Helena Zawistowska O zaginionych żeglarzach i latającej szafie Ilustrowała Justyna Płońska-Stopikowska Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Rozdział pierwszy TAJEMNICZA SPRAWA Ta przedziwna historia, która wydarzyła się dawno, dawno temu, miała swój początek w pewnym mieście położonym nad brzegiem morza. Miasto, ludne i gwarne, słynęło ze swej wspaniałej floty, największej w tej części świata i z największej, najpiękniejszej na tym wybrzeżu latarni morskiej. Mieszkańcy byli bardzo dumni i z okrętów o pysznych żaglach, i z latarni morskiej, a byliby jeszcze bardziej dumni, gdyby wiedzieli, że w mieście jest latająca szafa. Ale na razie nikt nie wiedział, że jest ona latająca, bo jej wygląd i zachowanie były zupełnie normalne. Większość mężczyzn w tym mieście – to żeglarze. Jedni, jako rybacy wypływali codziennie na swych łodziach na połowy, inni jako marynarze żeglowali na okrętach po dalekich morzach i oceanach. I wszyscy byli zadowoleni i szczęśliwi. Aż zaczęły się dziać dziwne i straszne rzeczy. Oto jednego dnia, nie wiadomo dlaczego, nie wrócili do portu rybacy. Nie było burzy, która zatopiłaby łodzie, nie było też piratów. Tak przynajmniej twierdzili marynarze z okrętów, które dniem i nocą strzegły wybrzeży. Od tego dnia znikał codziennie jakiś okręt, a z nim cała załoga. Coraz więcej rodzin opłakiwało swoich mężczyzn, którzy przepadli gdzieś w nieznanych stronach świata. Aż przyszedł dzień, że nie było już w porcie ani jednego okrętu, ani jednego kutra, ani jednej łodzi i ani jednego żeglarza w całym mieście. Nawet okręty wojenne wysłane na poszukiwania zaginęły bez wieści. W mieście zapanowała żałoba i w każdym domu płakano, ale nic nie można było poradzić. Mówiono, że trzeba na coś czekać, ale nikt nie wiedział na co. Jednak ta nadzieja zawarta w czekaniu zagrzewała serca ludzkie i łatwiej było żyć. Więc długo i cierpliwie czekano. A tymczasem latająca szafa stała sobie w kacie pewnego mieszkania, pełna ubrań i starzała się. Wreszcie tak się zestarzała i zniszczyła, że stała się brzydka i bezużyteczna, bo zaczęła się po prostu rozpadać. Właścicielka szafy chciała ją wyrzucić lub oddać komuś. Dowiedział się o tym pewien stary stolarz i poprosił, aby oddała jemu, bo potrafi sam ją naprawić i sądził, że będzie mieć z niej jakiś pożytek. Stolarz mieszkał niegdyś z córką, jej mężem i wnuczkiem. Ale córka umarła, zaś jej mąż, dzielny żeglarz, zaginął dawno na morzu, tak jak wszyscy marynarze z miasta. I został mu tylko wnuczek, mały Danek. Początkowo – tak jak wszyscy – płakali, a teraz tak jak inni – czekają. Danek ma już 10 lat, ale gdy był malutki, mówił do swego dziadka Wiktora: „Dziadku Wiku”, a potem „Dziadku Wilku”, bo „Wik” nic nie znaczyło, a „Wilk” to przecież był wilk. I tak to przylgnęło do starego człowieka, że wszyscy w mieście też nazywali go dziadkiem Wilkiem, mimo że był to człowiek łagodny, dobry i rozumny. Dziadek i Danek mając tylko siebie, kochali się bardzo. Dziadek uczył chłopca różnych mądrych rzeczy, a Danek chodził do szkoły i pomagał dziadkowi w jego ciężkiej pracy. Aż któregoś dnia pojawiła się w mieście staruszka-żebraczka. Nikt by jej oczywiście nie zauważył, bo miasto było ludne, ale staruszka zachodziła codziennie do wielu domów prosząc o jałmużnę, aż odwiedziła wszystkich mieszkańców. Choć bardzo nieśmiała, zaczynała w każdym domu rozmowę o tej okropnej sprawie – o zaginięciu okrętów i żeglarzy. Właściwie mówiła mało, ale potrafiła nakłonić ludzi do opowiadań. Zadawała różne pytania, a ludzie nie wiedząc kiedy, odpowiadali, dziwiąc się potem swojej rozmowności. Staruszka zaszła też do dziadka Wilka. Danek na wspomnienie tatusia rozpłakał się, a potem powiedział, że przysiągł, iż go kiedyś odnajdzie – tylko nie wie jeszcze jak. Dziadek za to miał w planie wybudowanie okrętu i wypłynięcie nim na poszukiwania, gdy tylko wnuczek będzie większy i silniejszy. Któregoś dnia staruszka tak jak pojawiła się – nagle znikła. Przez jakiś czas ludzie o niej mówili, potem zapomnieli. Wkrótce potem dziadek Wilk przypomniał sobie o obiecanej szafie i przywiózł ją do swego domku, a że było ciepło i słonecznie, zaczął naprawę na podwórku pod wielką lipą. Danek kręcił się obok i pomagał jak umiał. Wreszcie szafa wyglądała zupełnie przyzwoicie. Stolarz wszedł do środka, by przybić ostatnią deskę i wtedy... stało się coś nadzwyczajnego, cos niesamowitego: szafa drgnęła, poruszyła się i zaczęła wolno, majestatycznie wznosić się do góry. Danek okropnie przeraził się i zrozpaczony krzyknął: – Dziadku Wilku, nie zostawiaj mnie, zatrzymaj się! Błyskawicznie wdrapał się na lipę i, aby zatrzymać szafę, uczepił się dolnej szuflady. Ale szafa, którą chwilowo zatrzymały gałęzie unosiła się coraz wyżej i wyżej. Dziadek Wilk, oszołomiony, przestraszył się jeszcze bardziej, gdy ujrzał Danka uczepionego wątłymi rączkami szuflady. Z niemałym trudem wciągnął go do środka. Danek padł w objęcia staruszka i na dobre rozpłakał się. – Dziadku Wilku, co z nami teraz będzie? Kiedy wrócimy do domu? Cóż ta szafa sobie myśli, och, ja się tak boję! – Spokojnie dziecko, trzeba opanować się i zastanowić. Nie ulega wątpliwości, że jest to jakaś zaczarowana szafa. Zwykła szafa przecież nie lata. Muszę najpierw zbadać, co jest za tą deską, której dotknąłem na końcu. Odchylił ją i zdumiał się: zamiast jakichś nadzwyczajnych urządzeń ujrzał zwykły zwój białego papieru starannie przewiązany wstążeczką. – Danku! – zawołał. – zobacz co znalazłem. Tu jest chyba wyjaśnienie tej dziwnej sprawy. Czytaj, ja nie mam ze sobą okularów. Skąd mogłem wiedzieć, że udamy się w podróż. Danek rozwinął rulon. I rzeczywiście, u góry widniało słowo Dokument, a poniżej było napisane: Gdy znajdziesz ten dokument, będziesz daleko i wysoko.Jeśli wykonasz wszystko, co nakazano, uratujesz się sam i uwolnisz wszystkich żeglarzy z tego miasta, którzy zaginęli, a także zwrócone zostaną ich okręty i łodzie. Jeśli zaś nie wykonasz poleceń, wszystko przepadnie. Podróż będzie trwała sześć dni. Siódmego dnia przylecisz do celu. Wraz z zachodem słońca szafa będzie lądowała. Wtedy musisz z niej wyjść i noc spędzić z dala od niej. Cokolwiek się wydarzy w nocy, o wschodzie słońca musisz być z powrotem. Wtedy szafa odleci. Jeśli nie zdążysz, zostaniesz w tym miejscu lub w tych warunkach na zawsze. Musisz też dopilnować, aby nikt obcy nie wszedł do szafy. Twoja głowa w tym abyś sprostał tym zadaniom. – Ach, dziadku Wilku! – zawołał Danek. – Przecież tam jest na pewno i mój tatuś! Uwolnimy ich, cóż to trudnego lecieć sześć dni w szafie! – Mylisz się, kochaneczku. Myślę, że będą jakieś kłopoty i zasadzki. Ale nareszcie ktoś, choć nie wiadomo kto, zajął się naszą sprawą i możemy działać. Danku, czy jesteś odważny? – Jestem odważny, dziadku. Koledzy mówią, że ja jeden z całej klasy nie boję się pana od matematyki. Dziadek uśmiechnął się. – Czy jesteś dzielny? – Podobno bardzo dzielnie kopię piłkę. – Czy jesteś rozumny? – Chyba nie. – To nic, w tej sprawie będziesz musiał nabrać rozumu. A teraz trzeba zobaczyć, co jest pod nami. Staruszek uchylił drzwi szafy i zaraz się cofnął. – Lecimy nad morzem – powiedział. – Słońce jest bardzo nisko, musimy być przygotowani do lądowania, ale nie widać tu nigdzie lądu. – Dziadku Wilku, co z nami będzie, przecież utoniemy – jęknął Danek. – Miałeś być dzielny. Nie rozklejaj się z byle powodu! Uczuli, że szafa obniża się i w momencie, gdy słońce kryło się za horyzontem, osiadła na ziemi. Rozdział drugi NA WYSPIE Otworzyli drzwi i wyszli. Szafa tkwiła wśród wysokich drzew i gęstych zarośli. – Musimy się oddalić – szepnął dziadek – tak jak nam nakazano. Wydaje mi się, że jesteśmy na wyspie. Istotnie, w dali widniało morze. Skierowali się w głąb tego lądu. Wkrótce usłyszeli daleki gwar głosów, krzyki i tubalny śmiech, więc przystanęli nasłuchując. Nagle, ku przerażeniu Danka, z krzaków wyskoczyli dwaj straszni mężczyźni. Zanim nasi wędrowcy opamiętali się, mężczyźni pochwycili ich. Co prawda, bronili się dzielnie. Danek nawet ugryzł jednego z nich w rękę, za co dostał szturchańca, lecz po chwili zostali związani. Mężczyźni byli ogromni i nad podziw silni. Każdy zarzucił sobie więźnia na ramię i powędrowali przedzierając się przez zarośla na brzeg wyspy. Tam płonęło duże ognisko, przy którym siedziało czterech mężczyzn. –Kapitanie – wrzasnął ten, który niósł dziadka – według rozkazu – mamy jeńców. I mężczyźni zrzucili swój ciężar na ziemię. Dziadek zdążył zauważyć, że z dala na wodzie kołysze się okręt z czarną flagą piracką i napisem: ALBATROS. – To piraci – szepnął Dankowi na ucho. Piraci wyglądali przedziwnie: Ubrani byle jak, brodaci, jeden kulawy, drugi zezowaty, a jeszcze inny – łysy jak kolano. Chcąc ukryć tę łysinę, z której się wszyscy śmieli, zawiązywał ciągle na głowie brudną, czerwoną chustkę, która zaraz się ześlizgiwała. To było nawet śmieszne. Hałasowali okropnie: krzyczeli, kłócili się wymachując nożami, to znów śmieli się, a ich śmiech brzmiał jak rżenie koni. Jedynie kapitan wyglądał godniej: miał nawet marynarską czapkę i granatową bluzę, na której wyszyty był, nie wiadomo dlaczego, ogromny zielony krokodyl. Miał też czarny, lśniący but – jeden, bo druga noga była drewniana. Za pasem tkwił długi sztylet. – Ha, przyszliście nas szpiegować! – ryknął grubym głosem. – Teraz was nie wypuścimy, będziecie nam służyć. Poznacie kim jest kapitan piratów i jego pięciu dzielnych marynarzy. Bo ja jestem WIELKI PIRAT, sławny kapitan Dąb. Na wszystkich morzach znają to straszne imię. Podobnie nazwałam moich piratów: to jest Klon, ten – Grab, tamten – Świerk, Buk, a ten tam, co czyści broń, ten łysy – to Gruszka. Cha, cha, cha, nie znam więcej drzew, ale przecież gruszka też rośnie na drzewie. – Tak, i dlatego zawsze muszę czyścić broń – zajęczał Gruszka. – To znajdź sobie drzewo, a jak nie potrafisz, musisz popracować! – zawołali inni piraci. – W jaki sposób dostaliście się tutaj? – zaryczał znowu kapitan. Danek trząsł się ze strachu jak liść, ale hamował łzy, bo obiecał być dzielnym, lecz nie miał odwagi odezwać się słowem. Natomiast dziadek był już spokojny. – Ach – rzekł – czy to nie wszystko jedno? Jesteśmy i już. Przecież nie wolno mu było zdradzić tajemnicy szafy. – Dobrze, już dobrze, przydacie się nam. Starego przydzielę do armaty. Będzie z niej strzelał w razie bitwy. A ten szczeniak będzie mył pokład i czyścił broń. Widzisz, Gruszka, myślę i o tobie. Jeśli mi się spodoba, pozwolę mu rzucać granatami na wrogi okręt. No, a teraz będziemy jeść. Możecie coś tam dać i tym włóczęgom. Piraci rzucili się do ogromnej misy, którą zdjęto z ognia i w mig pożarli całego cielaka; więźniom rzucili tylko parę upieczonych ziemniaków. Dziadek schował je do kieszeni, bo w tej chwili nie mogli nic przełknąć. Po tej uczcie czterech piratów zaczęło gromko śpiewać, a dwóch w takt piosenki tańczyć dookoła ogniska z nożami w zębach. Wyglądali dziko i strasznie. My piraci, marynarze, Każdy z nas to wielki chwat. A niech to kat, a niech to kat. Gdy kapitan nam rozkaże, Zdobędziemy cały świat. A niech to kat, a niech to kat. My piraci, marynarze, Każdy z nas drugiemu brat. A niech to kat, a niech to kat. Niech się strzegą nas żeglarze, Gdy ruszymy jutro w świat. A niech to kat, a niech to kat. Śpiewaliby może dłużej, ale nagle lunął rzęsisty deszcz, ognisko zgasło, nastała zupełna ciemność. – Teraz idźcie spać – rozkazał kapitan. – Jutro o świcie odpływamy. A Gruszka będzie pilnował więźniów. – Zawsze ja – jęknął pirat. – Boś Gruszka. I łysy – rzucił kapitan i siadł z innymi do szalupy, by udać się na okręt. – Dziadku Wilku, co teraz będzie – łkał Danek. – Wszystko przepadło, zostaniemy na zawsze z tymi zbójami. – Cicho, ale popłacz sobie, kochaneczku. Jesteś zbyt zalękniony. Dziś ja pomyślę o ratunku, ale pamiętaj, że w przyszłości może właśnie ty będziesz musiał znaleźć sposób ucieczki. – Dziadku, a może to ci piraci porwali nasze okręty i wszystkich żeglarzy? – A gdzie tam, tych sześciu łapserdaków? To zwykłe włóczykije morskie. Mogą obrabować ten czy inny okręt, mogą nas więzić, ale nie potrafiliby zniszczyć całej floty. To jakaś potężna siła tego dokonała. Deszcz szybko ustał, pojawiły się gwiazdy, zrobiło się świeżo i ciepło po deszczu. Ale położenie naszych podróżnych było straszne. Stary człowiek nie spał. Było już dobrze po północy, gdy zawołał cicho: – Sławny, dzielny piracie Gruszko! – Czemu tak mówisz do mnie? – zapytał Gruszka. – Czy widać, że jestem dzielny i sławny? – Tak, widać. I powiem ci, że to śmieszne imię nie pasuje do ciebie. – Wiem o tym, ale co mam zrobić? – Jest na to rada. Rozwiąż nas, a powiem ci. – Jesteś staruszku chyba szalony, nigdy tego nie zrobię! – Słuchaj, mam dla ciebie piękną nazwę, pięknego drzewa. – Co? Miałbyś dla mnie drzewo? – A mam, ale powiem ci dopiero, kiedy nas rozwiążesz. – Nie wierzę ci. Kapitan powiedział, że już nie ma dla mnie drzewa, to znaczy, że nie ma. Zabije mnie, jeśli uciekniecie. – Dobrze, gdy ci się nie spodoba, zwiążesz mnie znowu. Nastała cisza. Pokusa była nad wyraz silna. Gruszka medytował, a że myślenie bardzo trudno mu przychodziło, trwało to długo. Wreszcie, gdy już świtało, nagle się zdecydował. Podskoczył do dziadka i przeciął sznury. – A teraz mów! – wrzasnął. – Jawor – rzekł spokojnie staruszek i podniósł się. – Powiesz kapitanowi, że to bardzo piękne, silne drzewo i że ono nas uwolniło, nic ci nie zrobi. Gruszka, a właściwie już Jawor, stał osłupiały z zachwytu, a dziadek chwycił związanego Danka i pociągnął go czym prędzej w las. Bo czyż można tak zupełnie wierzyć piratowi? Tam rozwiązał sznury i razem pobiegli dalej. Wilk dobrze zapamiętał drogę, jaką przybyli do obozu piratów, toteż trafił teraz bez trudu. Wskoczyli do szafy, gdy słońce ukazało się nad horyzontem. Poszybowali wnet nad wyspą i widzieli z góry, jak piraci skaczą i wrzeszczą na widok latającej szafy, a wśród nich stał spokojnie i dumnie Jawor. – Dziadku, jesteś najmądrzejszy z ludzi! – zakrzyknął Danek. – Jestem taki szczęśliwy, że mam ciebie. – Ucz się, kochaneczku, jak trzeba dawać sobie radę. Przyjdzie kolej i na ciebie. – Tak, dziadku. Posilili się pirackimi ziemniakami i zmęczeni głęboko usnęli przytuleni do siebie. Rozdział trzeci W GÓRACH Obudził ich wstrząs i zgrzyt. To szafa osiadła na kamieniach. Wychylili się i cóż ujrzeli? Oto znajdowali się na skraju rozległej doliny, a dookoła piętrzyły się ogromne góry, skaliste turnie i niebotyczne szczyty z ośnieżonymi wierzchołkami. Zbocza gór były porośnięte gęstym lasem, a jeszcze niżej i w pobliżu miejsca ich lądowania rosły krzewy kwitnącego głogu, ostrokrzewu i wiele innych. Zaś daleko, daleko, w prześwicie między górami widniała spokojna tafla morza, różowego od zachodzącego słońca. Tak pięknego widoku dziadek Wilk i Danek nie widzieli. Ale co ich tutaj czeka? Naraz Danek zauważył coś dziwnego. Oto na wszystkich większych głazach i występach skalnych dookoła doliny stały nieruchomo, jakby na czatach, kozice górskie. Było ich dużo, żadna ani drgnęła, a głowy ich ozdobione wspaniałymi rogami były skierowane w stronę gór. – Czy one są w ogóle żywe? – zastanawiał się Danek. Ale nie było czasu na rozmyślania. Szafa tkwiła pomiędzy skałami, wśród krzewów tak, jakby naumyślnie się tam ukryła. Poniżej tych skał zauważyli ścieżkę. Musieli zejść nią, gdyż nie było innej drogi. Ledwo zrobili kilka kroków na dróżce, gdy zza skały wychyliły się jakieś niesamowite postacie. Ludzie – nie ludzie. Niby ludzie, ale twarze mieli obrośnięte, brązowe, włosy długie, zmierzwione, okryci skórami zwierzęcymi, bosi. W rękach trzymali maczugi i kije. Było ich czterech. Ujrzawszy przybyszów znieruchomieli, potem zaczęli krzyczeć i wymachiwać maczugami, aż niespodziewanie jeden z nich padł na kolana, a za nim pozostali. Danek był oszołomiony, a dziadek Wilk spytał siląc się na spokój: – Kim jesteście i czy znacie ludzką mowę? – Aa-ha – odezwał się jeden z nich. – Możemy mówić, ale inni nie bardzo. My jaskiniowcy. A czy wy ludzie? – Tak – odpowiedział dziadek. – Jesteśmy ludźmi. – Aa-ha – zakrzyknął znowu tamten. – To dobrze. Nasz król ucieszy się, mówił, że długo czeka na ludzi. Nasz król to Wielki Jaskiniowiec Machabura. Umie mówić i opowiadać, ale nie wszystko rozumiemy z tego, co on mówi. Czy to prawda, że mieszkacie w domach, czy jak to się nazywa? – To prawda, mieszkamy w domach, a wy? – My w jaskiniach. To bardzo dobre mieszkanie. – Jak się nazywacie? – spytał dziadek. – Ja, panie, Szarakura, on Grzybojad, ten duży to Wilczałapa, a ten mały – Kaczyogon. Król mówi, że my – to jego gwardia, ale co to jest, nie wiemy. Pójdziemy do króla. Ruszyli wszyscy razem dróżką wijącą się wśród skał i krzewów. Wkrótce wyszli na polanę u podnóża góry, w której widniały ciemne otwory – wejścia do jaskiń. Pośrodku paliło się wielkie ognisko, a dookoła kręciło się wiele strasznych, kudłatych postaci podobnych do tamtych czterech. Chodzili i biegali na lekko ugiętych nogach, co wyglądało niezwykle. Zobaczywszy dziadka i Danka zaczęli z początku uciekać, potem wielu z nich chwyciło kije, maczugi i co kto miał. Nie wiadomo, czy chcieli bronić się, czy atakować. Ale Szarakura uspokoił ich, choć z wielkim trudem. – To ludzie! – krzyczał. – Idziemy do króla! Ale jaskiniowcy też wrzeszczeli i bełkotali coś, z czego można było tylko zrozumieć, że nie chcą tu ludzi, a ich dzikie, złowrogie twarze napełniały przerażeniem nie tylko Danka, ale i dziadka Wilka. Wreszcie dotarli do jaskini króla. Szarakura upadł na twarz i zakrzyknął: – Aa-ha, wielki królu, przyszli ludzie. Na stosie wilczych skór siedział ogromny, bardzo, bardzo stary król. Miał tak samo skołtunione włosy i brodę, ale zupełnie białe. – Nareszcie – zachrypiał. Był tak stary, że z trudem mówił, słabo widział i słyszał. – Czekałem na to sto dwadzieścia lat. Ach, jak się cieszę. Którędy tu przybyliście, przecież wszędzie są góry? Dziadek chciał coś odpowiedzieć, ale król mu przerwał: – To nieważne, skoro przyszliście to znaczy, że jest przejście. Tym przejściem wyprowadzicie nas stąd. Będziecie u nas, póki nie przygotujemy się do drogi. Wilczałapo, pilnuj, żeby te dzikusy nie zrobiły nic złego ludziom. Zawsze na noc będziesz dobrze zamykał jaskinię głazem. I zapal pochodnie. – Nie możemy... – zaczął dziadek, ale król go nie słuchał. – Wiesz, człowieku, ta zgraja jest zupełnie zdziczała, tu się urodzili i myślą, że nic innego nie ma na świecie. Ale ja pamiętam i chcę wrócić do miasta. Słuchajcie – mówił dalej z trudem. – Sto dwadzieścia lat temu zabłądziliśmy z grupą podróżników w górach i trafiliśmy do tej doliny, a jedyne przejście zasypała za nami lawina. Z drugiej strony jest przepaść, z trzeciej las pełen jadowitych węży, a z czwartej morze. A w morzu był podwodny wulkan, który szalał jak wściekły wieloryb. Musieliśmy więc tu zostać. Od czasu do czasu wulkan wybuchał, ział ogniem i wodą, wyrzucał z morza na ziemię stada rekinów. Rozpruwaliśmy im brzuchy i wyjmowaliśmy smakowite ryby, chi, chi – zaśmiał się. – Raz wyskoczył na brzeg nawet wielki wieloryb. Toż to była wtedy uczta nad ucztami. Te rzeczy pamiętam, potem już niewiele. Wiem, że ciągle czekałem na ludzi. Moi towarzysze dawno pomarli, a ci jaskiniowcy to są ich wnuki, prawnuki, czy ja wiem, już ich nie rozróżniam. Znam tylko tych czterech, moją gwardię (choć nie rozumieją, co to znaczy, mniejsza z tym). Zapomniałem nawet, jakie jest moje prawdziwe imię. – Tu dostojny król Muchabura zapłakał. Gdy się uspokoił, zapytał: – Czy kozice górskie coś upolowały? – Tak jest, królu – zawołał Grzybojad. – Dwanaście wilków, a każdy z nich miał w paszczy zająca. – Dobrze – ucieszył się król. – Rozdzielić. – Widziałem kozice stojące na skałach – wyrwał się Danek – ale przecież to wilki polują na kozice. – Ech – odpowiedział Kaczyogon – one są mądre. Czatują na wilki, tych jest pełno w górach. Gdy który podejdzie, kozica bierze go na rogi i przynosi do nas. – A co tak głośno chrobocze i chrzęści? – spytał dziadek nasłuchując. Rzeczywiście, było słychać gdzieś w pobliżu jakieś szuranie, chrobotanie i inne dziwne odgłosy. – Co ten człowiek mówi? – spytał Wilczałapa. – Nie rozumiem. – Widzicie – rzekł król – już zapominają ludzką mowę. To krety ryją w ziemi. – Tak głośno? – Ach, jest ich chyba dziesięć tysięcy. – Co?! – One wykopują dla nas nowe jaskinie i korytarze. Jest coraz więcej jaskiniowców, nie chcę, żeby było im ciasno, więc zaprzągłem do rycia jaskiń krety, bo my nie mamy łopat. – I one słuchają? – Jak widzicie. Miałem na to swoje sposoby. Ech, kiedyś wszyscy mnie słuchali, a teraz już jestem stary, och jaki stary... – Dziwy, dziwy – szeptał Danek. – Królu – rzekł nagle dziadek Wilk, który zdecydował, że najwyższy czas odsłonić trochę prawdy. – Mam myśl, jak możecie wydostać się stąd... – O-oczwiście – kiwnął głową król i natychmiast zasnął. Był bardzo strudzony. Od lat tak dużo nie powiedział na raz. Zresztą była już noc. Tymczasem u wejścia zebrał się tłum jaskiniowców ciekawych, co się tu dzieje. Gdy Szarakura oznajmił im, że wyjdą z gór, znowu podniosły się złowrogie głosy poparte wymachiwaniem maczugami. – Nie, nie! – wrzeszczeli. Ledwo czterej gwardziści zdołali ich usunąć. Dziadek z Dankiem chcieli się w tym zamieszaniu wydostać z jaskini niepostrzeżenie i skryć się gdzieś w ciemnościach, ale nie udało się. Dziadek jeszcze raz próbował coś powiedzieć, ale nikt go nie słuchał. Wilczałapa popchnął ich w kąt na rozłożone wilcze skóry, rzucił im kilka pieczonych ziemniaków, potem wszyscy czterej przywalili wejście ogromnym głazem, zgasili pochodnie i od razu zasnęli, każdy na swoim legowisku. Nastała zupełna ciemność. W ciszy nocnej rozlegało się głośne chrapanie jaskiniowców i szuranie tysięcy łapek krecich. – Danku, bierz się do roboty, obudź któregoś, pogadamy. Danek zaczął szarpać wszystkich po kolei za włosy, uszy i nosy. Wreszcie któryś zacharczał przez sen: – Aa-ha, czego tam? Danek poznał po głosie Kaczyogona i zawołał: – Kaczyogonku, Kaczyogonku, obudź się, musimy ci coś powiedzieć. Jaskiniowiec wygramolił się ze swego kąta. Dziadek od razu zaczął tłumaczyć, że nie znają przejścia przez góry, bo przylecieli z ptakami i muszą o świcie odlecieć, ale że oni mogą opuścić kotlinę morzem, łodziami. – Co to są łodzie? – spytał Kaczyogon sennym głosem. – Król wam wytłumaczy. Powiedz mu, że morze jest spokojne, już nie ma wulkanu. Wypuść nas Kaczyogonku, my się wam i tak na nic nie przydamy. – Jak śmiesz? Król kazał, to koniec. Nie wypuszczę – to rzekłszy natychmiast zasnął. – Danku, spróbuj obudzić króla, on zrozumie, ale nie dał mi dojść do słowa przez cały wieczór. Danek ruszył do posłania króla, ale w żaden sposób nie mógł go obudzić. Wtem, gdy dotknął jego twarzy, zrozumiał, że stała się rzecz straszna: Król umarł. Był zimny i zdrętwiały. – Dziadku Wilku – wyszeptał ze zgrozą – chodź tu. Gdy i dziadek przekonał się o śmierci króla, rzekł: – Teraz sytuacja jest naprawdę poważna. Ci tutaj nie mogą się dowiedzieć, co się stało. Oskarżyliby nas o zabicie króla. Spróbujmy sami odsunąć głaz. Ale okazało się to zupełnie niemożliwe. Wtedy dziadek usiadł i zaczął myśleć, a Danek płakać. Nagle dziadek wstał i powiedział zdecydowanie: – Bierz maczugę! – Sam namacał drugą. – Teraz walmy w ścianę. Danek poderwał się z zapałem, zapominając o łzach. – Rozumiem dziadku, tam ryją krety, ściana może być cienka. – A właśnie. Myślę, że jaskiniowcy tak szybko się nie obudzą, boby źle z nami było. Pracowali dobrą godzinę. Uderzenia maczug nie robiły wiele hałasu, bo jaskinia wydrążona była w ziemi. Byli już bardzo zmęczeni, gdy nareszcie ziemia poczęła się osuwać i ukazał się otwór jaśniejący w szarym świcie nowego dnia. Ale w tej chwili wyłom w ścianie wypełnił się czarną masą tysięcy kretów. Z największym trudem dziadek i Danek przedarli się na zewnątrz. – Prędzej, prędzej – wołał dziadek. – Krety obudzą śpiących jaskiniowców. Ledwo wybiegli na polanę, a już gwardziści wypadli z jaskini wrzeszcząc wniebogłosy: – Łapać ich, łapać! Zabili króla, wypuścili krety! Ze wszystkich grot zaczęli wyskakiwać na wpół nadzy jaskiniowcy okropnie krzycząc – głównie ze strachu, bo nie wiedzieli, o co chodzi. W dodatku padali potykając się o krety, które rozeszły się na wszystkie strony. Pośród tego tumultu, zamieszania i hałasu tylko kozice górskie stały dalej spokojnie w porannej mgle, nie dbając o nic na świecie poza swymi wilkami. Wreszcie wszyscy rzucili się w pogoń za dziadkiem i Dankiem, ale uciekinierzy byli już na ścieżce, którą tu przybyli poprzedniego dnia. Była to ścieżka zbawcza, bo bardzo wąska, a jaskiniowcy biegli całą gromadą – każdy z nich chciał być tym, który złapie zbiegów. Toteż popychali się nawzajem, padali na ziemię, a o nich potykali się biegnący z tyłu, co znacznie opóźniało pościg. Tymczasem dziadek i Danek dobiegli do szafy ostatkiem sił i w ostatnim momencie, bowiem słońce już wschodziło. Z największym trudem przedarli się przez gęste krzaki, w których stała szafa, wpadli do niej i w tym momencie szafa uniosła się, zostawiając biegnących jaskiniowców w wielkim zdumieniu. – Dzielnie się spisałeś, kochaneczku – powiedział dziadek, gdy trochę odsapnął. – Wprawdzie jeszcze popłakujesz, no ale jesteś małym chłopcem. Danek był uszczęśliwiony z pochwały, a gdy ochłonął z przeżytych wrażeń, spytał: – Dziadku Wilku, dlaczego ich król umarł, chyba nie przez nas? – Och, on przecież miał ponad sto dwadzieścia lat, a tu tyle wrażeń jednego dnia, no i jak na takiego starca – tyle wysiłku. Nie, nie czuję się winny jego śmierci. On przez całe długie życie marzył o przyjściu ludzi. Doczekał się ich nareszcie i z wrażenia umarł. Rozdział czwarty NA PUSTYNI Równo z zachodem słońca szafa wylądowała na pustyni. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się bezkresne piaski, wszędzie piaski i wydmy piaszczyste. Wśród nich gdzieniegdzie sterczały gołe, szare skały. Dziadek z Dankiem szli przez to pustkowie, aby zgodnie z rozkazem oddalić się od szafy. Robiło się coraz mroczniej, ale noc była nad wyraz jasna; piaski lśniły w blasku gwiazd i księżyca. Było cicho i pusto. – Już dostatecznie oddaliliśmy się – powiedział dziadek. – Możemy tu sobie usiąść! A może uda się nam tę noc spędzić spokojnie? Cóż za nierozsądna nadzieja! Oto w tej samej chwili pojawiła się w dali jakby ciemna chmura, która szybko się zbliżała. Wkrótce dał się słyszeć tętent kopyt. Dziadek i Danek z niepokojem oczekiwali przybyszów. Nie było dokąd uciekać, nie było gdzie się schronić. Minęło jeszcze kilka minut i można już było poznać, że pędzi chmara jeźdźców, którzy wyglądali jak zjawy w tym pustkowiu. W jednej chwili jeźdźcy otoczyli naszych wędrowców. – Kim jesteście? – spytał groźnie ten, który jechał na przedzie. – Wędrowcami – odrzekł dziadek. – A wy? – A my – rozbójnikami. Jesteśmy Zbójami o Strasznych Twarzach i dlatego wszyscy się nas boją. Ja – Wielki Wódz Aramad i stu innych. Rzeczywiście, ich ciemne twarze były przerażające: czarne oczy lśniące złowrogo, usta wykrzywione. Wielu miało na twarzach zniekształcające blizny lub ropiejące rany – ślady po stoczonych bójkach. – Aramadzie – rzekł spokojnie dziadek – nie czyń nam krzywdy, jesteśmy spokojnymi ludźmi. – Nie uczynimy wam krzywdy – orzekł równie spokojnie, prawie łagodnie Wielki Zbój – tylko sprzedamy was na targu. Potrzebujemy pieniędzy. A może macie pieniądze? – Nie. – A więc jesteście nędzarzami, sam widzisz, że muszę was sprzedać. – Nie jesteśmy nic warci – próbował bronić się dziadek. – Ja stary, on mały, kto nas kupi? – Za dużo gadasz, stary, dość tego. Brać ich! Wnet rozbójnicy posadzili ich na konie i wszyscy pomknęli w noc i pustkę. I znów zamarło serce w Danku: – Och, teraz trudno nam będzie, trudno. Dziadek zawsze każe spokojnie się zastanowić. Muszę zacząć myśleć. Ale nic mu nie przychodziło do głowy. O północy Wielki Zbój zarządził popas. Wszyscy zsiedli z koni i wyjąwszy z sakwy suchy nawóz koński oraz trochę szczap drewna rozpalili ogień. Więźniów rozdzielono. Danka przywiązano postronkiem do nogi konia i tylko z daleka widział swojego dziadka Wilka. Rozbójnicy piekli na ogniu mięso i placki i opowiadali sobie różne historie ze swego zbójeckiego życia. Danek wszystko słyszał i był coraz bardziej przygnębiony. Usłyszał, że żadna karawana nie mogła się przed tymi rozbójnikami obronić, choćby była uzbrojona, że byli oni bardzo bogaci, bo wszyscy się ich bali i wystarczyło, że gdzieś się pokazali, w jakiejś oazie czy miasteczku, wszyscy uciekali zostawiając im cały dobytek. – To dlatego – powiedział jeden z nich – że mamy straszne twarze. Drugi rozbójnik, czarny jak noc, zaczął opowiadać: – Kiedyś przybyliśmy do pewnej wsi i zażądaliśmy ziarna. Ich wódz chciał nas oszukać, ale naszego wodza nie potrafi okpić nikt na świecie. Ci wieśniacy wsypali do worków piasek, a tylko na wierzchu było trochę ziarna. Nasz wódz rozwiązał worki, zobaczył, że jest zborze i udawał zadowolonego. Myślałem, że wszystko jest jak trzeba, ale nasz wódz nie dał się zwieść. Aramad kazał przygotować wieczerzę i dać dużo dobrego wina. Potem sam porozwiązywał worki i wysypał całą ich zawartość na jedną wielką kupę. – A teraz – powiedział –zajmijcie się dobrzy ludzie oddzieleniem piasku od tego ziarna, a my przez ten czas sobie pośpimy. Cha, cha, cha, cha! Cały tydzień przebierali ziarno i karmili nas. Zjedliśmy i wypiliśmy wszystko, co było w tej wiosce. Gdy odjeżdżaliśmy z ziarnem, nasz Wielki Wódz powiedział: – Wodzu, wszyscy twoi ludzie nie pozwolą ci nigdy więcej oszukać Armada, ani żadnego Zbója o Strasznej Twarzy (tu przesadził, bo mnie by oszukali, jestem za głupi), ale jeśli mimo woli tego ludu spróbujesz jeszcze kiedyś takiej sztuczki, utopimy cię w twojej własnej studni jako zdrajcę. – Dobrze mu powiedział, co? Ten to ma łeb, ten nasz wódz. Wszyscy się śmieli zachwyceni. Ale Danek był zupełnie zdruzgotany. – Tacy silni i tacy przebiegli – myślał. Ale trzeba mimo wszystko walczyć do końca – powiedział sobie z desperacją. Widział z daleka jak dziadek siedzi głęboko zamyślony i obserwuje rozbójników. Widział też jak podszedł do Aramada i rozmawia z nim. Otucha wstąpiła w serce chłopca, pomyślał: – Mój dziadunio jest taki mądry. Chyba już coś wymyślił. Ciągle rozmawiają, może coś z tego będzie? Nagle krzyknął z przerażenia. Wielki Wódz zamachnął się, i uderzył z całej siły dziadka w twarz i powalił go na ziemię. Danek szarpnął się na postronku, ale przecież nie był tak silny, aby ruszyć z miejsca konia. Już się nawet nie wstydził swych łez. Szlochał jak bóbr, bo zdawało mu się, że dziadek już nie żyje. Było mu wszystko jedno. W zapamiętaniu krzyknął ile miał sił: – Zabiłeś! Jesteś mordercą! Ja ci pokażę! Na to stu mężczyzn ryknęło śmiechem, aż zadrżały okoliczne skały i zataczali się z wesołości, a śmiech spotęgowany echem huczał w pustyni jak grzmot. Miało to tę dobrą stronę, że pod wpływem hałasu dziadek się ocknął, bo nie umarł, lecz był ogłuszony. Wstał chwiejąc się na nogach. Aramad podszedł do niego i rzekł: – Ten twój smarkacz powiedział, że mi pokaże, to jest tak śmieszne, że chyba i ty się uśmiejesz. Przyprowadzić mi tu tego mazgaja. Jak wypłaczesz oczy, nie dadzą mi za ciebie ani talara. Masz tu swego dziada i bądź cicho a właściwie skąd wzięliście się na pustyni? – spytał nagle. Danek zaniepokoił się tym pytaniem, ale dziadek odpowiedział bez namysłu: – Przylecieliśmy na skrzydłach – Łżesz, psie! – ryknął Wielki Zbój. Danek znów nie wytrzymał, poderwał się i krzyknął: – Mój dziadek nie jest psem, jest Wilkiem! Armad chwycił Danka za włosy, zbliżył swą straszną twarz do jego twarzy i powiedział cichym, lecz przeraźliwym głosem: – Coś ty powiedział, szczeniaku? Powtórz! – Mój dziadek jest Wilkiem! – wrzasnął Danek jak mógł najgłośniej. Wtedy stała się rzecz przedziwna, niesłychana, wprost zdumiewająca: Wielki Zbój Armad puścił Danka, zaczął powoli cofać się, potem błyskawicznie wskoczył na siodło i zawołał: – Na konie!!! Zbóje o Strasznych Twarzach w jednej chwili spełnili rozkaz swego wodza i pomknęli za nim jak duchy pustynne, znikając w ciemnej dali. Zdumienie naszych wędrowców nie miało granic. Dopiero potem przyszła radość. – A jednak mu pokazałeś! – dziadek uściskał Danka. – Domyślam się dlaczego uciekli, ale powiem ci po drodze. Teraz wracamy, musimy się bardzo spieszyć. Przezornie zabrał z popiołu ogniska resztki upieczonych placków i schował je do kieszeni. Ślady kopyt na piasku były tak dobrze widoczne, że nie mieli trudności z odnalezieniem drogi powrotnej, natomiast zrobiło się już bardzo późno. Przecież w te stronę przyjechali na koniach, a trzeba wracać pieszo. Obliczyli, że gdyby ciągle biegli i tak już nie zdążą. Ale co było robić? Szli jak mogli najprędzej, a dziadek zaczął swą opowieść: – Kiedyś, dawno temu opowiadał mi jeden żeglarz, że ludzie pustyni mają pewną legendę, chyba to bajka, ale oni święcie wierzą, że raz na sto lat pojawia się na pustyni człowiek, który jest w istocie skrzydlatym wilkiem. Człowiek ten może w każdej chwili przekształcić się w takiego wilka, a wtedy ten, który go zobaczy zmieni się w piasek pustyni. Armad zaniepokoił się już, gdy powiedziałem, że przylecieliśmy na skrzydłach, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem dlaczego. – Ach dziadku, dlatego oni tak zwiewali, bali się, że zaraz zamienisz się w wilka, a oni w piasek, cha, cha, cha! – Widzisz kochaneczku, uratowałeś nas. – Ach, tak wyszło, to było nieświadome. – Ale wynikło z tego, że mnie broniłeś. Moje pomysły skończyły się tylko tym, że mnie pobił. Tymczasem już niebo pojaśniało na wschodzie. – Poznajesz te skały, Danku? Jesteśmy gdzieś w połowie drogi. Nagle usłyszeli za sobą jakieś odgłosy. Odwrócili się – coś się w ciemności ruszało, ale trudno jeszcze było rozróżnić kształty. Przystanęli. Wreszcie dało się słyszeć człapanie i sapanie i z mroku wychylił się wielbłąd. Niósł na grzbiecie Araba. – Panie! – zawołał dziadek, a Arab zatrzymał wielbłąda. – Czy chcesz zrobić dobry uczynek? Jesteśmy biednymi ludźmi, a źli zbóje nas wzięli, zaś o wschodzie słońca musimy być daleko stąd. Podwieź nas, prosimy cię! – A nie jesteś przypadkiem skrzydlatym wilkiem? Spotkałem Zbójów o Strasznych Twarzach. Tak uciekali, że nawet nie napadli na mnie. To przecież zupełnie do nich nie podobne. Podchwyciłem słowo „wilk”, gdy mnie mijali. A dziadek na to: – Pomyśl tylko chwilę, a zrozumiesz, że gdybym był tym, którego się boicie, to przecież zaraz gdy uwięzili nas zbóje, zamieniłbym ich w piasek; a przecież widziałeś ich, nie są więc piaskiem lecz zbójami, a my zwykłymi ludźmi, tyle tylko że mój wnuczek nazywa mnie Wilkiem. – Twoja mowa jest rozumna. Siadajcie. Arab popędził wielbłąda i jechali szybko. Robiło się coraz jaśniej. – To już tutaj – powiedział nagle dziadek, który pilnie przyglądał się okolicy. – Dzięki ci składamy, dobry człowieku. – Przecież tu nic nie ma – zdziwił się Arab. – Ani oazy, ani szałasu... – To nic, ale tu musimy się zatrzymać. – Ej, coś kręcisz, stary człowieku. Po co tu wysiadasz? – Nie wypytuj mnie, bo nie mogę ci powiedzieć. Zatrzymaj wielbłąda. – Dobrze, wy zsiądziecie, a ja pójdę za wami. Domyślam się, że ukryłeś gdzieś tu skarb. Jestem bardzo ciekawy. – Przysięgam ci, że nie ma żadnego skarbu. – Przysięgi giaura są nic nie warte. Jadę. Cóż było robić. Dziadek i Danek pobiegli w kierunku stojącej za skałą szafy mając nadzieję, że Arab się zniechęci. Ale niestety, nie tylko nie zniechęcił się, ale popędził wielbłąda i, o zgrozo! Zobaczył szafę. – O, wy niewierni! Chcieliście mnie oszukać. Na Allacha! Skrzynia na piasku pełna skarbów! I Arab pojechał kłusem wyprzedzając znacznie dziadka i Danka. Danek biegnąc zamknął oczy. Nie zniósłby widoku unoszącej się szafy z Arabem w środku. Dziadek szepnął do ucha Dankowi: On gotów wepchnąć się do środka razem z wielbłądem, to by był koniec. Rzeczywiście, Arab pierwszy dopadł celu, zeskoczył z wielbłąda, otworzył drzwi szafy i nagle rozległ się straszny krzyk. To Arab wrzeszczał i uciekał tak szybko, aż pogubił sandały. Wskoczył na wielbłąda, popędził go i zniknął w chmurze pyłu. A z szafy wypełznął spokojnie olbrzymi grzechotnik, który jak wiadomo jest bardzo jadowitym wężem. Nawet pięknie wyglądał pełzając po różowym od zorzy porannej piasku. Nie czyniąc nikomu nic złego powędrował swoją drogą, a nasi uszczęśliwieni podróżnicy zajęli jego miejsce w szafie. Dziadek osądził, że grzechotnik po prostu szukał w szafie ciepłego schronienia, gdyż noce na pustyni są chłodne. Potem, lecąc nad pustynią zobaczyli Araba. Ten, gdy ich dojrzał, zeskoczył na ziemię i bił pokłony w wielkim przerażeniu. A oni posiliwszy się zbójeckimi plackami, zasnęli bardzo zmęczeni. Jeszcze przez sen Danek pokrzykiwał: – Zbóje, Arab leci, nie mogę patrzeć. Wielbłąd wypadł i spada – tak silnie przeżył przygodę na pustyni. Rozdział piąty NA MORZU Tym razem obudził ich plusk i kołysanie. – Dziadku Wilku! – krzyknął Danek, który pierwszy wyjrzał. – Płyniemy. Szafa wylądowała wprost na morzu. – Czyli wodowała – poprawił dziadek obeznany ze sprawami morza. – No, przynajmniej będzie można zmyć kurz i piasek pustyni. Chłopiec poczuł ulgę, już nie po raz pierwszy, gdy widział, że dziadek przyjmuje jakąś, zdawałoby się straszną rzecz, ze spokojem. Cóż było robić? Wysiedli i popłynęli wpław po bezkresnym oceanie. Wkrótce natknęli się na mały atol otoczony rafami koralowymi. Wyszli więc z wody. Wysepka była maleńka. Pośrodku rosła tylko jedna, jedyna palma. Żadnej innej roślinności, a na ziemi i na wąskiej plaży tylko kamienie, muszle, zeschłe łodygi roślin morskich, ślimaki i zeschłe ryby wyrzucone przez fale. Było cicho i pusto na bezkresnym oceanie pod równie pustą kopułą ciemniejącego nieba. Danek objął swego dziadka za szyję i tak siedzieli na skrawku ziemi. Nastała noc dość ciemna, bo księżyc przesłoniły białe chmurki, ale wystarczało światła, aby zobaczyć, że gdzieniegdzie pod wodą coś zawirowało, coś plusnęło. Po jakimś czasie coraz więcej ryb (jak sądził dziadek) pluskało się i kłębiło. A potem woda zaczęła wprost bulgotać, kłębić się, a cały ten tumult przybliżał się do wysepki. Wkrótce dookoła wytworzył się prawdziwy kocioł wodny, a z fal i z piany wynurzyły się potworne łby setek rekinów. Otwierały i zamykały paszcze zgrzytając straszliwie zębami. A o zębach rekinów Danek słyszał jeszcze od swego tatusia, żeglarza, że są ostre jak brzytwy i że cała paszcza potwora jest nimi wypełniona. Mimo że już trochę nauczył się w tej podróży dzielności i odwagi, zadrżał i wykrztusił: – Dziadku, to już koniec. Przecież nie dopłyniemy z powrotem do szafy. Po pewnym czasie rekiny uspokoiły się, ale tkwiły dookoła lub powoli opływały atol. Robiło to nieodparte wrażenie, że te morskie potwory czyhają na ludzi, jakby wiedziały, że prędzej czy później muszą oni opuścić ląd. Dziadek siedział zamyślony. Wreszcie, już po północy rzekł: – Nie ma rady. Trzeba spróbować je odciągnąć. Ty będziesz rzucał wszystko, co tu znajdziesz, do wody: ślimaki, skorupiaki, te zdechłe ryby, a ja z drugiej strony spróbuję zejść do morza. Gdybym dostał się do szafy, to mając tę oto gałąź przepchnąłbym ją do wyspy, a ty wskoczysz. Plan był dobry i mógł się powieść, ale się nie powiódł. Rekiny wprawdzie pożerały to, co im chłopiec rzucał, nawet skupiały się w tym miejscu. Wreszcie dziadek zdecydował się na próbę. Myślał też, że może je przestraszy samą swą osobą. Wszedł do wody i nawet zaczął płynąć, gdy jeden rekin gwałtownie zawrócił, aż woda zabulgotała. Dziadek czym prędzej skierował się do brzegu, ale rekin zdążył schwycić go za nogę. Trzeba wiedzieć, że dziadek nosił grube skórzane buty. I to go ocaliło. But został w paszczy rekina, a dziadek szczęśliwie wygramolił się na brzeg. Rekin przez chwilę żuł but, potem skrzywił się okropnie i wypluł go z niesmakiem. Choć sytuacja była bardzo zła, dziadek zaśmiał się z rekina, który nie lubi butów. Wtedy właśnie zaczęło się dziać coś dziwnego. Zrobiło się ciemno, ciemno tak, że nie widać było nieba, wody, rekinów. Za to dał się słyszeć szum, który jakby zbliżał się i narastał. Jednocześnie powiał wiatr, który w jednej chwili przeszedł w huragan. Danek omal nie został zmieciony do wody, chwytał się kamieni i ziemi. Nawoływali się z dziadkiem, ale wycie wichru i huk fal całkowicie zagłuszały ich głosy. Wreszcie odnaleźli się i podpełzli do jedynego drzewa na wysepce. Tam dziadek zdjął pasek i przywiązał nim siebie i wnuczka do palmy, wiatr zdmuchnąłby ich jak piórko do morza. To był prawdziwy orkan. Ogromne piętrzące się fale zalewały atol, a rozbijając się o rafę koralową bulgotały, ryczały i szalały. Palma pod naporem wiatru pochyliła się prawie do ziemi, zaczęła trzeszczeć, a przewalająca się woda coraz bardziej podmywała jej korzenie. Wreszcie burza zaczęła powoli cichnąć, ale podmuchy wiatru były jeszcze ostre. – Danku, trzymaj się mocno, odczepiam pasek – krzyknął dziadek. – Pełznij po pniu do korony drzewa. – Dlaczego? – Rób, co każę! Trzymając się kurczowo pnia, przepełzli obaj i jako tako uczepili się wierzchołka drzewa. Wtedy właśnie podmuch wiatru wyrwał je z korzeniami i rzucił w morze. Rozkołysane fale uniosły je szybko. W bladym świcie chmurnego dnia zobaczyli nie opodal druga wysepkę, a przy niej zakotwiczoną ich własną szafę. Lecz fale unosiły drzewo w przeciwnym kierunku, i oto znów pojawiły się rekiny atakujące bezczelnie ich wątłe schronienie. Obłamywali liście palmy waląc nimi po łbach potworów, ciskali je kamieniami, jakie znalazły się w kieszeniach chłopca, lecz nadaremnie. Aż w pewnej chwili ogromny żarłacz-ludojad, przewodnik stada, gdy znalazł się na szczycie fali, rzucił się w ich kierunku. Wtedy Danek nie mając już kamieni wychwycił z wody, spomiędzy liści palmy, kawałek drewna i cisnął go wprost w otwartą paszczę potwora. I cóż się stało?! Oto rekin zakręcił się w kółko, a po chwili podniósł łeb i zaczął powoli unosić się do góry! Jeszcze ogonem zamącił wodę, a potem pomknął jak strzała w szare niebo. Widać był bardzo przestraszony, bo kręcił się w powietrzu i zwijał, ale nic mu to nie pomogło. Jakby jakaś tajemna siła ciągnęła go coraz wyżej i wyżej. Wreszcie zawisnął nieruchomo gdzieś pod chmurami i po chwili runął jak kamień do morza. Natychmiast umknął w głębinę pociągając za sobą całe stado zdumionych i wystraszonych rekinów. Nie mniej zdumiony był Danek. Patrzył na to zjawisko z otwartymi oczyma i ustami, aż usłyszał głos dziadka: – Droga wolna i bezpieczna, zeskakuj z naszej tratwy. – Ale co to było, dziadku? – Nie wiesz? Poczęstowałeś tego potwora nogą od naszej szafy. Widać trochę się poturbowała w czasie burzy i straciła nogę na rafie koralowej. To noga nas uratowała, bo jako część szafy zachowała trochę jej czarodziejskiej mocy latania i uniosła rekina aż pod chmury. To było dla tych ryb niezwykłe i przerażające, bo przecież nigdy dotąd nie latały. Ale spieszmy się! Płyniemy! Dotarli szczęśliwie do wysepki i wprost do zanurzonej w wodzie szafy. A ta, równo ze wschodem słońca, dźwignęła się jakby z trudem z rafy (była przecież nasiąknięta wodą) i ruszyła ociężale do góry. Otworzyli drzwi, by w ciągu dnia wysuszyć się na słońcu. A pamiątką po przygodzie na oceanie był brak buta dziadka. Lecz on nie przejmował się tym wcale – zdjął i drugi zostawiając go w kącie szafy. Rozdział szósty W PAŁACU Wraz z zachodem słońca szafa spokojnie stanęła w zagajniku drzew akacjowych, w pobliżu jakiegoś pałacu. Otaczał go mur, w którym była szeroko otwarta brama, a nad bramą widniał ogromny napis: TU MIESZKA WIELKI SZACHISTA OSKAR. Każdy kto umie grać w szachy jest zaproszony i będzie mile widziany. – Danku, umiesz grać w szachy? Bo ja nie. – Trochę umiem, grywałem z kolegami. – Więc wejdźmy, nie mamy wyboru. Zaraz za bramą zobaczyli piękny taras obrosły pnącymi różami. Po schodkach zszedł starszy pan, przyjemnie i szlachetnie wyglądający. – Witajcie w mych progach! – wykrzyknął rozkładając ręce i kłaniając się. – Pogramy sobie troszeczkę. Jesteście strudzeni? Danek chciał powiedzieć, że nie, bo spali w szafie, ale w porę ugryzł się w język. – Chodźcie, ugoszczę was. – Zaczyna się dobrze – pomyślał dziadek. Weszli do przestronnej sali. Pośrodku stał stolik, a na nim rozstawione na szachownicy figury. – Który z was gra? – zapytał szachista. – Ja – rzekł onieśmielony Danek. W tym momencie zjawiły się trzy ogromne psy. – To są moi przyjaciele – Szachista wskazał na nie. – Ten największy nazywa się Duk, a tamte Muk i Puk, muszą słuchać Duka, który jest najmądrzejszym psem na świecie. Psy zawarczały i pokazały kły, ale spokojnie usiadły obok gości. – Duk! – zawołał Oskar. – Przyprowadź Tygrysa. – Oj – jęknął w duchu Danek. Za chwilę Duk przyciągnął za rękaw małego człowieczka. – Ach – ucieszył się Danek. To był dziwny człowieczek; miał dużą głowę, krótkie nóżki i długie, silne ręce, prawdziwy gnom. – To mój kucharz – objaśnił Szachista. – Tygrysie, podaj jedzenie. Co tam masz dla gości? Niespodziewanie gnom zaczął recytować grubym głosem: Na zakąskę Chcielibyście chyba gąskę; Ale będą tylko ślimaki I w łupinach ziemniaki Nie ma zupy, bo niestety Zabrakło dzisiaj kalarepy. Potem jeszcze żaby w sosie I tuczone prosię. A na deser w cukrze żołędzie. To już chyba wszystko będzie. Szachista śmiał się i klaskał w dłonie. – Prawda jak on umie ślicznie rymować? Dlatego go trzymam. No, podawaj! Dziadek Wilk był stolarzem i nie znał się na poezji, ale wierszyk wydał mu się okropny, a gnom wręcz wstrętny. Atmosfera stawała się trochę niesamowita, a potem coraz bardziej groźna, bo gdy podano jedzenie psy nie dopuściły dziadka i Danka do stołu. Oskar śmiał się, głaskał psy i razem z nimi zjadł wieczerzę, rzuciwszy gościom parę ziemniaków i kości. Potem Szachista wstał od stołu. Nie wyglądał już przyjemnie, nawet nie silił się na uprzejmość. Krzyknął: – Duk, do roboty! Psy ulokowały się w drzwiach wejściowych szczekając i warcząc. Odwrót był odcięty. – Ty, szczeniaku – mówił dalej – będziesz grał ze mną w szachy. Oczywiście będziesz przegrywał, bo ja gram najlepiej na świecie. Będziemy grać tydzień, miesiąc czy rok, wreszcie się poduczysz. W tym czasie stary będzie nosił wodę z kanału do studni. O to zadba Tygrys. Kiedy się nauczysz grać i wreszcie wygrasz jakąś partię – utnę ci głowę, bo nie lubię przegrywać, będziesz mi już niepotrzebny. A starego wtedy wypuszczę, nic mi po nim. Danek struchlał, chciał protestować, ale oto Tygrys zarzucił już arkan na dziadka i wyciągnął go z sali. Biedny Danek! Zdrętwiał ze zgrozy, a Oskar już siedział przy stoliku szachowym i kazał grać. Danek stał nieporuszony. – Jeżeli zaraz nie siądziesz, Duk się do ciebie dobierze – wrzasnął Szachista. Danek zaczął grać. Rzeczywiście przegrywał, nie tylko dlatego, że nie umiał grać, ale przede wszystkim myślał o ratunku. Zrozumiał, że teraz przyszła kolej na niego, że to on musi tej nocy myśleć i działać, tak jak uczył go dziadek. Ale co tu można wymyślić, co? szachista okazał się potworem, a psy za każdym gwałtowniejszym ruchem, rzucały się na Danka i szarpały mu ubranie. – Jeśli nie ma ratunku – myślał Danek – muszę wygrać, trudno, niech mnie zabije. Przynajmniej mój najdroższy Wilk będzie wolny. Lecz mimo wielkiego wysiłku nie mógł wygrać. Po paru godzinach był zupełnie rozbity i otępiały. Pomyślał, że musi odpocząć i zastanowić się w spokoju. – Panie – rzekł – widzę, że nieprędko wygram. Jest noc, jestem śpiący, jutro będę grał lepiej. – Patrzcie! – wykrzyknął Szachista. – Ten smarkacz ma rację. Ja tez chcę spać. Duk! Pilnujcie mi tego chłopaka, bo wam łby porozbijam. I zgasiwszy lampę wyszedł. Danek położył się na dywanie i mimo że był już dość dzielny, gorzko zapłakał. – Ach, mój tatusiu, mój wspaniały żeglarzu, twój syn nie potrafi cię uwolnić. Co robić? Co robić? Gdybyż tu był jego mały piesek Azorek, może by on ugłaskał te brytany. A tymczasem ich oczy świeciły złowrogo w mroku, pazury drapały dywany; psy sapały obchodząc chłopca dookoła. – Ach, Duku! – zawołał w skrajnej rozpaczy i wyciągnął do niego nieśmiało rękę. Kochany, mądry, dobry Duku, pozwól mi odejść, nie możesz chyba być zupełnie zły, widzisz jakie nieszczęście mnie spotkało. Wszystko zależy od ciebie. I jeszcze dłużej szeptał i zaklinał go, nie bardzo wierząc w powodzenie, ale próbował tej drogi, bo innego wyjścia nie miał. I wtedy stała się rzecz zupełnie niezwykła, nieoczekiwana, wprost niewiarygodna: oto Danek poczuł ciepły, wilgotny język na swych mokrych od łez policzkach i usłyszał ciche psie skomlenie. Oszołomiony podniósł głowę – to Duk łasił się do niego, a za nim, choć z ociąganiem, pozostałe psy. Danek, jeszcze nie wierząc swemu szczęściu, objął ostrożnie psa za szyję i przytulił się do włochatego cielska. – Duku – szeptał – chciałbyś być moim przyjacielem? – i odważył się pocałować go w łeb. Duk znowu go polizał i pomachał wolno, jakby się wstydząc, ogonem. Uszczęśliwiony chłopiec powiedział: – Chodźcie, mój dziadek bardzo cierpi i myśli, że przepadliśmy. Cała czwórka pobiegła na ogromny podwórzec pałacowy. Na środku była studnia, a kanał daleko na polu. Biedny Wilk dźwigał właśnie pełne wiadra wody i wylewał ją do studni. Wszystko po to, aby Tygrys nie musiał chodzić daleko po wodę. Dziadek miał uwiązany do nogi powróz, którego drugi koniec trzymał w żylastych łapach gnom. Już świtało. Danek pomyślał, że gdy Tygrys ich zobaczy, narobi hałasu, a to sprowadziłoby Szachistę, więc skradając się w półmroku zachodził go cicho od tyłu. Za nim równie cicho posuwały się psy. – Nie mam noża, żeby przeciąć sznur – pomyślał Danek. Przykucnął, pogłaskał Duka po głowie i szepnął mu do ucha pokazując sznur: – Piesku, mój przyjacielu, czy mógłbyś to przegryźć? – i kłapnął zębami, żeby pies zrozumiał. Duk błyskawicznie ruszył do ataku. W kilku susach znalazł się przy gnomie, powalił go i przegryzł sznur. Zrobił się tumult, bo gnom zaczął krzyczeć, a pozostałe psy szczekać nie rozumiejąc, co się dzieje. Dziadek i Danek już biegli do bramy. Ale stary człowiek był bardzo wyczerpany noszeniem wody i nie mógł szybko biec. W Danka wstąpiły jakieś nadzwyczajne siły, podparł dziadka ramieniem i biegł dalej. Za nimi gnał Tygrys, na szczęście miał krótkie nogi i został w tyle. Ale oto z domu wybiegł już Szachista w nocnej koszuli i z szablą w ręce. Pędząc w kierunku bramy nawoływał psy. Za chwilę przybiegły w podskokach zza domu, ale tylko Muk i Puk, i zaczęły się łasić do swojego pana. Duk gdzieś zniknął. Ach, jak blisko zbawcza szafa, ale jak trudno przebyć tę małą odległość – a pościg się zbliża! Gdy byli już tuż, tuż, Szachista poszczuł psy, gdyż zobaczył, że sam nie zdąży dobiec. Te rzuciły się w pogoń. Dosięgły Danka, gdy wepchnąwszy dziadka do szafy sam tam się wciskał. Szafa zamknęła się i powoli uniosła do góry. W pyska Muka został skrawek spodni Danka. Opadli na podłogę dysząc ze zmęczenia. Nagle Danek poderwał się i uchylił drzwi. Zobaczył z wysoka, jak Szachista okłada kijem psy, ale na szczęście Duka wśród nich nie było. – Nie ma Duka! – zakrzyknął. – Co się z nim stało? – Mój kochany chłopcze, było ci ciężko, wiem, wierzyłem w ciebie. Teraz opowiadaj, jak tego dokonałeś? Danek opowiedział dziadkowi wszystko, co zaszło i zakończył: – Dotąd nie rozumiem dlaczego Duk nagle stał się mi przyjacielem. Chyba coś zrozumiał z tego, co do niego mówiłem. Teraz, gdy wyjrzałem, widziałem jak ten potwór bije psy za to, że nas wypuściły, ale Duka tam nie było. Co się mogło z nim stać? Żałuję, że nie uciekł z nami. Po tym, co się stało chyba go zabiją. – Może uciekł – zastanowił się dziadek. – Skoro go tam nie widziałeś. – Tak, to możliwe. Ach, kochane psisko. Dlaczego nas uratował i dlaczego zniknął? Na to nie umieli sobie odpowiedzieć. I znów spali cały dzień bardzo utrudzeni. Wilk obudził się jeszcze przed wieczorem i wyjrzał. Ziemia pod nimi była pustynna i kamienista. Ale za chwilę ukazała się szeroka rzeka, a z nią rozciągał się zupełnie inny kraj. Pojawiły się drzewa, gaje, a dalej kwieciste łąki i ogrody. – Czeka nas ostatnia noc – pomyślał dziadek. – Chyba w tym pięknym kraju nie spotkają nas takie okropności jak poprzednio. Zobaczymy, czy przeczucie jego było trafne. Rozdział siódmy W KRAJU KWITNĄCYCH DRZEW I KWIATÓW Ostatniego wieczoru szafa wylądowała w przepięknym ogrodzie. Od razu poczuli zapach bijący od tysięcy kwiatów, wśród których jeszcze uwijały się pszczoły i barwne motyle. Szafa jak gdyby przezornie „schowała się” w gąszczu jaśminowych krzewów. Ach, jaka była już sfatygowana i brzydka: wymoczona w słonej wodzie oceanu, odrapana, kulawa i wykrzywiona. Ale była dla nich bezpiecznym domem, podczas gdy ten przepyszny ogród napełniał naszych wędrowców niepokojem. – Pamiętaj, chłopcze – pouczał dziadek – bądź nadzwyczaj ostrożny, zwracaj na wszystko uwagę. Ja będę się starał zawczasu przewidzieć, co może nam zagrażać. Szli szpalerem róż, potem aleją kwitnących białych akacji, aż doszli do niskiego żywopłotu, za którym rozciągała się zielona łąka; a na łące biegały ślicznie ubrane dziewczynki. – Może sobie tu siądziemy i przeczekamy noc? – zaproponował Danek. – Dobrze. Spróbujmy skryć się za żywopłotem. Nic z tego, już ich zauważono. Podbiegły do nich dwie dziewczynki, wzięły Danka za ręce i pociągnęły na łąkę. Stał tam duży, okrągły stół na niskich nogach, dookoła leżały barwne poduszki służące do siedzenia. Dziewczynki były wesołe, uśmiechnięte i jak widać uszczęśliwione z przybycia gości. Ale goście wyglądali w tym otoczeniu okropnie po tak długiej podróży: ubrania poszarpane, włosy w nieładzie, Danek bez kawałka spodni, a dziadek w ddatku bosy. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi. Na wysokim fotelu siedziała Jasna Pani o złotych włosach, w długiej białej sukni, również uśmiechnięta. Pani wstała i przywitała gości: – Witajcie, skąd przybywacie? – Jesteśmy podróżnikami – rzekł dziadek – i nie chcemy nikomu zawadzać. Pójdziemy dalej. – Ależ nie pozwolę, abyście przed nocą odchodzili. Zapraszam was serdecznie. Muszę wam objaśnić, że prowadzę szkołę dla dziewcząt, które jednocześnie tu mieszkają. Tamte pawilony – wskazała – to szkoła i mieszkania. A oto nauczycielka – Andrea, bardzo wykształcona panna. A ja nazywam się Larysa i zajmuję się wychowaniem dziewcząt i dbaniem o ich sprawy. Siadajcie, jesteście na pewno zmęczeni, będziecie tu mieli dobry nocleg. Andrea uśmiechnęła się do nich i poczęstowała owocami i ciastem. Pani natomiast zwróciła się do Danka: – Jak się nazywasz, chłopczyku ? – Danek. A to mój dziadek. – Idź Danku bawić się z dziewczynkami, dopóki nie zapadnie noc. Dziewczęta wzięły Danka za ręce i pobiegły w kierunku pawilonu. – Powiedz, mi dobry staruszku, z jakiego przybywacie kraju? – spytała Larysa. – Z kraju nadmorskiego – odrzekł dziadek. – Zwiedzamy świat. – Ciekawe zajęcie. Andreo, może zapalisz lampy, zmrok już zapada. W pobliżu stołu rosło trochę drzew, krzewy dzikiej róży i jaśminu, a w trawie świeciły stokrotki, jaskry i niezapominajki. Było uroczo i przyjemnie. Na drzewach i nad stołem wisiały kolorowe latarnie. Gdy Andrea je zapaliła zrobiło się jasno i przytulnie. Dziadek jednak czujnie się wszystkiemu przyglądał. Andrea skończyła zapalać latarnie, skłoniła się przed Panią i powiedziała wierszyk, ale mówiąc ciągle patrzyła na dziadka i wydawało mu się, że do niego mrugnęła. Podnieś ręce Jasna Pani, Zerwij kwiatu białą kiść, Róży kolec cię nie zrani, Wszak cię chroni Złoty Liść. – Cóż za dziwne i okropne wierszydło, Andreo! – zawołała Larysa. – Dotąd nigdy nie układałaś wierszy. I czemu mam sama zrywać róże? – Nigdy tego nie robię. Przecież zawsze mi przynosicie kwiaty. – Chciałam ci zrobić przyjemność, Jasna Pani, i popisać się przed gościem. – Gość może być najwyżej zdziwiony, a wcale nie zachwycony. W dodatku nie wie, o co chodzi. A mnie się nie podoba, że raptem zaczęłaś mówić zagadkami. Ale spójrz, dobry staruszku, liść, o którym mówi tak niezrozumiale Andrea mam wpięty we włosy. To jest liść klonu zrobiony ze szczerego złota i malachitu. Dlatego jest złotozielony. Chroni rzeczywiście przed nieszczęściem i każdą przykrością tego, kto go posiada. Ale tutaj tylko ja mam prawo go nosić. – A co by było – spytał dziadek – gdyby wziął go do ręki ktoś inny? Pytam z prostej ciekawości, bo nigdy nie spotkałem się z tak cudownym przedmiotem. – Nie radzę, spotkałaby go kara – odpowiedziała niechętnie i zaczęła opowiadać o swoich wychowankach. Ale dziadek nie słuchał. Zastanawiał się, co ten wiersz może oznaczać i czy rzeczywiście Andrea chciała mu w ten sposób coś przekazać. Może chciała zwrócić uwagę na Złoty Liść, to się udało i wyjaśniło się jego znaczenie. Trzeba wziąć to pod uwagę. Kwiatów sama Pani nie zrywa, czemu więc Andrea ją do tego zachęcała? Wiedziała, że i tak tego nie zrobi. Co tam jeszcze było? Coś o podniesieniu rąk. Spojrzał na ręce Pani. Po co ma je podnosić? Róże rosną wszak nisko. Ręce, jak ręce – pomyślał. Może to wszystko nic nie znaczy? Ale miał wrażenie, że czegoś jednak tu brakuje. Ach tak, dłonie. Długie, koronkowe, szerokie rękawy zasłaniały dłonie Jasnej Pani. – Muszę sprawdzić – pomyślał. – Jeżeli coś odkryję, to znaczy, że Andrea dużo wie i może jest po naszej stronie. Udał więc, że ogląda kolorowe latarnie i przysunął się w stronę Larysy. Podstęp udał się. Pani układała w wazonie kwiaty prawą ręką. Dłoń była biała i kształtna. Chyba nic – pomyślał dziadek. Ale lewej dłoni nie mógł zobaczyć. W tej samej chwili Jasna Pani zaczepiła lewym rękawem o gałązkę akacji tak, że się trochę odsłoniła lewa dłoń. To, co zobaczył, zmroziło go do szpiku kości. Oto jej lewa dłoń była porośnięta czarną zwierzęcą sierścią i miała tylko dwa grube, kosmate palce, zakończone długimi, zakrzywionymi pazurami. Dziadek usiadł na swoim miejscu. Był na tyle opanowany, że dalej rozmawiał całkiem swobodnie, jakby nic nie widział. Ale już poznał prawdę: – Jasna Pani to wiedźma, która przybrała postać pięknej kobiety i będzie usiłowała nie dopuścić do tego, aby odlecieli o wschodzie słońca. A zatem Andrea chyba rzeczywiście im sprzyja. A co ma zamiar zrobić wiedźma? Tyle niepewności. Udał wesołość, mówił o tym, że jutro pójdą dalej w świat. – Najważniejsze – myślał – nie zdradzić się tym, że coś wiem. Tymczasem nastała noc. Zjawiła się Andrea niosąc ogromną tacę zastawioną kryształowymi szklankami. Postawiła tacę na stole i powiedziała powolnym, śpiewnym głosem: Pijmy, pijmy Napój z rosy, Śpijmy, śpijmy, Dziadku bosy, Dzień jutrzejszy niedaleko, A wczorajszy – hen za rzeką. – Andreo – powiedziała Larysa – zadziwiasz mnie i niepokoisz. Znowu wiersz, chociaż ten już bardziej mi się podoba. Przynajmniej zachęcasz naszego miłego gościa do wypicia napoju. Czy wiesz, poczciwy staruszku, że w tych szklankach jest rzeczywiście rosa zbierana o świcie i zmieszana z nektarem z kwiatów? Napój ma cudowne działanie wzmacniające. Na drugi dzień jest się rześkim, wesołym i wszystko się udaje temu, kto go wypił. To mówiąc zaśmiała się trochę jakby szyderczo. – Andreo, przyprowadź dzieci. Dziadek Wilk nie miał wątpliwości. Andrea wiedziała kim są i była po ich stronie, ale oczywiście musiała udawać przed wiedźmą, że jest posłuszna. Niby zachęcała do picia nektaru, a jednocześnie ostrzegała, że się po nim śpi. I wiedziała, że przybyli zza rzeki! Tymczasem nadeszły dzieci. Dziewczynki wzięły każda swoją szklankę, powiedziały „dobranoc” i poszły pod opieką Andrei do pawilonu spać. Larysa podała szklankę Dankowi. – Pij, chłopczyku, i wypocznij. Jak słyszę, jutro wybieracie się w daleką drogę na zwiedzanie świata. Danek grzecznie podziękował i zanim dziadek zdołał jakoś temu przeszkodzić – wypił całą szklankę. – I ty, dobry staruszku, pokrzep się. Oto twoja szklanka. – A ty, Pani, nie pijesz? – Ależ tak – i rzeczywiście wypiła do połowy swój nektar. A teraz ty – w głosie jej zadźwięczało zniecierpliwienie. W tym momencie Danek spadł z poduszki, na której siedział, bo zasnął nagle twardym snem. Dziadek ułożył go obok siebie, przykrył poduszką i zgasił latarnie wiszące w pobliżu. – Światło lampy zawsze przeszkadzało mu w spaniu. Nie masz mi, pani, za złe, że zgasiłem latarnie? – Nie mam – odparła. – Niech chłopczyk sobie śpi. – Twoje zdrowie, staruszku – i podniosła szklankę do ust. Dziadek wziął swoją szklankę w obie ręce, podniósł do ust i pił przechylając głowę do tyłu, aż wypił całą zawartość. Larysa, która pilnie mu się przyglądała była zadowolona. Stary człowiek otarł usta i powiedział: – Wyśmienity napój, trochę gorzki, ale ja to lubię. – Rzeczywiście, twój napój był gorzkawy, a dzieci słodki. Dobranoc, poczciwcze, jutro cię pożegnamy. – Dobranoc, pani, jestem istotnie bardzo śpiący. Ułożył się koło Danka na poduszkach i po chwili zaczął pochrapywać. Larysa siedziała nadal w fotelu. Ale oto naraz zaczęła bić północ gdzieś na zegarze i Pani wstała. Odpięła Złoty Liść i wsunęła go do flakonu z kwiatami. A potem zaczęły się dziać dziwne i straszne rzeczy: oto Piękna Pani zaczęła pełzać jak jaszczurka po gładkiej korze wysokiego drzewa, twarz miała szpetnie wykrzywioną, coś szeptała i mruczała. Dosięgnąwszy konarów ożywiła się. Wskoczyła na gałąź, potem na drugą, przeskoczyła na inne drzewo i zaczęła biegać w jakimś szaleńczym tańcu wśród listowia z rozwianymi włosami, a dookoła niej wirowały ćmy, nietoperze i sowy. A ona chichotała i pohukiwała razem z puszczykami. Wreszcie wiedźma spuściła się po gałęzi na mur otaczający pawilon. Tam stanęła w blasku księżyca i zrzuciła z siebie białą suknię, pantofle i opaskę z głowy. I oto jej prawa ręka zaczęła obrastać sierścią, potem nogi, cała postać skurczyła się, złote włosy zniknęły, zamiast nich głowę pokryło futro, twarz powoli przekształciła się w pyszczek, ręce w skrzydła i cała postać zmieniła się w wielkiego nietoperza, który wzbił się w powietrze. Chwilę krążył, a potem poleciał w stronę kwiatowego ogrodu. Wszystko to widział i słyszał dziadek Wilk. Nie wypił bowiem płynu, bo wiedział, że uśpiłby go na długie godziny. Po prostu wylał go do rękawa. Zresztą przygotował się do tego wcześniej. Zgasił latarnie nie dlatego, że światło przeszkadzało Dankowi spać, a po to, by samemu być w cieniu. Wszystko zrobił tak zręcznie, że wiedźma niczego się nie domyśliła. Potem udał, że śpi. Teraz był wstrząśnięty tym, co zobaczył. Nie spodziewał się, że ma ona tak wielką moc czarnoksięską. – Poleciała do ogrodu – pomyślał – oczywiście po to, by odszukać szafę. Rano zmieni się znów w człowieka i poleci sobie, a my będziemy spać. Prosty plan. Muszę i ja obmyślić jakiś plan, ale znacznie lepszy. – Pomyślał chwilę i zaśmiał się w duchu: – Złoty Liść! W tym momencie usłyszał jakieś kroki. Uchylił lekko powieki i poznał idącą ostrożnie Andreę. Właśnie zastanawiał się, czy nadal udawać śpiącego, czy też można jej całkowicie zaufać, gdy podeszła do niego i potrząsnęła za ramię. – Dziadku, śpisz? Otworzył szeroko oczy. – Ach, jak to dobrze, że nie wypiłeś nektaru. Więc zrozumiałeś sens mojego wierszyka? Jesteś mądry, a ja jestem z siebie dumna. Teraz musimy działać. Czy zauważyłeś, dziadku, gdzie Mątwa – bo takie jest jej prawdziwe imię – schowała Złoty Liść? Co noc chowa go gdzie indziej, nigdy dotąd nie udało mi się znaleźć schowka. – Tak, przecież i pierwszy wierszyk zrozumiałem właściwie. Schowała go do flakonu z kwiatami, potem odleciała do ogrodu. Nie wiem, czy znasz, Andreo, nasze sprawy? Pomogłaś mi dotąd bardzo, ale co zamierzasz dalej robić? – Kochany dziadku Wilku – zaśmiała się Andrea – wiem o was wszystko, ale teraz musisz się położyć i udawać, że śpisz, bo wiedźma będzie chciała sprawdzić, czy dobrze działa ten jej wiedźmowski napój. A ja czym prędzej prędzej muszę znaleźć Złoty Liść, bez niego nie damy rady. Kto wie, czy on jeszcze jest tam, gdzie go schowała? Ale Andrea nie zdążyła znaleźć Złotego Liścia, bo w chwilę potem nadleciał czarny nietoperz. Dziadek chrapał, aż drżały liście na drzewach, a Andrea ustawiała szklanki na tacy i niosła je do pawilonu. Nietoperz pokręcił się nad stołem i odleciał znów w stronę ogrodu. Dziadek ciągle chrapał, bo nie wiedział, kiedy będzie bezpiecznie. Wreszcie Andrea znów go dotknęła. – Już wszystko dobrze, mam Złoty Liść, idziemy, bo robi się jasno, dnieje. Dziadek raźno podniósł się z ziemi i powiedział śmiejąc się: – Boli mnie gardło od tego chrapania, ale to nic. Wziął śpiącego Danka na ręce i we trójkę poszli przez ogród w kierunku ukrytej szafy. – Będę cię trzymać mocno za rękę – rzekła Andrea. – W ten sposób wszystkich nas będzie chronił Złoty Liść. – Polecisz z nami, Andreo, prawda? – Nie, ale się jeszcze spotkamy. Będę musiała uwolnić prawdziwą wychowawczynię, którą uwięziła Mątwa. Doszli do szafy i otworzyli ją. Wewnątrz na rozpiętej pajęczynie tkwił ogromny kosmaty pająk-tarantula. – Oto ona, Jasna Pani – zaśmiała się Andrea. Pająk rzucił się w ich kierunku, bo był to jadowity pająk, ale zaraz spadł na ziemię i umknął pomiędzy kamienie. Dziadek ułożył w szafie Danka, potem sam wszedł i dopiero, gdy się uniosła w górę, puścił rękę Andrei. A ją chronił Złoty Liść. R o z d z i a ł ó s m y DZIURA W ZIEMI Już po południu szafa się zatrzymała, ale oni spali nadal. Obudziły dziadka dopiero jakieś głosy na zewnątrz. Głos męski mówił: – No i cóż, Biała Wróżko, coś nie widać twoich przyjaciół? Jestem pewien, że to moja wiedźma Mątwa przyleciała. Doskonale wypełnia moje polecenia i ma dużą moc wiedźmowską. – Tak, tak – odparła wróżka. – Ma dużą moc, ale mały rozum. A Złoty Liść? – Jest w naszym posiadaniu. – Możliwe, że tak, ale wiem też, że nie bardzo umie go chronić. – Co? Nie może być! – Gdyby to ona przyleciała, czarowniku Artenorze, od razu wyskoczyłaby z szafy pod postacią królika czy pająka lub pięknej damy, jak to ostatnio sobie wymyśliliście. – No, więc otwórzmy drzwi, nie wierzę w to, co mówisz – i szarpnął drzwi. Wewnątrz siedział uśmiechnięty dziadek i obejmował Danka. Czarownik krzyknął z przerażenia i stanął nieruchomo jak słup soli. Wyglądał potwornie. Miał ogromną głowę, a tak krótki tułów, że wydawało się jakby nogi i ręce wyrastały mu z szyi. Wróżka, prawdziwa dobra wróżka rozpromieniła się, ucałowała naszych strudzonych wędrowców i powiedziała: – Jestem Laura, Biała Wróżka. Moi kochani, musicie nareszcie zaznać spokoju i szczęścia. Wychodźcie! A czarownik zwinął się w kłębek i jak kula stoczył się po pochyłości do morza. – Oto tam jego miejsce – rzekła wróżka. – Będzie musiał teraz spać tysiąc lat na dnie oceanu. Ale przed tym musi jeszcze oddać wam zagrabione okręty. I rzeczywiście po chwili zaczęły się wynurzać powoli z głębin maszty, żagle, kadłuby statków, łodzie, kutry i cała flota. Wróżka wzięła za ręce dziadka i Danka. – Chodźcie, po drodze wam coś opowiem. Otóż po tysiącu latach siedzenia na dnie oceanu wylazł pewnego dnia na brzeg morski czarownik Artenor, którego widzieliście. Przywłaszczył sobie tę właśnie wyspę i rządził nią jak król, a na swe usługi miał gnomy i wiedźmy, z których najgroźniejszą i najważniejszą była Mątwa. Kiedyś wpadł na pomysł, żeby przewiercić na wskroś ziemię, która jak wiecie jest okrągła. Aby tego dokonać musiał mieć niewolników. Nie miał z tym trudności, wszak był potworem morskim. Łowił okręty na wszystkich wodach świata, topił je, a załogę sprowadzał na wyspę. Wkrótce zgromadził tysiące niewolników i kazał im kopać. I tak biedacy kopali aż dotąd. Dotarli już chyba do połowy kuli ziemskiej. Artenor znęcał się nad nimi, bił, głodził, wielu umarło. Nie mogłam patrzeć spokojnie na jego poczynania. Przy pomocy innych wróżek przeszkadzałam mu jak mogłam. Wreszcie, chcąc się nas pozbyć, a był pewien swojej wygranej, zgodził się na przeprowadzenie próby. Jak to wyglądało, wiecie aż nadto dobrze. On ustalił trasę, a ja miałam wybrać jednego lub dwoje ludzi, którzy by odbyli tę podróż. On miał prawo wziąć do pomocy Mątwę, a ja Andreę. Teraz rozumiecie, jak to się wszystko stało. Przybrałam postać żebraczki i przybyłam do miasta, aby znaleźć odpowiednich ludzi. – I znalazłam – dodała ściskając rękę dziadka Wilka. Chłopiec był uszczęśliwiony, ale i trochę zaniepokojony, czy jego tatuś żyje i jest zdrowy, ale nie śmiał na razie o to pytać. Tymczasem doszli na miejsce. Ogromny plac był otoczony wysokim murem. Weszli przez bramę. Pośrodku placu widniał olbrzymich rozmiarów otwór – czarna czeluść – a z niej wydobywały się opary gryzącego dymu i pary – były to opary wychodzące ze środka ziemi. I w tych oparach ludzie musieli pracować wychodząc tylko na kilka godzin, aby się przespać. Dziadek i Danek byli tak wstrząśnięci, że nie mogli wykrztusić słowa. Nagle Danek krzyknął: – Wychodzą! Tak, w otworze zaczęli pokazywać się ludzie wychodzący po drabinach na zewnątrz, śpieszyli się, śmiali i wykrzykiwali: – Nareszcie! Jednak znalazł się ktoś, kto go przechytrzył, tego potwora. Chwała wszystkim, którzy nas uratowali! Ach, ile było radości. Dziadek i Danek poznawali żeglarzy z ich miasta, których uważano za straconych. Wszyscy ściskali się i całowali. Aż nareszcie, nareszcie, wyszedł z podziemi... – Tatuś!!! – wrzasnął Danek i padł w objęcia swego ojca. Długo się ściskali i całowali. Danek miał twarz zalaną łzami szczęścia. Dziadek był tak wzruszony, że drżały mu nogi, musiał siąść. A tatuś Danka szeptał: – Teraz już nigdy się nie rozstaniemy, mój synku najdroższy! A potem długo witał się z dziadkiem. Nawet Biała Wróżka płakała ze wzruszenia, w końcu powiedziała: – Okręty gotowe do drogi, możecie płynąć do domu. – Och, jak ci się odwdzięczymy? – pytali żeglarze. – Jestem już nagrodzona – odparła. – Ale jest jeszcze jedna niespodzianka dla Danka. Danek się odwrócił: oto z daleka nadchodziła Andrea prowadząc na smyczy... Duka. – Duk! – krzyknął chłopiec. Pies wyrwał się i skoczył na Danka skomląc i liżąc mu twarz. – Ale gdzie go znalazłaś, Biała Wróżko? – pytał Danek. – Martwiłem się o niego. – To już moja tajemnica – uśmiechnęła się wróżka i ucałowała chłopca. – Powiem ci tylko, że Duk to twój własny pies. Gdy byłeś mały, miałeś szczeniaka, którego ci kiedyś skradziono, pamiętasz? Potem dostałeś innego pieska. Ten szczeniak zaś wyrósł na wielkiego, pięknego psa Duka. Poznał cię, ale dopiero wtedy, gdy do niego przemówiłeś będąc u Szachisty. No, do widzenia, bądźcie zdrowi. A dziadek, który zaprzyjaźnił się z Andreą dziękował jej i przepraszał, że nie od razu jej zaufał. Uścisnęli sobie ręce i żeglarze wyruszyli w kierunku wybrzeża, gdzie czekały na nich okręty. KONIEC