Zaciura Lech - Chandre
Szczegóły |
Tytuł |
Zaciura Lech - Chandre |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zaciura Lech - Chandre PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zaciura Lech - Chandre PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zaciura Lech - Chandre - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Lech Zaciura
Chandra
Nie jest pewne, czy ktoś pamięta wydarzenie, jakim była wizyta niejakiego Alfreda L. w dziale reklamacji firmy
zajmującej się dostarczaniem usług telefonicznych. Tym bardziej jest wątpliwe, by komukolwiek utrwaliły się inne
okoliczności z nią związane. Jak się uprzecie, to może ktoś przypomni sobie choć tyle, że był to kolejny ponury, słotny
dzień wyraźnie nieudanego lata.
Alfred L. wpadł jak burza do holu i skierował swe kroki do pierwszego wolnego okienka. Siedząca w nim Daria z
miejsca pojęła, że ma przed sobą rozjuszonego posiadacza naprawdę horrendalnego rachunku i że czeka ją ciężka
przeprawa. Westchnęła w duchu. Ludzie kompletnie nie zdają sobie sprawy, ile kosztują te wszystkie partyline'y,
idiotyczne konkursy na telefon i tym podobne zabawy - dopóki nie przyjdzie rachunek. I oczywiście najpierw sądzą, że
zaszła pomyłka, którą trzeba wyjaśnić z tymi przygłupami od telefonów.
Mężczyzna z pasją położył rachunek na kontuarze. Poza złością i desperacją w jego twarzy było coś niepokojącego;
coś, co wykraczało poza lęk o wybulenie ciężkich pieniędzy na rozmowy z gorącymi panienkami.
- Słucham pana? - odezwała się dziewczyna uprzejmie i zerknęła na blankiet.
Widniała na nim kwota zapierająca dech w piersiach.
- To absurd - rzekł z naciskiem mężczyzna, pukając paluchem w kartkę. - Tu nie ma ani jednej mojej rozmowy. Ani
jednego mojego telefonu! Rozumie pani? Zostałem wrobiony w ten rachunek.
- Zaraz sprawdzimy dokładny wykaz pańskich połączeń z tego miesiąca i zobaczymy, jak to wygląda. Czemu sądzi
pan, że ktoś miałby nabić panu rachunek?
Daria wyglądała sympatycznie, w jej głosie brzmiało szczere i życzliwe zainteresowanie. Alfred nagle zapragnął
komuś zaufać. Zbliżył swoją twarz do twarzy dziewczyny.
- Słyszę głosy - wychrypiał półszeptem i nerwowo rozejrzał się dokoła. Daria poczuła gwałtowną potrzebę zrobienia
tego samego. - Głosy do mnie mówią... - powtórzył mężczyzna.
- J... jakie głosy?
- Stale te same. I mówią takie rzeczy...
- Za...zaraz poproszę kierownika - wtrąciła Daria pośpiesznie.
- Nie trzeba. - Złapał ją gorączkowo za rękę. - Proszę zrozumieć: nie dzwonię do nikogo od tygodni, ale kiedy
podnoszę słuchawkę, za każdym razem słyszę rozmowę. Ktoś albo coś... bo to nie są ludzie, na pewno nie! Oni
pochodzą gdzieś stamtąd, omawiają plany podboju Ziemi. Ustalają szczegóły i są już bardzo zaawansowani, i mają
prawie wszędzie swoich szpiegów. Proszę to zrozumieć! - ścisnął jej dłoń jeszcze mocniej.
Dziewczyna przytaknęła. Oczy miała jak spodki.
- Z jakiegoś powodu ich rozmowy są słyszalne na mojej linii. Więc słucham godzinami jak planują zawładnąć Ziemią...
I muszę jeszcze za to płacić! - Alfred wściekł się naraz, ponownie przenosząc uwagę na rachunek. Ale w tej samej
chwili zobojętniał, oklapł jakby uszło z niego powietrze. Puścił dłoń Darii.
- To wszystko nie ma sensu. Boję się, że już za późno dla nas na ratunek. Niech pani nic nie mówi swemu
kierownikowi; na pewno jest z nimi w zmowie.
Odwrócił się i wyszedł ociężałym krokiem, pozostawiając dziewczynę z okienka w bezbrzeżnym osłupieniu i z
rachunkiem telefonicznym na sumę, której nawet arabski szejk nie uznałby za bagatelną.
Rachunek wzbudził zrozumiałą sensację i stał się tematem numer jeden w dziale reklamacji.
- Ten facet to paranoik; dobrze, że nie wpadł tu z brzytwą.
- Ale paranoje miewa całkiem realistyczne. Sam chyba tego nie wydrukował.
- To jakiś techniczny bzdet. Zobacz, wydzwaniał stale pod nieistniejący numer...
- No właśnie. Jeśli wykręcisz nieistniejący numer, to on przecież nie zostanie zarejestrowany.
- Fakt.
- Dziwne.
- Jest jedno logiczne wyjaśnienie.
- No?
- Facet ma tak silną obsesję, że odciska się ona na rzeczywistości - na przykład poprzez prawdziwe rachunki
telefoniczne za urojone rozmowy.
- I to jest według ciebie sensowne wyjaśnienie?!
- Nie twierdzę, że sensowne, tylko że logiczne.
- Kupa śmiechu, nie? Tylko co z tym zrobimy?
- Daj mi te wydruki - kierownik działu kiwnął ręką. - Po prostu uwzględnimy reklamację i trzeba będzie sprawdzić
numer tego Alfreda L. Może już się to nie powtórzy. I w ogóle trzeba na niego uważać.
***
Wyszedłszy na ulicę, Alfred ponownie wzmógł czujność. Nie można się poddawać. Trzeba odnaleźć tych, którzy też
przejrzeli na oczy i wiedzą, spróbować wspólnie przeciwstawić się... Jest problem: musi komuś zaufać tak naprawdę,
od początku do końca, a nie paplać każdemu, kto wyda się miły. Żałował, że powiedział o spisku tej dziewczynie.
Zostawił nowy trop.
A teraz pewnie ktoś go już śledzi.
I nagle zobaczył przed sobą mężczyznę w przeciwdeszczowym płaszczu. Miał złą twarz o grubych rysach; zmierzył
Alfreda ciężkim spojrzeniem, po czym minął go ostentacyjnie. Alfred struchlał. Uspokój się, to po prostu przechodzień
- powiedział sobie stanowczo. Szybko obejrzał się za odchodzącym mężczyzną. Potrząsnął głową. Nie, chyba jeszcze
mnie nie namierzyli... Na razie nie powinno być szpicli.
Alfred poszedł dalej, zatopiony w myślach, a mężczyzna o złej twarzy natychmiast rozpłynął się w mżawce, zniknął,
przepadł.
A może zwrócić się wprost do prezydenta? Alfred zastanawiał się intensywnie. Tylko jak? W dodatku prezydent jutro
wyjeżdża na konferencję. Może...
Naraz Alfreda ogarnęło straszne przeczucie, które w następnej chwili zmieniło się w pewność. A więc prezydent też!
Nie miał teraz cienia wątpliwości, czemu ma służyć ta konferencja na szczycie. Sieć oplątywała powoli cały świat...
***
Prezydent siedział w swoim gabinecie, jeszcze raz przeglądając materiały przygotowane na światową konferencję.
Wzrost o czterdzieści trzy procent. To prognoza, czy wyrażenie oczekiwań? Chyba to pierwsze, skoro podano dokładną
liczbę. Gdzieś tu powinna być opinia kręgów gospodarczych... W trzecim roku sprawowania urzędu myślał więcej o
reelekcji niż o takich głupotach, jak reprezentowanie kraju na konferencji. To kancelaria powinna opracowywać takie
sprawy, a nie sam prezydent. Za dużo niekompetencji. Sięgnął po telefon, żeby skontaktować się ze swoim
sekretarzem.
I zamarł w pół ruchu.
Poczuł niespodziewanie kompletną pustkę wokół siebie i w sobie. Otoczenie odkształciło się w przedziwny sposób.
Potrząsnął głową... i równie niespodziewanie wszystko wróciło do normy. W dodatku wiedział już, co oznaczają te
czterdzieści trzy procenty. Wynik ucieszył go i zatroskał jednocześnie: oznaczał, że wszystko rozwijało się jak dotąd
dobrze, z drugiej strony nadal nie będzie miał pewności podczas konferencyjnych spotkań.
Przede wszystkim na razie jak najmniej kontaktować się z sekretarzem i resztą personelu - miał kłopoty z ukrywaniem
macek pod ludzką powłoką. Niesłychane, żeby przez pospolity bubel narażać całe przedsięwzięcie na dekonspirację!
No i właśnie, jak miał rozpoznawać swoich podczas konferencyjnych spotkań? Przyglądać się, czy komuś innemu też
nie wystają macki spod garnituru?
Zirytowany zajrzał w kartki z dyrektywami: "hasło kontaktowe - cheers!" Pięknie. Urzędnicze wały obmyślające plany
podboju całej planety. Wcielony w prezydenta obcy miał nadzieję, że w ciągu tygodnia, jaki pozostał do spotkania z
innymi przywódcami, otrzyma dodatkowe instrukcje. Ufał, że nie będą już głupsze.
***
Alfred źle spał tej nocy. Zapadał w płytki sen i śnił koszmary, aby po przecknięciu się stwierdzić, że rzeczywistość jest
jeszcze gorsza. Dopiero nad ranem zasnął mocno. Kiedy się obudził, dochodziło południe.
W pokoju nadal było ciemno. Rozsunął zasłony, za oknem niskie, ołowiane chmury znów zsyłały na świat strugi
deszczu. Przyszło mu na myśl, że ktoś specjalnie wywołuje te ulewy, aby obmyły Ziemię, nim nowi władcy wezmą ją
w swe posiadanie.
Czuł się zbolały, jedyne, co go pocieszało, to fakt, że nie musi iść do pracy. Lekarz przedłużył mu zwolnienie o kolejne
dwa tygodnie. Nie mógł rozgryźć tego lekarza - intuicyjnie wyczuwał, że działa on dla jego dobra z głębokim
rozmysłem, że rozumie całą sytuację - być może i on doszedł prawdy? Tymczasem w pracy Alfreda także zaczynało się
robić niebezpiecznie. Polgo był w porządku, ale już jego nowa sekretarka... Alfred wiedział, że Stella była
najprawdziwszą diablicą na ICH usługach i starała się opętać Polgara, co mogło pogrzebać ostatecznie resztę nadziei.
Przecież to takie oczywiste - kiedyż i on to dostrzeże?! Zauważ to, człowieku!!!
Umysł Alfreda znów podjął gorączkową pracę. Mężczyzna zaczął chodzić w tę i z powrotem po mieszkaniu, omiatając
wzrokiem okna, drzwi i szafy, aż przystanął pod dużym ściennym zegarem. I wtedy wybiło południe: maleńkie
drzwiczki otworzyły się i wyskoczyła kukułka, radośnie oznajmiając pełną godzinę - o centymetry minęła twarz
Alfreda, który cofnął się ze zgrozą.
- Nawet ty..?
Przy trzecim kuknięciu chwycił zuchwałe ptaszysko w garść i wyrwał je zamaszyście, po czym ze wstrętem rzucił w
kąt.
- Skończyło się twoje kukanie - warknął.
Ogarnęła go rozpacz. Oni byli wszędzie i wszędzie czyhali, mogli zwerbować na swe usługi każdą istotę. "A w
głębinach wód czają się potwory... A w głębinach..." Natarczywa myśl tłukła się Alfredowi po głowie. Był pewien, że
to nie przenośnia.
***
W biurze agencji reklamowej "Godzilla" szef działu globalnych projektów, Cydeon Polgar, spędzał dość leniwie letni
dzień - rzecz nieczęsta jak na tę branżę. Zbliżała się godzina dwunasta. Po raz kolejny Polgar przeglądał opracowany
przez Alfreda L. scenariusz kampanii reklamowej Windows 3D, która już gotowa czekała na wystartowanie
równocześnie ze sprzedażą nowego systemu. Scenariusz miał zwartą formułę inwazji obcych na Ziemię, a każde
promocyjne działanie eksploatowało jakiś aspekt tej inwazji. Wszystkie motywy zgrabnie zazębiały się i łączyły w
spójną całość. Pachniało Wellsem i Wellesem, ale podejście Alfreda do tematu było mimo to nadzwyczaj twórcze.
Czasem zdawało się nawet, że aż za bardzo. Jego koncepcje najczęściej były kompletnie zwariowane, a jednak miały w
sobie ten przedziwny rodzaj chorej magii, która pozornie idiotyczne wymysły czyniła genialnymi chwytami
reklamowymi. Do tego stopnia, że Microsoft zaakceptował kampanię opracowaną przez jednego tylko człowieka. W
dodatku niewątpliwie szurniętego.
Cydeon Polgar po raz kolejny zadumał się nad niezwykłością Alfreda.
- Panno Dern - zwrócił się do swojej sekretarki. - Czy Alfred nie zostawił jakichś dodatkowych materiałów do tego
projektu?
Stella Dern - osobista sekretarka Polgara - podeszła do biurka szefa i położyła na blacie niedużą kartkę.
- Niestety, nic mi o tym nie wiadomo. Mam tylko to: przyszło jeszcze jedno zaświadczenie od jego lekarza o czasowej
niezdolności pana L. do pracy.
Nieziemsko piękna dziewczyna wpatrywała się w swego szefa maślanymi oczami. Było w nich tych tyle gotowości i
obietnicy... Bardzo żałował, że nic z tego nie będzie; miał żonę, dwójkę dzieci, był stateczną głową rodziny. Postawił
sobie za punkt honoru, że nie da się wplątać w żadne ryzykowne schematy.
Stella Dern przyjmowała tę postawę z godnością.
- Ma pan na drugie śniadanie keks od żony - przypomniała szefowi i odeszła do swego pomieszczenia.
Odprowadzając Stellę wzrokiem Polgar z zapartym tchem śledził heroiczną walkę, jaką stoczyły jej pośladki z
opinającym ciało cienkim materiałem. Nieomal wygraną. Potem z westchnieniem sięgnął po paczuszkę z keksem.
Wypieki jego żony miały gęstość gwiazdy neutronowej.
Ogarnął go dziwny, pełen niepokoju nastrój. Pomyślał, że firma nie jest dość uważnie strzeżona przed mocami szatana.
Dlaczego? Skąd to wie? Czemu wcześniej tego zaniedbywał? Myśli te przyszły nagle i przejęły go niespodziewanym
lękiem. Powinien się skontaktować z egzorcystą, uznał. Taka firma jak "Godzilla" jest wszak idealnym celem do
penetracji przez wrogie siły i ich agentów! Zastanowił się nad Stellą Dern. Od niedawna była jego sekretarką. Czy
naprawdę mógł się jej podobać..? Coś nie grało. Obudzona czujność przynagliła Cydeona Polgara do gorączkowej
analizy: zapach - dałby sobie rękę uciąć, że przez intensywną woń francuskich perfum Stelli przebijał delikatny swąd
siarki, gdy pochylała się nad nim. A wisiorek na łańcuszku: czyż nie był nim odwrócony krzyż? Mimo obszernego
dekoltu wisior niemal całkowicie skrywał się między piersiami Stelli w kluczowych momentach i Polgar nigdy nie
mógł go dojrzeć w całości.
Wszystko to wymagało sprawdzenia i to szybko. Trzeba będzie zatrudnić odpowiednich ludzi, to oczywiste, ale
najpierw... Czuł jak rośnie w nim moc do walki ze Złem. Z niekłamanym poczuciem szlachetnej misji postanowił więc
najpierw zgłębić sprawę samodzielnie. Zaczerpnął powietrza.
- Panno Dern! - zawołał Polgar w stronę sąsiedniego pomieszczenia. - Jakie ma pani plany na dzisiejszy wieczór?
***
Rusty stał na brzegu rzeki i zdegustowany patrzył na kołyszący się na wodzie spławik. Szerokie zakole, otoczone
kępami trzcin i spokojny w tym miejscu nurt ciemnej wody, obiecywały emocje wielkiego łowienia. Tyle, że ryby
jakby wymiotło. Od trzech godzin - czyli od pierwszego zapuszczenia wędki - nie wzięła nawet płotka. Nic zatem
dziwnego, że Rusty'ego z wolna zaczynało ogarniać zniechęcenie. W dodatku znów zanosiło się na deszcz.
Spomiędzy krzewów wysunął się mały Rusty. Był cały wybrudzony plamami po mokrej trawie, zasmarkany i
nieszczęśliwy.
- Długo jeszcze, tato? - spytał żałośnie.
- Już, już, synku, składamy te manele. Dziś widać nie nasz dzień, ale jeszcze tu wrócimy i damy rybom łupnia, co?
Próbował tchnąć w tę eskapadę cień entuzjazmu.
- Jestem głodny - poskarżył się mały. - Mama pewnie już czeka z obiadem.
- O, tak. Nie ma to jak porządny posiłek dla dwójki głodnych mężczyzn wracających z polowania!
Nieruchomy dotąd spławik drgnął nieznacznie. Po chwili znowu - wyraźniej.
- Patrz, tata, coś ruszyło robaka! - w chłopca raptem wstąpiła ekscytacja.
- Prędzej wyrzuty sumienia niż ryba - burknął Rusty, niemniej sięgnął po wędkę i ujął ją mocno w dłonie, szykując się
do zacięcia.
I wtedy stało się coś takiego, że Rusty, który przykucnął pochylony w stronę rzeki, został szarpnięty tak gwałtownie, że
stracił równowagę i wymachując pokracznie rękami i nogami z potężnym pluskiem wylądował w wodzie.
Zakotłowało się.
- Trzymaj ją, tato!
Zamieszanie trwało kilkanaście sekund, po czym Rusty wynurzył się z wody i rozgarniając ją, z wyraźnym pośpiechem
ruszył w stronę brzegu. Miał białą jak płótno twarz i trzymał się za ramię, które zabarwiało wodę krwią z paskudnie
wyglądającej, szarpanej rany. Gestem zdrowej ręki ponaglił syna, by szybko ruszył przodem. Obejrzał się za siebie.
- Zdaje się, że ktoś miał branie - oznajmił sucho, na ile było to możliwe w tych okolicznościach.
***
- W każdym razie jest bardzo niedobrze - powiedział Alfred L.
- Dlaczego uważa pan, że to wszystko musi być prawdą? - spytał lekarz.
Alfred przyjął postawę pobłażliwości.
- Pan może mi oczywiście nie wierzyć, ale ja to po prostu dostrzegam... - zastanowił się nad odpowiednim słowem. -
Przenikam. To wszystko jest przecież logiczne, spójne i trzyma się kupy. Myślę, że w końcu i pan to dostrzeże i
przyzna.
- Kiedy ja się zgadzam, że te zdarzenia pasują do siebie - przytaknął gorliwie psychiatra. - Tylko bardzo trudno się z
nimi pogodzić.
- Prawda jest często trudna do zaakceptowania.
Rozmowa z psychiatrą w gabinecie pomogła Alfredowi; wyciszyła go i uspokoiła. Poczuł się jakoś pewniej i raźniej.
Bezpieczniej nawet. Może sprawił to fakt, że w jakimś sensie oddał część inicjatywy: przekazał drugiej osobie całą
swoją wiedzę i teraz już nie musiał miotać się sam, zdjął z siebie część tego ciężaru. Długo się wahał, nim uznał, że
lekarz jest istotnie tym, komu może zaufać.
- Jednak nie wszystko, co pan mi powiedział o spisku przeciw Ziemi i planowanej inwazji jest dla mnie do końca
przekonujące. Kosmici, szatan, bestie... Przepraszam, ale chcę być szczery - rzekł psychiatra. - Nie każdy
zaobserwowany przez pana przejaw obcej działalności jest zauważalny także dla mnie.
- Och, to oczywiste - odparł Alfred. - Najważniejsze w tej chwili jest to, że stanął pan po mojej... naszej stronie.
Szczególnie dla mnie potrzebne jest teraz czyjeś zrozumienie i wsparcie.
- Ma pan je ode mnie. Kłopot polega na tym, że pan i ja nie ocalimy świata sami, we dwójkę. Powiedzmy, że
wciągniemy kogoś jeszcze - to nadal za mało wobec globalnego spisku.
- Wiem, przecież nie urwałem się z choinki.
- Nie śmiem tego sugerować.
- Otóż, mam plan, który być może jest szansą ocalenia świata.
Lekarz pochylił się do przodu z zainteresowaniem.
- Wal.
- Chodzi o to, że "Godzilla" rozpoczyna z początkiem przyszłego miesiąca ogólnoświatową kampanię reklamową
systemu Windows 3D Microsoftu. Tak się składa, że to ja opracowałem tę kampanię - Alfred uśmiechnął się z dumą. -
Przez swoją formułę demaskuje ona inwazję obcych i... powinna zrobić to naprawdę skutecznie. Ludzie szybko
dostrzegą, że promocyjne chwyty pokazują prawdę o rzeczywistości. Musi to do nich dotrzeć!
- A nie obawiasz się, że agenci obcych mogą przeszkodzić w rozpoczęciu tej kampanii?
- Cóż, przeniknęli oni i do "Godzilli" - to pewne. Ale mam nadzieję, że zbyt późno. Trzeba to będzie sprawdzić. Czy
nie powinienem wrócić do pracy?
Psychiatra zmarszczył czoło z zatroskaniem.
- Teraz może być zbyt duże ryzyko - rzekł.
- Tak myślisz?
- Na wszelki wypadek wypiszę ci jeszcze jedno zwolnienie - powiedział.
Alfred zaś zaczął się zastanawiać, czy właśnie nie popełnił straszliwego błędu...
***
- W każdym razie nie jest aż tak dobrze - powiedział psychiatra.
Słuchało go grono postaci zebranych wokół stołu w niewielkim pokoiku.
- Właśnie dziś wracam z konferencji na szczycie; opanowaliśmy już znaczną część stanowisk w strukturach władzy
wielu krajów. Możemy próbować wpływać na decyzje w skali globalnej, skoro wymaga tego sytuacja - mówiąc te
słowa prezydent gestykulował równocześnie pięcioma górnymi kończynami. Przyjemnie było móc zachowywać się
swobodnie choć przez ten krótki czas, gdy kamuflaż okazywał się niepotrzebny. - Nie wyobrażam sobie, by jeden
człowiek mógł nam teraz przeszkodzić w realizacji planu inwazji.
- A jednak to może być prawda - upierał się psychiatra. - Rzecz nawet nie w osobie Alfreda L. Chodzi o wymyśloną
przez niego kampanię reklamową, która wkrótce ruszy na całym świecie i może ujawnić prawdę.
- Nie możemy zastopować tej kampanii? - zapytał z niedowierzaniem pokryty łuską stwór, ostentacyjnie dłubiący
pazurem w ostrych jak brzytwy zębach.
Psychiatra żachnął się.
- Nie rozumiesz, Dino. Windows 3D nie wydaje po prostu duża firma, tylko potężne imperium, a główny problem
polega na tym, że nie możemy zmienić sposobu reklamowania Windows 3D w świecie. Akurat na to nie mamy
dostatecznych wpływów, zresztą jest już za późno.
- Zgadza się - potwierdziła sekretarka Cydeona Polgara. - Scenariusz promocji ma być realizowany i koniec. Wszelkie
próby ingerencji z zewnątrz wzbudzą natychmiast sensację i niezdrowe domysły.
Stella Dern też mogła pozwolić sobie na chwilę odprężenia. Korzystała z niej ochoczo, rezygnując z tych wszystkich
okropnych perfum; roztaczała wokół stolika najczystszą woń siarki. Spod gładko zaczesanej grzywki wystawała para
maleńkich, figlarnych rogów.
- Ale chyba Microsoft ma jakieś zapasowe scenariusze promocji?
- I co z tego? Jak chcesz doprowadzić do wycofania obecnej? Uważana jest za majstersztyk i wpompowano w nią już
furę pieniędzy.
- Można skompromitować Alfreda jako autora. Pokazać, że to wariat.
- Kiedy wszyscy o tym wiedzą. To tylko dodaje smaczku całej imprezie.
Prezydent rozłożył bezradnie macki.
- Nie możemy tak ględzić w nieskończoność. Szefostwo domaga się podania pierwszych realnych terminów
rozpoczęcia inwazji na Ziemię. Chyba musimy zaryzykować i poczekać jeszcze trochę.
Zapadła niezręczna cisza.
- A gdyby pójść na ostateczne rozwiązanie? - odezwał się naraz piskliwy głos z parapetu. Wszyscy spojrzeli w tamtą
stronę.
- Znaczy zabić Alfreda..? Tak, to by była ostateczność. Ale - po pierwsze - czy jego śmierć istotnie coś zmieni? A po
drugie - to jest nie... jak oni to nazywają?
- Niehumanitarne. Zapewne zmieniłoby, gdyby Alfred popełnił samobójstwo, na dodatek w bardzo kompromitującym
stylu - upierał się głos z parapetu. - Zdobyłam informacje, że mamy w jego mieszkaniu sprzymierzeńca, który nam to
załatwi.
- Może...
- Kto ci dał te informacje, maleńka? - zainteresował się Dino.
- Pewna tłusta mucha; mają świetną siatkę wywiadowczą - pisnęła rosiczka i wydała z siebie zadowolone mlaśnięcie.
***
Po incydencie z kukułką mieszkanie straciło dla Alfreda walor azylu, ostatniego miejsca, które dawało mu jeszcze
elementarne poczucie bezpieczeństwa. Rozpracowano go. Na zewnątrz stale był już przez kogoś śledzony, miasto pełne
było obserwujących go szpiegów. Złowrogo patrzyły reflektory aut i okna domów. Wszystko wskazywało na to, że
dzień rozpoczęcia inwazji jest już nieodległy. Najeźdźcy z pewnością domyślali się, że Alfred przejrzał ich zamiary i
dlatego zaczęli osaczać go na każdym kroku.
Zadecydował, że przeczeka w domu czas do rozpoczęcia kampanii promocyjnej Windows 3D, ufał, że inwazja nie
nastąpi wcześniej. Przekazał Polgarowi ostatnie, kosmetyczne wskazówki, odwołał kolejną wizytę u psychiatry, pociął
na kawałki sznur od telefonu. Miał być sam i już.
Tymczasem teraz nawet w domu nie mógł czuć się pewnie.
Jego własny dom zwrócił się przeciw niemu.
- Wysługujesz im się, a ciebie też rozbiorą do ostatniej cegiełki - wysyczał w stronę ściany, naprzeciwko której
siedział.
Starał się do niczego nie odwracać tyłem, lecz okazało się to niewykonalne. Postanowił zażyć rzeczywistość z drugiej
strony: udawać, że jest normalna - przynajmniej w granicach czterech ścian jego mieszkania.
Przygotował obiad z konserwy i zrobił herbatę, nie dając się przy tym skaleczyć otwieraczowi do puszek i czujnie
unikając strumienia wrzątku z czajnika. Z końcem posiłku skończyły mu się pomysły na oszukiwanie realiów. Co by tu
dalej... Postanowił podlać kwiaty - w każdym razie te, które jeszcze nie uschły. Wędrował więc z dzbanuszkiem od
parapetu do parapetu.
Lianowiec stał na szafie i zwieszał swe długie, ulistnione pnącza niemal do samej podłogi. Były grube i lśniące - gdyby
nie to, można by uznać, że to nieco okazalszy bluszcz. Żeby podlać Angusa, Alfred musiał stanąć na krześle; był to
ryzykowny moment, ale krzesło zachowało się lojalnie. Odgarnął z ramion liany, podlał roślinę, znów odgarnął liany i
dolał Angusowi jeszcze trochę wody. Za trzecim razem stwierdził, że nie może odgarnąć pnączy, gdyż dwa z nich
okręciły się wokół jego szyi, a jedno zaczęło się właśnie zaciskać. Alfred wzdrygnął się. Próbował nie wpaść w panikę;
chciał zeskoczyć z krzesła, ale pomyślał, że w ten sposób ta durna roślina zleci i roztrzaska doniczkę. Spojrzawszy w
górę ujrzał ze zgrozą, jak lianowiec okręca się z drugiej strony wokół haka, na którym kiedyś zawieszone było potężne,
antyczne lustro - w czasach, gdy Alfred nie tłukł jeszcze luster, tylko się w nich od czasu do czasu przeglądał.
Próbował wyswobodzić się z obejmujących mu szyję pnączy, ale w tym momencie zdradzieckie krzesło zachybotało i
uciekło mu spod nóg. Czy wytrzyma?! - zdążył pomyśleć przerażony.
Przecież hak był stary, a liany o wiele za słabe, jak na ciężar człowieka...
Z jakichś względów sprawy potoczyły się jednak zgodnie z najgorszym przeczuciem Alfreda: liany i hak wytrzymały.
Ostatnim strzępem świadomości Alfred zdołał jeszcze odczuć zawód z tego powodu...
W chwili przekroczenia przez Alfreda progu śmierci liany Angusa przerwały się i martwe ciało mężczyzny upadło na
podłogę. Mózg przestał funkcjonować, szaleństwo minęło. Patrzący w napięciu na tę scenę gołąb odwrócił się od okna
i sfrunął z blaszanego parapetu. W jego ptasim móżdżku jeszcze przez chwilę kłębiło się jakieś niejasne poczucie misji,
którą miał do spełnienia; skołowany zrobił kilka rund wokół kamienicy, po czym nieco ociężale pofrunął w stronę
gniazda, gdzie czekała zniecierpliwiona małżonka. Wciąż jeszcze mieli trzeci lęg do wykarmienia.
***
Wnioski z ogólnoświatowej konferencji były zasadnicze i ogólnikowe, jak to przy okazji spędów na wysokim szczeblu.
Przeglądając materiały pokonferencyjne, prezydent upewniał się po raz kolejny, że ma mediom dużo do nawijania
okrągłymi zdaniami, co bardzo mu odpowiadało. Tym bardziej, że ostatnio był jakiś rozkojarzony. Na przykład sama
konferencja: mimo usilnych starań, nie potrafił odtworzyć w myślach dokładnego jej przebiegu. Z kimś się spotykał, o
czymś dyskutował... Wszystko to przedziwnie rozmywało się, tworzyło nieprzejrzystą mgiełkę w pamięci. Irytowało.
Przecież nie pił aż tyle?!
Sięgnął po dzisiejszą gazetę. Stale łapał się na tym, że próbuje coś wziąć środkową ręką; było to idiotyczne i
niepokojące. Postanowił, że przeczeka to zawirowanie, może samo przejdzie. Łażenie po psychiatrach nigdy nie robiło
prezydentom dobrze na notowania.
W gazecie wciąż głównym tematem było samobójstwo autora kampanii reklamowej Windows 3D. Śmierć poprzez
zadzierzgnięcie na szyi egzotycznego pnącza była tak absurdalna, że Alfred L. nagrodę Darwina miał w zasadzie w
kieszeni. Spekulowano, że po tej kompromitacji Microsoft może w ostatniej chwili zmienić strategię promocji swego
nowego systemu. Jaka różnica? - Windows 3D sprzeda się tak czy owak. Prezydent wzruszył ramionami.
Na dalszych stronach powracano do sprawy tajemniczych potworów, które rzekomo miały atakować wędkarzy
zapuszczających się na ustronne łowiska. Przytaczano wyniki obdukcji lekarskiej najbardziej spektakularnego
przypadku. Sezon ogórkowy z wolna dogorywał. Prezydent powrócił myślami w polityczne realia i z ponurą miną raz
jeszcze zaczął przeglądać harmonogram swoich zajęć na następny dzień.
W tym samym mniej więcej czasie w siedzibie agencji reklamowej "Godzilla" Cydeon Polgar z jeszcze bardziej ponurą
miną rozpamiętywał szczerą i mało przyjemną rozmowę z samym szefem "Godzilli", która miała miejsce ledwie
kwadrans wcześniej. Z rozmowy wynikało, że Polgar jest w zasadzie skończony, choć Cydeon argumentował, że
ostatecznie sposób promocji Windows 3D został zaakceptowany przez ważniejszych ludzi niż on (imiennie o szefie
"Godzilli" taktownie nie wspomniał). Współczuł Alfredowi, zarazem jednak był wściekły na tego wariata. No i - jeśli
tak można powiedzieć - Alfred problemy egzystencjalne miał już z głowy. On stanowczo nie.
Polgar spojrzał na stojącą tuż obok Stellę Dern, która bez cienia żenady zajadała się właśnie ciastem jego żony. Nie
miał pojęcia, co go otumaniło, że władował się w ten romans. Stella była piękna, owszem - ale Cydeon przez lata nosił
dumne przekonanie, że jest ponad takie historie. W "Godzilli" miał przechlapane; była najwyższa pora wycofać się
przynajmniej z tej kabały, póki jeszcze czas.
- Nie jedz tyle - rzekł zirytowany - stracisz przez to figurę.
- I tak stracę - odparła Stella. - Jestem w ciąży.
Polgar zamknął oczy. To nieprawda, pomyślał. Otworzywszy je, napotkał wzrok sekretarki; źrenice jej oczu były
nieprzyjemnie zwężone.
- Słuchaj, nie myślisz chyba...
- Miałeś już dawno porozmawiać ze swoją żoną - jej głos miał ostrość brzytwy. - Ale domyślam się, że nie
powiedziałeś jeszcze Helenie o naszym związku. Dobrze, jeśli wolisz, powiem jej sama - kontynuowała. Polgar patrzył
na nią wstrząśnięty. - Jest najwyższa pora, żeby w końcu podjąć tę decyzję, a im wcześniej powiadomimy Helenę, że
od niej odchodzisz, tym lepiej.
Otworzył usta, by powiedzieć coś żałosnego, ale przerwał mu sygnał telefonu. Było to połączenie z recepcją, dyżurny
miał wyraźnie zakłopotany głos.
- Pan Polgar? Zatrzymaliśmy tu właśnie faceta, który chce się z panem spotkać. Twierdzi, że jest egzorcystą i upiera
się, że był pan z nim umówiony. Co z nim zrobić?
Przez chwilę trwało kłopotliwe milczenie.
- Jeśli dasz radę - spuść go ze schodów, dobrze?
- Nie ma sprawy.
- Czy ja oszalałem? - zwrócił się Cydeon Polgar do Stelli.
Nie otrzymał odpowiedzi na to pytanie. Czekała go masa kłopotów rodem z najbanalniejszych melodramatów - tego się
domyślał. Uznał, że powinien jak najszybciej udać się po poradę do psychiatry, choćby tego, który leczył Alfreda.
Nie wiedział, że psychiatra właśnie sam wziął zwolnienie.
Chwilowo wszyscy byli nieco zmęczeni.
Posłowie
Kiedy, napisawszy "Chandrę", rozesłałem opowiadanie do kilku osób z prośbą o recenzję, otrzymałem zgodne
odpowiedzi: nikt nie zrozumiał, o co w tej historii biega. Było to przygnębiające, więc zacząłem wprowadzać zmiany
dla "poprawienia odbioru". Ale może z innej beczki. Otóż, przeczytałem opowiadanie Philipa K. Dicka pt. "Roog".
Zastanowiłem się. Potem przeczytałem opowiadanie pt. "Roog". Zastanowiłem się znowu. Potem przeczytałem
wyjaśnienia autora do rzeczonego opowiadania, zajmujące z grubsza tyle miejsca, co samo opowiadanie. Po raz trzeci
przeczytałem opowiadanie pt. "Roog". W tych okolicznościach samowolnie uznałem się za częściowo
usprawiedliwionego. Żeby nie było wątpliwości: nie uważam swojego opowiadania za choćby odrobinę dorastającego
do pięt opowiadaniom Dicka