie ich na bardzo wysoki procent. Twarz może i byłaby
pociągająca, gdyby nie głębokie bruzdy i zapadnięte policzki. Bardzo
zapadnięte, jak u trupa. Włosy - a raczej ich resztki - to tylko kilka
brudnych, wijących
Strona 18
się kosmyków na karku, bo kiedy zdjął filcową czapkę, głowa
wyglądała jak wielkie wyświecone jajo. Nie wiedziałam, ile dokładnie
ma lat, ale na pewno był to człowiek już niemłody, och, bardzo
niemłody. Te wyblakłe oczy, ten niepewny krok. Palce zawsze miał
poplamione inkaustem, usta też, kiedy zdarzyło mu się obgryzać pióro.
Tamtego dnia, pierwszego dnia w jego domu, usługiwałam mu pod-
czas wieczornego posiłku. Kiedy ostrożnie stawiałam przed nim talerz,
skinął głową, dając do zrozumienia, że zauważył nową osobę w swoim
domu. I poza tym nic. Ani jednego słowa z ust człowieka, który prze-
cież sam mnie najął.
Natomiast jego siostra, Damiata, nie omieszkała od razu dać mi do ,
zrozumienia, że nie przypadłam jej do gustu. Signora Perrers, wład-
czyni w czterech ścianach. Chuda, mizerna, ale bardzo silna duchem.
Rządziła gospodarstwem twardą ręką, szczególnie twardą, gdy
wymierzała karę komuś, kto jej nie zadowolił. A w tym domu nic nie
mogło się dziać bez jej wiedzy czy przyzwolenia.
Oprócz mnie najęty był jeszcze chłopiec do noszenia, dźwigania i
czyszczenia wychodka. Mówił bardzo mało, a myślał pewnie jeszcze
mniej. Wiódł bardzo nędzny żywot. Widywałam go z rzadka, zwykle
gdy jadł, trzymając chleb czy kawałek mięsa w brudnych palcach.
Pożerał strawę bardzo szybko i zbiegał gdzieś na dół, z powrotem do
roboty. Nie znałam nawet jego imienia.
W domu pana Perrersa pojawiał się często William de Greseley.
Tylko pojawiał, ponieważ tu nie mieszkał. A pracował w wielu miej-
scach, gdyż był skrybą i człowiekiem bardzo bystrym. Czarnowłosy,
brwi też intensywnie czarne. Przypominał szczura, bo rysy miał
wyjątkowo ostre. I był blady, bardzo blady, jakby nigdy nie oglądał
dziennego światła. Panem Greseleyem nikt w tym domu za bardzo się
nie przejmował, może tyle co flądrą, którą signora Damiata kupiła na
targowisku. Jego zadaniem było wpisanie do ksiąg dziennego utargu.
Robił to znakomicie, jakby ten inkaust, który plamił palce pana
Perrersa, Greseley miał we krwi. Mnie, służącej, pan Greseley prawie
nie zauważał, mierząc mnie pewnie tą samą miarę, co robaka
przemykającego po podłodze w izbie, w której trzymano księgi
rachunkowe.
Strona 19
Rządziła mną signora. Miałam wykonywać te wszystkie prace, do
których nie brał się bezimienny chłopak, i zawsze miałam mnóstwo do
roboty.
Taka była rodzina Perrersów, ich dom, domownicy. A działo się to w
miejscu oddalonym o wiele mil od opactwa w Barking, co dla mnie
liczyło się najbardziej. Twardo postanowiłam, że wytrzymam
wszystko.
- Ten, co cię weźmie za żonę, nie będzie miał lekkiego życia, o nie...
- Ale ja wcale nie zamierzam brać sobie męża!
Doskonale pamiętałam tę rozmowę z woźnicą. I co? O Matko Prze-
najświętsza! Tak gorliwie zaprzeczałam, a tu proszę! Po zaledwie
siedmiu dniach składałam przysięgę małżeńską przed drzwiami
kościoła!
Kiedy wezwano mnie do paradnej izby na tyłach domu i pan Per-rers
powiedział o swoich zamiarach, signora Damiata była tak samo
zaskoczona jak ja. Z tym że ja osłupiałam, signora natomiast bardzo
głośno dała wyraz swemu niezadowoleniu:
- Na litość boską! Zapomniałeś, że masz syna, swego spadkobiercę,
który uczy się profesji w Lombardii? A ja prowadzę ci dom. I po co ci
żona? Po co? W twoim wieku?! - Była bardzo wzburzona, dlatego obca
wymowa z każdym słowem stawała się bardziej wyrazista. A tak na-
prawdę już nawet nie mówiła, tylko syczała, wyrzucając z siebie jedną
sylabę za drugą: - A jeśli już koniecznie musisz, to weź sobie pannę z
wianem, z bogatej kupieckiej rodziny! O Jezu! Czy ty w ogóle mnie
słuchasz? - Dłonie signory, zaciśnięte w pięści, uniosły się, jakby
chciała brata uderzyć. - Janynie! Przecież ona w ogóle nie nadaje się na
żonę dla człowieka tak znamienitego jak ty!
Jeśli miałam jeszcze jakieś wątpliwości, czy w tym domu naprawdę
najwyższą instancją jest brat, a nie siostra, to natychmiast znikły, gdy
pan Perrers, przerywając na chwilę przewracanie kartek w książce,
spojrzał na mnie i oznajmił ze stoickim spokojem:
- Ale ja tak chcę. Wezmę ją za żonę i nie ma już o czym gadać. Mnie,
naturalnie, nikt o zdanie nie pytał. Owszem, byłam obecna
przy tej rozmowie, ale udziału w niej nie brałam. Byłam czymś w
rodzaju kości, którą wydzierały sobie dwa psy. Z tym że pan Perrers
wcale się nie wzburzył, nie kłócił. Po prostu oznajmił, że takie jest jego
życzenie, a siostra musiała zamknąć usta.
Strona 20
I w taki oto sposób wzięłam sobie męża. Zrobiłam to w brudnej sukni,
którą miałam na sobie, gdy kroiłam cebulę i oprawiałam ryby.
Oczywiście, bo na młodą żonę szkoda wydawać pieniądze. Och, na
pewno nie byłam radosną panną młodą. Oszołomiona i rozżalona
spełniłam życzenie chlebodawcy, przecież do głowy by mi nie przyszło
sprzeciwiać mu się, kiedy zachciało mu się połączyć ze mną świętym
węzłem. Co uczynione zostało na schodach do kościoła, w obecności
dwóch świadków, czyli ponurej i milczącej signory Damiaty oraz pana
Greseleya, który akurat był pod ręką. Jego twarz jak zwykle była całko-
wicie pozbawiona wyrazu.
Znudzony ksiądz gdzieś ponad naszymi głowami wymamrotał kilka
wymaganych przy tego rodzaju okazji słów i już byłam żoną. A co
potem? A nic. Żadnego wesela, żadnego weselnego kołacza, ani
jednego kubka piwa. Przecież do tego małżeństwa nic nie wnosiłam,
nie było więc potrzeby obchodzić tego uroczyście. Aha... i o ile pamięć
mnie nie zawodzi, padał wtedy deszcz. Tak, kropiło z nieba całkiem
solidnie. Kaptur miałam przemoknięty na wskroś, kiedy składałam
przysięgę przy akompaniamencie wrzasków chłopców czyhających na
monety. I doczekali się, bo pan młody okazał dobrą wolę i rzucił im
całą garść.
Pamiętam jeszcze, jak palce pana Perrersa zaciskały się mocno na mej
dłoni, co było dla mnie jedynym dowodem, że to, co teraz się dzieje,
dzieje się naprawdę.
A może jednak lepiej było zostać oblubienicą Chrystusa? Czy mał-
żeństwo jest czymś lepszym od służebności? W moim odczuciu
różnica była niewielka.
Po tej jakże krótkiej ceremonii prawie natychmiast zostałam wysłana
na strych, by pozdejmować girlandy pajęczyn. Zła jak osa wymachi-
wałam miotłą, siejąc popłoch wśród pająków, które umykały co sił na
swych licznych nogach.
Szczęściarze... Bo ja nie mam dokąd uciec!
Tak, nie mam, a wkrótce noc... Kiedy uprzytomniłam to sobie,
rozsadzający mnie gniew znikł, a pojawił się strach. Bo ta noc to noc
poślubna, którą widziałam w barwach najczarniejszych. Wystarczyło
przecież pomyśleć, jak wygląda mój oblubieniec, jakim jest człowie-
kiem ten cały pan Janyn Perrers.