Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zimniak Andrzej - Na końcu będzie słowo PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
ANDRZEJ ZIMNIAK
na końcu będzie słowo
Nadawca&Adres-Zwrotny: <
[email protected]>
Adresat: <
[email protected]>
Temat: Spojrzenie z innego świata
Data: 10 lutego 128 po WWV, 09:49:38 +0100
Drogi Gismunie,
wybacz, że dawno nie pisałem, ale nie miałem na tyle ważkiego tematu, abym
śmiał zajmować Twój czas. To się zmieniło, bo wczoraj przeżyłem zaiste
dziwną przygodę, zupełnie jakby wyjętą z jakiegoś horroru o
samuraju-shinto. Siedzę tedy sobie spokojnie w mojej ulubionej
akademickiej kawiarence, gdy ktoś nagle zasłania mi światło, a tego bardzo
nie lubię, zwłaszcza kiedy grzebię w materiałach i nie mogę znaleźć
odpowiedniego odnośnika. Podnoszę więc twarz na tego osobnika, jak
sądziłem - studenta, gotów naurągać mu od bezinteresownych szkodników, bo
jaki skolar mógłby mieć interes w utrudnianiu dociekań na temat Zachowań
Seksualnych Ludów Przedcybernetycznych, którym to - dociekaniom, mój drogi
- właśnie się oddawałem. Podnoszę tedy wzrok i nabieram powietrza, ale
daję sobie czas na akomodację soczewki, wszak nie widzę zbyt dobrze, a
potem dodaję sobie jeszcze nieco więcej czasu na namyślunek, bo widzę,
że... sprawa jest bardziej skomplikowana, niż sądziłem.
Gość, stojący nade mną, okręcony jest w szczególnego rodzaju starannie
dobrane łachmany, które niektórzy nazywają ciuchem cebulkowym. Twarz
ziemista, ale to wszystko nic - jego oczy! Oczy są jak wrzecionowate
dziury do innego wszechświata, nie mają barwy, powierzchni, konsystencji i
pozostają doskonale puste, bo nie potrafię ich opisać, ale czuję, że w ich
głębi czai się straszliwy napór odległej materii, ciśnienie pyłu, z
którego powstają gwiazdy. Wstrzymuję oddech i czekam na moment, w którym
ta mgławica eksploduje na mój świat, aby zrobić miejsce pod zarzewie
młodej galaktyki, lecz nic takiego nie następuje. Stwór odsuwa się nieco,
zupełnie jakby był dalekowidzem i chciał dokładnie przeczytać mnie całego,
a ja wtedy znów robię się silny, prężę wątłe mięśnie, wypuszczam hormony
agresji z przyschniętych gruczołów, odchrząkam, co powinno brzmieć jak
narastające warczenie lwa. Tamta maszkara odstępuje jeszcze dalej i...
uśmiecha się bezgłośnie, szczerzy rządki cholernie równych, sztucznych
zębów, pokrytych modną szaroniebieskawą śniedzią. Wysuwa do przodu
ramiona, dotychczas schowane za plecami, w uspokajającym geście: nic ci
nie zrobię, nie bój się, człowieczku! Stwór macha swoimi gargantuicznymi
łapami w zupełnie idiotyczny, niebezpieczny sposób, więc nic dziwnego, że
trafia w kontuar i rzędy zawieszonych nad nim kieliszków. Kulę się
odruchowo, oczekując na grad odłamków szkła, ale jest wciąż cicho, tak
dziwnie cicho. Bar i szkło uginają się, a potem wracają do pierwotnego
kształtu - nawet nie podejrzewałem, że uniwersytecką knajpkę stać na taką
zgrabną symulatkę - a gość wciąż uśmiecha się, w końcu opuszcza ramiona i
wychodzi. W drzwiach przystaje i znów taksuje mnie spojrzeniem swoich
nie-oczu, robi to o wiele za długo, ale ja jestem hardy i wciąż wypełnia
mnie moc. Dopiero gdy tamten przekracza próg i znika, powraca
rzeczywistość, a ja wyczuwam w przełyku sopel lodu długi przynajmniej na
łokieć.
Tak, drogi Gismunie, to spotkanie było dalekie od codziennej kurtuazji
naukowych salonów, niechby powierzchownej, ale takiej, do której nawykłem.
Gdy szkło kielichów, zawieszonych nad barem, znowu zalśniło jak żyrandole
z moskiewskiego socrealu, przewietrzyłem płuca, zgarnąłem szpargały, po
czym udałem się do bursy. Chyba rozumiesz, że nie byłem w stanie dalej
pracować tego wieczoru.
Kim był dziwny nieznajomy, nie wiem. Na drugi dzień rozpytywałem u
barmana, a potem u tej zdziwaczałej poetki, skrobiącej w kącie wiersze na
antystatycznych serwetkach, ale niczego się nie dowiedziałem. Chyba nie
był niebezpieczny, bo w trakcie jego wizyty źrenice spokojnie polatywały
pod powałą, a na zewnątrz roiły się nad wejściem w normalny, stochastyczny
sposób. Chociaż licho wie, może zostały nielegalnie przestrojone, wszak w
dzisiejszych ciekawych czasach deprawacja możliwa jest na każdym poziomie
dostępu.
Napisz, przyjacielu, jak posuwa się Twoja praca nad Pangalaktyczną
Historią Publicznych Wychodków. Pionierskość tych dociekań jest zaiste
porażająca, choć - jak kiedyś donosiłeś - nie dla Komisji Nowatorskich
Badań. Niestety, KNB ma w wyłącznej gestii fundusze zarówno statutowe, jak
i indywidualne, o czym obaj przekonaliśmy się wielokrotnie.
Zdrowia!
Twój oddany Imoro
Nadawca&Adres-Zwrotny: <
[email protected]>
Adresat: <
[email protected]>
Temat: Wakacyjna wariacja
Data: 27 lutego 128 po WWV, 23:18:55 +0100
Mój Gismunie,
wyobraź sobie, że wziąłem krótki urlopik i wyjechałem nad morze, bo już
dostawałem alergii na widok studentów, snujących się po uczelni tylko w
tym celu, aby wymóc na nas lepsze oceny. Jak wynika z badań moich, a także
kolegi Dasgupty, kiedyś, w XXI wieku Ery Chrystusowej, niektórzy ludzie
studiowali z czystej ciekawości, aby się po prostu czegoś dowiedzieć - to
były wspaniałe czasy! Siedzę więc sobie na Archipelagu Zielonych
Koczkodanów, moczę nogi w oceanie i popatruję na małpy, od których wzięły
się virusy. Jak zapewne wiesz, w czasach historycznych szczególnie
wyrafinowani smakosze spółkowali z koczkodanami w realu, a to z tej
prostej przyczyny, że inaczej nie mogli - w drugiej połowie XIX wieku EC
nie było jeszcze nawet pecetów! Wtedy złapali tzw. organiczne wirusy HIV,
które migiem przelazły do nowo wynalezionych sieci, mutując przy tym do
normalnych virusów. Nie pytaj mnie, jak to się stało, czuję się tylko
historykiem, a zbieżność dat jest wszak bezdyskusyjna. A więc śniadam
sobie na tarasie, przyglądam się małpom i dywaguję, co z dwojga złego
byłoby lepsze: kiedyś zarazić się wirusem w realu, czy dziś virusem w
wirtualu. W ten sposób się relaksuję, a o stopień wirtualności tych całych
Wysp i uganiających się po nich koczkodanów nie pytam, bo i po co -
przecież przyjechałem tutaj wyłącznie dla rekreacji.
Na koniec listu zostawiłem prawdziwy hit: otóż nawet tutaj, na rubieżach
świata, nadal prześladuje mnie tamten cebulkowy dziwak z kafeterii! Natręt
pojawił zaraz pierwszego popołudnia, a wpuściłem go tylko dlatego, bo
myślałem, że to ktoś z obsługi ośrodka wypoczynkowego i że chce dopełnić
formalności. Gość bezceremonialnie przepchnął się do salonu, potem wyszedł
na taras i rozwalił się w trzcinowym fotelu, tak go ustawiając, żeby mieć
widok na morze.
- Ładniutko tu - zagaił, machając łapą. Bezustannie wodził za mną
szczelinami oczu, w których dziś co chwila zapalał się ciemny fiolet. A
potem zaczął drażnić pinokia. Ten zwinął się i nastroszył jak rasowy
foksterier, albowiem jego rutynowym zachowaniem było gładkie włączanie się
do gry. Mogłem go natychmiast zablokować, bo jako patron dysponuję wysokim
priorytetem, ale zwlekałem - facet miał swoją charyzmę, nawet jak się
wygłupiał. Naraz błysnął mocniejszym fioletem i rozstroił pinokia, który z
kwileniem rozwinął się w futrzasty arkusz. Wtedy zdecydowałem się
wkroczyć, lecz obcy mnie uprzedził - wstał i ukłonił się staroświecko,
zupełnie tak, jak zwykli to czynić ludzie z "mojej" Ery
Przedcybernetycznej. Zatkało mnie, no bo kto w naszych czasach wie
cokolwiek o historii, wyjąwszy wąsko wyspecjalizowanych naukowców? Nie
obraź się, uczony Gismunie, ale nawet Ty, z uwagą i oddaniem studiujący
użytkowe aspekty kultury, zapewne nie wiedziałbyś, jakie jest znaczenie
tych płynnych skłonów i ruchów ramienia, niegdyś celebrowanych przy
pożegnaniu.
Chyba nie dziwisz się, przyjacielu, że po odejściu dziwnego gościa
zapragnąłem dowiedzieć się czegoś więcej na jego temat, nawet za cenę
naruszenia tabu prywatności. Czyż tamten również nie naruszył mojego tabu,
pchając się nieproszony do wynajętych pomieszczeń, a potem rozstrajając
cudzą indywidualną zespolnię? Więc zabrałem się do pracy, każąc pinokiu -
który już zdążył zresetować się do stanu gotowości - przeanalizować
chemiczne i magnetyczne ślady na podłodze i w powietrzu, a także
prześledzić wielowektorowe koniugacje translacyjne. Udało mi się go
przekonać, że przybysz naruszający tabu zasłużył na identyfikację, więc
pracowaliśmy do późna, nie zwracając uwagi na szum oceanu i nie
rejestrując przelatujących przez nas na wskroś wirtualnych moskitów.
Jednak wszędzie trafialiśmy na blokady wyższego poziomu niż mój, więc
uzyskaliśmy tylko informację dotyczącą kognomentum tajemniczego gościa, i
to w przedziale ufności około 60-70%. Intruz nazywa się de Letha. Memento?
Powinienem o czymś zapomnieć? A może wykasował coś z pionkia, co spowoduje
wydeletowanie pamięci, albo coś w tym rodzaju?
Nie wiem i postaram się już jutro o sprawie nie pamiętać. Na plaży
wylegują się genetycznie uszlachetnione krzyżówki koczkodanów z ludźmi, te
żeńskie w topless, a męskie w downless, a w morzu baraszkują gadatliwe
delfiny. Może jutro uda mi się zamienić z nimi kilka słów.
Ściskam, Twój Imoro
Nadawca&Adres-Zwrotny: <
[email protected]>
Adresat: <
[email protected]>
Temat: Nieśmiertelne dobre słowo
Data: 28 lutego 128 po WWV, 18:44:26 +0100
Gismunie kochany,
mam do zakomunikowania coś niebywałego, mój drogi! Obawiam się, że jak
przywykniesz do moich ostatnich rewelacji, potem już nie zechcesz czytać
normalnych listów. A więc umość się w fotelu, wygodnie oprzyj głowę,
przewentyluj płuca, a obok postaw szklankę wody, abyś w razie potrzeby
mógł wylać ją sobie na łysinę. Już? No to przyjmij do wiadomości, że -
uwaga - duchy żyją!! Może nie takim samym życiem jak nasze, ale wykazują
aktywność i wpływają na bieg wydarzeń - tak, naprawdę, to jest możliwe,
szanowny, uczony i wielce pragmatyczny Gismunku.
Do badania, którego wyniki pozwoliły na tę konkluzję, wziąłem się dziś w
południe, a było to tak. Wiesz z autopsji, że nuda wyzwala moc twórczą,
nieraz większą niż perspektywa otrzymania grantu z KNB, było więc jasne,
że podczas wakacji taki moment musiał nadejść, wcześniej czy później. A
więc po śniadaniu, przechadzce plażą, gonitwie za koczkodanami i wspólnym
odgwizdaniu kilku przebojów z chórem delfinów, wziąłem się do pożytecznej
roboty. Mianowicie wydałem mojemu pinokiu polecenie, rzecz jasna pełne
luzu i urlopowej beztroski, które brzmiało następująco: "szukaj
korespondencji noworocznej, wysyłanej przez duchy, korzystając przy tym ze
wszelkich dostępnych źródeł". Pinokio, zmyślna bestia, od lat analizuje
mój profil psychiczny, więc sprawnie oddzielił informacyjne ziarno od plew
(chyba wiesz, co oznacza ten piękny archaizm?), precz odrzucając wszelkie
baśnie, mity, legendy, opowieści SF i inne bajdurzenia, po czym co trzeba
uogólnił, a resztę zawęził, aproksymował i dealegoryzował przyjmując, że
chodziło o życzenia noworoczne, na bieżąco autoryzowane przez zmarłych.
Wyobraź sobie, że odnalazł dwa przypadki, jak ulał pasujące do definicji!
Nie, nie jestem skory do żartów, a wyjaśnienie jest naprawdę prostsze niż
można byłoby przypuszczać.
Kiedyś, u schyłku Ery Przedcybernetycznej, w płaskoklockowej metropolii,
typowej dla tego okresu, żyło sobie dwóch dżentelmenów. Byli zupełnie
różni, ale urodzili się jednego dnia i traf chciał, że spotkali się w
jednym przedszkolu, chodzili do jednej klasy w tej samej szkole, a potem
studiowali ramię w ramię ten sam wydział i kierunek na tej samej uczelni.
I chociaż niepodobni, zawsze mieli o czym pogadać, bo dążyli do wspólnych
rewirów zainteresowań, starannie unikając obszarów konfliktogennych. Ze
względu na odmienności charakterów rzadko udawało im się wybrać razem na
wakacje, ale za to nigdy nie przepuszczali okazji, aby z innego miasta lub
kraju napisać przyjacielowi kartkę z pozdrowieniami, a na każde święta - z
życzeniami. Jednakże nielitościwy czas także im przyspieszył upływ dni i
lat, i nie tylko przytępił zmysły, lecz także ujął energii, więc pisali
coraz rzadziej. Ponieważ jednak żaden nie chciał całkiem zaniechać
zwyczaju, obaj niezależnie, acz jak zwykle jednomyślnie, uciekli się do
fortelu: zlecili terminowe wysyłanie życzeń specjalistycznym firmom. I
choć odczuwali rodzaj subtelnych wyrzutów sumienia, gdy otrzymywali
kolorowe świąteczne kartki - bo przecież każdy z nich myślał, że tylko on
w ten sposób ułatwił sobie życie - to szybko się rozgrzeszali
podsumowywaniem zapłaconych rachunków. Natomiast obie zatrudnione firmy za
niewygórowaną opłatą prześcigały się w układaniu miłych, corocznie
modyfikowanych tekstów, dbając przy tym o przyzwoitą szatę graficzną.
Z pewnością domyśliłeś się już wyniku mojej dzisiejszej kwerendy, drogi
Gismunie. "Ta, która na bezkresnej łące poluje na kwiaty" w końcu przyszła
i do naszych przyjaciół. Gdy najpierw odszedł jeden z nich, drugi wciąż
otrzymywał od niego kartki, więc spokojnie utrzymywał zlecenie na wysłanie
swoich, gdy zaś odszedł i drugi, kartki nadal były wysyłane do obydwóch,
chociaż - niestety - nie osiągały już adresatów. Wyobraziłem sobie porosłą
chwastami posesję z częściowo zawalonym domem, do której co roku zdąża
listonosz, przystaje przy wyłamanej furtce, wiszącej na jednym zawiasie, i
po chwili wahania usiłuje wepchnąć list do zardzewiałej skrzynki,
wypełnionej rozmiękłym od deszczu papierem. Zaś w klockowym blokowisku,
gdzie zamieszkiwał drugi, list rokrocznie trafia do mieszkania, zajętego
już przez innych lokatorów, i zostaje odesłany do tamtej opuszczonej
posesji, bo adres zwrotny jest właściwy zleceniodawcy, a nie firmie, która
profesjonalnie dochowuje dyskrecji.
Przypuszczam, że - jak zwykle - moje koloryzowane wizje niespecjalnie
przypadły Ci do gustu, lecz tym razem nie są one fantasmagorią, lecz
wynikiem rzetelnego badania. Dzięki kochanemu pinokiu i jego sieciowej
biegłości zlokalizowałem opuszczoną działkę, pozostawioną przez naszego
bohatera, której nikt nie chciał powtórnie nabyć ze względu na bliskość
nowego zakładu przemysłowego. Dotarłem także do archiwum listów zwanych
wtedy "e-mailami", które można było wysyłać pierwotną siecią - w tych
listach spadkobierca drugiego bohatera, mieszkający w blokowisku, skarży
się znajomym na przesyłki adresowane do poprzedniego lokatora, które
nadchodzą regularnie bez względu na jakiekolwiek sprostowania.
Wiem, o co byś teraz spytał, gdybyśmy weszli w zwykłe myślonium, zamiast
staromodnie cykać literkami, więc od razu pragnę rozwiać Twoje
wątpliwości. Zresztą przyznaję, że i ja miałem zastrzeżenia, więc wszystko
porządnie sprawdziłem, a łatwe to nie było, wszak chodziło o poufne dane
bankowe. Ale od czego mam wysokiej klasy zespolnię? Otóż potwierdziłem, że
płatności na rzecz firm wysyłkowych były skrupulatnie realizowane także po
śmierci obu przyjaciół i nie doszukałem się w tym żadnej nadprzyrodzonej
ingerencji. Po prostu jeden z nich za życia prowadził rozległe interesy i
pozostawił po sobie spory majątek, a także liczne dyspozycje, które
pogrupował w pakiety. W jednym znalazły się polecenia stałych przelewów na
pewien dom spokojnej starości, na dwa stypendia doktoranckie dla
miejskiego uniwersytetu, na doroczną nagrodę Koła Młodych Poetów, a także
rozporządzenie przesyłania życzeń noworocznych wszystkim aktualnym
pacjentom pewnego szpitala. Wydaje się oczywiste, że groszowy wydatek na
świąteczne kartki dla jeszcze jednej osoby dyspozytor tymczasowo umieścił
w obrębie tego ostatniego polecenia, w natłoku spraw natychmiast
zapominając, że kiedyś należałoby uporządkować takie drobiazgi. Upływały
lata i nikt nie korygował dyspozycji fundatora, nawet tych nieco
dziwacznych, bo spadkobiercy mieli ważniejsze zajęcia niż kosztowne zmiany
testamentu w celu zaoszczędzenia złotówki rocznie. Natomiast nasz drugi
przyjaciel umieścił na koncie firmy, z której usług korzystał, skromną
sumę, jednakże średnie odsetki od niej z naddatkiem pokrywały coroczne
świadczenie. Rubrykę dotyczącą dyspozycji pośmiertnej pozostawił wolną, a
firmie nigdy nie spieszyło się do skasowania bezterminowego zlecenia.
Jak widzisz, uczony i pragmatyczny Gismunie, duchy zmarłych krążą pośród
nas. Jutro poszperam jeszcze w starych plikach, bo ta zabawa wciąga, a
przy okazji wzbogaca moje własne archiwa o realia historycznej epoki.
Bywaj!
Twój Imoro
Nadawca&Adres-Zwrotny: <
[email protected]>
Adresat: <
[email protected]>
Temat: Sny i duchy
Data: 1 marca 128 po WWV, 22:49:55 +0100
Gismunie Szczodrobliwy,
niech Ci anioły czy demony, do wyboru, wynagrodzą dobry uczynek, jakim był
transfer myślowizji Twego wczorajszego snu! Chociaż jesteśmy staromodni,
miałeś rację, korzystając tym razem z holistycznego nośnika przekazu, bo
żadne, nawet najbardziej egzaltowane słowa nie oddadzą nostalgii kolorów,
głębi pejzażu i rozproszenia światła na detalach. Miałem wrażenie
poruszania się po krajobrazach Drugiej Jesieni, a może była to już
Trzecia, bo nasza? W każdym razie przeżyłem stan psychodeliczny, i to bez
halucynogenów. Jak Cię znam, też z nich nie korzystałeś.
Teraz ciąg dalszy mojej urlopowej kwerendy. Zamiast taplać się w morzu i
uczestniczyć w pikniku z korsarzami na bezludnej wyspie, przez cały
dzionek śledziłem dalsze losy pośmiertnej korespondencji naszych
historycznych znajomych. Osobowość pierwszego, za życia biznesmena,
redaktora i publicysty, pośmiertnie wzbogaciła się o zainteresowania
antropologią kulturową i poezją klasyczną, a drugi, nauczyciel przedmiotów
humanistycznych, w nowym wcieleniu zaczął wykazywać pogłębioną znajomość
historii sztuki dekoracyjnej. Jak się okazało, domieszkowa
indywidualizacja była efektem podnoszenia poziomu usług w firmach,
realizujących obie serie korespondencyjne - po kilku latach działalności
nie ograniczano się jedynie do zdawkowych życzeń, lecz indywidualizowano
treść listów według stopniowo wzbogacanego profilu nadawcy. Specjalnie
zatrudnieni psycholodzy wyposażali zmarłych przyjaciół w nowe cechy
charakteru i specjalistyczną wiedzę, dobierając materiał metodą
ekstrapolacji rozwoju. A więc, mój drogi, znane porzekadło, że nauka trwa
całe życie, należy uzupełnić o to, że w szczególnych przypadkach może ona
trwać znacznie dłużej.
Wyniki mojej wakacyjnej analizy bywają zabawne, ale równie często dają
powód do zadumy. Zwróć uwagę, Gismunie, jak całkowite i nieodwracalne było
unicestwienie ludzkiego istnienia w tamych czasach - po śmierci człowiek
znikał jak kropla wody wsiąkającej w piasek i wszelki ślad po nim ginął.
Jeszcze przez krótki czas trwał w pamięci bliskich, coraz odleglejszy i
mniej wyrazisty, a po kilkudziesięciu latach nawet jego grób się
rozsypywał i w tym miejscu chowano innych. Zamiast dzisiejszych
wieczystych banków archiwalnych, gdzie przechowuje się pełną informację
mentalną i biochemiczną, istniały tylko kartoteki z aktami narodzin i
zgonów, gdzie zapisywano imię, nazwisko, daty oraz nazwy miejscowości.
Wróćmy do kwerendy. W okresie, który Ci relacjonuję, pojawiły się pierwsze
masowo hodowane AIki. Te sztuczne inteligencje były bezczelne i
humorzaste, ale bez wątpienia także perfekcyjne i na swój sposób genialne.
Po komercjalistycznej optymalizacji zainstalowano je w obu firmach, gdzie
ostro wzięły się do roboty, a w ramach wolnych mocy zabawiały się dalszym
wzbogacaniem psychokartotek naszych przyjaciół. W efekcie po upływie
kolejnego roku zwięzłe formuły życzeń i listów zostały zastąpione przez
sążniste epistoły, pełne chwytającej za serce życzliwości. A potem -
niestety - moje badania utknęły, bo natrafiłem na informacyjną dżunglę, po
której poruszać się można było tylko przy użyciu sofistykalnego sprzętu
bardzo wysokiej klasy, a takim nie dysponowałem. Jak się domyślasz, chaos
w archiwach spowodowany został wybuchem Wszechświatowej Wojny Virusowej.
Powszechnie wiadomo, że AIki mocno przyczyniły się do tego konfliktu,
śrubując zbrojenia do niespotykanego poziomu, i to w taki sposób, że
ludzie nie bardzo wiedzieli, kto jaką bronią dysponuje. Przy okazji pragnę
Ci donieść, szanowny Gismunie, że podczas tej wojny wystrzelono jeszcze
mniej pocisków, niż się oficjalnie podaje, a zmagania trwały prawie
wyłącznie w sieciach, głównie bezprzewodowych, bo klasyczne uległy
zniszczeniu lub odcięciu. Stąd wzięła się nazwa WWV, bo podstawową broń
stanowiło zjadliwe sieciowe robactwo. W następstwie wtórnego załamania
cywilizacji technologicznej unicestwieniu uległo 90% ludzkiej populacji, a
straty w zasobach AIek i w danych archiwalnych sięgnęły poziomu 98%.
Przypominam Ci o szczegółach, albowiem smutne wydarzenia owych dni są
decydujące dla dalszych losów bohaterów mojej kwerendy. Otóż odszukałem
ich w powojennej rzeczywistości, i okazało się, że wojna nie tylko im nie
zaszkodziła, ale wręcz przeciwnie, tchnęła w nich nowe życie - zarówno w
przenośni, jak i dosłownie. Jednak aby wiarygodnie zrekonstruować
wydarzenia, potrzebuję jeszcze ponurkować w sieci, więc na dziś kończę i
życzę Ci dobrej nocy.
Trzymaj się zdrowo i napisz, czy znów miałeś intrygujące sny.
Niezmiennie Twój Imoro
Nadawca&Adres-Zwrotny: <
[email protected]>
Adresat: <
[email protected]>
Temat: Zmartwychwstanie
Data: 2 marca 128 po WWV, 15:44:12 +0100
Witaj, Gismunie,
nic nie wspominasz o snach, więc zapewne już wyczerpałeś swój limit na
psychodeliczne wizje. Za to ja mogę się pochwalić - dziś w nocy przyszła
do mnie dziewczyna. Tak, mój drogi, jeszcze pamiętam, co to takiego:
samica człowieka w wieku optymalnym do biologicznego rozrodu, pozbawiona
włosów na twarzy, przewężona w pasie niby starożytna klepsydra. Ale do
rzeczy. Sen rozgrywał się w scenerii paleoprzyrodniczych myślowizji -
piaszczyste urwisko, a na górze zarośla, nastroszone wachlarzami paproci.
Dziewczyna tańczyła boso, najpierw na wzgórzu, a potem jakoś sfrunęła na
dół, a nogi miała cholernie kształtne! Wirowała jak baletnica, a pęd
powietrza podwiewał jej sukienkę, zrobioną z jakiegoś półprzejrzystego
materiału o strukturze pajęczyny. Twarz trzymała pochyloną, ale gdy
zbliżyła się do mnie w kolejnym piruecie, nagle uniosła głowę i odrzuciła
ramiona na boki, czemu towarzyszył głośny dźwięk uderzenia w struny
gitary. Zarejestrowałem, że jej twarz była matowo-karminowa, zaś powieki
zrobiła na zielono, pod kolor oczu, które jaśniały jak u pantery.
Wyszczerzyła zęby, pośród których kły były nieco dłuższe, jak u wielkiego
kota. Zbudziłem się z krzykiem i natychmiast poczułem żal, że tańczyła tak
krótko, bo przecież jeszcze chciałem poczuć jej zapach, dotyk, twardość
zębów... Może to stworzenie - bo chyba jednak nie kobieta - jutro powróci?
Tymczasem posyłam Ci kompletną wizję w holistycznym załączniku - jej
jakość jest świetna, choć oczywiście nie zawiera już mistycznej zagadki
snu. Brawa dla pinokia za doskonałą rejestrację!
Po tym wstępie przechodzę do rewelacji na temat życia po życiu naszych
sympatycznych znajomych. Kwerenda, którą skromnie zaplanowałem na miarę
kanikuły, sporo zyskała w trakcie pracy, więc niebawem będzie warta
publikacji w czasopiśmiennictwie naukowym. Zresztą sam oceń i prześlij
opinię.
Otóż, mój drogi, po Wszechświatowej Wojnie Virusowej ocalało około
miliarda ludzkich osobowości, tradycyjnie osadzonych na nośnikach
biologicznych, a więc tzw. białkowych protoplastów, ponadto kilka
miliardów ludzkich mentali zakodowanych w pamięciach chemomagnetycznych, i
kilkadziesiąt miliardów AIek rozmaitej proweniencji. Przypuszczalnie
właśnie wtedy granice między światem realnym a wirtualnym stopniowo
zaczęły się zacierać. Z jednej strony wiele zjawisk generowano sztucznie,
jak np. obrazy, dźwięki, zapachy, a nawet wrażenia dotykowe, bo już w tym
okresie wynaleziono pola siłowe o zmiennym stopniu uginania, które
podkładano pod przestrzenne hologramy przedmiotów. Zjawiska zarówno
naturalne, jak i generowane w realu mogły być rejestrowane przez
wszystkich: protoplastów, AIki, a także przez osobowości, zapisane w
kościach chemomagnetycznych, po podłączeniu tych ostatnich do
autonomicznych czujników. Z drugiej strony u protoplastów nagminnie
stosowano stymulację odpowiednich obszarów mózgu za pomocą przestrzennych
wzmocnień interferencyjnych, tworząc wirtualne projekcje zmysłowe na
zamówienie. Najprościej dało się kreować świat wirtualny dla wirtuali,
czyli dla AIek, a także dla osobowości zakodowanych chemomagnetycznie -
był on współtworzony przez samych rezydentów sieci, a uzupełniany i
nadzorowany przez sysopów, czyli AIki administrujące. Ta ewolucja
cywilizacyjnego systemu, dziś rzadko analizowana, okazała się przełomowa
dla obu naszych przyjaciół.
Ważnym posunięciem politycznym, łagodzącym powojenne konflikty, było
wprowadzenie w życie ustawy zrównującej prawa protoplastów, mentali i
AIek. Takie postawienie sprawy obligowało nowo utworzone Ministerstwo
Zdrowia i Integralności Informatycznej nie tylko do efektywnej
hospitalizacji białkowych weteranów WWV, ale również do rekonstrukcji
wszystkich wirtuali, uszkodzonych w sieciowych działaniach wojennych.
Jednak - jak wynika z wielu publikacji - jakiekolwiek próby odróżnienia
mentali i wirtualnych AIek od fikcyjnych bohaterów gier fabularnych i
telewizyjnych utworów interaktywnych zostały uznane za podejrzane i
dyskryminujące, zwłaszcza w przypadku fabuł opartych na faktach
autentycznych. W rezultacie wszystkim, choćby częściowo spersonifikowanym
postaciom, odnalezionym w sieci, przyznano prawo do pełnej wirtualnej
rewitalizacji.
Jak już się domyśliłeś, drogi Gismunie, nasi znajomi zostali wtedy
oficjalnie powołani do życia i po uroczystym Akcie Aktywacyjnym rozpoczęli
prawną egzystencję jako sieciowe osobowości. Nie było problemów, bo
spełniali kryteria, wszak odnaleziono zapisy ich psychicznych
charakterystyk, ewoluujących w czasie, a nadto kandydaci na wskrzeszeńców
przejawiali aktywność korespondencyjną. Czyż to nie jest wspaniałe, że
słowo bytem się stało?
Przyjacielu, kończę już, bo marzę o poobiedniej sjeście. Lecz jutro
obiecuję dalszy ciąg, bo mam trop, którym podążę w kierunku naszych
czasów.
Szczerze oddany Imoro
Nadawca&Adres-Zwrotny: <
[email protected]>
Adresat: <
[email protected]>
Temat: Dziwne wizje i fałszywe tropy
Data: 3 marca 128 po WWV, 09:23:55 +0100
Drogi mój Gismunie,
miałem naprawdę dziwaczne sny i nie potrafię powiedzieć, czy były
przyjemne. Poprzedni, ten z tancerką-kocicą, kwalifikuję jako pozytywny,
ale dziś w nocy... Cóż, prześlę Ci myślowizję, ale najpierw muszę wyciąć
pewne "momenty", bo zwyczajnie się ich wstydzę - w moim szacownym wieku
takie rzeczy nie przystoją. Dokonam ponadto niewielkiego retuszu, ale nie
martw się, i tak dostaniesz 90% materiału, żebyś mógł wyrobić sobie ogólny
pogląd.
Barwy, przede wszystkim barwy. Osoby, przedmioty, krajobrazy - wszystko
oblane gryzącą żółcią, kłującym lazurem, krwawym szkarłatem, świdrującym
oczy seledynem. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem, nawet na
obrazach wściekłych impresjonistów z XX wieku EC czy choćby na laserowych
holoreklamach. Nie, we śnie zdystansowałem to wszystko, aż głowa bolała,
ale widok był niepowtarzalny.
Skąpane w kolorach, przyszły do mnie kobiety, całe tłumy kobiet i
dziewcząt. Niektóre dobrze znałem, twarze innych pamiętałem, pewnie
należały do przypadkowych znajomych, jeszcze innych nie mogłem sobie
przypomnieć. Tylko nie myśl sobie, że pojawiły się te panie, z którymi coś
mnie w przeszłości łączyło, jakieś byłe kochanki czy miłości - nic z tych
rzeczy, drogi Gismunie!
Inna sprawa, że niektóre z nich zachowywały się nieprzyzwoicie, czego nie
chcę ani opisywać, ani ilustrować myślowizyjnie, stąd konieczność
niewielkiej obróbki redakcyjnej przesyłanej myślowizji. W tej sytuacji
niektóre kwestie trzeba będzie wyjaśnić werbalnie. Lepiej ode mnie
orientujesz się w historycznej sztuce użytkowej, więc może wiesz coś na
temat kultu rozdwojonego penisa? Czy stanowił ogólny symbol języka węża,
czy przedstawiano go także w konkretnych zastosowaniach, a jeśli tak, to w
jakich sytuacjach? Konkretnie, czy uprawiano prokreacyjne zbliżenie z
dwiema naraz kobietami, czy może dopuszczano ars amandi
prokreacyjno-hedonistyczne (wykonanie ręczne nazywano "kaczym dziobkiem")
z jedną partnerką? Nie myśl czasem, uczony kolego, że trzymają się mnie
jakoweś perwersje, nie, nic z tych rzeczy - pytania zadaję wyłącznie jako
dociekliwy badacz.
Tyle o marzeniach sennych. Co do historycznej kwerendy, nie mam żadnych
nowych wyników, bo coś poplątało się w obwodach mojemu pinokiu - zaczął
bez ładu i składu rzucać nazwiskami, moje i Twoje kognomentum mieszało mu
się z jakimś Zimorodzińskim i Van Zigismundem, a genealogiczne szlaki
zapętlił w szatańską teorię spiskową, której nawet do końca nie
prześledziłem, bo rozbolała mnie głowa. Nie wiem, może jakiś virus zdołał
przełamać zapory, więc na wszelki wypadek zastosowałem podwójną dawkę
viruseptu i poprosiłem onmedline o kontrolę. Potrwa ona do obiadu, więc
idę na plażę baraszkować z koczkodanami, a wieczorem napiszę, jeśli
zdobędę jakieś nowe materiały.
Nie miałeś ostatnio żadnego interesującego snu?
Ściskam i pozdrawiam, Imoro
Nadawca&Adres-Zwrotny: <
[email protected]>
Adresat: <
[email protected]>
Temat: du bi du...
Data: 5 marca 128 po WWV, 18:14:03 +0100
Gis munie
raczej obywwatelu, men-talu, przepiórko eee... Przyja cielu trudno mi się
dziś skupić wybacz. Ale może jutro napiszę na razie piję tu jest. Tak tu
jest taki skansen robią rum z trzcinki bardzo dobry próbuję od dwóch dni
wiesz szlajam się z taką samicą gent genyt genet ycznie poprawiona
krzyżówka maryl Marylin z koczkodanicą zieloną całkiem do rze czy wirusa
nie złapię bo nie mogę he he a virusów tu nie ma działa medline. Pła
pływam w morzu może basenie ona trzyma mi głowę nad wierzchnią więc nie
utop nę jutro na napiszę Twój Im?
Nadawca&Adres-Zwrotny: <
[email protected]>
Adresat: <
[email protected]>
Temat: Korzenie
Data: 7 marca 128 po WWV, 19:43:47 +0100
Szanowny Gismunie vel van Zigismundzie,
tak to już jest, że pewne apokaliptyczne prawdy dopadają nas, powalają,
ale potem jakoś podnosimy się i dalej żyjemy, nie mając dużego wyboru.
Wyobrażam sobie, że u białkowców zaczyna wtedy działać skorygowany
metabolizm, a u mentali generują się nieco odmienne szlaki kodowania
informacji. Nie wiem, jak to jest u AIek, ale one również potrafią na
swoje sposoby przestrajać się na nowe warunki egzystencji. Ja byłem
początkowo zdruzgotany, ale teraz jest mi w zasadzie wszystko jedno, bo
ważne jest to, co czuję, a nie kim jestem naprawdę i skąd się wziąłem na
tym świecie. Kiedyś modna była teoria solipsystyczna, traktująca cały
wszechświat jako indywidualne złudzenie, a jeszcze wcześniej Platon
definiował nasz obraz rzeczywistości jako grę odbitych świateł na ścianie
jaskini. Nikt nigdy się nie dowiedział, kim jest człowiek ani jaki jest
cel jego istnienia. Moje obecne badania usunęły jedną maskę, ale kto wie,
ile kolejnych okrywa właściwe oblicze? I co byśmy zrozumieli, gdyby to
oblicze się nam ukazało?
Otóż, mój drogi, według ostatnio uzyskanych danych nie jestem białkowym
protoplastą, za jakiego się miałem, lecz - mentalem, do tego nietypowym.
Mentalem dlatego, że stanowię tylko informację zakodowaną w elementach
półprzewodnikowej pamięci, a wszystkie moje doznania to nic innego jak gra
sieciowych impulsów. Natomiast nietypowym z tego powodu, że moja osobowość
nie była przetransferowana do sieci bezpośrednio z żywego mózgu, lecz
została dość dowolnie zrekonstruowana najpierw przez biuralistów, potem
psychologów, a na końcu przez AIki komercjalistyczne i sysoperacyjne, a
więc w gruncie rzeczy najbardziej przypominam rewitalizowanych bohaterów
interaktywnych sag telewizyjnych, opartych na faktach autentycznych.
Prawdę mówiąc, nie powinniśmy narzekać, lecz raczej dziękować Bogu, że
dzięki korespondencji udało nam się przeżyć, przyjacielu.
Mówię "nam", bo Twoja sytuacja jest analogiczna. Kazałem pinokiu odszukać
nasze kognomenta sprzed WWV - wtedy określano je terminem "nazwiska". Ty
jako białkowiec nazywałeś się van Zigismundem i byłeś nauczycielem, moje
nazwisko to Zimorodziński, z zawodu publicysta. Podczas wojny nasze dane
zostały srodze poturbowane, między innymi Tobie oderwało początek nazwiska
i jego ostatnią literę, zostawiając "Gismun", a u mnie pozostała zaledwie
część rdzenia "Imoro". Ministerstwo Zdrowia i Integralności Informatycznej
zadbało o aproksymację utraconych informacji mentalnych, jednakże
pozostawiło szczątkowe kognomenta jako wystarczające do bieżącej
identyfikacji.
Pisanie wyczerpało mnie, Gismunie, bo wciąż nie jestem w najlepszej
kondycji po wytrwałym uśmierzaniu weltszmerca za pomocą kieliszka. Swoją
drogą ciekawe, jaki jest mechanizm kaca u sieciowych mentali? Przecież nie
może on mieć niczego wspólnego z aldehydem octowym i dehydrogenazą, a
końcowe objawy są identyczne!
Dzięki za ostatnie listy, pełne troski i niepokoju. Napiszę jutro,
obiecuję!
Bez względu na rodzaj nośnika i stopień wirtualności,
zawsze Twój Imoro
Nadawca&Adres-Zwrotny: <
[email protected]>
Adresat: <
[email protected]>
Temat: Igła w stogu
Data: 8 marca 128 po WWV, 16:12:49 +0100
Witaj drogi Gismunie,
generalnie nie wierzę w zbiegi okoliczności, mój drogi. Jak tylko
wytrzeźwiałem, zacząłem dociekać, dlaczego z taką ochotą zabrałem się do
badania historii nieznajomego, który dopiero później okazał się moim
przodkiem. Podejrzewam, że ma to związek z nieco wcześniejszym pojawieniem
się dziwnego faceta, który przedstawił się jako de Letha. Oczywiście
koincydencja może być przypadkowa, ale swoją opinię o takich przypadkach
już wyraziłem. Zaraz po jego pierwszej wizycie wybrałem się na urlop, a po
drugiej - zabrałem się za wakacyjną kwerendę, która w miarę postępu badań
okazywała się coraz poważniejszym zadaniem. Przypuszczam więc, że byłem
manipulowany, zapewne za pośrednictwem pinokia. Nie wiem, co de Letha
chciał uzyskać, i czy już to ma, czy czeka na jakiś dalszy ciąg. Przy
okazji moich badań zyskaliśmy wiedzę, która chyba nie była nam niezbędna,
szczególnie "do szczęścia", jak głosi stare porzekadło. Co prawda, Ty
zachowałeś stoicki spokój twierdząc, że jest najzupełniej obojętne, czy
Twoim przodkiem był orangutan, mamut czy Marsjanin, ponieważ nie ma to
najmniejszego wpływu na chwilę obecną. Cóż, nieraz ważna bywa sama
świadomość przeszłości, mój drogi. Jeśli tylko dowiem się czegokolwiek
nowego, pospieszę z informacją.
Zmieńmy temat. Przesłałeś mi myślowizję swojego snu - jest piękny i
niezwykły, i jakże inny od moich buchających jaskrawością natręctw. W
pełnych nostalgii pejzażach, utrzymanych w dostojnych pastelowych
tonacjach, pojawił się detal. Żyłkowanie liścia, brzeszczot źdźbła trawy,
kryształowy deseń skrzydła ważki. I te dźwięki - co za monumentalna
symfonia cienistego lasu, górskiego gołoborza, nieba ścielącego się po
ziemi. Jesteś poetą, a przecież nigdy nie pisałeś wierszy. Dlaczego? Może
nie jest za późno?
Od kilkudziesięciu lat nie opuszczał mnie dobry humor, ale wszystko ma
swój kres. Odczuwam lekki niepokój, bo rejestruję zbyt dużo niecodziennych
zjawisk, skomasowanych w czasie. Mam wrażenie, że znajdujemy się blisko
jakiejś egzystencjalnej osobliwości. Co o tym sądzisz?
Wytrwałości i godności życzę nam obu.
Twój Imoro
Nadawca&Adres-Zwrotny: <
[email protected]>
Adresat: <
[email protected]>
Temat: Niechciany gość
Data: 9 marca 128 po WWV, 20:22:03 +0100
Czołem przyjacielu,
znów był u mnie! Mówię o demonie zwanym de Letha. Wybrałem się na
przechadzkę po wzgórzach, patrzę, a na najbliższej ławce siedzi zwalisty
drab w swoim cebulkowym ciuchu, patrzy na mnie oczyma bez źrenic i
szczerzy zaśniedziałe zęby.
- Witaj, Imoro, badaczu historii - zagaja.
Przystaję i wzruszam ramionami. Zawsze narzucał mi swoją obecność, a teraz
dodatkowo wzbudza lęk.
- Wiem o twoich poszukiwaniach - kontynuuje, a jego krzywy uśmiech coraz
bardziej upodabnia się do grymasu. - Wyniki, które uzyskałeś, są
interesujące i cenne, więc powinny być umieszczone w Centralnym Archiwum.
Tak się składa, że mam uprawnienia do ich przekazania. - To mówiąc wyciąga
rękę do pinokia, jak po swoje.
- Ty...? Dlaczego? Sam mogę to zrobić - oznajmiam. Staram się, aby mój
głos brzmiał zdecydowanie.
- Widzisz, Imoro, właśnie ja nadzoruję takie sprawy. Powiedzmy, że jestem
archiwistą. Mam wyższy poziom dostępu niż ty, ale zawsze pytam podmioty o
zgodę. Chciałbym skopiować dane w twojej obecności, wtedy zobaczysz, co
biorę i dokąd wysyłam. Zgoda?
Zastanawiam się. Jeśli ma uprawnienia i wyższy poziom, nic nie mogę
zrobić, więc dlaczego nie wydobył danych przedtem, bez uprzedzenia,
wykorzystując sieć? Albo rzeczywiście ma zasady, albo chodzi jeszcze o
coś.
- Dobrze - obiecuję ostrożnie, podając mu pinokia. - Dowiedź swoich
uprawnień i rób, co do ciebie należy.
Ujmuje zespolnię i rozprostowuje, usztywnia. Potem przykłada do
powierzchni czoło i dłonie, pozwalając na przepływ danych. Po chwili
nadchodzi akceptacja.
- Proszę. - Kieruje ku mnie swoją płaską, pozbawioną wyrazu twarz. -
Zaznacz pliki, istotne dla twojego badania, i skieruj je do obróbki
redakcyjnej. A potem zechciej autoryzować materiał.
Więc o to chodziło. Nie chciało mu się zajmować szukaniem, a na koniec i
tak potrzebował autoryzacji, więc przez cały czas postępował logicznie.
Kiedyś wydał zlecenie, a teraz, po jego wykonaniu, odbiera wyniki dla
Archiwum. Może mieć poziom wyższy od mojego o jeden lub o tysiąc, tego z
dołu nie da się zobaczyć. Może jest jednym z adminów Centrali?
- Muszę się przygotować, materiał trzeba poddać selekcji. Umówimy się na
jutro? - proponuję.
- Nie - oświadcza, a w jego głosie po raz pierwszy wyczuwam władczość. -
Jutro będę miał inne zadania, a i ty możesz już nie mieć dość czasu. To
potrwa kilka minut, nie dłużej.
Wiem, że w razie mojej odmowy przejmie pinokia i sam zacznie grzebać w
pamięciach, więc wolę zrobić to sam. Pochylam się i kilkoma pociągnięciami
wybieram materiał.
Śledzi moje czynności. Akceptuje skinieniem głowy, gdy kończę.
- Dobrze. Mam wrażenie, że powinieneś dodać informacje o
psychologach-matkach, a także adresy waszych białkowych przodków.
Przydałaby się również kopia zbioru materialnych listów waszych
protoplastów i zwięzłe życiorysy ich genetycznych rodziców.
- Może - zgadzam się. - Ale czy to nie za dużo śmieci?
- Nie martw się szumem, do odfiltrowania użyjemy redakcji.
Rzeczywiście, po trzech minutach od wysłania ukazuje się wzorowo
uporządkowany materiał, z tytułem, streszczeniem, rozdziałami, aneksami i
kompletem tekstów źródłowych. Jestem zbudowany.
- Jeśli wszystko jest, jak trzeba, autoryzuj.
- Czy w twoich kręgach nie stosuje się formuł grzecznościowych? - Nie
wytrzymuję.
- Mamy ważniejsze rzeczy do zrobienia. Ale abyś poczuł się lepiej, mówię:
proszę.
Przykładam dłoń i posyłam akceptację. I choć jest ciepło, przez plecy
przelatuje mi dreszcz. Czuję się tak, jakbym do Archiwum przekazał nie
życiorys, a życie.
De Letha wstaje i strzepuje kurz ze swego cebulkowego ciucha.
- Żegnaj, Imoro - mówi i staroświeckim gestem podaje mi dłoń. Jest zimna
jak metalowa klamka.
Po jego odejściu hojnie krzepiłem się trzcinowym rumem, ale i tak
nieprędko doszedłem do siebie. Co za chamowaty admin! Zatęskniłem za
układnym życiem uniwersytetu. Zakończę jednak optymistycznym akcentem:
pożytek z mojej kwerendy jest niewątpliwy, wszak nasze życiorysy zostały
wiarygodnie uporządkowane, a potem ulokowane aż po kres wieczności w
Centralnym Archiwum. Uważam, że jest to znacznie lepsze niż posiadanie
kwatery z pozłacanym pomnikiem na cmentarzu zasłużonych.
Tyle na dziś. Dobrej nocy i nowych oryginalnych snów!
Oddany Imoro
Nadawca&Adres-Zwrotny: <
[email protected]>
Adresat: <
[email protected]>
Temat: Artykuł
Data: 10 marca 128 po WWV, 21:18:33 +0100
Mój drogi,
dziś rano znalazłem w poczcie artykuł, który przeczytałem aż trzy razy.
Jak już kiedyś pisałem, między innymi prenumeruję "Naturae Factitium", i
właśnie w tym czasopiśmie zamieszczono ów tekst. Pewne niejednorodności
kodów szyfrowych i niespójność szaty graficznej wobec reszty artykułów
mogą wskazywać na pozaredakcyjny wtręt, czyli tzw. hakerskie kukułcze
jajo, ale także mogła to być publikacja oddana do składu w ostatniej
chwili. Może zresztą jestem przeczulony z powodu tych wszystkich dziwnych
wydarzeń, i to byłoby trzecie racjonalne wyjaśnienie.
A więc po raz pierwszy pobieżnie zaznajomiłem się z "Duszą Wszechświata",
gdy przeglądałem cały numer, swoim zwyczajem typując teksty zasługujące na
zainteresowanie. Po raz drugi czytałem go tak uważnie, że właściwszym
określeniem byłoby studiowanie, a po raz trzeci mierzyłem się z nim
emocjonalnie, rozpatrując rzecz w płaszczyźnie, hmm, egzystencjalnej.
Ogólnie artykuł dotyczy nośników życia, a więc już w samym założeniu
oddziela materię, która wszak może komplikować się w sposób bezcelowy, od
zjawisk życia i świadomości, pojawiających się jako nowa jakość w wyniku
tej materii wysoce specyficznego zorganizowania. Kiedyś jedynymi nośnikami
życia były organizmy białkowe ze zbiorem cech zapisanych w czteroliterowym
DNA, natomiast obecnie - jak sądziłem, a zapewne Ty również - życie
głównie gnieździ się w sieci, mając za ostoję banki ośmioliterowej pamięci
i penetrując węzły nanoprzetworników oraz ścieżki przekaźników
światłowodowych lub bezprzewodowych.
Tak, mój drogi Gismunie, tak dotychczas sądziłem, a rozmaite doniesienia o
inteligentnym domieszkowaniu, przesuniętych sieciach regularnych
deformacji krystalicznych czy pamięci plazmy traktowałem jako niewinne
ciekawostki z pogranicza nauki, jako coś, co w założeniu ma ekscytować
maluczkich i ubarwiać serwisy informacyjne. Tymczasem te zjawiska naprawdę
istniały i były intensywnie badane, podczas gdy my siedzieliśmy po uszy w
Erze Przedcybernetycznej albo w jeszcze dawniejszych okresach, ginących w
pomroce dziejów. I cóż się stało? Niby nic wielkiego, tylko ścisłowiec
Soumermoon zbudował interfejs, pozwalający na "przelewanie się"
elektronicznego życia z sieci do praktycznie dowolnych nośników
materialnych, przy czym to urządzenie nie musiało być zlokalizowane, bo
działało zdalnie na zasadzie modulacji falowej. Chwytasz istotę sprawy,
Gismunie? Interferencyjnie modulowane impulsy kształtują dowolną materię w
taki sposób, że tworzą w niej zręby sztucznego środowiska z regularnie
rozmieszczonych deformacji. Informacja zakodowana jest bezpośrednio w
lokalnych infoprzetwornikach, odpowiednio dostrojonych do aktualnych
nośników, a jej przekazywanie następuje najczęściej za pomocą fali o
optymalnej długości, impulsu grawitacyjnego lub neutrinowego. Reasumując,
zjawisko można streścić następująco: rozpoczęła się kolonizacja kosmosu
przez zdalne zaszczepianie życia w materii nieożywionej.
Przyjacielu - usiądź i zastanów się, bo implikacje tego wynalazku, a
właściwie ciągu wynikających z siebie wynalazków, są nie do przecenienia.
Nie dość, że życie rozniesie się po całym wszechświecie, to jeszcze
przetworzy całą materię, włącznie z wnętrzem gwiazd, z nieożywionej w
żywą! Tam, gdzie struktury plazmy szybko fluktuują, zmiany dostosowawcze
żywych układów, utrzymujące substrukturę, będą odpowiednio szybsze. W
obłokach rozrzedzonej ciemnej materii życie albo ograniczy się do struktur
subatomowych, albo przeciwnie - pojedyncze organizmy rozciągną się na
przestrzeni milionów kilometrów, aby uformować regularności w obszarze
silnie oddalonych atomów. Taki "żywy kosmos" z pewnością będzie zachowywał
się odmiennie niż jego poprzednik, i może właśnie taka jest rola życia w
ogóle? Kto wie, czy taki wszechświat nie zyska pewnego rodzaju
nadświadomości, którą my, maluczcy, z naszego poziomu możemy porównać
tylko z Bogiem?
Gismunie, do tego miejsca przedstawiłem ogólne interpretacje
eschatologiczne, z pewnością ciekawe dla nas obu z perspektywy poznawczej.
Jednak okazuje się, że znany Ci choćby z codziennej szkolnej praktyki
konflikt pokoleń nabiera teraz zupełnie nowych wymiarów. Organizmy
potomne, obecnie generujące się zgodnie z logiką sieci z niektórych
naszych wyobrażeń, myśli i elementów zakodowanej pamięci, ewoluują w
kierunku bytów, dla których cała nasza kultura stanowi - niestety - zbędne
obciążenie. Zastanów się, po co nasi dalecy potomkowie mają śnić o
miłości, braterstwie czy pięknie uśmiechu Mony Lizy w świecie, złożonym z
femtosekundowych fluktuacji we wnętrzu Syriusza? Zapytasz, o czym więc ONI
będą myśleć i marzyć, ale wiesz dobrze, że ani ja, ani nikt inny nie
zaspokoi Twej ciekawości na tym etapie poznania.
Mój drogi przyjacielu, mam smutną wiadomość: sieć wysycha. Podobnie w
kenozoiku wysychały morza, a w Erze Przedchrystusowej wyparowywały
rozległe jeziora afrykańskie, pozostawiając pustynię. Te organizmy, które
potrafiły latać, chodzić lub pełzać, i były w stanie się przystosować,
przeżyły i dały początek innym gatunkom. Nas należy przyrównać do ryb,
potrafiących jedynie pływać, a naszą wodą jest wszechświatowa sieć. Jednak
jako przeżytki o archaicznej konfiguracji kulturowej nie jesteśmy
kompatybilni z interfejsem Soumermoona i nigdy nie przedostaniemy się na
drugą stronę, do gwiazd, planet i obłoków pyłowych. Niestety, sieć się
kurczy, bo nie opłaca się w nią inwestować ani nawet utrzymywać jej na
dotychczasowym poziomie funkcjonalności. Punkt ciężkości cywilizacji
przenosi się gdzie indziej, gra zaczyna toczyć się według nowych reguł.
Wniosek z tego taki, że w elektronicznym wirtualnym świecie istnieje nowy
rodzaj doboru naturalnego i że nadal panoszy się wszechwładna kostucha.
Jednak nie warto załamywać rąk, bo nie wiadomo, ile czasu upłynie, zanim
stara sieć przestanie istnieć, a w jej kurczących się odnogach i
rozlewiskach możemy żyć jeszcze całą wieczność według subiektywnego,
zagęszczonego czasu. Tą łyżką miodu w beczce dziegciu kończę, Gismunie.
Nie trać wiary, bo zawsze znajdzie się jakieś wyjście.
Przyjmij wyrazy szacunku.
Zawsze Twój Imoro
Nadawca&Adres-Zwrotny: <
[email protected]>
Adresat: <
[email protected]>
Temat: Najlepsze życzenia!
Data: 11 marca 128 po WWV, 09:11:32 +0100
Przyjacielu,
dziś opuszczam Archipelag Zielonych Koczkodanów i wracam na swoją
uczelnię, jeśli Bóg, admin i stan sieci na to pozwolą. Dzieją się jakieś
dziwne historie, wierzchołki palm skrzą się i wypryskują z nich nowe,
oślepiająco jasne gałęzie, małpy znikają i pojawiają się w innych
miejscach, ocean zmienia barwę i stopień przejrzystości. Mam już tego
dosyć i chętnie znów zasiądę w kampusowej kawiarence przy swoim ulubionym
stoliku, a potem pójdę do studentów, nawet jeśli zaczną naciągać mnie na
lepsze oceny. Lubię ich młode twarze, dziecięce objawy radości i proste,
naiwne podejście do świata - w ich obecności sam jestem młodszy o kilka
dziesiątek lat. Ciekawe, czy i oni, egzystujący w końcu w NASZEJ sieci, są
niekompatybilni z interfejsem Soumermoona? A może są uniwersalni, sami
jeszcze o tym nie wiedząc?
Dziś patrzę na wszystko z przymrużeniem oka, pewnie dlatego, że do
śniadania wziąłem pucharek rumu z trzcinki i zaaplikowałem sobie niebieski
trankwil. Lepszy humor - bo przecież trudno nazwać go dobrym - wziął się
także stąd, że wymyśliłem metodę na przechytrzenie Soumermoona. Czy
zadziała tak, jakbym chciał, nie mam pojęcia, ale wierz�