Zawistowska Helena - Żelazna wieża

Szczegóły
Tytuł Zawistowska Helena - Żelazna wieża
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zawistowska Helena - Żelazna wieża PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zawistowska Helena - Żelazna wieża PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zawistowska Helena - Żelazna wieża - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. Strona 2 Helena Zawistowska ˚elazna wie˝a OpowieÊç baÊniowa 1993 Strona 3 Rozdzia∏ pierwszy Bezimienny Za miastem, u podnó˝a gór, z dala od wszelkich dróg mieszka∏y samotnie w ma∏ym domku dwie siostry: Kornelia i Oktawia. Nie by∏y ju˝ pierwszej m∏odoÊci, nie mia∏y m´˝ów, ale dobrze im si´ ˝y∏o razem majàc podobne usposobienia i charaktery. Spokojne, dobrotliwe, opiekowa∏y si´ biedakami na przedmieÊciach miasta, nios∏y pomoc chorym, uczy∏y dzieci. Przeto cie- szy∏y si´ szacunkiem i mi∏oÊcià ludzi. Nie ubiega∏y si´ o nic wi´cej. Trzeba dodaç, i˝ same si´ utrzymywa∏y uprawiajàc swój du˝y ogród, co zadziwia∏o wszystkich niezmiernie, gdy˝ powszechnie wiedziano, ˝e nale˝a∏y do rodziny królewskiej. By∏y mianowi- cie siostrami w∏adcy tego kraju, Mirona. Ale gardzi∏y dobrami i nie lubi∏y dworskiego ˝ycia, ani zaszczytów, jakie mog∏yby odbieraç ˝yjàc w pa∏acu. Dobrze si´ czu∏y wÊród bujnej przyrody obcujàc z prostymi ludêmi. Ale nie zerwa∏y ca∏kiem z rodzinà i czasem odwiedza∏y pa∏ac. Król jednak nie móg∏ wybaczyç swym siostrom tak jawnego zlekcewa˝enia ich pozycji i uwa˝ajàc, ˝e przynoszà ujm´ jemu, jako w∏adcy, ciàgle je upomina∏. Sio- stry nie przejmowa∏y si´ tym wcale a wcale, ale cz´Êciej ni˝ do grodu wypra- wia∏y si´ w góry, nieraz na par´ dni nawet. Lubi∏y te dzikie, niebezpieczne, a przecie˝ tak pi´kne okolice. Wi´c w´- drowa∏y ca∏e dnie, bo i tam mia∏y swojà przystaƒ. Na wysokogórskiej hali mieszka∏ pasterz Mateusz ze swojà ˝onà o imieniu Marcela. Nad wyraz do- brzy to byli ludzie i wierni zacnych dam przyjaciele. Tam w∏aÊnie, w tej gó- ralskiej chacie zatrzymywa∏y si´ siostry, a nierzadko i nocowa∏y, podejmo- wane z radoÊcià i szacunkiem wielkim przez gospodarzy. Z pewnoÊcià nie zdarza∏o si´ dotàd zbyt cz´sto, aby ktoÊ z rodziny królewskiej wola∏ odwie- dzaç wiejskà chat´, ni˝ pa∏ac. Ale te niezwyk∏e obyczaje dzielnych sióstr mia∏y swoje dalsze, bardzo, bardzo powa˝ne nast´pstwa. Otó˝ pewnego poranka Kornelia rzek∏a do siostry: – Oktawio, pogoda jest tak pi´kna, ˝e trudno usiedzieç na miejscu. Wy- bierzmy si´ w góry. – Z wielkà ch´cià – odpar∏a Oktawia – tym bardziej, ˝e ju˝ dawno nie od- wiedza∏yÊmy Mateusza i Marceli. Dowiemy si´, co tam u nich s∏ychaç no- wego. Siostry nie namyÊlajàc si´ d∏ugo w∏o˝y∏y odpowiednie do w´drówki buty i ruszy∏y na górskie szlaki. Jak zawsze zbiera∏y po drodze zio∏a i jagody, za- 4 Strona 4 Strona 5 chwyca∏y si´ pi´knymi krajobrazami i nie spostrzeg∏y, jak min´∏o po∏udnie, a potem i pora przedwieczorna. Wraz z nià zmieni∏a si´ pogoda. Zawirowa- ∏o powietrze, Êciemni∏o si´, b∏ysn´∏o, gdzieÊ w chmurach zamrucza∏ grzmot, a potem lunà∏ deszcz. Siostry, chcàc ujÊç burzy zag∏´bi∏y si´ w g´sty las. Lecz listowie nie schroni∏o ich przed ulewà i wichrem, który targnà∏ konara- mi, a˝ zaskrzypia∏y stare drzewa. Kobiety przycupn´∏y w jakimÊ wykrocie, a tymczasem b∏yskawice pocz´- ∏y raz po raz przecinaç wzburzone p´dzàcymi chmurami niebo, grzmoty zda- wa∏y si´ biç coraz bli˝ej. Burza rozszala∏a si´ na dobre. Wtem nastàpi∏ olÊniewajàcy b∏ysk i w tej samej chwili piorun z trzaskiem powali∏ drzewo tu˝ przed wyl´k∏ymi siostrami. A jednak mia∏y one na tyle przytomnoÊci umys∏u, aby w tym chwilk´ trwajàcym blasku dostrzec jakiÊ bia∏y przedmiot le˝àcy pod nawis∏ym krzakiem. Burza si´ przewali∏a, wkrótce do ciemnego boru zajrza∏y promienie zacho- dzàcego s∏oƒca, ale owa rzecz, która przyciàgn´∏a uwag´ sióstr, by∏a teraz przykryta listowiem powalonego drzewa. Wiele trudu kosztowa∏o, by roz- garnàwszy ga∏´zie znaleêç... Obie kobiety krzykn´∏y ze zdumienia. Ujrza∏y jakieÊ jakby pud∏o, a w nim zwoje p∏ótna, spod których wystawa∏y... o zgro- zo!... maleƒkie nó˝ki, nale˝àce niewàtpliwie do niemowl´cia. – Porzucone dzieci´! Nie ˝yje!! – krzykn´∏a Kornelia. Ale nó˝ki si´ poruszy∏y, choç niemowl´ zzi´bni´te, mokre i zapewne g∏od- ne, by∏o istotnie bliskie Êmierci. Oktawia nie zastanawiajàc si´ d∏u˝ej owin´- ∏a chustà ca∏y t∏umok. – Do Mateusza!! – zawo∏a∏a. – Pr´dzej! Jako˝ nogi same ponios∏y niewiasty, które przynagla∏a troska o los dzie- ci´cia. – Oby wy˝y∏o – mówi∏a po drodze, ci´˝ko dyszàc, Kornelia – weêmiemy je do siebie. Och, co za radoÊç! B´dziemy mia∏y ma∏à, Êlicznà córeczk´. – Lub synka – wtràci∏a Oktawia. – Lub synka. Zaopiekujemy si´ nim, wykszta∏cimy. Czuj´, ˝e ju˝ zaczy- nam go kochaç. B´dzie mia∏ dwie mamy nasz synek. – Lub córeczka – wtràci∏a znów Oktawia. – Lub córeczka. Tak si´ ciesz´, a ty, Oktawio? – Ale˝ oczywiÊcie, i ja jestem szcz´Êliwa. Rozpoczniemy ca∏kiem nowe ˝ycie! By∏ ju˝ wieczór, gdy dotar∏y wreszcie do pasterskiej chaty. Marcela i Ma- teusz wybiegli witaç mi∏ych goÊci. – Zobaczcie, co znalaz∏yÊmy! – wo∏a∏a z daleka Kornelia. – Trzeba zaraz nakarmiç i ogrzaç niemowl´ – mówi∏a pospiesznie Okta- wia. W izbie warzy∏a si´ ju˝ wieczerza, tote˝ mi∏e ciep∏o owion´∏o zzi´bni´te na deszczu siostry. Oktawia z∏o˝y∏a na stole swój ci´˝ar, wyj´∏a dziecko, a pozostali stan´li wokó∏ patrzàc ciekawie. Kornelia dr˝a∏a z niecierpliwoÊci, podczas gdy jej 6 Strona 6 siostra pocz´∏a odwijaç przeÊcierad∏o. A˝ dziw, ˝e dziecko nie udusi∏o si´ pod zwojami mokrego p∏ótna. Najpierw spostrze˝ono, i˝ by∏ to ch∏opczyk, a gdy ods∏oni∏a si´ g∏ówka... czworo ludzi wyda∏o jednoczeÊnie gromki okrzyk. Ka˝dy myÊla∏, ˝e go wzrok zawodzi, jednak wszyscy widzieli to sa- mo... Nie, to przechodzi∏o wszelkie ludzkie wyobra˝enie! Ogarn´∏o ich nie tyl- ko przeogromne zdumienie, ale i strach przed czymÊ tak niesamowitym, jak twarzyczka tego maleƒkiego ch∏opczyka. Marcela w pierwszym odruchu przykry∏a jà chustkà. Wtedy dzieci´ zakwili∏o, zap∏aka∏o i machn´∏o ràczka- mi i nó˝kami. Pierwsza opami´ta∏a si´ Oktawia. – Mleka! – zawo∏a∏a – Daj te˝ Marcelo czystà szmatk´, nasàcz jà mlekiem, musimy jakoÊ nakarmiç to biedactwo. Kornelia cicho p∏aka∏a, Mateusz sta∏ nadal nieporuszony patrzàc w os∏u- pieniu na dzieciàtko. Marcela chwyci∏a dzbanek z mlekiem, który natych- miast wypad∏ z jej trz´sàcych si´ ràk i z trzaskiem rozbi∏ na kawa∏ki. Wresz- cie znalaz∏a si´ szmatka i nowa porcja ciep∏ego mleka. By∏ to dobry sposób. Malec d∏ugo ssa∏, a gdy si´ nasyci∏, niespodziewanie uÊmiechnà∏ si´ marsz- czàc ∏adny nosek. Teraz i Oktawia si´ za∏ama∏a. Chwyci∏a maleƒstwo w obj´cia tulàc je i ca- ∏ujàc. – Maleƒki – szepn´∏a – jak˝e ci´˝kie b´dzie twe ˝ycie. Ludzie ci´ nie przyjmà, zabijà, lub wygnajà, ach, b´dziesz si´ musia∏ tu∏aç po Êwiecie... Nie! – wykrzykn´∏a raptem – ochronimy ci´! – i w tej w∏aÊnie chwili uczu- ∏a, ˝e pokocha∏a goràco t´ dziwnà, bezbronnà istotk´ na ca∏e ˝ycie. A tymczasem istotka rozgrzana i uko∏ysana zasn´∏a s∏odko zamykajàc swe Êliczne, jedyne oczko. Tak, jedyne, bowiem by∏ to cyklop, maleƒki cyklopik z b∏´kitnym okiem umieszczonym poÊrodku czo∏a. Jasne, k´dzierzawe w∏o- ski opada∏y przykrywajàc ciemnà brew, a miejsce, w którym musia∏yby byç oczy pokrywa∏a tak, jak ca∏à buzi´, delikatna, ró˝owa skóra. Min´∏o ju˝ pierwsze, tak ogromne zaskoczenie i przera˝enie i nie tylko obie zacne siostry, ale te˝ Mateusz i Marcela roz˝alili si´ nad niedolà dzie- ciàtka. Wszyscy dobrze wiedzieli, i˝ niepodobna wychowywaç go wÊród in- nych dzieci, nawet nie mo˝na by∏o ujawniç jego istnienia! Ludzie nie znosi- li odmieƒców, a có˝ dopiero mówiç o cyklopie! Pami´tano jeszcze legend´ o jednookich olbrzymach ˝yjàcych na pewnej wyspie, którzy budzili strach w ludziach, bowiem byli okrutni i wykuwali pioruny. Wprawdzie przed ty- siàcami lat wszyscy cyklopi zgin´li, ale czy ludzie uwierzà, ˝e ten nowo przyby∏y na Êwiat niczym im nie zagra˝a? Có˝ winne jest to dzieciàtko, ˝e si´ w∏aÊnie takie urodzi∏o, wszak znane sà ró˝ne kaprysy natury, wi´c trzeba pomóc mu prze˝yç i zrobiç z niego dobre- go cz∏owieka. Tak t∏umaczy∏y màdre siostry, a Marcela i Mateusz wierzyli zawsze ka˝demu ich s∏owu. Tak i teraz od razu przystali na to, by malec po- zosta∏ w ich chacie, do której nikt obcy prawie nigdy nie zaglàda∏. – B´dziemy tu przychodziç tak cz´sto, jak tylko si´ da – mówi∏a Oktawia 7 Strona 7 Strona 8 – i wspólnie wychowamy to dzieci´. A gdy podroÊnie zastanowimy si´ co dalej. To nic, ˝e nie wiemy skàd si´ ono wzi´∏o i kim sà jego rodzice – êli rodzice, skoro skazali na Êmierç swego synka – my b´dziemy dla niego naj- czulszà rodzinà. – Tak, s∏usznie mówisz, pani Oktawio, tak b´dzie – odezwa∏ si´ Mateusz, który zabiera∏ g∏os tylko w wa˝nych sprawach – A jakie˝ damy mu imi´? – Prawda! – wykrzykn´∏a Kornelia. – Nie wiemy, jak go matka nazwa∏a. – Widzia∏am na p∏ótnie jakoweÊ znaki, ale nie rozumiem co to jest – po- wiedzia∏a Marcela. – Poka˝! – zerwa∏a si´ z ∏awy Oktawia. Marcela przynios∏a przeÊcierad∏o i rozpostar∏a je na stole. Istotnie, w rogu widnia∏y nieporadnie, jakby pospiesznie wyhaftowane s∏owa: “Wyzuty z godnoÊci, pozbawion imienia”. – A wi´c bezimienny! – stwierdzi∏a Kornelia. – My sami musimy nadaç mu imi´. Zapad∏o milczenie, a potem zacz´∏y padaç najrozmaitsze imiona, z których jednak ˝adne nie wydawa∏o si´ pasowaç do cyklopa. Wreszcie wsta∏a Okta- wia i powiedzia∏a: – Proponuj´ “Belizariusz”. Imi´ to brzmi powa˝nie i b´dzie budzi∏o sza- cunek. – Prawda, pani Oktawio – zawyrokowa∏ Mateusz. Wszyscy si´ zgodzili tak oto porzucony sierota otrzyma∏ imi´ i uzyska∏ trzy matki oraz jednego ojca. Belizariusz zdrowy i weso∏y rós∏ sobie spokojnie i wszystko by∏oby do- brze, gdyby nie obcy ludzie. Bywa∏o i przedtem, ˝e podró˝nik jakiÊ zb∏à- dziwszy w górach szuka∏ u Mateusza schronienia, jednak tego lata zdarza∏o si´ to cz´Êciej ni˝ kiedyÊ. W takich wypadkach Marcela chowa∏a dziecko w bocznej izdebce. Ale zdarzy∏o si´ pewnego razu, ˝e Mateusz, widzàc jakiegoÊ m´˝czyzn´ wspinajàcego si´ po stromiênie zaniós∏ w poÊpiechu malca do drewutni i umieÊci∏ go w tym samym pudle, w którym przyniesiono go do ich domu. By∏a to skrzynka drewniana z ˝elaznymi okuciami na naro˝ach, do po∏owy wype∏niona mi´kkimi wiórki, którymi Belizariusz bawi∏ si´ zadowolony, pó- ki obcy nie opuÊci∏ zagrody. Odtàd w razie potrzeby, w ten w∏aÊnie sposób go ukrywano. Ale czas mija∏, dzieci´ ros∏o i Mateusz zamierza∏ sporzàdziç mu nowà, wi´kszà kryjówk´. Zanim jednak zabra∏ si´ do dzie∏a, wyda∏o mu si´, ˝e ta maleƒka skrzyneczka, dobra dla niemowl´cia, jest teraz znacznie obszerniej- sza. Zdumiony, nie dowierzajàc swym oczom, postanowi∏ poczekaç. Ale to nie by∏o z∏udzenie, bo po pewnym czasie przekona∏ si´, ˝e dzieje si´ coÊ za- dziwiajàcego, co wprawi∏o go w zdumienie i niepokój. Oto skrzynka stawa∏a si´ coraz wi´ksza tak, jakby ros∏a razem z Belizariu- szem! I co dziwniejsza, stawa∏a si´ ˝elazna, gdy˝ ma∏e poczàtkowo naro˝ne 9 Strona 9 Strona 10 okucia rozszerza∏y si´ bardziej ni˝ drewniane Êcianki. Skrzynka by∏a bez wieka, ale jedna Êciana mia∏a zawiasy, wi´c stanowi∏a chyba drzwiczki, jed- nak zamkni´te na klucz nie dawa∏y si´ otworzyç. Obie siostry i Marcela by∏y nie mniej zdumione i przera˝one. WstrzàÊni´- ci debatowali we czworo dzieƒ ca∏y nad tym niesamowitym zjawiskiem, do- chodzàc przyczyny, której nie podobna by∏o dociec. Musieli si´ wi´c pogo- dziç z istnieniem jakiejÊ niezg∏´bionej tajemnicy towarzyszàcej temu dziw- nemu, a tak przez nich kochanemu dziecku. Mija∏y lata. Belizariusz by∏ mi∏ym, dobrym ch∏opcem, ˝y∏ szcz´Êliwie i beztrosko. Jedyne co zak∏óca∏o jego poczucie porzàdku, to zdumiewajàcy fakt, ˝e rodzice i dobre cioteczki (jak nazywa∏ siostry królewskie) mieli dwo- je oczu; myÊla∏, ˝e jest to co najmniej dziwne i ca∏kiem niepotrzebne. A potem Oktawia i Kornelia zaj´∏y si´ jego edukacjà, on zaÊ w lot przyj- mowa∏ ich nauki. Wtedy te˝ dowiedzia∏ si´ prawdy o sobie i pozna∏ powód, dla którego musi chowaç si´ przed ludêmi obcymi. Wi´c ucieka∏ w razie po- trzeby do swej kryjówki, która wiernie ros∏a razem z nim, a˝ przekszta∏ci∏a si´ w ˝elaznà wie˝´. Ju˝ wczeÊniej, nim mog∏a zagroziç dachowi drewutni, Mateusz przeniós∏ jà do niedalekiego wàwozu i ukry∏ wÊród g´stych zaroÊli i wysokich drzew. Sporzàdzi∏ te˝ dach i dopasowa∏ drzwi, a Marcela urzà- dzi∏a wygodnie wn´trze. Gdy Belizariusz dorós∏ wie˝a sta∏a si´ dla niego drugim domem. Oto skoƒ- czy∏ dwadzieÊcia lat. Wyrós∏ na pi´knego m∏odzieƒca, wzrostem przewy˝- sza∏ Mateusza, usposobienie mia∏ ∏agodne, by∏ rozumny i czule kocha∏ rodzi- ców i cioteczki, choç wiedzia∏ ju˝, ˝e jest synem przybranym. Pomaga∏ we wszelkich pracach ojcu i wystrzega∏ si´ pilnie spotkania z ludêmi. AliÊci tajemnicy jego istnienia, mimo wszystkich ostro˝noÊci, nie da∏o si´ d∏u˝ej utrzymaç. KtoÊ go jednak wypatrzy∏ na hali i zaraz rozesz∏a si´ wieÊç o strasznym, olbrzymim cyklopie siedzàcym gdzieÊ w górach. Co gorsza, zdarzy∏o si´ tego roku, i˝ kilka wsi sp∏on´∏o podczas letnich burz. – To wina cyklopa! – krzyczano. – To jego pioruny! Zabiç cyklopa!! Król Miron, gdy dosz∏y do niego te wieÊci, zwo∏a∏ narad´. Wi´kszoÊç je- go dworu opowiedzia∏a si´ za spe∏nieniem woli ludu dla uÊmierzenia wzbu- rzenia, inni domagali si´ sàdu. Przera˝one siostry postanowi∏y wyjawiç bra- tu ca∏à prawd´ od poczàtku do koƒca. Rozsierdzi∏ si´ wielce król na siostry swoje, i˝ tak d∏ugo w niewiedzy go trzyma∏y. Ale, ˝e by∏ màdry i sam nie wierzy∏ w wykuwanie piorunów, da∏ wiar´ opowieÊci Kornelii i Oktawii. Nie pozwoli∏ na zabicie niewinnego, lecz skaza∏ go na wygnanie: Belizariusz musia∏ opuÊciç kraj na zawsze. Wielki smutek zapanowa∏ w chacie Mateusza, ale có˝ by∏o robiç! – On zginie wÊród obcych – biadoli∏a Marcela zalewajàc si´ ∏zami. Wsz´- dzie b´d´ go przeÊladowaç, a mo˝e i zabijà! – Ach, synku, ach, synku – szepta∏a Kornelia. – G∏upi, êli ludzie – sarka∏a Oktawia. – Nieszcz´Êcie, nieszcz´Êcie – mrucza∏ Mateusz zaciskajàc pi´Êci. 11 Strona 11 A Belizariusz pociesza∏ ca∏à rodzin´, jakby nieszcz´Êcie nie dotyczy∏o je- go samego. Pierwsza uspokoi∏a si´ Oktawia. – On jest dobry, rozumny i rozwa˝ny – powiedzia∏a ocierajàc oczy. – Wierzmy, ˝e poradzi sobie. Wróç Belizariuszu za rok, potajemnie, mo˝e coÊ si´ zmieni. S∏owa te podnios∏y wszystkich na duchu. Cyklop uÊmiechnà∏ si´, choç ser- ce mia∏ ÊciÊni´te i smutek w duszy. Nadszed∏ dzieƒ rozstania. Od cioteczek dosta∏ Belizariusz troch´ zaosz- cz´dzonych pieni´dzy, a od Marceli i Mateusza sakw´ ze skromnà wyprawà. – ˚egnaj, maleƒki – powiedzia∏a Kornelia wspinajàc si´ na palce, by do- tknàç twarzy olbrzyma. A on uklàk∏ i uÊciskali si´ wzajem. Potem poszed∏. 12 Strona 12 Rozdzia∏ drugi Na wygnaniu Po drugiej stronie gór rozciàga∏o si´ ju˝ obce królestwo. Belizariusz scho- dzàc w doliny z niepokojem oczekiwa∏ spotkania z ludêmi. Okolica by∏a pu- sta, ale pod wieczór us∏ysza∏ dochodzàcy z oddali dêwi´czny huk m∏otów, który, jak si´ niebawem okaza∏o, pochodzi∏ z kuêni stojàcej na skraju wsi. Belizariusz stanà∏ w progu i gdy ha∏as ucich∏, odezwa∏ si´: – Mo˝e potrzebujecie, gospodarzu, pomocnika? Mog´ wykonywaç naj- ci´˝szà robot´, silny jestem i zdrów. Nazywam si´ Belizariusz. – A, potrzebuj´ – odpar∏ kowal odwracajàc si´. – Zaraz, zaraz! – krzyknà∏ i zaÊwieci∏ ∏uczywem w twarz przybysza. Stanà∏ oniemia∏y ze zdumienia, podczas gdy ch∏opiec od miechów z krzy- kiem rzuci∏ si´ do ucieczki. – Nie bójcie si´, kowalu – powiedzia∏ Belizariusz. – Taki ju˝ si´ urodzi- ∏em, ale to, ˝e mam tylko jedno oko nie znaczy, ˝e jestem z∏y. Widzicie, mu- sz´ pracowaç by ˝yç. B´d´ robi∏ wszystko, co rozka˝ecie. – Wierz´ ci i móg∏byÊ tu pracowaç – rzek∏ kowal. – Ale ludzie... Otó˝ to. Ludzie ju˝ dali znaç o sobie. Nadbiegli wrzeszczàc od strony wsi i otoczyli cyklopa. Belizariusz sta∏ bezradnie uÊmiechajàc si´ i rozk∏adajàc r´ce na znak, ˝e nie ma z∏ych zamiarów. Có˝ z tego! Posypa∏y si´ wyzwiska, a wraz z nimi i kamienie. Poczciwy kowal wyjàka∏ coÊ na obron´ cyklopa, ale ten podzi´kowa∏ mu tylko uÊmiechem i odszed∏ w mrok nadciàgajàcej nocy. Podobnie by∏o wsz´dzie, gdzie si´ pojawi∏. A˝ nastàpi∏o najgorsze: król tej krainy, Mariusz, dowiedziawszy si´, ˝e po jego kraju w´druje potworny cy- klop, kaza∏ go schwytaç i uwi´ziç. Zaraz znaleêli si´ fa∏szywi oskar˝yciele pomawiajàcy Belizariusza o jakieÊ zbrodnie. Odby∏ si´ wi´c nad nim sàd, a choç nie by∏o wiarygodnych Êwiadectw jego przest´pstw, skazano biedaka, ju˝ za sam wyglàd, na do˝ywotnie wi´zienie. Belizariusz, rzucony do lochu, nie rozpacza∏, pomyÊla∏, ˝e tak widocznie musi byç, ˝e taki jest jego los i le- piej niczego si´ ju˝ w ˝yciu nie spodziewaç. AliÊci po dziewi´ciu dniach stra˝nik wi´zienny otworzy∏ przed nim krat´. – Polecono mi, abym doprowadzi∏ ci´, panie, przed oblicze naszego króla i w∏adcy – powiedzia∏. – Wi´c pójdêmy. Choç nazwanie go “panem” by∏o zdumiewajàce, Belizariusz nie zastano- wi∏ si´ nad tym. Zrozumia∏ tylko tyle, ˝e wzywa go król, wi´c poszed∏ za 13 Strona 13 Strona 14 stra˝nikiem oboj´tny i zrezygnowany. Jednak poczu∏ si´ onieÊmielony, gdy stanà∏ przed w∏adcà siedzàcym na ogromnym tronie wÊród królewskiego przepychu. A król przyjrza∏ mu si´ i spyta∏: – Kto za tobà stoi? Belizariusz odwróci∏ si´ – nikogo nie by∏o. – Nikt – odpowiedzia∏. Król wybuchnà∏ Êmiechem. – ˚artowniÊ jesteÊ! – zawo∏a∏. – Pytam o tego wielmo˝´, który wstawi∏ si´ za tobà. CzemuÊ od razu nie powiedzia∏ jego imienia, nie siedzia∏byÊ w lo- chu. – Nie rozumiem, panie... – bàknà∏ Belizariusz zdumiony s∏owami króla. – Dobrze, dobrze – przerwa∏ król – mo˝esz nie mówiç, jeÊli nie chcesz. Mnie wystarczy sam fakt, ˝e masz bogatego przyjaciela. Oto jak mi zap∏aci∏ za twoje uwolnienie – tu potrzàsnà∏ sporym mieszkiem. – Same z∏ote duka- ty! – Kto? Kto to by∏? – wyjàka∏ Belizariusz, ca∏kiem oszo∏omiony. – To raczej ty móg∏byÊ powiedzieç – kto, bo mnie nie raczy∏ si´ przedsta- wiç. Powiem ci: przyszed∏ tu jakiÊ n´dzny oberwaniec powiadamiajàc, i˝ spotka∏ na drodze wielkiego pana jadàcego z∏otà karetà. Pan ów kaza∏ mu, pod groêbà kary, wr´czyç mi to – tu znów podrzuci∏ mieszek – za ciebie. Wi´c idê ju˝ sprzed moich oczu i staraj si´ opuÊciç nasze królestwo. – Dobrze, postaram si´ – odpar∏ Belizariusz. Bezwiednie uk∏oni∏ si´ i skierowa∏ ku wyjÊciu. Jak we Ênie szed∏ przez pa- ∏acowe sale i kru˝ganki, a stra˝e go nie zatrzymywa∏y, dworzanie rozst´po- wali si´ przed nim, paziowie k∏aniali mu si´ nisko. A gdy opuÊci∏ dziedziniec pa∏acowy, halabardnik przeprowadzi∏ go bezpiecznie do bram grodu. – Tak, chyba Êni´ – mówi∏ do siebie Belizariusz maszerujàc bia∏à drogà poÊród zielonego lasu. Dopiero gdy wieczorem poczu∏ zm´czenie i sennoÊç, zrozumia∏, ˝e skoro chce spaç, to dotàd nie spa∏, i ˝e to zadziwiajàce wydarzenie by∏o ca∏kiem rzeczywiste, a on jest wolny i do tego ma jakiegoÊ tajemniczego sprzymie- rzeƒca. Na drugi dzieƒ opuÊci∏ nieprzyjazny mu kraj. Ale có˝ z tego! Belizariusz wiedzia∏, ˝e ludzie wsz´dzie sà tacy sami tu, czy tam, i ˝e znów b´dzie prze- Êladowany. Ale sta∏o si´ inaczej. Oto, gdy szed∏ pylnym traktem ujrza∏ przed sobà chmur´ kurzu, która szybko si´ zbli˝a∏a, a˝ wy∏oni∏ si´ z niej oddzia∏ konny. Na wspania∏ym ru- maku jecha∏ bogato i strojnie odziany m∏ody ksià˝´ w otoczeniu Êwity. Beli- zariusz schowa∏ si´ za krzakiem, lecz bystre oko jednego z jeêdêców wypa- trzy∏o go i wnet wyciàgni´to biedaka na drog´, a wszyscy wlepili weƒ ze zdumieniem oczy. Wtem mo˝ny pan zakrzyknà∏: – Cyklop! Ale˝ to cudowne!! Nie, to wprost nie do wiary! Czy jesteÊ po- tomkiem cyklopów sprzed czterech tysi´cy lat? – Chyba nie... – odpar∏ niepewnie Belizariusz. 15 Strona 15 Strona 16 – Ach, opowiesz mi póêniej, zabieram ci´ do zamku. Daç mu konia! I oto wje˝d˝a∏ Belizariusz do grodu na ros∏ym rumaku górujàc nad innymi jeêdêcami. Mru˝y∏ oko przed czerwonym blaskiem zachodzàcego s∏oƒca i uÊmiecha∏ si´, szcz´Êliwy, ˝e znalaz∏ przyjació∏. Ludziska otwierali ze zdu- mienia usta, patrzyli na niego ze zgrozà, niektórzy uciekali, ale nikt nie Êmia∏ go napastowaç. Zacz´∏y si´ teraz dla Belizariusza radosne dni. Ca∏e otoczenie ksi´cia oka- zywa∏o mu przyjaêƒ i zainteresowanie. Musia∏ opowiedzieç ksi´ciu Adriano- wi o swym dotychczasowym ˝yciu. W∏adca by∏ nieco zawiedziony, i˝ w∏a- Êciwie nie wyjaÊni∏o si´ pochodzenie prawdziwego cyklopa, którego obraz panowa∏ dotàd tylko w legendzie i mitach. Ale nie umniejszy∏o to jego przy- chylnoÊci dla jednookiego. Po jakimÊ czasie Belizariusz, nie nawyk∏y do pró˝niaczego ˝ycia, oÊwiadczy∏ ksi´ciu, ˝e chce pracowaç, aby byç u˝ytecz- nym. Ksià˝´ rozeÊmia∏ si´. – Ale˝ nie musisz pracowaç – powiedzia∏. – Nawet nie wiem co potrafi∏- byÊ robiç. – Cokolwiek bàdê, jestem silny. Mog´ wykuwaç zbroj´, Êcinaç drzewa, a mog´ te˝ byç pisarzem na twym dworze, panie. Wyuczono mnie wielu rze- czy. – Wierz´ ci, przyjacielu – odpar∏ ksià˝´. – Ale w mym paƒstwie doÊç jest r´baj∏ów i pisarczyków. Ty jesteÊ przeznaczony do wi´kszych rzeczy, do spe∏nienia tajemnych przeznaczeƒ. – Ja, panie?! – zdumia∏ si´ Belizariusz. – A któ˝ by inny! Wiem z ksiàg, ˝e cz∏ek tak niezwyczajnie naznaczony przez natur´ nosi w sobie moc, jakiej inni nie posiadajà. – Nie, panie, nie mam... – Nie przerywaj. Mo˝liwe, ˝e sam o tym nie wiesz. A dlaczegó˝ to król Miron wola∏ pozbyç si´ ciebie? Widaç przeczuwa∏, ˝e b´dà z tobà k∏opoty. Ale tutaj twojà moc ujarzmimy i b´dzie mi ona s∏u˝y∏a, a tobie przyniesie s∏aw´. Wszystko to potwierdza m´drzec Salomon, który jest na mym dwo- rze zarazem astrologiem. Nie zwlekajàc udasz si´ do niego. Przemowa ta oszo∏omi∏a Belizariusza. Zaczà∏ coÊ mówiç, ale Adrian ani chcia∏ s∏uchaç. Na jego rozkaz paê zaprowadzi∏ cyklopa na szczyt wie˝y, gdzie stary, osiwia∏y Salomon bada∏ nocami niebo, a ca∏e dnie, jak przysta∏o na prawdziwego m´drca, sp´dza∏ na rozmyÊlaniach i drzemce. Nie widzia∏ dotàd Belizariusza, z tym wi´kszà ciekawoÊcià przyglàda∏ mu si´ teraz. – Ach, ach – powiedzia∏ cichym g∏osem – przedstawiasz sobà istotnie zu- pe∏nie wyjàtkowe zjawisko. I rzeczywiÊcie nie wiesz, ˝e nale˝ysz do wy- braƒców losu? – Panie – Belizariusz sk∏oni∏ si´ przed starcem. – Jest zupe∏nie przeciwnie. Mój wyglàd odstrasza ludzi: bojà si´ mnie i nienawidzà. Jestem wygnaƒcem, siedzia∏em w wi´zieniu, a przecie˝ ˝ycz´ wszystkim jak najlepiej. – A widzisz – rzek∏ Salomon – sprzecznoÊç faktów. Ale teraz b´dzie ina- 17 Strona 17 czej. Wydob´d´ z ciebie twojà moc, si∏´ czarnoksi´skà, którà zadziwisz Êwiat. – Panie, nie mam ˝adnej mocy tajemnej. Pragn´ tylko w spokoju ˝yç i pra- cowaç, jak ka˝dy. Nie chc´ zadziwiaç Êwiata, chcia∏bym raczej sam móc go podziwiaç. – Rozumiem – powiedzia∏ starzec. –Nie masz wiedzy na temat swej natu- ry. Wkrótce jà poznasz. Musisz tylko robiç wszystko, co ci ka˝´. To mówiàc zapali∏ ogromnà Êwiec´, mimo i˝ by∏ dzieƒ. Potem wyjà∏ z szafki p´katà butelk´, nala∏ z niej troch´ p∏ynu do kubka i rzek∏: – Wypij to Belizariuszu, i usiàdê wygodnie w fotelu. Dobrze. A teraz za- mknij swoje niezwyk∏e oko. Astrolog narzuci∏ mu na g∏ow´ czarnà p∏acht´ i ciàgnà∏: – Otwieram okno, a ty staraj si´ ca∏à si∏à przywo∏aç go∏´bia. – Go∏´bia? – Tak, to prosta rzecz dla czarnoksi´˝nika, ale musz´ bardzo powoli wy- zwalaç w tobie si∏´ woli. PowinieneÊ si´ skupiç. Belizariusz, pogrà˝ony w ciemnoÊciach, skupi∏ si´, ale nie na go∏´biu, lecz na wspomnieniach. Zat´skni∏ nagle za domem, do rodziców, do cioteczek, nawet do ˝elaznej swej wie˝y. Zrobi∏o mu si´ bardzo smutno, zapragnà∏ byç tam, wÊród swoich. Gdy tak rozmyÊla∏, nagle us∏ysza∏ wizg i trzepot skrzy- de∏. – Jest!! – zakrzyknà∏ Salomon zatrzaskujàc okno. – Hej! – zawo∏a∏ na pa- zia – biegaj do ksi´cia pana i proÊ w moim imieniu, aby raczy∏ czym pr´dzej tu przybyç. – Widzisz, jakie to ∏atwe? – zwróci∏ si´ do Belizariusza i zdjà∏ mu p∏acht´ z g∏owy. Cyklop otworzy∏ oko. Zobaczy∏ jaskó∏k´, która Êmiga∏a pod pu∏apem i t∏u- k∏a si´ o szyb´ daremnie szukajàc wyjÊcia. – Przecie˝ to nie go∏àb – powiedzia∏. – A poza tym, ja... – Ale˝ Belizariuszu – przerwa∏ mu m´drzec – jaskó∏ka to te˝ ptak, nie bàdêmy drobiazgowi. Uwa˝am, ˝e jak na pierwszà prób´, dobrze si´ spisa- ∏eÊ. – Biedna jaskó∏ka pomyli∏a pi´tra – powiedzia∏ cyklop. – WypuÊç jà, pa- nie, aby wróci∏a do swych pisklàt... Nie dokoƒczy∏, bo oto wkroczy∏ ksià˝´ Adrian. – Patrz, panie – odezwa∏ si´ z dumà m´drzec – oto efekt mojej pierwszej lekcji z jednookim. Âciàgnà∏ do pokoju ptaka. – Zas∏ugujesz na pochwa∏´, Salomonie – rzek∏ ksià˝´, wyraênie zadowo- lony. – Ale powiedz mi, kiedy cyklop osiàgnie pe∏nà moc czarnoksi´skà? – Sàdz´, ˝e za trzydzieÊci dni, mój ksià˝´ – odpar∏ m´drzec. – Dobrze, poczekam, a gdy znajdziesz w gwiazdach szcz´Êliwy dla mnie czas, wyprawimy si´ na wroga. Nareszcie pogn´bi´ pysznego Tytusa. Beli- zariusz sprawi, ˝e runà mury jego grodu, na pó∏ p´knà miecze wra˝ych wo- 18 Strona 18 Strona 19 jowników i padnà pod nimi ich konia, a d˝uma nawiedzi ca∏y tamten niepo- korny lud. Zaw∏adn´ wtedy... – Nie, panie! – zakrzyknà∏ Belizariusz. – Nie chc´ spowodowaç tylu krzy- wd, a i nie potrafi´, bo nigdy nie b´d´ czarownikiem. Wydawa∏o si´, ˝e ksià˝´ wybuchnie, ale powstrzyma∏ gniew, uÊmiechnà∏ si´ i rzek∏: – Mój cyklopie, to wszystko nie b´dzie potrzebne. Wystarczy, ˝e zburzysz niebotyczne mury króla Tytusa. Reszt´ za∏atwià moi rycerze. Ty zaÊ zosta- niesz sowicie wynagrodzony, a po wojnie staniesz si´ moim nadwornym ma- gikiem i przyjacielem. A czarownikiem b´dziesz, czy chcesz czy nie. Po tych s∏owach ksià˝´ opuÊci∏ wie˝´. Salomon odetchnà∏ z ulgà i powie- dzia∏: – Belizariuszu, nigdy nie mów takich rzeczy ksi´ciu. Nikt mu si´ nie sprzeciwia, bo gdy wpadnie w gniew, potrafi byç straszny. Dziwi´ si´, ˝e te- raz nie zagrozi∏ ci Êci´ciem za twà hardoÊç. Ale widz´, ˝e zale˝y mu na to- bie i dlatego jest taki ∏askawy. A wi´c zabierajmy si´ do roboty. Jednak nast´pne próby by∏y niepomyÊlne. Po tygodniu zgn´biony m´- drzec, nie chcàc ponosiç winy, oskar˝y∏ cyklopa o z∏à wol´ i upór. – Mówi∏em, panie – powiedzia∏ Belizariusz, gdy stanà∏ przed rozsierdzo- nym ksi´ciem – ˝e nie mam ˝adnych w sobie mocy i nikt nie mo˝e zrobiç ze mnie czarownika. – K∏amiesz! – wrzasnà∏ Adrian. – M´drzec Salomon to g∏upiec i niedoraj- da. Teraz ja si´ tobà zajm´. Na drugi dzieƒ ksià˝´ wyprowadzi∏ Belizariusza na balkon i wskaza∏ plac przed pa∏acem. – Widzisz ten stos drew u∏o˝ony pod skarpà? – spyta∏. – Widz´. – Gdy nastanie noc, rozpalimy sobie ognisko, ogromne ognisko. I wiesz co b´dzie dalej? – Nie wiem, panie. – Otó˝ musz´ si´ ostatecznie przekonaç. kim ty w∏aÊciwie jesteÊ. Zosta- niesz wrzucony w p∏omienie. JeÊli masz w sobie te moce tajemne, nic ci si´ nie stanie, a wtedy na nic b´dzie ca∏y twój upór. Ksià˝´ skinà∏ na stra˝ników, a ci natychmiast skr´powali cyklopa. Potem wywieêli go za mury i zamkn´li w jakiejÊ chacie. Tam mia∏ czekaç na wy- rok losu. Belizariusz gotowa∏ si´ na Êmierç. PomyÊla∏, ˝e nie ma dla niego miejsca na tym Êwiecie. Przedtem zarzucano mu, ˝e jako odmieniec by∏ czarowni- kiem, teraz, ˝e nie jest czarownikiem. Có˝ mu pozosta∏o? Musia∏by udowod- niç, ˝e jest tym, czym jest, a jednoczeÊnie tym, czym zgo∏a nie jest. Przesta∏ rozmyÊlaç i popad∏ w odr´twienie. W nocy zjawi∏ si´ przed nim ogromny ha- labardnik o ponurym obliczu i z∏ych oczach. – Czas na ciebie – powiedzia∏ ochryple. Narzuci∏ na cyklopa worek i moc- no zwiàza∏ jego koƒce. 20 Strona 20 Belizariusz us∏ysza∏ r˝enie konia, potem uczu∏ ˝e go niosà i uk∏adajà na wozie. Koƒ ruszy∏, wóz si´ potoczy∏. A tymczasem na placu pa∏acowym zgromadzi∏ si´ ju˝ t∏um mieszkaƒców grodu ciekawych niezwyk∏ego widowiska. Ksià˝´ pan otoczony swymi do- stojnikami zajà∏ miejsce na balkonie. Brakowa∏o tylko Salomona, który zroz- paczony nie∏askà w∏adcy rozmyÊla∏ daremnie w swej wie˝y nad niezg∏´bio- nà tajemnicà natury cyklopa. Równo o pó∏nocy zjawi∏ si´ na wzgórzu wóz z wi´êniem. Na dany przez ksi´cia znak ponury halabardnik Êciàgnà∏ wór z wozu i stràci∏ go ze skarpy w p∏omienie. Buchnà∏ ogieƒ, posypa∏y si´ iskry, zawirowa∏ czarny dym, któ- ry ˝a∏obnym welonem d∏ugo snu∏ si´ nad miastem. Po jakimÊ czasie ognisko si´ wypali∏o. Pozosta∏a po nim tylko kupa popio∏u, w´gle, troch´ niedopalo- nych drew i nieco koÊci. – Nie ma cyklopa! – wykrzyknà∏ ksià˝´. – Co oznacza, i˝ nie by∏ czarow- nikiem. A wi´c i nie szkoda, ˝e si´ spali∏. Chodêmy, przyjaciele, dokoƒczyç uczty. 21