Vandenberg Philipp - Zapomniany pergamin
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Vandenberg Philipp - Zapomniany pergamin |
Rozszerzenie: |
Vandenberg Philipp - Zapomniany pergamin PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Vandenberg Philipp - Zapomniany pergamin pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Vandenberg Philipp - Zapomniany pergamin Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Vandenberg Philipp - Zapomniany pergamin Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
ZAPOMNIANY
PERGAMIN
PHILIPP
VANDENBERG
Z języka niemieckiego przełoŜyła Sława Lisiecka
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA
Strona 4
Tytuł oryginału:
DAS VERGESSENE PERGAMENT
Copyright © 2006 by Verlagsgruppe Liibbe GmbH 6c Co. Bergisch
Gladbach
Copyright © 2007 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2007 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia
Draga
Redakcja: Marcin Grabski Korekta: Jolanta Olejniczak i Mariusz Kulan
ISBN: 978—83—89779—98—4
Dystrybucja:
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
ul. Poznańska 91,05—850 OŜarów Mazowiecki
e—mail: [email protected], www.olesiejuk.pl
SprzedaŜ wysyłkowa: www.merlin.com.pl, www.empik.com
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.
pi. Grunwaldzki 8—10,40—950 Katowice
tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28
e—mail: [email protected], www.soniadraga.pl
Skład i łamanie: Sonia Draga Group
Katowice 2007. Wydanie I Druk: Drukarnia Lega, Opole
Strona 5
Noc, głęboka noc zapadła nad strasbur-
ską świątynią. Główna nawa, jeszcze bez
wieŜy, sterczała ku niebu niczym dziób
okrętu osiadłego na mieliźnie. Katedra ciągle była olbrzymim tere-
nem budowy. Z wąskich uliczek dochodziło na plac katedralny uja-
danie kilku psów. Zdawało się, Ŝe osłabł nawet odór miasta, unoszą-
cy się za dnia nad tą rozległą przestrzenią. Była to pora szczurów.
Nękane głodem tłuste, szczeciniaste zwierzęta wypełzały ze swoich
kryjówek i przemykały po stertach zalegających wszędzie odpadów.
JuŜ dawno znalazły drogę do wnętrza katedry przez szyb studzienny.
Tam jednak, gdzie ludzie szukali strawy duchowej, nie było Ŝeru dla
szczurów.
Pół godziny po północy katedralne szczury zaniepokoił odgłos
miaŜdŜenia. Tak szybko, jak pozwalały na to ich tłuste cielska, zwie-
rzęta umknęły z powrotem do swoich kryjówek. Tu i ówdzie wyzie-
rał tylko jakiś goły ogon. Dziwny odgłos stawał się coraz bliŜszy i
coraz bardziej donośny. Wydawało się, Ŝe to kamienie ocierają się o
siebie. Później znów tarcie, drapanie, skrobanie — jakby diabeł z
ostrymi pazurami wspinał się po murze. Po czym znowu zaległa
cisza. MoŜna było usłyszeć tylko szelest osypującego się na ziemię
piasku.
Nagle zdało się, Ŝe jakiś roztrzęsiony wóz niczym zwiastun po-
tęŜnej burzy przejeŜdŜa z turkotem po ciemnym chórze katedry, po
chwili zaś rozległ się trzask i pękanie rozpadającego się piaskowca.
Precyzyjnie rozmieszczone filary zadrŜały, jakby wstrząsało nimi
5
Strona 6
trzęsienie ziemi. Olbrzymi tuman kurzu wcisnął się w nawet najod-
leglejsze zakamarki. Znowu zapadła cisza, a wkrótce szczury wypeł-
zły z dziur.
Minęła moŜe godzina, a miaŜdŜenie i skrobanie zaczęło się od
nowa, jakby jakiś niewidoczny kamieniarz trudził się przy budowie
katedry. MoŜe to Lucyfer olbrzymim łomem usiłował zburzyć świą-
tynię? Niemal się czuło, jak mury zaczynają dygotać. Trwało to ca-
łymi godzinami, aŜ na wschodzie pojawiła się pierwsza szarość po-
ranka. Do Ŝadnego z mieszkańców Strasburga, dla których katedra
była przedmiotem największej dumy, nie dotarło jeszcze, co zdarzy-
ło się tej nocy.
Wczesnym rankiem kościelny udał się do katedry. Główny portal
był zamknięty, tak jak go zostawił poprzedniego wieczoru. Wszedł-
szy do nawy głównej, przetarł oczy ze zdumienia. Pośrodku — tam,
gdzie przecina się ona z poprzeczną — leŜały skalne okruchy, ka-
wałki pękniętych głazów, które odpadły od sklepienia.
ZbliŜywszy się, kościelny trafił lewą ręką na filar wiszący w po-
wietrzu, gdyŜ oderwał się od niego cokół. Resztki kamieni leŜały
rozpryśnięte dookoła niczym cuchnące Ŝarcie pozostawione przez
Ŝarłocznego potwora. Struchlały męŜczyzna, niezdolny ruszyć się z
miejsca, patrzył z trwogą na ten obraz zniszczenia. W końcu wypadł
z krzykiem na zewnątrz, jakby go furie goniły, i co sił w starych
nogach pobiegł na drugą stronę, do pracowni budowniczego katedry,
aby opowiedzieć, co właśnie zobaczył na własne oczy.
Budowniczy, artysta w swoim fachu, znany takŜe poza granicami
kraju ze znakomitych umiejętności i precyzyjnych obliczeń, ujrzaw-
szy skutki nocnych wydarzeń, nie odezwał się nawet słowem. Z
natury przywiązany raczej do światopoglądu wypływającego z osią-
gnięć nauki — fizyki i arytmetyki — odmawiał racji bytu wszelkiej
wierze w cuda. Tego ranka naszły go jednak powaŜne wątpliwości.
Bo tylko cud mógł spowodować zawalenie się katedry. Kiedy jednak
6
Strona 7
architekt przyjrzał się starannie rozdzielonemu kluczowi, zniszczo-
nemu zwornikowi sklepienia, doszedł do wniosku, Ŝe ten cud mógł
być wyłącznie sprawką szatana.
Lotem błyskawicy rozeszła się najpierw po mieście, a wkrótce
juŜ po całym kraju wieść, Ŝe szatan chce zburzyć katedrę strasbur-
ską, gdyŜ diabłu wcielonemu przestało się podobać, Ŝe to dzieło
człowieka zanadto zbliŜa się do nieba. Wkrótce zaczęli się zgłaszać
pierwsi świadkowie, którzy tej dziwnej nocy spotkali się podobno
oko w oko z diabłem. Pośród nich był pewien mierniczy, człek bo-
gobojny, chociaŜ wcale nie poboŜniś. Opowiadał on wszem i wobec,
Ŝe w nocy widział kuśtykającą postać z końskim kopytem, która
wielkimi susami kilka razy okrąŜyła katedrę.
Od tej chwili Ŝaden mieszkaniec Strasburga nie śmiał przestąpić
progu dumnej budowli, aŜ wreszcie pojawi się biskup Wilhelm i
kropidłem z najcieńszego włosia borsuczego pokropił ją święconą
wodą w imię NajwyŜszego.
W tym samym czasie, gdy wieść rozprzestrzeniała się w dół bie-
gu Renu, a murarze, rytownicy i kamieniarze badali, czy ruina kate-
dry nie ma jednak naturalnej przyczyny, równieŜ w innych miej-
scach zdarzyło się wiele niepojętych zjawisk. W Kolonii, gdzie
mistrz Arnold pragnął wznieść świątynię na wzór katedry w Amiens,
zaczęły się w nocy trząść kamienne filary z figurami Marii i Piotra
apostoła, którym poświęcona była na wpół ukończona budowla.
Jęcząc, jakby cierpiały pod własnym cięŜarem, rzeźby oddzieliły się
od cokołów, niczym w tańcu obróciły się wokół własnej osi i runęły
bezładnie w głąb — nie równocześnie, jak podczas trzęsienia ziemi,
ale po kolei, jakby umówiły się co do tego właśnie tej nocy.
Kamieniarzom, którzy po burzliwych nocnych wypadkach pierw-
si wkroczyli w katedralne mury, ukazał się upiorny widok: ręce,
nogi i głowy z uśmiechami, z takim trudem wydobytymi z twardego
kamienia, leŜały na ziemi rozrzucone niczym tanie podroby oferowa-
ne na pobliskim targowisku. ChociaŜ męŜowie ci byli znani z hardości
7
Strona 8
charakteru, ogarnęła ich bezsilna wściekłość, aŜ zaczęli płakać. Inni
zerkali trwoŜliwie, czy zza jakiegoś filaru nie wychynie szatan we
własnej osobie, z gębą wykrzywioną szyderczym, straszliwym śmie-
chem.
Gdy kamieniarze przyjrzeli się gruzom bliŜej, odkryli w nich zło-
te monety, za które swobodnie moŜna by nabyć przyzwoity mająte-
czek. Dla wielu były one dowodem, Ŝe diabeł zawsze płaci gotówką.
Z pogardą i obrzydzeniem spoglądali na błyszczące złoto, ale Ŝaden
z nich nie śmiał podejść do tych szatańskich pieniędzy bliŜej niŜ na
dziesięć stóp.
Wreszcie na miejscu zdarzenia pojawił się biskup, na pół niedba-
le odziany, jakby właśnie wyrwał się z ramion konkubiny. Mamro-
cząc ciche modlitwy — a moŜe były to przekleństwa? — odsunął
gapiów na bok i obejrzał szkody. Ujrzawszy złote monety, jął je
zbierać. Jedna po drugiej znikały w kieszeni jego komŜy. ZastrzeŜe-
nia kamieniarzy, twierdzących, Ŝe to chyba szatańskie złoto, zbył
niecierpliwym machnięciem ręki i uwagą, Ŝe pieniądze to pieniądze,
a poza tym to nie diabeł, ale on sam jakiś czas temu kazał je zamu-
rować pod cokołem świętego Piotra, Ŝeby stanowiły świadectwo dla
potomności. Oczywiście nikt mu nie uwierzył. Biskup był bowiem
znany z chciwości, nikogo by zatem nie zdziwiło, gdyby przyjął
pieniądze od samego szatana.
Trzy dni później kupcy wrócili nad Ren z wiadomością, Ŝe diabeł
zawitał równieŜ do Ratyzbony, gdzie prace nad budową katedry były
zaawansowane bardziej niŜ gdziekolwiek indziej. Podobno miasto aŜ
trzęsie się od plotek, a jego mieszkańcy szerokim łukiem omijają
katedrę stojącą w samym sercu miasta. Lękają się nawet, Ŝe w biały
dzień spotkają diabła we własnej osobie. Ba, są teŜ tacy, którzy nie
mają odwagi oddychać, uwaŜając unoszący się od tygodni w cias-
nych uliczkach ohydny odór za oddech szatana, który, jeśli wniknie
do ich wnętrza, wyŜre im dusze niczym gryzący ług alchemików. W
ten sposób kilkunastu mieszkańców Ratyzbony postradało Ŝycie —
8
Strona 9
wszyscy byli bogobojni i opatrzeni sakramentami, wśród nich znala-
zły się cztery mniszki Ŝeńskiego zakonu, oddalonego o rzut kamie-
niem od katedry, ludzie ci bowiem woleli się udusić, niŜ oddychać
czymś, co Lucyfer juŜ wcześniej wciągnął w swoje płuca.
Taką to histerię, która nie ominęła nawet statecznych mieszkań-
ców, wywołały te cudowne wydarzenia w katedrze, chociaŜ stwier-
dzenie, ile w tych wiadomościach było prawdy, sprawiało kronika-
rzom kłopot, gdyŜ, jak wiadomo, im większa odległość od centrum
wydarzeń, tym mniej jest jej w wędrownych plotkach.
Pewien handlarz futrami z Kolonii widział podobno na własne
oczy, jak południowa wieŜa katedry w Ratyzbonie zapadła się przez
jedną noc o całe piętro. Jakiś wędrowny artysta przysięgał na Ŝycie
zgrzybiałej matki, Ŝe zachodni portal świątyni, chociaŜ — jak
wszystkie portale katedralne — wzniesiony z kamienia, roztopił się,
jakby był z wosku. Prawdą pozostawało jednak dokonane przez
mieszkańców pewnego ranka odkrycie, Ŝe w cokole portalu brakuje
kamienia, który to kamień zresztą nigdy się nie odnalazł. Rzeczywi-
ście zniknął równieŜ klucz zwornika sklepienia nawy głównej. Brak
tego kamienia mógł spowodować całkowite zawalenie się kościoła,
czemu zapobiegł wyłącznie ogromny kunszt budowniczych katedr
tych czasów i ich szybka interwencja.
Kiedy podobne wydarzenia odnotowano równieŜ w katedrach w
Moguncji i Pradze oraz w kościele Mariackim w Gdańsku i w No-
rymberdze, zatrzęsło się od plotek. Nawet w Reims i Chartres ko-
lumny i filary ogromnych katedr zaczynały się chwiać, a kapitele i
galerie padały na ziemię wyrywane z murów niewidzialną ręką. Po-
dróŜni z Burgos i Toledo, Salisbury i Canterbury opowiadali, Ŝe
pękające masy kamienia w katedrach pogrzebały pod sobą wiele
osób.
Była to wielka epoka kaznodziejów pokutnych, którzy, jęcząc i uskar-
Ŝając się, wędrowali po kraju i wyciągniętą ręką wskazywali ludowi
9
Strona 10
ziemski padół łez. Plaga pychy sprzymierzyła się z plagą rozwiązło-
ści i niewątpliwe diabeł macza w tym swoje ohydne paluchy. Pan
Bóg toleruje go tylko dlatego, Ŝe chce połoŜyć kres ludzkiej pysze.
Tajemnicze wydarzenia są dowodem niechęci NajwyŜszego, który
sprzeciwia się przepychowi i luksusowi wielkich świątyń. Błędem
jest wiara, Ŝe katedry świata zachodniego są budowane z myślą o
wieczności. CzyŜ ostatnie wydarzenia nie dowodzą czegoś wręcz
przeciwnego? CzyŜ kaŜdego dnia, o kaŜdej godzinie, nie moŜe runąć
jedna z wielkich katedr, którą obsikał Lucyfer?
W płomiennych mowach kaznodzieje pokutni nie oszczędzali ani
ludu, ani duchowieństwa, dostawało się nawet biskupom. Kazno-
dzieja pokutny Gelasius grzmiał w cieniu katedry kolońskiej na nie-
odpowiedzialny, bezboŜny lud, któremu zaleŜy wyłącznie na władzy
i bogactwie. Nie szczędzono słów potępienia Ŝonom mieszczan za
to, Ŝe noszą suknie z trenami niczym pawie ogony: przecieŜ gdyby
kobietom takie ogony były potrzebne, Bóg juŜ dawno wyposaŜyłby
je w podobne ozdoby. Ba, nawet wysokie duchowieństwo nie oparło
się głupocie, skoro nosi Ŝółte, zielone i czerwone trzewiki — lewy
innego koloru niŜ prawy.
Skoro mnisi i zwykli księŜa, nie mówiąc juŜ o biskupach, zaspo-
kajają swoje Ŝądze z wędrownymi ladacznicami, nie czyniąc z tego
tajemnicy, to są w spisku raczej z szatanem niŜ w przymierzu z
NajwyŜszym. Wszyscy wiedzą, Ŝe biskup woli błogosławić biust
swojej konkubiny niŜ ciało Pana Naszego. Skoro zaś trzech papieŜy
kłóci się o miejsce Pierwszego na ziemi i obłoŜyli się teŜ nawzajem
klątwami, jakby zwalczali heretyków, niewątpliwie zbliŜa się Sąd
Ostateczny i nikt nie powinien się dziwić, Ŝe szatan zawładnął do-
mami boŜymi.
Jęcząc i lamentując, słuchacze tych ulicznych kazań wymykali
się chyłkiem. Podczas gdy jedni rzucali trwoŜliwe spojrzenia na sam
wierzchołek katedry, inni pełzali jak zwierzęta na czworakach i łkali
niczym dzieci, którym ojciec zagroził surową karą.
10
Strona 11
Wytworni męŜowie zrywali z głów aksamitne czapki i wściekle
deptali ozdoby z piór. Kobiety juŜ na ulicach zrzucały z siebie roz-
wiązłe suknie, ukazujące piersi bezwstydnie odsłonięte i jakby po-
większone, z szerokimi rękawami sięgającymi nieomal ziemi. Mo-
tłoch i Ŝebracy, których to wszystko nic a nic nie obchodziło, gdyŜ
Biblia i tak obiecywała im królestwo niebieskie, awanturowali się o
te cenne szaty i rozszarpywali je, aby kaŜdy mógł zdobyć choćby
strzępek.
W mieście panowało wzburzenie, a bogaci mieszczanie tarasowa-
li wejścia do domów i wystawiali straŜe jak w czasach dŜumy i cho-
lery. Nawet za zamkniętymi drzwiami ludzie starali się powstrzy-
mywać od kaszlu i kichania, bo to uchodziło za oznaki obecności
diabła, który akurat opuszcza ich ciała. W nocy słyszano kroki pa-
chołków miejskich uzbrojonych w lance wysokie jak drzewa, patro-
lujących uliczki. Bez względu na wszystko, co jeszcze odbywało się
w Wielki Piątek przed zmartwychwstaniem Pańskim, łaźnie, ostoje
grzesznych zachowań, pozostały puste.
Nazajutrz rano mieszkańcy Kolonii obudzili się z gorzkim po-
smakiem w ustach. Mógł go pozostawić wyłącznie szatan. Więk-
szość ludzi opuściła domostwa później niŜ zwykle. Nad katedrą krą-
Ŝyły wielkie czarne ptaki. Tego ranka ich skrzek przypominał raczej
bezradne wołanie małych dzieci. Wschodzące słońce zalało główny
portal katedry jasnym światłem. Boczne ściany budowli znajdowały
się w cieniu, sprawiając ponure i groźne wraŜenie, inaczej niŜ w
pozostałe dni. Nawet kamieniarze, którzy juŜ dawno podjęli pracę i
którym nie szkodziły ani wiatr, ani niepogoda, z niewiadomych po-
wodów trzęśli się z zimna.
To właśnie pewien kamieniarz zwrócił uwagę na zaniedbanego
męŜczyznę na schodach wiodących do głównego portalu katedry.
Drzemał, oparty plecami o mur. Nie było w tym nic osobliwego.
Obcy przybysze i wędrowni rzemieślnicy często spędzali noce na
11
Strona 12
kościelnych schodach. Jednak po takiej nocy jak ta, gdy spojrzenia-
mi rządziła nieufność, kaŜdy nieznajomy budził szczególne zaintere-
sowanie. Jego długa szata była wytarta i przypominała czarny habit
tego kaznodziei pokutnego, który poprzedniego wieczoru wprawił
miasto w ponury nastrój końca świata. Rzeczywiście — zbliŜywszy
się, kamieniarz rozpoznał brata Gelasiusa, który dzień wcześniej
wieszczył mieszkańcom Kolonii nadejście Sądu Ostatecznego. Ręce
kaznodziei pokutnego drŜały, a nieruchome spojrzenie utkwił w
ziemi.
Pytanie kamieniarza, czy istotnie jest Gelasiusem, kaznodzieją
pokutnym, męŜczyzna ten skwitował niemym skinieniem, nie pod-
nosząc wzroku. Kamieniarz chciał się juŜ oddalić i wrócić do pracy,
gdy wędrowny mnich niespodziewanie otworzył usta. Zamiast słów
trysnął z nich potok czarnej krwi, zalewając niczym górski strumień
jego podniszczoną szatę.
Śmiertelnie przeraŜony kamieniarz cofnął się, nie wiedząc, co ro-
bić, i rozejrzał się w poszukiwaniu ratunku. Nie było jednak nikogo,
kto by pośpieszył mu z pomocą. Gelasius wskazał palcem swoje
otwarte usta i niczym idiota z przytułku dla nieuleczalnie chorych
zaczął wydawać z siebie gulgoczące, bełkotliwe dźwięki. Dopiero w
tym momencie kamieniarz zrozumiał — ba, mógł to wyraźnie zoba-
czyć! — Ŝe ktoś odciął kaznodziei język.
Spojrzał pytająco na Gelasiusa. Kto w tak okrutny sposób na
zawsze zamknął mu usta?
Gelasius wykrzywił powalane krwią, drŜące palce wskazujące i
przyłoŜył je z obu stron do skroni. Chcąc jeszcze uzyskać pewność,
Ŝe kamieniarz go rozumie, połoŜył prawą rękę na swoim siedzeniu i
wykonał ruch, jakby chciał pokazać długi ogon. Później po raz
ostatni podniósł oczy, w których malowała się groza.
Kamieniarz przeŜegnał się i rzucił do panicznej ucieczki. Skąd
bowiem miał wiedzieć, Ŝe istniało absolutnie oczywiste wyjaśnienie
12
Strona 13
nieszczęścia, które spadło na wiele miast, przejmując ludzi grozą i
przeraŜeniem? Wyjaśnienie mające początek w zamkniętej szkatule,
która — podobnie jak puszka Pandory — raz otwarta, musiała spo-
wodować zamieszki w całym kraju. Zawierała bowiem kawałek
papieru, za który wielu ludzi było gotowych dokonać mordu. W imię
Pana lub teŜ bez niego.
Gdyby kamieniarz wiedział, co wydarzyło się dwanaście lat
wcześniej, Anno Domini 1400, zrozumiałby wszystko. Niestety, nie
było mu dane poznanie przyczyny całego zamieszania. Nikt zresztą
nie potrafił pojąć tych wydarzeń. Strach jest zaś złym doradcą.
Strona 14
1
nno Domini 1400 —
zimne lato
Gdy nadszedł czas rozwiązania, Afra,
dziewka słuŜebna starosty Melchiora von
Rabensteina, wzięła koszyk, z którym
zwykle chodziła na grzyby, i ostatkiem sił powlokła się do lasu za
zagrodą. Nikt nie powiedział tej dziewczynie z długimi warkoczami,
jak ma sobie radzić podczas porodu, aŜ do tego dnia jej ciąŜa pozo-
stała bowiem niezauwaŜona. Pod obszernymi, grubymi sukniami
udawało się Afrze skutecznie ukrywać rosnące w brzuchu dziecko.
Podczas ostatnich doŜynek starosta Melchior zapłodnił ją na peł-
nym siana strychu w wielkiej stodole. Na samą myśl o tym robiło się
Afrze niedobrze, jakby napiła się stęchłej wody albo zjadła zepsute
mięso. W pamięć wrył się jej niezatarty obraz, jak ten jurny starzec,
który miał zęby czarne i kruche niczym zmurszałe drewno, rzucił się
na nią z poŜądliwie wybałuszonymi oczami. Kikut jego lewej nogi,
do którego nad kolanem była mocno przypięta drewniana podpórka,
dzięki której mógł się poruszać, trząsł się z podniecenia jak psi ogon.
Po brutalnym załatwieniu sprawy starosta zagroził, Ŝe jeśli Afra
piśnie choćby słówko o tym, co zaszło, natychmiast wypędzi ją z
dworu.
Naznaczona hańbą milczała ze wstydu. Wszystko, co się jej przy-
darzyło, wyznała jedynie księdzu w nadziei na odpuszczenie grzechu.
Przyniosło to pewną ulgę, przynajmniej na początku, poniewaŜ
15
Strona 15
codziennie przez trzy miesiące odmawiała w charakterze pokuty
pięć razy Ojcze nasz i tyleŜ Zdrowaś Mario. Kiedy jednak zauwaŜy-
ła, Ŝe niegodziwy czyn starosty nie pozostał bez konsekwencji,
ogarnęła ją bezsilna wściekłość, toteŜ płakała całymi nocami. Jednej
z takich niekończących się nocy postanowiła wreszcie pójść do lasu
i potajemnie pozbyć się bękarta.
Tutaj, wiedziona instynktem, objęła wyciągniętymi ramionami
drzewo i rozłoŜyła nogi w nadziei, Ŝe to niechciane Ŝycie wypadnie
z niej jak z cielącej się krowy. Taki obraz nie był jej obcy. Na wil-
gotnej korze świerka, roztaczając gryzący zapach, pieniły się bedłki
— Ŝółte blaszkowate grzyby. Wydawało się, Ŝe gwałtowny ból roze-
rwie ciało Afry, chcąc więc powściągnąć krzyk, dziewczyna gryzła
własne ramię. DrŜącą piersią wciągała w nozdrza zapach grzybów.
Przez pewien czas działały odurzająco, dopóki to Ŝywe coś nie upa-
dło z pluskiem na miękki mech leśnego poszycia: chłopczyk o ciem-
nych kudłatych włoskach, takich jak u starosty, krzyczący tak dono-
śnym głosem, Ŝe przestraszyła się, Ŝe ktoś ją nakryje.
Trzęsła się z zimna, drŜała ze strachu i osłabienia, w ogóle nie
była w stanie jasno myśleć. Gdzieś znikł plan, Ŝeby od razu po poro-
dzie uderzyć główką noworodka o drzewo, jak to zazwyczaj czyniła
z królikami. Co jednak powinna zrobić? DrŜąc jak oszalała, zdjęła
jedną z dwu spódnic, które nosiła, podarła ją na strzępy i starła nimi
krew z małego ciałka. Poczyniła przy tym osobliwe odkrycie, na
które początkowo prawie wcale nie zwróciła uwagi, sądząc, Ŝe po-
myliła się ze zdenerwowania. Policzyła jednak jeszcze raz, i jeszcze:
u lewej rączki dziecka rosło sześć maleńkich paluszków. Afrę zdjął
lęk. Znak niebios! Co miał jednak oznaczać?
Jak w transie zawinęła nowo narodzone niemowlę w strzępy
spódnicy, włoŜyła je do koszyka i dla ochrony przed dziką zwierzy-
ną zawiesiła na najniŜszej gałęzi świerka, który wcześniej posłuŜył
jej za miejsce porodu. Resztę dnia spędziła w stajni ze zwierzętami,
16
Strona 16
aby zejść z oczu czeladzi. Chciała pozostać sama ze swoimi myślami
i trwoŜliwym pytaniem, co mógł oznaczać ów znak niebios — sześć
palców u rączki. Myśl o zgładzeniu noworodka juŜ dawno wywie-
trzała jej z głowy.
Z Biblii znała historię małego MojŜesza, który, porzucony przez
matkę, płynął w wiklinowym koszu w dół Nilu, aŜ jakaś księŜniczka
wyciągnęła dziecko z wody i kazała je wychować jak dworzanina.
Niespełna dwie godziny drogi od dworu płynęła wielka rzeka. Jak
jednak niepostrzeŜenie przenieść tam niemowlę? Afra nie miała teŜ
Ŝadnego pojemnika, który mógłby posłuŜyć mu za bezpieczny state-
czek.
Gdy zapadł zmierzch, zasępiona udała się do izby czeladnej znaj-
dującej się pod więźbą dachu domu z muru pruskiego. Nadaremnie
usiłowała zasnąć. ChociaŜ potajemny poród do cna ją wyczerpał, nie
mogła zmruŜyć oka. Martwiła się o niemowlę, które bezradnie wi-
siało w konarach drzewa. Na pewno marzło w koszyku i płakało,
czym mogło zwabić ludzi oraz zwierzęta. Afra najchętniej by wstała
i w ciemnościach udała się do lasu, aby zajrzeć do maleństwa, ale
wydało się jej to zbyt ryzykowne.
Pełna niepokoju wyczekała nazajutrz stosownej chwili, Ŝeby nie-
postrzeŜenie wymknąć się z zagrody. Udało się jej to dopiero około
południa, pobiegła więc boso do lasu na miejsce, gdzie poprzedniego
dnia powiła dziecinę. Przystanęła zdyszana, szukając gałęzi, na któ-
rej powiesiła koszyk z noworodkiem. Na początku pomyślała, Ŝe ze
zdenerwowania pomyliła drogę, bo wiklinowy koszyk zniknął. Z
trudem usiłowała się na powrót rozeznać. Czy moŜna się było dzi-
wić, Ŝe wczorajsze wydarzenie spowodowało, Ŝe stała się mniej
spostrzegawcza? JuŜ chciała ruszyć w innym kierunku, gdy w noz-
drza uderzył ją natarczywy zapach bedłek. Baczniej badając poszy-
cie leśne, odkryła na mchu plamy własnej krwi.
W ciągu następnych tygodni dziewczyna niemal codziennie cho-
dziła do lasu, chcąc znaleźć kryjówkę swojego porzuconego dziecka.
17
Strona 17
SłuŜącej mówiła, Ŝe idzie na grzybobranie. Za kaŜdym razem przy-
nosiła zresztą mnóstwo grzybów — brązowe kozaki i tłuste praw-
dziwki, podgrzybki w lśniących hełmach i bedłki, ile tylko zdołała
udźwignąć. Podobnie jak spokoju duszy, nie odnalazła jednak Ŝad-
nego tropu ani jakiejkolwiek wskazówki, co mogło się stać z nowo-
rodkiem.
Tak minął rok i nastała jesień, kiedy niskie słońce barwi liście na
czerwono, a igły na brązowo. Mech niczym gąbka wchłaniał zimną
wilgoć. Droga przez las stawała się coraz bardziej uciąŜliwa, stop-
niowo Afra porzuciła więc wszelką nadzieję, Ŝe jeszcze kiedykol-
wiek natrafi na ślad swojego dziecka.
Minęły dwa długie lata i chociaŜ czas zazwyczaj leczy wszystkie
rany, które zadaje nam Ŝycie, Afra nie mogła się otrząsnąć po tym
strasznym wydarzeniu. KaŜde spotkanie ze starostą Melchiorem
oŜywiało wspomnienia, toteŜ zawsze, gdy tylko usłyszała dobiegają-
ce z oddali głuche stąpnięcia jego drewnianej nogi, dawała drapaka.
RównieŜ Melchior unikał z nią kontaktów, w kaŜdym razie aŜ do
tego jesiennego dnia we wrześniu, gdy Afra na największym drze-
wie za stodołą zrywała małe zielone jabłka, którym zimne deszczo-
we lato nie pozwoliło porządnie dojrzeć. Zajęta tą uciąŜliwą pracą
nie zauwaŜyła, jak starosta się zakrada i, stając u stóp drabiny, poŜą-
dliwym wzrokiem zagląda jej pod spódnice. Bielizna była Afrze
nieznana, dziewczyna przeraziła się więc śmiertelnie, spostrzegłszy
grzeszne spojrzenia Melchiora. Ten bezwstydnie wrzasnął na dziew-
kę szorstkim tonem:
— Zejdź na dół, ty mała ladacznico!
ZatrwoŜona, usłuchała polecenia, kiedy jednak lubieŜnik usiłował
nachalnie przycisnąć ją do siebie i zadać jej gwałt, zaczęła się roz-
paczliwie bronić i uderzyła go pięścią w twarz, aŜ z nosa trysnął mu
strumień krwi jak podczas szlachtowania świni, a szorstki materiał
jej odzienia zafarbował się na czerwono. Broniąca się dziewczyna
tylko jeszcze bardziej podnieciła rozjuszonego starostę, bo nie puścił
18
Strona 18
jej, ale wręcz przeciwnie — jakby postradał zmysły, rzucił ją na
ziemię, zadarł jej obie spódnice na głowę i wyciągnął ze spodni
przyrodzenie.
— Tylko to zrób, tylko zrób! — dyszała. — Po raz drugi wpa-
kujesz mnie w tarapaty, które są równieŜ twoimi!
Melchior na chwilę znieruchomiał, jakby się opamiętał. Afra wy-
korzystała ten moment i wypaliła:
— Twój ostatni postępek nie pozostał bez skutków, masz synka
z takimi samymi kędzierzawymi włosami jak twoje!
Melchior spojrzał niepewnie.
— ŁŜesz! — krzyknął wreszcie i dodał: — Mała ladacznica!
Dał jej jednak spokój. Ale nie po to, Ŝeby poznać szczegóły za-
słyszanej rewelacji, tylko po to, Ŝeby ją zwymyślać i zelŜyć:
— Ty podła nierządnico, myślisz, Ŝe cię nie przejrzałem?
Chcesz mnie tylko zaszantaŜować taką gadaniną! JuŜ ja cię nauczę,
jak obchodzić się z Melchiorem, starostą, ty podstępna czarownico!
Afra zadrŜała. KaŜdy w kraju drŜał na dźwięk słowa „czarowni-
ca”. Kobiety i klechy Ŝegnali się znakiem krzyŜa. Wystarczyło posą-
dzenie o rzucanie uroków i wcale nie trzeba było dowodu, aby
wszczęto bezlitosne prześladowania.
— Czarownica! — powtórzył starosta i zamaszyście łukiem
splunął na ziemię. Następnie doprowadził ubranie do ładu, po czym,
kuśtykając, odszedł gwałtownym krokiem.
Gdy Afra z trudem wstała, po jej twarzy płynęły łzy bezsilnej
wściekłości. Zrozpaczona, przycisnęła czoło do drabiny i głośno
zaszlochała. Jeśli starosta oskarŜy ją, Ŝe jest czarownicą, nie zdoła
uniknąć strasznego przeznaczenia.
Kiedy łzy przestały juŜ płynąć, spojrzała po sobie. Gorset był w
strzępach, spódnica i bluzka przesiąknięte krwią. Aby nie prowoko-
wać pytań, dziewczyna wspięła się na sam czubek drzewa. Tam
19
Strona 19
przeczekała do zmroku. Po wieczornych dzwonach na Anioł Pański,
których dźwięk dobiegł ją z oddali, odwaŜyła się wreszcie wyjść z
kryjówki i cichaczem wróciła do dworu.
W nocy nachodziły ją dręczące myśli i obrazy. ZbliŜali się do
niej kaci z rozŜarzonym Ŝelazem, a drewniane machiny z kołami i
kolcami tylko czekały na to, Ŝeby obedrzeć ze skóry jej młode ciało.
Wtedy Afra powzięła decyzję, która na zawsze miała odmienić jej
Ŝycie.
Nikt nie zauwaŜył, Ŝe tuŜ po północy wykradła się z izby czelad-
nej. Omijając skrzypiące deski podłogowe, bezszelestnie dotarła do
stromych, krętych schodów prowadzących ze strychu na dół. W
izbie dla dziewek słuŜebnych po cichu zawiązała tobołek z ubrania-
mi i wzięła parę butów, które wymacała w ciemnościach. Boso opu-
ściła dom tylnym wyjściem.
Wilgotna mgła oplotła ją na podwórzu niczym gęsta pajęczyna.
Afra poszła do duŜej stodoły. ChociaŜ mgła zasłaniała księŜyc i
gwiazdy, dziewczyna pewnie stawiała stopy. Znała drogę. Dotarłszy
do niewielkiego wejścia obok ogromnych wrót, odsunęła skobel i
otworzyła drzwi. Nigdy dotąd nie zwróciła uwagi, Ŝe wydają z siebie
płaczliwe dźwięki niczym stary kot, któremu się nadepnie na ogon.
Donośne skrzypienie drzwi śmiertelnie ją przeraziło, a kiedy jeden z
sześciu psów starosty zaczął ujadać, strach przeniknął wszystkie jej
członki. Serce podeszło aŜ do gardła i zamarła w miejscu. Jakimś
cudem psisko przestało szczekać. Wyglądało na to, Ŝe nikt jej nie
zauwaŜył.
Skierowała się na sam koniec stodoły, gdzie dla ochrony przed
wilgocią podłogę ułoŜono z szerokich desek. Tam, pod ostatnią de-
ską, ukryła swój najcenniejszy i jedyny dobytek. Mimo Ŝe w stodole
było ciemno, doczłapała się po omacku do kryjówki, bosą stopą
nadepnęła jakąś mysz czy szczura, który umknął z piskiem, podnio-
sła wysoko deskę i wydobyła płaską szkatułkę obciągniętą workowym
20
Strona 20
płótnem. Ta szkatułka była jej droŜsza niŜ wszystko na świecie.
OstroŜnie, aby nie narobić hałasu, wykradła się z zagrody starosty,
będącej od dwunastego roku Ŝycia jej domem.
Musiała załoŜyć, Ŝe juŜ o świcie zauwaŜą jej nieobecność. Była
jednak pewna, Ŝe nikomu nie przyjdzie do głowy rozpocząć poszu-
kiwań. Przed trzema laty, gdy stara Gunhilda nie wróciła z pracy w
polu, nikt się nią nie przejął i tylko przypadkiem łowczy starosty
wypatrzył dyndające na lipie zwłoki. Gunhilda się powiesiła.
Po godzinie drogi przebytej w ciemnościach Afra, która ruszyła
wzdłuŜ skraju lasu w kierunku zachodnim, usiłowała rozeznać się w
terenie, gdyŜ mgły się rozrzedziły. Sama nie wiedziała, dokąd wła-
ściwie zamierza pójść. Byle dalej, dalej od starosty Melchiora. DrŜąc
z zimna, przystanęła i jęła nasłuchiwać dźwięków nocy.
Skądś dobiegały dziwne odgłosy przypominające oŜywione szep-
ty i mamrotanie małych dzieci. Idąc dalej, Afra natrafiła na potok,
który wartkim strumieniem wił się skrajem lasu. Lodowaty chłód
unosił się znad wody, ale chociaŜ uciekinierka pragnęła zaczerpnąć
tchu głęboko do płuc, jej oddech był krótki i urywany. Była u kresu
sił. Bolały ją gołe stopy, mimo to nie odwaŜyła się jednak włoŜyć
cennych butów, które niosła ze sobą w węzełku.
Dotarłszy do zarośniętego pastwiska tuŜ obok szumiącej wody,
połoŜyła się. Podkuliła nogi i wsunęła ręce do rękawów sukienki.
Kiedy tak drzemała, opadły ją wątpliwości, czy nie nazbyt pochop-
nie zdecydowała się na ucieczkę.
Oczywiście Melchior von Rabenstein był wstrętnym potworem i
kto wie, co mógłby jej jeszcze zrobić. Ale czy to wszystko jest rze-
czywiście gorsze niŜ śmierć w lesie z głodu lub zimna? Afra nie
miała nic do jedzenia ani dachu nad głową. W ogóle nie wiedziała,
gdzie się znajduje i dokąd zamierza się udać! Ale skończyć jako
czarownica na stosie?
21