Zapolska Gabriela - NOWELE tom I I I
Szczegóły |
Tytuł |
Zapolska Gabriela - NOWELE tom I I I |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zapolska Gabriela - NOWELE tom I I I PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zapolska Gabriela - NOWELE tom I I I PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zapolska Gabriela - NOWELE tom I I I - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Zapolska Gabriela
NOWELE
TOM I I I
Twój list ostatni wprawił mnie w kłopot nie
mały, Zanadtoś ciekawa, panienko moja. Zadajesz
pytanie, za które, jak sama się przyznajesz, rumienisz
się powyżej uszów. Ej! ej! dziewczynko, czy nie za
wcześnie podobne zagadki rozwiązywać pragniesz?
Zart na stronę, alezkąd w siedmnastoletniej głowie
roją się podobne myśli? Czy to pozostałości dortoir'ów
klasztornych? marzeń za kotarami pensyonarskich łó
żeczek podczas bezsennych nocy?
Czy wśród ciszy niemal religijnej przyszła do ciebie
ta nierozwiązana dla nas kobiet zagadka, która się
„on" nazywa?
Sfinks to dość milczący, mimo pozorów świegotliwej
kumoszki, ale trafić do tego sfinksa łatwo, a gdy się po
trąci o czułą strunę, sam resztę dośpiewa.
Dobrze zrobiłaś, zwracając się do mnie; nie jestem
pesymistką, a różowe złudzenia nie istnieją dla mnie
"Weźmiemy juste milieu i z tego punktu bez uprzedzeń,
bezstronnie rozpatrzymy zapytanie twoje.
Pragniesz wiedzieć coś o „nim," a pod to miano
„on" podciągasz istoty znane ci przez kratę klasztoru
lub z ukradkowych spojrzeń wakacyjnych. Lachons le
Strona 2
mot... mężczyzn.
Mężczyzn jest na utrapienie nasze bardzo dużo i bar
dzo mało na kuli ziemskiej. Bardzo dużo dlatego, aby
kobietom dokuczać, bardzo mało dla tej prostej przy
czyny, że tyle starych panien chodzi po świecie!... Ten
twój „on" ma tyle gatunków, odmian tyle. W kłopo
cie jestem prawdziwym, jak ci go przedstawić.
Czy chcesz go we fraku, z szapoklakieni w ręku,
pierś zdobna orderami kotylionowemi, wąsik mały, spoj
rzenie powłóczyste, pokryte pancerzem... czarnej kami
zelki? Oto stoi i niagnetyzuje cię wzrokiem. Patrz!...
idzie ku tobie, poprosi cię o taniec; spuszczasz główkę
zarumieniona, już chcesz wstać, spoglądasz, Boże! on
prosi twoje sąsiadkę! Tańczą razem i „on" się uśmie
cha. To strategik nielada! pragnie się drożyć —
o, patrz! znów stoi opodal; oparł się o konsolę i wachlu
je szapoklakiem. Zamglony wzrok utkwił w ciebie, bie
dna dziewczynko, ty się kręcisz jak na rozżarzonych
węglach. Znam to! komedya to balowa bez skutku
i głębszego znaczenia. Śmiej się z tej melancholii
i mglistego spojrzenia. Pójdź lepiej do bufetu i zjedz
lody, ochłodnie ci rozpalona buzia, a zresztą „on" chę
tniej tam podąży za tobą.
Melancholia nie wyklucza dobrego apetytu. A mo
że ten obrazek sprawia ci niemiłe wrażenie? Pragniesz
widzieć „go" inaczej. A więc dobrze.
Oto idzie ulicą, w króciuchnym paletocie z cylinder
kiem na lewem uchu, tak zwany „epouseur." Uśmiecha
się do siebie i podnosi jedno ramię znacznie wyżej od
drugiego, a to w chwalebnym celu utrzymania w równo
wadze zielonkowatego palta. Jasne, rzadkie bokobro
Strona 3
dy rozweselają jego oblicze. Zadowolniony z siebie nu
ci walca z „Palestranta" lub piosnkę „Carmeny." Ko
biety przechodzą, "on"idzie dumny ze sprawionego wra
żenia. Wyobraża sobie biedak, że każda o „nim" tyl
ko myśli i cierpi przez niego.
Patrz! w loży parterowej rozsiadła się ruina „jego."
Wyczerniony, wysznurowany, róż ma na policzkach!...
Binokle podwójnie złożone ułatwiają mu przyglądanie
się tobie, a róża w butonierce więdnie od samego sa
siedztwa tej zniszczonej twarzy. Ale „on" zadowolony
uśmiecha się jak stara kokietka, i rozpowiada znudzo
nemu sąsiadowi o zaczepnej wojnie, jaką prowadzi
z młodziuchną boną, mieszkającą w tym samym domu.
Człowiek ten był lalką i zostanie nią do grobo
wej deski.
Są jeszcze inni, ale tych ty, wybranka losu, spotykać
nie możesz. Ci inni, to biedni ludzie pracy, talentu,
nauki. Ja znam ich bliżej, wierz mi, pomiędzy nimi
kryje się „on" prawdziwy.
A jednak źle mówię. Nawet ten bohater balowy,
ten epouseur, ta zrujnowana lalka, są temi ideałami,
co nam życie w raj lub piekło zmienić mogą.
Ja mam jedno słowo na określenie mężczyzn.
Są to „dorosłe dzieci."
Tak, powtórzę to nie raz, ale tysiąc razy.
Śmieszne to, gdy drobna kobieta powie na wysokie
go, siwiejącego mężczyznę „dziecko," a przecież wtedy
znalazła prawdziwe słowo dla swego ukochanego.
My kobiety pieścimy się, stwarzamy sobie same ten
świat pieszczot i uśmiechów, w którym tak chętnie go
spodarujemy, a przecież prawdziwem dzieckiem z po
między nas dwojga jest „on" — tylko „on.
Strona 4
I każdy z nich, nawet nałogowy pijak, obszarpany
wyrobnik, wykwintny szuler ach! złodziej nawet ma
w głębi swej duszy czystą, poetyczną nutę, która raz
tracona, może mu grać wśród wszystkich życia kolei.
Ty, młode, niedoświadczone dziewczę, nawet me mo
żesz wiedzieć, ile kobieta ma sposobów do wydostania
jasnej chwili z najsmutniejszego dnia całego.
Trzeba umieć patrzeć w głąb, duszy, szukać, a raz
poznawszy słabą stronę, położyć na niej swą dłoń, nie
dla zabliźnienia rany, ale dla przyniesienia ulgi chwilo
wej; nie dla powstrzymania nad przepaścią, bo na to
dłoń nasza zasłaba, ale dla sprowadzenia na chwilę
z bagniska w jaśniejsze, promienniejsze strony.
Widziałam mężczyznę, w którego duszy umarły na
pozór wszelkie szlachetniejsze chęci, żył bez jutra, bez
Boga, bez czci i honoru; był to istny cygan wśród ludzi,
poniewierany i odtrącany przez wszystkich, a przecież
cynizm jego milkł wobec prostej piosnki Schuberta,
którą posłyszał graną o wieczornym zmroku. Płakał
wtedy jak dziecko i słuchał rzewnej melodyi, powtarza
jąc: „po co ja żyję? po co ja żyję?"
Znałam znów człowieka tak gwałtownego, że wszyst
kie huragany malały i nikły wobec jego gniewu. Szalał
z wściekłości za lada drobnostką i rwał się do noża.
Czy wiesz, co go uspakajało?... Oto srebrny promień
księżyca. Ten czysty blask robił go małym i powolnym
jak jagnię. Patrzył w księżyc i uśmiechał sie dobrym,
dziecinnym uśmiechem. Zdawało się wtedy, że ten
człowiek jest aniołem dobroci.
Studyowałam raz wykwintnego dandysa, który wśród
rzeczywistych i olbrzymich trosk materyainych rozry
wał sięrysując karykatury samego siebie. Było to
Strona 5
także dobre, miłe dziecko, dowcipne i smutnowesołe.
Gdyby go kto zobaczył pochylonego nad ćwiartką pa
pieru, kreślącego coś z zajęciem, sądziłby, że „on"
rachunki robi.
Nie! — on rysował swoje karykaturę.
Znałam także człowieka olbrzymiej inteligencyi i ta
lentu. Było to coś nakształt Heinego. Pisał drobne,
krótkie piosenki. Czytając je, otwierało się niebo —
on sam życiem swojem grzązł w błocie. Gdy się go ła
jało, uśmiechał się potulnie i patrzył z przymileniem
w oczy. Było tyle dziecka w tym dorosłym mężczyźnie,
że mu za ten uśmiech darowałoby się drugie tyle win...
Usprawiedliwiał się wyrazem czerwonych od bezsenno
ści oczów — oczy te prosiły o przebaczenie tak potulnie,
tak miło, że srogie wyrazy milkły na ustach. Dziecko
wypraszało od kary mężczyznę.
Patrz na doktora, na tego żelaznego męża o ner
wach ze stali. Z jakąż zimną krwią tnie świeżo przy
niesionego trupa, lub robi niebezpieczną operacyę. Je
den rys tej twarzy nie drgnie, „on" stoi chłodriy i nie
wzruszony, brocząc ręką we krwi. Idź za nim do do
mu. Cóż on robi? Umył ręce w karbolowej wodzie
i zasiadł na dywanie ze swym dwuletnim synkiem. Ba
wi się tekturowym niedźwiedziem i wycina lalki z pa
pieru. Teraz zaprzągł kota do wózka i usiłuje wytre
sować go do zaprzęgu. Nagle dzwonek odzywa się
w przedpokoju. To chory w przystępie gorączki prze
rwał bandaże. Budzi się mężczyzna w dziecku—lekarz
śpieszy ratować konającego, kot tymczasem wraz z wóz
kiem ucieka.
O tak! są to stare dzieci, pełne fałszu i obłudy,
pełne kłamliwych pieszczot i pocałunków, ale zarazem
Strona 6
chwilami tak dobre, tak poczciwe, źe ból przez nich
przebyty niknie w zapomnieniu, a same chwile szczęścia
pozostają nam w pamięci.
Są mężczyźni egoiści, ale są pełni poświęcenia dla
drugich. Przed ich wyższością umysłową my kobiety
winneśmy ugiąć czoła. Najgłupszy mężczyzna jest
mądrzejszy od najrozumniejszej kobiety. To fakt —
emancypacya nic tu nie pomoże...
Tak, dziecko moje, zechciej wreszcie zrozumieć, że
„on" przewyższa ciebie. Czy w złem, czy w dobrem—on"
wyżej ud nas stoi; w przewrotności nikt mu nie doró
wna, w zaparciu się siebie, w mrówczej pracy, w miło
ści podnioślejszej idei żadna z nas mierzyć się z „nim"
nie może.
Nawet w kokietery i „on" może być twoim mi
strzem.
Uważaj tylko dobrze, gdzie usiędzie mężczyzna
wchodzący do salonu. Z pewnością przed lustrem.
Rozmawiając, rzuca od czasu do czasu ukradkiem spoj
rzenie w zwierciadło i poprawia krawat. Znałam czło
wieka niezmiernie poważnego, piastującego znaczny
urząd, szanowanego przez wszystkich, który podczas
ważnej rozmowy przypatrywał się sobie w lustrze z nie
zmiernem zadowoleniem. O wojskowych już nawet nie
wspominam, bo sądzę, że ci mogliby swój portret odry
sować z zamkniętemi oczami, tak często przypatrują
się swej twarzy.
Teraz przystąpmy do najważniejszej kwestyi.
Chcesz widzieć jak wygląda „on" — zakochany?
Jesteś dziewczyną obdarzoną nadzwyczajnym tem
peramentem i bujną wyobraźnią.
Strona 7
Naczytałaś się rozwodnionych romansów i marzysz o sztyletach,
truciznach, zdradach, wiarołomstwach i t. d.
W rzeczywistości rzecz się nie tak tragicznie
przedstawia.
„On" — zakochany!
Rzeczywiście, ciekawe to zjawisko, a naprawdę bar
dzo obecnie rzadkie, objawia się w tak różnorodny spo
sób, że w kłopocie jestem, jakby ci tę rzecz jasno wy
tłumaczyć. Weź więc takie duże dziecko z wąsami, do
daj mu trochę poezyi, wyra chowania, słabą dozę me
lancholii, przyzwoitą porcyę kokieteryi, i oto „on" zako
chany!
Zresztą oni pozwalają się kochać, ale rzadko bar
dzo kochają sami.
Przywiązują się tylko, czasem przywiązują się bar
dzo. Dowodem te niezliczone pamiątki, które się w ich
biurkach znajdują. Porusz którą pamiątkę, zobaczysz
jak się rozgniewa.
Wielką rolę gra także przyzwyczajeme. Mimo ca
łej świadomości, z jaką my, ćmy biedne, idziemy w pło
mień, uśmiechamy się na sam widok tego płomienia,
choć często wydaje go prosta groszowa łojówka! Zycie
jest krótkie i smutne, bierzemy je na chwilę; kobieta,
mając czulsze nerwy, cierpi więcej i dlatego chętnie wy
dziera temu życiu jasną chwilę. To tak milo zasnąć na
minutę jedną i śnić, że to szczęście trwać będzie całe
życie!
Następuje przebudzenie i czasem... łzy — łza osycha
i znów zasypia się na nowo: „On" nuci tak piękną ko
łysankę, dlaczegóż nie zasnąć w takt tej piosenki? Gdy
Strona 8
„on" śpiewać przestanie, zostanie wspomnienie. I to
przecież coś znaczy. Nie bierz nigdy „jego" słów na
seryo. Gdy „on" mówi, słuchaj; to bardzo przyjemne,
a czasem zabawne. Dziwna rzecz, zkąd on tę elokwen
cyę bierze? W salonie trzech słów zliczyć nie umie,
w zmroku wieczornym mówi bez końca. „On," rozga
dany, jest bardzo zajmującym, a co dziwniejsze, że
chwilami wierzy w to, co mówi. Patrzy ci w oczy,
o! zamknij wtedy swoje; wymowa bawić cię może, wzrok
obezwładni. Dziwna siła leży w takim wzroku, pocią
ga jak przepaść.
Jest jedna wszakże chwila, gdy „on" stanie przed
tobą w innej, poważniejszej roli: zawiedzie cię przed
ołtarz i przysięgnie miłość dozgonną. Jesteś piękną
i młodą, ale masz na nieszczęście znaczny posag. Sto
jąc u stopni ołtarza, pomyśl o tem, a gdy ksiądz zwiąż e
wam ręce stułą, oblicz cyfrę posagowej sumy.
.,On" lubi pieniądze, tak jak my lubimy jedwabie
i koronki. To cię, ochłodzi i nie pozwoli cgzaltacyi
brać górę nad rozsądkiem.
Czasem „on" kocha naprawdę. Ale to nie dla cie
bie ta miłość, dziecko moje. „On" wtedy jest biedny
i kocha również ubogą dziewczynę. Idą do ołtarza,
a w miesiąc później „on" bije ją zapamiętale. Miłość
znika, troska o życie zostaje. "Widzisz więc, że lepszo
twoje położenie.
Gdyby dziewczęta, idące za mąż, zechciały raz zro
zumieć, że małżeństwo nie jest romansem, o, ileż lepiej
byłoby na świecie? Ileż dzieci nie tułałoby się bez
matek! ileż zniszczonych rodzin nie konałoby z hańby
Strona 9
i wstydu! ileż żon nie biegłoby na schadzki występne,
aby w objęciach kochanka szukać dalszego ciągu w wy
obraźni stworzonego romansu! Małżeństwo trzeba brać
jak jest, bez przesady w małżeństwie „on" może stano
wić nawet pewną piękną stronę, ale .na Boga, nie idea
lizujmy i nie żądajmy nadzwyczajności.
Jeśli „on" jest rozsądnym, dozwól mu mieć przewa
gę nad sobą, jeśli brak mu taktu, postępuj według swej
woli, lecz udawaj, że dzieje się tylko wola jego. „On"—
to istota próżna i nadęta, jak bańka mydlana; udawaj
przed nim trwogę — poprowadzisz go na pasku.
Nie wdzieraj się nigdy w tajemnice, czy to męża, czy
kochanka. Każdy z nich ma jakiś ciemny kącik, który
chroni troskliwie przed okiem obcego.
Uszanuj tę piękną stronę jego charakteru, milcz—
gdy jest smutny, śmiej się—gdy wesoły. Jeśli chcesz
mieć raj na ziemi, zaprzej się swej łzy i uśmiechu, rób
to, co „on" — będzie ci wdzięczny i odpłaci pieszczotą
lub dobrem słówkiem.
„On" jest egoistą, ale niewdzięczność mu obca —
prędzej lub później delikatność twoje ocenić potrafi.
Mówiłam ci już, że „on" jest naturą wrażliwą na
wpływy zewnętrzne: dekoracye, akcesorya znaczą u nie
go wiele. Kobieta, umiejąca używać efektów światła,
może być nawet kochaną, naturalnie niedługo.
Wogóle nie potrzeba w żadnych związkach liczyć
na ich trwałość. Mężczyźni imponują mi swoją pyszną
niestałością. Gdy odchodzi od ciebie, „on" jest zupeł
nie spokojny, łzy nie robią na nim wrażenia. Dener
wują go najwyżej.
Strona 10
Jeśli używam wyrazu „odchodzi," używam go zupeł
nie stosownie. Nawet w małżeństwie, gdy przysięgą
i konwenansem związany pozostaje przy tobie życie
całe, „on" wszakże odchodzi.
Trup zimny, przykuty łańcuchem niewoli, wlecze
sie obok ciebie, a serce jego gdzie?... a uczucie serde
czne?... a przywiązanie istotne?... Masz jego — sza
cunek!
No tak! to bardzo ładne słowo. Gra ono rolę sło
niny w łapce na myszy. Biedna myszka kręci się po
klatce, ale słonina uśmiecha się do niej ponętnie.
I to coś znaczy.
Mówiliśmy o mężach. Weźmy teraz idealniejszą
stronę: mówmy o „nim," wkradającym się wśród cieni
nocnych do gniazd rodzinnych, aby tam kłamaną miło
ścią siać smutek i żałobę, a często zbrodnię. Jesteś tak
piękną, w oczach twych migoce tyle fosforycznych świa
teł, że nawet ołtarz nie uchroni cię od zakazanych po
kuszeń... Wtedy "on" jest najniebezpieczniejszy.
Przyjdzie do ciebie z dźwiękiem muzyki balowej,
lub uśmiechnie się w koncertowej sali. Jego błękitne
lub czarne oczy palić cię będą jak rozpalone żelazo,
a dotknięcie dłoni zbudzi płomień w twych żyłach.
„On" kusić cię będzie obietnicą nieznanych rozko
szy. Szalona! nie wierz temu. Mąż twój da ci to sa
mo bez trwogi i niebezpieczeństw, bez upadku, bez utra
ty godności twej własnej. Gdy osuniesz się zwyciężona
do stóp kochanka, uczujesz jakby pchnięcie sztyletu
W serce. Ból ten straszny, przenikający do głębi,
trwać będzie wiecznie, nawet po „jego" zniknięciu.
Strona 11
Wspomnienie o „nim" razić cię będzie do grobu.
Ty zostaniesz z wieczną dla siebie pogardą, „on"
z uśmiechem tryumfatora pójdzie dalej łowić w swe
siatki niedoświadczone ptaszki.
Oto los twych poszukiwań za nadzwyczajną mi
Czasem rzecz cała kończy się inaczej. Ale to nadto
bolesne, abym ci o tern mówić miała. Wiedz w każdym
razie, że „on" niebardzo cierpi; smutną stroną medalu
będziesz zawsze... ty.
Od czasu do czasu słyszysz o nadzwyczajnych wy
padkach. Ach! ktoś się z miłości zastrzelił lub powie
sił. Czasem to bywa „on" właśnie. Nie wierz nigdy
w podobne brednie. Powodem samobójstwa — rozstrój
umysłowy. „On" z miłości nigdy nie umiera. Podo
bno Romeo umarł, ale to pewnie z innych powodów.
Zresztą to było tak dawno, jeszcze w tych czasach, gdy
kobiety nosiły bufiaste rękawy; dziś i rękawy są inne,
i serca mężczyzn zmieniły się zupełnie.
Bądź więc spokojną; gdy „on" mówi „ja się zabi
ję!" — śmiej się serdecznie.
„On" żyć będzie i jeszcze nabierze tuszy. To zwy
kłe zjawisko u bardzo romansowych osób.
Wytwórz sobie odrębne o „nim" pojęcie. Bierz go
z następującej strony:
„On" jestto istota złożona z krwi, kości i — tempe
ramentu. Jest egoistą w gruncie, a chwilami uniesiony
ekstazą, zdolny do największych poświęceń. Ma rozum,
a czasem bardzo ładne wąsy. Jest skończoną kokietką,
nieznoszącą oporu i szalenie siebie pewną. Gdy mu się
cokolwiek nie uda, przybiera pozór obojętności, choć
Strona 12
w duszy szaleje z gniewu. Jeśli jest dobrze wychowa
ny, milczy; jeśli źle lub wcale nie jest wychowany, obma
wia ciebie w sposób najfatalniejszy. Ma namiętność
chwilową, straszną, podobną do pożaru lasu; gdy zobo
jętnieje, niczem w obec niego góra lodowa. Honoru
swego strzeże jak oka w głowie, z twoim honorem
igra jak kot z myszą. Pieszczoty jego są podobne do
łaszenia się pantery, która biorąc jadło z ręki
dozorcy, patrzy, w który palec ukąsić swego chle
bodawcę.
Czasami czyni to bezwiednie, bo zdaje mu się chwi
lami, że cię kocha nad życie. Lubi papierosy i zapach
heliotropu. Woli wszakże woń stajenną, a do konia
przywiązuje się zapamiętale. Płacze chwilami, ale to
więcej ze złości, niż z bólu.
Na wszelkie cierpienia fizyczne niewytrzymały,
znosi wszakże rany, otrzymane na polu bitwy, z dziwną
cierpliwością.
Idzie w ogień bojowy, a w czasie pokoju boi się
psa i kota. Lubi pasyami plotki i ma zawsze spory
ich zapasik.
Chętnie biegnie na rendezvous, a mimo to spóźnia
się najczęściej. Lubi drzemać po obiedzie i długo
czuwać w nocy.
Gra w karty namiętnie, pije czasem do upadłe
go. Nie mówię o ludziach nałogowych. Ci są cho
rzy.
Jak ci wyżej wspomniałam, każdy ma swą poezyę
i ta sprowadza go chwilowo do wymiarów dziecka.
Trzeba umieć tę chwilę uchwycić i spożytkować. W tem.
Strona 13
cała sztuka.
A teraz, droga moja, daruj, że zdarłam tę tkankę
iluzyj, którą dokoła „niego" osnułaś. Życie jest nie
ubłagane, rzeczywistość zarysowuje się coraz silniej,
ideał lubi ostrygi i szampana. Nie rób z życia trage
chetnie,nie dramatyzuj, a będziesz szczęśliwą. Słuchaj
chętnie, co ci "on" mówi, notuj w pamięci i uśmie
chaj się z tego. Zobaczysz, że ci niedługo drugi
„on," jak echo, to samo powtórzy. Powiesz mu wte
dy: 'das war schon alles da gewesen" a „on" śmiać
się będzie wraz z tobą.
Poezyę możesz sobie wytworzyć, a „on" ci w tem
dopomoże. Tylko uważaj te chwile jako antrakt
teatralny i podnoś czempredzej kurtynę. Przeciągnię
ty antrakt nuży, a strzeż się poziewania — to naj
zgubniejsze.
"Więcej nie mam ci nic do powiedzenia. Posyłam
ci szkic szybko i pobieżnie skreślony — czy trafny?
Życie ci odpowie.
sierpnia r., Lwów.
PIERWSZY POCAŁUNEK.
OBRAZEK Z ŻYCIA.
Strona 14
Pracowali oboje na kawałek chleba.
On był murarzem, a ona wyrobnicą. Podczas gdy
on na kilkupiętrowem rusztowaniu stał zawieszony mię
dzy niebem a ziemią, ona nosiła na zgiętych plecach
pełne deszczułki cegieł, zatrzymując się chwilami dla
nabrania oddechu. Pokochali się przy pracy, wśród
strasznych upałów lipcowych, gdy słońce zdawało się
tchnąć żarem na spieczoną ziemie.
Pracowali przy budowie trzypiętrowej kamienicy.
Roje robotników zatrudniała ta fabryka.
Przechodniom zdawało się, że patrzą na olbrzymie
mrowisko ruchliwe, skrzętne, pełne życia i pracy.
Czerwony pył ceglany pokrywał deski i belki po
rozrzucane dokoła. Przedostawał się przez oparka
nienie i osiadał na odzieży przechodniów. Robotnicy
byli cali tą ceglaną barwa pokryci. Ich nędzne płó
cienne suknie zdawały się być zrobione z jednego ma
teryału. Było to niby wojsko umundurowane, niby
pułk jakiś zebrany z siwych mężczyzn, starych kobiet,
młodych dziewcząt i małych dzieci.
W południe zasiadali do posiłku i nabrania sił do
dalszej pracy. Niektórzy spali, znalazłszy sobie trochę
Strona 15
cieniu pod parkanem. Głowy ich tonęły w piasku lub
spoczywały na ostrym, wystającym bruku. Czasem
zdejmowali ze siebie podarty kaftan i składali go za
miast poduszki. Był to jednak zbytek i zamiłowanie
w wygódkach niepotrzebne. To też wyśmiewano się
z tych wpół nagich sybarytów i nazywano „anazada
mi" *). Siadano zwykle rzędem nad wyschniętym rynszto
kiem,! jedząc chleb lub strawę z potłuczonych garnków,
rozmawiano dużo i głośno. Zdawało się, że to milcze
nie, które musieli zachować przy pracy ze względu na
znużenie, nagromadza tak wielką ilość słów i myśli w ich
umysłach, że przepełniona pierś masą zdań musi sobie
ulżyć w jednogodzinnej przerwie. Ztąd chaotyczna
i bezładna mowa brzmiała w powietrzu, jak dzwon roz
bity bez dźwięku, harmonii i porządku. Poza rzędem
robotników grupowały się ich żony, czekające na naczy
nia, w których przyniosły mężom strawę. Były to ko
biety młode, najczęściej praczki lub posługaczki. Na
suwały na głowy chusteczki, chroniąc się od słońca i pa
trzyły ukosem na wyrobnice, rozmawiające poufale zmę
żami. Te kobiety o bezwstydnym wyrazie twarzy, z ce
glastemi rękami i twarzami, przerażały biedne i ciche
Fraczki, napełniając serca ich trwogą o wierność mał
żeńską. Gdy mężowie zjedli już obiad, żony odchodzi
ły, zbierając wyszczerbione puste garnki. Wracały
wązkiemi uliczmi, smutne i zamyślone, potykając się
*) Ananasami. (Przyp. aut.)
o przechodniów. Niektórzy z robotników, zwłaszcza
młodzi i nieżonaci, szli do poblizkiego szynku. Tam
dla ochłodzenia pili wódkę. Niekiedy wśród gwaru
Strona 16
i krzyku wyprowadzano jednego lub dwóch podrapa
nych, pokrwawionych i odstawiano ich pod eskorta, po
licyantów do gmachu policyjnego. Stanowiło to milą
dywersyę—nad rynsztokiem rozprawiano wtedy szeroko
i gorąco, rozbierając całą sprawę do najdrobniejszych
szczegółów. Trwało to do chwili rozpoczęcia robót:
później nikły rozmowy, spory odkładano na jutro, i znów
chodziły zgarbione kobiety po ważkich deszczułkach,
a obdarci mężczyźni kołysali się między niebem i zie
mią. Ponad tym bosym i brudnym tłumem świeciło
wspaniałe złote słońce, aż krwawe z gorąca, jakie wy
dzielało z siebie. Jaskrawe promienie czerwieniły się
jak purpura kata ponad głowami nieszczęśliwych, prze
znaczonych na długie konanie moralne i fizyczne.
Słońce torturowało te biedne zniszczone ciała, zawiędle
wśród potu i pyłu. A przecież nie skarżyli się oni
wcale—zdawało się, że nie czują nawet tej palącej po
wodzi, jaka ich wkoło oblewa; szli dalej, kując, lepiąc,
wożąc taczki, wyciągając sznury lub mieszając wapno.
Z okiem wlepionem bezmyślnie w stosy cegły lub białą
powierzchnię wapna, stały tam dziewczyny pełne życia,
młodości, a nawet urody. Kształtne usta rozchylały
się po to tylko, ażeby wyzionąć jakieś potworne prze
kleństwo lub wysłać przyjaciółkę do stu dyabłów.
Inne brały się pod boki i chichotały cichym, stłu
mionym śmiechem. Zatykały sobie kułakami ust;i
i zdawały się być ubawione miłością dwóch przyjació
łek. Zresztą istoty te zatraciły w sobie wszystko, co
kolwiek mogły mieć kobiecego. Pod grubą warstwą
ceglanego pyłu znikła płeć i zacierał się wdzięk kobie
Strona 17
cy Wspólność pracy, to zrównanie sił fizycznych, grze
bały cały urok, jaki obecność kobiet na robotnikach
mogła wywierać. Dlatego zasmucone żony, odchodzące
codziennie z troską w sercu, nie powinny były tak bar
dzo podejrzewać swoich mężów. Ta setka ludzi, żyjąca
ze sobą od świtu aż do zmierzchu, nie myślała o miło
stkach lub nawet o trwalszej przyjaźni. Praca, zamiast
uszlachetniać, czyniła z nich zwierzęta domowe, woły
w jarzmie, konie w deptaku. Ta cegła przygniatała
im serca, wapno zamurowywało umysły, kielnia wygła
dzała resztki szlachetniejszych popędów. Rozchodzono
się bez żalu, bez tęsknoty, bez pragnienia jutra.
Rano schodzono się obojętnie, bez uśmiechu i za
dowolenia.
Nic ich nie wiązało, nic ich nie łączyło.
Ale i między tymi ludźmi zdarzył się wyjątek.
Wśród tych desek i cegieł, tego pyłu i wapna—
pod tem pałacem purpurowem słońcem pokochało się
dwoje ludzi.
Ona nie była ładna; można nawet powiedzieć, że
była najbrzydszą pomiędzy wszystkiemi, a mimo to ona
jedna zachowała urok swój niewieści. Była średniego
wzrostu i niezmiernie wątłej budowy. W losy jasno,
czerwone od cegły, przylegały do czoła i spadały
w dwóch cieniuchnych warkoczach na ramiona. Z ca
łej tej okrągłej twarzyczki wiała jakaś dobroć i wielka
łagodność. Oczy jej szare, smutne, były zwykle spu
szczone ku ziemi. Szła wolno, leniwie, ale z dziwnym,
niezgrabnym wdziękiem. Uśmiechała się rzadko i nie
mówiła prawie nigdy. Koleżanki nie słyszały jej głosu:
nazywano ją dla powolnego usposobienia słodkiem mia
Strona 18
nem „niedołęgi." Nie broniła się nigdy, lecz brała ce
głę i szła na najwyższe piętro, chyląc się pod ciężarem,
który dźwigała na sobie. W godzinach odpoczynku
nie siadała nad rynsztokiem—stawała zwykle pod par
kanem, i zjadłszy chleb, patrzyła smutno przed siebie.
Nikt nie wiedział, co była za jedna i zkąd pochodzi.
Nazywała się Marysia. Gdy dzwoniono na AniołPań
ski, klękała w kąciku i modliła się przez chwilę. Pię
kniała wtedy—taki wyraz nieprzebranej wiary oblewał
jej wątłą postać. Inne dziewczyny wyśmiewały tę co
dzienną modlitwę. Nie odpowiadała im wcale; powoli
znużyły się i zostawiły ją w spokoju.
Pomiędzy robotnikami jeden tylko zwrócił jej uwa
gę. Był to ładny i smukły chłopiec o ciemnych wło
sach i dużych czarnych oczach. Pracował chętnie,
a praca nie męczyła go wcale. Nieraz z uwielbieniem
stawała i patrzała, jak chłopak ten nucąc piosenkę, sta
wał na trzypiętrowej wysokości i wygładzał kielnią
wapno, nie trzymając się nawet ręką zawieszonych sznu
rów.
Stojącej na dole dziewczynie serce biło gwałtownie.
Wszakże i ona sama wchodziła na najwyższe piętra,
a nie dostawała, zawrotu głowy. Ale to było co innego.
Ona nie bała się śmierci, nie myślała o niej wcale. Ale
on!—ach! gdyby on spadł z tej wysokości! Coby wtedy
się stało!... I cisnęła ręce do piersi, zamykała oczy,
doznając dziwnego bólu w gardle i w głowie. Nie umia
ła sobie zdać sprawy z tego uczucia. Powoli widok
młodego chłopca stał się jej koniecznie potrzebnym—
nie pragnęła nic więcej, jak tylko go widzieć. Byłaby
umarła ze wstydu, gdyby był dostrzegł jej oczy, które
teraz coraz częściej podnosiła od ziemi. Gdy przecho
Strona 19
dził koło niej, przy ciskała się do desek parkanu, pra
gnąc się zrobić jaknajmniejszą... Ręce jej zaciskały
na piersiach nerwowym ruchem brudny niebieski kafta
nik. Ale gdy przeszedł, oddychała głębiej i wiodła za
nim tęsknym wzrokiem tak długo, dopóki nie ujrzała
go znów na szczycie murów. Wtedy brała cegłę lub
szaflik z wapnem i szła po improwizowanych wschodach,
śpiesząc się, o ile pozwalał jej powolny temperament,
aby jaknajszybciej powrócić na ziemię. Stawała znówr,
podnosiła oczy, rzucając okiem na młodego murarza.
Rzekłbyś, że w tym widoku czerpie siły do nowej pracy.
Kochała go, nie zdając sobie sprawy z tej miłości, wy
rosłej wśród nędzy i potu. Uczucie to rozwinęło się
w jej sercu, jak kwiat na opuszczonej mogile. Zycie
zaczynało dla niej nabierać uroku — biedne stworzenie
poczęło się uśmiechać do słońca i wyciągać ręce po zie
lone liście kasztanów rosnących w sąsiednim ogrodzie.
Miewała teraz chwile zadumy, wśród której uśmiech
zakwitał nagle na jej wybladłych wargach. W sercu
tej opuszczonej, spracowanej dziewczyny nastała nagle
jakaś błogość nieokreślona, rzewność—coś, co jej kaza
ło ocierać uśmiechem łzę, która jak gość nieproszony
ci snęła się do jej oczów.
Kochała go.
Dawniej praca męczyła ją, godziny wlokły się z prze
rażającą powolnością; spoglądała co chwila na słońce,
czekając niecierpliwie, kiedy jego wspaniała kula zapa
dnie w niezmierzoną głębię. Dziś z żalem spoglądała
na gasnące promienie; radaby dzień przedłużyć do nie
skończoności. Odchodziła wolno, oglądając się czasami.
Tam, na rogu, koło parkanu stał chłopak, zapalając pa
pierosa, którego sobie naprędce z ordynarnego skręcał
Strona 20
tytuniu. Puszczał zwolna błękitny dymek, który zakre
ślając kółka, niknął w powietrzu. Marysię zachwycały
te kółka i stanowiły przedmiot jej rozmyślań niedziel
nych. Gdy szła do kościoła wśród gwaru tłumów świą
tecznie przystrojonych, myślała ciągle o nim i o tym
niebieskim obłoczku, który się nad nim unosił. Ludzie
potrącali ją, a ona szła dalej zamyślona.
On nie zwracał na nią uwagi. Był to chłopiec mło
dy, zdrów, pełen życia i energii. Odważny nad
podziw, szedł na najwyższe rusztowania z uśmie
chem i piosenką. Zawieszony na sznurach, śmiał się
do kolegów, przesyłając im żarty i wesołe słówka. Nie
dbał o strój, nie bawił się w eleganta, a mimo to nie
miał nigdy pieniędzy. Pożyczał na wieczne nieodda
nie—a to jedno usprawiedliwiało pustkę w jego kiesze
niach. Był sierotą po murarzu i już od dzieciństwa
przyzwyczaił się do cegły i wapna. Czuł się też wśród
tych czerwonych murów jak u siebie; była to jego
ojczyzna, religia—świat cały.
Wołano nań: Pawle!
Stojąca na dole dziewczyna w niebieskim kaftaniku
drgała nerwowo ilekroć zawołano: „Pawle!" płoniła się
i bladła naprzemian. Imię to miało dla niej dźwięk
i harmonię nieporównaną. Gdy potem wśród ciszy no
cnej budziła się ze snu, powtarzała, patrząc na gwiazdy
iskrzące się na ciemnem tle nieba: „Pawle! Pawle!..."
Mówiła to cicho i z trwogą jakąś.
Mieszkała tak zwanym „kątem," to jest zajmo
wała siódmą część maluchnej izdebki. Leżała tuż pod
oknem i patrzyła na gwiazdy.
Dokoła niej spracowani współlokatorowie spali
twardo, kamiennie. Mimo to dziewczyna lękała się,