Żerdziński Maciej - Załóż swoje łyżwy bracie

Szczegóły
Tytuł Żerdziński Maciej - Załóż swoje łyżwy bracie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Żerdziński Maciej - Załóż swoje łyżwy bracie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Żerdziński Maciej - Załóż swoje łyżwy bracie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Żerdziński Maciej - Załóż swoje łyżwy bracie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maciej Żerdziński Załóż swoje łyżwy, bracie Jeśli kiedykolwiek spodziewałem się spotkać Andy`ego, to na pewno nie w tym miejscu. Zapamiętałem go z czasów szkoły podstawowej i, wierzcie mi, był to biedak i obszarpaniec, jakich mało. W dodatku jedna z jego nóg była krótsza i Andy chodził w taki śmieszny dla nas sposób. Dla nas, czyli dla bandy małych, bezlitosnych drani - dzieci prawników i lekarzy, programistów i wokalistów muzyki pop, potomków drobnych ciułaczy i facetów sterujących nowojorską giełdą. Każdy z nas tylko czekał na okazję do szyderczego śmiechu. Takie okazje często stwarzał właśnie Andy. Andy "The Leg" Browner. Syn pijaka i kobiety z brudnymi pazurami. Kobieta ta zostawiła ich, jeszcze kiedy Andy był dzieckiem. Wiedział o matce, że miała brudne, poszarpane paznokcie. Tylko tyle powiedział mu ojciec. - Tak - mruknąłem przeciskając się w jego stronę. - To rzeczywiście on. Problem z Andym polegał na tym, że jako chłopiec lubił zwierzać się ze wszystkiego. Jak gdyby zupełnie zatracił instynkt samozachowawczy. Mówił, a my ryczeliśmy łamiącymi się głosami, i nie było wtedy nic śmieszniejszego nad głupoty, które prawił. - Cześć - dobrnąłem wreszcie przed jego ogromną postać i stuknąłem palcem w kieliszek, który trzymał grubą dłonią. Paznokcie miał czyste i równo przycięte; widać nie wdał się w matkę. - Kopę lat, Andy. Wyrosłeś, nie ma co. Andy przechylił głowę. Przyglądał mi się czas jakiś, aż wreszcie coś błysnęło w jego szarych oczach. - Obawiam się, że nie bardzo wiem, gdzie pana umieścić. W swojej głowie, ma się rozumieć. - Jego głos był cichy i ciężki. Sięgnąłem za siebie i złapałem przechodzącego kelnera. Zatrzymał się natychmiast i wyciągnął w moją stronę tacę pełną smukłych kieliszków. Wybrałem taki bardziej kolorowy, nie miało to dla mnie większego znaczenia. Każde świństwo, które nam tu podawali, przepełniało mnie dreszczem wstrętu. Byłem zwolennikiem trunków surowych i czystych. - Kopa lat, Andy - powtórzyłem. - Nic dziwnego, że mnie nie pamiętasz. Miałem wtedy rudawe włosy i każdy cholerny zegarek, jaki pojawiał się na mieście. I miałem Georgie Kaddiloth. Już w siódmej klasie. Nalana twarz przybladła lekko. Andy potarł gruby nos i świsnął przez wargi. Świstał tak przez chwilę, a potem powiedział: - Rocky. Benedict Verhowlen. Teraz cię poznaję. Wyciągnął dłoń, ale ja mrugnąłem tylko i wylałem swój kieliszek na dywan. Andy znowu zaświstał i patrzył, jak wyciągam zza pazuchy srebrną butelczynę, płaską jak głowy naszych polityków. - Nie pijam tego kolorowego gówna - wyjaśniłem, napełniając kieliszek wódką. - Nikt nie patrzy? - Nikt - odpowiedział i schował swój kieliszek za plecy. Pewnie się wstydził, że pije to, co właśnie wylałem. Powinienem wcześniej o tym pomyśleć. Miał równo obcięte włosy - ani krótko, ani długo i grzywkę podobną do tej, jaką zwykły nosić teatralne kukiełki. Spod tych włosów wyłaziło mu blade czoło, a niżej zadomowiły się małe okrągłe oczy. Te oczy patrzyły na mnie i tylko w nich widziałem życie. Przypominały dwa kolorowe guziki, które ktoś zostawił na kartce papieru i obrysował niesforną głową. Kiedy Andy mówił, nie mogłem dopatrzeć się zębów; wiecie, są tacy goście - choćby nie wiem co gadali - nie otworzą ust na tyle, żeby tam zajrzeć. A ja, kiedy tylko z kimś rozmawiam, patrzę właśnie na zęby. Nie, żebym lubił. Jestem stomatologiem. Płacą mi za to. - Znasz Nojaha? - zapytałem. W końcu tylko większe rekiny mogły sobie pozwolić na zakup jego grafik. Czyżby Andy był teraz jednym z nas? Przestąpił z nogi na nogę. Kieliszek wciąż trzymał za plecami. - Nie... Widzisz, Ben. Ja niewiele wiem o malarstwie. Dla mnie to kupa kresek i tyle. A te są zresztą takie szare, smutne. Nie wiem, co można by o nich powiedzieć. - Nic - zaśmiałem się i klepnąłem go w ramię. Wciąż był w formie. - To się kupuje. Wskazujesz palcem, sięgasz po czek i już. A twoja stara w domu będzie cmokać ustami tak długo, że w końcu jej koleżanka zmusi i swojego męża do kupna podobnej grafiki. Potem pójdą sobie do kawiarenki nad oceanem, a ty będziesz miał akurat tyle czasu, żeby przymacać sekretarkę. Teraz już łapiesz po co kupuje się grafiki Nojaha? - Widzisz - powiedział trochę śmielej - ja tam nie mam ani żony, ani sekretarki. Robię przy oknach. Pociągam ramy lakierem. Raz w jedną stronę, potem prostopadle i zaś w tę samą stronę. W tę, co poprzednio, łapiesz, co? Wzięło go. Wyciągnął przed siebie ramiona i machał nimi wykonując oniryczne ruchy. Wtedy zauważyłem, że rękawy jego marynarki są przykrótkie, a koszula, choć biała, białą nie była. Była biedna. - Zaraz - cofnąłem się o krok. Tak jest. Cały Andy był biedny. Ludzie przechodzili obok nas i przyglądali się grafikom, a ja kręciłem głową i przyglądałem się jego podrapanym, zakurzonym butom i spodniom zamęczanym żelazkiem. - Andy... - chciałem go zapytać, co właściwie robi w tym śmierdzącym dolarami miejscu, ale ktoś wszedł między nas. - Ben. Wiedziałem, że cię tu złapię. To był sam Wielki Pisarz. Ulubieniec samotnych kobiet i półgłówków potrafiących smakować jego barwne, po wielokroć złożone zdania. Mówił za to mało. Tyle dobrego, pomyślałem. - Ben. Ruszaj za mną. Na piętro. Brakuje nam sędziego. Babki mówią, że ty się nadasz. - Kochany mój... - starałem się go odsunąć. - Jakim znowu sędzią. Spotkałem się właśnie ze starym druhem, wiesz... Wielki Pisarz objął mnie jowialnie i zaczął szeptać. Szło o istotne rozmiary czy coś takiego. Byłem już podchmielony i nie słuchałem. Starałem się dojrzeć Andy`ego. Ktoś wyprowadzał go z sali. Zdaje się, że był to doktor Libnitz. - Halo! - zawołałem za nimi. - Halo... Tłumek przesłonił wyjście. - No i co? - zapytał Wielki. - Dobre? Wchodzisz w to? Andy z Libnitzem? A to niby dlaczego? Nic nie rozumiałem. - Co mam nie wchodzić. Będę sędzią. Wielki Pisarz uśmiechnął się obleśnie. Jego lisia twarz zmusiła mnie do zamknięcia powiek. Przy Andym wyglądał jak mały szalbierz. I takim też był. Skąd to wiem? Bo i ja takim jestem. Cokolwiek powiedzieć, wypiłem tamtego wieczora za dużo. Już dawno zauważyłem, że łatwiej mi przychodzi znosić pomysły takich jak Wielki Pisarz po setce dobrej gorzały. Po dwóch setkach powoli włączałem się w zabawę, a choć wstyd się przyznać, po trzeciej setce sam wymyślałem reguły, a nawet nową grę. Stąd też, następnego dnia, nie mogę patrzeć ani na siebie, ani na moją żonę. Siebie nie znoszę. Jej się wstydzę. - I co? - zapytała, kiedy wróciłem z łazienki. - Znowu żeście popili. Stare chłopy i młode babki. Oj, bije wam, bije. Żona moja poświęca mi niewiele uwagi. Bywa, że w ogóle nic nie mówi, bywa, że mówi dużo, ale nie do mnie. Do słuchawki. Ona lubi telefony. Powiem wam, że dziwna z niej kobieta. Wie, że ją zdradzam i nic. Nawet nie muszę udawać ani się łasić. A łasić się nie znoszę. Tak jak ona nie znosi zwierzęcego mięsa. Je inne świństwa i to właśnie przez to musiałem wynająć kucharkę. Po roku męczarni zacząłem jeść, jak trzeba, i zauważyłem też, że kucharka potrafi więcej niż tylko dobrze gotować. Tamtego też dnia wstąpiłem na mroczną drogę zdrady. Będzie z dziesięć lat, jak po niej idę. - Ale rośliny też trzeba zabijać - powiedziałem tknięty nagłą myślą. - Może i więcej je nawet boli. Skąd wiesz? - Nie wiem - odpowiedziała sennym głosem. - I nie próbuj nawet zaczynać tej dyskusji. Kupiłeś mi jakąś grafikę? - Nie - odpowiedziałem rozzłoszczony. Żona jednym pytaniem dotarła do tego, od czego chciałem się wywinąć. Była mistrzem celnych pytań. Może dlatego mówiła do mnie tak mało. - Szkoda. I tyle. Uniosła jeszcze brwi i przez chwilę myślałem, że wzlecą jak mała jaskółka i umkną z jej wysmarowanej świństwami twarzy. Ale zostały. Łupało mnie w głowie. Nie mogłem się skoncentrować. Chciałem zebrać się w sobie i wyskoczyć z łóżka jak torpeda, ale nie miałem nawet na tyle ikry, żeby rozchylić żaluzje. Może spadł już pierwszy śnieg? Całą sobotę się zanosiło. Żona chodziła po salonie. Podlewała kwiaty, byłem pewien, że robi to tylko dlatego, żeby pokazać służącej, że i ona daje sobie z tym radę. Jej bose stopy szybko poruszały się po dywanie, a ja siedziałem na skraju łóżka, tarłem łupiące skronie i bezmyślnie przyglądałem się, jak jej spięte włosy podskakują na wszystkie strony. Czasem, kiedy wchodziła na krzesło, widziałem jej pulchne łydki wychylające się spod nocnej koszuli niczym dwie najedzone ryby. Podobne łydki miał nasz syn, Johnny. W ogóle muszę wam powiedzieć, że cały nasz syn był jak najedzona ryba. Gruby, niezdarny, aż wstyd. - Ciekawe, jak tam John? - zapytałem. - Jak to John. Pewno gra w swoje gry i męczy babcię o nowe - wzruszyła ramionami. - Ma wakacje. - Nie to miałem na myśli. Interesuje mnie, czy zrobił się jeszcze bardziej gruby. Twoja mama już wie, jak się robi takie rzeczy. Nic nie odpowiedziała. Zawsze, kiedy milczała, czułem, że działam jej na nerwy. Ja lubiłem omawiać wszystkie sprawy, które mnie niepokoiły, ona większości z nich w ogóle nie zauważała. Kiedy, na przykład, żarłem się z facetem, który wymusił pierwszeństwo na skrzyżowaniu 44-ej z Kingstone Road, patrzyła w drugą stronę i nie wspierała mnie. Albo zakupy. Lubiłem robić te cholerne zakupy, przyznaję. Ale nie mogłem wprost ścierpieć, jak jakaś gnida wjeżdżała mi wózkiem w dupę. Działo się to najczęściej przy kasie. - Właśnie - powiedziałem. - Dlaczego ty nigdy mnie nie popierasz. Byle gnida wjeżdża mi w dupę, a ty nic. Czasem myślę sobie, że ciebie w ogóle nie ma. Nie popierasz mnie. Nie mogę na ciebie liczyć. I tym razem nie odpowiedziała. Zostałem z tym wszystkim sam. Pewnie: najczęściej wybuchałem za poźno. W domu czy na spacerze. Albo w teatrze. Albo w galerii. Wstałem z łóżka, bo nagle przypomniał mi się Andy. Co on tam robił? Z doktorem Libnitzem. Biedak z bogaczem... Dowlokłem się do okna i rozsunąłem żaluzje. Nos przylgnął do szyby. Przyjemny chłód rozlał się po całej twarzy. A tam było cholernie biało. Spadł śnieg. - Chodź tu, chodź szybko - zawołałem. Ale żona nie ruszyła się nawet. Słyszałem, jak tłucze się w kuchni, więc i ona musiała już zobaczyć ten pieprzony śnieg. I nic. Nic ją to nie wzięło. Stukot w skroniach narastał. - Trzeba stąd wiać - mruknąłem do siebie. - Albo całą niedzielę będę ją wołał. Poszedłem do łazienki. Drugie spotkanie wypadło w styczniowy czwartek. Czwartek jak czwartek; człowiek czyha już na weekend, ale też dobrze wie, że został jeszcze piątek i różnie może być. Nie znoszę tego uczucia i dlatego, celem skrócenia sobie czasu i zaoszczędzenia na zdrowiu, poszedłem zwiedzać Annalath Slash. Myślałem prosto. Jest styczeń; święta i Nowy Rok wyszarpały ludziom resztki grosza z kieszeni, to i pewnie w Annalath Place nie będzie większego tłumu. Mimo że upłynęło już z dziesięć lat od otwarcia tego miejsca, cena biletu wciąż przekraczała niejedną roczną pensyjkę. Szedłem przez opustoszałe miasto, a śnieg skrzypiał pod moimi butami. Czułem się dobrze, bo mecenas Fralsky zgodził się wreszcie na wymianę swoich pniaków i z przyjemnością wyrwałem mu pół gęby. Rzecz jasna, pod narkozą. Miałem z nim wcześniej kłopot, bo wymagał ode mnie cudów, a ja cudów czynić nie potrafię. Zęby miał po prostu kiepskie. I tyle. - Gdzie to zmierzamy, doktorku? - przez skrzyp przebił się jakiś przyjemny głos. - Romantyczny spacer? Stanąłem. W świetle latarni, tuż pod chińskim sklepem zobaczyłem Windy. Windy Collins albo może Windy Blowins, jeśli wiecie, co mam na myśli. Wyglądała cudnie, co podkreślali jeszcze przemykający obok niej ludzie. Jednych śnieg mrozi i wyszczurza, innych oświetla jak w bajce. Windy na pewno należała do tych drugich. Drobne płatki skrzyły się w jej krótkich włosach, twarz pokraśniała od mrozu, a strumyczek pary, który wydobywał się z pełnych ust, dodawał wszystkiemu mgiełki tajemniczego powabu. - Idę do Annalath Slash - powiedziałem całując jej chłodny policzek. Pachniała lepiej niż wszystkie dolary, które ściubiłem w bankach. - O? Ty? - zdziwiła się. - Ty idziesz do Annalath Slash? - A tak - byłem dumny, że mam opinię człowieka, który niechętnie odwiedza miejsca spędu. - Liczę na małe zainteresowanie. Nie lubię tłoku. Może pójdziemy razem? Windy uśmiechnęła się do przestraszonego żółtka, który tak się na nią gapił, że aż trzasnął swoją głupią gębą w przydrożny słup. - Czemu nie. Chodźmy - podała mi ramię. - To właśnie w tobie lubię. Spotykamy się pod małym, chińskim sklepikiem, gdzie robiłaś drobne zakupy, i wiem, że jeśli zaproponuję ci wyjazd do Indii, jest szansa, że powiesz tak. Szliśmy teraz razem i raźniej mi było słuchać skrzypu naszych butów. Widzicie, cały problem ze mną polega na tym, że ja nie lubię być sam. Nie lubię i nigdy nie lubiłem. Ale oto doszliśmy do Annalath Slash. Gdziekolwiek żyjecie, pewnie już wiecie, co to takiego, ale i tak przypomnę wam co nieco. Będzie już kawałek czasu, jak Obcy wylądował w samym środku Nowego Jorku. Pamiętam, że piłem właśnie kawę w małym Donut-Shopie, a tu jak coś nie pieprznie, ledwie kilka ulic dalej. Na chwilę zrobiło się zupełnie ciemno, potem znowu jasno, a potem znowu ciemno. - Ty - powiedział do mnie facet siedzący obok. - Jak mogli wyłączyć prąd, jeśli mamy samo południe? Nie ma prawa być ciemno. Może i głupio to zabrzmiało, ale pytanie było bardzo trafne. - Nie wiem - odpowiedziałem przestraszony. Od razu pomyślałem też o tym aktorze, z którym byłem umówiony po lunchu. Miałem mu wymienić prawego siekacza. - Jak tu wymieniać siekacze? - zaniepokoiłem się na dobre. - Ciemno jak w dupie. Ktoś zaczął szlochać, ktoś inny wrzasnął. Brzęknęła szyba. I kiedy myślałem już, że zaraz zawali się całe miasto, znowu coś huknęło i naraz zrobiło się zupełnie normalnie. Normalnie, czyli jasno. Potem okazało się, że wylądował Obcy. Nic nie zniszczył, osiadł gładko i czysto na samym środku Placu Trzech Aniołów. Mało tego, pewnie wiecie też, że ten Obcy od razu wyszedł ze swojego statku, postawił na ziemi walizę i przewrócił się jak długi. Od razu zbiegła się cała kupa ludzi. Wielu słyszało, jak Obcy westchnął i powiedział coś jakby: "Annalath Slash". Cokolwiek by to znaczyło, problem polegał na tym, że nie powiedział nic więcej. Pocałował chodnik, uśmiechnął się i umarł. - Pamiętasz tę walizę? - zapytałem Windy'ego. - To był numer. Wysiadł ze swojego statku, dał nam swój bagaż i cyk. Przekręcił się. Nie liczcie na rewelacje. Ja też nie wiem, kim był Obcy. Co innego doktor Libnitz. Jeden z moich pacjentów - gościu mocny jak wszyscy diabli - szepnął mi, że w sztabie pracującym nad materiałem zostawionym przez Obcego na bruku znalazł się właśnie doktor Igor Libnitz. Ten sam Libnitz, którego widziałem przeszło miesiąc temu z Andym. - Byłam tu już tyle razy, a wciąż niewiele rozumiem - powiedziała nagle Windy. - To światło. Patrz, gdzie jest początek korytarza? Kupowałem bilety. Nawet się nie skrzywiłem, kiedy facet siedzący za szybką w idiotycznym stroju mającym zapewne oddać atmosferę tego miejsca, powiedział cenę w sitko mikrofonu. Wybuliłem gładko i znowu wziąłem Windy pod rękę. Wierzcie mi, powinienem był się skrzywić. Cały dzisiejszy dzień borowania, wyrywania i oczyszczania poszedł w diabły. A biorę tysiąc za godzinę. - Prowadź. Och, prowadź - Windy zapiszczała jak mała dziewczynka. - Ciekawe, gdzie dojdę z tobą. Nie powiem, żebym nie lubił małych dziewczynek, ale panna Collins nie bardzo mi do takich pasowała. Może dlatego, że znałem ją z jakby, hm, poważniejszej nieco strony. Jeśli nigdy nie byliście w statku zwanym Annalath Slash, ciężko będzie mi to wszystko wyjaśnić. Wchodzi się niby normalnie. Jest właz, przez który wyszedł Obcy astronauta. Tu się wchodzi. Potem idzie już gorzej. - Tędy - powiedziałem. - Wybieram kolor niebieski. - Ja też go już kiedyś wybrałam - powiedziała Windy. - Doszłam do tej diablo drogiej knajpy przy Remark Avenue. Tam poznałam Garry`ego. Pamiętasz jeszcze Garry`ego? Jakże mogłem go nie pamiętać. Grał w tę śmieszną grę z Europy. Piłkę nożną czy coś. - Chodźmy - powtórzyłem. Widzicie, wejście w któryś z kolorów nie oznacza wcale, że obrało się sprawdzoną drogę. Nawet jeśli już raz szedłeś, powiedzmy zielonym, za drugim razem dojdziesz zupełnie gdzie indziej. Kryje się w tym mały kruczek. Drogi statku prowadzą cię tam, gdzie masz załatwić sprawę, o której nie wiesz nawet, jak bardzo jest dla ciebie ważna. Ja sam wyskoczyłem raz w swoim własnym domu. Zdążyłem tylko wyszarpać ze ściany kabel od suszarki. Pożar miał się z pyszna. Windy poznała tego piłkarza z Europy i przeżyła z nim niejedną piękną chwilę. Znam gościa, który wyszedł z żółtej drogi wprost na swoją córkę. Tuż obok nich przemknął rozpędzony trak. Inny facet pojawił się na giełdzie i postawił wszystko na "Platski & Rambler". Dzisiaj liczy miliony na Hawajach. I tak dalej. - Jak myślisz, ile będziemy tak szli? I kiedy się rozdzielimy? - zapytała znowu Windy. - Pewnie długo. Ja przynajmniej nie wiem, czego chcę - powiedziałem sięgając za klapę marynarki. - Mam grubego jak ryba syna, żonę, która mnie nie słucha, i kupę dobrze ulokowanej forsy. I wierz mi, Windy, nie wiem, co dalej. Pięćdziesiąt lat już tak myślę. Co dalej? Co robić jutro? - A ja wiem - zerknęła na mnie i pokręciła z dezaprobatą głową. - Musisz tu popijać? - Wiesz, czego chcesz? - udałem, że nie słyszę. - Wiem. Chcę znowu poznać takiego gościa jak Garry. Trochę mi się łyso zrobiło. W końcu szliśmy tu razem, a ona o jakimś Garrym. - Myślę, że to nie tak. Jeśli wiesz, czego chcesz, to Annalath Slash zupełnie to zignoruje. Poprowadzi cię w zaskoczenie. To, czego naprawdę oczekujesz, nie przemknie ci nawet przez głowę. - Może - odpowiedziała mrużąc lubieżnie oczy. - Może i masz rację. Chciałem coś dodać, ale nagle Windy stanęła w miejscu. - Chcę wyjść - powiedziała. - Tu. To się po prostu czuło. Nagle w głowie pojawiała się taka myśl. - O.K. Zadzwonię do ciebie, może jutro - dotknąłem jej włosów i nawinąłem sobie na palec jeden kosmyk. - Dobrze. Dziękuję za drogę. Windy mrugnęła do mnie i weszła w niebieską ścianę. Przez chwilę widziałem tylko jej zgrabny tyłeczek opięty zamszową spódniczką. Potem zniknął i on. Pociągnąłem następny łyk i ruszyłem dalej. Już dawno zauważyłem, że muszę wyjątkowo długo penetrować wnętrze statku. Ciężko mi było stąd wyjść. Snułem się po niebieskim kolorze i rozmyślałem nad rozmaitymi sprawami. Nikt mnie tu nie gonił, nikt nie wjeżdżał mi w dupę wózkiem. Jeśli trafiała się chwila jak dzisiaj, kiedy nie musiałem stać w kolejce po bilet, muszę powiedzieć, że lubiłem Annalath Slash. Uwalniał mnie od tej przeklętej myśli: co dalej? Statek brał odpowiedzialność na siebie. Uwalniał mnie od koszmaru. Szedłem i pogwizdywałem fałszywie. Głupio było myśleć, że z zewnątrz statek ma jakieś piętnaście metrów średnicy, a możesz z niego wyjść nawet w stanie Oregon czy jeszcze dalej. Podobno rekord ustanowił jakiś Japoniec. Ledwie wszedł do Annalath Slash, wybrał kolor żółty - potem mówił, że to tak, pod kolor - i nie zrobił więcej jak kilka kroków, kiedy poczuł, że to już. Wyszedł gdzieś we wschodniej Europie. I, oczywista, nie miał żadnych problemów. Został tam na stałe - miejscowy rząd poszukiwał właśnie kogoś, kto poprowadziłby gospodarkę kraju w kierunku drugiej Japonii. Wybrali go na premiera. Ale, wierzcie mi, często się to nie zdarzało. Z reguły trafiasz w dobrze znane ci miejsce, tylko że nagle odnajdujesz je innymi oczami i rozumiesz, co trzeba zrobić. Na przykład przechodziłeś codziennie przez jedną ulicę, zawsze o tej samej porze. Rano, spiesząc się do pracy. Aż tu nagle wyskakujesz tam pod wieczór. I co? A to, że zaczynasz się rozglądać. Widzisz kobietę, która codziennie patrzy, jak parkujesz swój długi samochód i marzy, żeby cię poznać. Widzisz bank dający kredyty, o jakich marzysz ty sam. Widzisz bar, do którego jakoś nigdy nie miałeś czasu wstąpić, a teraz czujesz, że właśnie tam poznasz ciekawych ludzi. Widzisz reklamę biura podróży, a na niej, już mniejszym drukiem, ofertę wyjazdu do, powiedzmy, Wenezueli. I ty sam, domator, pocieszny żonkoś, facet w szelkach podciągających wyprasowane w kant galoty za dwadzieścia setek, nagle uświadamiasz sobie, że to jest właśnie to. Że wszystko, na co czekasz, to wyjazd do Wenezueli. Przyznam, że na coś takiego liczyłem. Może niekoniecznie z Wenezuelą, ale bystrzejsi z was wiedzą, co mam na myśli. Stało się trochę inaczej. Godzinę później, kiedy opróżniłem już pokaźną część butelki i postanowiłem, że przez najbliższy tydzień nie kupię nic niebieskiego, poczułem chęć opuszczenia statku. Nie dzieje się wtedy nic specjalnego. Chcesz wyjść i już. Nie ma o czym mówić. Z ulgą potarłem zmęczone nogi i wkroczyłem w błękitną ścianę. I co? Ano, niech mnie diabli, jeśli zrozumiałem, co się właściwie stało. Mignęło mi przed oczami, zapiekło gdzieś w boku, a potem musnęło moje siwe włosy. Nie, nie żaden Obcy. Po prostu przeciąg. Stałem w drzwiach. Postanowiłem, że odwlekę jeszcze nieco tę chwilę i nie podniosłem głowy. Kiedy tak patrzyłem na czubki swoich skórzanych butów, nozdrza me podrażnił jakiś zapach. - Dzień dobry - powiedział uprzejmie brzmiący głos. - Miło nam pana znów widzieć. - Dobry wieczór - westchnąłem. Tak więc nie rzuciło mnie za daleko. Jeśli facet twierdzi, że mnie zna i widuje, wierzcie mi, nie mogło to być dalej jak kilkaset metrów od mojej chałupy. Jestem dosyć nieruchawy. I nie było. Ostry zapach nasilił się i kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem, że stoję w drzwiach "EL Mocambo", restauracji, w której jadałem kawior i zapijałem go rosyjską gorzałą. Kelner patrzył na mnie przychylnym wzrokiem, kilku gości rozmawiało stłumionymi głosami, a światło sączyło się z kulistych lamp. - To, co zawsze, proszę pana? - Czemu nie - odpowiedziałem rozłoszczony. To inni wyskakują w Europie i zostają premierami, a ja mam się po prostu nażreć kawioru? Eeeee. Kelner nadal był przychylny. Skłonił głowę i zniknął w cieniu sali. Wiedział, że może liczyć na moją hojność. Już miałem siadać, kiedy ktoś mnie zawołał. Po imieniu. Jakby przeleciała gwiazda. To nie o żarcie jednak szło. Odwróciłem głowę w stronę, z której dobiegał tamten głos; szybciej niż moi pacjenci, kiedy mówię im, że już po wszystkim. I co? To był ten drugi raz. Drugi raz, jak spotkałem Andy`ego "The Leg" Brownera. Z kim? A jakże, z doktorem Libnitzem. Andy machał mi dłonią, a Libnitz pogładził tylko prążki swojej kamizelki i krótko skinął głową. Jak był pazerny na pieniądze, tak i oschły. - Witam panów - powiedziałem podchodząc do ich stołu. - Czy można? - Oczywiście, Ben - odpowiedział Libnitz przyglądając mi się zza binokli chłodnym okiem. - Tres faciunt collegium. - Być może. Ale gdzie zespół, tam i spory - uśmiechnąłem się szeroko i pozwoliłem szatniarzowi zdjąć płaszcz. Andy nie bardzo nas zrozumiał. - My się znamy, panie doktorze - z dumą wskazał mnie swoim topornym palcem. - To jest Rocky. Tak przezywaliśmy go w szkole. Nie było twardszego gościa na boisku. Opuściłem głowę, nieco zmieszany. Od razu przypomniało mi się, jak wykańczaliśmy biedaka. I na boisku, i w szkolnej ławie. - To były czasy - westchnąłem i z ulgą zobaczyłem, że kelner zmierza już w naszą stronę. - O, jest mój kawiorek. Po chwili milczenia nie wytrzymałem. - Panowie, chciałbym jednak coś obwieścić. Podnieśli głowy. Andy szczerze, szybko i ufnie; Libnitz powoli, z namysłem, niechętnie. Obaj jedli to samo. Kurczak faszerowany jabłkami w polewie z jogurtu "N". Z tym, że Andy prawie już skończył, a Libnitz ledwie zaczął. - Otóż - podciągnąłem krawat. - Spotkania naszego do przypadkowych zaliczyć nie mogę. Wyszedłem na was wprost z Annalath Slash. Co wy na to, panowie? Patrzyłem na Libnitza. Nie byłem pewien, czy Andy mógł sobie pozwolić na kupienie biletu. Ale to właśnie on pierwszy się odezwał: - Ha! Widzisz, Rocky, właśnie mówiliśmy o Annalath Slash - jego guzikowate oczy aż wysunęły się z szarawej twarzy. - Właściwie, to ja i doktor Libnitz... Libnitz zastygł. Skamieniał. Zawsze był skamieniały, teraz jednak ścięło go na dobre. - Wyszedłeś ze statku, Ben? Poważnie? - Tak - przytaknąłem zdziwiony ich reakcją. - Byłem tam razem z panną Blowins, to jest Collins, wiecie, co mam na myśli. A może nie wiecie... Wszystko mi się pomyliło, tak na mnie patrzyli. Libnitz sięgnął po kielicha, a Andy znowu zaczął jeść kurczaka. - Ja - przełknął grubszy kęs i z dumą wskazał na swoją wystrzyżoną grzywkę. - Ja jestem podobno jedynym gościem, który wraca dokładnie tam, skąd przychodzi. I nic się nie dzieje. Nikogo nie spotykam, nie ratuję, nie zarabiam. Libnitz chciał mu chyba przerwać, ale zagryzł tylko cienkie wargi i jeszcze bardziej się zasępił. - Byłem tam już z pięćdziesiąt razy, Rocky - ciągnął Andy. - I za każdym razem wracałem do swojej fabryki. Nie wiem, czy mówiłem ci już, w jaki sposób maluję okienne ramy. Otarł dłonie w spodnie, chociaż serwetek było tu więcej niż na niejednym weselu. A potem podniósł je w górę i zaczął wykonywać te śmieszne ruchy. - Raz pociągam w jedną stronę, potem prostopadle i zaś w tę samą stronę. W tę, co poprzednio - machał tak przed moimi oczami, a ja powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego tak łażą razem. Libnitz badał nim statek. Eksperymentował. - Jeśli już tak ładnie się pochwaliłeś, Andy - chrząknął Libnitz - to powiedz też doktorowi Verhowlenowi, że nie ma takiego drugiego jak ty. Jesteś jedynym, który nie wie, kiedy wyjść. Ty najchętniej w ogóle byś tam nie wchodził, nieprawdaż? - Bo i po co? - Andy uśmiechnął się, ale i tym razem nie zdołałem dostrzec jego zębów. - Szkoda mi czasu na takie łażenie. Ramy czekają, szef się wścieka. A teraz to niby co? Ja w oknach robię i tyle. Zwrócił się do mnie, więc rozłożyłem tylko ręce. Nie wiedziałem, o co mu chodzi. - Teraz też tu siedzę, Bóg jeden wie po co. Doktor Libnitz ciąga mnie po takich miejscach, co to nie dla mnie, Rocky. Ty wiesz, że ja jestem prosty chłop. A tu, albo galeria, albo wyścigi kuni, albo żarcie, co to w gębie samo się rozpływa. Ani poczujesz. Gówno jakieś. Odruchowo sięgnąłem za klapę marynarki. Dopiero po chwili zorientowałem się, gdzie jestem. Butelka była przecież na stole. Delikatnie przechyliłem zmrożone szkło i nalałem w swoją szklaneczkę, od razu na cztery palce. - Dlaczego tak go męczysz? - zapytałem. - Czego chcesz od tego biedaka? - Nic - Libnitz drgnął wreszcie. - Pan Andy Browner jest moim pacjentem. Od wielu lat. Zawsze skarżył się na brak zainteresowania czymkolwiek innym niźli malowanie okiennych ram. Andy potrząsnął głową. - Nie. Ja tam się nie skarżyłem. To mój szef. Powiedział, że tyle pracować nie mogę. Szkodzi mi. A ty, Rocky, wiesz, że mnie tam niewiele może zaszkodzić. Robotny jestem chłop i tyle. Co oni wszyscy chcą, no? - I tyle - zgodził się Libnitz. - Postanowiłem go tam zaprowadzić. Byłem ciekaw, gdzie może wyjść człowiek, który nie ma żadnych marzeń. Rozumiesz? Rozumiałem aż za dobrze. Chodziłem do szkoły z człowiekiem, który nie ma marzeń. A ja sam, chociaż miałem właściwie wszystko, tak naprawdę miałem tylko marzenia. I nic. Pełny łeb marzeń i wyszedłem w knajpie z kawiorem, Libnitzem i Andym. Jednak prawdą jest, że kręte są drogi ludzkie. Przełknąłem trunek jednym haustem. - Skoro już tu jesteśmy i, jak powiedziałem, nie jest to przypadek - zwróciłem się do Libnitza. - Może powiesz mi, co też takiego znaleźliście w tej teczce? Żebyś się nie wywijał, dodam od razu, że mówię o tej teczce, którą Obcy zostawił na nowojorskim chodniku. Libnitz zdjął binokle i zaczął je czyścić, szybkimi, precyzyjnymi ruchami, a nie jak to zazwyczaj czynią okularnicy - byle jak i rogiem własnej koszuli. - Mogę ci powiedzieć, że ciężko przyjdzie nam to wyznać ludziom. I ty, i cała reszta oczekujecie rewelacji. A prawda... - Właśnie - podchwyciłem. - Jaka jest prawda? Libnitz ponownie założył binokle. Andy kończył faszerowanego kurczaka. - Cóż można by rzec o walizce pełnej podręcznych pierdół, Bill? Niewielu się ze mną zgadza, ale ja twierdzę, że ten cały Obcy znalazł się tu przypadkiem, a co za tym idzie i jego bagaż też był przypadkowy. Wiemy na pewno, że miał tam coś jak golarkę. Miał chyba gazetę. I jeszcze jakieś pierdoły, w każdym razie - żaden przekaz. Wygląda mi to na zaskoczonego nieziemca. Wyszedł nie tam, gdzie trzeba. Pierwszy Obcy na Ziemi i takie rozczarowanie. Pytania, które każdy z nas winien sobie zadać, brzmią: skąd on się tu wziął? Kim był? Trochę kręciło mi się już w głowie. Panna Collins pewnie przeciągała się w łóżku szczęśliwego playboya, a ja słuchałem mętnych wywodów fanatyka w binoklach. Oto jest sprawiedliwość. - Po prostu - zakaszlałem. - O jeden świat za daleko. Pójdę już, panowie. Przyznam, że tak długo łaziłem po Annalath Slash, że łupie mnie nieco w kościach. Podałem kelnerowi kartę kredytową i raz jeszcze spojrzałem na Andy`ego. - "O jeden świat za daleko?" - zapytał rozchylając usta. - Ja już to gdzieś słyszałem. Chyba nawet nie tak dawno... - Słyszałeś: "O jeden most za daleko" - poprawił go Libnitz. - A to zupełnie nie to samo. Jak się okazało później, tym razem ten cholerny brylaty skorupiak nie miał racji. Dziesięć miesięcy później niewiele się zmieniło. Chociaż nie. Było ze mną jeszcze gorzej. Niespodziewanie dla samego siebie zamieniłem się w starego pierdołę. Zamęczałem wszystkich. - Popatrz - powiedziałem do żony. - Reklamują ten nowy film z Tonym Harpestem. Ten, który widziałem wczoraj. Wczoraj nie widziałem żadnego filmu. Siedziałem w barze i podsłuchiwałem, jak para nastolatków dyskutuje o filmie, ekscytując się poszczególnymi scenami. Ona - brzydka, chuda dziewczyna z piegowatym czołem - starała się analizować sceny miłosne i chyba nie szło jej to najlepiej; on - krępy, baczkowaty młodzieniec - mówił cichym, ochrypłym głosem, właśnie takim, jakim Bóg obdarzył Tony`ego Harpesta. Po godzinie podsłuchiwania stwierdziłem, że mogę sobie darować ten film. Opowiedzieli mi go w całości. - Tak więc - powiedziałem do żony - film rozgrywa się w Brazylii. Ale nie jest w nim wcale ciepło. Reżyser przemyślał sobie to i owo i postanowił utrzymać rzecz w klimacie dreszczowca. Wiesz, niby nic się nie dzieje, niby patrzysz w te palmy, patrzysz na rozpalony słońcem asfalt, ale jest ci cholernie zimno. Wargi masz suche od upału, ale w sercu rośnie sopel lodu. Mrozi. Przerwałem, żeby spojrzeć, czy mnie słucha. Skąd. Siedziała przed oknem, przy sekretarzyku i manipulowała przy swoich palcach. Szykował nam się bankiet, podobnież skończyłem ileś tam lat i żona moja musiała wyglądać, jak trzeba. Daję głowę: gdyby podpalić teraz dom, ona i tak dalej przyglądałaby się swoim pazurom. Coś strasznego. - I ten pomysł uważam za najlepszy - kontynuowałem niezrażony. - Nie żadna akcja, nie pościgi samochodów. Ale to uczucie zimna. Ty myślisz, że to łatwo zrobić? Tak, żeby było ci zimno, kiedy patrzysz na złotą, milutką plażę i rozebrane babki. Nic. - Słuchasz mnie, kochanie? - zapytałem wbrew sobie. Takie pytania nie wiodły daleko. - Słuchasz mnie? - Jasne - pokiwała głową. - Mówiłeś o filmie, na którym byłeś wczoraj. - I co myślisz? - nie ustępowałem. Nie odpowiedziała. Najwyraźniej jej to nie interesowało. Nie domyślała się, nie starała się myśleć, że być może, podsłuchiwałem innych tylko po to, żeby dzisiaj zagaić rozmowę. - A może... - zacząłem nieco już podniesionym głosem. Ale oto do salonu wszedł nasz syn. I on się nie zmienił. Wierzcie mi, pragnąłem przestać myśleć o nim jak o spasionej rybie. Nie chciałem porównywać go do tych brzuchatych welonków sunących nisko nad żwirowatym dnem i wyłupiających oczy w bezmyślnym, niemym pytaniu: dlaczego nie mogę płynąć dalej? Dalej niż ta szyba. Chociaż rzadko zadawał pytania, jego pulchne policzki i tak wystarczająco mnie drażniły. Był chyba świadom, że tak jest. - Tato - powiedział. - Chodź do mojego pokoju. Pokażę ci, jak wyjść z tej studni. - Z jakiej studni, synu? - miał paskudny zwyczaj wracania do spraw, które rozegrały się daleko wcześniej. To akurat mogłem zrozumieć. - No, wiesz. Z tej gry, w którą grałeś w poniedziałek. Jest tam taka studnia, zaminowana... Wstałem z fotela. - Chcesz powiedzieć, że od poniedziałku próbujesz dać temu radę? - Nie - odwrócił się i jego galaretowate uda zatrzęsły się bezradnie. - Próbuję od zeszłego wtorku. Zanim jeszcze ty tam wlazłeś. Tak jest, pomyślałem. Komputer i tyle. Dzieciaki jeżdżą na deskach, grają w kosza, biegają i w ogóle. A ten ma komputer. 486. - Dobra - powiedziałem. - Ty pokażesz, jak wyjść ze studni, a ja pokażę ci, jak się jeździ na łyżwach. W porządku? Mój syn żachnął się. Razem z moją żoną. - Na jakich łyżwach, tato. Wieczorem jest przecież przyjęcie. - Właśnie - poparła go znienacka żona. - Przyjedziecie do salonu na łyżwach? Ben, idź zobacz, jak wychodzi się z tej studni i daj mu spokój. On nie chce być łyżwiarzem. Zrozum wreszcie. Pokiwałem głową. W progu nie wytrzymałem i warknąłem krótko: - Wydawało się, że nie słuchasz, ale to nie tak. Ty po prostu nie chcesz słuchać. Podążyłem za swoim synem z obrzydzeniem obserwując, jak wspina się po schodach. W kogo on się wrodził? Pokazał mi, jak wychodzi się ze studni. Muszę przyznać, że na takich sprawach to on się znał. No, mógłbym nawet nazwać go małym mistrzem. Potem mówił coś jeszcze; krótkimi, suchymi zdaniami - widać odkrył, że tak do mnie trzeba przemawiać. Po co się wysilać. Stary jest marudą. Gada i gada, a i tak nikt go nie słucha. Podziękowałem mu, powiedziałem, jaki jest cholernie zmyślny i wyszedłem do swojego gabinetu. Dzisiaj nie miałem żadnych pacjentów, żona kazała mi odwołać wszystkie wizyty. Cały dzień podporządkowany był tej imprezie. Kogóż to ona nie zaprosiła. Doktorów, mecenasów, krytyków literackich, sąsiadów, pisarzy, rodzinę, polityków i wydawcę jej książki o pryszczach. Mówię wam, goście, że hej. - Kurwa mać - mruknąłem pod nosem, choć rzadko kląłem. - Ale goście. I jeszcze dziesięć sztuk ludzi z firmy "Party, fun and fun, Party". Ci robili profesjonalną obsługę, bezpieczeństwo i śmiech. - Kurwa mać. Dzień miał się ku końcowi. Było pochmurnie, ale jak na listopad wciąż ciepło. Resztki liści pływały w powietrzu przeszytym promieniami zachodzącego słońca. Podparłem głowę i patrzyłem, jak czerwona kula chowa się za wieżowce, a potem pobłyskuje zza kamiennych ścian. Jeszcze później widziałem ją za drzewami. Potem zniknęła. Siedziałem słuchając głosów dobiegających mnie z dołu. Najpierw pojawiły się głosy młode i pewnie byli to ludzie z firmy "Party, fun and fun, Party". Ich buty biegały szybko, oni mówili jeszcze szybciej. Stopniowo wszystko przycichło. Godzina zero zbliżała się. Kiedy usłyszałem głosy spokojne i bogate, wiedziałem, że to goście właściwi i że czas najwyższy zejść na dół. Ale nie wiedzieć czemu, wciąż podpierałem głowę dłonią i patrzyłem w ciemne okno. - Ben - zawołała żona. - Ben. Uśmiechnąłem się. Czas. Przystawiłem stołek do wysokiej półki. Było tam kartonowe pudło i choć stało tam już dobrych kilka lat, kurz nie osiadł na szarej powierzchni. Sprzątaczka sięgała w każdy kąt. Zapiąłem kamizelkę, wypuściłem dewizkę zegarka i przygładziłem włosy. Koszula piła mnie w szyję, ale czegóż to się nie robi w swoje urodziny. Założyłem nawet krawat za dziewięć stówek, z brylantem jak się patrzy. I zszedłem na dół. Szło mi to opornie, starałem się nie robić wielkiego hałasu. Oni byli już w salonie. Wiedziałem, że najpierw zobaczą moje nogi i tak też się stało. Od razu przycichł gwar. Zamarli. Ja schodziłem dalej, trzymając mahoniową poręcz. Nie jest łatwo zejść po schodach mając na nogach figurowe łyżwy. Zwłaszcza w moim wieku. - Ależ... - powiedziała moja żona. Ktoś zaśmiał się cicho. Stanąłem przed nimi i skłoniłem się nisko. - Widzicie, kochani - powiedziałem poluźniając krawat. - Chciałem iść dzisiaj z synem na łyżwy. I chociaż syn mój nie przystał na tę propozycję, ja nie odpuszczam tak łatwo. Bawcie się dobrze. Przedarłem się przez tłum jak ranny niedźwiedź. Jeszcze nigdy nie doświadczyłem takiego uczucia. Chwiałem się na wszystkie strony, nogi wyginały mi się w kostkach, a oni rozstępowali się na boki niczym łany zboża. Nikt nic nie mówił. Pewnie myśleli, że to jakiś kawał. Ale ja dotarłem aż do drzwi, tam gdzie stała schludnie ubrana kobieta z czapeczką ozdobioną napisem "Party, fun and fun, Party". Złapałem za framugę i westchnąłem: - Nie jest łatwo być łyżwiarzem, co? - Tak jest, proszę pana - odpowiedziała dziewczyna. - Nie wiedziałam, że z pana taki kawalarz. Wyszedłem do ogrodu kierując się w stronę bramy. - Kawalarz? Nigdy nie byłem bardziej poważny. Jakoś dotarłem do samochodu. Kiedy siedziałem już za kierownicą, szarpnąłem za krawat i rozpiąłem skomplikowane sznurowadła. Przez chwilę trzymałem łyżwy w dłoniach z dumą obserwując błyszczące brzeszczoty płóz. - Całe życie prześlizgałem. I dopiero dzisiaj miałem odwagę was założyć tak, żeby wszyscy wreszcie zobaczyli, jaki ze mnie łyżwiarz. Wyjechałem samochodem z podjazdu i nabrałem szybkości. Jechałem w stronę świecącego centrum. W stronę miasta. Było tam takie jedno miejsce, na które liczyłem, szczególnie dzisiaj. Miejsce, które być może podpowie mi, w jaki sposób spędzić urodzinowy wieczór. Annalath Slash. Kupiłem bilet i uśmiechnąłem się do kasjera. Jak zawsze ubrany był w śmieszny uniform. - Czy to pan sprzedał mi bilet przeszło dziewięć miesięcy temu? - zapytałem z ciekawości. - Nie - odpowiedział krótko. - To musiał być kto inny. - To te wasze uniformy; wie pan. Upodobniają was. - Panie. Ja jestem Murzynem. Wcześniej pracował tu biały. Spojrzał na mnie ciężko i chciał chyba coś dodać, ale zrezygnował. Nie chciałem mu dokuczyć. Prawdę mówiąc, ledwo widać im oczy. - Eeee - westchnąłem tylko stając przed korytarzami. Już zaraz przestanę się zamartwiać. Na godzinkę przejmie mnie statek. I cyk. Gdzie wyjdę? Znowu na kawior? Po raz kolejny, z właściwym sobie uporem zagłębiłem się w kolor niebieski. Inne barwy wydawały mi się obce i krzykliwe. Było ich zresztą bardzo wiele, prawie całe widmo. Z uporem jednak penetrowałem niebieski. Kiedy tu szedłem? Przypomniałem sobie pannę Collins, której od tamtego czasu nie miałem okazji spotkać. Tak mnie rozwścieczyło to wyjście na Libnitza i Andy`ego, że mówię wam... Obraziłem się na Annalath Slash. Taaak. Czas mijał. Czułem, że tym razem mogę chodzić znacznie dłużej, jak gdyby z wiekiem coraz trudniej było mną kierować. Szkoda, że statek nie wylądował, kiedy byłem dzieciakiem. Cóż stałoby się wtedy? Wyskoczyłbym jako miotacz baseballowy? Może wyszedłbym gdzieś w Afryce, albo w Chinach. Jako dzieciak miewałem głupawe marzenia. Chyba jednak dobrze się stało, że wtedy było to niemożliwe. - Jest O.K. - pocieszyłem się półgłosem. Korytarz skręcił w prawo, a ja stanąłem jak wryty. Ktoś tam stał. Jakiś skurczybyk stał mi na drodze. Na mojej drodze. A to się jeszcze nigdy nikomu nie zdarzyło. Choćby i milion ludzi wlazło do Annalath Slash, nie spotkaliby się w środku. Razem można było wędrować, jasne. Ale nigdy nie mijałeś innych. - Halo - zawołałem. - Hej, panie, kim pan jest? Postać zakuśtykała i odwróciła się. To był właśnie ten trzeci raz. - Rany boskie... - wyszeptałem. - Andy "The Leg" Browner. Bo to on tam stał. I choć też pewnie był zdziwiony, od razu podszedł do mnie i rozłożył szeroko ramiona: - Rocky, chłopie - jego guzikowate oczka zamrugały radośnie. - Dobrze cię widzieć. Tak po prostu: powiedział, że dobrze jest mnie widzieć, rozłożył łapy i uśmiechnął się. A ja szybko wziąłem jego dłoń i potrząsnąłem nią nerwowo, bo bałem się, że Andy "The Leg" Browner znowu zacznie mi demonstrować, w jaki to sposób maluje okienne ramy. Obraz ten wracał do mnie w różnych chwilach i trudno mi było go znieść. - Andy - powiedziałem. - Jak długo już chodzisz? - Długo - skrzywił się na moment. - Będzie już chyba cały dzień. Cały dzień, pomyślałem przerażony. Jego twarz była niebieska jak wszystko tutaj, ale też i blada, wychudzona i jeszcze bardziej biedna niż zazwyczaj. Włosy miał wycięte prawie zupełnie - tuż nad prawym uchem dostrzegłem wygolony do skóry placek. Wydał mi się chudy i zmęczony. - Pić mi się już chce - poskarżył się Andy. - Cholera - powiedziałem klepiąc go w plecy. - To, co mam za pazuchą, nie bardzo nadaje się do gaszenia pragnienia. Chodź, może razem znajdziemy wyjście. I poszliśmy. - Wiesz, Rocky - odezwał się cicho Andy. - Ja już próbowałem wychodzić. Na siłę. - I co? - zapytałem zaintrygowany. - Nic. Ściana mnie nie puszcza. Odpycha. Muszę łazić. Nie będzie łatwo, pomyślałem przestraszony. Spotkaliśmy się, on nie może wyjść, ściany go odpychają... To nie gra, tamto też ... Wszystko to napełniło mnie niepokojem. Nagle przypomniałem sobie swoją ostatnią wędrówkę. Wyszedłem na niego. I nie przez przypadek. Tak miało być. - Nic się nie martw, Andy - pocieszyłem nas obu. - Jakoś z tego wybrniemy. Czy przysłał cię tu znowu ten skorupiak Libnitz? Starałem się zmienić temat. Złapał to. - Tak. To znowu doktor Libnitz. Długo dawał mi spokój, Rocky - zaświszczał oblizując spieczone wargi. - Właściwie, nie byłem tu od... Wiesz, od tej całej operacji. Nic nie wiedziałem. Przyjrzałem mu się uważniej. Kuśtykał po swojemu, przygarbiony, w przykrótkiej marynarce... Ta blizna na głowie. I nieco mniejsza, tuż obok, jak po drenie. - Wal - znowu klepnąłem go w ramię. - Nic nie wiem o twojej operacji. Czemu nie dałeś znaku, może mógłbym ci pomóc? Jesteśmy kumplami, Andy. Minęliśmy kolejny zakręt. Przełknąłem ślinę. - Tak - przytaknął. - Jesteśmy kumplami, Rocky. Ale ja nie mam twojego telefonu, ty jesteś nie byle kto. Chciałem go znaleźć, ale mi nie podali. Mówili, że jest zastrzeżony. A w twoim gabinecie, wiesz, byłem i tam, no i jak pogadałem trochę z sekretarką i przyszło mi zapłacić wstępne... No, wiesz, tyle to ja nie miałem. W oknach robię. Znowu przełknąłem ślinę. Jestem tylko marnym łyżwiarzem, pomyślałem. Tylko. - Powiedz coś o operacji. - Jasne - ostrożnie przejechał dłonią po głowie. - Teraz już jest ze mną lepiej. Teraz już nie boli. Weszliśmy w kolejny zakręt. - Mów, mów, Andy. Opowiedz mi wszystko. - Jasne. Doktor Libnitz jakby to wszystko przewidział. Kiedy jeszcze malowałem ramy, pouczał mnie o jakichś nowotworach czy coś. Mówił, że mogą mi wyrosnąć, niby od tego malowania. I wtedy właśnie zaczął mnie hipnotyzować. Przystanąłem. Że co? Myśli coraz to bardziej nerwowo biegały mi po łepetynie. Dlaczego Libnitz aż tak bardzo się go uczepił? - Chodźmy dalej - powiedziałem półgłosem. - Coś mnie uwierało w bucie. - Mnie też często się to zdarza - przytaknął od razu Andy. Taki już był. Zawsze się zgadzał i zawsze przytakiwał. - I co było dalej? - Hipnotyzował mnie. Leżałem na takim śmiesznym łóżku, podłączony do różnych drutów, a pan Libnitz włączał magnetofon. I w kółko słyszałem ten powolny głos: "Ból. Praca w fabryce, malowanie ram. Ból." I tyle, Rocky. W kółko to samo. - Długo? - Będzie z rok, jak mnie tak ćwiczył. Z początku chciało mi się śmiać. Potem, kiedy ten głos zaczął do mnie wracać, już mi nie było do śmiechu. Zostawiliśmy za sobą kolejny zakręt. Był wyjątkowo długi. I niebieski jak jasna cholera. - Jak to: wracać? - zapytałem. - Ano, tak - znowu podrapał się po ogolonej głowie. - Idę sobie spać - słyszę: "Ból. Praca w fabryce, malowanie ram. Ból." Idę do kibla, to samo. Mówię ci, Rocky, diabli mnie już brali. A pan doktor pytał mnie każdego dnia, co słychać. Czy wciąż jeszcze mam ochotę pracować przy malowaniu. Brał mnie w to miejsce, żebym chodził, a ja wciąż wyskakiwałem w fabryce. Na mój rozum, wyraźnie był rozczarowany. No, a jeszcze potem była ta operacja. I pogorszyło mi się. - Właśnie - przytaknąłem. - Na co chorowałeś? - Wy, doktory, swoje wiecie. Pewnego dnia, po badaniach, pan Libnitz wziął mnie do swojego gabinetu, wiesz, tego ze złotymi lampami... - Jasne - przytaknąłem, choć pojęcia nie miałem, jakie też lampy ma u siebie Libnitz. - No, i w tym gabinecie powiedział mi, że ten noworosnący... nowotwór, wciąż mi się myli che, che, rośnie w mojej głowie. Kiwał palcem i mówił, że szkoda, że go nie posłuchałem wcześniej. Podobno można by to opóźnić albo i w ogóle nic by nie wyrosło w moim mózgu. Szliśmy przez chwilę w milczeniu. Zacisnąłem zęby, bo nagle siekło mnie w plecach. Reumatyzm nie wybiera, ale tym razem to nie było to. - A jak ty się czułeś? Kręciło ci się w głowie? Źle widziałeś? Wymiotowałeś? Andy zaśmiał się cicho. - Właśnie do tego zmierzam, Rocky. Nic mnie nie bolało. Nic mi się nie działo. Powiedziałem to panu Libnitzowi, ale on powiedział, że ma badania. Wy, doktory, swoje wiecie - powtórzył oblizując spieczone wargi. - Z początku trochę się broniłem. Mówił, że trzeba mi będzie wejść do czaszki. Mówił, że mam szansę. Że niby ten noworos.. nowotwór jest całkiem mały. To ja się zgodziłem, bo jestem rozsądny chłop. Raz kozie śmierć, pomyślałem. Na co tu czekać? - Zawsze byłeś rozsądny - rzekłem cicho, bo i mnie nagle zaschło w gardle. - A jak się czujesz teraz? Andy otarł czoło. Uparcie szliśmy do przodu. Było cicho, to, po czym stąpaliśmy, pochłaniało stukot naszych butów. - Teraz? Teraz czuję się źle. Będzie już dwa miesiące od tej operacji. Z głowy wystawały mi rury, kilka ra