Zelazny Roger - Wyspa umarłych

Szczegóły
Tytuł Zelazny Roger - Wyspa umarłych
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zelazny Roger - Wyspa umarłych PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zelazny Roger - Wyspa umarłych PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zelazny Roger - Wyspa umarłych - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Roger Żelazny Wyspa Umarłych (przełożył Adam Kozieł) Dla Banks Mebane ROZDZIAŁ PIERWSZY Życie - Wybaczcie tę szczyptę filozofii - życie przypomina mi plaże okalające Zatokę Tokijską. Co prawda, minęło już parę stuleci od dnia, w którym po raz ostatni widziałem Zatokę i te plaże, mogę więc być trochę nie na czasie. Słyszałem jednak, że nic się nie zmieniło. z wyjątkiem prezerwatyw. Pamiętam okropny bezmiar brudnej wody, jaśniejszy i, być może, czystszy w oddali, ale przy brzegu cuchnący, chlapiący, chłodny i, niczym Czas, żłobiący, przynoszący i zabierający różne rzeczy. Zatoka Tokijską może wypluć na swój brzeg każdy przedmiot. Po prostu wypowiedz słowo, a któregoś dnia stanie się ciałem: trupem, muszlą, może jasnoróżową alabastrową skorupą spiralnie skręconą w lewo, wznoszącą się nieuchronnie ku szczytowi niewinnego dzióbka przywodzącego na myśl jednorożca, butelką z listem albo bez listu, który możesz, ale nie musisz, przeczytać, ludzkim płodem, kawałkiem niezwykle gładkiego drewna - kto wie (nie ja), może fragmentem Jedynego Prawdziwego Krzyża! - z okrągłą dziurą po gwoździu, białymi kamykami i ciemnymi kamykami, rybami, pustymi czółnami, kilometrami lin, koralami, glonami i wodorostami. Takie perły są jej oczami. Zostaw je na brzegu, a po jakimś czasie Zatoka znów się nimi zaopiekuje. Tak właśnie działa. w piachu walały się tony wszelkiego śmiecia. Kondomy - wiotkie, niemal przezroczyste świadectwa instynktu podtrzymania (ale nie dziś) gatunku - ozdobione żywymi wzorkami, krótkim przesłaniem albo kilkoma piórkami. z tego co słyszałem, już ich prawie nie ma. Podzieliły los Edsela, klepsydry i haczyka do guzików, wykończone i podziurawione przez uniwersalną pigułkę, która przy okazji powiększa cycki konsumentek. Kto by narzekał? Wędrowałem plażą chłostaną promieniami porannego słońca, a podmuchy zimnego wiatru pomagały mi dojść do siebie po małej, zgrabnie zawiązanej wojnie w Azji, która kosztowała mnie młodszego brata. Czasem słyszałem wrzaski niewidocznych ptaków. Właśnie ten tajemniczy element nieuchronnie doprowadził mnie do porównania: życie przypomina plaże okalające Zatokę Tokijską. Wszystko płynie. Przez cały czas wypadają na brzeg dziwne i niepowtarzalne rzeczy. Jestem jedną z nich. Wy również. Siedzimy przez chwilę na plaży (może obok siebie?), a potem wyciągają się wilgotne, śmierdzące, lodowate palce i pewne rzeczy znów znikają. Tajemnicze ptasie krzyki wyznaczają kres człowieczeństwa. Głosy bogów? Może. Zanim wyjdziemy z pokoju, przyszpilę do ściany ostatnie narożniki płachty porównania i wyjaśnię, dlaczego postanowiłem zacząć od tej dygresji. Po pierwsze, sądzę, że jakiś kapryśny prąd może ponownie wyrzucić na brzeg rzeczy, które zniknęły niegdyś w otchłani - sam nigdy tego nie widziałem, ale cóż, może nie czekałem wystarczająco długo. Poza tym, czyli po drugie, na plaży mógł się pojawić jakiś spacerowicz i zabrać ze sobą to, co na niej znalazł. Kiedy dowiedziałem się o istnieniu pierwszej z tych dwu możliwości, zacząłem wymiotować. Przez jakieś trzy dni piłem i wdychałem dym z tlących się liści egzotycznej rośliny, a potem wyrzuciłem z domu wszystkich gości. Nic nie trzeźwi tak cudownie jak szok. Już dawno wiedziałem o istnieniu drugiego wariantu - czyli zabraniu rzeczy znalezionej na brzegu Zatoki - ponieważ znałem go z autopsji, ale nigdy, przenigdy nie myślałem poważnie o pierwszym. Wziąłem więc pigułkę, która miała mnie postawić na nogi w ciągu trzech godzin, pomaszerowałem do sauny i wyciągnąłem się na łóżku. w tym czasie mechaniczni i niemechaniczni służący zajęli się sprzątaniem. a potem zacząłem się trząść. Bałem się. Jestem tchórzem. Teraz przeraża mnie wiele rzeczy. Nie mam nad nimi żadnej albo prawie żadnej kontroli. Niczym Wielkie Drzewo. Oparłem się na łokciu, sięgnąłem po kopertę leżącą na nocnym stoliku i jeszcze raz obejrzałem jej zawartość. Pomyłka nie wchodziła w grę. Szczególnie, gdy taka rzecz przychodziła na mój adres. Przyjąłem polecony, wepchnąłem go do kieszeni i wyjąłem w wolnej chwili. A wtedy zobaczyłem, że to szóste, i zrobiło mi się niedobrze. Chciałem, żeby było już po wszystkim. Trójwymiarowe zdjęcie Kathy w bieli. Jeśli nie sfałszowano stempla, wywołane w zeszłym miesiącu. Kathy była moją pierwszą żoną. Jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochałem. i nie żyła od pięciuset lat. Wyjaśnię to później. Stopniowo. Badałem zdjęcie bardzo uważnie. Szóste w ciągu tyluż miesięcy. Na każdym był inny człowiek. Martwy. Od wieków. W tle skały i błękitne niebo. To wszystko. Mogło być zrobione wszędzie, gdzie są skały i błękitne niebo. Mogło być fałszywe. Dziś ludzie potrafią sfałszować właściwie wszystko. Ale kto wiedział o mnie tyle, żeby je wysyłać, i dlaczego to robił? Tak jak przy poprzednich pięciu nie było żadnego listu. Tylko zdjęcia. Moich przyjaciół i moich wrogów. To dlatego zacząłem myśleć o plażach okalających Zatokę Tokijską. I, przez chwilę, o Objawieniu Świętego Jana. Otuliłem się kocem. Leżałem w sztucznym półmroku, który włączyłem w południe. Przez całe lata było mi wygodnie, tak wygodnie. a teraz pękały zapomniane strupy i blizny. Krwawiłem. Jeśli istniał cień szansy, że to, co trzymam w drżących palcach jest prawdziwe... Odłożyłem kopertę na stolik. Zdrzemnąłem się i zapomniałem o koszmarze sennych szaleństw, który wycisnął ze mnie tyle potu. Lepiej nie pamiętać, to pewne. Wstałem, wziąłem prysznic, włożyłem czyste ubranie, zjadłem coś szybko i zabrałem dzbanek kawy do gabinetu. Kiedyś, kiedy pracowałem, nazywałem go biurem, ale przeszło mi to mniej więcej przed trzydziestu laty. Przejrzałem pobieżnie posortowaną korespondencję z ostatniego miesiąca i znalazłem to, czego szukałem, między prośbami o wsparcie dziwacznych organizacji charytatywnych i dziwacznych indywiduów napomykających coś o bombach, jeśli nie spełnię ich oczekiwań, czterema zaproszeniami do wygłoszenia wykładów, ofertą pracy, która mogła być kiedyś interesująca, ciężkimi paczkami periodyków, listem od dawno zapomnianego potomka denerwującego powinowatego z trzeciego małżeństwa, dotyczącym ewentualnej wizyty (Jej u mnie, tutaj), trzema ofertami artystów szukających mecenasa, trzydziestoma dwoma notami informującymi o wytoczonych mi procesach oraz kupką listów od moich pełnomocników zawiadamiających o oddaleniu trzydziestu dwóch aktów oskarżenia. Pierwszy z ważnych listów napisał Marling z Megapei: “Synu Ziemi, pozdrawiam cię dwudziestoma siedmioma nadal pozostającymi Imionami. Modlę się, byś cisnął w mrok garść klejnotów i obdarzył je żarem kolorów życia. Obawiam się, że czas życia najstarszego ciemnozielonego ciała, które mam zaszczyt nosić, chyli się ku końcowi i znajdzie swój kres na początku przyszłego roku. Te żółte, zamykające się oczy już dawno nie widziały mego obcego syna. Niechaj przybędzie do mnie przed końcem piątej pory, niechaj, za wszystkie me starania, będzie tu ze mną i położywszy dłonie na mych ramionach ulży ich brzemieniu. z szacunkiem”. Drugi list, podpisany przez Przedsiębiorstwo Głębokich Wierceń, które, jak wszyscy wiedzą, jest fasadą dla Ziemskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej, był ofertą sprzedaży używanego sprzętu górniczego znajdującego się w miejscu, z którego nie opłaca się go przewozić obecnemu właścicielowi. Według kodu, którego nauczyłem się przed laty realizując pewne zlecenie ziemskiego rządu federalnego, należało to rozumieć, sans officialese, mniej więcej tak: “Co jest grane? Czyżbyś nie był już lojalny wobec rodzinnej planety? Od dwudziestu lat prosimy, żebyś przybył na Ziemię i omówił z nami sprawę mającą kapitalne znaczenie dla bezpieczeństwa planetarnego, a ty konsekwentnie nas lekceważysz. Ta prośba jest bardzo pilna - niezwykle poważna sytuacja wymaga twojej natychmiastowej współpracy. Wierzymy, że i tak dalej, i tak dalej”. Trzeci list napisany był po angielsku: “Nie chcę, żebyś myślał, iż próbuje wykorzystać to, co dawno minęło, ale naprawdę mam poważne kłopoty, a ty jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc. w każdym razie nikt inny nie przychodzi mi do głowy. Jeśli możesz, proszę, przyjedź do mnie na Aldebaran V. Znajdziesz mnie pod starym adresem, choć poza nim wszystko tu się zmieniło. z poważaniem, Ruth”. Trzy apele do człowieczeństwa Francisa Sandowa. Który, jeśli w ogóle jakiś, miał coś wspólnego ze zdjęciami spoczywającymi w mojej kieszeni? Orgia, którą przerwałem, była czymś w rodzaju przyjęcia pożegnalnego. Ostatni goście opuścili właśnie mój świat. Już zaczynając tę imprezę, skuteczny środek na zapakowanie i odesłanie stąd całego towarzystwa, wiedziałem, dokąd powinienem się udać. Jednak zdjęcie Kathy kazało mi zastanowić się nad tym ponownie. Wszyscy autorzy trzech cytowanych powyżej listów wiedzieli, kim była Kathy. Ruth, przynajmniej raz, miała dostęp do jej zdjęcia, które z pewnością wystarczyłoby jakiejś utalentowanej istocie. Centralna Agencja Wywiadowcza mogła przekopać swoje archiwa i sfałszować zdjęcie w jednym z laboratoriów. Marling potrafiłby je stworzyć. Ale równie dobrze mogło być zupełnie inaczej. Dlaczego - skoro ktoś czegoś ode mnie chciał - zdjęciom nie towarzyszyła żadna informacja? Mój terminarz otwierała prośba Marlinga - gdybym jej nie spełnił, nie mógłbym już nigdy znieść swego towarzystwa - jednak od końca piątej pory roku na północnej półkuli Megapei dzieliło mnie ponad dwanaście miesięcy, mogłem więc pozwolić sobie na kilka przystanków po drodze. Ale jakich przystanków? Centralna Agencja Wywiadowcza nie miała żadnego prawa do moich usług. Nie byłem nawet poddanym Ziemi. Jestem skłonny w miarę możności pomagać Ziemi, tyle że ta sprawa nie mogła być aż tak ważna, skoro czekała przez całe dwadzieścia lat poświęconych na nękanie mnie listami. Poza tym, jak słyszałem - a mam bardzo dobre informacje - planeta nadal istnieje i w dalszym ciągu przędzie tak normalnie i cienko jak zwykle. Gdyby traktowali to naprawdę poważnie, mogliby się tu pofatygować i porozmawiać sobie ze mną. Ale Ruth... Ruth to zupełnie inna sprawa. Przeżyliśmy ze sobą rok, zanim zrozumieliśmy, że rozdzieramy się nawzajem na strzępy i że nigdy nic z tego nie wyjdzie. Rozstaliśmy się jako przyjaciele i byliśmy nimi nadal. Znaczyła coś dla mnie. Zdziwiłem się, że jeszcze żyje. Po tylu latach... Jeśli potrzebowała mojej pomocy, to miała do niej pełne prawo. I tyle. A zatem najpierw odszukam Ruth i spróbuję wyciągnąć ją z kabały, w którą się wpakowała. Potem ruszę na Megapei. Może po drodze uda mi się dowiedzieć od kogo, czego, kiedy, gdzie, dlaczego i jak otrzymywałem zdjęcia. Jeśli nie, polecę na Ziemię i spróbuję pogadać z Agencją. Chyba pójdą na układ “coś za coś”. Wypiłem kawę i zapaliłem. a potem, pierwszy raz od pięciu lat, zadzwoniłem do portu i poprosiłem o przygotowanie Modelu T, mojej bryczki do długich skoków. Usłyszałem, że potrwa to cały dzień i większą część nocy, i że będą gotowi o świcie. Sprawdziłem u automatycznego Sekretarza i Archiwum, kto jest obecnie właścicielem T. S & a poinformował mnie, że T należy teraz do Lawrence'a J. (Johna) Connera z Lochear. Kazałem przysłać sobie niezbędne papiery. Po piętnastu sekundach wyskoczyły z rynny i wpadły do wyściełanego koszyka. Przestudiowałem rysopis Connera, a potem wezwałem fryzjera na kółkach i poleciłem zmienić ciemny brąz swoich włosów w jasną żółć, rozjaśnić cerę, dorzucić kilka piegów, przyciemnić o parę tonów oczy i nałożyć nowe linie papilarne. Mam długą listę fikcyjnych postaci z pełnymi i wiarygodnymi (w każdym razie z dala od domu) życiorysami. Te tajemnicze osoby zajmują się tylko jednym - od lat sprzedają sobie nawzajem T. i będą robić to nadal. Wszystkie są mężczyznami, wszystkie mierzą mniej więcej pięć stóp i dziesięć cali i ważą jakieś sto sześćdziesiąt funtów. Dzięki kilku zabiegom kosmetycznym i zapamiętaniu paru danych mogę stać się każdą z nich. Nie przepadam za podróżowaniem statkami zarejestrowanymi na nazwisko Francisa Sandowa z Homefree czy, jak chcą niektórzy, Świata Sandowa. To jedna z niedogodności - z tą akurat mogę się w miarę spokojnie pogodzić - związanych z należeniem do setki najbogatszych ludzi w galaktyce (według ostatnich szacunków jestem, zdaje się, 87, ale mogę też być 88 czy 86). Przez cały czas ktoś czegoś od ciebie chce. i zawsze okazuje się to krwią lub pieniędzmi, a tak się złożyło, że nie zamierzam się rozstawać ani z jednym, ani z drugim. Cóż, jestem leniwy, łatwo mnie przestraszyć - chcę tylko zachować oba te dobra w posiadanym już wymiarze. Gdybym miał ducha współzawodnictwa, pewnie próbowałbym przesunąć się na, nie mogę sobie przypomnieć, 87, 86 czy 85 pozycję. Tyle że nie dbam o to. i tak naprawdę nigdy nie dbałem, no, może trochę na początku, ale urok nowości minął bardzo szybko. Wszystko powyżej pierwszego miliarda jest już metafizyką. Przed laty często myślałem o wszelkich podłościach, które najprawdopobniej finansuję nie zdając sobie z tego sprawy, a potem dopracowałem się filozofii Wielkiego Drzewa i dałem sobie spokój. A więc jest Wielkie Drzewo, stare jak ludzkość. Suma liści wyrastających z jego konarów i gałązek równa się liczbie istniejących pieniędzy. Na opadających i rosnących liściach wypisane są nazwiska. Po kilku sezonach wszystkie nazwiska ulegają wymianie, ale samo Drzewo - tak, tak – rośnie i jego życiowe funkcje właściwie się nie zmieniają. Przez jakiś czas próbowałem wycinać całą zgniliznę, jaką znalazłem w Drzewie, ale odkryłem, że to, co wycinani, pojawia się natychmiast w innym miejscu. i że muszę sypiać. Do diabła, w tych czasach nie da się przyzwoicie wydawać pieniędzy, a Drzewo jest zbyt wielkie, żeby manipulować nim jak bonsai w doniczce i korygować jego rozwój. a więc pozwoliłem mu rosnąć na jego własny, radosny sposób, z moim nazwiskiem na wszystkich liściach - i tych zwiędłych, i tych suchych, i tych tryskających pierwszą zielenią. Próbowałem się przy tym dobrze bawić, śmigając z konaru na konar, nosząc imiona, których nie wypisano na otaczających mnie liściach. Tyle o mnie i Wielkim Drzewie. Opowieść o tym, jak wszedłem w posiadanie takiej ilości zieleni, mogłaby doprowadzić do powstania zabawniejszej, bardziej wypracowanej i mniej botanicznej metafory. Skoro tak, odłóżmy ją sobie na później. Co za dużo... Spójrzcie tylko, co stało się z biednym Johnnym Donnę: zaczął myśleć, że nie jest Wyspiarzem, i spoczął na dnie Zatoki Tokijskiej. Nie zubaża mnie to nawet na jotę. Zacząłem wyliczać S & a wszystko, co personel powinien i czego nie powinien robić podczas mojej nieobecności. Po odtworzeniu tego przynajmniej dziesięć razy i długim łamaniu sobie głowy udało mi się chyba o niczym nie zapomnieć. Przejrzałem ostatnią wolę i testament i nie znalazłem nic, co chciałbym zmienić. Włożyłem papiery do anihilatorów i poleciłem uruchomić je w pewnych ściśle określonych okolicznościach. Wysłałem pilną depeszę do jednego z moich przedstawicieli na Aldebaran V. Gdyby przypadkiem pojawił się u niego niejaki Lawrence J. (John) Conner, miał dostać wszystko, o co poprosi. Na wypadek, gdybym potrzebował swojej prawdziwej tożsamości, wysłałem mu również zapasowy kod identyfikacyjny. a potem zorientowałem się, że minęły już cztery godziny i poczułem głód. - Ile do zmierzchu? z zaokrągleniem do pełnej minuty - zapytałem S & A. - Czterdzieści trzy minuty - zaszeleścił bezpłciowy głos w ukrytym głośniku. - Dokładnie za trzydzieści trzy minuty zjem obiad na Wschodnim Tarasie - powiedziałem patrząc na zegarek. - Homar z frytkami i sałatką z kapusty, koszyk bułeczek, pół butelki naszego szampana, dzbanek kawy, cytrynowy sorbet, najstarszy koniak jaki mamy w piwnicy i dwa cygara. Zapytaj Martina Bremena, czy wyświadczy mi zaszczyt podając to osobiście. - Tak - odpowiedział S & A. - Żadnych surówek? - Żadnych surówek. Wróciłem do swojego apartamentu, wrzuciłem parę rzeczy do walizki i zacząłem się przebierać. Wszedłem do sypialni. Zwlekałem z wydaniem tego polecenia przez cały dzień. w tej chwili nie pozostawało mi nic innego, jak połączyć się z S & A. Czułem nieprzyjemny ucisk w żołądku i gardle. - Dokładnie za dwie godziny i jedenaście minut - powiedziałem patrząc na zegarek - zadzwoń do Lisy i zapytaj, czy nie wypiłaby ze mną drinka na Zachodnim Tarasie. Za pół godziny. Przygotuj dla niej dwa czeki, każdy na pięćdziesiąt tysięcy dolarów. i list z najlepszymi referencjami. Dostarcz mi to w trzech nie zaklejonych kopertach. - Tak - odpowiedział S & A. Gdy zakładałem spinki do mankietów z rynny wypadły trzy koperty i spoczęły w koszyku stojącym na komodzie. Sprawdziłem ich zawartość, zakleiłem, włożyłem do wewnętrznej kieszeni kurtki i ruszyłem długim korytarzem w kierunku Wschodniego Tarasu. Kosmate obłoczki urządzały właśnie zasadzkę na bursztynowy ogrom słońca, ale po minucie zmieniły plany i spokojnie odpłynęły w dal. Żółte hordy unoszących się wyżej chmur zalśniły pąsowiejącym różem, gdy słońce zanurzyło się w bezlitosnym błękicie drogi wijącej się między Urim a Thumim, bliźniaczymi szczytami, które postawiłem tu po to, żeby co wieczór wsysały i ćwiartowały rozżarzoną kulę. w ostatniej chwili jej tęczowa krew rozbryzgiwała się po zamglonych stokach. Usiadłem przy stole pod wiązem. Gdy dotknąłem krzesła, włączyło się nade mną pole siłowe chroniące przed spadającymi z drzewa liśćmi, insektami, ptasimi odchodami i pyłem. Po chwili pojawił się Martin Bremen. Popychał przykryty wózek. - Topry fieczór, sir. - Dobry wieczór, Martinie. Jak ci leci? - Śfietnie, panie Sandoł. a panu? - Wyjeżdżam - powiedziałem. - Ach? Rozstawił zastawę, odkrył wózek i zaczął podawać. - Tak - powiedziałem. - Może na dłużej. Spróbowałem szampana i z zadowoleniem pokiwałem głową. - ...Zanim wyjadę, chcę ci powiedzieć coś, o czym z pewnością sam wiesz. a mianowicie to, że przygotowujesz najlepsze posiłki, jakie kiedykolwiek jadłem... - Ciękuję, panie Sandoł - jego rumiana twarz pociemniała o ton, może dwa. Opuszczając ciemne oczy, zmagał się z kącikami ust, które usiłowały zburzyć nienagannie prostą linię warg. - Nasza fspółpraca tała mi fiele ratości. - ...Zatem jeśli chcesz wybrać się na roczne wakacje, oczywiście z pełną pensją, zwrotem wszelkich kosztów oraz specjalnym funduszem na zakup wszystkich interesujących cię przepisów, to przed wyjazdem zadzwonię do biura stypendialnego i wydam odpowiednie polecenia. - Kiety pan fyjeszcza, sir? - Jutro rano. - Rosumiem, sir. Tak. Ciękuję. To pszmi parco opiecująco. - ...A przy okazji znajdź jakieś przepisy dla siebie. - Pętę mieć oko szeroko otfarte, sir. - To musi być zabawne uczucie. Przygotowujesz potrawy, których smaku nie możesz się nawet domyślać... - o nie, sir - zaprotestował. - Kipeszy są najsupełniej fiarygotni. Posa tym, pszysnaję, sze często rosmyślałem o smaku pańskich posiłkóf, ale porófnałbym się raczej do chemika, który nie ma najmniejszej ochoty na próbofanie ofocóf sfoich eksperymentóf. W jednej ręce trzymał koszyk z bułeczkami, w drugiej dzbanek kawy, w trzeciej półmisek z kapustą, a czwartą oparł na uchwycie wózka. Był Rigelianinem i nazywał się, mniej więcej, Mmmrt'n Prrm'n. Angielskiego nauczył go niemiecki kucharz, który pomógł mu również znaleźć angielski ekwiwalent Mmmrt'na Prrm'na. Rigeliańscy kuchmistrze z dobrymi kiperami odpowiedniej rasy przygotowują najlepsze potrawy w galaktyce. Są przy tym zupełnie beznamiętni. Przeprowadziliśmy już dziesiątki podobnych rozmów i Martin dobrze wiedział, że lubię się z nim droczyć, próbując zmusić go do przyznania, że jedzenie człowieka przypomina mu śmieci, nawóz lub odpadki przemysłowe. Widocznie etyka zawodowa zabrania mu mówienia takich rzeczy. Jego reakcje muszą być boleśnie ceremonialne. Tym niemniej, gdy wypije za dużo soku cytrynowego, pomarańczowego czy grapefruitowego, jest skłonny przyznać, że gotowanie dla homo sapiens uważa się za największe dno, do jakiego może się zniżyć Rigelianin. Staram się mu to wynagrodzić, bo lubię i jego, i przyrządzane przez niego posiłki. Niezależnie od tego, ile się ma pieniędzy, cholernie trudno znaleźć kucharza z Rigelii. - Martinie - powiedziałem. - Gdyby mi się coś stało... Chcę, żebyś wiedział, że zrobiłem dla ciebie zapis w testamencie. - Ja... ja nie fiem, co pofiecieć, sir. - Więc nie mów nic - rozwiązałem za niego ten dylemat. - Szczerze mówiąc, mam egoistyczną nadzieję, że nie zainkasujesz tych pieniędzy. Zamierzam wrócić. Był jedną z niewielu osób, którym mogłem powiedzieć coś takiego - jak dotąd - bezkarnie. Spędził ze mną trzydzieści dwa lata i już dawno odłożył sobie na dobrą emeryturę. Poza tym gotowanie było jego beznamiętną namiętnością i, z nieznanych mi powodów, darzył mnie sympatią. Pewnie skorzystałby, gdybym padł w tej chwili trupem, ale nie tak bardzo, żeby fatygować się faszerowaniem mojej kapusty jadem murtańskiego motyla. - Obejrzyj zachód słońca - powiedziałem. Przyglądał się ze dwie minuty, a potem oświadczył: - Majstersztyk, proszę pana. - Dziękuję. Możesz zostawić mi koniak i cygara i iść do siebie. Posiedzę tu jeszcze. Postawił tacę na stole, wyprostował swoje wielkie, niemal ośmiostopowe ciało, skłonił się i powiedział: - Szyczę szczęśliwej potrószy, sir, i miłeko fieczoru. - Śpij dobrze - powiedziałem. - Ciękuję - sapnął wślizgując się w mrok. Poczułem pierwszy chłodny podmuch nocnego wiatru, zaszyte w wilgotnych jamach ropusłowiki zaczęły grać kantatę Bacha, a tam, gdzie przed chwilą zniknęło słońce, pojawił się mój pomarańczowy księżyc, Floryda. Rozkwitające w nocy wilczoróże sączyły odurzającą woń w ciemny błękit nieba upstrzonego aluminiowym konfetti gwiazd, stojąca na stole świeca migotała rubinowym blaskiem, gorący homar rozpływał się w ustach, a szampan był zimny jak serce góry lodowej. Poczułem smutek, chciałem szepnąć tej chwili: ,ja wrócę”. Skończyłem homara, szampana i sorbet i zapaliłem cygaro, nim nalałem sobie kieliszek koniaku, co - jak słyszałem - w pewnych kręgach uchodzi za szczyt barbarzyństwa. Przepiłem do wszystkiego w zasięgu wzroku, żeby powetować sobie tę stratę i nalałem kawy do filiżanki. Wstałem i powoli obszedłem wielki budynek, który był moim domem. Dotarłem do Zachodniego Tarasu i usiadłem w barze, stawiając przed sobą butelkę koniaku. Po jakimś czasie zapaliłem drugie cygaro. a potem w wysoko sklepionym przejściu pojawiła się ona, automatycznie przyjmując pozę z reklamy perfum. Lisa była jasną blondynką. Miała na sobie jakąś jedwabiście błękitną rzecz, która w półmroku mieniła się, skrzyła i mgliła wokół niej, białe rękawiczki i krótki brylantowy naszyjnik. Rozchyliła pełne bladoróżowe wargi, tworząc między nimi zgrabne kółko, przechyliła głowę, zamykając jedno, a mrużąc drugie oko. - i spotkali się w poświacie księżyca - powiedziała. Kółko zniknęło w nagłym promiennym uśmiechu, a ja zsynchronizowałem go z wzejściem na zachodzie drugiego, niepokalanie białego księżyca. Jej głos przywodził mi na myśl płytę, zacinającą się przy przejściu na niskie C. Dziś nie nagrywają już zacinających się i przeskakujących płyt. Ale ja nadal je pamiętam. Być może, jako jedyny. - Cześć - powiedziałem. - Czego się napijesz? - Szkockiej z wodą - odpowiedziała jak zwykle. - Cudowna noc! Spojrzałem w jej niebieskie oczy i uśmiechnąłem się. - Tak - powiedziałem, wystukując jej zamówienie. Podano drinka. - Cudowna. - Zmieniłeś się. Jesteś szczuplejszy. - Tak. - Zamierzasz zrobić coś brzydkiego. Mam nadzieję. - Prawdopodobnie - postawiłem przed nią szklaneczkę. - Ile to już... pięć miesięcy? - Trochę dłużej. - Miałaś kontrakt na rok. - Dokładnie. Podałem jej kopertę. - To go rozwiązuje - powiedziałem. - Co... co to znaczy? - zapytała. Uśmiech zamarł, zbladł, zniknął. - To, co powiedziałem. Jak zawsze. - Chcesz powiedzieć, że jestem zwolniona? - Obawiam się, że tak - odpowiedziałem. - a to jest podobna kwota, żeby upewnić cię, że nie jest tak, jak myślisz - podałem jej drugą kopertę. - a jak? - Muszę wyjechać. Nie ma sensu, żebyś w tym czasie tu więdła. To może potrwać. - Zaczekam. - Nie. - To pojadę z tobą. - Nawet gdybyś miała przypłacić to życiem, jeśli podwinie mi się noga? Miałem nadzieję, że powie “tak”. Ale wydaje mi się, że po tylu latach wiem już coś o ludziach. i dlatego miałem pod ręką referencje. - Tym razem to zupełnie możliwe - powiedziałem. - Czasem facet taki jak ja musi zaryzykować. - Dasz mi referencje? - spytała. - Mam je w kieszeni.pai’badraPodniosła drinka. - w porządku. Podałem jej trzecią kopertę. - Nienawidzisz mnie? - spytała. - Nie. - Dlaczego nie? - Dlaczego? pai’badra- Bo jestem słaba i cenię swoje życie. - Ja również. Aczkolwiek nie mogę za nie ręczyć. - Właśnie dlatego przyjmuję wymówienie. - Właśnie dlatego je przygotowałem. - Wydaje ci się, że wszystko wiesz, nieprawdaż? - Nie. - Co będziemy dziś robić? - zapytała kończąc drinka. - Już ci mówiłem, że nie wiem wszystkiego. - Ale ja coś wiem. Traktowałeś mnie bardzo dobrze. - Dziękuję. - Chciałabym się ciebie trzymać. - Ale przestraszyłem cię? - Tak. - Za bardzo? - Za bardzo. Dopiłem koniak, zaciągnąłem się cygarem. Popatrzyłem na Florydę i mój biały księżyc, który nazwałem Grającą Kulą. - Przynajmniej dziś - powiedziała dotykając mojej dłoni - zapomnisz o nienawiści do mnie. Nie otworzyła kopert. Sączyła drugiego drinka, obserwując Florydę i Grającą Kulę. - Kiedy wyjeżdżasz? - o pierwszym brzasku. - Boże, jesteś romantyczny. - Nie. Jestem, jaki jestem. - Właśnie to powiedziałam. - Nie sądzę, ale cieszę się, że cię spotkałem. Odstawiła pustą szklaneczkę. - Robi się chłodno. - Tak. - Powetujmy to sobie w środku. - Chciałbym sobie powetować. Zdusiłem niedopałek, wstaliśmy, pocałowała mnie. Objąłem jej wciętą, skrzącą się, błękitną talię, ruszyliśmy z baru ku sklepieniu, minęliśmy je i znaleźliśmy się we wnętrzu domu, który opuszczaliśmy. Zróbmy sobie trzygwiazdkową przerwę: * * * Może bogactwo, jakie zdobyłem wędrując drogą, która doprowadziła mnie do stania się tym, kim jestem, jest jedną z rzeczy, które uczyniły mnie tym, kim jestem, tzn. lekkim paranoikiem. Nie. To zbyt łatwe. W ten sposób mógłbym uzasadnić wszystkie obawy przy każdym wyjeździe z Homefree. a potem mógłbym uzasadnić uzasadnienie, mówiąc, że to nie może być paranoja, jeśli rzeczywiście są gdzieś ludzie, którzy chcą cię dostać. a są. I, między innymi, dlatego urządziłem Homefree tak, by móc w pojedynkę stawić czoło każdemu człowiekowi i każdemu rządowi, który chciałby tu po mnie wtargnąć. Musieliby mnie zabić, a byłoby to drogie przedsięwzięcie, ponieważ wymagałoby zniszczenia całej planety. Jestem, jak sądzę, przygotowany nawet na taką ewentualność, aczkolwiek nie sprawdziłem tego w warunkach polowych. Nie, prawdziwą przyczyną moich obaw jest znany wszystkim ludziom najzwyczajniejszy w świecie strach przed śmiercią i nieistnieniem. w moim przypadku spotęgowany chwilą jasności, której nie potrafię wyjaśnić... Zapomnijcie o tym. Jedyne istoty, jakie pojawiły się na scenie w dwudziestym wieku i zdołały dotrwać do dziś, to znaczy - do trzydziestego drugiego, to ja i, być może, kilka sekwoi. Pozbawiony pasywności właściwej królestwu roślin, odkryłem z czasem, że istnieniu towarzyszy nieustannie rosnący strach przed śmiercią. w efekcie przetrwanie (o którym myślałem przedtem głównie w kategoriach darwinowskich i uważałem za rozrywkę niższych gatunków i gromad) staje się najbardziej absorbującym zajęciem. Dzisiejsza dżungla bije na głowę swą poprzedniczkę z czasów mej młodości: tysiąc pięćset zamieszkanych światów - każdy z własnymi sposobami zabijania ludzi (naprawdę łatwo je wypróbować, skoro można się przemieszczać dosłownie w mgnieniu oka); siedemnaście inteligentnych ras, z których cztery uważam za znacznie bystrzejsze od ludzi, a siedem czy osiem za równie głupie - każda z własnymi sposobami zabijania ludzi; hordy służących nam maszyn, licznych i pospolitych jak samochody w epoce mego dzieciństwa - każda z własnymi sposobami zabijania ludzi; nowe choroby, nowe bronie, nowe trucizny i nowe wstrętne zwierzęta, nowe przedmioty pożądania, nienawiści, chciwości i uzależnienia - każdy z własnymi sposobami zabijania ludzi i wiele, bardzo, bardzo wiele nowych miejsc do umierania. Widziałem i spotkałem wiele z nich. Ze względu na moją, powiedzmy, niezwykłą profesję, najwyżej dwadzieścia sześć istot w galaktyce wie o nich więcej niż ja. Boję się, nawet jeśli w tej chwili nikt do mnie nie strzela, tak jak strzelano do mnie na parę tygodni przed wysłaniem mnie na rekonwalescencję do Japonii, w której odkryłem Zatokę Tokijską. Jakieś tysiąc dwieście lat temu. i tyle. Samo życie. * * * Wyszedłem w środku nocy, celowo nie żegnając się z nikim, ponieważ uważam, że tak powinno być. Zaparkowałem i pomachałem cieniowi, który machał do mnie z Centrum Operacyjnego i ruszyłem przez pole. Wtedy i ja stałem się tylko cieniem. Doszedłem do doku, w którym przycupnął Model T, wszedłem na pokład, ułożyłem ekwipunek i przez pół godziny sprawdzałem wszystkie systemy. a potem wyszedłem, żeby sprawdzić projektory fazowe. Zapaliłem papierosa. Na wschodzie niebo było żółte. Na zachodzie nad czarną ścianą gór przetoczył się ryk grzmotu. Nad moją głową zawisło kilka chmur. Do wyblakłego płaszcza nieba nadal tuliły się gwiazdy. Przypominały teraz krople rosy, a nie konfetti. Przynajmniej raz do tego nie dojdzie, pomyślałem. Śpiewały ptaki. Przyczłapał szary kot, otarł się o moją nogę i podreptał w kierunku ptasich treli. Wiatr zmienił nagle kierunek i sączył się teraz przez gęsty las okalający południowy kraniec pola. Wilgotny powiew niósł świeże zapachy życia i wzrostu. Niebo zaróżowiło się, gdy zaciągałem się po raz ostatni, migoczące góry zdawały się lekko drżeć, gdy odwracałem się i zadeptywałem niedopałek. Wielki, niebieski ptak runął w dół i wylądował na moim ramieniu. Pogłaskałem gładkie piórka i wysłałem go w drogę. Zrobiłem krok w stronę pojazdu... Potknąłem się o sworzeń sterczący z płyty doku. Udało mi się złapać za rozporę i tylko dzięki temu nie runąłem jak długi. Upadłem na kolana. Nim zdołałem wstać, mały, czarny niedźwiadek lizał mnie po twarzy. Podrapałem go za uchem, poklepałem po głowie, a wstając zdzieliłem w tyłek. Odwrócił się i pognał w stronę lasu. Gdy usiłowałem zrobić kolejny krok, okazało się, że rękaw mojej kurtki uwiązł między prętami, które uratowały mnie przed upadkiem. Zanim się wyplątałem, na moim ramieniu siedział jakiś ptak, a od strony lasu nadlatywała czarna chmura jego pobratymców. Ich rozpaczliwym krzykom towarzyszyły kolejne grzmoty. A więc doszło do tego... Popędziłem do statku, niemal wpadając na zielonego królika, który wyjrzał z norki marszcząc pośpiesznie nos i wpatrując się we mnie różowymi oczami krótkowidza. Wielki padalec, przezroczysty i połyskliwy, sunął ku mnie po płytach doku. Zapomniałem się schylić i wyrżnąłem czołem w stalową krawędź, cofnąłem się o krok. Płowa małpka złapała mnie za kostkę, mrugając błękitnymi oczami. Pogłaskałem ją po głowie i przegoniłem. Była silniejsza niż myślałem. Przecisnąłem się przez właz. Pokrywa zacięła się, gdy próbowałem ją zamknąć. Zanim udało mi się ją uruchomić, w powietrzu kłębiło się stado purpurowych papug wykrzykujących moje imię. Przezroczysty wąż usiłował wedrzeć się na pokład. Znalazłem włącznik pola siłowego i zrobiłem z niego użytek. - w porządku! Cholera! - krzyknąłem. - Wyjeżdżam! Do widzenia! Wrócę! Nad ścianą gór eksplodowały błyskawice, burza ruszyła z kopyta w kierunku statku. Uwolniłem pokrywę. - z drogi! - wrzasnąłem zatrzaskując właz. Zapiąłem klamry, podszedłem do pulpitu sterowniczego i uruchomiłem wszystkie systemy. Na ekranie zobaczyłem pierzchające zwierzęta. Rozwiała się mgła, o kadłub zadzwoniły pierwsze krople deszczu. Podniosłem statek. Dookoła szalała burza. Minąłem ją, opuściłem atmosferę, przyśpieszyłem, wszedłem na orbitę i ustaliłem kurs. Zawsze tak jest, gdy próbuję wyjechać z Homefree, i dlatego za każdym razem staram się wymknąć bez pożegnania. i nigdy mi się nie udaje. W każdym razie, przyjemnie jest wiedzieć, że jesteś gdzieś mile widziany. * * * W odpowiedniej chwili opuściłem orbitę, zostawiając za sobą Homefree. Przez parę godzin miałem mdłości i drżały mi dłonie. Paliłem za dużo papierosów, zaczynało drapać mnie w gardle. Na Homefree miałem pieczę nad wszystkim, teraz znów wracałem na wielką arenę. Przez chwilę zastanawiałem się poważnie nad zawróceniem statku. A potem pomyślałem o Kathy i o Marlingu, i o Ruth, i o Nicku, martwym od wieków karle, i o moim bracie Chucku i nienawidząc się coraz bardziej, mknąłem do punktu fazowego. To stało się zupełnie nagle, zaraz po wejściu w fazę i włączeniu autopilota. Zacząłem się śmiać i, jak za dawnych czasów, poczułem zupełną beztroskę. A nawet jeśli umrę? Co z tego? Co w moim życiu było tak cholernie istotne? Pochłanianie wyszukanych potraw? Noce z dyplomowanymi kurtyzanami? Bzdety. Prędzej czy później Zatoka Tokijska dostaje nas wszystkich i dobrze wiem, że pewnego dnia dostanie również i mnie. Mimo wszystko. Lepiej dać się zmieść w pół drogi do czegoś w miarę szlachetnego niż wegetować, nim jakiś typ znajdzie wreszcie sposób na zgładzenie mnie w łóżku. I to, również, była faza... Zacząłem recytować litanię w języku znacznie starszym niż ludzkość. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy od wielu, bardzo wielu lat, bo po raz pierwszy od wielu, bardzo wielu lat poczułem, że jestem do tego gotów. Światło w kabinie zdawało się blednąc, mimo że byłem pewny, iż świeci tak jasno jak zawsze. Małe tarcze na pulpicie odpłynęły w dal, stając się iskrami... płonącymi oczami zwierząt śledzących mnie z głębi mrocznej puszczy. Mój głos brzmiał zupełnie obco, jak gdyby dzięki jakiemuś akustycznemu figlowi dobywał się z odległego punktu w przestrzeni. Ruszyłem za nim. Wewnątrz siebie. Potem dołączyły inne głosy. Po chwili mój zamarł, ale inne trwały, słabe, wysokie, zanikające i narastające, jak gdyby niósł je niewyczuwalny wiatr; delikatnie dotykały moich uszu, nigdzie nie wołając. Ja nie mogłem wykrztusić słowa, ale one śpiewały. Ze wszystkich stron otaczały mnie oczy; nie zbliżały się ani nie odchodziły. w oddali pojawiła się słaba poświata przypominająca blask wschodzącego słońca na zachmurzonym, mlecznobiałym niebie. Uświadomiłem sobie, że śpię i śnię, i że jeśli zechcę, mogę się obudzić. Nie chciałem. Ruszyłem na zachód. Pod osłoną sennie bladego nieba dotarłem do krawędzi skalnego urwiska i nie miałem już dokąd iść. Przede mną rozciągała się woda, woda, której nie mogłem przekroczyć, jasna i skrząca, a tuż nad nią powoli splatały się i rozplatały cienie mgły; w oddali, daleko, bardzo daleko od grani, na której stałem z nieznacznie uniesionym ramieniem, na poszarpanej turni piętrzącej się nad tarasem wyrastającym z innego tarasu otoczonego kamiennymi stokami, nieugiętymi i posępnymi niczym góra lodowa z hebanu, i zamglonymi szczytami wymierzonymi w niebo, którego nie mogłem dostrzec, zobaczyłem źródło tych melodyjnych głosów i poczułem, jak w mój kark wbijają się zimne szpony. Zobaczyłem cienie umarłych dryfujące jak mgły i stojące bez ruchu za czarnymi skałami. i wiedziałem, że są martwi, bo dojrzałem między nimi karła Nicka robiącego sprośne gesty i telepatę Mike'a Shandona, który niemal obalił imperium, moje imperium, i którego zabiłem własnymi rękoma, i starego wroga Dango Noża, i Courtcoura Bodgisa, człowieka o komputerowym mózgu, i lady Karle z Algol, którą darzyłem miłością i nienawiścią. I wezwałem tę, którą chciałbym nadal móc wzywać. Zadudnił grzmot, a niebo zrobiło się jasne i niebieskie niczym jezioro lazurowej rtęci. Przez chwilę widziałem ją stojącą za bezmiarem wody między ciemnymi skałami, Kathy, całą w bieli, i nasze oczy spotkały się na moment, otworzyła usta, usłyszałem swoje imię i nic więcej, bo następny grom przyniósł absolutną ciemność i zarzucił ją na wyspę i na zagubioną na skalnej grani postać z nieznacznie uniesionym ramieniem. Na mnie, jak sądzę. * * * Gdy się obudziłem, miałem mgliste pojęcie na temat znaczenia tego, co się stało. Bardzo mgliste. i nic nie rozumiałem, choć próbowałem to przeanalizować. Stworzyłem kiedyś Wyspę Umarłych Bócklina, żeby zaspokoić kaprys grupki klientów, których nigdy nie widziałem. Strzępy muzyki Rachmaninowa tańczyły mi w głowie jak widmowe cukierki. To była ciężka praca. Przede wszystkim dlatego, że jestem istotą myślącą głównie obrazami. Zawsze gdy myślę o śmierci, to znaczy często, bardzo często, mój umysł wypełniają dwa obrazy. Pierwszym z nich jest Dolina Cieni - wielka, ciemna rozpadlina zaczynająca się między potężnymi, kamiennymi dziobami pokrytymi darniną, które, im dalej sięgasz wzrokiem, giną stopniowo w szarzejącym mroku, aż wreszcie stajesz twarzą w twarz z absolutną czernią międzygwiezdnej pustki, bez gwiazd, komet, meteorów, niczego; drugi to Wyspa Umarłych, szalony obraz Bócklina przedstawiający miejsce, które przed chwilą widziałem we śnie. Wyspa Umarłych jest bardziej złowieszcza. Dolina zdaje się nieść ze sobą obietnicę spokoju. Może mam takie wrażenie tylko dlatego, że nigdy nie projektowałem i nie budowałem Doliny Cieni, pocąc się nad każdym detalem i akcentem wstrząsającego krajobrazu. Natomiast zdarzyło mi się wznieść, pośród delikatnego skądinąd piękna Edenu, Wyspę Umarłych, która wypaliła piętno w mojej świadomości. Nie tylko nie mogłem o niej zapomnieć, ale stałem się jej częścią, tak jak ona była częścią mnie. Teraz, w odpowiedzi na coś w rodzaju modlitwy, ta część mojej istoty przemówiła do mnie w jedyny dostępny jej sposób. Czułem, że mnie ostrzega i daje mi znak, który z czasem nabierze sensu. Symbole wskazują, ale i - w równym stopniu - skrywają. Taka już ich cholerna natura. w wizji Kathy mnie widziała, a to znaczy, że mogła istnieć szansa... Włączyłem ekran i spojrzałem na spirale światła obracające się zgodnie i niezgodnie z ruchem wskazówek zegara wokół punktu leżącego dokładnie przede mną. Gwiazdy. Widoczne tu, na spodzie przestrzeni, tylko w ten sposób. Gdy tak wisiałem, a kosmos wirował wokół mnie, czułem, że stare, hodowane przez całe dekady warstwy tłuszczu, którym obrastała moja dusza, zaczynają się topić i płonąć. a wtedy człowiek, którym próbowałem stać się z takim trudem, umarł i poczułem, że Shimbo z Zaniku Darktree, Pan Gromów, nadal żyje. Przyglądałem się wirującym gwiazdom z wdzięcznością, smutkiem i dumą dostępnymi tylko człowiekowi, który przeżył swe przeznaczenie i zrozumiał, że może wykuć sobie drugie. Po jakimś czasie wir nieba wessał mnie w mroczną czeluść snu pozbawioną obrazów i chłodną, delikatną i cichą jak - być może - Dolina Cieni. * * * Doprowadzenie Modelu T do przystani Aldebaran V - którą nazwano od imienia odkrywcy Driscollem - zabrało Lawrence'owi Connerowi dwa tygodnie. Dwa tygodnie w Modelu T. Choć w trakcie fazy nie upłynęła nawet sekunda. Proszę, nie pytajcie, dlaczego. Nie mam czasu na pisanie książki. w każdym razie, gdyby Lawrence Conner postanowił teraz zawrócić, mógłby rozkoszować się kolejnymi dwoma tygodniami gimnastyki, wspomnień i lektury, i znaleźć się na Homefree w południe tego samego dnia, w którym opuścił ją Francis Sandow. Sprawiając tym, bez wątpienia, niewymowną radość wszelkim formom dzikiego życia. Ale nie zawrócił. Pomógł natomiast Sandowowi w zrobieniu interesu na białym wrzosie, na który żaden z nich nie miał najmniejszej ochoty. Zrobił to tylko dla zachowania pozorów - w tym czasie Sandow badał uważnie wszystkie kawałki łamigłówki, jakie udało mu się znaleźć. Prawdę mówiąc, mogły to być kawałki kilku pomieszanych ze sobą łamigłówek. Nie sposób tego rozstrzygnąć. Założyłem lekki tropikalny garnitur i ciemne okulary. Po żółtym niebie włóczyły się leniwie nieliczne pomarańczowe chmurki, a palące promienie słońca chłostały pastelowe chodniki, rozbryzgując się na nich ciepłym, zniekształcającym rzeczywistość gradem. Pojechałem wypożyczonym pojazdem, krzyżówką ślizgacza i sań, do dzielnicy artystów miasteczka Midi - jak na mój gust zbyt eleganckiego, kruchego i, koniecznie, położonego nad morzem, miasteczka, w którym niemal wszystkie walce, ostrosłupy, sześciany i owoidy okrzyknięte przez ludzi domami, biurami, pracowniami czy sklepami zbudowano z tworzywa zwanego glacylinem, które dzięki prostej kontroli zaburzeń molekularnych może być przezroczyście bezbarwne bądź kolorowe lub nieprzezroczyście barwne - i przemierzając nieustannie zmieniające kolor miasto, przypominające profilowaną malinowo- truskawkowo- wiśniowo-pomarańczowo-cytrynową galaretę z kupą owoców w środku, odszukałem wijącą się wzdłuż wybrzeża uliczkę Nuage. Znalazłem stary adres. Ruth miała rację. Wiele się zmieniło. Gdy mieszkaliśmy tu razem, dom był jedną z nielicznych twierdz opierających się inwazji pożerającej miasto galarety. Teraz uległ i on. Tam, gdzie kiedyś wznosiła się wysoka, pokryta stiukami ściana zamykająca brukowany dziedziniec i kamienny łuk z żelazną bramą prowadzącą do hacjendy niedbale pochylonej nad maleńkim basenem, na którego szorstkich ścianach i gładkich kafelkach słońce wyczarowywało świetliste duszki, wyrósł zamek galarety z czterema wysokimi wieżami. Póki co, malinowy. Zaparkowałem, przeszedłem po tęczowym moście i dotknąłem płytki anonsującej. - Ten dom jest pusty - obwieścił mechaniczny głos z niewidocznego głośnika. - Kiedy wróci panna Laris? - zapytałem. - Ten dom jest pusty - powtórzył głośnik. - Jeśli jest pan nim zainteresowany, proszę skontaktować się z Paulem Gliddenem ze Stowarzyszenia Nieruchomości Słonecznej Modlitwy. Aleja Siedmiu Westchnień 178. - Czy panna Laris zostawiła swój obecny adres? - Nie. - a jakieś wiadomości? - Nie. Wróciłem do sań, podniosłem je na wysokość ośmiu cali powietrznej poduszki i znalazłem Aleję Siedmiu Westchnień, która nazywała się niegdyś Ulicą Główną. Owłosienie pana Gliddena sprowadzało się do oddalonych od siebie o jakieś dwa cale, tak cienkich, jakby narysowano je jednym pociągnięciem dobrze zatemperowanego ołówka, siwych kresek brwi wyrastających nad ciemnoszarymi poważnymi oczami osadzonymi tuż nad różowym sznurkiem ust, które z pewnością uśmiechały się nawet wtedy, gdy ich właściciel był pogrążony w głębokim śnie. Między szare szparki i różowy sznureczek wcisnęła się maleńka, zadarta rzecz, przez którą oddychał. Sprawiała wrażenie jeszcze mniejszej z uwagi na ciastowate połcie policzków bezustannie grożące wezbraniem i pochłonięciem i jej, i resztek rysów. w takim wypadku pan Glidden przeistoczyłby się w gładką, purpurową niczym bufiasta koszula, w którą wlał swoją północną półkulę, dławiącą bułę ozdobioną przekłutymi uszkami i parą szafirowych kolczyków. Pan Glidden, osłonięty biurkiem Stowarzyszenia Nieruchomości Słonecznej Modlitwy, opuścił wilgotną rękę, którą właśnie uścisnąłem, sięgając po cygaro uderzył masońskim pierścieniem w ceramiczne słońce popielniczki i, zanurzywszy się jak ryba w jeziorze dymu, posłał mi długie, uważne spojrzenie. - Proszę usiąść, panie Conner - zagaił. - Czym mogę panu służyć? - Zajmuje się pan domem na Nuage, w którym mieszkała Ruth Laris. - To prawda. Zastanawia się pan nad kupnem? - Szukam Ruth Laris - powiedziałem. - Nie wie pan, dokąd się wyprowadziła? Szare oczka straciły resztki blasku. - Nie - powiedział. - Nigdy jej nie widziałem. - z pewnością chciała, żeby przesłał pan gdzieś pieniądze. - To prawda. - Mógłby mi pan powiedzieć, gdzie? - Dlaczego miałbym to zrobić? - a dlaczego nie? Próbuję ją znaleźć. - Mam przelać pieniądze na jej konto. - w tym mieście? - Tak. w Artists Trust. - Ale to nie ona umawiała się z panem? - Nie. Jej pełnomocnik. - Mógłby mi pan powiedzieć, kim jest jej pełnomocnik? Wzruszył ramionami z głębi swej sadzawki. - Czemu nie? - powiedział. - Andre DuBois z Benson, Carling & Wu. Osiem przecznic dalej. - Dzięki. - Zatem nie interesuje pana ta posiadłość? - Wprost przeciwnie - powiedziałem. - Kupię ją, jeśli będę mógł wejść w jej posiadanie jeszcze dziś, i omówię tę transakcję z przedstawicielem Ruth. Co pan sądzi o pięćdziesięciu dwóch tysiącach? Wyskoczył z bajora. - Gdzie będę mógł pana znaleźć, panie Conner? - w Spectrum. - Po piątej? - Niech będzie po piątej. Co teraz? Po pierwsze, pojechałem do Spectrum. Po drugie, skontaktowałem się z moim człowiekiem na Discroll i przy pomocy odpowiedniego kodu poleciłem przygotować pieniądze dla Lawrence'a Connera. Po trzecie, pojechałem do dzielnicy Religii, zaparkowałem, wysiadłem i zacząłem iść. Mijałem kapliczki i świątynie poświęcone Wszystkim, od Zaratustry po Jezusa Chrystusa. Zwolniłem w części Pei'an. I po chwili znalazłem. Nad powierzchnię ziemi wystawało tylko wejście. Zielona konstrukcja wielkości garażu dla jednego samochodu. Minąłem ją i zszedłem na dół wąskimi schodami. Dotarłem do małego, oświetlonego świecami przedsionka i przeszedłem pod niskim kamiennym łukiem. Znalazłem się w mrocznym pomieszczeniu. Na środku stał ciemnozielony ołtarz otoczony kilkoma rzędami ławek. Na wszystkich pięciu ścianach wisiały setki witraży przedstawiających bóstwa Pei'an. Może nie powinienem tu dziś przychodzić. Minęło tyle lat... W środku było sześciu Pei'an (w tym cztery kobiety) i ośmiu ludzi. Wszyscy mieli na sobie pasy modlitewne. Pei'anie mierzą mniej więcej siedem stóp i są zieloni jak trawa. Ich głowy przypominają spłaszczone lejki, a ich szyje szyjki lejków. Mają wielkie przejrzyście zielone lub żółte oczy. Ich nosy są płaskie i marszczą się wokół nozdrzy nie większych niż dwudziestopięciocentówki. Nie mają żadnego zarostu. Ich u