Zawistowska Helena - O zaginionych żeglarzach
Szczegóły |
Tytuł |
Zawistowska Helena - O zaginionych żeglarzach |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zawistowska Helena - O zaginionych żeglarzach PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zawistowska Helena - O zaginionych żeglarzach PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zawistowska Helena - O zaginionych żeglarzach - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Helena Zawistowska
O zaginionych żeglarzach i latającej szafie
Ilustrowała Justyna Płońska-Stopikowska
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Rozdział pierwszy
TAJEMNICZA SPRAWA
Ta przedziwna historia, która wydarzyła się dawno, dawno temu, miała swój
początek w
pewnym mieście położonym nad brzegiem morza.
Miasto, ludne i gwarne, słynęło ze swej wspaniałej floty, największej w tej
części świata i z
największej, najpiękniejszej na tym wybrzeżu latarni morskiej. Mieszkańcy byli
bardzo dumni
i z okrętów o pysznych żaglach, i z latarni morskiej, a byliby jeszcze bardziej
dumni, gdyby
wiedzieli, że w mieście jest latająca szafa. Ale na razie nikt nie wiedział, że
jest ona latająca,
bo jej wygląd i zachowanie były zupełnie normalne.
Większość mężczyzn w tym mieście – to żeglarze. Jedni, jako rybacy wypływali
codziennie na swych łodziach na połowy, inni jako marynarze żeglowali na
okrętach po
dalekich morzach i oceanach. I wszyscy byli zadowoleni i szczęśliwi. Aż zaczęły
się dziać
dziwne i straszne rzeczy. Oto jednego dnia, nie wiadomo dlaczego, nie wrócili do
portu
rybacy. Nie było burzy, która zatopiłaby łodzie, nie było też piratów. Tak
przynajmniej
twierdzili marynarze z okrętów, które dniem i nocą strzegły wybrzeży.
Od tego dnia znikał codziennie jakiś okręt, a z nim cała załoga. Coraz więcej
rodzin
opłakiwało swoich mężczyzn, którzy przepadli gdzieś w nieznanych stronach
świata.
Aż przyszedł dzień, że nie było już w porcie ani jednego okrętu, ani jednego
kutra, ani
jednej łodzi i ani jednego żeglarza w całym mieście. Nawet okręty wojenne
wysłane na
poszukiwania zaginęły bez wieści.
W mieście zapanowała żałoba i w każdym domu płakano, ale nic nie można było
poradzić.
Mówiono, że trzeba na coś czekać, ale nikt nie wiedział na co. Jednak ta
nadzieja zawarta w
czekaniu zagrzewała serca ludzkie i łatwiej było żyć. Więc długo i cierpliwie
czekano.
A tymczasem latająca szafa stała sobie w kacie pewnego mieszkania, pełna ubrań i
starzała
się. Wreszcie tak się zestarzała i zniszczyła, że stała się brzydka i
bezużyteczna, bo zaczęła się
po prostu rozpadać. Właścicielka szafy chciała ją wyrzucić lub oddać komuś.
Dowiedział się
o tym pewien stary stolarz i poprosił, aby oddała jemu, bo potrafi sam ją
naprawić i sądził, że
będzie mieć z niej jakiś pożytek.
Stolarz mieszkał niegdyś z córką, jej mężem i wnuczkiem. Ale córka umarła, zaś
jej mąż,
dzielny żeglarz, zaginął dawno na morzu, tak jak wszyscy marynarze z miasta. I
został mu
tylko wnuczek, mały Danek. Początkowo – tak jak wszyscy – płakali, a teraz tak
jak inni –
czekają.
Danek ma już 10 lat, ale gdy był malutki, mówił do swego dziadka Wiktora:
„Dziadku
Wiku”, a potem „Dziadku Wilku”, bo „Wik” nic nie znaczyło, a „Wilk” to przecież
był wilk. I
tak to przylgnęło do starego człowieka, że wszyscy w mieście też nazywali go
dziadkiem
Wilkiem, mimo że był to człowiek łagodny, dobry i rozumny. Dziadek i Danek mając
tylko
siebie, kochali się bardzo. Dziadek uczył chłopca różnych mądrych rzeczy, a
Danek chodził
do szkoły i pomagał dziadkowi w jego ciężkiej pracy. Aż któregoś dnia pojawiła
się w
mieście staruszka-żebraczka. Nikt by jej oczywiście nie zauważył, bo miasto było
ludne, ale
staruszka zachodziła codziennie do wielu domów prosząc o jałmużnę, aż odwiedziła
wszystkich mieszkańców. Choć bardzo nieśmiała, zaczynała w każdym domu rozmowę o
tej
okropnej sprawie – o zaginięciu okrętów i żeglarzy. Właściwie mówiła mało, ale
potrafiła
nakłonić ludzi do opowiadań. Zadawała różne pytania, a ludzie nie wiedząc kiedy,
odpowiadali, dziwiąc się potem swojej rozmowności. Staruszka zaszła też do
dziadka Wilka.
Danek na wspomnienie tatusia rozpłakał się, a potem powiedział, że przysiągł, iż
go kiedyś
odnajdzie – tylko nie wie jeszcze jak. Dziadek za to miał w planie wybudowanie
okrętu i
wypłynięcie nim na poszukiwania, gdy tylko wnuczek będzie większy i silniejszy.
Któregoś dnia staruszka tak jak pojawiła się – nagle znikła. Przez jakiś czas
ludzie o niej
mówili, potem zapomnieli.
Wkrótce potem dziadek Wilk przypomniał sobie o obiecanej szafie i przywiózł ją
do
swego domku, a że było ciepło i słonecznie, zaczął naprawę na podwórku pod
wielką lipą.
Danek kręcił się obok i pomagał jak umiał.
Wreszcie szafa wyglądała zupełnie przyzwoicie. Stolarz wszedł do środka, by
przybić
ostatnią deskę i wtedy... stało się coś nadzwyczajnego, cos niesamowitego: szafa
drgnęła,
poruszyła się i zaczęła wolno, majestatycznie wznosić się do góry. Danek
okropnie przeraził
się i zrozpaczony krzyknął:
– Dziadku Wilku, nie zostawiaj mnie, zatrzymaj się!
Błyskawicznie wdrapał się na lipę i, aby zatrzymać szafę, uczepił się dolnej
szuflady. Ale
szafa, którą chwilowo zatrzymały gałęzie unosiła się coraz wyżej i wyżej.
Dziadek Wilk,
oszołomiony, przestraszył się jeszcze bardziej, gdy ujrzał Danka uczepionego
wątłymi
rączkami szuflady. Z niemałym trudem wciągnął go do środka. Danek padł w objęcia
staruszka i na dobre rozpłakał się.
– Dziadku Wilku, co z nami teraz będzie? Kiedy wrócimy do domu? Cóż ta szafa
sobie
myśli, och, ja się tak boję!
– Spokojnie dziecko, trzeba opanować się i zastanowić. Nie ulega wątpliwości, że
jest to
jakaś zaczarowana szafa. Zwykła szafa przecież nie lata. Muszę najpierw zbadać,
co jest za tą
deską, której dotknąłem na końcu.
Odchylił ją i zdumiał się: zamiast jakichś nadzwyczajnych urządzeń ujrzał zwykły
zwój
białego papieru starannie przewiązany wstążeczką.
– Danku! – zawołał. – zobacz co znalazłem. Tu jest chyba wyjaśnienie tej dziwnej
sprawy.
Czytaj, ja nie mam ze sobą okularów. Skąd mogłem wiedzieć, że udamy się w
podróż.
Danek rozwinął rulon. I rzeczywiście, u góry widniało słowo Dokument, a poniżej
było
napisane:
Gdy znajdziesz ten dokument, będziesz daleko i wysoko.Jeśli wykonasz wszystko,
co
nakazano, uratujesz się sam i uwolnisz wszystkich żeglarzy z tego miasta, którzy
zaginęli, a
także zwrócone zostaną ich okręty i łodzie. Jeśli zaś nie wykonasz poleceń,
wszystko
przepadnie. Podróż będzie trwała sześć dni. Siódmego dnia przylecisz do celu.
Wraz z
zachodem słońca szafa będzie lądowała. Wtedy musisz z niej wyjść i noc spędzić z
dala od
niej. Cokolwiek się wydarzy w nocy, o wschodzie słońca musisz być z powrotem.
Wtedy szafa
odleci. Jeśli nie zdążysz, zostaniesz w tym miejscu lub w tych warunkach na
zawsze. Musisz
też dopilnować, aby nikt obcy nie wszedł do szafy. Twoja głowa w tym abyś
sprostał tym
zadaniom.
– Ach, dziadku Wilku! – zawołał Danek. – Przecież tam jest na pewno i mój tatuś!
Uwolnimy ich, cóż to trudnego lecieć sześć dni w szafie!
– Mylisz się, kochaneczku. Myślę, że będą jakieś kłopoty i zasadzki. Ale
nareszcie ktoś,
choć nie wiadomo kto, zajął się naszą sprawą i możemy działać. Danku, czy jesteś
odważny?
– Jestem odważny, dziadku. Koledzy mówią, że ja jeden z całej klasy nie boję się
pana od
matematyki.
Dziadek uśmiechnął się.
– Czy jesteś dzielny?
– Podobno bardzo dzielnie kopię piłkę.
– Czy jesteś rozumny?
– Chyba nie.
– To nic, w tej sprawie będziesz musiał nabrać rozumu. A teraz trzeba zobaczyć,
co jest
pod nami.
Staruszek uchylił drzwi szafy i zaraz się cofnął.
– Lecimy nad morzem – powiedział. – Słońce jest bardzo nisko, musimy być
przygotowani
do lądowania, ale nie widać tu nigdzie lądu.
– Dziadku Wilku, co z nami będzie, przecież utoniemy – jęknął Danek.
– Miałeś być dzielny. Nie rozklejaj się z byle powodu!
Uczuli, że szafa obniża się i w momencie, gdy słońce kryło się za horyzontem,
osiadła na
ziemi.
Rozdział drugi
NA WYSPIE
Otworzyli drzwi i wyszli. Szafa tkwiła wśród wysokich drzew i gęstych zarośli.
– Musimy się oddalić – szepnął dziadek – tak jak nam nakazano. Wydaje mi się, że
jesteśmy na wyspie.
Istotnie, w dali widniało morze. Skierowali się w głąb tego lądu. Wkrótce
usłyszeli daleki
gwar głosów, krzyki i tubalny śmiech, więc przystanęli nasłuchując.
Nagle, ku przerażeniu Danka, z krzaków wyskoczyli dwaj straszni mężczyźni. Zanim
nasi
wędrowcy opamiętali się, mężczyźni pochwycili ich. Co prawda, bronili się
dzielnie. Danek
nawet ugryzł jednego z nich w rękę, za co dostał szturchańca, lecz po chwili
zostali związani.
Mężczyźni byli ogromni i nad podziw silni. Każdy zarzucił sobie więźnia na ramię
i
powędrowali przedzierając się przez zarośla na brzeg wyspy. Tam płonęło duże
ognisko, przy
którym siedziało czterech mężczyzn.
–Kapitanie – wrzasnął ten, który niósł dziadka – według rozkazu – mamy jeńców.
I mężczyźni zrzucili swój ciężar na ziemię. Dziadek zdążył zauważyć, że z dala
na wodzie
kołysze się okręt z czarną flagą piracką i napisem: ALBATROS.
– To piraci – szepnął Dankowi na ucho.
Piraci wyglądali przedziwnie: Ubrani byle jak, brodaci, jeden kulawy, drugi
zezowaty, a
jeszcze inny – łysy jak kolano. Chcąc ukryć tę łysinę, z której się wszyscy
śmieli, zawiązywał
ciągle na głowie brudną, czerwoną chustkę, która zaraz się ześlizgiwała. To było
nawet
śmieszne. Hałasowali okropnie: krzyczeli, kłócili się wymachując nożami, to znów
śmieli się,
a ich śmiech brzmiał jak rżenie koni. Jedynie kapitan wyglądał godniej: miał
nawet
marynarską czapkę i granatową bluzę, na której wyszyty był, nie wiadomo
dlaczego, ogromny
zielony krokodyl. Miał też czarny, lśniący but – jeden, bo druga noga była
drewniana. Za
pasem tkwił długi sztylet.
– Ha, przyszliście nas szpiegować! – ryknął grubym głosem. – Teraz was nie
wypuścimy,
będziecie nam służyć. Poznacie kim jest kapitan piratów i jego pięciu dzielnych
marynarzy.
Bo ja jestem WIELKI PIRAT, sławny kapitan Dąb. Na wszystkich morzach znają to
straszne
imię. Podobnie nazwałam moich piratów: to jest Klon, ten – Grab, tamten –
Świerk, Buk, a
ten tam, co czyści broń, ten łysy – to Gruszka. Cha, cha, cha, nie znam więcej
drzew, ale
przecież gruszka też rośnie na drzewie.
– Tak, i dlatego zawsze muszę czyścić broń – zajęczał Gruszka.
– To znajdź sobie drzewo, a jak nie potrafisz, musisz popracować! – zawołali
inni piraci.
– W jaki sposób dostaliście się tutaj? – zaryczał znowu kapitan.
Danek trząsł się ze strachu jak liść, ale hamował łzy, bo obiecał być dzielnym,
lecz nie
miał odwagi odezwać się słowem. Natomiast dziadek był już spokojny.
– Ach – rzekł – czy to nie wszystko jedno? Jesteśmy i już.
Przecież nie wolno mu było zdradzić tajemnicy szafy.
– Dobrze, już dobrze, przydacie się nam. Starego przydzielę do armaty. Będzie z
niej
strzelał w razie bitwy. A ten szczeniak będzie mył pokład i czyścił broń.
Widzisz, Gruszka,
myślę i o tobie. Jeśli mi się spodoba, pozwolę mu rzucać granatami na wrogi
okręt. No, a
teraz będziemy jeść. Możecie coś tam dać i tym włóczęgom.
Piraci rzucili się do ogromnej misy, którą zdjęto z ognia i w mig pożarli całego
cielaka;
więźniom rzucili tylko parę upieczonych ziemniaków. Dziadek schował je do
kieszeni, bo w
tej chwili nie mogli nic przełknąć. Po tej uczcie czterech piratów zaczęło
gromko śpiewać, a
dwóch w takt piosenki tańczyć dookoła ogniska z nożami w zębach. Wyglądali dziko
i
strasznie.
My piraci, marynarze,
Każdy z nas to wielki chwat.
A niech to kat, a niech to kat.
Gdy kapitan nam rozkaże,
Zdobędziemy cały świat.
A niech to kat, a niech to kat.
My piraci, marynarze,
Każdy z nas drugiemu brat.
A niech to kat, a niech to kat.
Niech się strzegą nas żeglarze,
Gdy ruszymy jutro w świat.
A niech to kat, a niech to kat.
Śpiewaliby może dłużej, ale nagle lunął rzęsisty deszcz, ognisko zgasło, nastała
zupełna
ciemność.
– Teraz idźcie spać – rozkazał kapitan. – Jutro o świcie odpływamy. A Gruszka
będzie
pilnował więźniów.
– Zawsze ja – jęknął pirat.
– Boś Gruszka. I łysy – rzucił kapitan i siadł z innymi do szalupy, by udać się
na okręt.
– Dziadku Wilku, co teraz będzie – łkał Danek. – Wszystko przepadło, zostaniemy
na
zawsze z tymi zbójami.
– Cicho, ale popłacz sobie, kochaneczku. Jesteś zbyt zalękniony. Dziś ja pomyślę
o
ratunku, ale pamiętaj, że w przyszłości może właśnie ty będziesz musiał znaleźć
sposób
ucieczki.
– Dziadku, a może to ci piraci porwali nasze okręty i wszystkich żeglarzy?
– A gdzie tam, tych sześciu łapserdaków? To zwykłe włóczykije morskie. Mogą
obrabować ten czy inny okręt, mogą nas więzić, ale nie potrafiliby zniszczyć
całej floty. To
jakaś potężna siła tego dokonała.
Deszcz szybko ustał, pojawiły się gwiazdy, zrobiło się świeżo i ciepło po
deszczu. Ale
położenie naszych podróżnych było straszne. Stary człowiek nie spał. Było już
dobrze po
północy, gdy zawołał cicho:
– Sławny, dzielny piracie Gruszko!
– Czemu tak mówisz do mnie? – zapytał Gruszka. – Czy widać, że jestem dzielny i
sławny?
– Tak, widać. I powiem ci, że to śmieszne imię nie pasuje do ciebie.
– Wiem o tym, ale co mam zrobić?
– Jest na to rada. Rozwiąż nas, a powiem ci.
– Jesteś staruszku chyba szalony, nigdy tego nie zrobię!
– Słuchaj, mam dla ciebie piękną nazwę, pięknego drzewa.
– Co? Miałbyś dla mnie drzewo?
– A mam, ale powiem ci dopiero, kiedy nas rozwiążesz.
– Nie wierzę ci. Kapitan powiedział, że już nie ma dla mnie drzewa, to znaczy,
że nie ma.
Zabije mnie, jeśli uciekniecie.
– Dobrze, gdy ci się nie spodoba, zwiążesz mnie znowu.
Nastała cisza. Pokusa była nad wyraz silna. Gruszka medytował, a że myślenie
bardzo
trudno mu przychodziło, trwało to długo. Wreszcie, gdy już świtało, nagle się
zdecydował.
Podskoczył do dziadka i przeciął sznury.
– A teraz mów! – wrzasnął.
– Jawor – rzekł spokojnie staruszek i podniósł się. – Powiesz kapitanowi, że to
bardzo
piękne, silne drzewo i że ono nas uwolniło, nic ci nie zrobi.
Gruszka, a właściwie już Jawor, stał osłupiały z zachwytu, a dziadek chwycił
związanego
Danka i pociągnął go czym prędzej w las. Bo czyż można tak zupełnie wierzyć
piratowi? Tam
rozwiązał sznury i razem pobiegli dalej. Wilk dobrze zapamiętał drogę, jaką
przybyli do
obozu piratów, toteż trafił teraz bez trudu.
Wskoczyli do szafy, gdy słońce ukazało się nad horyzontem. Poszybowali wnet nad
wyspą
i widzieli z góry, jak piraci skaczą i wrzeszczą na widok latającej szafy, a
wśród nich stał
spokojnie i dumnie Jawor.
– Dziadku, jesteś najmądrzejszy z ludzi! – zakrzyknął Danek. – Jestem taki
szczęśliwy, że
mam ciebie.
– Ucz się, kochaneczku, jak trzeba dawać sobie radę. Przyjdzie kolej i na
ciebie.
– Tak, dziadku.
Posilili się pirackimi ziemniakami i zmęczeni głęboko usnęli przytuleni do
siebie.
Rozdział trzeci
W GÓRACH
Obudził ich wstrząs i zgrzyt. To szafa osiadła na kamieniach. Wychylili się i
cóż ujrzeli?
Oto znajdowali się na skraju rozległej doliny, a dookoła piętrzyły się ogromne
góry, skaliste
turnie i niebotyczne szczyty z ośnieżonymi wierzchołkami. Zbocza gór były
porośnięte
gęstym lasem, a jeszcze niżej i w pobliżu miejsca ich lądowania rosły krzewy
kwitnącego
głogu, ostrokrzewu i wiele innych. Zaś daleko, daleko, w prześwicie między
górami widniała
spokojna tafla morza, różowego od zachodzącego słońca. Tak pięknego widoku
dziadek Wilk
i Danek nie widzieli. Ale co ich tutaj czeka? Naraz Danek zauważył coś dziwnego.
Oto na
wszystkich większych głazach i występach skalnych dookoła doliny stały
nieruchomo, jakby
na czatach, kozice górskie. Było ich dużo, żadna ani drgnęła, a głowy ich
ozdobione
wspaniałymi rogami były skierowane w stronę gór.
– Czy one są w ogóle żywe? – zastanawiał się Danek.
Ale nie było czasu na rozmyślania. Szafa tkwiła pomiędzy skałami, wśród krzewów
tak,
jakby naumyślnie się tam ukryła. Poniżej tych skał zauważyli ścieżkę. Musieli
zejść nią, gdyż
nie było innej drogi. Ledwo zrobili kilka kroków na dróżce, gdy zza skały
wychyliły się jakieś
niesamowite postacie. Ludzie – nie ludzie. Niby ludzie, ale twarze mieli
obrośnięte, brązowe,
włosy długie, zmierzwione, okryci skórami zwierzęcymi, bosi. W rękach trzymali
maczugi i
kije. Było ich czterech. Ujrzawszy przybyszów znieruchomieli, potem zaczęli
krzyczeć i
wymachiwać maczugami, aż niespodziewanie jeden z nich padł na kolana, a za nim
pozostali.
Danek był oszołomiony, a dziadek Wilk spytał siląc się na spokój:
– Kim jesteście i czy znacie ludzką mowę?
– Aa-ha – odezwał się jeden z nich. – Możemy mówić, ale inni nie bardzo. My
jaskiniowcy. A czy wy ludzie?
– Tak – odpowiedział dziadek. – Jesteśmy ludźmi.
– Aa-ha – zakrzyknął znowu tamten. – To dobrze. Nasz król ucieszy się, mówił, że
długo
czeka na ludzi. Nasz król to Wielki Jaskiniowiec Machabura. Umie mówić i
opowiadać, ale
nie wszystko rozumiemy z tego, co on mówi. Czy to prawda, że mieszkacie w
domach, czy
jak to się nazywa?
– To prawda, mieszkamy w domach, a wy?
– My w jaskiniach. To bardzo dobre mieszkanie.
– Jak się nazywacie? – spytał dziadek.
– Ja, panie, Szarakura, on Grzybojad, ten duży to Wilczałapa, a ten mały –
Kaczyogon.
Król mówi, że my – to jego gwardia, ale co to jest, nie wiemy. Pójdziemy do
króla.
Ruszyli wszyscy razem dróżką wijącą się wśród skał i krzewów. Wkrótce wyszli na
polanę
u podnóża góry, w której widniały ciemne otwory – wejścia do jaskiń. Pośrodku
paliło się
wielkie ognisko, a dookoła kręciło się wiele strasznych, kudłatych postaci
podobnych do
tamtych czterech. Chodzili i biegali na lekko ugiętych nogach, co wyglądało
niezwykle.
Zobaczywszy dziadka i Danka zaczęli z początku uciekać, potem wielu z nich
chwyciło
kije, maczugi i co kto miał. Nie wiadomo, czy chcieli bronić się, czy atakować.
Ale Szarakura
uspokoił ich, choć z wielkim trudem.
– To ludzie! – krzyczał. – Idziemy do króla!
Ale jaskiniowcy też wrzeszczeli i bełkotali coś, z czego można było tylko
zrozumieć, że
nie chcą tu ludzi, a ich dzikie, złowrogie twarze napełniały przerażeniem nie
tylko Danka, ale
i dziadka Wilka.
Wreszcie dotarli do jaskini króla. Szarakura upadł na twarz i zakrzyknął:
– Aa-ha, wielki królu, przyszli ludzie.
Na stosie wilczych skór siedział ogromny, bardzo, bardzo stary król. Miał tak
samo
skołtunione włosy i brodę, ale zupełnie białe.
– Nareszcie – zachrypiał.
Był tak stary, że z trudem mówił, słabo widział i słyszał.
– Czekałem na to sto dwadzieścia lat. Ach, jak się cieszę. Którędy tu
przybyliście, przecież
wszędzie są góry?
Dziadek chciał coś odpowiedzieć, ale król mu przerwał:
– To nieważne, skoro przyszliście to znaczy, że jest przejście. Tym przejściem
wyprowadzicie nas stąd. Będziecie u nas, póki nie przygotujemy się do drogi.
Wilczałapo,
pilnuj, żeby te dzikusy nie zrobiły nic złego ludziom. Zawsze na noc będziesz
dobrze zamykał
jaskinię głazem. I zapal pochodnie.
– Nie możemy... – zaczął dziadek, ale król go nie słuchał.
– Wiesz, człowieku, ta zgraja jest zupełnie zdziczała, tu się urodzili i myślą,
że nic innego
nie ma na świecie. Ale ja pamiętam i chcę wrócić do miasta. Słuchajcie – mówił
dalej z
trudem. – Sto dwadzieścia lat temu zabłądziliśmy z grupą podróżników w górach i
trafiliśmy
do tej doliny, a jedyne przejście zasypała za nami lawina. Z drugiej strony jest
przepaść, z
trzeciej las pełen jadowitych węży, a z czwartej morze. A w morzu był podwodny
wulkan,
który szalał jak wściekły wieloryb. Musieliśmy więc tu zostać. Od czasu do czasu
wulkan
wybuchał, ział ogniem i wodą, wyrzucał z morza na ziemię stada rekinów.
Rozpruwaliśmy im
brzuchy i wyjmowaliśmy smakowite ryby, chi, chi – zaśmiał się. – Raz wyskoczył
na brzeg
nawet wielki wieloryb. Toż to była wtedy uczta nad ucztami. Te rzeczy pamiętam,
potem już
niewiele. Wiem, że ciągle czekałem na ludzi. Moi towarzysze dawno pomarli, a ci
jaskiniowcy to są ich wnuki, prawnuki, czy ja wiem, już ich nie rozróżniam. Znam
tylko tych
czterech, moją gwardię (choć nie rozumieją, co to znaczy, mniejsza z tym).
Zapomniałem
nawet, jakie jest moje prawdziwe imię. – Tu dostojny król Muchabura zapłakał.
Gdy się
uspokoił, zapytał:
– Czy kozice górskie coś upolowały?
– Tak jest, królu – zawołał Grzybojad. – Dwanaście wilków, a każdy z nich miał w
paszczy
zająca.
– Dobrze – ucieszył się król. – Rozdzielić.
– Widziałem kozice stojące na skałach – wyrwał się Danek – ale przecież to wilki
polują
na kozice.
– Ech – odpowiedział Kaczyogon – one są mądre. Czatują na wilki, tych jest pełno
w
górach. Gdy który podejdzie, kozica bierze go na rogi i przynosi do nas.
– A co tak głośno chrobocze i chrzęści? – spytał dziadek nasłuchując.
Rzeczywiście, było słychać gdzieś w pobliżu jakieś szuranie, chrobotanie i inne
dziwne
odgłosy.
– Co ten człowiek mówi? – spytał Wilczałapa. – Nie rozumiem.
– Widzicie – rzekł król – już zapominają ludzką mowę. To krety ryją w ziemi.
– Tak głośno?
– Ach, jest ich chyba dziesięć tysięcy.
– Co?!
– One wykopują dla nas nowe jaskinie i korytarze. Jest coraz więcej
jaskiniowców, nie
chcę, żeby było im ciasno, więc zaprzągłem do rycia jaskiń krety, bo my nie mamy
łopat.
– I one słuchają?
– Jak widzicie. Miałem na to swoje sposoby. Ech, kiedyś wszyscy mnie słuchali, a
teraz już
jestem stary, och jaki stary...
– Dziwy, dziwy – szeptał Danek.
– Królu – rzekł nagle dziadek Wilk, który zdecydował, że najwyższy czas odsłonić
trochę
prawdy. – Mam myśl, jak możecie wydostać się stąd...
– O-oczwiście – kiwnął głową król i natychmiast zasnął. Był bardzo strudzony. Od
lat tak
dużo nie powiedział na raz. Zresztą była już noc.
Tymczasem u wejścia zebrał się tłum jaskiniowców ciekawych, co się tu dzieje.
Gdy
Szarakura oznajmił im, że wyjdą z gór, znowu podniosły się złowrogie głosy
poparte
wymachiwaniem maczugami.
– Nie, nie! – wrzeszczeli.
Ledwo czterej gwardziści zdołali ich usunąć. Dziadek z Dankiem chcieli się w tym
zamieszaniu wydostać z jaskini niepostrzeżenie i skryć się gdzieś w
ciemnościach, ale nie
udało się. Dziadek jeszcze raz próbował coś powiedzieć, ale nikt go nie słuchał.
Wilczałapa
popchnął ich w kąt na rozłożone wilcze skóry, rzucił im kilka pieczonych
ziemniaków, potem
wszyscy czterej przywalili wejście ogromnym głazem, zgasili pochodnie i od razu
zasnęli,
każdy na swoim legowisku.
Nastała zupełna ciemność. W ciszy nocnej rozlegało się głośne chrapanie
jaskiniowców i
szuranie tysięcy łapek krecich.
– Danku, bierz się do roboty, obudź któregoś, pogadamy.
Danek zaczął szarpać wszystkich po kolei za włosy, uszy i nosy. Wreszcie któryś
zacharczał przez sen:
– Aa-ha, czego tam?
Danek poznał po głosie Kaczyogona i zawołał:
– Kaczyogonku, Kaczyogonku, obudź się, musimy ci coś powiedzieć.
Jaskiniowiec wygramolił się ze swego kąta. Dziadek od razu zaczął tłumaczyć, że
nie znają
przejścia przez góry, bo przylecieli z ptakami i muszą o świcie odlecieć, ale że
oni mogą
opuścić kotlinę morzem, łodziami.
– Co to są łodzie? – spytał Kaczyogon sennym głosem.
– Król wam wytłumaczy. Powiedz mu, że morze jest spokojne, już nie ma wulkanu.
Wypuść nas Kaczyogonku, my się wam i tak na nic nie przydamy.
– Jak śmiesz? Król kazał, to koniec. Nie wypuszczę – to rzekłszy natychmiast
zasnął.
– Danku, spróbuj obudzić króla, on zrozumie, ale nie dał mi dojść do słowa przez
cały
wieczór.
Danek ruszył do posłania króla, ale w żaden sposób nie mógł go obudzić. Wtem,
gdy
dotknął jego twarzy, zrozumiał, że stała się rzecz straszna: Król umarł. Był
zimny i
zdrętwiały.
– Dziadku Wilku – wyszeptał ze zgrozą – chodź tu.
Gdy i dziadek przekonał się o śmierci króla, rzekł:
– Teraz sytuacja jest naprawdę poważna. Ci tutaj nie mogą się dowiedzieć, co się
stało.
Oskarżyliby nas o zabicie króla. Spróbujmy sami odsunąć głaz.
Ale okazało się to zupełnie niemożliwe. Wtedy dziadek usiadł i zaczął myśleć, a
Danek
płakać. Nagle dziadek wstał i powiedział zdecydowanie:
– Bierz maczugę! – Sam namacał drugą. – Teraz walmy w ścianę.
Danek poderwał się z zapałem, zapominając o łzach.
– Rozumiem dziadku, tam ryją krety, ściana może być cienka.
– A właśnie. Myślę, że jaskiniowcy tak szybko się nie obudzą, boby źle z nami
było.
Pracowali dobrą godzinę. Uderzenia maczug nie robiły wiele hałasu, bo jaskinia
wydrążona była w ziemi. Byli już bardzo zmęczeni, gdy nareszcie ziemia poczęła
się osuwać i
ukazał się otwór jaśniejący w szarym świcie nowego dnia. Ale w tej chwili wyłom
w ścianie
wypełnił się czarną masą tysięcy kretów. Z największym trudem dziadek i Danek
przedarli się
na zewnątrz.
– Prędzej, prędzej – wołał dziadek. – Krety obudzą śpiących jaskiniowców.
Ledwo wybiegli na polanę, a już gwardziści wypadli z jaskini wrzeszcząc
wniebogłosy:
– Łapać ich, łapać! Zabili króla, wypuścili krety!
Ze wszystkich grot zaczęli wyskakiwać na wpół nadzy jaskiniowcy okropnie
krzycząc –
głównie ze strachu, bo nie wiedzieli, o co chodzi. W dodatku padali potykając
się o krety,
które rozeszły się na wszystkie strony.
Pośród tego tumultu, zamieszania i hałasu tylko kozice górskie stały dalej
spokojnie w
porannej mgle, nie dbając o nic na świecie poza swymi wilkami. Wreszcie wszyscy
rzucili się
w pogoń za dziadkiem i Dankiem, ale uciekinierzy byli już na ścieżce, którą tu
przybyli
poprzedniego dnia. Była to ścieżka zbawcza, bo bardzo wąska, a jaskiniowcy
biegli całą
gromadą – każdy z nich chciał być tym, który złapie zbiegów. Toteż popychali się
nawzajem,
padali na ziemię, a o nich potykali się biegnący z tyłu, co znacznie opóźniało
pościg.
Tymczasem dziadek i Danek dobiegli do szafy ostatkiem sił i w ostatnim momencie,
bowiem
słońce już wschodziło.
Z największym trudem przedarli się przez gęste krzaki, w których stała szafa,
wpadli do
niej i w tym momencie szafa uniosła się, zostawiając biegnących jaskiniowców w
wielkim
zdumieniu.
– Dzielnie się spisałeś, kochaneczku – powiedział dziadek, gdy trochę odsapnął.
–
Wprawdzie jeszcze popłakujesz, no ale jesteś małym chłopcem.
Danek był uszczęśliwiony z pochwały, a gdy ochłonął z przeżytych wrażeń, spytał:
– Dziadku Wilku, dlaczego ich król umarł, chyba nie przez nas?
– Och, on przecież miał ponad sto dwadzieścia lat, a tu tyle wrażeń jednego
dnia, no i jak
na takiego starca – tyle wysiłku. Nie, nie czuję się winny jego śmierci. On
przez całe długie
życie marzył o przyjściu ludzi. Doczekał się ich nareszcie i z wrażenia umarł.
Rozdział czwarty
NA PUSTYNI
Równo z zachodem słońca szafa wylądowała na pustyni. Jak okiem sięgnąć ciągnęły
się
bezkresne piaski, wszędzie piaski i wydmy piaszczyste. Wśród nich gdzieniegdzie
sterczały
gołe, szare skały. Dziadek z Dankiem szli przez to pustkowie, aby zgodnie z
rozkazem
oddalić się od szafy. Robiło się coraz mroczniej, ale noc była nad wyraz jasna;
piaski lśniły w
blasku gwiazd i księżyca. Było cicho i pusto.
– Już dostatecznie oddaliliśmy się – powiedział dziadek. – Możemy tu sobie
usiąść! A
może uda się nam tę noc spędzić spokojnie?
Cóż za nierozsądna nadzieja! Oto w tej samej chwili pojawiła się w dali jakby
ciemna
chmura, która szybko się zbliżała. Wkrótce dał się słyszeć tętent kopyt. Dziadek
i Danek z
niepokojem oczekiwali przybyszów. Nie było dokąd uciekać, nie było gdzie się
schronić.
Minęło jeszcze kilka minut i można już było poznać, że pędzi chmara jeźdźców,
którzy
wyglądali jak zjawy w tym pustkowiu.
W jednej chwili jeźdźcy otoczyli naszych wędrowców.
– Kim jesteście? – spytał groźnie ten, który jechał na przedzie.
– Wędrowcami – odrzekł dziadek. – A wy?
– A my – rozbójnikami. Jesteśmy Zbójami o Strasznych Twarzach i dlatego wszyscy
się
nas boją. Ja – Wielki Wódz Aramad i stu innych.
Rzeczywiście, ich ciemne twarze były przerażające: czarne oczy lśniące złowrogo,
usta
wykrzywione. Wielu miało na twarzach zniekształcające blizny lub ropiejące rany
– ślady po
stoczonych bójkach.
– Aramadzie – rzekł spokojnie dziadek – nie czyń nam krzywdy, jesteśmy
spokojnymi
ludźmi.
– Nie uczynimy wam krzywdy – orzekł równie spokojnie, prawie łagodnie Wielki
Zbój –
tylko sprzedamy was na targu. Potrzebujemy pieniędzy. A może macie pieniądze?
– Nie.
– A więc jesteście nędzarzami, sam widzisz, że muszę was sprzedać.
– Nie jesteśmy nic warci – próbował bronić się dziadek. – Ja stary, on mały, kto
nas kupi?
– Za dużo gadasz, stary, dość tego. Brać ich!
Wnet rozbójnicy posadzili ich na konie i wszyscy pomknęli w noc i pustkę. I znów
zamarło
serce w Danku: – Och, teraz trudno nam będzie, trudno. Dziadek zawsze każe
spokojnie się
zastanowić. Muszę zacząć myśleć. Ale nic mu nie przychodziło do głowy. O północy
Wielki
Zbój zarządził popas. Wszyscy zsiedli z koni i wyjąwszy z sakwy suchy nawóz
koński oraz
trochę szczap drewna rozpalili ogień. Więźniów rozdzielono. Danka przywiązano
postronkiem do nogi konia i tylko z daleka widział swojego dziadka Wilka.
Rozbójnicy piekli na ogniu mięso i placki i opowiadali sobie różne historie ze
swego
zbójeckiego życia. Danek wszystko słyszał i był coraz bardziej przygnębiony.
Usłyszał, że
żadna karawana nie mogła się przed tymi rozbójnikami obronić, choćby była
uzbrojona, że
byli oni bardzo bogaci, bo wszyscy się ich bali i wystarczyło, że gdzieś się
pokazali, w jakiejś
oazie czy miasteczku, wszyscy uciekali zostawiając im cały dobytek.
– To dlatego – powiedział jeden z nich – że mamy straszne twarze.
Drugi rozbójnik, czarny jak noc, zaczął opowiadać:
– Kiedyś przybyliśmy do pewnej wsi i zażądaliśmy ziarna. Ich wódz chciał nas
oszukać,
ale naszego wodza nie potrafi okpić nikt na świecie. Ci wieśniacy wsypali do
worków piasek,
a tylko na wierzchu było trochę ziarna. Nasz wódz rozwiązał worki, zobaczył, że
jest zborze i
udawał zadowolonego. Myślałem, że wszystko jest jak trzeba, ale nasz wódz nie
dał się
zwieść. Aramad kazał przygotować wieczerzę i dać dużo dobrego wina. Potem sam
porozwiązywał worki i wysypał całą ich zawartość na jedną wielką kupę.
– A teraz – powiedział –zajmijcie się dobrzy ludzie oddzieleniem piasku od tego
ziarna, a
my przez ten czas sobie pośpimy. Cha, cha, cha, cha!
Cały tydzień przebierali ziarno i karmili nas. Zjedliśmy i wypiliśmy wszystko,
co było w
tej wiosce. Gdy odjeżdżaliśmy z ziarnem, nasz Wielki Wódz powiedział:
– Wodzu, wszyscy twoi ludzie nie pozwolą ci nigdy więcej oszukać Armada, ani
żadnego
Zbója o Strasznej Twarzy (tu przesadził, bo mnie by oszukali, jestem za głupi),
ale jeśli mimo
woli tego ludu spróbujesz jeszcze kiedyś takiej sztuczki, utopimy cię w twojej
własnej studni
jako zdrajcę.
– Dobrze mu powiedział, co? Ten to ma łeb, ten nasz wódz.
Wszyscy się śmieli zachwyceni.
Ale Danek był zupełnie zdruzgotany. – Tacy silni i tacy przebiegli – myślał. Ale
trzeba
mimo wszystko walczyć do końca – powiedział sobie z desperacją. Widział z daleka
jak
dziadek siedzi głęboko zamyślony i obserwuje rozbójników. Widział też jak
podszedł do
Aramada i rozmawia z nim. Otucha wstąpiła w serce chłopca, pomyślał: – Mój
dziadunio jest
taki mądry. Chyba już coś wymyślił. Ciągle rozmawiają, może coś z tego będzie?
Nagle krzyknął z przerażenia. Wielki Wódz zamachnął się, i uderzył z całej siły
dziadka w
twarz i powalił go na ziemię. Danek szarpnął się na postronku, ale przecież nie
był tak silny,
aby ruszyć z miejsca konia. Już się nawet nie wstydził swych łez. Szlochał jak
bóbr, bo
zdawało mu się, że dziadek już nie żyje. Było mu wszystko jedno. W zapamiętaniu
krzyknął
ile miał sił:
– Zabiłeś! Jesteś mordercą! Ja ci pokażę!
Na to stu mężczyzn ryknęło śmiechem, aż zadrżały okoliczne skały i zataczali się
z
wesołości, a śmiech spotęgowany echem huczał w pustyni jak grzmot. Miało to tę
dobrą
stronę, że pod wpływem hałasu dziadek się ocknął, bo nie umarł, lecz był
ogłuszony. Wstał
chwiejąc się na nogach. Aramad podszedł do niego i rzekł:
– Ten twój smarkacz powiedział, że mi pokaże, to jest tak śmieszne, że chyba i
ty się
uśmiejesz. Przyprowadzić mi tu tego mazgaja. Jak wypłaczesz oczy, nie dadzą mi
za ciebie
ani talara. Masz tu swego dziada i bądź cicho a właściwie skąd wzięliście się na
pustyni? –
spytał nagle.
Danek zaniepokoił się tym pytaniem, ale dziadek odpowiedział bez namysłu:
– Przylecieliśmy na skrzydłach
– Łżesz, psie! – ryknął Wielki Zbój.
Danek znów nie wytrzymał, poderwał się i krzyknął:
– Mój dziadek nie jest psem, jest Wilkiem!
Armad chwycił Danka za włosy, zbliżył swą straszną twarz do jego twarzy i
powiedział
cichym, lecz przeraźliwym głosem:
– Coś ty powiedział, szczeniaku? Powtórz!
– Mój dziadek jest Wilkiem! – wrzasnął Danek jak mógł najgłośniej.
Wtedy stała się rzecz przedziwna, niesłychana, wprost zdumiewająca: Wielki Zbój
Armad
puścił Danka, zaczął powoli cofać się, potem błyskawicznie wskoczył na siodło i
zawołał:
– Na konie!!!
Zbóje o Strasznych Twarzach w jednej chwili spełnili rozkaz swego wodza i
pomknęli za
nim jak duchy pustynne, znikając w ciemnej dali. Zdumienie naszych wędrowców nie
miało
granic. Dopiero potem przyszła radość.
– A jednak mu pokazałeś! – dziadek uściskał Danka. – Domyślam się dlaczego
uciekli, ale
powiem ci po drodze. Teraz wracamy, musimy się bardzo spieszyć.
Przezornie zabrał z popiołu ogniska resztki upieczonych placków i schował je do
kieszeni.
Ślady kopyt na piasku były tak dobrze widoczne, że nie mieli trudności z
odnalezieniem drogi
powrotnej, natomiast zrobiło się już bardzo późno. Przecież w te stronę
przyjechali na
koniach, a trzeba wracać pieszo. Obliczyli, że gdyby ciągle biegli i tak już nie
zdążą. Ale co
było robić? Szli jak mogli najprędzej, a dziadek zaczął swą opowieść:
– Kiedyś, dawno temu opowiadał mi jeden żeglarz, że ludzie pustyni mają pewną
legendę,
chyba to bajka, ale oni święcie wierzą, że raz na sto lat pojawia się na pustyni
człowiek, który
jest w istocie skrzydlatym wilkiem. Człowiek ten może w każdej chwili
przekształcić się w
takiego wilka, a wtedy ten, który go zobaczy zmieni się w piasek pustyni. Armad
zaniepokoił
się już, gdy powiedziałem, że przylecieliśmy na skrzydłach, ale wtedy jeszcze
nie wiedziałem
dlaczego.
– Ach dziadku, dlatego oni tak zwiewali, bali się, że zaraz zamienisz się w
wilka, a oni w
piasek, cha, cha, cha!
– Widzisz kochaneczku, uratowałeś nas.
– Ach, tak wyszło, to było nieświadome.
– Ale wynikło z tego, że mnie broniłeś. Moje pomysły skończyły się tylko tym, że
mnie
pobił.
Tymczasem już niebo pojaśniało na wschodzie.
– Poznajesz te skały, Danku? Jesteśmy gdzieś w połowie drogi.
Nagle usłyszeli za sobą jakieś odgłosy. Odwrócili się – coś się w ciemności
ruszało, ale
trudno jeszcze było rozróżnić kształty. Przystanęli. Wreszcie dało się słyszeć
człapanie i
sapanie i z mroku wychylił się wielbłąd. Niósł na grzbiecie Araba.
– Panie! – zawołał dziadek, a Arab zatrzymał wielbłąda. – Czy chcesz zrobić
dobry
uczynek? Jesteśmy biednymi ludźmi, a źli zbóje nas wzięli, zaś o wschodzie
słońca musimy
być daleko stąd. Podwieź nas, prosimy cię!
– A nie jesteś przypadkiem skrzydlatym wilkiem? Spotkałem Zbójów o Strasznych
Twarzach. Tak uciekali, że nawet nie napadli na mnie. To przecież zupełnie do
nich nie
podobne. Podchwyciłem słowo „wilk”, gdy mnie mijali.
A dziadek na to:
– Pomyśl tylko chwilę, a zrozumiesz, że gdybym był tym, którego się boicie, to
przecież
zaraz gdy uwięzili nas zbóje, zamieniłbym ich w piasek; a przecież widziałeś
ich, nie są więc
piaskiem lecz zbójami, a my zwykłymi ludźmi, tyle tylko że mój wnuczek nazywa
mnie
Wilkiem.
– Twoja mowa jest rozumna. Siadajcie.
Arab popędził wielbłąda i jechali szybko. Robiło się coraz jaśniej.
– To już tutaj – powiedział nagle dziadek, który pilnie przyglądał się okolicy.
– Dzięki ci
składamy, dobry człowieku.
– Przecież tu nic nie ma – zdziwił się Arab. – Ani oazy, ani szałasu...
– To nic, ale tu musimy się zatrzymać.
– Ej, coś kręcisz, stary człowieku. Po co tu wysiadasz?
– Nie wypytuj mnie, bo nie mogę ci powiedzieć. Zatrzymaj wielbłąda.
– Dobrze, wy zsiądziecie, a ja pójdę za wami. Domyślam się, że ukryłeś gdzieś tu
skarb.
Jestem bardzo ciekawy.
– Przysięgam ci, że nie ma żadnego skarbu.
– Przysięgi giaura są nic nie warte. Jadę.
Cóż było robić. Dziadek i Danek pobiegli w kierunku stojącej za skałą szafy
mając
nadzieję, że Arab się zniechęci. Ale niestety, nie tylko nie zniechęcił się, ale
popędził
wielbłąda i, o zgrozo! Zobaczył szafę.
– O, wy niewierni! Chcieliście mnie oszukać. Na Allacha! Skrzynia na piasku
pełna
skarbów!
I Arab pojechał kłusem wyprzedzając znacznie dziadka i Danka. Danek biegnąc
zamknął
oczy. Nie zniósłby widoku unoszącej się szafy z Arabem w środku. Dziadek szepnął
do ucha
Dankowi:
On gotów wepchnąć się do środka razem z wielbłądem, to by był koniec.
Rzeczywiście, Arab pierwszy dopadł celu, zeskoczył z wielbłąda, otworzył drzwi
szafy i
nagle rozległ się straszny krzyk. To Arab wrzeszczał i uciekał tak szybko, aż
pogubił sandały.
Wskoczył na wielbłąda, popędził go i zniknął w chmurze pyłu. A z szafy wypełznął
spokojnie
olbrzymi grzechotnik, który jak wiadomo jest bardzo jadowitym wężem. Nawet
pięknie
wyglądał pełzając po różowym od zorzy porannej piasku. Nie czyniąc nikomu nic
złego
powędrował swoją drogą, a nasi uszczęśliwieni podróżnicy zajęli jego miejsce w
szafie.
Dziadek osądził, że grzechotnik po prostu szukał w szafie ciepłego schronienia,
gdyż noce na
pustyni są chłodne. Potem, lecąc nad pustynią zobaczyli Araba. Ten, gdy ich
dojrzał,
zeskoczył na ziemię i bił pokłony w wielkim przerażeniu. A oni posiliwszy się
zbójeckimi
plackami, zasnęli bardzo zmęczeni. Jeszcze przez sen Danek pokrzykiwał:
– Zbóje, Arab leci, nie mogę patrzeć. Wielbłąd wypadł i spada – tak silnie
przeżył
przygodę na pustyni.
Rozdział piąty
NA MORZU
Tym razem obudził ich plusk i kołysanie.
– Dziadku Wilku! – krzyknął Danek, który pierwszy wyjrzał. – Płyniemy. Szafa
wylądowała wprost na morzu.
– Czyli wodowała – poprawił dziadek obeznany ze sprawami morza. – No,
przynajmniej
będzie można zmyć kurz i piasek pustyni.
Chłopiec poczuł ulgę, już nie po raz pierwszy, gdy widział, że dziadek przyjmuje
jakąś,
zdawałoby się straszną rzecz, ze spokojem. Cóż było robić? Wysiedli i popłynęli
wpław po
bezkresnym oceanie.
Wkrótce natknęli się na mały atol otoczony rafami koralowymi. Wyszli więc z
wody.
Wysepka była maleńka. Pośrodku rosła tylko jedna, jedyna palma. Żadnej innej
roślinności, a
na ziemi i na wąskiej plaży tylko kamienie, muszle, zeschłe łodygi roślin
morskich, ślimaki i
zeschłe ryby wyrzucone przez fale. Było cicho i pusto na bezkresnym oceanie pod
równie
pustą kopułą ciemniejącego nieba. Danek objął swego dziadka za szyję i tak
siedzieli na
skrawku ziemi. Nastała noc dość ciemna, bo księżyc przesłoniły białe chmurki,
ale
wystarczało światła, aby zobaczyć, że gdzieniegdzie pod wodą coś zawirowało, coś
plusnęło.
Po jakimś czasie coraz więcej ryb (jak sądził dziadek) pluskało się i kłębiło. A
potem woda
zaczęła wprost bulgotać, kłębić się, a cały ten tumult przybliżał się do
wysepki. Wkrótce
dookoła wytworzył się prawdziwy kocioł wodny, a z fal i z piany wynurzyły się
potworne łby
setek rekinów. Otwierały i zamykały paszcze zgrzytając straszliwie zębami. A o
zębach
rekinów Danek słyszał jeszcze od swego tatusia, żeglarza, że są ostre jak
brzytwy i że cała
paszcza potwora jest nimi wypełniona. Mimo że już trochę nauczył się w tej
podróży
dzielności i odwagi, zadrżał i wykrztusił:
– Dziadku, to już koniec. Przecież nie dopłyniemy z powrotem do szafy.
Po pewnym czasie rekiny uspokoiły się, ale tkwiły dookoła lub powoli opływały
atol.
Robiło to nieodparte wrażenie, że te morskie potwory czyhają na ludzi, jakby
wiedziały, że
prędzej czy później muszą oni opuścić ląd.
Dziadek siedział zamyślony. Wreszcie, już po północy rzekł:
– Nie ma rady. Trzeba spróbować je odciągnąć. Ty będziesz rzucał wszystko, co tu
znajdziesz, do wody: ślimaki, skorupiaki, te zdechłe ryby, a ja z drugiej strony
spróbuję zejść
do morza. Gdybym dostał się do szafy, to mając tę oto gałąź przepchnąłbym ją do
wyspy, a ty
wskoczysz.
Plan był dobry i mógł się powieść, ale się nie powiódł. Rekiny wprawdzie
pożerały to, co
im chłopiec rzucał, nawet skupiały się w tym miejscu. Wreszcie dziadek
zdecydował się na
próbę. Myślał też, że może je przestraszy samą swą osobą. Wszedł do wody i nawet
zaczął
płynąć, gdy jeden rekin gwałtownie zawrócił, aż woda zabulgotała. Dziadek czym
prędzej
skierował się do brzegu, ale rekin zdążył schwycić go za nogę. Trzeba wiedzieć,
że dziadek
nosił grube skórzane buty. I to go ocaliło. But został w paszczy rekina, a
dziadek szczęśliwie
wygramolił się na brzeg. Rekin przez chwilę żuł but, potem skrzywił się okropnie
i wypluł go
z niesmakiem. Choć sytuacja była bardzo zła, dziadek zaśmiał się z rekina, który
nie lubi
butów.
Wtedy właśnie zaczęło się dziać coś dziwnego. Zrobiło się ciemno, ciemno tak, że
nie
widać było nieba, wody, rekinów. Za to dał się słyszeć szum, który jakby zbliżał
się i narastał.
Jednocześnie powiał wiatr, który w jednej chwili przeszedł w huragan. Danek omal
nie został
zmieciony do wody, chwytał się kamieni i ziemi. Nawoływali się z dziadkiem, ale
wycie
wichru i huk fal całkowicie zagłuszały ich głosy. Wreszcie odnaleźli się i
podpełzli do
jedynego drzewa na wysepce. Tam dziadek zdjął pasek i przywiązał nim siebie i
wnuczka do
palmy, wiatr zdmuchnąłby ich jak piórko do morza. To był prawdziwy orkan.
Ogromne
piętrzące się fale zalewały atol, a rozbijając się o rafę koralową bulgotały,
ryczały i szalały.
Palma pod naporem wiatru pochyliła się prawie do ziemi, zaczęła trzeszczeć, a
przewalająca
się woda coraz bardziej podmywała jej korzenie. Wreszcie burza zaczęła powoli
cichnąć, ale
podmuchy wiatru były jeszcze ostre.
– Danku, trzymaj się mocno, odczepiam pasek – krzyknął dziadek. – Pełznij po
pniu do
korony drzewa.
– Dlaczego?
– Rób, co każę!
Trzymając się kurczowo pnia, przepełzli obaj i jako tako uczepili się
wierzchołka drzewa.
Wtedy właśnie podmuch wiatru wyrwał je z korzeniami i rzucił w morze.
Rozkołysane fale
uniosły je szybko. W bladym świcie chmurnego dnia zobaczyli nie opodal druga
wysepkę, a
przy niej zakotwiczoną ich własną szafę. Lecz fale unosiły drzewo w przeciwnym
kierunku, i
oto znów pojawiły się rekiny atakujące bezczelnie ich wątłe schronienie.
Obłamywali liście
palmy waląc nimi po łbach potworów, ciskali je kamieniami, jakie znalazły się w
kieszeniach
chłopca, lecz nadaremnie.
Aż w pewnej chwili ogromny żarłacz-ludojad, przewodnik stada, gdy znalazł się na
szczycie fali, rzucił się w ich kierunku. Wtedy Danek nie mając już kamieni
wychwycił z
wody, spomiędzy liści palmy, kawałek drewna i cisnął go wprost w otwartą paszczę
potwora.
I cóż się stało?! Oto rekin zakręcił się w kółko, a po chwili podniósł łeb i
zaczął powoli
unosić się do góry! Jeszcze ogonem zamącił wodę, a potem pomknął jak strzała w
szare
niebo. Widać był bardzo przestraszony, bo kręcił się w powietrzu i zwijał, ale
nic mu to nie
pomogło. Jakby jakaś tajemna siła ciągnęła go coraz wyżej i wyżej. Wreszcie
zawisnął
nieruchomo gdzieś pod chmurami i po chwili runął jak kamień do morza.
Natychmiast
umknął w głębinę pociągając za sobą całe stado zdumionych i wystraszonych
rekinów. Nie
mniej zdumiony był Danek. Patrzył na to zjawisko z otwartymi oczyma i ustami, aż
usłyszał
głos dziadka:
– Droga wolna i bezpieczna, zeskakuj z naszej tratwy.
– Ale co to było, dziadku?
– Nie wiesz? Poczęstowałeś tego potwora nogą od naszej szafy. Widać trochę się
poturbowała w czasie burzy i straciła nogę na rafie koralowej. To noga nas
uratowała, bo jako
część szafy zachowała trochę jej czarodziejskiej mocy latania i uniosła rekina
aż pod chmury.
To było dla tych ryb niezwykłe i przerażające, bo przecież nigdy dotąd nie
latały. Ale
spieszmy się! Płyniemy!
Dotarli szczęśliwie do wysepki i wprost do zanurzonej w wodzie szafy. A ta,
równo ze
wschodem słońca, dźwignęła się jakby z trudem z rafy (była przecież nasiąknięta
wodą) i
ruszyła ociężale do góry. Otworzyli drzwi, by w ciągu dnia wysuszyć się na
słońcu. A
pamiątką po przygodzie na oceanie był brak buta dziadka. Lecz on nie przejmował
się tym
wcale – zdjął i drugi zostawiając go w kącie szafy.
Rozdział szósty
W PAŁACU
Wraz z zachodem słońca szafa spokojnie stanęła w zagajniku drzew akacjowych, w
pobliżu jakiegoś pałacu. Otaczał go mur, w którym była szeroko otwarta brama, a
nad bramą
widniał ogromny napis:
TU MIESZKA WIELKI SZACHISTA OSKAR.
Każdy kto umie grać w szachy jest zaproszony
i będzie mile widziany.
– Danku, umiesz grać w szachy? Bo ja nie.
– Trochę umiem, grywałem z kolegami.
– Więc wejdźmy, nie mamy wyboru.
Zaraz za bramą zobaczyli piękny taras obrosły pnącymi różami. Po schodkach
zszedł
starszy pan, przyjemnie i szlachetnie wyglądający.
– Witajcie w mych progach! – wykrzyknął rozkładając ręce i kłaniając się. –
Pogramy
sobie troszeczkę. Jesteście strudzeni?
Danek chciał powiedzieć, że nie, bo spali w szafie, ale w porę ugryzł się w
język.
– Chodźcie, ugoszczę was.
– Zaczyna się dobrze – pomyślał dziadek.
Weszli do przestronnej sali. Pośrodku stał stolik, a na nim rozstawione na
szachownicy
figury.
– Który z was gra? – zapytał szachista.
– Ja – rzekł onieśmielony Danek.
W tym momencie zjawiły się trzy ogromne psy.
– To są moi przyjaciele – Szachista wskazał na nie. – Ten największy nazywa się
Duk, a
tamte Muk i Puk, muszą słuchać Duka, który jest najmądrzejszym psem na świecie.
Psy zawarczały i pokazały kły, ale spokojnie usiadły obok gości.
– Duk! – zawołał Oskar. – Przyprowadź Tygrysa.
– Oj – jęknął w duchu Danek.
Za chwilę Duk przyciągnął za rękaw małego człowieczka.
– Ach – ucieszył się Danek.
To był dziwny człowieczek; miał dużą głowę, krótkie nóżki i długie, silne ręce,
prawdziwy
gnom.
– To mój kucharz – objaśnił Szachista.
– Tygrysie, podaj jedzenie. Co tam masz dla gości?
Niespodziewanie gnom zaczął recytować grubym głosem:
Na zakąskę
Chcielibyście chyba gąskę;
Ale będą tylko ślimaki
I w łupinach ziemniaki
Nie ma zupy, bo niestety
Zabrakło dzisiaj kalarepy.
Potem jeszcze �