Zagadka Orfeusza - Tom Harper
Szczegóły |
Tytuł |
Zagadka Orfeusza - Tom Harper |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zagadka Orfeusza - Tom Harper PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zagadka Orfeusza - Tom Harper PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zagadka Orfeusza - Tom Harper - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Tytuł oryginału:
THE ORP HEUS DESCENT
First published in the English language
by HODDER & STOUGHTON LIMITED
Copyright © Tom Harper 2013
Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Vavoq (Wociech Wawoczny)
Zdjęcia na okładce: © Shutterstock/beeboys
© Shutterstock/Pres Panayotov
© Shutterstock/elen_studio
Redakcja: Marcin Grabski i Olga Rutkowska
Korekta: Joanna Rodkiewicz, Magdalena Świtała
ISBN: 978-83-7999-587-5
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail: info@soniadraga.pl
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2016
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Strona 5
Spis treści
Dedykacja
Motto
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Strona 6
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Podziękowania
Strona 7
Matthew,
pięknu i prawdzie
Strona 8
Nikt przy zdrowych zmysłach nie podejmie się wyrażenia słowami swoich najgłęb‐
szych myśli, a cóż dopiero ich spisania.
Platon, List VII*
*
Wszystkie cytaty z literatury klasycznej w przekładzie własnym (przyp. tłum.).
Strona 9
Wyobraźcie sobie jaskinię, w niej zaś ludzi – wszyscy z obrożą na szyi i w łańcuchu
tak ciasnym, że nie mogą się poruszyć ani nawet odwrócić głowy. Za ich plecami pło‐
nie ognisko, którego nie są w stanie zobaczyć, przed ogniem tańczą kukiełki. Więź‐
niowie widzą jednak tylko cienie rzucane na kamienną ścianę.
Siedzą tak całe życie i myślą, że cienie to rzeczywistość. Skąd bowiem mogliby
wiedzieć, że jest inaczej?
A teraz pomyślcie, co by się stało, gdyby jeden z nich uciekł?
Ja nie muszę sobie wyobrażać jaskini, ponieważ już w niej siedzę. Nie ma tam ogni‐
ska ani słońca, jedynymi cieniami są zaś obrazy mojego umysłu.
Twarda posadzka rani mi kości, skalny występ wpija się w czaszkę, ale ból w końcu
słabnie. Kamień mnie wciąga, ciepło ciała powoduje, że się z nim stapiam.
Zstąpiłem do podziemi…
Poeci śpiewają o ciszy panującej w grobie, gdy się w nim jednak znalazłem, dosze‐
dłem do wniosku, że zostałem pięknie oszukany. W grobie nie ma ciszy. Kapanie wody
przypomina bicie serca. Syk kamienia przenika uszy – słyszę muzykę ziemi wirującej
wokół własnej osi.
W lśniącej kuli widzę wspaniałe miasto jaśniejące na wysokiej skale akropolu.
W zatoce za murami zakotwiczył drewniany statek z jaskrawymi czerwonymi oczyma
i statek żelazny, którego oczy zasnuła rdza. Statek z żelaza nie ma żagli. To nawa umar‐
łych.
Słyszę ciszę, mój wzrok przenika ciemności. Przebywam na jawie, a jednocześnie
śnię. Jestem martwy, choć nigdy wcześniej nie byłem równie ożywiony.
W suchym powietrzu wyczuwam absurdalną woń dojrzałych fig. Bogini musi być
w pobliżu.
Zszedłem do Pireusu. Widzę wszystko tak wyraźne, jakby wydarzyło się wczoraj.
Strona 10
Rozdział 1
Pod żadnym pozorem nie wolno pozwolić, aby ludzie poniżej czterdziestego
roku życia podróżowali do obcych krajów.
Platon, Prawa
ATENY, 389 ROK PRZED NASZĄ ERĄ
Wczoraj zszedłem do Pireusu z moim bratem Glaukonem. Rzekłem mu, że marnuje
czas, ale się uparł.
O poranku zbudziły mnie dźwięki fletów. Dobiegały końca najbardziej wystawne
uczty – muzycy grali ostatnią pieśń, a utrudzeni goście przywdziewali szaty i wlekli się
ulicami. Krople deszczu lizały powietrze. Ciemny obłok zawisł nieruchomo nad naj‐
świetniejszym miastem świata.
Zamarudziłem chwilę we wschodniej bramie, aby spojrzeć na nie ostatni raz. Oby‐
watelskie Ateny odwróciły się do mnie plecami: agora, gmachy sądów, budynek zgro‐
madzenia i więzienie ukryły się za plecami akropolu. Pozostał jedynie Partenon, góru‐
jący nad miastem niczym marmurowa zjawa pośród chmur.
Na chwilę słodka melancholia zagłuszyła moje troski. Zmówiłem cichą modlitwę,
próbując zapamiętać ten moment, zabrać go ze sobą w daleką podróż.
– Przypatrz się dobrze – powiedział Glaukon. – Zatęsknisz za tym widokiem, kiedy
wyjedziesz.
Odwróciłem się w drugą stronę. Z bramy łypał na mnie sześćdziesięciocentymetro‐
wy bożek z wzwiedzionym członkiem długości dziewięćdziesięciu centymetrów. Glau‐
kon splunął w dłoń i dotknął jego hermy, żeby zapewnić sobie szczęście.
– Przynajmniej on jest rad, że wyjeżdżasz.
Spojrzałem nań z gniewem, ponieważ zniszczył piękną chwilę lichym żartem. Twarz
Glaukona spochmurniała, jakbym go zranił tym, że poczułem się urażony jego słowami.
Między nami pojawił się dystans.
Rozciągająca się za miejską bramą droga do Pireusu przypominała prosty korytarz
o ścianach upstrzonych graffiti, wytyczony między ziemią niczyją a nadaniami i groba‐
mi. Wyglądała jak więzienny dziedziniec, szczególnie w dni, gdy kaci uwijali się za
północnym murem, wrzaski skazanych podążały zaś za przechodami aż do morza. O tak
wczesnej porze jednak oprawcy jeszcze spali, droga zaś była niemal pusta. W oddali
majaczyły jedynie cienie moich nielicznych towarzyszy podróży.
Strona 11
Była to samotna wędrówka, jeśli bowiem nawet rabusie i złodzieje płaszczy czaili
się wśród grobów, zostawili nas w spokoju. Potomkowie Arystydesa byli znani z ro‐
słej budowy. Chociaż obaj dobiegaliśmy czterdziestego roku życia, w Glaukonie można
było dostrzec bohatera wojennego, we mnie zaś zapaśnika. Sokrates nazywał nas Pol‐
luksem i Kastorem – boskimi braćmi, zapaśnikiem i jeźdźcem. Najlepszymi z jego
uczniów.
Poczułem skurcz w klatce piersiowej, jak zawsze wtedy, gdy o nim pomyślałem.
Mimo upływu dziesięciu lat absurdalność jego śmierci nadal odbierała mi oddech. Po
odejściu Sokratesa Ateny opustoszały – powinienem był wyjechać wiele lat temu, gdyż
w tym mieście zabiegano jedynie o dzielność.
Glaukon spojrzał w niebo i zawyrokował:
– Nadciąga burza. Zły to dzień na wypłynięcie w morze.
Przyspieszyłem kroku. Trzy noce z rzędu śniłem ten sam sen: tonąłem, pogrążałem
się w otchłani, z której nie mogły się wydostać nawet moje krzyki.
Ociągałem się z wyruszeniem w tę podróż.
Ateńczycy nigdy nie byli łatwymi kompanami dla świata. Jesteśmy wyjątkowymi ludź‐
mi, którzy dobrze się czują jedynie we własnym gronie. Nawet nasze przelotne dążenia
zmierzające do stworzenia imperium wydają się zabarwione solipsyzmem, stanowiąc
próbę przyłączenia świata do Aten przez ukształtowanie go na własne podobieństwo.
W innych czasach trzymaliśmy świat na odległość wyciągniętego ramienia.
Na końcu tego ramienia znajdował się Pireus – ateńska dłoń powstrzymująca świat
lub wyciągnięta ostrożnie na jego powitanie. W Pireusie mieszkają przedstawiciele
wszystkich narodów: smagli Kartagińczycy nieustannie trajkoczący w swoim języku,
chytrzy i zalatujący serem Sycylijczycy, przypominający niedźwiedzie przybysze z ko‐
lonii na wybrzeżu Morza Czarnego i Egipcjanie, w których można dostrzec pierwiastek
wieczności nawet wtedy, gdy próbują utargować trzy miedziaki na beli płótna. Kury
dziobały ziarno, które spadło z wozów wiozących pszenicę do Aten, kiedy kurtyzany
oddające się za dwa obole próbowały odciągnąć mężczyzn od ich zajęcia. Kilka z nich
chciało zwabić mnie i Glaukona. Mimo swojego wieku zauważyłem, że się rumienię
i nie wiem, gdzie zwrócić oczy.
– Może ukoiłoby to twoje nerwy? – zasugerował Glaukon. – Wyglądasz, jakbyś już
cierpiał na chorobę morską.
Nie mogłem zaprzeczyć. Wśród obcych woni unoszących się w powietrzu wyczułem
słonawą nutę morza. Zapach powodował, że przewracało mi się w żołądku. Ponownie
pożałowałem, że nie mogę zrezygnować z podróży.
Moja dłoń przesunęła się w kierunku pasa, dotykając torby, w której spoczywał list
Agatona. Musiałem jechać.
Szliśmy dalej, mijając emporium i świątynię trackiej bogini Bendis. Wypalone
Strona 12
drzewce pochodni zaściełały drogę procesji, która przeszła tędy minionej nocy. Zamia‐
tacze ulic krzątali się z miotłami, sprzątając podeptane wianki i odłamki potłuczonych
naczyń, które pozostały po święcie ku jej czci.
W końcu naszym oczom ukazała się zatoka.
Każdy, kto spogląda na morze, widzi w nim, jak mniemam, zwierciadło otwierają‐
cych się możliwości. Kupiec dostrzega zysk, admirał – chwałę, bohater zaś – przygodę.
Dla mnie morze było czarną paszczą, nieodgadnioną i przepastną. Statki zakotwiczone
wokół basenu portowego przypominały zęby, a żółta piana i ścieki oblepiające pale
wydawały się śliną. Najgorsza ze wszystkiego była jednak woda. Jej wezbrane fale
otworzyły się przede mną i wciągnęły w nocny koszmar. Ziemia zakołysała się pod sto‐
pami. Na mojej twarzy pojawiły się kropelki potu.
Glaukon chwycił mnie za ramię.
– Czujesz się słabo?
Zaprzeczyłem skinieniem głowy i siłą woli odwróciłem uwagę od wody. Za stoą do‐
strzegłem dach świątyni Afrodyty, niczym wdowi szpic.
– Może przed wypłynięciem powinienem zmówić modlitwę do bogini?
Nie uwierzył mi.
– Nie wystarczy podróż do Delf? Zapomniałeś o baranie, którego wczoraj ofiarowa‐
liśmy Posejdonowi?
Nie zapomniałem. Zwierzę się zakołysało, gdy polałem mu łeb wodą, nóż kapłana
błysnął w powietrzu, przyprawiając mnie o mdłości. Krew trysnęła do basenu, wnętrz‐
ności poczęły się zaś wić niczym sterta węgorzy.
– Kapłan zapewniał, że znaki są pomyślne – przypomniał Glaukon. Usta mu zadrża‐
ły, kiedy to mówił. – Jeśli nie podoba ci się wyrocznia augura, może powinieneś zo‐
stać.
Zaryzykowałem kolejne spojrzenie na zatokę. Jej obraz się rozpłynął, ujrzałem jedy‐
nie statki.
– Chodźmy!
Odnalazłem swoją nawę zakotwiczoną przy wschodnim nabrzeżu Sycylijczyków,
w najbardziej ruchliwej części portu. Statek obserwował mnie parą czerwonych oczu
wymalowanych na dziobie tuż ponad linią wody, gdy niewolnicy umieszczali dzbany
z oliwą we wnętrzu jego brzucha. Niestrzeżona sterta bagaży leżała na brzegu przy tra‐
pie.
Glaukon podniósł rzeczy, które wczoraj dostarczono wozem.
– To twoje?
– Tak, głównie księgi.
– Niewiele zobaczysz z tej Italii, jeśli będziesz trzymać nos w zwoju.
Nie podjąłem próby wyjaśnienia mu, o co chodzi. Glaukon kochał wiedzę, ale
Strona 13
w żadnym wypadku nie zrezygnowałby dla niej z posiłku.
– Nigdy nie widziano Sokratesa z księgą – przypomniał mi Glaukon.
– Nie jestem Sokratesem.
– On nie wyjechałby z miasta. – Jego słowa miały cel, Glaukon zaś wyraźnie do nie‐
go zmierzał. – Nigdy nie wyjechał, chyba że wezwały go obowiązki wojskowe. Ateny
były dla niego całym światem.
– Nie jestem Sokratesem – powtórzyłem.
– Jesteś pewien, że słusznie postępujesz?
– To zależy, jak rozumiesz słuszność…
Przerwał mi tupot stóp dobiegający zza naszych pleców. Szarpnięcie za płaszcz omal
nie zwaliło mnie z nóg. Odwróciłem się i ujrzałem zdyszanego niewolnika z tuniką mo‐
krą od potu, choć dzień był pochmurny.
– Fileb pragnie, abyś na niego zaczekał – oznajmił, spoglądając na mnie zuchwale.
– Gdzież on jest?
Niewolnik wskazał tłum zgromadzony w stoi. Rzuciłem okiem na trap. Pragnienie
uniknięcia spotkania z człowiekiem pokroju Fileba zwyciężyłoby nawet strach przed
morzem, ale już ujrzałem krągłą postać kuśtykającą ku nam o lasce. Na jasnych lokach
spoczywał przekrzywiony pognieciony wieniec, do policzka przylgnęły zaś męty wina,
jakby go kto opryskał. Musiał przybyć prosto z uczty.
Pozdrowił nas, kiedy znalazł się bliżej.
– Synowie Aristona! Wiedziałem, że to wy! – Teatralnie przesunął wzrok z bagażu
na statek, aby ponownie skupić go na nas. – Czyżbyście się dokądś wybierali? Wyglą‐
dacie tak, jakbyście się szykowali do podróży.
– Ja zostaję. – Glaukon bezlitośnie skinął głową w moją stronę. – On wyjeżdża.
– Dokąd?
– Do Italii.
Fileb cmoknął ustami.
– Oczywiście. Wyborne jedzenie, młodzi chłopcy… Wrócisz dwukrotnie większy,
niż jesteś obecnie. – Wymierzył mi kuksańca w brzuch. – Uważaj jednak, co wkładasz
do ust, dobrze?
Wzdrygnąłem się, ale Fileb tego nie spostrzegł. Jego niespokojne oczy przesunęły
się ponad moim ramieniem, odwróciłem się więc niezgrabnie, żeby zobaczyć, o co
chodzi. Na trapie stanął wysoki mężczyzna o bujnej czuprynie, urodziwej twarzy i sza‐
cie zarzuconej swobodnie na ramię. Jego śladem podążała gromadka tragarzy, kołysząc
się niebezpiecznie pod ciężarem bagaży.
Fileb wytrzeszczył na wpół otwarte oczy.
– Toż to Eufemos! – wykrzyknął. – Ten filozof! – Prychnął. – Zabrał jeszcze większy
bagaż od ciebie! Jeśli tak dalej pójdzie, twój statek wywróci się do góry dnem, zanim
wypłynie z zatoki.
Strona 14
Zakręciło mi się w brzuchu.
– Eufemos nie jest filozofem – odrzekłem. – To sofista.
– Myśliciel. – Fileb stuknął się w głowę. – Eufemos zajmuje się konkretnymi, przy‐
datnymi rzeczami. Nie rozprawia o pierdzeniu os i tym podobnych kwestiach, jak wasz
przyjaciel Sokrates. Eufemos mógłby go nauczyć kilku rzeczy. Kiedy dotrzesz do Italii,
będziesz tak pełen jego wiedzy, że ledwie znajdziesz miejsce na jedzenie.
Fileb stał na skraju nabrzeża, z łatwością więc mógłbym go zepchnąć do wody. Wy‐
starczyłoby chwycić za laskę i pociągnąć, a drań zlizywałby pąkle z kadłuba statku.
Oparłem dłoń na ramieniu Glaukona, na wypadek gdyby przyszedł mu do głowy podob‐
ny pomysł, ponieważ w przeciwieństwie do mnie mógłby go zrealizować.
– Będziesz mieć przynajmniej kompana do rozmowy – powiedział Glaukon.
Zachowałem kamienną twarz, choć jego dowcip nie był mi w smak. Jeśli mogłem się
czegoś obawiać bardziej od samotnej wyprawy morskiej, to chyba podróży w towarzy‐
stwie człowieka podobnego Eufemosowi.
Jesteś pewien, że słusznie postępujesz? Zignorowanie pytania było rzeczą łatwą, ale
udzielenie odpowiedzi, mimo całej mądrości przekazanej przez Sokratesa, uznałem za
rzecz niemożliwą. Właśnie dlatego musiałem jechać.
Zawsze podejmę ryzyko, wybierając możliwe dobro wobec pewnego zła – mawiał
Sokrates. Miesiąc później wypił cykutę.
Kuksaniec w brzuch sprawił, że ponownie znalazłem się na brzegu.
– Rozmarzyłeś się, co? Idę o zakład, że jedną nogą stoisz już w jaskini rozpusty.
– Jadę do przyjaciela.
Fileb chytrze łypnął okiem.
– Oczywiście. – Niemal zgiął się wpół, taki był rad z własnego dowcipu. – Żałuję,
że nie mogę popłynąć z tobą.
Zdzielił niewolnika kijem, udając pasterza kóz, po czym podniósł drzewce do góry,
torując sobie drogę wśród tłumu. Glaukon powiódł za nim gniewnym wzrokiem.
– Czy na twoim statku nie ma żadnej wolnej koi?
Miło, że o to zapytał. Spojrzałem mu w oczy z wdzięcznością i dostrzegłem, że nadal
czają się w nich wątpliwości. Odwrócił głowę.
– Uważaj na siebie. Italia to niebezpieczne miejsce. Poza wybrzeżem nie ma tam ni‐
czego, z wyjątkiem pustkowia i barbarzyńców. Nie będę przy twoim boku, aby cię
strzec.
Objęliśmy się na pożegnanie. W chwili gdy go dotknąłem, poczułem ukłucie – nie
było to uczucie przyjemnej melancholii wywołane opuszczeniem miasta, ale coś bar‐
dziej gorzkiego i nieodwracalnego. Obejmowałem go tak długo jak mogłem.
Kiedy się odsunąłem, wcisnął mi coś do ręki – gładki zielony kamyk wypolerowany
przez morze.
– To kamień z rozbitego statku. Jeśli nawa zacznie tonąć, chwyć go, a natychmiast
Strona 15
przeniesie cię na ląd. Przynajmniej tak powiadają.
Ująłem kamyk w palce jak płytkę liry. Oczywiście wiedziałem, że to przesąd, ale
tego ranka byłem dziwnie wrażliwy. Niemal czułem magię wibrującą we wnętrzu ka‐
mienia jak szarpnięta struna.
– Skąd go masz?
– Kupiłem od wędrowca, kapłana Orfeusza. – Glaukon zaśmiał się z zakłopotaniem.
– Cóż, nigdy nie wiadomo.
– Mam nadzieję, że nie będę go potrzebować.
– Oczywiście. Udanej podróży. Wróć lepszym człowiekiem.
Kiedy postawiłem stopę na trapie, mdłości powróciły z mściwą siłą. Pokład wydawał
się toczyć jak butelka, choć statek był przycumowany i się nie poruszał. Nie zapowia‐
dało to nic dobrego. Uchwyciłem się poręczy i spojrzałem w dół nabrzeża, wypatrując
Glaukona i zachęty, ale Glaukon zniknął.
Coś uderzyło mnie w tył nogi, omal nie wywracając na pokład. Rozgniewany tragarz
warknął, żebym usunął się z drogi. Mało brakowało, a amfora zmiażdżyłaby mi palec.
Zbolały powlokłem się wzdłuż pokładówki w stronę rufy. Cały dygotałem. Usiadłem
na pokładzie, czekając, aż fala paniki opadnie.
Jesteś pewien, że słusznie postępujesz?
Sięgnąłem do torby i wyciągnąłem list. Załoga była zbyt zajęta szykowaniem statku
do wyjścia w morze, aby zwracać na mnie uwagę. Sofista Eufemos zniknął w środku.
Rozwinąłem i wygładziłem zwój, choć czytałem go tyle razy, że znałem na pamięć
każde słowo.
Dowiedziałem się wielu rzeczy, o których nie mogę ci napisać. Niektóre wprawią
cię w zdumienie. Italia to osobliwe miejsce, pełne dziwów i niebezpieczeństw. Nie ma
tutaj nikogo, komu mógłbym powierzyć te sekrety.
Tysięczny raz zadałem sobie pytanie: Jakie sekrety?
Kiedy ładunek umieszczono pod pokładem, liny się napięły. Słońce podążało swoim
torem wokół Ziemi. Popołudniowy wiatr spłynął z gór, trzaskając fałami jak biczem,
ale chmury nie uległy rozproszeniu. Morze i niebo zespoliły się w nadciągającej burzy,
choć nie stopiły się ze sobą.
Niewidoczny z pokładu barkas wyprowadził nas z zatoki. Statek, jak się wydawało,
poruszał się z własnej woli, bez wioseł i żagli. Z lądu spoglądała na nas biała wieża
grobowca Temistoklesa, obok której przepływaliśmy.
Poddałem się morzu.
Strona 16
Rozdział 2
BERLIN – CZASY WSPÓŁCZESNE
Przedstawienie rozpoczęło się powoli – szmerem perkusyjnych talerzy przypominają‐
cym dźwięk wody w uchu. Szmer wyłonił się niepostrzeżenie ze zgiełku panującego
w klubie, rozchodząc się w tłumie, przerywając rozmowy i wywołując milczenie.
Później odezwał się bęben – wolno, czterdzieści uderzeń na minutę – w rytmie śpią‐
cego serca. Stłoczone ciała zaczęły napierać na scenę, żeby być bliżej muzyki. Sala za‐
mieniła się w płuca oddychające w rytm uderzeń bębna.
Jonah wsunął plektron między zęby, poddając się rytmowi. Palce lewej dłoni zasty‐
gły na szyjce gitary, gotowe do uderzenia pierwszego akordu. Muzyka ukierunkowała
na niego energię tłumu jak wektor, aby poczuł ją w strunach i odesłał z powrotem.
Po chwili do perkusji dołączył kontrabas, dorównując bębnowi, następnie wolno
wychodząc na pierwszy plan, jak przyspieszający pociąg towarowy rozkładający cię‐
żar na wszystkie połączenia. Jonah wyjął plektron z ust i umieścił nad strunami. Za‐
mknął oczy. Nie musiał odliczać czasu – wiedział, co nastąpi.
Rytm uległ przyspieszeniu, jak puls człowieka budzącego się do życia. Syntezator
rozbłysnął nutami lśniącymi jak sproszkowane szkło. Reflektory przesunęły się po sali.
W blasku przypominającym księżycową poświatę Jonah dostrzegł smukłą dziewczynę
o pociągłej twarzy i długich włosach przewiązanych opaską. Odchyliła głowę do tyłu,
otworzyła usta i poruszała się w rytm muzyki. W idealnej harmonii z nim.
Pomyślał o Lily. Jeszcze jeden dzień…
Uderzył pierwszy akord i scena eksplodowała światłem.
SIBARI, WŁOCHY
DWADZIEŚCIA CZTERY GODZINY PÓŹNIEJ
Lily otworzyła bramę i uruchomiła alarm, sprawiając, że dziedziniec zalało światło re‐
flektorów. Szybko minęła parking, zagrożona przez panujące wokół ciemności. Chociaż
miała prawo tutaj być, w ogóle tego nie czuła. Nasunęła kapelusz na głowę.
Weszła po schodach na górę i otworzyła drzwi laboratorium. Wcześniej się zastana‐
wiała, czy nie powinna wziąć latarki, ale wyglądałoby to podejrzanie. Włączyła lampy
jarzeniowe, mając nadzieję, że zasłony w oknach są wystarczająco grube, aby ukryć
światło.
Jestem kierownikiem stanowiska archeologicznego – przypomniała sobie. – Jestem
Strona 17
tutaj szefem. Otworzyła pomieszczenie, w którym przechowywano odnalezione przed‐
mioty, i wprowadziła kod szyfrowy otwierający sejf. Złota tabliczka leżała na podusz‐
ce, jaśniejąc w miejscach, w których konserwatorka usunęła błoto nagromadzone
w ciągu dwudziestu czterech wieków. Mrugnęły do niej drobne złote litery.
Usłyszała skrzypnięcie za plecami i omal nie upuściła tabliczki. Wsunęła ją do szu‐
flady i zajrzała do laboratorium. W pokoju nie było nikogo. Drzwi kołysały się na za‐
wiasach obok na wpół oczyszczonej czaszki.
Nabawiła się paranoi.
Starannie zamknęła drzwi i sprawdziła zasuwę, następnie ponownie sięgnęła po ta‐
bliczkę. Znaki były zbyt małe, żeby móc je odczytać gołym okiem. Wsunęła blaszkę pod
mikroskop, przygotowawszy wcześniej pióro i kartkę papieru. Obraz wybrzuszył się
i skurczył, kiedy regulowała ostrość pokrętłem, po chwili jednak ukazały się wyraźne
litery.
Słabo znała grekę – pozostawiła to zadanie innym – ale pierwszej linijki nauczyła
się na pamięć.
Słowa pamięci wyryte w złocie…
Gdy o nich myślała, zawsze wspominała Jonaha.
BERLIN
Jonah wyciągnął się na wiklinowej kanapie i pociągnął długi łyk z butelki. Nie poczuł
jeszcze smaku piwa, ale chłód napoju wydawał się dobry. Choć minęła już druga
w nocy, było ciepło, a jego T-shirt wydawał się ciężki od potu, którym nasiąknął
w klubie.
Świat wirował leniwie, ale nie miało to żadnego związku z piwem ani z dymem ma‐
rihuany dolatującym od strony sąsiedniego stolika. Jonah uspokajał się i kurczył do po‐
przedniego stanu. Muzyka ucichła, publiczność zniknęła. Energia, której mu udzieliła,
powoli opadała, on zaś ponownie stawał się sobą. Sobą i nikim więcej.
Po zejściu ze sceny najgorszy był odpływ fali euforii. Niektórzy sięgali po narkotyki,
ale Jonah wiedział, że niczego w ten sposób nie rozwiąże, jedynie pogłębi upadek.
W złagodzeniu przykrego stanu pomagały kilka piw, grono przyjaciół i siedzenie do
późna w nocy.
W wodzie odbijały się gwiazdy, na niebie jaśniały światła. Siedzieli w barze nad
brzegiem rzeki, pod mostem drogowym, w rejonie dawnych nabrzeży przemysłowych.
Lokal był nieformalnym miejscem spotkań artystów. Barwne światełka przebijały mię‐
dzy drzewami, od strony niewielkiego parkietu wielkości spiżarki dobiegała prymityw‐
na muzyka techno. Grupka balowiczów o pustym spojrzeniu stała na zewnątrz jak zgu‐
bione, opętane dusze, kołysząc się spazmatycznie w rytm muzyki. Upłynęło dużo czasu
od chwili, gdy ostatni raz mieli kontakt z rzeczywistością.
Cień przepchnął się przez tłum, trzymając sześć butelek piwa w jednej ręce i dziew‐
Strona 18
czynę w drugiej. Zawsze powtarzał, że perkusista powinien mieć duże dłonie.
– Jeszcze jedno na drogę?
Grający na kontrabasie Alex wziął dwie butelki.
– Czy nie dobiegła już kresu?
– Nie dla mnie. – Jonah schylił się po następną butelkę. Cień opadł na wiklinowy
stołek i postawił pozostałe butelki na stoliku. Towarzysząca mu dziewczyna usiadła na
kanapie, wciskając się między Jonaha i Aleksa.
– To Astrid – wyjaśnił Cień. – Była na naszym koncercie.
Jonah ją zapamiętał – była dziewczyną, którą ujrzał w blasku księżycowej poświaty.
Miała na sobie obcisły czarny T-shirt z krótkim rękawem i głębokim, sięgającym piersi
dekoltem w kształcie litery „V”. Jej włosy opadały długimi puklami niemal do talii,
związane opaską z diademem, która upodabniała ją do starożytnej wyroczni.
– Należysz do zespołu, prawda? – Przysunęła usta do jego głowy, aby usłyszał ją
przez muzykę. – Masz na imię Jonah?
Kanapa rzeczywiście była ciasna. Kiedy dziewczyna odstawiła drinka, mogła oprzeć
rękę jedynie na jego udzie.
– Świetnie grałeś – powiedziała, przesuwając koniuszkiem języka po jego uchu. –
Twoje piosenki… – Położyła dłoń na przeponie. – Bardzo głęboko je odczuwam.
– Dzięki. – Jego głos zabrzmiał szorstko. Nigdy nie umiał sobie radzić z pochwała‐
mi.
– Będziesz grać w Berlinie? Chciałabym cię jeszcze zobaczyć.
– To był nasz ostatni koncert. Tournée się skończyło.
– W takim razie powinniśmy to uczcić. Chciałbyś się zabawić? Znam kilka klubów
w Kreuzbergu, załatwię, żeby nas wpuścili. Mam niedaleko mieszkanie.
Wszystko wydawało się takie proste. Noc sprawiała, że nie było rzeczy niemożli‐
wych, rankiem jednak pozostawał tylko zgiełk plotek. Światła, woda i muzyka szeptały,
że mógłby ją mieć, że mógłby zapomnieć o odpływie euforii i o wszystkim, co się z nim
wiązało. Tak łatwo było zapomnieć.
Walka z pokusą musiała się uzewnętrznić na jego twarzy. Alex, który wypił więcej
od innych, kiwał głową, być może w rytm muzyki. Cień, który rozumiał niebezpieczeń‐
stwo, próbował nawiązać z nim kontakt wzrokowy.
O pewnych rzeczach nie warto jednak zapominać. Jonah wstał, zostawiając na stole
niedopitą butelkę.
– Muszę się przespać. Jutro czeka mnie długa droga.
Astrid zaczęła się podnosić w ślad za nim.
– To żaden problem. Możemy…
– Jadę do żony.
SIBARI
Strona 19
Kiedy podskakujemy nerwowo na widok cienia, często zdarza się nam przeoczyć to, co
rzeczywiste. Skupiona na złotych literach, Lily nie usłyszała dźwięku samochodu zajeż‐
dżającego na parking. Zasłony ukryły nagły rozbłysk świateł alarmowych.
Poprawiła szkiełko pod mikroskopem, żeby przeczytać dwie ostatnie linijki. Takie
artefakty nazywali tabliczkami, choć mogłoby to sugerować trwałość i solidność.
W rzeczywistości zawsze wtedy, gdy jej dotknęła, miała wrażenie, że zwinie się jak
płatek kwiatu. Litery wyryte na cienkiej złotej blaszce były ulotnymi znakami, które
przesuwały się z każdą zmianą światła. Konserwatorka wykonała wspaniałą robotę,
wydobywając je spod błota, gdzie tak długo spoczywały.
Dopóki Adam jej nie odnalazł.
Na dole trzasnęły drzwi – pewnie nie zamknęła ich jak należy. Skopiowała kilka
ostatnich słów i zmrużyła oczy na widok nieznanych kształtów. Osoba, która spisała
oryginalny tekst, popełniła wiele błędów, Lily nie chciała więc ich mnożyć. Próbowała
sobie wyobrazić dawnego skrybę kreślącego z pośpiechem kochanka znaki na złotej fo‐
lii. Kochanka lub złodzieja.
Drgnęła niespokojnie, tracąc koncentrację. W krótkiej przerwie usłyszała dźwięk
dochodzący ze schodów. Nie, ten dźwięk nie był wytworem jej wyobraźni. Dobiegły ją
odgłosy kroków, niemal na górze.
Nie było czasu, żeby wrócić do sejfu. Wyjęła tabliczkę spod mikroskopu, wepchnęła
między sreberka po słodyczach i wsunęła do kieszeni szortów, po czym sięgnęła po le‐
żący na stole zeszyt. W tej samej chwili, gdy otworzyły się drzwi.
– Jeszcze pracujesz?
Biały lniany garnitur sprawiał, że Richard wydawał się starszy o milion lat. Spojrza‐
ła nad jego ramieniem, ale odniosła wrażenie, że jest sam.
Machnęła zeszytem.
– Chciałam sprawdzić, czy zawiera najnowsze dane. A ty?
– Wracałem do hotelu, kiedy ujrzałem światło. Pomyślałem, że powinienem to
sprawdzić. – Zatrzymał wzrok na otwartych drzwiach do magazynu. Poczuła, że jej tęt‐
no przyspieszyło.
– Jak się czuje Ari?
– W porządku.
– Wyjaśniłeś mu, że nie może zabierać wszystkiego, co mu się spodoba? – Śmiałe
słowa, szczególnie w sytuacji, gdy tabliczka wypalała jej dziurę w szortach.
– Powinnaś była zostać. Nie możesz się kłócić ze sponsorem, a później stroić fochy
i znikać.
– Miałam zostać i kontynuować kłótnię? – Podeszła do magazynu i zamknęła drzwi,
czując na plecach ciężkie spojrzenie Richarda. Przygryzła wargi i odwróciła się na
pięcie, wykrzywiając twarz w czymś, co miało przypominać zmieszany uśmiech.
– Odwieziesz mnie, jeśli obiecam, że będę grzeczna?
Strona 20
BERLIN
Ich van był białym fordem econoline, poobijanym i brudnym, z bocznym napisem ko‐
ściół odkupiciela w south peckham. Chociaż Jonah nigdy nie był w South Peckham,
czuł, że jest im winny kilka dziękczynnych modlitw. W ciągu siedmiu lat zjeździł tym
samochodem prawie całą Europę i nigdy go nie skradziono, nigdy również nie zginął
im żaden bagaż.
– Dasz sobie radę?
Cień przyszedł go pożegnać. Miał na sobie bokserki i ściskał w ręku butelkę piwa.
Pozostali byli na samowolce, ale nie miało to żadnego znaczenia. Nikt nie lubił poże‐
gnań po zakończeniu trasy koncertowej.
– Jasne. – Rzucił torbę na fotel pasażera obok termosu, który napełnił kawą w barze
śniadaniowym. Wiedział, że będzie jej potrzebować. Spał zaledwie cztery godziny,
a czekało go osiemnaście godzin jazdy.
– Czy ktoś poszedł z tą dziewczyną?
– Nie chodziło jej o nas. – Cień drwiąco wydął wargi. – Wszystkie chcą tylko nasze‐
go chłopaka wyrzutka. Wstyd, że dałeś się skusić.
– Nie dałem.
– Musisz być jedynym facetem na świecie, który po skończeniu tournée wraca do
żony. Rock and roll.
Jonah wspiął się do kabiny, odsuwając na bok zużyte opakowania po żywności
i puszki zaścielające podłogę. Zamknął drzwi i opuścił szybę. O dziesiątej rano było
już dwadzieścia pięć stopni, on zaś jechał na południe vanem, w którym klimatyzacja
opierała się wyłącznie na technologii wiatrowej.
– Długo tam zabawisz? – zapytał Cień.
– Dwa, trzy tygodnie. Lily popracuje jeszcze kilka dni na wykopaliskach. Później się
zwiniemy. Pobędziemy jakiś czas ze sobą.
– Brzmi nieźle. Przekaż pozdrowienia pani Yoko.
– Przecież wiesz, że Beatlesi tylko by nas podzielili. Nie można ich połączyć z Zep‐
pelinem.
Uśmiechnęli się do siebie, za dowcipami kryła się jednak twarda prawda. Żaden
z nich nie wiedział, czy ponownie wyruszą w trasę. Grali razem dziesięć lat, co samo
w sobie stanowiło mały cud, ale za każdym razem było trudniej. Każda nowa piosenka
stanowiła większe wyzwanie, każda trasa wydawała się trudniejsza od poprzedniej.
Wielkie koncerty, po których schodzili ze sceny w stanie boskiego uniesienia, były co‐
raz rzadsze i oddzielone dłuższymi przerwami, a hotele – niezmiennie – okropne.
Ponieważ nie była to odpowiednia pora na rozmowy, stuknęli się pięściami przez
otwarte okno. Jonah zmówił modlitwę do Boga South Peckham i uruchomił silnik.
– Bywaj!
Cień pomachał mu na pożegnanie butelką piwa.