Wystarczy Byc - KOSINSKI JERZY(1)
Szczegóły |
Tytuł |
Wystarczy Byc - KOSINSKI JERZY(1) |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wystarczy Byc - KOSINSKI JERZY(1) PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wystarczy Byc - KOSINSKI JERZY(1) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wystarczy Byc - KOSINSKI JERZY(1) - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JERZY KOSINSKI
Wystarczy Byc
(Przelozyla Julita Wroniak)
Katherine v. F.,ktora nauczyla mnie,
ze milosc to cos wiecej
niz pragnienie bycia razem.
l
Byla niedziela. Los krazyl wolno po ogrodzie, ciagnac za soba zielony waz i uwaznie obserwujac lejacy sie z niego strumien wody. Bardzo delikatnie kierowal go na kazda rosline, kazdy kwiat, kazda galaz. Rosliny sa jak ludzie; potrzebuja milosci, aby zyc, pokonywac choroby i umierac w spokoju.
A jednak roznia sie od ludzi. Nie umieja rozmyslac o sobie ani zglebiac swej istoty; nie istnieje lustro, w ktorym moglyby sie przejrzec; wszystko, co robia, robia nieswiadomie: rosna mimo woli, a poniewaz nie potrafia rozumowac ani marzyc, ich rozwoj pozbawiony jest znaczenia.
W ogrodzie, ktory dzielil od ulicy wysoki, porosniety bluszczem mur z czerwonej cegly, bylo przyjemnie i bezpiecznie, i nawet odglosy przejezdzajacych obok aut nie zaklocaly panujacego w nim spokoju. Los nie zwracal najmniejszej uwagi na halasy z ulicy. Chociaz nigdy nie wychodzil poza teren domu i przyleglego don ogrodu, nie interesowal go swiat na zewnatrz.
Przednia czesc domu, w ktorej mieszkal Stary Czlowiek, Los traktowal tak samo jak mur czy ulice. Nie wiedzial, czy ktos tam zyje, czy nie. W tylnej czesci, na parterze, w izbie z oknem na ogrod, mieszkala pokojowka. Los zajmowal pomieszczenie po przeciwnej stronie holu, z wlasna lazienka i oddzielnym korytarzem prowadzacym do ogrodu.
Jesli chodzi o ogrod, najbardziej podobalo sie Losowi to, ze zawsze, gdziekolwiek sie znajdowal, na jednej z waskich sciezynek czy posrod drzew i krzewow, mogl po nim krazyc, nie zastanawiajac sie, w ktorym idzie kierunku, nie wiedzac, czy posuwa sie naprzod, czy cofa po swoich dawnych sladach. Liczylo sie tylko to, ze tak jak rosliny zyje wlasnym rytmem.
Co pewien czas wylaczal strumien wody, siadal na trawie i pograzal sie w zadumie. Wiatr wiejacy z roznych stron kolysal liscmi krzewow i drzew. Miejski kurz osiadal wszedzie, przyciemniajac barwy kwiatow, ktore cierpliwie czekaly, az deszcz je obmyje, a slonce osuszy. Jednakze, nawet w szczytowym momencie swojego rozkwitu, tetniacy zyciem ogrod byl jednoczesnie cmentarzem. Pod kazdym drzewem i kazdym krzakiem tkwily zgnile pnie oraz sprochniale, rozkladajace sie korzenie. Wlasciwie trudno bylo okreslic, co jest wazniejsze: powierzchnia ogrodu czyjego trzewia, cmentarzysko, z ktorego wszystko bierze poczatek i w ktore na nowo sie zapada. Wzdluz muru, na przyklad, rosl w pogardzie dla innych roslin zywoplot; rozrastal sie szybko, przytlaczajac soba sasiadujace kwiaty i wdzierajac sie na terytorium slabszych krzewow.
Los wrocil do pokoju i wlaczyl telewizor. Ekran tworzyl wlasne swiatlo, wlasne kolory, wlasny czas. Nie podlegal prawu ciazenia, ktore sprawia, ze rosliny chyla sie ku ziemi. W telewizorze wszystko bylo splatane, przemieszane, a zarazem uladzone: noc i dzien, rzeczy duze i male, solidne i kruche, miekkie i szorstkie, cieple i zimne, dalekie i bliskie. W kolorowym swiecie telewizji ogrodnictwo bylo dla Losa jak laska dla slepca.
Zmieniajac kanaly, Los zmienial i siebie. Przechodzil przez rozne fazy, podobnie jak rosliny w ogrodzie, ale przechodzil przez nie tak szybko, jak chcial, tak szybko, jak wciskal przycisk. Zdarzalo sie, ze zmieniajac programy wypelnial soba caly ekran, tak jak wypelnialy go osoby pokazujace sie w telewizorze. Manipulujac przyciskiem dokonywal tego, ze ludzie jawili sie przed jego oczami. Totez nic dziwnego, ze uwierzyl, iz swoje istnienie rowniez zawdziecza tylko sobie; sobie i nikomu wiecej.
Postac, ktora zobaczyl na ekranie, wygladala jak jego wlasne odbicie w lustrze. Chociaz nie potrafil czytac ani pisac, bardziej przypominal mezczyzne w telewizorze, niz sie od niego roznil. Nawet glosy mieli podobne.
Wtopil sie w ekran. Niczym promien slonca, podmuch swiezego powietrza czy lekki deszczyk, swiat spoza ogrodu przeniknal Losa i Los, niby obraz telewizyjny, wyplynal w swiat, niesiony sila, ktorej nie znal i nie widzial.
Nagle uslyszal skrzypienie otwieranego na gorze okna i krzyk grubej pokojowki. Wstal z ociaganiem, ostroznie zgasil telewizor i wyszedl do ogrodu. Gruba pokojowka wychylila sie z okna na pietrze i wymachiwala rekami. Nie lubil jej. Zamieszkala w domu Starego Czlowieka wkrotce po tym, gdy czarnoskora Louise zachorowala i wrocila na Jamajke. Byla gruba, byla cudzoziemka i mowila z dziwnym akcentem. Nie kryla tego, ze nie rozumie slow plynacych z telewizora, ktory ogladala we wlasnym pokoju. Los sluchal jej trajkotu tylko wowczas, gdy przynosila mu posilki i opowiadala, co zjadl Stary Czlowiek oraz co - jej zdaniem - mowil. Teraz wolala, zeby przybiegl czym predzej.
Ruszyl po schodach na gore. Nie mial zaufania do windy, odkad czarnoskora Louise przesiedziala uwieziona w niej kilka godzin. Na trzecim pietrze skrecil w dlugi hol prowadzacy do frontowej czesci domu.
Ostatnim razem, kiedy tu przebywal, niektore z drzew w ogrodzie, teraz juz wysokie i okazale, byly niskie i mizerne. W domu nie bylo wowczas telewizora. Na widok swojego odbicia w duzym lustrze zawieszonym na scianie w holu Losowi stanal w pamieci obraz siebie jako malego chlopca, a potem Starego Czlowieka siedzacego w ogromnym fotelu. Stary Czlowiek mial siwe wlosy, rece suche i pomarszczone. Sapal ciezko i czesto robil przerwy miedzy slowami na zlapanie tchu.
Los wedrowal przez pokoje, ktore wydawaly mu sie dziwnie puste; grube kotary w oknach ledwo przepuszczaly swiatlo. Stopniowo zaczal dostrzegac wielkie meble przykryte starymi pokrowcami oraz zasloniete lustra. Slowa, ktorymi Stary Czlowiek przemowil do niego po raz pierwszy, wryly mu sie w pamiec niczym korzenie w ziemie. Los byl sierota, i to wlasnie Stary Czlowiek zaopiekowal sie nim przed wielu laty, udzielajac mu schronienia w swoim domu. Matka chlopca zmarla przy porodzie. Nikt, nawet Stary Czlowiek, nie chcial mu powiedziec, kim byl jego ojciec. Niektore dzieci ucza sie pisac i czytac, ale on, Los, nigdy nie posiadzie tej umiejetnosci. Nigdy nie zdola pojac wszystkiego, o czym inni rozmawiaja lub co do niego mowia. Bedzie pracowal w ogrodzie, dbajac o kwiaty, trawy i drzewa, ktore rosna tam w spokoju. Bedzie taki jak one: cichy, pogodny w sloncu, ociezaly w deszczu. Na imie otrzyma Los, gdyz los sprawil, ze przyszedl na swiat. Nie ma zadnej rodziny. Jego matka, chociaz byla bardzo ladna kobieta, umysl miala - podobnie jak i on - niesprawny; miekka gleba chlopiecego mozgu, z ktorej wyrastaja wszystkie mysli, ulegla trwalemu zniszczeniu. Dlatego tez on, Los, nie powinien szukac sobie miejsca w swiecie ludzi, ktorzy zyja poza domem i poza brama ogrodu. Musi ograniczyc swoj swiat do pokoju, ktory jest mu przydzielony, i do ogrodu; nie wolno mu wchodzic do innych pomieszczen ani wychodzic na ulice. Posilki bedzie mu zawsze przynosic Louise, jedyna osoba, ktora bedzie widywal i z ktora moze rozmawiac. Nikt inny nie ma prawa zagladac do jego pokoju. Poza chlopcem tylko Stary Czlowiek moze spacerowac po ogrodzie i w nim przesiadywac. Los musi dokladnie wypelniac wszelkie polecenia, w przeciwnym razie, jak oznajmil Stary Czlowiek, zostanie wyslany do zakladu dla oblakanych, a tam zamkniety w celi i zapomniany.
Los wiec robil to, co mu kazano. Czarnoskora Louise rowniez.
Naciskajac klamke masywnych, ciezkich drzwi, uslyszal skrzekliwy glos pokojowki. Kiedy wszedl do srodka, ujrzal pokoj dwukrotnie wyzszy od pozostalych pomieszczen. Sciany obudowane byly polkami pelnymi ksiazek. Plaskie, skorzane teczki lezaly na stole.
Pokojowka krzyczala cos do telefonu. Na widok Losa wskazala reka lozko. Zblizyl sie do poslania. Stary Czlowiek siedzial wsparty o sztywne poduszki i wygladal tak, jakby z uwaga nasluchiwal cichego szemrania w rynnie. Ramiona opadaly mu bezwladnie, glowa zas - niczym ciezki owoc na galezi - zwisala w bok. Los popatrzyl na twarz Starego Czlowieka: miala barwe kredy, gorna szczeka zachodzila na dolna warge i tylko jedno oko bylo otwarte, tak jak u martwych ptakow, ktore czasem znajdowal w ogrodzie. Pokojowka odlozyla sluchawke wyjasniajac, ze zadzwonila do lekarza, ktory wkrotce tu przybedzie.
Los ponownie zerknal na Starego Czlowieka, mruknal pod nosem "do widzenia" i wyszedl. Wrocil do swojego pokoju i wlaczyl telewizor.
2
Nieco pozniej, kiedy wciaz jeszcze ogladal telewizje, z gornych pieter domu dolecialy go odglosy jakichs zmagan. Wyszedl z pokoju i ukrywszy sie za duza rzezba stojaca w holu we frontowej czesci domu, obserwowal, jak kilku mezczyzn wynosi cialo Starego Czlowieka. Poniewaz Stary Czlowiek umarl, Los sadzil, ze niedlugo zjawi sie ktos, kto zadecyduje o tym, co ma sie stac z domem, z nowa pokojowka oraz z nim samym. W telewizji smierc zawsze pociagala za soba przerozne zmiany, zmiany wprowadzane przez krewnych zmarlego, przedstawicieli banku, prawnikow, biznesmenow.Ale dzien minal i nikt sie nie pojawil. Los zjadl skromna kolacje, obejrzal program rozrywkowy i polozyl sie spac.
Jak zwykle wstal wczesnie rano, wniosl do pokoju tace, ktora pokojowka zostawila przy drzwiach, zjadl sniadanie i udal sie do ogrodu.
Sprawdzil, czy ziemia na grzadkach jest dosc wilgotna, przyjrzal sie uwaznie kwiatom, usunal pare zeschlych lisci, przycial kilka galazek. Wszystko bylo jak nalezy. W nocy padal deszcz i rosliny wypuscily sporo swiezych pedow. Usiadl i zdrzemnal sie w sloncu.
Dopoki nie patrzy sie na ludzi, ludzie nie istnieja. Ukazuja sie, tak jak postacie na ekranie telewizora, dopiero wtedy, gdy czlowiek skieruje na nich wzrok. I zyja w jego myslach, az nie zastapi ich nowy obraz. Tak samo dzialo sie z nim, Losem. Patrzac na niego inni sprawiali, ze stawal sie wyrazny, otwieral sie, wylanial; nie bedac widziany, zamazywal sie i rozplywal. Moze wiele tracil ogladajac ludzi na ekranie telewizora i nie bedac samemu ogladanym. Cieszyl sie, ze teraz, gdy Stary Czlowiek nie zyje, zobacza go osoby, ktore nigdy dotad go nie widzialy.
Na dzwiek telefonu pedem wrocil do pokoju. Meski glos poprosil go, zeby przyszedl do biblioteki.
Los pospiesznie zrzucil z siebie stroj roboczy, ubral sie w jeden z najlepszych garniturow, jakie mial, starannie przyczesal wlosy, wlozyl duze okulary sloneczne, ktore nosil do pracy w ogrodzie, i ruszyl na gore. W waskim, mrocznym pokoju o zastawionych ksiazkami scianach ujrzal kobiete i mezczyzne. Siedzieli za duzym biurkiem, na ktorym lezaly porozkladane rozne papiery. Los zatrzymal sie na srodku pokoju, niepewien, co ma uczynic. Mezczyzna wstal od biurka, postapil naprzod kilka krokow i wyciagnal reke.
-Thomas Franklin z firmy prawniczej Hancock, Adams i Colby, ktora prowadzi sprawy spadkowe zmarlego. A to - rzekl odwracajac sie w strone kobiety - moja asystentka, panna Hayes.
Los potrzasnal wyciagnieta dlonia i spojrzal na kobiete. Usmiechnela sie.
-Pokojowka powiedziala mi, ze mieszka tu mezczyzna zatrudniony w charakterze ogrodnika. - Mowiac to Franklin skinal glowa w kierunku Losa. - Jednoczesnie w zadnych dokumentach z ostatnich czterdziestu lat nie ma najmniejszej wzmianki o jakimkolwiek mezczyznie zatrudnionym przez zmarlego czy tez mieszkajacym w jego domu. Czy wolno mi spytac, od ilu dni pan tutaj przebywa?
Zdumialo Losa, ze w tak wielu papierach rozlozonych na biurku nigdzie nie figuruje jego imie; przyszlo mu do glowy, ze moze ogrod tez nigdzie nie jest wspomniany. Po chwili wahania odparl:
-Mieszkam w tym domu, odkad tylko pomietam, odkad bylem malym dzieckiem. Zamieszkalem tu na dlugo przedtem, zanim jeszcze Stary Czlowiek zlamal noge w biodrze i zaczal wiekszosc czasu spedzac w lozku, zanim w ogrodzie wyrosly duze krzewy, zanim na trawnikach pojawily sie automatyczne spryskiwacze do roslin, a w pokojach telewizory.
-Co takiego? Twierdzi pan, ze mieszka w tym domu od dziecinstwa? Czy wolno mi spytac o panskie nazwisko?
Los poczul sie zaklopotany. Wiedzial, ze miedzy nazwiskiem czlowieka a jego zyciem istnieje wazny zwiazek. Dlatego ludzie w telewizji zawsze mieli dwa nazwiska, jedno wlasne, uzywane poza ekranem, oraz drugie, ktore przybierali za kazdym razem, gdy wcielali sie w jakas postac.
-Nazywam sie Los - powiedzial.
-Pan Los, tak? - upewnil sie prawnik. Los skinal glowa.
-Spojrzmy do akt. - Ze stosu na stole podniosl kilka arkuszy. - Mam tu pelen wykaz osob, jakie zmarly kiedykolwiek u siebie zatrudnial. Podobno kiedys sporzadzil testament, ale, niestety, nie udalo nam sie go odnalezc. Prawde mowiac, zmarly zostawil po sobie bardzo niewiele dokumentow. Mamy jednak pelna liste wszystkich jego pracownikow - oznajmil dobitnie, spogladajac na dokument, ktory trzymal w dloni.
Los czekal bez slowa.
-Moze pan usiadzie? - zaproponowala panna Hayes.
Przysunal krzeslo w strone biurka i usiadl.
Franklin oparl brode na rece.
-Bardzo to dziwne - powiedzial nie podnoszac wzroku znad kartki papieru, ktora uwaznie studiowal - ale panskie nazwisko nigdzie nie figuruje w naszych aktach. Wedlug
informacji, jakie mamy, nikt o takim nazwisku nie pracowal u zmarlego. Panie Los, czy jest pan pewien, calkowicie pewien, ze zmarly zatrudnil pana u siebie?
-Pracuje tu od samego poczatku - oswiadczyl z glebokim przekonaniem Los. - Cale zycie zajmuje sie ogrodem na tylach domu. Odkad tylko pamietam. Bylem malym chlopcem, kiedy rozpoczalem prace. Drzewa byly wtedy niskie, zywoplotu tez wlasciwie jeszcze nie bylo. A teraz ogrod...
-Ale w dokumentach - przerwal mu Franklin - nie ma ani slowa o tym, aby jakikolwiek ogrodnik mieszkal tu i pracowal. Firma Hancock, Adams i Colby powierzyla nam,
to jest mnie i pannie Hayes, uregulowanie wszystkich spraw zmarlego. Posiadamy szczegolowa dokumentacje. I moge pana zapewnic, panie Los, ze nigdzie nie ma najmniejszej wzmianki o ogrodniku. Przeciwnie, z dokumentow jasno wynika, ze w przeciagu ostatnich czterdziestu lat zmarly nie zatrudnial zadnego mezczyzny. Przepraszam... czy jest pan ogrodnikiem z zawodu?
-Jestem ogrodnikiem. Nikt nie zna tego ogrodu lepiej ode mnie. Mieszkam tu od dziecka i przez caly czas ja jeden troszcze sie o ogrod. Dawniej zajmowal sie nim ktos inny,
wysoki, czarnoskory mezczyzna; kiedy nauczyl mnie wszystkiego, kiedy pokazal mi, co mam robic, odszedl i od tej pory pracuje zupelnie sam. Wiele z tych drzew i kwiatow zasadzi
lem wlasnorecznie - stwierdzil, wskazujac w strone okna wychodzacego na ogrod. - Sprzatam sciezki, podlewam grzadki. Dawniej Stary Czlowiek czesto schodzil do ogrodu, siadal z ksiazka, odpoczywal. Ale potem przestal.
Franklin przeszedl od okna do biurka.
-Prosze pana - rzekl - chcialbym panu wierzyc, ale widzi pan, jesli wszystko, co pan mowi, jest prawda, to z jakiegos niezrozumialego powodu panska obecnosc w tym
domu oraz fakt zatrudnienia w charakterze ogrodnika nie zostaly odnotowane w zadnym z dostepnych nam dokumentow. Niewiele pracowalo tu osob - dodal cicho, zwracajac sie
do asystentki. - Zmarly odszedl z firmy w wieku siedemdziesieciu dwoch lat, ponad cwierc wieku temu, kiedy zlamane biodro przykulo go do lozka. Ale pomimo zaawansowanego wieku do konca czuwal nad swoimi sprawami i kazda osobe, ktora zatrudnial, zglaszal do nas; to my wyplacalismy jej pensje, zalatwiali ubezpieczenie i tak dalej. Z naszych akt wynika, ze po odejsciu panny Louise przyjal do pracy jedna "zagraniczna" pokojowke, i nikogo wiecej.
-Znam stara Louise. Ona moze poswiadczyc, ze od dawna mieszkam w tym domu i pracuje w ogrodzie. Louise byla tu, odkad pamietam, odkad mialem kilka lat. Codziennie przynosila mi posilki do pokoju, a od czasu do czasu siadywala ze mna w ogrodzie.
-Louise umarla, prosze pana - przerwal Franklin.
-Nie, ona pojechala na Jamajke.
-Tak, ale niedawno zachorowala i umarla - wyjasnila
panna Hayes.
-Nie wiedzialem o tym - powiedzial cicho Los.
-W kazdym razie - ciagnal dalej Franklin - wszystkie zatrudnione tu osoby zawsze regularnie otrzymywaly pensje; a poniewaz zajmowala sie tym nasza firma, dysponujemy pelna dokumentacja.
-Nie znalem innych osob, ktore tu pracowaly. Kiedy nie pielegnowalem ogrodu, przebywalem u siebie w pokoju.
-Chcialbym panu wierzyc, panie Los, jednakze w naszych aktach nie ma najmniejszej wzmianki o pana obecnosci w tym domu. Nowa pokojowka nie umie powiedziec, od jak
dawna pan tu mieszka. Jak powiedzialem, nasza firma jest w posiadaniu pelnej dokumentacji, posiadamy nawet wszystkie czeki i kwity ubezpieczeniowe z ostatnich piecdziesieciu lat. - Usmiechnal sie. - W czasie gdy zmarly byl wspolnikiem w firmie, niektorych z nas jeszcze nie bylo na swiecie, a inni dopiero raczkowali.
Panna Hayes rozesmiala sie. Los nie rozumial, dlaczego jej tak wesolo.
-Prosze pana - Franklin znow powrocil do spraw dokumentow - czy przypomina pan sobie, aby w czasie pobytu w tym domu podpisywal pan cokolwiek?
-Nic nie podpisywalem.
-A w jaki sposob panu placono? W gotowce?
-Nigdy nie dawano mi pieniedzy. Dostawalem posilki, bardzo smaczne posilki; moglem jesc, ile chcialem. Mialem wlasny pokoj, z lazienka i oknem wychodzacym na ogrod;
wstawiono tez nowe drzwi prowadzace do ogrodu. Otrzymalem radio, a po pewnym czasie telewizor, duzy, kolorowy, z pilotem i zegarem, ktorego sygnal budzi mnie rano...
-Tak, wiem, o jakim pan mowi.
-Wolno mi chodzic na strych i wybierac sobie garnitury Starego Czlowieka. Leza na mnie idealnie, o, prosze - rzekl wskazujac na ten, ktory mial na sobie. - Moge rowniez nosic jego plaszcze i buty, chociaz te ostatnie troche pija mnie w nogi, i koszule, chociaz sa troche za ciasne pod szyja, i krawaty, i...
-Tak, rozumiem.
-Zdumiewajace! - zawolala panna Hayes. - Jest pan tak modnie ubrany...
Los usmiechnal sie do niej.
-To nie do wiary, jak bardzo dzisiejsza moda meska przypomina te z lat dwudziestych - dodala.
-Ladnie, ladnie! - powiedzial Franklin silac sie na wesolosc.- Czyzbys dawala mi do zrozumienia, ze moje garnitury wyszly z mody? - I ponownie zwracajac sie do Losa, spytal: - A wiec nie sporzadzono zadnej umowy o prace?
-O ile wiem, to nie.
-I zmarly nigdy nie obiecywal panu zadnej zaplaty, ani nic w tym rodzaju?
-Nie. Nikt mi nic nie obiecywal. Rzadko widywalem Starego Czlowieka. Przestal schodzic do ogrodu, zanim posadzilem te krzewy po lewej stronie sciezki, ktore teraz siegaja mi juz do ramion. Sadzilem je w czasach, kiedy nie bylo telewizora, tylko radio. Pamietam, jak pracujac w ogrodzie sluchalem radia, a Louise schodzila na dol i mowila, zebym je sciszyl, bo Stary Czlowiek spi. Juz wtedy byl bardzo stary i schorowany.
Franklin nagle poderwal sie z miejsca.
-Panie Los, wydaje mi sie, ze bardzo uproscilo by sprawe, gdyby pokazal nam pan jakis dokument zawierajacy panski adres. Moze to byc ksiazeczka czekowa, prawo jazdy, karta ubezpieczeniowa czy cos w tym rodzaju.
-Nie mam nic takiego.
-Prosze pana, chodzi mi o cokolwiek, na czym widnialoby panskie nazwisko, wiek i adres.
Los milczal.
-Moze swiadectwo urodzenia? - podsunela zyczliwie panna Hayes.
-Nie mam zadnych dokumentow.
-Potrzebny jest nam dowod, ze mieszka pan w tym domu - oznajmil stanowczo prawnik.
-Ale macie mnie, jestem tu na miejscu. Czyz to niewystarczajacy dowod?
-Czy kiedykolwiek byl pan chory, to znaczy, czy lezal pan w szpitalu albo zasiegal porady lekarskiej? Prosze zrozumiec - ciagnal beznamietnie Franklin - potrzebujemy jakiegos dowodu na pismie, ze mieszkal pan i pracowal pod tym adresem.
-Nigdy nie chorowalem. Nigdy.
Franklin zauwazyl podziw w oczach panny Hayes.
-No dobrze. A jak sie nazywa panski dentysta?
-Nigdy nie bylem ani u lekarza, ani u dentysty. Nie opuszczalem tego domu i nikt mnie nigdy nie odwiedzal. Louise czasami wychodzila na miasto, ale ja nie.
-Panie Los, bede z panem szczery - powiedzial znuzonym glosem Franklin. - Nie posiadamy zadnego dowodu na to, ze pan tu naprawde mieszkal, ze otrzymywal
pensje, ze mial oplacone ubezpieczenie... - Nagle urwal. - A podatki, czy placil pan podatki?
-Nie.
-A czy sluzyl pan w wojsku?
-Nie. Ogladalem wojsko w telewizji.
-Czy nie jest pan moze spokrewniony ze zmarlym?
-Nie, nie jestem.
-Przyjmujac, ze mowi pan prawde, chcialbym wiedziec, czy zamierza pan roscic pretensje do spadku po zmarlym?
Los nie rozumial, o co prawnikowi chodzi.
-Nie mam zadnych pretensji - wyjasnil ostroznie. - Jest mi tu dobrze. Lubie ten ogrod. Spryskiwacze sa jeszcze calkiem nowe.
-Prosze mi powiedziec... - wtracila sie do rozmowy panna Hayes; wyprostowala sie na krzesle i odrzucila w tyl glowe. - Jakie ma pan plany na przyszlosc? Czy znalazl pan juz inna prace?
Los poprawil okulary sloneczne. Byl calkiem zdezorientowany; dlaczego mialby odejsc z ogrodu?
-Pragne tu pozostac i dalej dbac o rosliny - odparl cicho.
Franklin zaczal przekladac papiery na biurku i po chwili wyciagnal kartke pokryta drobnym drukiem.
-To zwykla formalnosc - stwierdzil podajac ja Losowi. - Bardzo prosze zapoznac sie z tym dokumentem i jesli nie bedzie pan mial zadnych zastrzezen, podpisac u dolu.
Los wzial od prawnika kartke i trzymajac ja oburacz, uwaznie sie w nia wpatrywal. Zastanawial sie, ile potrzeba czasu, zeby przeczytac jedna strone pisma urzedowego. W telewizji roznie to trwalo. Wiedzial, iz nie powinien zdradzic sie z tym, ze nie potrafi czytac i pisac. W telewizji drwiono i wysmiewano sie z takich ludzi. Przybral skupiony wyraz twarzy, sciagnal brwi, zmarszczyl czolo i ujal brode pomiedzy kciuk a palec wskazujacy.
-Nie moge tego podpisac - odparl wreszcie, zwracajac Franklinowi kartke. - Po prostu nie moge.
-Rozumiem. A zatem nie rezygnuje pan z roszczen?
-Nie moge tego podpisac, to wszystko.
-Jak pan sobie zyczy. - Prawnik zebral z biurka dokumenty. - Uprzedzam pana, panie Los, ze jutro w poludnie dom bedzie zaplombowany. Obie pary drzwi, jak rowniez brania do ogrodu, zostana zamkniete. Jesli w istocie pan tu mieszka, prosze wyprowadzic sie do poludnia, zabierajac z soba wszystkie swoje rzeczy osobiste. - Siegnal do kieszeni i wyjal nieduzy kartonik. - Prosze, oto wizytowka z moim nazwiskiem oraz adresem i numerem telefonu naszej firmy.
Los wzial od prawnika wizytowke i wsunal do kieszeni kamizelki. Wiedzial, ze powinien czym predzej opuscic biblioteke i wrocic do siebie do pokoju. Po poludniu nadawano w telewizji program, ktory ogladal regularnie i ktorego nie chcial przegapic. Wstal i pozegnawszy sie, wyszedl. Na schodach wyrzucil wizytowke.
3
We wtorek, wczesnym rankiem, Los zszedl ze strychu z ciezka, skorzana walizka w rece, po raz ostatni zerkajac na portrety zdobiace sciany domu. Spakowal sie, zaniknal za soba drzwi pokoju i kiedy juz byl przy bramie prowadzacej na ulice, nagle ogarnela go chec, by wrocic do ogrodu, ukryc sie wsrod zieleni i opoznic nieco swoje odejscie. Postawil walizke na ziemi i cofnal sie. W ogrodzie panowal blogi spokoj.Kwiaty na wiotkich lodyzkach prezyly sie ku niebu, a automatyczny spryskiwacz wyrzucal w gore bezksztaltny oblok wilgoci, ktory osiadal na krzewach. Mezczyzna przejechal dlonia po klujacych iglach sosny i bujnych galazkach zywoplotu, ktore jakby wyciagaly sie do niego.
Przez jakis czas stal bez ruchu, rozgladajac sie leniwie po ogrodzie, po czyni wylaczyl spryskiwacz i wrocil do swojego pokoju. Nastawil telewizor, usiadl na lozku i zaczal zmieniac kanaly. Na ekranie ukazywaly sie wiejskie posiadlosci, drapacze chmur, nowo wybudowane bloki mieszkalne, koscioly. Zgasil odbiornik. Obraz znikl, jedynie na srodku ekranu majaczyl maly, niebieski punkcik, jakby zapomniany przez swiat, do ktorego nalezal, ale po chwili i on sie rozplynal. Ekran pokryty rownomierna szaroscia wygladal jak kamienna plyta.
Mezczyzna wstal i ponownie skierowal sie w strone ogrodu, tym razem pamietajac, aby wziac stary klucz, ktory od lat wisial nie uzywany na haczyku w korytarzu nie opodal drzwi. Zblizywszy sie do bramy, wsunal klucz w zamek, po czym otworzyl furtke, przestapil prog i nie wyjmujac klucza, zatrzasnal ja za soba. Powrot do ogrodu mial na zawsze odciety.
Po raz pierwszy, odkad zamieszkal w domu Starego Czlowieka, znalazl sie za brama. Swiatlo razilo go w oczy. Po chodnikach suneli przechodnie, a dachy zaparkowanych wozow lsnily w sloncu poranka.
Rozgladal sie ze zdumieniem: ulica, samochody, budynki, ludzie, przytlumione odglosy - byly to obrazy, ktore od dawna mial utrwalone w pamieci. Jak dotad, zycie za brama nie roznilo sie od tego, ktore ogladal na ekranie telewizora; moze jedynie wszystko bylo wieksze, a zarazem bardziej powolne, mniej eleganckie, mniej atrakcyjne. Slowem, mial wrazenie, ze patrzy na cos, co dobrze zna.
Ruszyl przed siebie. Zanim jednak minal najblizsza przecznice, walizka zaczela mu ciazyc, a upal dokuczac. Zszedl z chodnika w waska przestrzen miedzy dwoma zaparkowanymi przy krawezniku samochodami, gdy wtem spostrzegl, ze jeden z nich gwaltownie rusza wstecz. Poderwal sie, usilujac wrocic na chodnik, ale walizka spowolnila ruchy. Nim zdazyl uskoczyc, poczul uderzenie: zostal uwieziony miedzy zderzakiem cofajacego sie pojazdu a reflektorami nastepnego. Z trudem wyszarpnal jedna noge - druga nawet nie chciala drgnac. Potworny bol sprawil, ze zaczal krzyczec i walic piescia w bagaznik. Limuzyna zatrzymala sie. Z prawa noga uniesiona nad zderzak, z lewa wciaz unieruchomiona, Los byl zupelnie bezradny. Pot lal sie z niego strumieniami.
Z pojazdu wyskoczyl czarnoskory, umundurowany szofer i z czapka w rece zaczal cos mamrotac. Kiedy uswiadomil sobie, ze mezczyzna zaklinowany miedzy wozami nie moze drgnac, przerazony czym predzej usiadl z powrotem za kierownica i podjechal nieco do przodu. Los postawil na ziemi uwolniona noge i upadl na kraweznik. Natychmiast otworzyly sie tylne drzwi pojazdu, z ktorych wylonila sie szczupla kobieta.
-Czy bardzo pana boli? - spytala pochylajac sie nad Losem.
Podniosl oczy. W telewizji widzial wiele podobnych do niej kobiet.
-Nie - odparl, lecz glos mu drzal. - Tylko... tylko mi troche zgniotlo noge.
-O moj Boze! - zawolala ochryple kobieta. - Czy moge... czy moglby pan podciagnac nogawke?
Spelnil jej prosbe. Lydka zdazyla mu spuchnac i przybrac czerwonosiny odcien.
-Mam nadzieje, ze kosc nie jest zlamana. Nawet pan nie wie, jak bardzo mi przykro. Moj kierowca nigdy dotad nie spowodowal wypadku.
-Nic takiego sie nie stalo. Czuje sie juz nieco lepiej.
-Od kiedy moj maz niedomaga, mieszka u nas lekarz oraz kilka pielegniarek. Sadze, ze najrozsadniej bedzie, jesli pojedzie pan ze mna, chyba ze woli pan udac sie do wlasnego
lekarza?
-Sam nie wiem, co robic.
-Nie mialby pan nic przeciwko temu, zeby zbadal pana nasz lekarz?
-Nie, bynajmniej.
-To jedziemy. Jesli nie bedzie mogl panu pomoc, zawioze pana do szpitala.
Wsparty na ramieniu, ktore kobieta mu podala, doszedl do limuzyny i wsunal sie na tylne siedzenie. Kobieta usiadla obok. Kierowca umiescil walizke w bagazniku i po chwili samochod gladko wlaczyl sie w poranny ruch uliczny.
-Nazywam sie Elizabeth Eve Rand - przedstawila sie kobieta. - Jestem zona Benjamina Randa. Przyjaciele mowia na mnie EE... to od pierwszych liter moich imion.
-EE - powtorzyl z powaga Los.
-Tak, EE - powiedziala kobieta, rozbawiona jego skupiona mina.
Przypomnial sobie, ze w podobnych sytuacjach mezczyzni, ktorych ogladal na ekranie telewizora, rowniez sie przedstawiali.
-A ja Los - wyjakal, a poniewaz kobieta wciaz patrzyla na niego wyczekujaco, dodal: - Los ogrodnik...
-Ross O'Grodnick? - Zauwazyl, ze zmienila jego imie, i uznal, ze tak jak ludzie w telewizji, powinien odtad przedstawiac sie inaczej. - Maz i ja od lat przyjaznimy sie
z Basilem i Perdita O'Grodnick. Czy jest pan z nimi spokrewniony?
-Nie, nie jestem.
-A moze wypilby pan szklaneczke whisky albo odrobi ne koniaku?
Milczal zaklopotany. Stary Czlowiek nie pil i nie pozwalal pic sluzbie, ale od czasu do czasu czarnoskora Louise potajemnie zagladala w kuchni do butelki i za jej usilna namowa Los tez kilka razy skosztowal alkoholu.
-Chetnie. Moze koniaku - odparl, znow czujac, jak bol przeszywa mu noge.
-Widze, ze pana boli - rzekla kobieta, pospiesznie otwierajac drzwiczki barku, ktory znajdowal sie na wprost nich; ze srebrzystej karafki nalala ciemnego plynu do szklanki z wyrytym monogramem. - Prosze wypic do dna. Dobrze to panu zrobi.
Los pociagnal lyk i zakrztusil sie. Kobieta usmiechnela sie.
-Lepiej? - spytala. - Wkrotce bedziemy w domu i zajmie sie panem lekarz. Jeszcze chwila cierpliwosci.
Pociagnal kolejny lyk: trunek byl mocny. Tuz nad barkiem Los dojrzal przemyslnie ukryty maly odbiornik telewizyjny. Mial wielka ochote go wlaczyc. Popijal ze szklanki, a tymczasem samochod sunal wolno po zatloczonych ulicach.
-Gzy telewizor dziala?
-Tak, naturalnie.
-Czy mozna... czy moglaby go pani wlaczyc?
-Oczywiscie. Moze pozwoli to panu zapomniec o bolu. - Pochylila sie i wcisnela przycisk: ekran pojasnial, wypelniajac sie obrazem. - Ktory kanal wlaczyc? Czy chce pan obejrzec jakis konkretny program?
-Nie, moze byc ten, co jest.
Malutki ekran i wydobywajace sie z niego dzwiek, oddzielaly ich od halasu ulicznego. Nagle zajechal im droge jakis samochod i szofer gwaltownie zahamowal. Los zaparl sie mocno, zeby nie poleciec do przodu, i w tym momencie poczul ostry bol w nodze: swiat zawirowal mu przed oczami, a potem wszystko pociemnialo, niczym ekran po zgaszeniu telewizora.
Kiedy sie obudzil, lezal na ogromnym lozku, w pokoju skapanym w promieniach slonca. EE stala obok.
-Panie O'Grodnick - powiedziala wolno - stracil pan przytomnosc. Ale juz jestesmy w domu.
Rozleglo sie pukanie do drzwi; po chwili ukazal sie w nich czlowiek w bialym kitlu i okularach o grubych, czarnych oprawkach; w rece mial pekata, skorzana torbe.
-Jestem lekarzem - oznajmil - a pan jest zapewne tym mezczyzna, ktorego przygniotla wozem i porwala nasza urocza gospodyni?
Los skinal glowa.
-Wybrala sobie pani bardzo przystojna ofiare - powiedzial z usmiechem lekarz. - Ale chcialbym teraz zbadac pacjenta, wiec gdyby mogla nas pani na chwile zostawic
samych...
Zanim EE wyszla, dodal jeszcze, ze pan Rand spi i lepiej go nie budzic wczesniej niz poznym popoludniem.
Los mial noge bardzo obolala; fioletowy siniec pokrywal niemal cala lydke.
-Niestety, musze zrobic panu zastrzyk - powiedzial lekarz - inaczej bedzie pan mdlal, ilekroc dotkne panskiej nogi.
Wyjal z torby strzykawke i w czasie gdy ja napelnial, Los zaczal sobie przypominac rozne sceny z filmow, na ktorych widzial, jak ktos dostaje zastrzyk. Podejrzewal, ze musi to byc bolesne, ale nie wiedzial, w jaki sposob ma okazac strach.
Lekarz jednak spostrzegl, ze pacjent sie boi.
-Wszystko bedzie dobrze - pocieszyl go. - Na razie jest pan w stanie lekkiego szoku, i chociaz wydaje mi sie to malo prawdopodobne, musze sprawdzic, czy nie ma pan peknietej kosci.
Zrobil zastrzyk tak szybko, ze Los nawet nie poczul uklucia. Po kilku minutach oswiadczyl, ze kosc jest nie uszkodzona.
-Musi pan lezec do wieczora. A potem, jesli bedzie sie pan czul na silach, moze pan zejsc na kolacje. Tylko prosze nie stawac calym ciezarem na spuchnietej nodze. Zostawie
pielegniarce instrukcje co do panskiej kuracji; bedzie pan otrzymywal jeden zastrzyk co trzy godziny oraz pastylke przy kazdym posilku. Jesli okaze sie to konieczne, jutro zrobimy
przeswietlenie. A teraz zycze milego odpoczynku.
Zaniknal za soba drzwi. Los lezal zmeczony i senny. Ale kiedy EE wrocila do pokoju, natychmiast otworzyl oczy.
Kiedy inni zwracaja sie do nas, kiedy na nas patrza, nic nam nie grozi. Nasze czyny sa przez nich interpretowane w ten sam sposob, w jaki my interpretujemy ich zachowanie. Ludzie nie potrafia dowiedziec sie o nas wiecej, niz my o nich.
-Och, pani Rand! Prawie zasnalem.
-Przepraszam, jesli panu przeszkadzam, ale rozmawialam z lekarzem, ktory pocieszyl mnie, ze musi pan tylko dobrze wypoczac. - Usiadla na krzesle tuz obok lozka. - Chcialam
panu powiedziec, ze drecza mnie potworne wyrzuty sumienia; czuje sie odpowiedzialna za to, co sie stalo. Mam nadzieje, ze ta sytuacja nie pokrzyzuje panu zbytnio planow.
-Prosze sie nie martwic. Jestem ogromnie wdzieczny za pomoc. Nie wiem... nie wiem, jak...
-Na moim miejscu kazdy postapilby tak samo. Ale moze chcialby pan kogos powiadomic? Zone? Rodzine?
-Nie mam zony ani rodziny.
-To moze kogos z biura? Prosze sie nie krepowac i do woli korzystac z telefonu, z teleksu, wysylac telegramy... A moze przydalaby sie panu sekretarka? Maz choruje od tak
dawna, ze personel, ktory zatrudnia, ma niewiele pracy.
-Dziekuje bardzo, ale nic mi nie potrzeba.
-Alez musi byc ktos, z kim pragnalby sie pan skontaktowac... mam nadzieje, ze nie czuje sie pan...
-Nie ma nikogo.
-Jesli tak jest w istocie... i prosze, niech pan nie sadzi, panie O'Grodnick, ze mowie to tylko z grzecznosci... jesli nie ma pan zadnych pilnych spraw do zalatwienia w najblizszym
czasie, chcialabym, zeby zostal pan z nami, dopoki pan calkiem nie wydobrzeje. Czulabym sie okropnie, gdyby musial sie pan troszczyc o wszystko sam, bedac w takim
stanie. Miejsca jest tu pod dostatkiem i bedzie pan pod stala opieka najlepszych lekarzy. Mam nadzieje, ze pan mi nie odmowi?
Los przyjal zaproszenie. EE podziekowala mu i wkrotce uslyszal, jak wydaje sluzbie polecenie, aby rozpakowano jegc walizke.
Obudzil sie, kiedy promyk swiatla wdzierajacy sie przez szpare pomiedzy grubymi kotarami padl mu na twarz. Bylo pozne popoludnie. Losowi krecilo sie w glowie, bolala go noga i nie do konca kojarzyl, gdzie sie znajduje. Po chwili przypomnial sobie wypadek, limuzyne, kobiete, i lekarza. Tuz obok lozka, doslownie w zasiegu reki, stal telewizor. Los wlaczyl odbiornik i lezal ogladajac zmieniajace sie obrazy, ktore dzialaly na niego kojaco. Nagle, akurat gdy zamierzal podejsc do okna i uchylic kotare, zabrzeczal telefon. Dzwonila EE. Zapytala o noge, a takze czy chce, zeby przyniesiono mu na gore herbate i kanapki, oraz czy ona sama moze go wkrotce odwiedzic. Odpowiedzial, ze tak.
Po chwili w drzwiach ukazala sie pokojowka z taca, ktora ustawila na lozku. Los jadl powoli, rozkoszujac sie wysmienitym podwieczorkiem, takim jak te, ktore widywal na ekranie telewizora.
Lezal wsparty o poduszki ogladajac telewizje, kiedy EE weszla do pokoju. Widzac, ze przysuwa fotel blizej lozka, z ociaganiem wylaczyl odbiornik. Spytala, czy boli go noga. Odparl, ze tylko troche. Zaraz zadzwonila do lekarza, ktorego zapewnila, ze pacjent ma sie znacznie lepiej.
Wyznala Losowi, ze jej maz, Benjamin Rand, jest duzo od niej starszy i zbliza sie juz do osiemdziesiatki. Dopoki nie zmogla go choroba, byl energicznym mezczyzna, a nawet teraz, pomimo swego wieku i niedomagan, wciaz zywo interesuje sie - i zajmuje - sprawami zawodowymi. Zaluje, powiedziala, ze nie maja dzieci, zwlaszcza odkad Rand zerwal wszelkie stosunki z poprzednia zona oraz doroslym synem z pierwszego malzenstwa. Przyznala, ze czuje sie odpowiedzialna za rozlam, jaki nastapil miedzy ojcem i synem, gdyz Rand wlasnie dla niej rozwiodl sie z matka chlopca.
Swiadom, ze powinien okazac zainteresowanie tym, co EE mowi, Los zaczal powtarzac za nia koncowki jej zdan, nasladujac sztuczke, ktora zauwazyl w telewizji. W ten sposob zachecal kobiete, aby kontynuowala, a nawet rozwijala opowiesc. Za kazdym razem gdy sie odzywal, EE rozpromieniala sie i nabierala wiekszej pewnosci siebie. Wkrotce poczula sie tak swobodnie, ze dla zaakcentowania swoich wypowiedzi zaczela dotykac to jego ramienia, to jego dloni. Mial wrazenie, ze jej slowa dryfuja mu po glowie, i lezal patrzac na kobiete, jakby byla postacia ogladana w telewizji. EE usiadla wygodniej w fotelu. Pukanie do drzwi przerwalo jej w pol slowa.
Okazalo sie, ze to pielegniarka, ktora przyszla zrobic zastrzyk. EE wstala, lecz zanim opuscila pokoj, poprosila Losa, zeby zechcial zjesc kolacje wspolnie z nia i jej mezem, ktory akurat poczul sie nieco lepiej.
Los zastanawial sie, czy pan Rand kaze mu sie wyprowadzic. Na mysl o tym nie czul jednak niepokoju; zdawal sobie sprawe, ze predzej czy pozniej bedzie musial odejsc, nie wiedzial tylko - tak jak sie nie wie ogladajac film w telewizji - co nastapi pozniej. Nie zdazyl jeszcze poznac wszystkich aktorow grajacych w tym odcinku. Wiedzial, ze nie musi sie niczego obawiac, gdyz wszystko ma dalszy ciag, i ze jedyne, co moze w tej sytuacji zrobic, to czekac cierpliwie na swoj wieczorny wystep.
Akurat kiedy wlaczal telewizor, w pokoju zjawil sie czarnoskory kamerdyner z odswiezonym, uprasowanym garniturem. Usmiech mezczyzny, przyjazny i swobodny, przypominal usmiech starej Louise.
EE ponownie zadzwonila, zapraszajac Losa na drinka przed kolacja. Kiedy zszedl na dol po schodach, sluzacy zaprowadzil go do salonu, gdzie czekala na niego EE wraz z sedziwym mezczyzna. Benjamin Rand byl bardzo stary, niemal tak stary jak Stary Czlowiek. Reke, ktora wyciagnal na powitanie, mial sucha i goraca, uscisk dloni slaby. Popatrzyl na noge Losa.
-Nie wolno jej panu zbytnio forsowac - oznajmil; mowil wolno i wyraznie. - Prosze powiedziec, jak sie pan czuje? EE wspomniala mi o wypadku. To straszne! Po prostu
brak mi slow!
Los zawahal sie.
-Nic takiego sie nie stalo, prosze pana. Zreszta czuje sie juz znacznie lepiej. To pierwszy wypadek, jaki przydarzyl mi sie w zyciu.
Sluzacy napelnil kieliszki szampanem. Los ledwo zdazyl zamoczyc usta, kiedy poproszono ich na kolacje. Mezczyzni przeszli za EE do jadalni, gdzie stal stol z trzema nakryciami. Uwage Losa zwrocily lsniace srebra oraz biale rzezby z matowego szkla umieszczone w rogach pokoju.
Nie wiedzac, jak sie zachowac, postanowil nasladowac pewna postac z serialu telewizyjnego: mlodego biznesmena, ktory czesto jadal w towarzystwie swojego szefa i jego corki.
-Sprawia pan wrazenie silnego, zdrowego czlowieka, panie O'Grodnick, a zdrowie to cenna rzecz - stwierdzil Benjamin Rand. - Ale prosze powiedziec, czy ten wypadek
nie oderwal pana od pracy zawodowej?
-Tak jak juz mowilem panskiej zonie - zaczal powoli Los - moj dom zostal zamkniety i nie mam w tym momencie zadnych pilnych obowiazkow. - Ukroil sobie kawalek miesa
i zaczal go dokladnie przezuwac. - Wlasnie czekalem, az cos sie przydarzy, kiedy potracil mnie samochod panskiej zony.
Pan Rand zdjal okulary, chuchnal na nie, po czym przetarl szkla chusteczka do nosa. Nastepnie wlozyl je z powrotem i popatrzyl na goscia tak, jakby spodziewal sie dalszych wyjasnien. Los zdal sobie sprawe, ze jego odpowiedz jest niewystarczajaca. Rozejrzal sie i napotkal wzrok EE.
-Nielatwo jest, prosze pana, znalezc odpowiednie miejsce, ogrod, do ktorego nikt by sie nie mieszal, a ktory uprawialoby sie stosownie do por roku. Okazje takie trafiaja
sie coraz rzadziej. W telewizji... - zawahal sie i nagle cos sobie uzmyslowil. - W telewizji ani razu nie widzialem ogrodu. Widzialem lasy i dzungle, czasem pojedyncze drzewa, ale nigdy ogrodu, w ktorym moglbym pracowac i patrzec, jak to, co zasadzilem, rosnie... - Posmutnial.
Benjamin Rand pochylil sie przez stol.
-Swietnie powiedziane, panie O'Grodnick! Czyz jest lepsze slowo niz ogrodnik na okreslenie prawdziwego biznesmena? Tak, Ross... pozwolisz, ze bede ci mowil po imieniu?...
Czlowiek interesu niczym ogrodnik praca wlasnych rak sprawia, ze gleba licha staje sie urodzajna; zraszajac ja potem, ktory scieka mu z czola, tworzy cos wartosciowego, wspaniale
miejsce, ktore sluzy nie tylko jego rodzinie, ale calemu spoleczenstwu. Tak, Ross, to genialna metafora! Pracowity biznesmen jest jak robotnik we wlasnej winnicy!
Skwapliwosc, z jaka pan Rand zareagowal na jego slowa, uspokoila Losa; wszystko bylo w porzadku.
-Dziekuje panu - wymamrotal cicho.
-Alez mow mi Ben. Los skinal glowa.
-Dobrze, Ben. Ogrod, ktory opuscilem, byl wlasnie takim wspanialym miejscem i wiem, ze juz nigdy nie znajde mu rownego. Wszystko, co w nim roslo, bylo moja zasluga; to
ja wysiewalem nasiona, ja podlewalem rosliny, ja patrzylem, jak kwitna. Ale wszystko zniklo; jedyne, co mi pozostalo, to pokoj na gorze - rzekl wskazujac oczami na sufit.
Rand przyjrzal mu sie z zatroskaniem.
-Dlaczego ktos tak mlody jak ty mowi o pokoju na gorze? To ja sie tam wkrotce udam, nie ty. Jestes tak mlody, ze niemal moglbys byc moim synem. Oboje jestescie jeszcze
mlodzi, i ty, i EE.
-Ben najdrozszy - przerwala mu kobieta.
-Tak, tak... - nie pozwolil jej dokonczyc. - Wiem, ze nie lubisz, kiedy wspominam o dzielacej nas roznicy wieku. Ale mnie czeka juz tylko ten pokoj na gorze.
Los zadumal sie, niepewien, co znacza slowa Randa. Chyba nie zamierzal zajac pokoju na pietrze, poki on, Los, przebywal w tym domu?
Jedli w milczeniu; Los wolno przezuwal kazdy kes, ani razu nie siegajac po kieliszek z winem. W telewizji ludzie pijacy wino wpadali w dziwny stan i tracili nad soba kontrole.
-A jesli wkrotce nie trafi ci sie dobra okazja, co bedzie z twoja rodzina?
-Nie mam rodziny. Twarz Randa spochmurniala.
-Nie rozumiem; jak to mozliwe, ze taki mlody, przystojny czlowiek nie zalozyl rodziny?
-Nie bylo czasu.
Rand pokiwal z uznaniem.
-Byles tak bardzo pochloniety praca?
-Ben, prosze cie... - wtracila EE.
-Jestem pewien, ze Ross nie ma mi za zle tych pytan. Prawda, Ross?
Los potrzasnal glowa.
-A czy... czy nigdy nie chciales miec rodziny?
-Nie wiem, co to znaczy miec rodzine.
-Musisz byc bardzo samotny - szepnal gospodarz. Po kilku minutach, ktore uplynely w ciszy, sluzba wniosla drugie danie. Rand popatrzyl na Losa.
-Wiesz, Ross - rzekl - masz w sobie cos, co mi odpowiada. Jestem starym czlowiekiem, wiec bede z toba szczery. Podoba mi sie twoja bezposredniosc; chwytasz
wszystko w lot i nie owijasz niczego w bawelne. Jak zapewne wiesz, jestem prezesem zarzadu Pierwszej Amerykanskiej Korporacji Finansowej. Rozpoczelismy wlasnie dzialalnosc
niosaca pomoc przedsiebiorstwom podupadajacym na skutek inflacji, zbyt wysokich podatkow, strajkow i innych klopotow. Chcemy wyciagnac, ze tak powiem, pomocna dlon do wszystkich uczciwych "ogrodnikow" amerykanskiego swiata interesow. To wlasnie oni stanowia nasza najlepsza obrone przed trucicielami srodowiska, ktorzy zagrazaja wolnosci oraz dobrobytowi srednich klas spoleczenstwa. Musimy kiedys o tym porozmawiac; moze, jak juz zupelnie wydobrzejesz, spotkalbys sie z innymi czlonkami zarzadu, ktorzy zapoznaliby cie dokladniej z naszymi planami oraz celem, jaki nam przyswieca. - I ku zadowoleniu Losa niemal natychmiast dodal: - Wiem, wiem, nie nalezysz do ludzi, ktorzy pochopnie podejmuja decyzje. Ale przemysl to, co powiedzialem, i pamietaj: siedzi przed toba bardzo stary czlowiek, ktoremu zostalo juz niewiele czasu... - Nie zwazajac na protesty EE, ciagnal dalej: - Jestem chory i zmeczony dlugim zyciem. Czuje sie jak drzewo, ktorego korzenie wystaja nad ziemie...
Los przestal sluchac. Ogarnela go tesknota za ogrodem; w ogrodzie Starego Czlowieka zadne drzewo nigdy nie uschlo, zadnemu korzenie nie wystawaly z ziemi. Tam wszystkie drzewa byly mlode, otoczone troskliwa opieka. Kiedy po chwili zdal sobie sprawe, ze przy stole zapadla cisza, powiedzial szybko:
-Zastanowie sie nad tym, Ben. Na razie boli mnie noga i trudno mi o czymkolwiek decydowac.
-Dobrze, Ross, nie bede cie poganial. - Pochylil sie i poklepal Losa po ramieniu, po czym cala trojka wstala od stolu i udala sie do biblioteki.
4
W srode rano, kiedy Los sie ubieral, zadzwonil telefon. W sluchawce rozlegl sie glos Randa.-Dzien dobry, Ross. Zona prosila mnie, abym rowniez i w jej imieniu zyczyl ci dobrego dnia. Nie bedzie jej dzisiaj w domu, musiala leciec do Denver. Ale dzwonie w innej sprawie. W dniu dzisiejszym prezydent Stanow Zjednoczonych wyglosi przemowienie na dorocznym spotkaniu Instytutu Finansow. Jest juz w drodze do Nowego Jorku, dzwonil do mnie z pokladu samolotu. Wie, ze niedomagam i ze w zwiazku z tym nie bede mogl przewodniczyc zebraniu. Ale poniewaz czuje sie dzis nieco lepiej, wspanialomyslnie postanowil mnie odwiedzic, zanim sie tam uda. To ladnie z jego strony, nie uwazasz? W kazdym razie wyladuje na lotnisku Kennedy'ego i przyleci na Manhattan helikopterem. Mozemy go oczekiwac mniej wiecej za godzine. - Zamilkl; Los slyszal w sluchawce jego ciezki oddech. - Chcialbym, zebys go poznal, Ross. Na pewno nie pozalujesz. To ciekawy, naprawde ciekawy czlowiek; nie watpie, ze przypadniesz mu do gustu. A teraz sluchaj: wkrotce zjawia sie tu ludzie z jego ochrony, zeby przeszukac dom. Jest to zwykla rutynowa czynnosc, ktora zawsze wykonuja. Jesli nie masz nic przeciwko temu, moja sekretarka zawiadomi cie, kiedy przybeda.
-Dobrze, Benjaminie, dziekuje.
-Aha, i jeszcze jedno. Mam nadzieje, ze nie poczujesz sie dotkniety... zrobia ci rewizje osobista. Nikomu, kto znajduje sie w poblizu prezydenta, nie wolno miec przy sobie zadnych ostrych przedmiotow, a ty masz jezyk ostry jak brzytwa, wiec uwazaj! No, do zobaczenia, przyjacielu! - rzekl i odlozyl sluchawke.
Nie wolno miec przy sobie ostrych przedmiotow. Los szybko usunal z krawata spinke, z kieszeni zas wyjal grzebien i polozyl na stole. Ale o co Randowi chodzilo z ta brzytwa?
Przyjrzal sie sobie w lustrze. Podobalo mu sie to, co widzial: lsniace wlosy, rumiana cera, swiezo odprasowany ciemny garnitur, idealnie dopasowany, niczym kora do drzewa. Zadowolony z siebie, wlaczyl telewizor.
Po pewnym czasie sekretarka Randa zadzwonila, by powiedziec, ze ludzie z ochrony prezydenta chcieliby przyjsc na gore. W drzwiach ukazalo sie czterech usmiechnietych mezczyzn, ktorzy prowadzac ozywiona rozmowe zaczeli przeszukiwac pokoj za pomoca roznych skomplikowanych urzadzen.
Los siedzial przy biurku i ogladal telewizje. Zmieniajac kanaly, nagle dojrzal olbrzymi helikopter znizajacy sie nad polana w Parku Centralnym. Spiker wyjasnil, ze wlasnie w tym momencie prezydent Stanow Zjednoczonych laduje w sercu Manhattanu.
Agenci przerwali prace i rowniez skierowali oczy na ekran.
-Szef przylecial - stwierdzil jeden z nich. - Pospieszmy sie; zostalo nam jeszcze kilka pokoi.
Wkrotce po ich wyjsciu, kiedy byl sam w pokoju, sekretarka Randa zadzwonila z wiadomoscia, ze prezydent zjawi sie lada chwila.
-W takim razie powinienem chyba zejsc na dol, jak pani sadzi? - spytal Los, lekko sie jakajac.
-Sadze, ze tak, prosze pana.
Ruszyl w dol po schodach. Ludzie z ochrony krzatali sie cicho po korytarzach, po holu, w poblizu windy. Kilku stalo przy oknach gabinetu, inni krecili sie po jadalni, po salonie i przed biblioteka. Ktorys przeprosil Losa, zrewidowal go, po czym otworzyl mu drzwi do biblioteki.
Rand podszedl do swojego goscia i poklepal go po ramieniu.
-Ciesze sie, Ross, ze bedziesz mial okazje poznac prezydenta. To porzadny czlowiek, ktory ma duze poczucie sprawiedliwosci i swietne rozeznanie w tym, co wyborcy
powitaja z wrzaskiem, a co z poklaskiem. Swoja droga, to ladnie z jego strony, ze postanowil mnie odwiedzic, nie sadzisz?
Los przytaknal.
-Szkoda, ze EE musiala wyjechac - ciagnal dalej Rand. - Jest goraca zwolenniczka obecnego prezydenta i uwaza go za bardzo przystojnego mezczyzne. Nie wiem, czy
wiesz, ale dzwonila z Denver.
Los odparl, ze mowiono mu o tym.
-Nie rozmawiales z nia? No coz, na pewno zadzwoni jeszcze raz; bedzie chciala uslyszec o twoich wrazeniach i o przebiegu wizyty... Gdybym akurat spal, Ross, czy moglbys z nia porozmawiac, opowiedziec jej o spotkaniu z prezydentem?
-Z przyjemnoscia. Mam nadzieje, ze czujesz sie dobrze, Ben. Wygladasz znacznie lepiej.
Rand z trudem poruszyl sie w fotelu.
-To sprawa makijazu, moj drogi, to wszystko sprawa makijazu. Pielegniarka siedziala przy mnie cala noc i pol ranka; prosilem ja, zeby mnie troche przypudrowala... nie
chce, zeby prezydent myslal, ze umre w trakcie jego wizyty.
Nikt nie lubi przebywac w towarzystwie umierajacego, Ross, poniewaz malo kto wie, czym jest smierc. Wszyscy sie jej panicznie boja. Ty jestes wyjatkiem, Ross, czuje to; ty sie nie boisz. To wlasnie te twoja cudowna rownowage emocjonalna oboje z EE tak bardzo w tobie podziwiamy. Nie miotasz sie pomiedzy strachem a nadzieja; jestes czlowiekiem w pelni pogodzonym ze swiatem! Nie, nie zaprzeczaj. Moglbym byc twoim ojcem. Wiele przeszedlem, wiele razy sie balem, zylem otoczony maluczkimi ludzmi, ktorzy zapominali o tym, ze czlowiek rodzi sie nagi i nagi umiera i ze zaden ksiegowy nie zrewiduje ksiegi zycia na nasza korzysc.
Byl bardzo blady. Siegnal po pastylke i polknal ja, popijajac woda ze szklanki. Po chwili zadzwonil telefon. Rand podniosl sluchawke i odparl rzeskim glosem:
-Pan O'Grodnick i ja czekamy. Prosze wprowadzic pana prezydenta do biblioteki. - Odlozyl sluchawke, po czym zdjal z biurka szklanke i postawil za soba na polce. - Prezydent przyjechal. Zaraz tu bedzie.
Los przypomnial sobie, ze widzial niedawno prezydenta w telewizji. W sloneczny, bezchmurny dzien odbywala sie defilada wojskowa. Prezydent znajdowal sie na trybunie honorowej w otoczeniu wojskowych w mundurach obwieszonych lsniacymi medalami oraz cywili w ciemnych okularach. Przed trybuna maszerowaly nie konczace sie kolumny zolnierzy z oczami utkwionymi w prezydenta, ktory pozdrawial ich reka. Z jego spojrzenia przebijal wyraz zadumy, gdy tak stal patrzac na tysiace przesuwajacych sie w szeregach zolnierzy, ktorzy w pomniejszeniu na ekranie wygladali jak martwe, opadle z drzew liscie niesione przez porywisty wiatr. Nagle kilka odrzutowcow lecacych w zwartym, rownym szyku przecielo niebo. Zarowno wojskowi, jak i cywile na trybunie ledwo zdazyli zadrzec glowy, kiedy samoloty z szybkoscia blyskawicy przemknely nad prezydentem; huk ich silnikow brzmial jak huk gromu. Twarz prezydenta ponownie wypelnila szklany ekran. Spojrzal w niebo na znikajace w oddali punkciki i przelotny usmiech na moment zlagodzil jego rysy.
-Milo mi pana goscic, panie prezydencie - rzekl Rand wstajac z fotela, aby powitac sredniego wzrostu mezczyzne, ktory wszedl usmiechniety do pokoju. - Czuje sie zaszczycony, ze przebyl pan taki kawal drogi, aby odwiedzic starego,
umier