Zapolska Gabriela - NOWELE tom I I I

Szczegóły
Tytuł Zapolska Gabriela - NOWELE tom I I I
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zapolska Gabriela - NOWELE tom I I I PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zapolska Gabriela - NOWELE tom I I I PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zapolska Gabriela - NOWELE tom I I I - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Zapolska Gabriela NOWELE TOM I I I Twój list ostatni wprawił mnie w kłopot nie mały, Zanadtoś ciekawa, panienko moja. Zadajesz pytanie, za które, jak sama się przyznajesz, rumienisz się powyżej uszów. Ej! ej! dziewczynko, czy nie za wcześnie podobne zagadki rozwiązywać pragniesz? Zart na stronę, alezkąd w siedmnastoletniej głowie roją się podobne myśli? Czy to pozostałości dortoir'ów klasztornych? marzeń za kotarami pensyonarskich łó żeczek podczas bezsennych nocy? Czy wśród ciszy niemal religijnej przyszła do ciebie ta nierozwiązana dla nas kobiet zagadka, która się „on" nazywa? Sfinks to dość milczący, mimo pozorów świegotliwej kumoszki, ale trafić do tego sfinksa łatwo, a gdy się po trąci o czułą strunę, sam resztę dośpiewa. Dobrze zrobiłaś, zwracając się do mnie; nie jestem pesymistką, a różowe złudzenia nie istnieją dla mnie "Weźmiemy juste milieu i z tego punktu bez uprzedzeń, bezstronnie rozpatrzymy zapytanie twoje. Pragniesz wiedzieć coś o „nim," a pod to miano „on" podciągasz istoty znane ci przez kratę klasztoru lub z ukradkowych spojrzeń wakacyjnych. Lachons le Strona 2 mot... mężczyzn. Mężczyzn jest na utrapienie nasze bardzo dużo i bar dzo mało na kuli ziemskiej. Bardzo dużo dlatego, aby kobietom dokuczać, bardzo mało dla tej prostej przy czyny, że tyle starych panien chodzi po świecie!... Ten twój „on" ma tyle gatunków, odmian tyle. W kłopo cie jestem prawdziwym, jak ci go przedstawić. Czy chcesz go we fraku, z szapoklakieni w ręku, pierś zdobna orderami kotylionowemi, wąsik mały, spoj rzenie powłóczyste, pokryte pancerzem... czarnej kami zelki? Oto stoi i niagnetyzuje cię wzrokiem. Patrz!... idzie ku tobie, poprosi cię o taniec; spuszczasz główkę zarumieniona, już chcesz wstać, spoglądasz, Boże! on prosi twoje sąsiadkę! Tańczą razem i „on" się uśmie cha. To strategik nielada! pragnie się drożyć — o, patrz! znów stoi opodal; oparł się o konsolę i wachlu je szapoklakiem. Zamglony wzrok utkwił w ciebie, bie dna dziewczynko, ty się kręcisz jak na rozżarzonych węglach. Znam to! komedya to balowa bez skutku i głębszego znaczenia. Śmiej się z tej melancholii i mglistego spojrzenia. Pójdź lepiej do bufetu i zjedz lody, ochłodnie ci rozpalona buzia, a zresztą „on" chę tniej tam podąży za tobą. Melancholia nie wyklucza dobrego apetytu. A mo że ten obrazek sprawia ci niemiłe wrażenie? Pragniesz widzieć „go" inaczej. A więc dobrze. Oto idzie ulicą, w króciuchnym paletocie z cylinder kiem na lewem uchu, tak zwany „epouseur." Uśmiecha się do siebie i podnosi jedno ramię znacznie wyżej od drugiego, a to w chwalebnym celu utrzymania w równo wadze zielonkowatego palta. Jasne, rzadkie bokobro Strona 3 dy rozweselają jego oblicze. Zadowolniony z siebie nu ci walca z „Palestranta" lub piosnkę „Carmeny." Ko biety przechodzą, "on"idzie dumny ze sprawionego wra żenia. Wyobraża sobie biedak, że każda o „nim" tyl ko myśli i cierpi przez niego. Patrz! w loży parterowej rozsiadła się ruina „jego." Wyczerniony, wysznurowany, róż ma na policzkach!... Binokle podwójnie złożone ułatwiają mu przyglądanie się tobie, a róża w butonierce więdnie od samego sa siedztwa tej zniszczonej twarzy. Ale „on" zadowolony uśmiecha się jak stara kokietka, i rozpowiada znudzo nemu sąsiadowi o zaczepnej wojnie, jaką prowadzi z młodziuchną boną, mieszkającą w tym samym domu. Człowiek ten był lalką i zostanie nią do grobo wej deski. Są jeszcze inni, ale tych ty, wybranka losu, spotykać nie możesz. Ci inni, to biedni ludzie pracy, talentu, nauki. Ja znam ich bliżej, wierz mi, pomiędzy nimi kryje się „on" prawdziwy. A jednak źle mówię. Nawet ten bohater balowy, ten epouseur, ta zrujnowana lalka, są temi ideałami, co nam życie w raj lub piekło zmienić mogą. Ja mam jedno słowo na określenie mężczyzn. Są to „dorosłe dzieci." Tak, powtórzę to nie raz, ale tysiąc razy. Śmieszne to, gdy drobna kobieta powie na wysokie go, siwiejącego mężczyznę „dziecko," a przecież wtedy znalazła prawdziwe słowo dla swego ukochanego. My kobiety pieścimy się, stwarzamy sobie same ten świat pieszczot i uśmiechów, w którym tak chętnie go spodarujemy, a przecież prawdziwem dzieckiem z po między nas dwojga jest „on" — tylko „on. Strona 4 I każdy z nich, nawet nałogowy pijak, obszarpany wyrobnik, wykwintny szuler ach! złodziej nawet ma w głębi swej duszy czystą, poetyczną nutę, która raz tracona, może mu grać wśród wszystkich życia kolei. Ty, młode, niedoświadczone dziewczę, nawet me mo żesz wiedzieć, ile kobieta ma sposobów do wydostania jasnej chwili z najsmutniejszego dnia całego. Trzeba umieć patrzeć w głąb, duszy, szukać, a raz poznawszy słabą stronę, położyć na niej swą dłoń, nie dla zabliźnienia rany, ale dla przyniesienia ulgi chwilo wej; nie dla powstrzymania nad przepaścią, bo na to dłoń nasza zasłaba, ale dla sprowadzenia na chwilę z bagniska w jaśniejsze, promienniejsze strony. Widziałam mężczyznę, w którego duszy umarły na pozór wszelkie szlachetniejsze chęci, żył bez jutra, bez Boga, bez czci i honoru; był to istny cygan wśród ludzi, poniewierany i odtrącany przez wszystkich, a przecież cynizm jego milkł wobec prostej piosnki Schuberta, którą posłyszał graną o wieczornym zmroku. Płakał wtedy jak dziecko i słuchał rzewnej melodyi, powtarza jąc: „po co ja żyję? po co ja żyję?" Znałam znów człowieka tak gwałtownego, że wszyst kie huragany malały i nikły wobec jego gniewu. Szalał z wściekłości za lada drobnostką i rwał się do noża. Czy wiesz, co go uspakajało?... Oto srebrny promień księżyca. Ten czysty blask robił go małym i powolnym jak jagnię. Patrzył w księżyc i uśmiechał sie dobrym, dziecinnym uśmiechem. Zdawało się wtedy, że ten człowiek jest aniołem dobroci. Studyowałam raz wykwintnego dandysa, który wśród rzeczywistych i olbrzymich trosk materyainych rozry wał sięrysując karykatury samego siebie. Było to Strona 5 także dobre, miłe dziecko, dowcipne i smutnowesołe. Gdyby go kto zobaczył pochylonego nad ćwiartką pa pieru, kreślącego coś z zajęciem, sądziłby, że „on" rachunki robi. Nie! — on rysował swoje karykaturę. Znałam także człowieka olbrzymiej inteligencyi i ta lentu. Było to coś nakształt Heinego. Pisał drobne, krótkie piosenki. Czytając je, otwierało się niebo — on sam życiem swojem grzązł w błocie. Gdy się go ła jało, uśmiechał się potulnie i patrzył z przymileniem w oczy. Było tyle dziecka w tym dorosłym mężczyźnie, że mu za ten uśmiech darowałoby się drugie tyle win... Usprawiedliwiał się wyrazem czerwonych od bezsenno ści oczów — oczy te prosiły o przebaczenie tak potulnie, tak miło, że srogie wyrazy milkły na ustach. Dziecko wypraszało od kary mężczyznę. Patrz na doktora, na tego żelaznego męża o ner wach ze stali. Z jakąż zimną krwią tnie świeżo przy niesionego trupa, lub robi niebezpieczną operacyę. Je den rys tej twarzy nie drgnie, „on" stoi chłodriy i nie wzruszony, brocząc ręką we krwi. Idź za nim do do mu. Cóż on robi? Umył ręce w karbolowej wodzie i zasiadł na dywanie ze swym dwuletnim synkiem. Ba wi się tekturowym niedźwiedziem i wycina lalki z pa pieru. Teraz zaprzągł kota do wózka i usiłuje wytre sować go do zaprzęgu. Nagle dzwonek odzywa się w przedpokoju. To chory w przystępie gorączki prze rwał bandaże. Budzi się mężczyzna w dziecku—lekarz śpieszy ratować konającego, kot tymczasem wraz z wóz kiem ucieka. O tak! są to stare dzieci, pełne fałszu i obłudy, pełne kłamliwych pieszczot i pocałunków, ale zarazem Strona 6 chwilami tak dobre, tak poczciwe, źe ból przez nich przebyty niknie w zapomnieniu, a same chwile szczęścia pozostają nam w pamięci. Są mężczyźni egoiści, ale są pełni poświęcenia dla drugich. Przed ich wyższością umysłową my kobiety winneśmy ugiąć czoła. Najgłupszy mężczyzna jest mądrzejszy od najrozumniejszej kobiety. To fakt — emancypacya nic tu nie pomoże... Tak, dziecko moje, zechciej wreszcie zrozumieć, że „on" przewyższa ciebie. Czy w złem, czy w dobrem—on" wyżej ud nas stoi; w przewrotności nikt mu nie doró wna, w zaparciu się siebie, w mrówczej pracy, w miło ści podnioślejszej idei żadna z nas mierzyć się z „nim" nie może. Nawet w kokietery i „on" może być twoim mi strzem. Uważaj tylko dobrze, gdzie usiędzie mężczyzna wchodzący do salonu. Z pewnością przed lustrem. Rozmawiając, rzuca od czasu do czasu ukradkiem spoj rzenie w zwierciadło i poprawia krawat. Znałam czło wieka niezmiernie poważnego, piastującego znaczny urząd, szanowanego przez wszystkich, który podczas ważnej rozmowy przypatrywał się sobie w lustrze z nie zmiernem zadowoleniem. O wojskowych już nawet nie wspominam, bo sądzę, że ci mogliby swój portret odry sować z zamkniętemi oczami, tak często przypatrują się swej twarzy. Teraz przystąpmy do najważniejszej kwestyi. Chcesz widzieć jak wygląda „on" — zakochany? Jesteś dziewczyną obdarzoną nadzwyczajnym tem peramentem i bujną wyobraźnią. Strona 7 Naczytałaś się rozwodnionych romansów i marzysz o sztyletach, truciznach, zdradach, wiarołomstwach i t. d. W rzeczywistości rzecz się nie tak tragicznie przedstawia. „On" — zakochany! Rzeczywiście, ciekawe to zjawisko, a naprawdę bar dzo obecnie rzadkie, objawia się w tak różnorodny spo sób, że w kłopocie jestem, jakby ci tę rzecz jasno wy tłumaczyć. Weź więc takie duże dziecko z wąsami, do daj mu trochę poezyi, wyra chowania, słabą dozę me lancholii, przyzwoitą porcyę kokieteryi, i oto „on" zako chany! Zresztą oni pozwalają się kochać, ale rzadko bar dzo kochają sami. Przywiązują się tylko, czasem przywiązują się bar dzo. Dowodem te niezliczone pamiątki, które się w ich biurkach znajdują. Porusz którą pamiątkę, zobaczysz jak się rozgniewa. Wielką rolę gra także przyzwyczajeme. Mimo ca łej świadomości, z jaką my, ćmy biedne, idziemy w pło mień, uśmiechamy się na sam widok tego płomienia, choć często wydaje go prosta groszowa łojówka! Zycie jest krótkie i smutne, bierzemy je na chwilę; kobieta, mając czulsze nerwy, cierpi więcej i dlatego chętnie wy dziera temu życiu jasną chwilę. To tak milo zasnąć na minutę jedną i śnić, że to szczęście trwać będzie całe życie! Następuje przebudzenie i czasem... łzy — łza osycha i znów zasypia się na nowo: „On" nuci tak piękną ko łysankę, dlaczegóż nie zasnąć w takt tej piosenki? Gdy Strona 8 „on" śpiewać przestanie, zostanie wspomnienie. I to przecież coś znaczy. Nie bierz nigdy „jego" słów na seryo. Gdy „on" mówi, słuchaj; to bardzo przyjemne, a czasem zabawne. Dziwna rzecz, zkąd on tę elokwen cyę bierze? W salonie trzech słów zliczyć nie umie, w zmroku wieczornym mówi bez końca. „On," rozga dany, jest bardzo zajmującym, a co dziwniejsze, że chwilami wierzy w to, co mówi. Patrzy ci w oczy, o! zamknij wtedy swoje; wymowa bawić cię może, wzrok obezwładni. Dziwna siła leży w takim wzroku, pocią ga jak przepaść. Jest jedna wszakże chwila, gdy „on" stanie przed tobą w innej, poważniejszej roli: zawiedzie cię przed ołtarz i przysięgnie miłość dozgonną. Jesteś piękną i młodą, ale masz na nieszczęście znaczny posag. Sto jąc u stopni ołtarza, pomyśl o tem, a gdy ksiądz zwiąż e wam ręce stułą, oblicz cyfrę posagowej sumy. .,On" lubi pieniądze, tak jak my lubimy jedwabie i koronki. To cię, ochłodzi i nie pozwoli cgzaltacyi brać górę nad rozsądkiem. Czasem „on" kocha naprawdę. Ale to nie dla cie bie ta miłość, dziecko moje. „On" wtedy jest biedny i kocha również ubogą dziewczynę. Idą do ołtarza, a w miesiąc później „on" bije ją zapamiętale. Miłość znika, troska o życie zostaje. "Widzisz więc, że lepszo twoje położenie. Gdyby dziewczęta, idące za mąż, zechciały raz zro zumieć, że małżeństwo nie jest romansem, o, ileż lepiej byłoby na świecie? Ileż dzieci nie tułałoby się bez matek! ileż zniszczonych rodzin nie konałoby z hańby Strona 9 i wstydu! ileż żon nie biegłoby na schadzki występne, aby w objęciach kochanka szukać dalszego ciągu w wy obraźni stworzonego romansu! Małżeństwo trzeba brać jak jest, bez przesady w małżeństwie „on" może stano wić nawet pewną piękną stronę, ale .na Boga, nie idea lizujmy i nie żądajmy nadzwyczajności. Jeśli „on" jest rozsądnym, dozwól mu mieć przewa gę nad sobą, jeśli brak mu taktu, postępuj według swej woli, lecz udawaj, że dzieje się tylko wola jego. „On"— to istota próżna i nadęta, jak bańka mydlana; udawaj przed nim trwogę — poprowadzisz go na pasku. Nie wdzieraj się nigdy w tajemnice, czy to męża, czy kochanka. Każdy z nich ma jakiś ciemny kącik, który chroni troskliwie przed okiem obcego. Uszanuj tę piękną stronę jego charakteru, milcz— gdy jest smutny, śmiej się—gdy wesoły. Jeśli chcesz mieć raj na ziemi, zaprzej się swej łzy i uśmiechu, rób to, co „on" — będzie ci wdzięczny i odpłaci pieszczotą lub dobrem słówkiem. „On" jest egoistą, ale niewdzięczność mu obca — prędzej lub później delikatność twoje ocenić potrafi. Mówiłam ci już, że „on" jest naturą wrażliwą na wpływy zewnętrzne: dekoracye, akcesorya znaczą u nie go wiele. Kobieta, umiejąca używać efektów światła, może być nawet kochaną, naturalnie niedługo. Wogóle nie potrzeba w żadnych związkach liczyć na ich trwałość. Mężczyźni imponują mi swoją pyszną niestałością. Gdy odchodzi od ciebie, „on" jest zupeł nie spokojny, łzy nie robią na nim wrażenia. Dener wują go najwyżej. Strona 10 Jeśli używam wyrazu „odchodzi," używam go zupeł nie stosownie. Nawet w małżeństwie, gdy przysięgą i konwenansem związany pozostaje przy tobie życie całe, „on" wszakże odchodzi. Trup zimny, przykuty łańcuchem niewoli, wlecze sie obok ciebie, a serce jego gdzie?... a uczucie serde czne?... a przywiązanie istotne?... Masz jego — sza cunek! No tak! to bardzo ładne słowo. Gra ono rolę sło niny w łapce na myszy. Biedna myszka kręci się po klatce, ale słonina uśmiecha się do niej ponętnie. I to coś znaczy. Mówiliśmy o mężach. Weźmy teraz idealniejszą stronę: mówmy o „nim," wkradającym się wśród cieni nocnych do gniazd rodzinnych, aby tam kłamaną miło ścią siać smutek i żałobę, a często zbrodnię. Jesteś tak piękną, w oczach twych migoce tyle fosforycznych świa teł, że nawet ołtarz nie uchroni cię od zakazanych po kuszeń... Wtedy "on" jest najniebezpieczniejszy. Przyjdzie do ciebie z dźwiękiem muzyki balowej, lub uśmiechnie się w koncertowej sali. Jego błękitne lub czarne oczy palić cię będą jak rozpalone żelazo, a dotknięcie dłoni zbudzi płomień w twych żyłach. „On" kusić cię będzie obietnicą nieznanych rozko szy. Szalona! nie wierz temu. Mąż twój da ci to sa mo bez trwogi i niebezpieczeństw, bez upadku, bez utra ty godności twej własnej. Gdy osuniesz się zwyciężona do stóp kochanka, uczujesz jakby pchnięcie sztyletu W serce. Ból ten straszny, przenikający do głębi, trwać będzie wiecznie, nawet po „jego" zniknięciu. Strona 11 Wspomnienie o „nim" razić cię będzie do grobu. Ty zostaniesz z wieczną dla siebie pogardą, „on" z uśmiechem tryumfatora pójdzie dalej łowić w swe siatki niedoświadczone ptaszki. Oto los twych poszukiwań za nadzwyczajną mi Czasem rzecz cała kończy się inaczej. Ale to nadto bolesne, abym ci o tern mówić miała. Wiedz w każdym razie, że „on" niebardzo cierpi; smutną stroną medalu będziesz zawsze... ty. Od czasu do czasu słyszysz o nadzwyczajnych wy padkach. Ach! ktoś się z miłości zastrzelił lub powie sił. Czasem to bywa „on" właśnie. Nie wierz nigdy w podobne brednie. Powodem samobójstwa — rozstrój umysłowy. „On" z miłości nigdy nie umiera. Podo bno Romeo umarł, ale to pewnie z innych powodów. Zresztą to było tak dawno, jeszcze w tych czasach, gdy kobiety nosiły bufiaste rękawy; dziś i rękawy są inne, i serca mężczyzn zmieniły się zupełnie. Bądź więc spokojną; gdy „on" mówi „ja się zabi ję!" — śmiej się serdecznie. „On" żyć będzie i jeszcze nabierze tuszy. To zwy kłe zjawisko u bardzo romansowych osób. Wytwórz sobie odrębne o „nim" pojęcie. Bierz go z następującej strony: „On" jestto istota złożona z krwi, kości i — tempe ramentu. Jest egoistą w gruncie, a chwilami uniesiony ekstazą, zdolny do największych poświęceń. Ma rozum, a czasem bardzo ładne wąsy. Jest skończoną kokietką, nieznoszącą oporu i szalenie siebie pewną. Gdy mu się cokolwiek nie uda, przybiera pozór obojętności, choć Strona 12 w duszy szaleje z gniewu. Jeśli jest dobrze wychowa ny, milczy; jeśli źle lub wcale nie jest wychowany, obma wia ciebie w sposób najfatalniejszy. Ma namiętność chwilową, straszną, podobną do pożaru lasu; gdy zobo jętnieje, niczem w obec niego góra lodowa. Honoru swego strzeże jak oka w głowie, z twoim honorem igra jak kot z myszą. Pieszczoty jego są podobne do łaszenia się pantery, która biorąc jadło z ręki dozorcy, patrzy, w który palec ukąsić swego chle bodawcę. Czasami czyni to bezwiednie, bo zdaje mu się chwi lami, że cię kocha nad życie. Lubi papierosy i zapach heliotropu. Woli wszakże woń stajenną, a do konia przywiązuje się zapamiętale. Płacze chwilami, ale to więcej ze złości, niż z bólu. Na wszelkie cierpienia fizyczne niewytrzymały, znosi wszakże rany, otrzymane na polu bitwy, z dziwną cierpliwością. Idzie w ogień bojowy, a w czasie pokoju boi się psa i kota. Lubi pasyami plotki i ma zawsze spory ich zapasik. Chętnie biegnie na rendezvous, a mimo to spóźnia się najczęściej. Lubi drzemać po obiedzie i długo czuwać w nocy. Gra w karty namiętnie, pije czasem do upadłe go. Nie mówię o ludziach nałogowych. Ci są cho rzy. Jak ci wyżej wspomniałam, każdy ma swą poezyę i ta sprowadza go chwilowo do wymiarów dziecka. Trzeba umieć tę chwilę uchwycić i spożytkować. W tem. Strona 13 cała sztuka. A teraz, droga moja, daruj, że zdarłam tę tkankę iluzyj, którą dokoła „niego" osnułaś. Życie jest nie ubłagane, rzeczywistość zarysowuje się coraz silniej, ideał lubi ostrygi i szampana. Nie rób z życia trage chetnie,nie dramatyzuj, a będziesz szczęśliwą. Słuchaj chętnie, co ci "on" mówi, notuj w pamięci i uśmie chaj się z tego. Zobaczysz, że ci niedługo drugi „on," jak echo, to samo powtórzy. Powiesz mu wte dy: 'das war schon alles da gewesen" a „on" śmiać się będzie wraz z tobą. Poezyę możesz sobie wytworzyć, a „on" ci w tem dopomoże. Tylko uważaj te chwile jako antrakt teatralny i podnoś czempredzej kurtynę. Przeciągnię ty antrakt nuży, a strzeż się poziewania — to naj zgubniejsze. "Więcej nie mam ci nic do powiedzenia. Posyłam ci szkic szybko i pobieżnie skreślony — czy trafny? Życie ci odpowie. sierpnia r., Lwów. PIERWSZY POCAŁUNEK. OBRAZEK Z ŻYCIA. Strona 14 Pracowali oboje na kawałek chleba. On był murarzem, a ona wyrobnicą. Podczas gdy on na kilkupiętrowem rusztowaniu stał zawieszony mię dzy niebem a ziemią, ona nosiła na zgiętych plecach pełne deszczułki cegieł, zatrzymując się chwilami dla nabrania oddechu. Pokochali się przy pracy, wśród strasznych upałów lipcowych, gdy słońce zdawało się tchnąć żarem na spieczoną ziemie. Pracowali przy budowie trzypiętrowej kamienicy. Roje robotników zatrudniała ta fabryka. Przechodniom zdawało się, że patrzą na olbrzymie mrowisko ruchliwe, skrzętne, pełne życia i pracy. Czerwony pył ceglany pokrywał deski i belki po rozrzucane dokoła. Przedostawał się przez oparka nienie i osiadał na odzieży przechodniów. Robotnicy byli cali tą ceglaną barwa pokryci. Ich nędzne płó cienne suknie zdawały się być zrobione z jednego ma teryału. Było to niby wojsko umundurowane, niby pułk jakiś zebrany z siwych mężczyzn, starych kobiet, młodych dziewcząt i małych dzieci. W południe zasiadali do posiłku i nabrania sił do dalszej pracy. Niektórzy spali, znalazłszy sobie trochę Strona 15 cieniu pod parkanem. Głowy ich tonęły w piasku lub spoczywały na ostrym, wystającym bruku. Czasem zdejmowali ze siebie podarty kaftan i składali go za miast poduszki. Był to jednak zbytek i zamiłowanie w wygódkach niepotrzebne. To też wyśmiewano się z tych wpół nagich sybarytów i nazywano „anazada mi" *). Siadano zwykle rzędem nad wyschniętym rynszto kiem,! jedząc chleb lub strawę z potłuczonych garnków, rozmawiano dużo i głośno. Zdawało się, że to milcze nie, które musieli zachować przy pracy ze względu na znużenie, nagromadza tak wielką ilość słów i myśli w ich umysłach, że przepełniona pierś masą zdań musi sobie ulżyć w jednogodzinnej przerwie. Ztąd chaotyczna i bezładna mowa brzmiała w powietrzu, jak dzwon roz bity bez dźwięku, harmonii i porządku. Poza rzędem robotników grupowały się ich żony, czekające na naczy nia, w których przyniosły mężom strawę. Były to ko biety młode, najczęściej praczki lub posługaczki. Na suwały na głowy chusteczki, chroniąc się od słońca i pa trzyły ukosem na wyrobnice, rozmawiające poufale zmę żami. Te kobiety o bezwstydnym wyrazie twarzy, z ce glastemi rękami i twarzami, przerażały biedne i ciche Fraczki, napełniając serca ich trwogą o wierność mał żeńską. Gdy mężowie zjedli już obiad, żony odchodzi ły, zbierając wyszczerbione puste garnki. Wracały wązkiemi uliczmi, smutne i zamyślone, potykając się *) Ananasami. (Przyp. aut.) o przechodniów. Niektórzy z robotników, zwłaszcza młodzi i nieżonaci, szli do poblizkiego szynku. Tam dla ochłodzenia pili wódkę. Niekiedy wśród gwaru Strona 16 i krzyku wyprowadzano jednego lub dwóch podrapa nych, pokrwawionych i odstawiano ich pod eskorta, po licyantów do gmachu policyjnego. Stanowiło to milą dywersyę—nad rynsztokiem rozprawiano wtedy szeroko i gorąco, rozbierając całą sprawę do najdrobniejszych szczegółów. Trwało to do chwili rozpoczęcia robót: później nikły rozmowy, spory odkładano na jutro, i znów chodziły zgarbione kobiety po ważkich deszczułkach, a obdarci mężczyźni kołysali się między niebem i zie mią. Ponad tym bosym i brudnym tłumem świeciło wspaniałe złote słońce, aż krwawe z gorąca, jakie wy dzielało z siebie. Jaskrawe promienie czerwieniły się jak purpura kata ponad głowami nieszczęśliwych, prze znaczonych na długie konanie moralne i fizyczne. Słońce torturowało te biedne zniszczone ciała, zawiędle wśród potu i pyłu. A przecież nie skarżyli się oni wcale—zdawało się, że nie czują nawet tej palącej po wodzi, jaka ich wkoło oblewa; szli dalej, kując, lepiąc, wożąc taczki, wyciągając sznury lub mieszając wapno. Z okiem wlepionem bezmyślnie w stosy cegły lub białą powierzchnię wapna, stały tam dziewczyny pełne życia, młodości, a nawet urody. Kształtne usta rozchylały się po to tylko, ażeby wyzionąć jakieś potworne prze kleństwo lub wysłać przyjaciółkę do stu dyabłów. Inne brały się pod boki i chichotały cichym, stłu mionym śmiechem. Zatykały sobie kułakami ust;i i zdawały się być ubawione miłością dwóch przyjació łek. Zresztą istoty te zatraciły w sobie wszystko, co kolwiek mogły mieć kobiecego. Pod grubą warstwą ceglanego pyłu znikła płeć i zacierał się wdzięk kobie Strona 17 cy Wspólność pracy, to zrównanie sił fizycznych, grze bały cały urok, jaki obecność kobiet na robotnikach mogła wywierać. Dlatego zasmucone żony, odchodzące codziennie z troską w sercu, nie powinny były tak bar dzo podejrzewać swoich mężów. Ta setka ludzi, żyjąca ze sobą od świtu aż do zmierzchu, nie myślała o miło stkach lub nawet o trwalszej przyjaźni. Praca, zamiast uszlachetniać, czyniła z nich zwierzęta domowe, woły w jarzmie, konie w deptaku. Ta cegła przygniatała im serca, wapno zamurowywało umysły, kielnia wygła dzała resztki szlachetniejszych popędów. Rozchodzono się bez żalu, bez tęsknoty, bez pragnienia jutra. Rano schodzono się obojętnie, bez uśmiechu i za dowolenia. Nic ich nie wiązało, nic ich nie łączyło. Ale i między tymi ludźmi zdarzył się wyjątek. Wśród tych desek i cegieł, tego pyłu i wapna— pod tem pałacem purpurowem słońcem pokochało się dwoje ludzi. Ona nie była ładna; można nawet powiedzieć, że była najbrzydszą pomiędzy wszystkiemi, a mimo to ona jedna zachowała urok swój niewieści. Była średniego wzrostu i niezmiernie wątłej budowy. W losy jasno, czerwone od cegły, przylegały do czoła i spadały w dwóch cieniuchnych warkoczach na ramiona. Z ca łej tej okrągłej twarzyczki wiała jakaś dobroć i wielka łagodność. Oczy jej szare, smutne, były zwykle spu szczone ku ziemi. Szła wolno, leniwie, ale z dziwnym, niezgrabnym wdziękiem. Uśmiechała się rzadko i nie mówiła prawie nigdy. Koleżanki nie słyszały jej głosu: nazywano ją dla powolnego usposobienia słodkiem mia Strona 18 nem „niedołęgi." Nie broniła się nigdy, lecz brała ce głę i szła na najwyższe piętro, chyląc się pod ciężarem, który dźwigała na sobie. W godzinach odpoczynku nie siadała nad rynsztokiem—stawała zwykle pod par kanem, i zjadłszy chleb, patrzyła smutno przed siebie. Nikt nie wiedział, co była za jedna i zkąd pochodzi. Nazywała się Marysia. Gdy dzwoniono na AniołPań ski, klękała w kąciku i modliła się przez chwilę. Pię kniała wtedy—taki wyraz nieprzebranej wiary oblewał jej wątłą postać. Inne dziewczyny wyśmiewały tę co dzienną modlitwę. Nie odpowiadała im wcale; powoli znużyły się i zostawiły ją w spokoju. Pomiędzy robotnikami jeden tylko zwrócił jej uwa gę. Był to ładny i smukły chłopiec o ciemnych wło sach i dużych czarnych oczach. Pracował chętnie, a praca nie męczyła go wcale. Nieraz z uwielbieniem stawała i patrzała, jak chłopak ten nucąc piosenkę, sta wał na trzypiętrowej wysokości i wygładzał kielnią wapno, nie trzymając się nawet ręką zawieszonych sznu rów. Stojącej na dole dziewczynie serce biło gwałtownie. Wszakże i ona sama wchodziła na najwyższe piętra, a nie dostawała, zawrotu głowy. Ale to było co innego. Ona nie bała się śmierci, nie myślała o niej wcale. Ale on!—ach! gdyby on spadł z tej wysokości! Coby wtedy się stało!... I cisnęła ręce do piersi, zamykała oczy, doznając dziwnego bólu w gardle i w głowie. Nie umia ła sobie zdać sprawy z tego uczucia. Powoli widok młodego chłopca stał się jej koniecznie potrzebnym— nie pragnęła nic więcej, jak tylko go widzieć. Byłaby umarła ze wstydu, gdyby był dostrzegł jej oczy, które teraz coraz częściej podnosiła od ziemi. Gdy przecho Strona 19 dził koło niej, przy ciskała się do desek parkanu, pra gnąc się zrobić jaknajmniejszą... Ręce jej zaciskały na piersiach nerwowym ruchem brudny niebieski kafta nik. Ale gdy przeszedł, oddychała głębiej i wiodła za nim tęsknym wzrokiem tak długo, dopóki nie ujrzała go znów na szczycie murów. Wtedy brała cegłę lub szaflik z wapnem i szła po improwizowanych wschodach, śpiesząc się, o ile pozwalał jej powolny temperament, aby jaknajszybciej powrócić na ziemię. Stawała znówr, podnosiła oczy, rzucając okiem na młodego murarza. Rzekłbyś, że w tym widoku czerpie siły do nowej pracy. Kochała go, nie zdając sobie sprawy z tej miłości, wy rosłej wśród nędzy i potu. Uczucie to rozwinęło się w jej sercu, jak kwiat na opuszczonej mogile. Zycie zaczynało dla niej nabierać uroku — biedne stworzenie poczęło się uśmiechać do słońca i wyciągać ręce po zie lone liście kasztanów rosnących w sąsiednim ogrodzie. Miewała teraz chwile zadumy, wśród której uśmiech zakwitał nagle na jej wybladłych wargach. W sercu tej opuszczonej, spracowanej dziewczyny nastała nagle jakaś błogość nieokreślona, rzewność—coś, co jej kaza ło ocierać uśmiechem łzę, która jak gość nieproszony ci snęła się do jej oczów. Kochała go. Dawniej praca męczyła ją, godziny wlokły się z prze rażającą powolnością; spoglądała co chwila na słońce, czekając niecierpliwie, kiedy jego wspaniała kula zapa dnie w niezmierzoną głębię. Dziś z żalem spoglądała na gasnące promienie; radaby dzień przedłużyć do nie skończoności. Odchodziła wolno, oglądając się czasami. Tam, na rogu, koło parkanu stał chłopak, zapalając pa pierosa, którego sobie naprędce z ordynarnego skręcał Strona 20 tytuniu. Puszczał zwolna błękitny dymek, który zakre ślając kółka, niknął w powietrzu. Marysię zachwycały te kółka i stanowiły przedmiot jej rozmyślań niedziel nych. Gdy szła do kościoła wśród gwaru tłumów świą tecznie przystrojonych, myślała ciągle o nim i o tym niebieskim obłoczku, który się nad nim unosił. Ludzie potrącali ją, a ona szła dalej zamyślona. On nie zwracał na nią uwagi. Był to chłopiec mło dy, zdrów, pełen życia i energii. Odważny nad podziw, szedł na najwyższe rusztowania z uśmie chem i piosenką. Zawieszony na sznurach, śmiał się do kolegów, przesyłając im żarty i wesołe słówka. Nie dbał o strój, nie bawił się w eleganta, a mimo to nie miał nigdy pieniędzy. Pożyczał na wieczne nieodda nie—a to jedno usprawiedliwiało pustkę w jego kiesze niach. Był sierotą po murarzu i już od dzieciństwa przyzwyczaił się do cegły i wapna. Czuł się też wśród tych czerwonych murów jak u siebie; była to jego ojczyzna, religia—świat cały. Wołano nań: Pawle! Stojąca na dole dziewczyna w niebieskim kaftaniku drgała nerwowo ilekroć zawołano: „Pawle!" płoniła się i bladła naprzemian. Imię to miało dla niej dźwięk i harmonię nieporównaną. Gdy potem wśród ciszy no cnej budziła się ze snu, powtarzała, patrząc na gwiazdy iskrzące się na ciemnem tle nieba: „Pawle! Pawle!..." Mówiła to cicho i z trwogą jakąś. Mieszkała tak zwanym „kątem," to jest zajmo wała siódmą część maluchnej izdebki. Leżała tuż pod oknem i patrzyła na gwiazdy. Dokoła niej spracowani współlokatorowie spali twardo, kamiennie. Mimo to dziewczyna lękała się,