JERZY KOSINSKI Wystarczy Byc (Przelozyla Julita Wroniak) Katherine v. F.,ktora nauczyla mnie, ze milosc to cos wiecej niz pragnienie bycia razem. l Byla niedziela. Los krazyl wolno po ogrodzie, ciagnac za soba zielony waz i uwaznie obserwujac lejacy sie z niego strumien wody. Bardzo delikatnie kierowal go na kazda rosline, kazdy kwiat, kazda galaz. Rosliny sa jak ludzie; potrzebuja milosci, aby zyc, pokonywac choroby i umierac w spokoju. A jednak roznia sie od ludzi. Nie umieja rozmyslac o sobie ani zglebiac swej istoty; nie istnieje lustro, w ktorym moglyby sie przejrzec; wszystko, co robia, robia nieswiadomie: rosna mimo woli, a poniewaz nie potrafia rozumowac ani marzyc, ich rozwoj pozbawiony jest znaczenia. W ogrodzie, ktory dzielil od ulicy wysoki, porosniety bluszczem mur z czerwonej cegly, bylo przyjemnie i bezpiecznie, i nawet odglosy przejezdzajacych obok aut nie zaklocaly panujacego w nim spokoju. Los nie zwracal najmniejszej uwagi na halasy z ulicy. Chociaz nigdy nie wychodzil poza teren domu i przyleglego don ogrodu, nie interesowal go swiat na zewnatrz. Przednia czesc domu, w ktorej mieszkal Stary Czlowiek, Los traktowal tak samo jak mur czy ulice. Nie wiedzial, czy ktos tam zyje, czy nie. W tylnej czesci, na parterze, w izbie z oknem na ogrod, mieszkala pokojowka. Los zajmowal pomieszczenie po przeciwnej stronie holu, z wlasna lazienka i oddzielnym korytarzem prowadzacym do ogrodu. Jesli chodzi o ogrod, najbardziej podobalo sie Losowi to, ze zawsze, gdziekolwiek sie znajdowal, na jednej z waskich sciezynek czy posrod drzew i krzewow, mogl po nim krazyc, nie zastanawiajac sie, w ktorym idzie kierunku, nie wiedzac, czy posuwa sie naprzod, czy cofa po swoich dawnych sladach. Liczylo sie tylko to, ze tak jak rosliny zyje wlasnym rytmem. Co pewien czas wylaczal strumien wody, siadal na trawie i pograzal sie w zadumie. Wiatr wiejacy z roznych stron kolysal liscmi krzewow i drzew. Miejski kurz osiadal wszedzie, przyciemniajac barwy kwiatow, ktore cierpliwie czekaly, az deszcz je obmyje, a slonce osuszy. Jednakze, nawet w szczytowym momencie swojego rozkwitu, tetniacy zyciem ogrod byl jednoczesnie cmentarzem. Pod kazdym drzewem i kazdym krzakiem tkwily zgnile pnie oraz sprochniale, rozkladajace sie korzenie. Wlasciwie trudno bylo okreslic, co jest wazniejsze: powierzchnia ogrodu czyjego trzewia, cmentarzysko, z ktorego wszystko bierze poczatek i w ktore na nowo sie zapada. Wzdluz muru, na przyklad, rosl w pogardzie dla innych roslin zywoplot; rozrastal sie szybko, przytlaczajac soba sasiadujace kwiaty i wdzierajac sie na terytorium slabszych krzewow. Los wrocil do pokoju i wlaczyl telewizor. Ekran tworzyl wlasne swiatlo, wlasne kolory, wlasny czas. Nie podlegal prawu ciazenia, ktore sprawia, ze rosliny chyla sie ku ziemi. W telewizorze wszystko bylo splatane, przemieszane, a zarazem uladzone: noc i dzien, rzeczy duze i male, solidne i kruche, miekkie i szorstkie, cieple i zimne, dalekie i bliskie. W kolorowym swiecie telewizji ogrodnictwo bylo dla Losa jak laska dla slepca. Zmieniajac kanaly, Los zmienial i siebie. Przechodzil przez rozne fazy, podobnie jak rosliny w ogrodzie, ale przechodzil przez nie tak szybko, jak chcial, tak szybko, jak wciskal przycisk. Zdarzalo sie, ze zmieniajac programy wypelnial soba caly ekran, tak jak wypelnialy go osoby pokazujace sie w telewizorze. Manipulujac przyciskiem dokonywal tego, ze ludzie jawili sie przed jego oczami. Totez nic dziwnego, ze uwierzyl, iz swoje istnienie rowniez zawdziecza tylko sobie; sobie i nikomu wiecej. Postac, ktora zobaczyl na ekranie, wygladala jak jego wlasne odbicie w lustrze. Chociaz nie potrafil czytac ani pisac, bardziej przypominal mezczyzne w telewizorze, niz sie od niego roznil. Nawet glosy mieli podobne. Wtopil sie w ekran. Niczym promien slonca, podmuch swiezego powietrza czy lekki deszczyk, swiat spoza ogrodu przeniknal Losa i Los, niby obraz telewizyjny, wyplynal w swiat, niesiony sila, ktorej nie znal i nie widzial. Nagle uslyszal skrzypienie otwieranego na gorze okna i krzyk grubej pokojowki. Wstal z ociaganiem, ostroznie zgasil telewizor i wyszedl do ogrodu. Gruba pokojowka wychylila sie z okna na pietrze i wymachiwala rekami. Nie lubil jej. Zamieszkala w domu Starego Czlowieka wkrotce po tym, gdy czarnoskora Louise zachorowala i wrocila na Jamajke. Byla gruba, byla cudzoziemka i mowila z dziwnym akcentem. Nie kryla tego, ze nie rozumie slow plynacych z telewizora, ktory ogladala we wlasnym pokoju. Los sluchal jej trajkotu tylko wowczas, gdy przynosila mu posilki i opowiadala, co zjadl Stary Czlowiek oraz co - jej zdaniem - mowil. Teraz wolala, zeby przybiegl czym predzej. Ruszyl po schodach na gore. Nie mial zaufania do windy, odkad czarnoskora Louise przesiedziala uwieziona w niej kilka godzin. Na trzecim pietrze skrecil w dlugi hol prowadzacy do frontowej czesci domu. Ostatnim razem, kiedy tu przebywal, niektore z drzew w ogrodzie, teraz juz wysokie i okazale, byly niskie i mizerne. W domu nie bylo wowczas telewizora. Na widok swojego odbicia w duzym lustrze zawieszonym na scianie w holu Losowi stanal w pamieci obraz siebie jako malego chlopca, a potem Starego Czlowieka siedzacego w ogromnym fotelu. Stary Czlowiek mial siwe wlosy, rece suche i pomarszczone. Sapal ciezko i czesto robil przerwy miedzy slowami na zlapanie tchu. Los wedrowal przez pokoje, ktore wydawaly mu sie dziwnie puste; grube kotary w oknach ledwo przepuszczaly swiatlo. Stopniowo zaczal dostrzegac wielkie meble przykryte starymi pokrowcami oraz zasloniete lustra. Slowa, ktorymi Stary Czlowiek przemowil do niego po raz pierwszy, wryly mu sie w pamiec niczym korzenie w ziemie. Los byl sierota, i to wlasnie Stary Czlowiek zaopiekowal sie nim przed wielu laty, udzielajac mu schronienia w swoim domu. Matka chlopca zmarla przy porodzie. Nikt, nawet Stary Czlowiek, nie chcial mu powiedziec, kim byl jego ojciec. Niektore dzieci ucza sie pisac i czytac, ale on, Los, nigdy nie posiadzie tej umiejetnosci. Nigdy nie zdola pojac wszystkiego, o czym inni rozmawiaja lub co do niego mowia. Bedzie pracowal w ogrodzie, dbajac o kwiaty, trawy i drzewa, ktore rosna tam w spokoju. Bedzie taki jak one: cichy, pogodny w sloncu, ociezaly w deszczu. Na imie otrzyma Los, gdyz los sprawil, ze przyszedl na swiat. Nie ma zadnej rodziny. Jego matka, chociaz byla bardzo ladna kobieta, umysl miala - podobnie jak i on - niesprawny; miekka gleba chlopiecego mozgu, z ktorej wyrastaja wszystkie mysli, ulegla trwalemu zniszczeniu. Dlatego tez on, Los, nie powinien szukac sobie miejsca w swiecie ludzi, ktorzy zyja poza domem i poza brama ogrodu. Musi ograniczyc swoj swiat do pokoju, ktory jest mu przydzielony, i do ogrodu; nie wolno mu wchodzic do innych pomieszczen ani wychodzic na ulice. Posilki bedzie mu zawsze przynosic Louise, jedyna osoba, ktora bedzie widywal i z ktora moze rozmawiac. Nikt inny nie ma prawa zagladac do jego pokoju. Poza chlopcem tylko Stary Czlowiek moze spacerowac po ogrodzie i w nim przesiadywac. Los musi dokladnie wypelniac wszelkie polecenia, w przeciwnym razie, jak oznajmil Stary Czlowiek, zostanie wyslany do zakladu dla oblakanych, a tam zamkniety w celi i zapomniany. Los wiec robil to, co mu kazano. Czarnoskora Louise rowniez. Naciskajac klamke masywnych, ciezkich drzwi, uslyszal skrzekliwy glos pokojowki. Kiedy wszedl do srodka, ujrzal pokoj dwukrotnie wyzszy od pozostalych pomieszczen. Sciany obudowane byly polkami pelnymi ksiazek. Plaskie, skorzane teczki lezaly na stole. Pokojowka krzyczala cos do telefonu. Na widok Losa wskazala reka lozko. Zblizyl sie do poslania. Stary Czlowiek siedzial wsparty o sztywne poduszki i wygladal tak, jakby z uwaga nasluchiwal cichego szemrania w rynnie. Ramiona opadaly mu bezwladnie, glowa zas - niczym ciezki owoc na galezi - zwisala w bok. Los popatrzyl na twarz Starego Czlowieka: miala barwe kredy, gorna szczeka zachodzila na dolna warge i tylko jedno oko bylo otwarte, tak jak u martwych ptakow, ktore czasem znajdowal w ogrodzie. Pokojowka odlozyla sluchawke wyjasniajac, ze zadzwonila do lekarza, ktory wkrotce tu przybedzie. Los ponownie zerknal na Starego Czlowieka, mruknal pod nosem "do widzenia" i wyszedl. Wrocil do swojego pokoju i wlaczyl telewizor. 2 Nieco pozniej, kiedy wciaz jeszcze ogladal telewizje, z gornych pieter domu dolecialy go odglosy jakichs zmagan. Wyszedl z pokoju i ukrywszy sie za duza rzezba stojaca w holu we frontowej czesci domu, obserwowal, jak kilku mezczyzn wynosi cialo Starego Czlowieka. Poniewaz Stary Czlowiek umarl, Los sadzil, ze niedlugo zjawi sie ktos, kto zadecyduje o tym, co ma sie stac z domem, z nowa pokojowka oraz z nim samym. W telewizji smierc zawsze pociagala za soba przerozne zmiany, zmiany wprowadzane przez krewnych zmarlego, przedstawicieli banku, prawnikow, biznesmenow.Ale dzien minal i nikt sie nie pojawil. Los zjadl skromna kolacje, obejrzal program rozrywkowy i polozyl sie spac. Jak zwykle wstal wczesnie rano, wniosl do pokoju tace, ktora pokojowka zostawila przy drzwiach, zjadl sniadanie i udal sie do ogrodu. Sprawdzil, czy ziemia na grzadkach jest dosc wilgotna, przyjrzal sie uwaznie kwiatom, usunal pare zeschlych lisci, przycial kilka galazek. Wszystko bylo jak nalezy. W nocy padal deszcz i rosliny wypuscily sporo swiezych pedow. Usiadl i zdrzemnal sie w sloncu. Dopoki nie patrzy sie na ludzi, ludzie nie istnieja. Ukazuja sie, tak jak postacie na ekranie telewizora, dopiero wtedy, gdy czlowiek skieruje na nich wzrok. I zyja w jego myslach, az nie zastapi ich nowy obraz. Tak samo dzialo sie z nim, Losem. Patrzac na niego inni sprawiali, ze stawal sie wyrazny, otwieral sie, wylanial; nie bedac widziany, zamazywal sie i rozplywal. Moze wiele tracil ogladajac ludzi na ekranie telewizora i nie bedac samemu ogladanym. Cieszyl sie, ze teraz, gdy Stary Czlowiek nie zyje, zobacza go osoby, ktore nigdy dotad go nie widzialy. Na dzwiek telefonu pedem wrocil do pokoju. Meski glos poprosil go, zeby przyszedl do biblioteki. Los pospiesznie zrzucil z siebie stroj roboczy, ubral sie w jeden z najlepszych garniturow, jakie mial, starannie przyczesal wlosy, wlozyl duze okulary sloneczne, ktore nosil do pracy w ogrodzie, i ruszyl na gore. W waskim, mrocznym pokoju o zastawionych ksiazkami scianach ujrzal kobiete i mezczyzne. Siedzieli za duzym biurkiem, na ktorym lezaly porozkladane rozne papiery. Los zatrzymal sie na srodku pokoju, niepewien, co ma uczynic. Mezczyzna wstal od biurka, postapil naprzod kilka krokow i wyciagnal reke. -Thomas Franklin z firmy prawniczej Hancock, Adams i Colby, ktora prowadzi sprawy spadkowe zmarlego. A to - rzekl odwracajac sie w strone kobiety - moja asystentka, panna Hayes. Los potrzasnal wyciagnieta dlonia i spojrzal na kobiete. Usmiechnela sie. -Pokojowka powiedziala mi, ze mieszka tu mezczyzna zatrudniony w charakterze ogrodnika. - Mowiac to Franklin skinal glowa w kierunku Losa. - Jednoczesnie w zadnych dokumentach z ostatnich czterdziestu lat nie ma najmniejszej wzmianki o jakimkolwiek mezczyznie zatrudnionym przez zmarlego czy tez mieszkajacym w jego domu. Czy wolno mi spytac, od ilu dni pan tutaj przebywa? Zdumialo Losa, ze w tak wielu papierach rozlozonych na biurku nigdzie nie figuruje jego imie; przyszlo mu do glowy, ze moze ogrod tez nigdzie nie jest wspomniany. Po chwili wahania odparl: -Mieszkam w tym domu, odkad tylko pomietam, odkad bylem malym dzieckiem. Zamieszkalem tu na dlugo przedtem, zanim jeszcze Stary Czlowiek zlamal noge w biodrze i zaczal wiekszosc czasu spedzac w lozku, zanim w ogrodzie wyrosly duze krzewy, zanim na trawnikach pojawily sie automatyczne spryskiwacze do roslin, a w pokojach telewizory. -Co takiego? Twierdzi pan, ze mieszka w tym domu od dziecinstwa? Czy wolno mi spytac o panskie nazwisko? Los poczul sie zaklopotany. Wiedzial, ze miedzy nazwiskiem czlowieka a jego zyciem istnieje wazny zwiazek. Dlatego ludzie w telewizji zawsze mieli dwa nazwiska, jedno wlasne, uzywane poza ekranem, oraz drugie, ktore przybierali za kazdym razem, gdy wcielali sie w jakas postac. -Nazywam sie Los - powiedzial. -Pan Los, tak? - upewnil sie prawnik. Los skinal glowa. -Spojrzmy do akt. - Ze stosu na stole podniosl kilka arkuszy. - Mam tu pelen wykaz osob, jakie zmarly kiedykolwiek u siebie zatrudnial. Podobno kiedys sporzadzil testament, ale, niestety, nie udalo nam sie go odnalezc. Prawde mowiac, zmarly zostawil po sobie bardzo niewiele dokumentow. Mamy jednak pelna liste wszystkich jego pracownikow - oznajmil dobitnie, spogladajac na dokument, ktory trzymal w dloni. Los czekal bez slowa. -Moze pan usiadzie? - zaproponowala panna Hayes. Przysunal krzeslo w strone biurka i usiadl. Franklin oparl brode na rece. -Bardzo to dziwne - powiedzial nie podnoszac wzroku znad kartki papieru, ktora uwaznie studiowal - ale panskie nazwisko nigdzie nie figuruje w naszych aktach. Wedlug informacji, jakie mamy, nikt o takim nazwisku nie pracowal u zmarlego. Panie Los, czy jest pan pewien, calkowicie pewien, ze zmarly zatrudnil pana u siebie? -Pracuje tu od samego poczatku - oswiadczyl z glebokim przekonaniem Los. - Cale zycie zajmuje sie ogrodem na tylach domu. Odkad tylko pamietam. Bylem malym chlopcem, kiedy rozpoczalem prace. Drzewa byly wtedy niskie, zywoplotu tez wlasciwie jeszcze nie bylo. A teraz ogrod... -Ale w dokumentach - przerwal mu Franklin - nie ma ani slowa o tym, aby jakikolwiek ogrodnik mieszkal tu i pracowal. Firma Hancock, Adams i Colby powierzyla nam, to jest mnie i pannie Hayes, uregulowanie wszystkich spraw zmarlego. Posiadamy szczegolowa dokumentacje. I moge pana zapewnic, panie Los, ze nigdzie nie ma najmniejszej wzmianki o ogrodniku. Przeciwnie, z dokumentow jasno wynika, ze w przeciagu ostatnich czterdziestu lat zmarly nie zatrudnial zadnego mezczyzny. Przepraszam... czy jest pan ogrodnikiem z zawodu? -Jestem ogrodnikiem. Nikt nie zna tego ogrodu lepiej ode mnie. Mieszkam tu od dziecka i przez caly czas ja jeden troszcze sie o ogrod. Dawniej zajmowal sie nim ktos inny, wysoki, czarnoskory mezczyzna; kiedy nauczyl mnie wszystkiego, kiedy pokazal mi, co mam robic, odszedl i od tej pory pracuje zupelnie sam. Wiele z tych drzew i kwiatow zasadzi lem wlasnorecznie - stwierdzil, wskazujac w strone okna wychodzacego na ogrod. - Sprzatam sciezki, podlewam grzadki. Dawniej Stary Czlowiek czesto schodzil do ogrodu, siadal z ksiazka, odpoczywal. Ale potem przestal. Franklin przeszedl od okna do biurka. -Prosze pana - rzekl - chcialbym panu wierzyc, ale widzi pan, jesli wszystko, co pan mowi, jest prawda, to z jakiegos niezrozumialego powodu panska obecnosc w tym domu oraz fakt zatrudnienia w charakterze ogrodnika nie zostaly odnotowane w zadnym z dostepnych nam dokumentow. Niewiele pracowalo tu osob - dodal cicho, zwracajac sie do asystentki. - Zmarly odszedl z firmy w wieku siedemdziesieciu dwoch lat, ponad cwierc wieku temu, kiedy zlamane biodro przykulo go do lozka. Ale pomimo zaawansowanego wieku do konca czuwal nad swoimi sprawami i kazda osobe, ktora zatrudnial, zglaszal do nas; to my wyplacalismy jej pensje, zalatwiali ubezpieczenie i tak dalej. Z naszych akt wynika, ze po odejsciu panny Louise przyjal do pracy jedna "zagraniczna" pokojowke, i nikogo wiecej. -Znam stara Louise. Ona moze poswiadczyc, ze od dawna mieszkam w tym domu i pracuje w ogrodzie. Louise byla tu, odkad pamietam, odkad mialem kilka lat. Codziennie przynosila mi posilki do pokoju, a od czasu do czasu siadywala ze mna w ogrodzie. -Louise umarla, prosze pana - przerwal Franklin. -Nie, ona pojechala na Jamajke. -Tak, ale niedawno zachorowala i umarla - wyjasnila panna Hayes. -Nie wiedzialem o tym - powiedzial cicho Los. -W kazdym razie - ciagnal dalej Franklin - wszystkie zatrudnione tu osoby zawsze regularnie otrzymywaly pensje; a poniewaz zajmowala sie tym nasza firma, dysponujemy pelna dokumentacja. -Nie znalem innych osob, ktore tu pracowaly. Kiedy nie pielegnowalem ogrodu, przebywalem u siebie w pokoju. -Chcialbym panu wierzyc, panie Los, jednakze w naszych aktach nie ma najmniejszej wzmianki o pana obecnosci w tym domu. Nowa pokojowka nie umie powiedziec, od jak dawna pan tu mieszka. Jak powiedzialem, nasza firma jest w posiadaniu pelnej dokumentacji, posiadamy nawet wszystkie czeki i kwity ubezpieczeniowe z ostatnich piecdziesieciu lat. - Usmiechnal sie. - W czasie gdy zmarly byl wspolnikiem w firmie, niektorych z nas jeszcze nie bylo na swiecie, a inni dopiero raczkowali. Panna Hayes rozesmiala sie. Los nie rozumial, dlaczego jej tak wesolo. -Prosze pana - Franklin znow powrocil do spraw dokumentow - czy przypomina pan sobie, aby w czasie pobytu w tym domu podpisywal pan cokolwiek? -Nic nie podpisywalem. -A w jaki sposob panu placono? W gotowce? -Nigdy nie dawano mi pieniedzy. Dostawalem posilki, bardzo smaczne posilki; moglem jesc, ile chcialem. Mialem wlasny pokoj, z lazienka i oknem wychodzacym na ogrod; wstawiono tez nowe drzwi prowadzace do ogrodu. Otrzymalem radio, a po pewnym czasie telewizor, duzy, kolorowy, z pilotem i zegarem, ktorego sygnal budzi mnie rano... -Tak, wiem, o jakim pan mowi. -Wolno mi chodzic na strych i wybierac sobie garnitury Starego Czlowieka. Leza na mnie idealnie, o, prosze - rzekl wskazujac na ten, ktory mial na sobie. - Moge rowniez nosic jego plaszcze i buty, chociaz te ostatnie troche pija mnie w nogi, i koszule, chociaz sa troche za ciasne pod szyja, i krawaty, i... -Tak, rozumiem. -Zdumiewajace! - zawolala panna Hayes. - Jest pan tak modnie ubrany... Los usmiechnal sie do niej. -To nie do wiary, jak bardzo dzisiejsza moda meska przypomina te z lat dwudziestych - dodala. -Ladnie, ladnie! - powiedzial Franklin silac sie na wesolosc.- Czyzbys dawala mi do zrozumienia, ze moje garnitury wyszly z mody? - I ponownie zwracajac sie do Losa, spytal: - A wiec nie sporzadzono zadnej umowy o prace? -O ile wiem, to nie. -I zmarly nigdy nie obiecywal panu zadnej zaplaty, ani nic w tym rodzaju? -Nie. Nikt mi nic nie obiecywal. Rzadko widywalem Starego Czlowieka. Przestal schodzic do ogrodu, zanim posadzilem te krzewy po lewej stronie sciezki, ktore teraz siegaja mi juz do ramion. Sadzilem je w czasach, kiedy nie bylo telewizora, tylko radio. Pamietam, jak pracujac w ogrodzie sluchalem radia, a Louise schodzila na dol i mowila, zebym je sciszyl, bo Stary Czlowiek spi. Juz wtedy byl bardzo stary i schorowany. Franklin nagle poderwal sie z miejsca. -Panie Los, wydaje mi sie, ze bardzo uproscilo by sprawe, gdyby pokazal nam pan jakis dokument zawierajacy panski adres. Moze to byc ksiazeczka czekowa, prawo jazdy, karta ubezpieczeniowa czy cos w tym rodzaju. -Nie mam nic takiego. -Prosze pana, chodzi mi o cokolwiek, na czym widnialoby panskie nazwisko, wiek i adres. Los milczal. -Moze swiadectwo urodzenia? - podsunela zyczliwie panna Hayes. -Nie mam zadnych dokumentow. -Potrzebny jest nam dowod, ze mieszka pan w tym domu - oznajmil stanowczo prawnik. -Ale macie mnie, jestem tu na miejscu. Czyz to niewystarczajacy dowod? -Czy kiedykolwiek byl pan chory, to znaczy, czy lezal pan w szpitalu albo zasiegal porady lekarskiej? Prosze zrozumiec - ciagnal beznamietnie Franklin - potrzebujemy jakiegos dowodu na pismie, ze mieszkal pan i pracowal pod tym adresem. -Nigdy nie chorowalem. Nigdy. Franklin zauwazyl podziw w oczach panny Hayes. -No dobrze. A jak sie nazywa panski dentysta? -Nigdy nie bylem ani u lekarza, ani u dentysty. Nie opuszczalem tego domu i nikt mnie nigdy nie odwiedzal. Louise czasami wychodzila na miasto, ale ja nie. -Panie Los, bede z panem szczery - powiedzial znuzonym glosem Franklin. - Nie posiadamy zadnego dowodu na to, ze pan tu naprawde mieszkal, ze otrzymywal pensje, ze mial oplacone ubezpieczenie... - Nagle urwal. - A podatki, czy placil pan podatki? -Nie. -A czy sluzyl pan w wojsku? -Nie. Ogladalem wojsko w telewizji. -Czy nie jest pan moze spokrewniony ze zmarlym? -Nie, nie jestem. -Przyjmujac, ze mowi pan prawde, chcialbym wiedziec, czy zamierza pan roscic pretensje do spadku po zmarlym? Los nie rozumial, o co prawnikowi chodzi. -Nie mam zadnych pretensji - wyjasnil ostroznie. - Jest mi tu dobrze. Lubie ten ogrod. Spryskiwacze sa jeszcze calkiem nowe. -Prosze mi powiedziec... - wtracila sie do rozmowy panna Hayes; wyprostowala sie na krzesle i odrzucila w tyl glowe. - Jakie ma pan plany na przyszlosc? Czy znalazl pan juz inna prace? Los poprawil okulary sloneczne. Byl calkiem zdezorientowany; dlaczego mialby odejsc z ogrodu? -Pragne tu pozostac i dalej dbac o rosliny - odparl cicho. Franklin zaczal przekladac papiery na biurku i po chwili wyciagnal kartke pokryta drobnym drukiem. -To zwykla formalnosc - stwierdzil podajac ja Losowi. - Bardzo prosze zapoznac sie z tym dokumentem i jesli nie bedzie pan mial zadnych zastrzezen, podpisac u dolu. Los wzial od prawnika kartke i trzymajac ja oburacz, uwaznie sie w nia wpatrywal. Zastanawial sie, ile potrzeba czasu, zeby przeczytac jedna strone pisma urzedowego. W telewizji roznie to trwalo. Wiedzial, iz nie powinien zdradzic sie z tym, ze nie potrafi czytac i pisac. W telewizji drwiono i wysmiewano sie z takich ludzi. Przybral skupiony wyraz twarzy, sciagnal brwi, zmarszczyl czolo i ujal brode pomiedzy kciuk a palec wskazujacy. -Nie moge tego podpisac - odparl wreszcie, zwracajac Franklinowi kartke. - Po prostu nie moge. -Rozumiem. A zatem nie rezygnuje pan z roszczen? -Nie moge tego podpisac, to wszystko. -Jak pan sobie zyczy. - Prawnik zebral z biurka dokumenty. - Uprzedzam pana, panie Los, ze jutro w poludnie dom bedzie zaplombowany. Obie pary drzwi, jak rowniez brania do ogrodu, zostana zamkniete. Jesli w istocie pan tu mieszka, prosze wyprowadzic sie do poludnia, zabierajac z soba wszystkie swoje rzeczy osobiste. - Siegnal do kieszeni i wyjal nieduzy kartonik. - Prosze, oto wizytowka z moim nazwiskiem oraz adresem i numerem telefonu naszej firmy. Los wzial od prawnika wizytowke i wsunal do kieszeni kamizelki. Wiedzial, ze powinien czym predzej opuscic biblioteke i wrocic do siebie do pokoju. Po poludniu nadawano w telewizji program, ktory ogladal regularnie i ktorego nie chcial przegapic. Wstal i pozegnawszy sie, wyszedl. Na schodach wyrzucil wizytowke. 3 We wtorek, wczesnym rankiem, Los zszedl ze strychu z ciezka, skorzana walizka w rece, po raz ostatni zerkajac na portrety zdobiace sciany domu. Spakowal sie, zaniknal za soba drzwi pokoju i kiedy juz byl przy bramie prowadzacej na ulice, nagle ogarnela go chec, by wrocic do ogrodu, ukryc sie wsrod zieleni i opoznic nieco swoje odejscie. Postawil walizke na ziemi i cofnal sie. W ogrodzie panowal blogi spokoj.Kwiaty na wiotkich lodyzkach prezyly sie ku niebu, a automatyczny spryskiwacz wyrzucal w gore bezksztaltny oblok wilgoci, ktory osiadal na krzewach. Mezczyzna przejechal dlonia po klujacych iglach sosny i bujnych galazkach zywoplotu, ktore jakby wyciagaly sie do niego. Przez jakis czas stal bez ruchu, rozgladajac sie leniwie po ogrodzie, po czyni wylaczyl spryskiwacz i wrocil do swojego pokoju. Nastawil telewizor, usiadl na lozku i zaczal zmieniac kanaly. Na ekranie ukazywaly sie wiejskie posiadlosci, drapacze chmur, nowo wybudowane bloki mieszkalne, koscioly. Zgasil odbiornik. Obraz znikl, jedynie na srodku ekranu majaczyl maly, niebieski punkcik, jakby zapomniany przez swiat, do ktorego nalezal, ale po chwili i on sie rozplynal. Ekran pokryty rownomierna szaroscia wygladal jak kamienna plyta. Mezczyzna wstal i ponownie skierowal sie w strone ogrodu, tym razem pamietajac, aby wziac stary klucz, ktory od lat wisial nie uzywany na haczyku w korytarzu nie opodal drzwi. Zblizywszy sie do bramy, wsunal klucz w zamek, po czym otworzyl furtke, przestapil prog i nie wyjmujac klucza, zatrzasnal ja za soba. Powrot do ogrodu mial na zawsze odciety. Po raz pierwszy, odkad zamieszkal w domu Starego Czlowieka, znalazl sie za brama. Swiatlo razilo go w oczy. Po chodnikach suneli przechodnie, a dachy zaparkowanych wozow lsnily w sloncu poranka. Rozgladal sie ze zdumieniem: ulica, samochody, budynki, ludzie, przytlumione odglosy - byly to obrazy, ktore od dawna mial utrwalone w pamieci. Jak dotad, zycie za brama nie roznilo sie od tego, ktore ogladal na ekranie telewizora; moze jedynie wszystko bylo wieksze, a zarazem bardziej powolne, mniej eleganckie, mniej atrakcyjne. Slowem, mial wrazenie, ze patrzy na cos, co dobrze zna. Ruszyl przed siebie. Zanim jednak minal najblizsza przecznice, walizka zaczela mu ciazyc, a upal dokuczac. Zszedl z chodnika w waska przestrzen miedzy dwoma zaparkowanymi przy krawezniku samochodami, gdy wtem spostrzegl, ze jeden z nich gwaltownie rusza wstecz. Poderwal sie, usilujac wrocic na chodnik, ale walizka spowolnila ruchy. Nim zdazyl uskoczyc, poczul uderzenie: zostal uwieziony miedzy zderzakiem cofajacego sie pojazdu a reflektorami nastepnego. Z trudem wyszarpnal jedna noge - druga nawet nie chciala drgnac. Potworny bol sprawil, ze zaczal krzyczec i walic piescia w bagaznik. Limuzyna zatrzymala sie. Z prawa noga uniesiona nad zderzak, z lewa wciaz unieruchomiona, Los byl zupelnie bezradny. Pot lal sie z niego strumieniami. Z pojazdu wyskoczyl czarnoskory, umundurowany szofer i z czapka w rece zaczal cos mamrotac. Kiedy uswiadomil sobie, ze mezczyzna zaklinowany miedzy wozami nie moze drgnac, przerazony czym predzej usiadl z powrotem za kierownica i podjechal nieco do przodu. Los postawil na ziemi uwolniona noge i upadl na kraweznik. Natychmiast otworzyly sie tylne drzwi pojazdu, z ktorych wylonila sie szczupla kobieta. -Czy bardzo pana boli? - spytala pochylajac sie nad Losem. Podniosl oczy. W telewizji widzial wiele podobnych do niej kobiet. -Nie - odparl, lecz glos mu drzal. - Tylko... tylko mi troche zgniotlo noge. -O moj Boze! - zawolala ochryple kobieta. - Czy moge... czy moglby pan podciagnac nogawke? Spelnil jej prosbe. Lydka zdazyla mu spuchnac i przybrac czerwonosiny odcien. -Mam nadzieje, ze kosc nie jest zlamana. Nawet pan nie wie, jak bardzo mi przykro. Moj kierowca nigdy dotad nie spowodowal wypadku. -Nic takiego sie nie stalo. Czuje sie juz nieco lepiej. -Od kiedy moj maz niedomaga, mieszka u nas lekarz oraz kilka pielegniarek. Sadze, ze najrozsadniej bedzie, jesli pojedzie pan ze mna, chyba ze woli pan udac sie do wlasnego lekarza? -Sam nie wiem, co robic. -Nie mialby pan nic przeciwko temu, zeby zbadal pana nasz lekarz? -Nie, bynajmniej. -To jedziemy. Jesli nie bedzie mogl panu pomoc, zawioze pana do szpitala. Wsparty na ramieniu, ktore kobieta mu podala, doszedl do limuzyny i wsunal sie na tylne siedzenie. Kobieta usiadla obok. Kierowca umiescil walizke w bagazniku i po chwili samochod gladko wlaczyl sie w poranny ruch uliczny. -Nazywam sie Elizabeth Eve Rand - przedstawila sie kobieta. - Jestem zona Benjamina Randa. Przyjaciele mowia na mnie EE... to od pierwszych liter moich imion. -EE - powtorzyl z powaga Los. -Tak, EE - powiedziala kobieta, rozbawiona jego skupiona mina. Przypomnial sobie, ze w podobnych sytuacjach mezczyzni, ktorych ogladal na ekranie telewizora, rowniez sie przedstawiali. -A ja Los - wyjakal, a poniewaz kobieta wciaz patrzyla na niego wyczekujaco, dodal: - Los ogrodnik... -Ross O'Grodnick? - Zauwazyl, ze zmienila jego imie, i uznal, ze tak jak ludzie w telewizji, powinien odtad przedstawiac sie inaczej. - Maz i ja od lat przyjaznimy sie z Basilem i Perdita O'Grodnick. Czy jest pan z nimi spokrewniony? -Nie, nie jestem. -A moze wypilby pan szklaneczke whisky albo odrobi ne koniaku? Milczal zaklopotany. Stary Czlowiek nie pil i nie pozwalal pic sluzbie, ale od czasu do czasu czarnoskora Louise potajemnie zagladala w kuchni do butelki i za jej usilna namowa Los tez kilka razy skosztowal alkoholu. -Chetnie. Moze koniaku - odparl, znow czujac, jak bol przeszywa mu noge. -Widze, ze pana boli - rzekla kobieta, pospiesznie otwierajac drzwiczki barku, ktory znajdowal sie na wprost nich; ze srebrzystej karafki nalala ciemnego plynu do szklanki z wyrytym monogramem. - Prosze wypic do dna. Dobrze to panu zrobi. Los pociagnal lyk i zakrztusil sie. Kobieta usmiechnela sie. -Lepiej? - spytala. - Wkrotce bedziemy w domu i zajmie sie panem lekarz. Jeszcze chwila cierpliwosci. Pociagnal kolejny lyk: trunek byl mocny. Tuz nad barkiem Los dojrzal przemyslnie ukryty maly odbiornik telewizyjny. Mial wielka ochote go wlaczyc. Popijal ze szklanki, a tymczasem samochod sunal wolno po zatloczonych ulicach. -Gzy telewizor dziala? -Tak, naturalnie. -Czy mozna... czy moglaby go pani wlaczyc? -Oczywiscie. Moze pozwoli to panu zapomniec o bolu. - Pochylila sie i wcisnela przycisk: ekran pojasnial, wypelniajac sie obrazem. - Ktory kanal wlaczyc? Czy chce pan obejrzec jakis konkretny program? -Nie, moze byc ten, co jest. Malutki ekran i wydobywajace sie z niego dzwiek, oddzielaly ich od halasu ulicznego. Nagle zajechal im droge jakis samochod i szofer gwaltownie zahamowal. Los zaparl sie mocno, zeby nie poleciec do przodu, i w tym momencie poczul ostry bol w nodze: swiat zawirowal mu przed oczami, a potem wszystko pociemnialo, niczym ekran po zgaszeniu telewizora. Kiedy sie obudzil, lezal na ogromnym lozku, w pokoju skapanym w promieniach slonca. EE stala obok. -Panie O'Grodnick - powiedziala wolno - stracil pan przytomnosc. Ale juz jestesmy w domu. Rozleglo sie pukanie do drzwi; po chwili ukazal sie w nich czlowiek w bialym kitlu i okularach o grubych, czarnych oprawkach; w rece mial pekata, skorzana torbe. -Jestem lekarzem - oznajmil - a pan jest zapewne tym mezczyzna, ktorego przygniotla wozem i porwala nasza urocza gospodyni? Los skinal glowa. -Wybrala sobie pani bardzo przystojna ofiare - powiedzial z usmiechem lekarz. - Ale chcialbym teraz zbadac pacjenta, wiec gdyby mogla nas pani na chwile zostawic samych... Zanim EE wyszla, dodal jeszcze, ze pan Rand spi i lepiej go nie budzic wczesniej niz poznym popoludniem. Los mial noge bardzo obolala; fioletowy siniec pokrywal niemal cala lydke. -Niestety, musze zrobic panu zastrzyk - powiedzial lekarz - inaczej bedzie pan mdlal, ilekroc dotkne panskiej nogi. Wyjal z torby strzykawke i w czasie gdy ja napelnial, Los zaczal sobie przypominac rozne sceny z filmow, na ktorych widzial, jak ktos dostaje zastrzyk. Podejrzewal, ze musi to byc bolesne, ale nie wiedzial, w jaki sposob ma okazac strach. Lekarz jednak spostrzegl, ze pacjent sie boi. -Wszystko bedzie dobrze - pocieszyl go. - Na razie jest pan w stanie lekkiego szoku, i chociaz wydaje mi sie to malo prawdopodobne, musze sprawdzic, czy nie ma pan peknietej kosci. Zrobil zastrzyk tak szybko, ze Los nawet nie poczul uklucia. Po kilku minutach oswiadczyl, ze kosc jest nie uszkodzona. -Musi pan lezec do wieczora. A potem, jesli bedzie sie pan czul na silach, moze pan zejsc na kolacje. Tylko prosze nie stawac calym ciezarem na spuchnietej nodze. Zostawie pielegniarce instrukcje co do panskiej kuracji; bedzie pan otrzymywal jeden zastrzyk co trzy godziny oraz pastylke przy kazdym posilku. Jesli okaze sie to konieczne, jutro zrobimy przeswietlenie. A teraz zycze milego odpoczynku. Zaniknal za soba drzwi. Los lezal zmeczony i senny. Ale kiedy EE wrocila do pokoju, natychmiast otworzyl oczy. Kiedy inni zwracaja sie do nas, kiedy na nas patrza, nic nam nie grozi. Nasze czyny sa przez nich interpretowane w ten sam sposob, w jaki my interpretujemy ich zachowanie. Ludzie nie potrafia dowiedziec sie o nas wiecej, niz my o nich. -Och, pani Rand! Prawie zasnalem. -Przepraszam, jesli panu przeszkadzam, ale rozmawialam z lekarzem, ktory pocieszyl mnie, ze musi pan tylko dobrze wypoczac. - Usiadla na krzesle tuz obok lozka. - Chcialam panu powiedziec, ze drecza mnie potworne wyrzuty sumienia; czuje sie odpowiedzialna za to, co sie stalo. Mam nadzieje, ze ta sytuacja nie pokrzyzuje panu zbytnio planow. -Prosze sie nie martwic. Jestem ogromnie wdzieczny za pomoc. Nie wiem... nie wiem, jak... -Na moim miejscu kazdy postapilby tak samo. Ale moze chcialby pan kogos powiadomic? Zone? Rodzine? -Nie mam zony ani rodziny. -To moze kogos z biura? Prosze sie nie krepowac i do woli korzystac z telefonu, z teleksu, wysylac telegramy... A moze przydalaby sie panu sekretarka? Maz choruje od tak dawna, ze personel, ktory zatrudnia, ma niewiele pracy. -Dziekuje bardzo, ale nic mi nie potrzeba. -Alez musi byc ktos, z kim pragnalby sie pan skontaktowac... mam nadzieje, ze nie czuje sie pan... -Nie ma nikogo. -Jesli tak jest w istocie... i prosze, niech pan nie sadzi, panie O'Grodnick, ze mowie to tylko z grzecznosci... jesli nie ma pan zadnych pilnych spraw do zalatwienia w najblizszym czasie, chcialabym, zeby zostal pan z nami, dopoki pan calkiem nie wydobrzeje. Czulabym sie okropnie, gdyby musial sie pan troszczyc o wszystko sam, bedac w takim stanie. Miejsca jest tu pod dostatkiem i bedzie pan pod stala opieka najlepszych lekarzy. Mam nadzieje, ze pan mi nie odmowi? Los przyjal zaproszenie. EE podziekowala mu i wkrotce uslyszal, jak wydaje sluzbie polecenie, aby rozpakowano jegc walizke. Obudzil sie, kiedy promyk swiatla wdzierajacy sie przez szpare pomiedzy grubymi kotarami padl mu na twarz. Bylo pozne popoludnie. Losowi krecilo sie w glowie, bolala go noga i nie do konca kojarzyl, gdzie sie znajduje. Po chwili przypomnial sobie wypadek, limuzyne, kobiete, i lekarza. Tuz obok lozka, doslownie w zasiegu reki, stal telewizor. Los wlaczyl odbiornik i lezal ogladajac zmieniajace sie obrazy, ktore dzialaly na niego kojaco. Nagle, akurat gdy zamierzal podejsc do okna i uchylic kotare, zabrzeczal telefon. Dzwonila EE. Zapytala o noge, a takze czy chce, zeby przyniesiono mu na gore herbate i kanapki, oraz czy ona sama moze go wkrotce odwiedzic. Odpowiedzial, ze tak. Po chwili w drzwiach ukazala sie pokojowka z taca, ktora ustawila na lozku. Los jadl powoli, rozkoszujac sie wysmienitym podwieczorkiem, takim jak te, ktore widywal na ekranie telewizora. Lezal wsparty o poduszki ogladajac telewizje, kiedy EE weszla do pokoju. Widzac, ze przysuwa fotel blizej lozka, z ociaganiem wylaczyl odbiornik. Spytala, czy boli go noga. Odparl, ze tylko troche. Zaraz zadzwonila do lekarza, ktorego zapewnila, ze pacjent ma sie znacznie lepiej. Wyznala Losowi, ze jej maz, Benjamin Rand, jest duzo od niej starszy i zbliza sie juz do osiemdziesiatki. Dopoki nie zmogla go choroba, byl energicznym mezczyzna, a nawet teraz, pomimo swego wieku i niedomagan, wciaz zywo interesuje sie - i zajmuje - sprawami zawodowymi. Zaluje, powiedziala, ze nie maja dzieci, zwlaszcza odkad Rand zerwal wszelkie stosunki z poprzednia zona oraz doroslym synem z pierwszego malzenstwa. Przyznala, ze czuje sie odpowiedzialna za rozlam, jaki nastapil miedzy ojcem i synem, gdyz Rand wlasnie dla niej rozwiodl sie z matka chlopca. Swiadom, ze powinien okazac zainteresowanie tym, co EE mowi, Los zaczal powtarzac za nia koncowki jej zdan, nasladujac sztuczke, ktora zauwazyl w telewizji. W ten sposob zachecal kobiete, aby kontynuowala, a nawet rozwijala opowiesc. Za kazdym razem gdy sie odzywal, EE rozpromieniala sie i nabierala wiekszej pewnosci siebie. Wkrotce poczula sie tak swobodnie, ze dla zaakcentowania swoich wypowiedzi zaczela dotykac to jego ramienia, to jego dloni. Mial wrazenie, ze jej slowa dryfuja mu po glowie, i lezal patrzac na kobiete, jakby byla postacia ogladana w telewizji. EE usiadla wygodniej w fotelu. Pukanie do drzwi przerwalo jej w pol slowa. Okazalo sie, ze to pielegniarka, ktora przyszla zrobic zastrzyk. EE wstala, lecz zanim opuscila pokoj, poprosila Losa, zeby zechcial zjesc kolacje wspolnie z nia i jej mezem, ktory akurat poczul sie nieco lepiej. Los zastanawial sie, czy pan Rand kaze mu sie wyprowadzic. Na mysl o tym nie czul jednak niepokoju; zdawal sobie sprawe, ze predzej czy pozniej bedzie musial odejsc, nie wiedzial tylko - tak jak sie nie wie ogladajac film w telewizji - co nastapi pozniej. Nie zdazyl jeszcze poznac wszystkich aktorow grajacych w tym odcinku. Wiedzial, ze nie musi sie niczego obawiac, gdyz wszystko ma dalszy ciag, i ze jedyne, co moze w tej sytuacji zrobic, to czekac cierpliwie na swoj wieczorny wystep. Akurat kiedy wlaczal telewizor, w pokoju zjawil sie czarnoskory kamerdyner z odswiezonym, uprasowanym garniturem. Usmiech mezczyzny, przyjazny i swobodny, przypominal usmiech starej Louise. EE ponownie zadzwonila, zapraszajac Losa na drinka przed kolacja. Kiedy zszedl na dol po schodach, sluzacy zaprowadzil go do salonu, gdzie czekala na niego EE wraz z sedziwym mezczyzna. Benjamin Rand byl bardzo stary, niemal tak stary jak Stary Czlowiek. Reke, ktora wyciagnal na powitanie, mial sucha i goraca, uscisk dloni slaby. Popatrzyl na noge Losa. -Nie wolno jej panu zbytnio forsowac - oznajmil; mowil wolno i wyraznie. - Prosze powiedziec, jak sie pan czuje? EE wspomniala mi o wypadku. To straszne! Po prostu brak mi slow! Los zawahal sie. -Nic takiego sie nie stalo, prosze pana. Zreszta czuje sie juz znacznie lepiej. To pierwszy wypadek, jaki przydarzyl mi sie w zyciu. Sluzacy napelnil kieliszki szampanem. Los ledwo zdazyl zamoczyc usta, kiedy poproszono ich na kolacje. Mezczyzni przeszli za EE do jadalni, gdzie stal stol z trzema nakryciami. Uwage Losa zwrocily lsniace srebra oraz biale rzezby z matowego szkla umieszczone w rogach pokoju. Nie wiedzac, jak sie zachowac, postanowil nasladowac pewna postac z serialu telewizyjnego: mlodego biznesmena, ktory czesto jadal w towarzystwie swojego szefa i jego corki. -Sprawia pan wrazenie silnego, zdrowego czlowieka, panie O'Grodnick, a zdrowie to cenna rzecz - stwierdzil Benjamin Rand. - Ale prosze powiedziec, czy ten wypadek nie oderwal pana od pracy zawodowej? -Tak jak juz mowilem panskiej zonie - zaczal powoli Los - moj dom zostal zamkniety i nie mam w tym momencie zadnych pilnych obowiazkow. - Ukroil sobie kawalek miesa i zaczal go dokladnie przezuwac. - Wlasnie czekalem, az cos sie przydarzy, kiedy potracil mnie samochod panskiej zony. Pan Rand zdjal okulary, chuchnal na nie, po czym przetarl szkla chusteczka do nosa. Nastepnie wlozyl je z powrotem i popatrzyl na goscia tak, jakby spodziewal sie dalszych wyjasnien. Los zdal sobie sprawe, ze jego odpowiedz jest niewystarczajaca. Rozejrzal sie i napotkal wzrok EE. -Nielatwo jest, prosze pana, znalezc odpowiednie miejsce, ogrod, do ktorego nikt by sie nie mieszal, a ktory uprawialoby sie stosownie do por roku. Okazje takie trafiaja sie coraz rzadziej. W telewizji... - zawahal sie i nagle cos sobie uzmyslowil. - W telewizji ani razu nie widzialem ogrodu. Widzialem lasy i dzungle, czasem pojedyncze drzewa, ale nigdy ogrodu, w ktorym moglbym pracowac i patrzec, jak to, co zasadzilem, rosnie... - Posmutnial. Benjamin Rand pochylil sie przez stol. -Swietnie powiedziane, panie O'Grodnick! Czyz jest lepsze slowo niz ogrodnik na okreslenie prawdziwego biznesmena? Tak, Ross... pozwolisz, ze bede ci mowil po imieniu?... Czlowiek interesu niczym ogrodnik praca wlasnych rak sprawia, ze gleba licha staje sie urodzajna; zraszajac ja potem, ktory scieka mu z czola, tworzy cos wartosciowego, wspaniale miejsce, ktore sluzy nie tylko jego rodzinie, ale calemu spoleczenstwu. Tak, Ross, to genialna metafora! Pracowity biznesmen jest jak robotnik we wlasnej winnicy! Skwapliwosc, z jaka pan Rand zareagowal na jego slowa, uspokoila Losa; wszystko bylo w porzadku. -Dziekuje panu - wymamrotal cicho. -Alez mow mi Ben. Los skinal glowa. -Dobrze, Ben. Ogrod, ktory opuscilem, byl wlasnie takim wspanialym miejscem i wiem, ze juz nigdy nie znajde mu rownego. Wszystko, co w nim roslo, bylo moja zasluga; to ja wysiewalem nasiona, ja podlewalem rosliny, ja patrzylem, jak kwitna. Ale wszystko zniklo; jedyne, co mi pozostalo, to pokoj na gorze - rzekl wskazujac oczami na sufit. Rand przyjrzal mu sie z zatroskaniem. -Dlaczego ktos tak mlody jak ty mowi o pokoju na gorze? To ja sie tam wkrotce udam, nie ty. Jestes tak mlody, ze niemal moglbys byc moim synem. Oboje jestescie jeszcze mlodzi, i ty, i EE. -Ben najdrozszy - przerwala mu kobieta. -Tak, tak... - nie pozwolil jej dokonczyc. - Wiem, ze nie lubisz, kiedy wspominam o dzielacej nas roznicy wieku. Ale mnie czeka juz tylko ten pokoj na gorze. Los zadumal sie, niepewien, co znacza slowa Randa. Chyba nie zamierzal zajac pokoju na pietrze, poki on, Los, przebywal w tym domu? Jedli w milczeniu; Los wolno przezuwal kazdy kes, ani razu nie siegajac po kieliszek z winem. W telewizji ludzie pijacy wino wpadali w dziwny stan i tracili nad soba kontrole. -A jesli wkrotce nie trafi ci sie dobra okazja, co bedzie z twoja rodzina? -Nie mam rodziny. Twarz Randa spochmurniala. -Nie rozumiem; jak to mozliwe, ze taki mlody, przystojny czlowiek nie zalozyl rodziny? -Nie bylo czasu. Rand pokiwal z uznaniem. -Byles tak bardzo pochloniety praca? -Ben, prosze cie... - wtracila EE. -Jestem pewien, ze Ross nie ma mi za zle tych pytan. Prawda, Ross? Los potrzasnal glowa. -A czy... czy nigdy nie chciales miec rodziny? -Nie wiem, co to znaczy miec rodzine. -Musisz byc bardzo samotny - szepnal gospodarz. Po kilku minutach, ktore uplynely w ciszy, sluzba wniosla drugie danie. Rand popatrzyl na Losa. -Wiesz, Ross - rzekl - masz w sobie cos, co mi odpowiada. Jestem starym czlowiekiem, wiec bede z toba szczery. Podoba mi sie twoja bezposredniosc; chwytasz wszystko w lot i nie owijasz niczego w bawelne. Jak zapewne wiesz, jestem prezesem zarzadu Pierwszej Amerykanskiej Korporacji Finansowej. Rozpoczelismy wlasnie dzialalnosc niosaca pomoc przedsiebiorstwom podupadajacym na skutek inflacji, zbyt wysokich podatkow, strajkow i innych klopotow. Chcemy wyciagnac, ze tak powiem, pomocna dlon do wszystkich uczciwych "ogrodnikow" amerykanskiego swiata interesow. To wlasnie oni stanowia nasza najlepsza obrone przed trucicielami srodowiska, ktorzy zagrazaja wolnosci oraz dobrobytowi srednich klas spoleczenstwa. Musimy kiedys o tym porozmawiac; moze, jak juz zupelnie wydobrzejesz, spotkalbys sie z innymi czlonkami zarzadu, ktorzy zapoznaliby cie dokladniej z naszymi planami oraz celem, jaki nam przyswieca. - I ku zadowoleniu Losa niemal natychmiast dodal: - Wiem, wiem, nie nalezysz do ludzi, ktorzy pochopnie podejmuja decyzje. Ale przemysl to, co powiedzialem, i pamietaj: siedzi przed toba bardzo stary czlowiek, ktoremu zostalo juz niewiele czasu... - Nie zwazajac na protesty EE, ciagnal dalej: - Jestem chory i zmeczony dlugim zyciem. Czuje sie jak drzewo, ktorego korzenie wystaja nad ziemie... Los przestal sluchac. Ogarnela go tesknota za ogrodem; w ogrodzie Starego Czlowieka zadne drzewo nigdy nie uschlo, zadnemu korzenie nie wystawaly z ziemi. Tam wszystkie drzewa byly mlode, otoczone troskliwa opieka. Kiedy po chwili zdal sobie sprawe, ze przy stole zapadla cisza, powiedzial szybko: -Zastanowie sie nad tym, Ben. Na razie boli mnie noga i trudno mi o czymkolwiek decydowac. -Dobrze, Ross, nie bede cie poganial. - Pochylil sie i poklepal Losa po ramieniu, po czym cala trojka wstala od stolu i udala sie do biblioteki. 4 W srode rano, kiedy Los sie ubieral, zadzwonil telefon. W sluchawce rozlegl sie glos Randa.-Dzien dobry, Ross. Zona prosila mnie, abym rowniez i w jej imieniu zyczyl ci dobrego dnia. Nie bedzie jej dzisiaj w domu, musiala leciec do Denver. Ale dzwonie w innej sprawie. W dniu dzisiejszym prezydent Stanow Zjednoczonych wyglosi przemowienie na dorocznym spotkaniu Instytutu Finansow. Jest juz w drodze do Nowego Jorku, dzwonil do mnie z pokladu samolotu. Wie, ze niedomagam i ze w zwiazku z tym nie bede mogl przewodniczyc zebraniu. Ale poniewaz czuje sie dzis nieco lepiej, wspanialomyslnie postanowil mnie odwiedzic, zanim sie tam uda. To ladnie z jego strony, nie uwazasz? W kazdym razie wyladuje na lotnisku Kennedy'ego i przyleci na Manhattan helikopterem. Mozemy go oczekiwac mniej wiecej za godzine. - Zamilkl; Los slyszal w sluchawce jego ciezki oddech. - Chcialbym, zebys go poznal, Ross. Na pewno nie pozalujesz. To ciekawy, naprawde ciekawy czlowiek; nie watpie, ze przypadniesz mu do gustu. A teraz sluchaj: wkrotce zjawia sie tu ludzie z jego ochrony, zeby przeszukac dom. Jest to zwykla rutynowa czynnosc, ktora zawsze wykonuja. Jesli nie masz nic przeciwko temu, moja sekretarka zawiadomi cie, kiedy przybeda. -Dobrze, Benjaminie, dziekuje. -Aha, i jeszcze jedno. Mam nadzieje, ze nie poczujesz sie dotkniety... zrobia ci rewizje osobista. Nikomu, kto znajduje sie w poblizu prezydenta, nie wolno miec przy sobie zadnych ostrych przedmiotow, a ty masz jezyk ostry jak brzytwa, wiec uwazaj! No, do zobaczenia, przyjacielu! - rzekl i odlozyl sluchawke. Nie wolno miec przy sobie ostrych przedmiotow. Los szybko usunal z krawata spinke, z kieszeni zas wyjal grzebien i polozyl na stole. Ale o co Randowi chodzilo z ta brzytwa? Przyjrzal sie sobie w lustrze. Podobalo mu sie to, co widzial: lsniace wlosy, rumiana cera, swiezo odprasowany ciemny garnitur, idealnie dopasowany, niczym kora do drzewa. Zadowolony z siebie, wlaczyl telewizor. Po pewnym czasie sekretarka Randa zadzwonila, by powiedziec, ze ludzie z ochrony prezydenta chcieliby przyjsc na gore. W drzwiach ukazalo sie czterech usmiechnietych mezczyzn, ktorzy prowadzac ozywiona rozmowe zaczeli przeszukiwac pokoj za pomoca roznych skomplikowanych urzadzen. Los siedzial przy biurku i ogladal telewizje. Zmieniajac kanaly, nagle dojrzal olbrzymi helikopter znizajacy sie nad polana w Parku Centralnym. Spiker wyjasnil, ze wlasnie w tym momencie prezydent Stanow Zjednoczonych laduje w sercu Manhattanu. Agenci przerwali prace i rowniez skierowali oczy na ekran. -Szef przylecial - stwierdzil jeden z nich. - Pospieszmy sie; zostalo nam jeszcze kilka pokoi. Wkrotce po ich wyjsciu, kiedy byl sam w pokoju, sekretarka Randa zadzwonila z wiadomoscia, ze prezydent zjawi sie lada chwila. -W takim razie powinienem chyba zejsc na dol, jak pani sadzi? - spytal Los, lekko sie jakajac. -Sadze, ze tak, prosze pana. Ruszyl w dol po schodach. Ludzie z ochrony krzatali sie cicho po korytarzach, po holu, w poblizu windy. Kilku stalo przy oknach gabinetu, inni krecili sie po jadalni, po salonie i przed biblioteka. Ktorys przeprosil Losa, zrewidowal go, po czym otworzyl mu drzwi do biblioteki. Rand podszedl do swojego goscia i poklepal go po ramieniu. -Ciesze sie, Ross, ze bedziesz mial okazje poznac prezydenta. To porzadny czlowiek, ktory ma duze poczucie sprawiedliwosci i swietne rozeznanie w tym, co wyborcy powitaja z wrzaskiem, a co z poklaskiem. Swoja droga, to ladnie z jego strony, ze postanowil mnie odwiedzic, nie sadzisz? Los przytaknal. -Szkoda, ze EE musiala wyjechac - ciagnal dalej Rand. - Jest goraca zwolenniczka obecnego prezydenta i uwaza go za bardzo przystojnego mezczyzne. Nie wiem, czy wiesz, ale dzwonila z Denver. Los odparl, ze mowiono mu o tym. -Nie rozmawiales z nia? No coz, na pewno zadzwoni jeszcze raz; bedzie chciala uslyszec o twoich wrazeniach i o przebiegu wizyty... Gdybym akurat spal, Ross, czy moglbys z nia porozmawiac, opowiedziec jej o spotkaniu z prezydentem? -Z przyjemnoscia. Mam nadzieje, ze czujesz sie dobrze, Ben. Wygladasz znacznie lepiej. Rand z trudem poruszyl sie w fotelu. -To sprawa makijazu, moj drogi, to wszystko sprawa makijazu. Pielegniarka siedziala przy mnie cala noc i pol ranka; prosilem ja, zeby mnie troche przypudrowala... nie chce, zeby prezydent myslal, ze umre w trakcie jego wizyty. Nikt nie lubi przebywac w towarzystwie umierajacego, Ross, poniewaz malo kto wie, czym jest smierc. Wszyscy sie jej panicznie boja. Ty jestes wyjatkiem, Ross, czuje to; ty sie nie boisz. To wlasnie te twoja cudowna rownowage emocjonalna oboje z EE tak bardzo w tobie podziwiamy. Nie miotasz sie pomiedzy strachem a nadzieja; jestes czlowiekiem w pelni pogodzonym ze swiatem! Nie, nie zaprzeczaj. Moglbym byc twoim ojcem. Wiele przeszedlem, wiele razy sie balem, zylem otoczony maluczkimi ludzmi, ktorzy zapominali o tym, ze czlowiek rodzi sie nagi i nagi umiera i ze zaden ksiegowy nie zrewiduje ksiegi zycia na nasza korzysc. Byl bardzo blady. Siegnal po pastylke i polknal ja, popijajac woda ze szklanki. Po chwili zadzwonil telefon. Rand podniosl sluchawke i odparl rzeskim glosem: -Pan O'Grodnick i ja czekamy. Prosze wprowadzic pana prezydenta do biblioteki. - Odlozyl sluchawke, po czym zdjal z biurka szklanke i postawil za soba na polce. - Prezydent przyjechal. Zaraz tu bedzie. Los przypomnial sobie, ze widzial niedawno prezydenta w telewizji. W sloneczny, bezchmurny dzien odbywala sie defilada wojskowa. Prezydent znajdowal sie na trybunie honorowej w otoczeniu wojskowych w mundurach obwieszonych lsniacymi medalami oraz cywili w ciemnych okularach. Przed trybuna maszerowaly nie konczace sie kolumny zolnierzy z oczami utkwionymi w prezydenta, ktory pozdrawial ich reka. Z jego spojrzenia przebijal wyraz zadumy, gdy tak stal patrzac na tysiace przesuwajacych sie w szeregach zolnierzy, ktorzy w pomniejszeniu na ekranie wygladali jak martwe, opadle z drzew liscie niesione przez porywisty wiatr. Nagle kilka odrzutowcow lecacych w zwartym, rownym szyku przecielo niebo. Zarowno wojskowi, jak i cywile na trybunie ledwo zdazyli zadrzec glowy, kiedy samoloty z szybkoscia blyskawicy przemknely nad prezydentem; huk ich silnikow brzmial jak huk gromu. Twarz prezydenta ponownie wypelnila szklany ekran. Spojrzal w niebo na znikajace w oddali punkciki i przelotny usmiech na moment zlagodzil jego rysy. -Milo mi pana goscic, panie prezydencie - rzekl Rand wstajac z fotela, aby powitac sredniego wzrostu mezczyzne, ktory wszedl usmiechniety do pokoju. - Czuje sie zaszczycony, ze przebyl pan taki kawal drogi, aby odwiedzic starego, umierajacego czlowieka. Prezydent usciskal go i podprowadzil do fotela. -Bzdury wygadujesz, Benjaminie. Usiadz, prosze, i pozwol, ze ci sie przyjrze. Sam zajal miejsce na kanapie i po chwili skierowal wzrok na Losa. -Panie prezydencie - oznajmil Rand - chcialbym panu przedstawic mojego drogiego przyjaciela, pana Rossa O'Grodnicka. Ross, oto prezydent Stanow Zjednoczonych. Po dokonaniu prezentacji Rand zapadl sie w fotelu, a prezydent usmiechnal sie szeroko i wyciagnal reke do Losa. Pamietajac, ze podczas emitowanych przez telewizje konferencji prasowych prezydent zawsze patrzyl ludziom w twarz, Los spojrzal prezydentowi prosto w oczy. -Milo mi pana poznac - rzekl prezydent, opierajac sie wygodnie o kanape. - Wiele o panu slyszalem. Zdumialo Losa, ze prezydent mogl cokolwiek o nim slyszec. -Prosze, niech pan usiadzie - ciagnal dalej prezydent - i pomoze mi skarcic naszego przyjaciela, Benjamina, za to, ze ukrywa sie w domu, z dala od swiata. Ben... - pochylil sie w strone starego mezczyzny w fotelu - ojczyzna cie potrzebuje, a ja, jako prezydent tego panstwa, nie pozwolilem ci jeszcze odejsc na emeryture. -Jestem bliski kresu zycia, panie prezydencie - odparl lagodnie Rand. - I co wiecej, nie mam o to do nikogo zalu; swiat rozstaje sie z Randem, Rand rozstaje sie ze swiatem, obopolnie korzystna transakcja, nie sadzi pan? Poczucie bezpieczenstwa, spokoj, zasluzony odpoczynek, wszystko, czego tak bardzo pragnalem, wkrotce bedzie moje. -Nie zartuj, Ben! - Prezydent machnal reka. - Wiem, ze lubisz filozofowac, ale pamietaj, ze nade wszystko jestes silnym, rzutkim czlowiekiem interesu! Pomowmy o zyciu! -Przerwal na moment, zeby zapalic papierosa. - Coz to ma znaczyc, ze nie bedziesz wyglaszac dzis przemowienia na zebraniu w Instytucie Finansow? -Nie moge, panie prezydencie. Lekarz mi zabronil. I zabrania mi tez bol, jaki czuje. -Hm... no tak... zreszta to zebranie nie jest az tak wazne. I nawet jesli nie bedziesz obecny tam cialem, bedziesz obecny duchem. Instytut pozostaje twoim dzielem, Ben; na wszystkim wycisnales swoje pietno. Mezczyzni wdali sie w dluga rozmowe. Los prawie nic nie rozumial, chociaz czesto spogladali w jego strone, jakby zachecajac go do uczestnictwa. Wydawalo mu sie, ze ze wzgledu na tajemnice panstwowa posluguja sie jakims obcym jezykiem, kiedy nagle prezydent zapytal: -A pan, panie O'Grodnick, co pan sadzi o zlym okresie na Wall Street? Los skulil sie ze strachu. Poczul sie tak, jakby ktos siegnal do jego mysli i wyrwal je z. korzeniami z mokrej gleby, w ktorej rosly, po czym cisnal splatane we wrogie, nieprzyjazne srodowisko. Przez chwile siedzial wpatrzony w dywan, nie odzywajac sie. -W ogrodzie - przemowil wreszcie - zle i dobre okresy nastepuja po sobie. Po wiosnie i lecie nadchodzi jesien i zima, a potem znow wiosna i lato. Poki jednak korzenie sa zdrowe, nie ma powodu do zmartwien, bo wszystko jest i bedzie dobrze. Spojrzal przed siebie. Rand przygladal mu sie kiwajac glowa. Prezydent tez sprawial wrazenie zadowolonego. -Musze przyznac, panie O'Grodnick, ze jest to najbardziej pokrzepiajaca i optymistyczna opinia, jaka slyszalem od bardzo, bardzo dawna. - Podniosl sie z kanapy i stanal plecami do kominka. - Wielu z nas zapomina, ze ludzie i przyroda stanowia jednosc. Tak, nalezymy do swiata przyrody, choc staramy sie od niego odciac. Nasz system ekonomiczny, jesli spojrzec nan dlugodystansowe, jest rownie stabilny i racjonalny jak swiat przyrody i dlatego nie powinnismy sie lekac. - Na moment zawahal sie, po czym zwrocil sie do Randa: - Akceptujemy nieuchronna zmiennosc por roku, a martwia nas zmienne koleje naszej ekonomii! Jacyz z nas glupcy! - Usmiechnal sie do Losa. - Wiesz, Ben, zazdroszcze panu O'Grodnickowi jego zdrowego rozsadku. Wlasnie tego brakuje czlonkom Kongresu. - Zerknal na zegarek i ruchem reki powstrzymal Randa, ktory usilowal podniesc sie z fotela. - Nie, Ben, nie przemeczaj sie. Mam nadzieje, ze wkrotce sie znow zobaczymy. Kiedy poczujesz sie lepiej, przyjedz z EE do Waszyngtonu. A pan, panie O'Grodnick... licze, ze pan rowniez zaszczyci wizyta mnie i moja rodzine. Do rychlego zobaczenia! Objal serdecznie gospodarza, uscisnal dlon Losa i zwawym krokiem wyszedl z pokoju. Benjamin Rand siegnal czym predzej po szklanke z woda, popil kolejna pastylke i osunal sie ciezko na fotel. -Przyzwoity facet z naszego prezydenta, nie uwazasz? - spytal Losa. -Tak, chociaz w telewizji sprawia wrazenie wyzszego. -Masz racje, Ross. Pamietaj jednak, ze jest to polityk, ktory w sposob dyplomatyczny, bez wzgledu na to, co naprawde mysli, dobrocia podlewa kazda napotkana po drodze rosline. Lubie go. A swoja droga, Ross, czy zgadzasz sie z moja opinia w sprawie kredytow i polityki oszczednego wydatkowania srodkow? -Nie jestem pewien, czy ja dobrze rozumiem. Dlatego w trakcie rozmowy wolalem nie zabierac glosu. -Ale zabrales, moj drogi, i bardzo dobrze! Spodobalo sie prezydentowi zarowno to, co mowiles, jak i sposob, w jaki formulowales mysli. Analizy w moim stylu prezydent slyszy na okraglo, a opinie takie jak twoja zdarzaja sie, niestety, bardzo rzadko, jesli w ogole. Zadzwonil telefon. Rand podniosl sluchawke i po chwili poinformowal Losa, ze prezydent oraz ludzie z jego ochrony odjechali, a ponadto, ze sarn musi juz isc, gdyz czeka na niego pielegniarka z zastrzykiem. Uscisnal Losa i wyszedl z biblioteki. Los wrocil do siebie na gore. W telewizji ujrzal sznur prezydenckich pojazdow sunacych Piata Aleja. Na chodnikach zbieraly sie grupki przechodniow, do ktorych prezydent machal przez okno limuzyny. Patrzac w szklany ekran Los zastanawial sie, czy naprawde byla to ta sama dlon, ktora sciskal zaledwie kilka minut temu. Otwarcie dorocznego zebrania w Instytucie Finansow odbylo sie w atmosferze oczekiwania i wysokiego napiecia spowodowanego porannym ujawnieniem wzrostu bezrobocia, ktore osiagnelo nie spotykany dotad poziom. Przedstawiciele administracji rzadowej nie kwapili sie z udostepnieniem informacji o tym, jakie kroki prezydent zamierza przedsiewziac w celu opanowania kryzysu. W srodkach masowego przekazu panowal stan pogotowia. W swoim przemowieniu prezydent zapewnil zebranych, ze pomimo kolejnego spadku produkcji rzad nie planuje zadnych drastycznych krokow. -Mielismy wiosne, mielismy lato, a teraz, niestety, tak jak to bywa w przyrodzie, nastala pora nieuchronnych jesiennych chlodow i zimowych zawiei. Podkreslil, ze dopoki korzenie przemyslu tkwia mocno i gleboko w zyciu kraju, dopoty jest pewne, ze gospodarka znow sie odrodzi. Podczas krotkiej, nieoficjalnej czesci przeznaczonej na pytania i odpowiedzi prezydent wyjasnil, iz "przeprowadzil konsultacje na wielu szczeblach" z czlonkami "Gabinetu, Izby Reprezentantow i Senatu, a takze z wybitnymi przedstawicielami swiata interesow". Zlozyl hold Benjaminowi Randowi, prezesowi Instytutu, nieobecnemu na zebraniu z powodu choroby; dodal, ze w domu pana Randa odbyl z gospodarzem i jego gosciem, panem Rossem O'Grodni-ckiem, niezwykle owocna dyskusje na temat zbawiennych skutkow inflacji. "Inflacja powoduje wysychanie napecznialych kont; ludzie wola lokowac kapital w przemysle, wzmacniajac tym samym jego zdrowy, acz nadwerezony pien". To wlasnie wtedy przedstawiciele srodkow masowego przekazu po raz pierwszy uslyszeli o Losie. Po poludniu sekretarka Randa zadzwonila do Losa. -Mam na linii pana Toma Courtneya z "New York Times". Czy poswieci mu pan kilka minut? Wydaje mi sie, ze chce sie czegos wiecej o panu dowiedziec. -Dobrze, pomowie z nim. Sekretarka przelaczyla Courtneya. -Pan wybaczy, ze przeszkadzam, panie O'Grodnick. Nie zajmowalbym panu czasu, ale przed chwila rozmawia lem z panem Randem. - Tu zrobil wymowna pauze. -Pan Rand jest bardzo chorym czlowiekiem - powiedzial Los. -Tak, hm... w kazdym razie wspomnial mi, ze z uwagi na cechy panskiego charakteru oraz przenikliwosc umyslu istnieje mozliwosc, ze wejdzie pan w sklad zarzadu Pierwszej Amerykanskiej Korporacji Finansowej. Czy zechcialby pan to skomentowac? Nie, jeszcze nie teraz. Kolejna pauza. -Poniewaz "New York Times" zamiesci na swoich lamach przemowienie prezydenta oraz relacje z przebiegu jego wizyty w Nowym Jorku, pragniemy, aby podane przez nas wiadomosci byly jak najbardziej dokladne. Czy zechcial by pan skomentowac charakter dyskusji, jaka miala miejsce miedzy panem, panem Randem i prezydentem? -Podobala mi sie. -Z tego, co mi wiadomo, prezydentowi tez. No tak. Prosze pana - ciagnal dalej z pozorna obojetnoscia Courtney - nam w "Timesie" zalezy na tym, aby uzupelnic posiadane przez nas informacje na panski temat, rozumie pan, o co mi chodzi? - Rozesmial sie nerwowo. - Na przyklad, czy moglby pan wyjasnic, jaki istnieje zwiazek miedzy interesami, ktore pan prowadzi, a Pierwsza Amerykanska Korporacja Finansowa? -Uwazam, ze powinien pan spytac o to pana Randa - odparl Los. -Tak, oczywiscie, ale poniewaz pan Rand jest chory, pozwalam sobie zadac to pytanie panu. Los milczal. Na drugim koncu linii Courtney czekal na wyjasnienie. -Nie mam nic wiecej do powiedzenia - oznajmil po chwili Los i odlozyl sluchawke. Courtney odchylil sie na krzesle i zmarszczyl czolo. Czasu bylo coraz mniej. Zwolal swoich pracownikow, a kiedy zjawili sie u niego w gabinecie, przybral typowa dla siebie poze nonszalancji. -W porzadku, panowie. Zaczynamy od przebiegu wizyty prezydenta i przemowienia, ktore wyglosil. Rozmawialem z Randem. Okazuje sie, ze Ross O'Grodnick, czlowiek, o ktorym prezydent wspomnial, jest biznesmenem, finansista, a takze, wedlug Randa, powaznym kandydatem na jedno z wolnych miejsc w zarzadzie Pierwszej Amerykan skiej Korporacji Finansowej. Popatrzyl na swoich pracownikow, ktorzy wyraznie czekali, by uslyszec cos wiecej. -Rozmawialem rowniez z O'Grodnickiem. No coz... - Courtney zawahal sie. - Facet wypowiada sie w sposob bardzo lakoniczny, rzeczowy. Zreszta i tak nie zdazylibysmy zebrac wszystkich informacji, wiec skupmy sie na jego spodziewanej afiliacji z Randem, na jego rychlej nominacji do zarzadu Korporacji, na radach, jakich udzielil prezydentowi, itd., itd. Los siedzial w pokoju ogladajac telewizje. Prawie wszystkie stacje transmitowaly przemowienie wygloszone przez prezydenta na zebraniu w Instytucie Finansow; na kilku pozostalych kanalach nadawano teleturnieje rodzinne i filmy przygodowe dla dzieci. Los zjadl przyniesiony mu na gore obiad; po posilku dlugo jeszcze wpatrywal sie w ekran, a kiedy wreszcie ogarnela go sennosc, zadzwonila sekretarka Randa. -Wlasnie rozmawialam z szefami cyklu "Nocni goscie" - oznajmila podekscytowana - ktorzy chca, zeby wystapil pan w ich dzisiejszym programie. Przepraszali, ze dzwonia w ostatniej chwili, ale doslownie przed kilkoma minutami okazalo sie, ze wiceprezydent, ktory mial sie wypowiedziec na temat przemowienia prezydenta, nie bedzie mogl wystapic. Pan Rand, z uwagi na swoj stan zdrowia, rowniez odmowil udzialu, ale podsunal im pomysl, zeby zwrocili sie do pana, wybitnego finansisty, ktory zrobil tak dobre wrazenie na prezydencie. Los nie mial najmniejszego pojecia, na czym polega wystep w telewizji. Bardzo chcial zobaczyc siebie zmniejszonego do rozmiarow ekranu; chcial zamienic sie w obraz i znalezc wewnatrz odbiornika. Sekretarka czekala na odpowiedz. -Dobrze - rzekl. - Co mam robic? -Absolutnie nic - odparla wesolo. - Producent zjawi sie po pana osobiscie. Poniewaz program idzie na zywo, trzeba byc w studio co najmniej pol godziny przed czasem. Bedzie pan glownym gosciem dzisiejszego wydania. Zaraz oddzwonie do telewizji; uciesza sie, ze przyjal pan zaproszenie. Los ponownie wlaczyl odbiornik i zadumal sie nad tym, czy czlowiek zmienia sie przed ukazaniem sie na ekranie, czy juz po wystepie? Czy zmienia sie na cale zycie, czy tylko na czas trwania programu? Jaka czesc samego siebie pozostawia w telewizji? I czy pozniej bedzie dwoch Losow: jeden, ktory oglada program, i drugi, ktory w nim wystepuje? Pod wieczor do pokoju Losa wkroczyl niski mezczyzna w ciemnym garniturze - producent "Nocnych gosci". Powiedzial, ze przemowienie prezydenta spowodowalo wzrost zainteresowania sprawami gospodarczymi kraju... -... i skoro wiceprezydent nie moze dzis wystapic w naszym programie - ciagnal dalej - bylibysmy ogromnie wdzieczni, gdyby wyjasnil pan telewidzom, jak dokladnie przedstawia sie sytuacja gospodarcza Stanow Zjednoczonych. Poniewaz lacza pana tak zazyle stosunki z prezydentem, wydaje sie nam pan odpowiednim czlowiekiem, zeby udzielic spoleczenstwu wyczerpujacych informacji. Podczas programu bedzie pan mial calkowita swobode wypowiedzi. Prowadzacy nie bedzie panu przerywal; jesli zechce sie wtracic, zeby zadac kolejne pytanie albo podkreslic cos, co pan juz powiedzial, uniesie palec wskazujacy lewej reki do lewej brwi. -Rozumiem. -Dobrze; wiec ruszajmy, jesli jest pan gotow. Charakteryzator bedzie musial pana tylko lekko przypudrowac. - Usmiechnal sie. - Aha, gospodarz programu bylby zaszczycony, gdyby spotkal sie pan z nim przed emisja. W ogromnej limuzynie przyslanej przez studio znajdowaly sie dwa male odbiorniki telewizyjne. Kiedy jechali Aleja Parkowa, Los spytal, czy moze jeden wlaczyc. Dalsza droge przebyli w milczeniu, wpatrujac sie w ekran. Wnetrze studia wygladalo identycznie jak te, ktore Los ogladal w telewizji. Wprowadzono goscia do sasiadujacego ze studio duzego gabinetu, gdzie zaproponowano mu drinka; odmowil i zamiast tego poprosil o filizanke kawy. Po chwili zjawil sie gospodarz programu. Los z miejsca go rozpoznal: wielokrotnie widzial jego twarz w "Nocnych gosciach", chociaz w sumie nie przepadal za tego rodzaju programami. W trakcie gdy mezczyzna dlugo mu cos tlumaczyl, Los zastanawial sie, co bedzie dalej i kiedy wreszcie wejdzie na wizje. Kiedy mezczyzna w koncu zamilkl, do gabinetu wrocil producent, prowadzac z soba charakteryzatora. Ten posadzil Losa na krzesle przed lustrem i pokryl mu twarz cienka warstwa brazowego pudru. -Czy czesto wystepuje pan w telewizji? - spytal. -Nie, ale ogladam ja bez przerwy. Zarowno charakteryzator, jak i producent rozesmiali sie uprzejmie. -Gotowe - oznajmil wkrotce charakteryzator, kiwajac z zadowoleniem glowa, i zamknal walizeczke. - Zycze panu powodzenia - dodal na odchodnem. Los czekal w przyleglym pokoju, spogladajac na stojacy w rogu duzy, masywny telewizor. Na ekranie pojawil sie gospodarz programu i zapowiedzial dzisiejszych gosci. Publicznosc zareagowala brawami; gospodarz rozesmial sie. Wielkie kamery o sterczacych niby nosy obiektywach jezdzily gladko po scenie. Rozlegla sie muzyka i przez moment na ekranie widniala usmiechnieta twarz dyrygenta. Zdumialo Losa, ze telewizja potrafi filmowac sama siebie; kamery obserwowaly sie nawzajem i, obserwujac, nagrywaly program. Powstaly w ten sposob autoportret przekazywany byl na ekrany telewizyjne rozmieszczone w poblizu sceny i ogladany przez publicznosc w studio. Sposrod wielu rozmaitych rzeczy istniejacych na swiecie - drzew, trawy, kwiatow, telefonow, radioodbiornikow, wind - tylko telewizja wciaz przystawiala lustro do swojej nietrwalej, wiecznie zmieniajacej sie twarzy. Raptem do pokoju zajrzal producent i skinal na Losa. Razem mineli drzwi oraz wiszaca w przejsciu gruba kotare. Wtem Los uslyszal, jak gospodarz programu wypowiada jego nazwisko. Producent odsunal sie na bok, a on sam nagli znalazl sie w blasku reflektorow, przodem do zgromadzonej w studio publicznosci. Ogladajac w domu telewizje, zawsze odroznial poszczegolne twarze widzow, teraz jednak mial przed soba zlewajaca sie mase ludzka. Z prawej strony malej, kwadratowej sceny, na ktorej miescily sie trzy potezne kamery, siedzial przy obitym skora stole gospodarz programu. Usmiechajac sie promiennie do Losa, wstal z godnoscia i przedstawil go publicznosci. Rozlegla sie burza oklaskow. Nasladujac podpatrzone w telewizji zachowanie innych gosci, Los podszedl do stolu i zajal przeznaczone dla siebie miejsce. Gospodarz rowniez usiadl. Operatorzy, nie czyniac najmniejszego szmeru, przyblizyli do nich kamery. Prowadzacy audycje pochylil sie przez stol w strone Losa. Twarza do kamer oraz publicznosci, ktora teraz byla ledwo widoczna na drugim koncu studia, Los czekal biernie na to, co sie wydarzy. Siedzial skupiony, a zarazem jakby odlegly, nie myslac o niczym. Kamery pozeraly jego obraz - rejestrowaly kazdy ruch i bezglosnie przekazywaly do milionow ekranow telewizyjnych na calym swiecie, ekranow w salonach i sypialniach, w samochodach, na statkach i w samolotach. Los zdawal sobie sprawe, ze oglada go wiecej osob, niz kiedykolwiek spotka w zyciu, osob, ktore nigdy nie poznaja go osobiscie. Ci, ktorzy obserwowali go na swoich ekranach, nie wiedzieli, na kogo naprawde patrza; skad mieli wiedziec, skoro go nie znali? Telewizja przekazywala jedynie zewnetrzny wizerunek czlowieka, odrywala kolejne obrazy od jego ciala i wysylala je w dal, gdzie znikaly bezpowrotnie, wchloniete przez nienasycone oczy widzow. Kiedy tak siedzial zwrocony twarza do kamer, ktorych nieczule obiektywy sterczaly do przodu niczym trzy swinskie ryje, dla milionow prawdziwych ludzi Los byl tylko obrazem telewizyjnym. Ludzie ci nie orientowali sie, ze jest on rownie prawdziwy jak oni, albowiem kamery nie potrafily przekazywac mysli. Zreszta dla niego, Losa, widzowie rowniez istnieli wylacznie jako obrazy, jako towary jego wyobrazni. Nie wiedzial, na ile sa prawdziwi; aby to wiedziec, musialby ich spotkac, przekonac sie, co mysla. Nagle uslyszal skierowane do siebie slowa: - Panie O'Grodnick, cieszymy sie ogromnie, zarowno my w studio, jak i z pewnoscia czterdziesci milionow Amerykanow ogladajacych codziennie nasz program, ze zaszczycil nas pan dzisiaj swoja obecnoscia. Zaprosilismy pana doslownie w ostatniej chwili, tym bardziej wiec jestesmy wdzieczni, ze zgodzil sie pan przyjechac do nas i zastapic wiceprezydenta, ktoremu niestety naglace obowiazki uniemozliwily przybycie do studia. - Na moment zamilkl; w studio panowala niczym nie zmacona cisza. - Panie O'Grodnick, pozwoli pan, ze spytam wprost: czy zgadza sie pan z opinia prezydenta na temat naszej sytuacji gospodarczej? -Z ktora? Prowadzacy audycje usmiechnal sie znaczaco. -Z ta, ktora prezydent przedstawil dzis po poludniu, przemawiajac w Instytucie Finansow. Wczesniej prezydent konsultowal sie ze swoimi doradcami od spraw finansowych, miedzy innymi z panem. -I...? -I chodzi mi o to... - gospodarz zawahal sie i zerknal do notatek. - Moze podam panu konkretny przyklad. Prezydent porownal gospodarke naszego kraju do ogrodu, dajac do zrozumienia, ze po okresie nieurodzaju nastepuje rozkwit... -Znam sie na ogrodach - przerwal stanowczym tonem Los. - Cale zycie pracuje w ogrodzie. To dobry ogrod, zdrowy ogrod, w ktorym rosna zdrowe drzewa, krzewy i kwiaty; rosliny nie choruja, jesli systematycznie sie je podlewa i przycina w odpowiednich porach roku. Ogrod wymaga troskliwej pielegnacji. Tak, zgadzam sie z prezyden tem: z czasem wszystko w ogrodzie staje sie zdrowe i silne. I mamy w naszym ogrodzie jeszcze wiele miejsca na nowe drzewa i nowe kwiaty... Publicznosc nie dala mu dokonczyc: czesc widzow zaczela bic brawo, czesc gwizdac. Spogladajac na monitor, ktory stal po jego prawej rece, Los ujrzal na ekranie wlasna twarz, a po chwili twarze kilku osob z publicznosci; jedne wyrazaly aprobate, inne zlosc. Kiedy na ekranie pojawila sie twarz gospodarza programu, Los odwrocil sie od monitora i popatrzyl na niego. -Doskonale pan to ujal, panie O'Grodnick - oznajmil prowadzacy. - I wydaje mi sie, ze panskie slowa dodaly otuchy wszystkim tym, ktorzy nie znajduja przyjemnosci w biadoleniu ani w wysluchiwaniu ponurych przepowiedni. A wiec, jesli dobrze pana zrozumialem, uwaza pan, ze stagnacja gospodarcza, tendencje spadkowe na gieldzie, wzrost bezrobocia... pana zdaniem to wszystko stanowi faze przejsciowa, chwilowy, ze tak powiem, sezon nieurodzaju... -W ogrodzie wszystko rosnie, ale zeby rosnac, musi wpierw obumrzec; azeby drzewa byly silne, grube i wysokie i zeby mogly wypuscic nowe pedy, najpierw musza stracic stare liscie. Niektore drzewa usychaja, ale na ich miejsce wyrastaja mlode. Ogrody wymagaja wiele troski. Ale jesli ktos kocha swoj ogrod, wowczas chetnie w nim pracuje i cierpliwie czeka na wyniki swojej pracy. Po pewnym czasie nadchodzi wiosna i ogrod rozkwita na nowo. Po studio przeszedl szmer podniecenia, ktory zagluszyl ostatnie slowa Losa. Czlonkowie orkiestry zaczeli postukiwac w instrumenty, kilku glosno wolalo brawo. Los zerknal na stojacy w poblizu monitor i ujrzal wlasna twarz z oczami skierowanymi w bok. Gospodarz podniosl reke, zeby uciszyc publicznosc, ale oklaskom - przerywanym tylko nielicznymi okrzykami niezadowolenia - nie bylo konca, totez wstal powoli, ruchem dloni zapraszajac Losa na srodek sceny. Tam usciskal go ceremonialnie. Burza oklaskow wzmogla sie. Los tkwil na scenie, speszony. Kiedy publicznosc wreszcie ucichla, gospodarz potrzasnal dlonia swego goscia. -Panie O'Grodnick, dziekuje panu, wszyscy panu dziekujemy. Wlasnie takich ludzi potrzebuje nasz kraj. Miejmy nadzieje, ze wiosna wkrotce zawita w naszej gospo darce. Jeszcze raz panu dziekujemy. Prosze panstwa, pan Ross O'Grodnick, finansista, doradca prezydenta i prawdzi wy maz stanu! Odprowadzil Losa do kurtyny, a tam producent uscisnal jego dlon. -Byl pan wspanialy, po prostu wspanialy! - wykrzyknal. - Niemal od trzech lat robie ten program i nie pamietam czegos takiego jak panski wystep! Szef sluchal zachwycony! Byl pan naprawde wspanialy! Towarzyszyl Losowi na zaplecze studia. Na widok goscia kilku pracownikow telewizji pomachalo do niego przyjaznie, kilku zas odwrocilo sie plecami. Po kolacji, ktora zjadl z zona i dziecmi, Thomas Franklin zamknal sie w gabinecie, zeby jeszcze troche popracowac. Za duzo mial spraw do zalatwienia, zeby moc sie z nimi uporac w biurze, zwlaszcza odkad jego asystentka, panna Hayes, wyjechala na urlop. Kiedy nie mogl sie dluzej skupic na pracy, udal sie do sypialni. Zona lezala juz w lozku i ogladala w telewizji program na temat przemowienia prezydenta. Rozbierajac sie, od czasu do czasu Franklin rzucal okiem na ekran. W ciagu dwoch ostatnich lat akcje gieldowe Franklina spadly do jednej trzeciej ich pierwotnej wartosci, oszczednosci rozeszly sie, a udzial, jaki mial w zyskach swojej firmy, ostatnio zmniejszyl sie. Przemowienie prezydenta nie dodalo mu otuchy i liczyl na to, ze moze wiceprezydent - czy tez zaproszony w jego zastepstwie niejaki O'Grodnick - zdola poprawic jego ponury nastroj. Sciagnal spodnie i niechlujnie cisnal je na krzeslo, zamiast powiesic w elektrycznej prasowaczce, prezencie urodzinowym od zony, a potem przysiadl na lozku, zeby obejrzec program "Nocni goscie", ktory wlasnie sie rozpoczynal. Gospodarz programu przedstawil Rossa O'Grodnicka. Gosc zblizyl sie do stolika. Obraz byl ostry, kolory idealne. Nawet zanim pokazano na ekranie zblizenie twarzy, Franklin wiedzial, ze gdzies juz widzial tego czlowieka. Moze w telewizji podczas jednego z tych obszernych, szczegolowych wywiadow, kiedy to niespokojne kamery filmuja czlowieka, jego twarz i cialo, doslownie ze wszystkich stron? A moze spotkal go osobiscie? W kazdym razie Ross O'Grodnick, a zwlaszcza jego stroj, wydal mu sie dziwnie znajomy. Tak usilnie staral sie sobie przypomniec, czy kiedykolwiek spotkal tego czlowieka, ze nie slyszal ani slowa z tego, co O'Grodnick mowil, i nie wiedzial, ktora z jego wypowiedzi wywolala glosny aplauz publicznosci. -Co on powiedzial, kochanie? - spytal zone. -O rany, nie slyszales? Ze gospodarka kraju rozwija sie pomyslnie! Ze jest jak ogrod; no wiesz, raz rozkwita, a raz wiednie. Uwaza, ze wszystko bedzie dobrze! - Usiadla na lozku, spogladajac na meza z pretensja. - Mowilam ci, ze nie ma potrzeby rezygnowac z tego domu w Yermont albo odkladac na pozniej rejsu. Ale to w twoim stylu, zawsze pierwszy musisz wpasc w panike! Radzilam, zebys sie powstrzymal! No i widzisz, to byl tylko lekki przymrozek w ogrodzie naszej gospodarki! Franklin wpatrywal sie bezmyslnie w ekran. Nie mial cienia watpliwosci, ze juz gdzies widzial tego czlowieka, ale kiedy, do diabla, i gdzie? -Ten O'Grodnick - ciagnela dalej zona - to naprawde wyjatkowy facet. Meski, dobrze ubrany, o pieknym glosie, jest jakby skrzyzowaniem Teda Kennedy'ego z Gary Grantem. Rozni sie i od tych falszywych idealistow, i od tych skomputeryzowanych technokratow. Franklin siegnal po proszek nasenny. Byl zmeczony, a robilo sie pozno. Moze popelnil blad zostajac adwokatem. Swiat interesu... finansow... Wall Street, chyba tam czulby sie lepiej. Ale w wieku czterdziestu lat byl juz za stary, zeby podejmowac nowe ryzyko. Zazdroscil O'Grodnickowi prezencji, sukcesu, pewnosci siebie. Gospodarka jak ogrod? Glosne westchnienie wydobylo mu sie z piersi. Czemu nie? Gdyby tylko mogl w to uwierzyc. W drodze powrotnej ze studia do domu, kiedy siedzial samotnie w limuzynie ogladajac telewizje, Los ujrzal gospodarza programu "Nocni goscie" z kolejna zaproszona osoba, bardzo zmyslowa aktorka ubrana w niemal przezroczysta suknie. Slyszal swoje nazwisko wymawiane zarowno przez prowadzacego, jak i przez aktorke; kobieta usmiechala sie czesto i w pewnym momencie oswiadczyla, ze uwaza Losa za czlowieka bardzo przystojnego i bardzo meskiego. Kiedy dojechal na miejsce, z domu wybiegl sluzacy, zeby otworzyc mu drzwi. -Pieknie pan mowil, prosze pana - rzekl idac za Losem do windy. Inny sluzacy przytrzymal drzwi windy. -Panie O'Grodnick, prosze przyjac slowa podziekowania od prostego czlowieka, ktory wiele w zyciu widzial. Stojac w windzie, Los spogladal na maly, przenosny telewizor wmontowany w boczna sciane kabiny. Program "Nocni goscie" wciaz trwal. Gospodarz rozmawial z nastepnym gosciem, piosenkarzem o bujnej, rozlozystej brodzie, i Los ponownie uslyszal swoje nazwisko. Na gorze czekala na niego sekretarka Benjamina Randa. -To byl doprawdy znakomity wystep, prosze pana - oznajmila. - Po raz pierwszy widzialam, zeby ktos byl tak rozluzniony i tak autentycznie szczery. Dzieki Bogu, ze mamy jeszcze w tym kraju takich ludzi jak pan. Och, z wrazenia bym zapomniala: pan Rand tez ogladal panski wystep i chociaz nie czuje sie najlepiej, nalegal, zeby po powrocie zajrzal pan do niego. Los wszedl do sypialni Randa. -Ross! - Starszy pan z trudem uniosl sie na ogromnym lozu i wsparl o poduszke. - Przyjmij moje najserdeczniejsze gratulacje! Doskonale mowiles, doskonale. Mam nadzieje, ze caly narod cie sluchal. - Pogladzil reka koc. - Posiadasz cenny dar... zawsze potrafisz byc soba, a to, moj drogi, stanowi rzadki talent i prawdziwa ceche wielkiego przywodcy. Wykazales sile i odwage, a zarazem uniknales moralizatorstwa. Mowiles na temat, bez zbednych dygresji. Obaj mezczyzni popatrzyli na siebie w milczeniu. -Ross, drogi przyjacielu - podjal po chwili Rand; mowil z powaga i jakby z szacunkiem. - Z pewnoscia zainteresuje cie wiadomosc, ze EE jest przewodniczaca biura zajmujacego sie pobytem delegatow przyjezdzajacych na sesje ONZ. Sam wiec rozumiesz, ze powinna pokazac sie na przyjeciu, jakie jutro odbedzie sie w gmachu Organizacji. Poniewaz nie moge wychodzic, cieszylbym sie, gdybys dotrzymal jej towarzystwa. Twoj dzisiejszy wystep na wszystkich zrobil ogromne wrazenie i jestem pewien, ze wiele osob bardzo chetnie cie pozna. Jak, moj drogi, moge na ciebie liczyc? -Tak, z przyjemnoscia dotrzymam EE towarzystwa. Twarz starca na moment spochmurniala, jakby scieta od wewnatrz lodem. Zwilzyl wargi; jego spojrzenie wedrowalo bez celu po pokoju i dopiero po chwili znow spoczelo na Losie. -Dziekuje ci, Ross. Aha, jeszcze jedno - dodal cicho. - Gdyby cos mi sie stalo, prosze cie, zaopiekuj sie nia. Ona bardzo potrzebuje kogos takiego jak ty... Na pozegnanie uscisneli sobie rece i Los udal sie do swojego pokoju. Wracajac samolotem z Denver do Nowego Jorku, EE coraz czesciej rozmyslala o O'Grodnicku. Usilowala uporzadkowac jakos wydarzenia z ostatnich dwoch dni. Przypomniala sobie, ze kiedy zobaczyla Rossa po raz pierwszy, wtedy gdy potracila go limuzyna, wcale nie sprawial wrazenia zdziwionego; twarz mial pozbawiona wyrazu i zachowywal sie spokojnie, powsciagliwie, jakby spodziewal sie wypadku, bolu, a nawet jej obecnosci. Minely dwa dni, lecz nadal nie wiedziala, kim jest czlowiek mieszkajacy w jej domu ani skad pochodzi. Skutecznie unikal wszelkich rozmow na swoj temat. Wczoraj, kiedy sluzba jadla w kuchni, a on spal u siebie w pokoju, dokladnie przejrzala wszystkie jego rzeczy, ale nie znalazla zadnych dokumentow, zadnych czekow, pieniedzy, kart kredytowych, czy chocby starego biletu do kina. Zdziwilo ja, ze ktos moze podrozowac w ten sposob. Przypuszczalnie prowadzenie swoich spraw powierzyl jakiejs firmie lub bankowi, do ktorego dzwonil, gdy zachodzila potrzeba. To, ze byl dobrze sytuowany, nie ulegalo watpliwosci. Nosil szyte na miare garnitury z doskonalych materialow, koszule z najdelikatniejszych jedwabiow oraz recznie wykonane buty z najmiekszej skory. Walizka, ktora mial przy sobie, byla prawie nowa, choc sadzac po ksztalcie i zapieciu troche staromodna. Kilkakrotnie usilowala wypytac go o przeszlosc. On jednak z reguly uciekal sie do swoich ulubionych porownan z telewizja lub swiatem przyrody; zaczela wiec podejrzewac, ze trapia go jakies niepowodzenia zawodowe, moze nawet spotkalo go bankructwo, zjawisko tak powszechne w dzisiejszych czasach, albo ze cierpi z powodu utraty ukochanej kobiety. Moze odszedl od niej pod wplywem chwili i wciaz sie waha, czy nie wrocic. Gdzies w tym kraju istniala przeciez spolecznosc, do ktorej nalezal, miejsce, gdzie mial swoj dom, prace oraz przeszlosc. W rozmowie nie wymienial nazwisk, nie wspominal zadnych miast, nie przytaczal zdarzen. Doprawdy, nie spotkala dotad nikogo, kto w rownym stopniu polegalby wylacznie na sobie i nie powolywal sie na zadne znajomosci czy koligacje. Jego zachowanie swiadczylo o obyciu towarzyskim, pewnosci siebie oraz przyzwyczajeniu do zycia w dostatku. Nie umiala okreslic uczuc, jakie w niej rozbudzil. Swiadoma byla, ze bez przerwy o nim mysli, ze w jego obecnosci serce bije jej szybciej i ze z trudem utrzymuje chlodny, spokojny ton, kiedy z soba rozmawiaja. Pragnela poznac go lepiej - i bardzo chciala ulec temu pragnieniu. Jawil sie jej jako czlowiek o wielu twarzach, nie potrafila jednak odkryc zadnych pobudek w jego zachowaniu i przez chwile nawet czula przed nim lek. Juz na samym poczatku zwrocila uwage, jak starannie sie pilnuje, zeby w rozmowie ani jednym slowem nie zdradzic, co mysli o niej, o innych, o czymkolwiek. W przeciwienstwie do mezczyzn, z ktorymi laczyla ja zazylosc, O'Grodnick ani jej nie zachecal, ani nie odtracal. Podniecala ja mysl, ze moglaby go uwiesc, sprawic, by stracil swoje opanowanie. Im bardziej byl zamkniety w sobie, tym bardziej chciala, zeby spojrzal na nia i odkryl, jak ogromnie go pozada, dostrzegl w niej ulegla kochanke. Oczami wyobrazni widziala, jak oddaja sie milosci - gwaltownej, lubieznej, bez zahamowan i umiaru. Wrocila do domu poznym wieczorem i zadzwonila do Losa pytajac, czy moze do niego zajrzec. Zgodzil sie. Na jej twarzy widac bylo zmeczenie. -Zaluje, ze musialam wyjechac. Ominal mnie twoj wystep w telewizji, a w dodatku brakowalo mi Nowego Jorku... i ciebie - wyszeptala niesmialo. Usiadla na krawedzi lozka. Los odsunal sie, zeby zrobic jej miejsce. Odgarnela wlosy z czola i przygladajac mu sie w milczeniu, polozyla reke na jego dloni. -Prosze cie... nie odsuwaj sie! Nie uciekaj! Siedziala bez ruchu, z glowa wsparta na jego ramieniu. Zdziwily go jej slowa: dokad mialby uciekac? Zaczal przypominac sobie rozne sytuacje z filmow ogladanych w telewizji, kiedy to kobieta i mezczyzna siedza blisko siebie na kanapie czy w samochodzie, albo znajduja sie w lozku. Zwykle po pewnym czasie przytulali sie; czesto byli na wpol rozebrani. Potem calowali sie i sciskali. Ale nigdy nie pokazywano tego, co dzialo sie pozniej; na ekranie pojawial sie nowy obraz, a obejmujaca sie para znikala. Los jednak przeczuwal, ze po tych pierwszych usciskach musza nastepowac jakies dalsze gesty, inne czulosci. Jak przez mgle pamietal mechanika, ktory wiele lat temu przychodzil do domu Starego Czlowieka czyscic piec do spalania smieci. Po zakonczeniu pracy czasami wychodzil do ogrodu, zeby napic sie piwa. Ktoregos dnia pokazal Losowi kilka malych fotografii przedstawiajacych naga pare. Na jednym zdjeciu kobieta trzymala w dloni dlugi i nienaturalnie gruby czlonek. Na innym czlonek tkwil, niewidoczny, pomiedzy jej nogami. Los ogladal uwaznie zdjecia, sluchajac wyjasnien mechanika. Zaczelo go ogarniac uczucie niepokoju; w telewizji nigdy nie widzial intymnych czesci ciala tak nienaturalnie powiekszonych, ani ludzi w tak dziwnych pozach. Kiedy zostal sam, natychmiast pochylil sie, zeby przyjrzec sie sobie. Jego czlonek byl maly, wiotki i nie wykazywal najmniejszej tendencji do wzwodu. Pokazujac Losowi zdjecia, mechanik tlumaczyl mu, ze wlasnie ta czesc ciala kryje w sobie nasiona, ktore wytryskuja strumieniem, a wowczas czlowiek odczuwa niezwykla przyjemnosc. Jednakze mimo ugniatania i masowania swojego narzadu Los nie czul nic; nawet rano, kiedy czasem budzil sie z troche powiekszonym czlonkiem, nic z tego nie wynikalo - czlonek nie chcial zesztywniec, on sam zas nie doznawal najmniejszej przyjemnosci. Nieco pozniej usilnie staral sie odkryc, jaki istnieje zwiazek - jesli w ogole istnieje - miedzy genitaliami kobiety a narodzinami dziecka. W serialach o lekarzach, szpitalach i operacjach czesto widzial misterium narodzin: bol i cierpienie matki, radosc ojca, mokre, rozowe cialko niemowlecia. Ale nigdy nie trafil na program, ktory by wyjasnial, dlaczego jedne kobiety rodzily dzieci, a inne nie. Kilka razy mial ochote spytac o to Louise, ale machnal reka. Zamiast tego przez pewien czas z wieksza uwaga ogladal telewizje. W koncu zapomnial o calej sprawie. EE zaczela gladzic go po koszuli. Potem jej ciepla dlon dotknela jego brody. Nawet nie drgnal. -Jestem pewna... - szepnela -... przeciez wiesz, ze chce, abysmy... zebys ty i ja... stali sie sobie bardzo bliscy... - Nagle rozplakala sie cichutko, niczym dziecko. Pochlipujac wyjela chusteczke, wydmuchala nos i przetarla oczy, ale lzy wciaz ciekly jej po policzkach. Los uznal, ze w jakis sposob ponosi odpowiedzialnosc ze jej smutek, choc nie wiedzial, czym go wywolal. Objal kobiete ramieniem, ona zas, jakby spodziewajac sie takiej reakcji, oparla sie o niego z calej sily i razem przewrocili sie na lozko. Uniosla sie lekko, muskajac wlosami twarz Losa, po czym zaczela calowac go po szyi i czole, oczach i uszach. Lzami, ktore ronila, zwilzala mu skore. A on chlonal zapach jej perfum, nerwowo zastanawiajac sie, co powinien teraz uczynic. Reka EE zsunela mu sie do bioder i zaczela wedrowac po jego udach. Po chwili kobieta cofnela dlon; przestala plakac i lezala spokojnie, milczaca, bez ruchu. -Dziekuje ci, Ross - powiedziala. - Jestes czlowiekiem, ktory potrafi nad soba panowac. Jeden twoj gest, jeden najlzejszy dotyk dloni wystarczylby, zebym ci ulegla. Ale ty nie lubisz wykorzystywac slabosci innych. Wiesz, pod wieloma wzgledami bardziej przypominasz Europejczyka niz prawdziwego Amerykanina. - Usmiechnela sie. - Chodzi mi o to, ze w przeciwienstwie do wielu znanych mi mezczyzn obce ci sa te typowo amerykanskie metody zalotow, te wszystkie obmacywanki, caluski, lachotki, przytulanki, nie smiale umizgi prowadzace do celu, ktorego dwoje ludzi boi sie, a zarazem i pragnie. - Na moment urwala. - Jestes czlowiekiem bardzo madrym, bardzo rozumnym; chcesz zdobyc kobiete jakby od srodka; tchnac w nia potrzebe i pragnienie twojej milosci, tesknote za twym uczuciem, nie myle sie, prawda? Slowa EE, ze nie jest prawdziwym Amerykaninem, zmieszaly Losa. Nie rozumial, dlaczego tak uwaza. Czesto ogladal w telewizji brudnych, kudlatych, halasliwie zachowujacych sie ludzi obu plci, ktorzy sami otwarcie obwolywali sie wrogami Ameryki albo ktorych tym mianem okreslala policja i biznesmeni oraz porzadnie ubrani przedstawiciele rzadu, slowem, schludni obywatele uchodzacy za prawdziwych Amerykanow. W telewizji starcia jednych z drugimi czesto konczyly sie przemoca, rozlewem krwi i smiercia. EE wstala i poprawila sukienke. Popatrzyla na Losa, ale w jej spojrzeniu nie bylo animozji. -Wlasciwie moge ci to powiedziec, Ross. Zakochalam sie w tobie - oznajmila. - Kocham cie, pragne cie. Wiem, ze tym wiesz, i ciesze sie, ze jednak postanowiles zaczekac, az... az... - szukala odpowiednich slow, lecz ich nie znalazla i wyszla z pokoju, nie dokonczywszy zdania. Los podniosl sie z lozka i przygladzil reka wlosy. Nastepnie usiadl przy biurku i wlaczyl telewizor. Obraz pojawil sie blyskawicznie. 5 Nastal czwartek. Gdy tylko Los otworzyl oczy, z miejsca wlaczyl telewizor, po czym zadzwonil do kuchni, zeby przyniesiono na gore sniadanie.Wkrotce zjawila sie pokojowka ze starannie przygotowana taca. Poinformowala Losa, ze poznym wieczorem pan Rand poczul sie znacznie gorzej i ze wezwano dwoch dodatkowych lekarzy, ktorzy czuwaja przy nim od polnocy. Wreczyla Losowi stos gazet oraz kartke pokryta pismem maszynowym. Nie wiedzial, od kogo pochodzi. Akurat skonczyl jesc, kiedy zadzwonila EE. -Ross, kochanie, dostales moj list? I czy widziales juz poranne gazety? Podaja, ze jestes jednym z tworcow nowej polityki prezydenta, ktora znalazla odzwierciedlenie w przemowieniu, jakie wyglosil w Instytucie Finansow. I obok tekstu przemowienia cytuja to, co mowiles wczoraj w telewizji. Och, Ross, byles wprost cudowny. Nawet na samym prezydencie wywarles duze wrazenie! -Lubie pana prezydenta. -Slyszalam, ze wygladales bosko! Wszyscy moi przyjaciele koniecznie chca cie poznac. Ross, pojdziesz ze mna dzisiaj na przyjecie do ONZ, prawda? -Tak, z przyjemnoscia. -Jestes kochany. Mam nadzieje, ze nie zanudzisz sie na smierc. Ale nie musimy zostawac do konca. Jesli chcesz, mozemy potem wpasc do moich przyjaciol, ktorzy wydaja wieczorem bankiet. -Dobrze, z radoscia. -Och, tak sie ciesze! - zawolala, a po chwili znizyla glos do szeptu: - Czy moge do ciebie przyjsc? Ogromnie sie za toba stesknilam... -Tak, oczywiscie. Wpadla do pokoju zarumieniona. -Mam ci cos do powiedzenia, cos bardzo dla mnie waznego, i chcialam ci to powiedziec osobiscie, a nie przez telefon... - urwala oddychajac ciezko i szukajac wlasciwych slow. - Prosze cie, zebys rozwazyl mozliwosc pozostania tutaj z nami przynajmniej przez jakis czas. Zaproszenie jest wspolne, moje i Bena. - I nie czekajac na odpowiedz, ciagnela dalej: - Zgodz sie, Ross. Moglbys mieszkac z nami w tym domu! Ross, blagam, nie odmawiaj mi! Benjamin jest bardzo chorym czlowiekiem; mowi, ze czuje sie znacznie pewniej, majac cie pod swoim dachem. - Zarzucila mu rece na szyje i przywarla do niego calym cialem. - Ross, najdrozszy, musisz sie zgodzic, musisz - szepnela. Glos jej drzal z przejecia. Los przyjal zaproszenie. EE uscisnela go i pocalowala w policzek, nastepnie opuscila rece i zaczela krazyc po pokoju. -Juz wiem! - krzyknela. - Musimy znalezc ci sekretarke! Teraz gdy jestes znana osobistoscia, przyda ci sie ktos doswiadczony do pomocy, ktos, kto bedzie zajmowal sie twoimi sprawami, odbieral telefony, oslanial cie przed natretami, z ktorymi nie chcesz rozmawiac albo sie widziec. A moze znasz kogos, kto by sie nadawal, co? Kogos, kto kiedys u ciebie pracowal? -Nie, nie znam nikogo. -W takim razie rozejrze sie sama - oznajmila niskim, lekko ochryplym glosem. Tuz przed obiadem Los siedzial ogladajac telewizje, kiedy zadzwonila EE. -Ross, mam nadzieje, ze ci nie przeszkadzam, ale chcialabym, zebys poznal pania Aubrey, ktora jest tu ze mna w bibliotece. Pani Aubrey chetnie przyjmie posade, o ktorej rozmawialismy, dopoki nie znajdziemy kogos na stale. Czy mozesz do nas zejsc? -Juz ide. Otworzywszy drzwi do biblioteki, ujrzal siwowlosa kobiete czekajaca na kanapie obok EE. EE dokonala prezentacji. Los przywital sie z pania Aubrey i usiadl. Speszony jej natarczywym spojrzeniem, zaczal bebnic palcami w blat stolu. -Pani Aubrey przez wiele lat pracowala w Pierwszej Amerykanskiej Korporacji Finansowej, gdzie byla zaufana sekretarka mojego meza - wyjasnila EE. -Rozumiem. -Nie chce jeszcze przechodzic na emeryture; bezczynnosc nie jest w jej stylu. Los nic nie odpowiedzial. W milczeniu pocieral kciukiem policzek. EE poprawila zegarek, ktory zsunal sie jej na nadgarstek. -Jesli sobie zyczysz, Ross, pani Aubrey moze natychmiast przystapic do pracy. -Dobrze - przemowil wreszcie. - Mam nadzieje, ze pani Aubrey spodoba sie tutaj. To wspanialy dom. EE usilowala napotkac jego spojrzenie. -W takim razie sprawa zalatwiona - rzekla. - Zostawiam panstwa samych. Musze przygotowac sie na przyjecie. Zobaczymy sie pozniej, Ross. Los wpatrywal sie w pania Aubrey, ktora siedziala z glowa zwrocona w bok i sprawiala wrazenie smutnej i zamyslonej. Przypominala rosnacy samotnie na polu mlecz. Wydala mu sie sympatyczna, ale nie wiedzial, co jej powiedziec. Czekal, az pierwsza sie odezwie. Po dluzszej chwili kobieta wyczula spoczywajacy na niej wzrok i spytala cicho: -Moze powinnismy zaczac? Gdyby zechcial mi pan przedstawic w zarysie ogolny charakter panskiej pracy oraz kontaktow pozazawodowych... -Prosze pomowic o tym z pania Rand - odparl Los wstajac z miejsca. Pani Aubrey szybko poderwala sie na nogi. -Rozumiem, prosze pana. Jestem stale do panskiej dyspozycji. Moj pokoj miesci sie obok pokoju osobistej sekretarki pana Randa. -Dobrze, dziekuje - powiedzial Los i opuscil biblioteke. Kiedy Los i EE dotarli do gmachu ONZ, gospodarze przyjecia powitali ich serdecznie i wskazali im miejsca przy jednym z najbardziej eksponowanych stolikow. Po chwili zjawil sie sekretarz generalny, ktory witajac sie z EE ucalowal jej dlon i zapytal o zdrowie Randa. Los nie pamietal, aby kiedykolwiek widzial tego czlowieka w telewizji. -Pan pozwoli - rzekla EE spogladajac na sekretarza generalnego - ze przedstawie panu pana Rossa O'Grodnicka, bliskiego przyjaciela mojego meza. Mezczyzni podali sobie rece. -Znam pana O'Grodnicka - powiedzial z usmiechem sekretarz. - Podziwialem jego wczorajszy wystep w telewizji. Panie O'Grodnick - zwrocil sie do Losa - ciesze sie, ze zaszczycil nas pan dzisiaj swoja obecnoscia. Kiedy tylko usiedli, natychmiast pojawili sie kelnerzy roznoszacy kanapki z jajkiem, lososiem i kawiorem oraz tace pelne kieliszkow z szampanem; w poblizu krecili sie fotoreporterzy, ktorzy robili zdjecia. W pewnym momencie do stolu podszedl wysoki, rumiany mezczyzna, na ktorego widok sekretarz generalny poderwal sie na rowne nogi. -Panie ambasadorze, zapraszamy do naszego stolika! - zawolal i zwracajac sie do EE dodal: - Pani pozwoli, ze przedstawie jej Jego Ekscelencje Wladimira Skrapinowa, ambasadora Zwiazku Socjalistycznych Republik Radzieckich. -Pan ambasador i ja mielismy juz przyjemnosc sie poznac, nieprawdaz? - EE usmiechnela sie. - Pamietam serdeczna rozmowe miedzy panem ambasadorem a moim mezem, Benjaminem Randem, ktorej bylam swiadkiem dwa lata temu w Waszyngtonie. - Na moment zamilkla. - Niestety, maz jest chory i nie bedzie mial dzis przyjemnosci spotkac sie z panem. Ambasador sklonil sie nisko, przysunal sobie krzeslo i wdal sie w rozmowe z EE oraz sekretarzem generalnym. Los milczal, przygladajac sie gosciom na przyjeciu. Po pewnym czasie sekretarz generalny wstal, jeszcze raz zapewnil Losa, iz bardzo sie cieszy, ze mial okazje go poznac, pozegnal sie i znikl w tlumie. Wtem EE dojrzala swojego dobrego znajomego, ambasadora Wenezueli, ktory akurat przechodzil obok, wiec przeprosila obu mezczyzn przy stole i na chwile zostawila ich samych. Ambasador radziecki przysunal krzeslo blizej Losa. Rozblysly flesze aparatow. -Zaluje, ze dopiero teraz sie spotykamy - rzekl. -Widzialem pana w programie "Nocni goscie" i musze przyznac, ze z wielkim zainteresowaniem sluchalem panskich wypowiedzi, tak ujmujacych w swojej prostocie. Nie dziwie sie, ze prezydent Stanow Zjednoczonych tak ochoczo pod chwycil panskie tezy. - Przysunal krzeslo jeszcze blizej. -Prosze mi powiedziec, jak sie miewa nasz wspolny przyjaciel, Benjamin Rand? Slyszalem, ze jego stan jest bardzo powazny, a nie chcialem sprawiac przykrosci pani Rand, wypytujac ja o szczegoly. -Pan Rand choruje - odparl Los. - Nie czuje sie dobrze. -Tak, wiem, takie wlasnie doszly mnie sluchy. - Ambasador Skrapinow pokiwal glowa i spojrzal z uwaga na swojego rozmowce. - Panie O'Grodnick, bede z panem szczery. Zwazywszy na niezwykle trudna sytuacje ekonomiczna, w jakiej znalazly sie Stany Zjednoczone, jestem pewien, ze wkrotce obejmie pan wazna funkcje w rzadzie swego kraju. Zauwazylem u pana pewna... jak by to okreslic... pewna powsciagliwosc, jesli chodzi o sprawy natury politycznej. Czy nie sadzi pan, ze powinnismy... to znaczy my, dyplomaci, i wy, biznesmeni, miec z soba blizszy kontakt? Przeciez nie dzieli nas az taka wielka przepasc! Los przylozyl reke do czola. -To prawda - powiedzial. - Nasze krzesla niemal sie stykaja. Ambasador rozesmial sie glosno; wokol pojasnialo od blyskow fleszy. -Brawo, swietnie! - zawolal. - Nasze krzesla w istocie niemal sie stykaja! I przeciez... jak by to powiedziec... obydwaj chcemy na nich pozostac, prawda? Nie chcemy, zeby je spod nas wyszarpnieto, mam racje? Dobrze! Bo jesli jeden z nas poleci, to pociagnie za soba drugiego i po chwili... bec! obaj spadniemy, a nikt nie lubi spadac przed czasem, czyz nie? Los usmiechnal sie i ambasador ponownie wybuchnal gromkim smiechem. Nagle pochylil sie do przodu i spytal: -Panie O'Grodnick, czy lubi pan Bajki Krylowa? Pytam dlatego, ze w pana wypowiedziach jest cos z klimatu Krylowa. Rozgladajac sie dokola Los spostrzegl, ze kilku kamerzystow filmuje jego spotkanie z ambasadorem radzieckim. -Z klimatu Krylowa? Doprawdy? -Wiedzialem! Odgadlem! - zawolal niemal na caly glos Skrapinow. - A wiec zna pan Krylowa! Na chwile zamilkl, po czym przemowil szybko w obcym jezyku. Slowa mialy miekkie brzmienie, a twarz mowiacego przybrala jakby zwierzecy wyraz. Los, do ktorego nikt nigdy nie zwracal sie w obcym jezyku, podniosl brwi i zarechotal. Ambasador nie potrafil ukryc zdumienia. -A jednak... a jednak! Nie pomylilem sie! Czytal pan Krylowa w oryginale, prawda? Przyznam sie panu, ze od razu sie tego domyslilem. Z miejsca umiem rozpoznac czlowieka wszechstronnie wyksztalconego. Los zamierzal wyprowadzic go z bledu, gdy ambasador mrugnal do niego okiem i dodal: -Doceniam panska dyskrecje, przyjacielu. I znow przemowil w obcym jezyku; tym razem Los nie zareagowal. Po chwili do stolika wrocila EE w towarzystwie dwoch dyplomatow: Gaufridiego, ktorego przedstawila jako deputc z Paryza, oraz Jego Ekscelencji hrabiego von Brockburga-Schulendorffa z Niemiec Zachodnich. -Benjamin i ja - wyjasnila Losowi - mielismy przyjemnosc podziwiania starego zamku pana hrabiego w poblizu Monachium... Wszyscy troje usiedli; fotoreporterzy pstrykali bez wytchnienia. Von Brockburg-Schulendorff usmiechnal sie czekajac, az ambasador Skrapinow odezwie sie pierwszy; Rosjanin odpowiedzial mu usmiechem, Gaufridi zas patrzyl to na EE, to na Losa. -Wlasnie odkrylismy - zaczal Skrapinow - ze obydwaj z panem O'Grodnickiem jestesmy goracymi milosnikami rosyjskich bajek. Okazuje sie, ze pana O'Grodnicka zachwycaja nasi poeci, ktorych nawiasem mowiac czyta w oryginale. -Panie O'Grodnick - Niemiec przysunal blizej swoje krzeslo - pozwoli pan, ze wyraze mu uznanie za to naturalistyczne podejscie do spraw ekonomii i polityki, jakie zaprezentowal pan w telewizji. Oczywiscie teraz, gdy dowiaduje sie o pana literackich zamilowaniach, mam wrazenie, ze znacznie lepiej rozumiem pana wczorajsze stwierdzenia. -Popatrzyl na ambasadora radzieckiego i wzniosl oczy do gory. - Literatura rosyjska natchnela wiele najwiekszych umyslow naszego wieku - oznajmil. -Podobnie jak i niemiecka! - odparl Skrapinow. -Moj drogi hrabio, Puszkin przez cale zycie wyrazal ogromny podziw dla literatury panskiego kraju. Ba, kiedy przelozyl Fausta na jezyk rosyjski, Goethe przyslal mu swoje pioro! A Turgieniew, ktory osiadl w Niemczech? A Tolstoj i Dostojewski, ktorzy uwielbiali Schillera? Hrabia von Brockburg-Schulendorff skinal glowa. -Tak, ale czy wie pan, jaki z kolei ogromny wplyw mieli klasycy rosyjscy na Hauptmanna, Nietzschego czy Thomasa Manna? Albo na Rilkego? Ilez to razy Rilke powtarzal, ze wszystko, co angielskie, jest mu obce, zas to, co rosyjskie, kojarzy mu sie ze stronami rodzinnymi... Gaufridi szybko oproznil do konca kieliszek szampana. Zarumieniony, pochylil sie nad stolem w strone Skrapinowa. -Kiedy po raz pierwszy spotkalismy sie podczas drugiej wojny swiatowej - powiedzial - obaj mielismy na sobie zolnierskie mundury i walczylismy przeciwko wspolnemu wrogowi, najokrutniejszemu wrogowi w dziejach naszych narodow. Wzajemne wplywy literackie to bardzo piekna rzecz, lecz bez porownania wazniejsza jest wspolnie przelana krew. Skrapinow usmiechnal sie z przymusem. -Alez drogi panie Gaufridi, pan mowi o czasach wojny, ktora toczyla sie wiele lat temu, o dawno minionym okresie historii. Dzis nasze mundury i odznaczenia wisza w muzeal nych gablotach. Dzis jestesmy... zolnierzami pokoju. Ledwo dokonczyl zdanie, kiedy von Brockburg-Schulen-dorff przeprosil zebranych; wstal pospiesznie, odsuwajac gwaltownie krzeslo, ucalowal dlon EE, uscisnal reke Skrapinowa i Losa, po czym skinal glowa Francuzowi i odszedl dumnym krokiem. Pojasnialo od blyskow fleszy. EE przesiadla sie z Francuzem, ktory chcial zamienic dwa slowa z Losem. -Panie O'Grodnick - powiedzial lagodnie depute, jakby nic sie przed chwila nie stalo - sluchalem przemowie nia, w ktorym prezydent wspomnial o konsultacjach, jakie z panem przeprowadzil. Wiele o panu czytalem, mialem rowniez przyjemnosc obejrzenia pana w telewizji. - Zapalil dlugiego papierosa, ktorego ostroznie umiescil w cygarniczce. -Wiedzialem o licznych panskich przymiotach, ale ze slow ambasadora Skrapinowa wnioskuje, ze jest pan takze milosnikiem literatury. - Popatrzyl uwaznie na Losa. - Moj drogi panie, czasem tylko dzieki temu, ze wierzymy w bajki, ze przyjmujemy je za prawde, mozemy kroczyc naprzod na drodze postepu i pokoju... Los podniosl do ust kieliszek. -Zapewne nie zdziwi pana - ciagnal Francuz - ze wielu naszych przemyslowcow, finansistow oraz czlonkow rzadu z ogromnym zainteresowaniem sledzi rozwoj Pierwszej Amerykanskiej Korporacji Finansowej.Odkad jednak choroba powalila naszego wspolnego przyjaciela, Benjamina, nie maja, ze tak powiem, jasnego obrazu co do polityki, jaka zamierza prowadzic Korporacja... - Zamilkl na moment, daremnie czekajac na reakcje. - Ciesze sie, ze moze obejmie pan stanowisko Randa, jesli oczywiscie stan jego zdrowia nie polepszy sie... -Benjamin wyzdrowieje. Tak powiedzial prezydent. -Miejmy nadzieje - odparl Francuz. - Miejmy nadzieje. Pewnosci bowiem nie moze miec nikt, nawet sam prezydent. Smierc czyha w poblizu, zawsze gotowa przeciac nic zycia... Wywod przerwal mu ambasador radziecki, ktory szykowal sie do odejscia. Wszyscy wstali. Skrapinow przysunal sie do Losa. -Ciesze sie z tego spotkania, panie O'Grodnick. Bylo bardzo ciekawe. I bardzo pouczajace - powiedzial cicho. - Gdyby pan kiedykolwiek chcial odwiedzic moj kraj, rzad Zwiazku Radzieckiego bylby zaszczycony mogac udzielic panu gosciny. - Na pozegnanie uscisnal mu dlon. Kamery i aparaty fotograficzne poszly w ruch. Gaufridi, Los i EE usiedli z powrotem przy stoliku. -Ross, moj drogi, musiales wywrzec niezwykle wrazenie na naszym rosyjskim przyjacielu; na ogol bywa bardzo sztywny! Szkoda, ze nie ma tu Benjamina; on wprost uwielbia dyskusje polityczne! - I pochyliwszy sie w strone Losa, dodala: - Wszyscy wiedza, ze rozmawiales ze Skrapinowem po rosyjsku; nie mialam pojecia, ze znasz ten jezyk! To niesamowite! -Tak, w dzisiejszych czasach bardzo przydaje sie znajomosc rosyjskiego - wtracil Gaufridi. - A czy wlada pan rowniez innymi jezykami? -Pan O'Grodnick jest skromnym czlowiekiem - oznajmila gniewnie EE. - Nie lubi chwalic sie swoimi umiejetnosciami! Ani popisywac swoja wiedza! Do stolu podszedl wysoki mezczyzna, lord Beauclerk, prezes zarzadu British Broadcasting Corporation, ktory przywital sie z EE, a nastepnie zwrocil sie do Losa: -Ogromnie podobala mi sie szczerosc panskich wczorajszych wypowiedzi w telewizji. Bardzo to bylo sprytne, bardzo! Subtelnosc nie zawsze zdaje egzamin, prawda? Zwlaszcza gdy sie mowi do widiotow. Przeciez tego wlasnie chca, boga, ktorego mozna karac, nie zas czlowieka ulomnego jak oni, czyz nie? Kiedy zbierali sie do wyjscia, otoczyl ich tlum dziennikarzy i fotoreporterow trzymajacych w pogotowiu magnetofony, duze kamery filmowe i male kamery wideo. EE po kolei przedstawila ich Losowi. Jeden z mlodszych dziennikarzy wysunal sie naprzod. -Panie O'Grodnick, czy bylby pan laskaw udzielic nam kilku odpowiedzi? - spytal. EE stanela przed Losem. -Panowie, uzgodnijmy jedna rzecz. Nie zajmiecie panu O'Grodnickowi zbyt wiele czasu, dobrze? Pan O'Grodnick bardzo sie spieszy. -Co pan sadzi o artykule wstepnym na temat przemowienia prezydenta, wydrukowanym w "New York Timesie"? Los zerknal na EE, lecz kobieta milczala. Wiedzial, ze musi cos powiedziec. -Nie czytalem go. -Nie czytal pan artykulu wstepnego w "Timesie"? -Nie. Kilku dziennikarzy wymienilo ironiczne spojrzenia. EE popatrzyla na Losa z lekkim zdumieniem, a po chwili z rosnacym podziwem. -Nie rzucil pan nawet na niego okiem? - spytal chlodno kolejny dziennikarz. -Nie czytuje "New York Timesa". -W "Washington Post" pisza o panskim "swoistym optymizmie" - powiedzial inny. - Czy moze pan to skomentowac? -Nie, tego artykulu rowniez nie czytalem. -A co oznacza "swoisty optymizm"? -Nie mam pojecia. EE wystapila dumnie naprzod. -Prosze panow, Ross O'Grodnick ma bardzo wiele obowiazkow, zwlaszcza odkad pan Rand zachorowal. O tym, co pisze prasa, dowiaduje sie z relacji swoich pracownikow. Na czolo grupy wysunal sie starszy wiekiem mezczyzna. -Przepraszam, ze nalegam, ale bylbym wdzieczny, gdyby pan nam zdradzil, ktore gazety pan czyta, a raczej ktore kaze czytac swoim pracownikom. -Nie czytam zadnych gazet - odparl Los. - Ogladam telewizje. Dziennikarze stali milczacy i zazenowani. Wreszcie ktorys przerwal cisze. -Czy mamy przez to rozumiec, ze uwaza pan sprawozdania telewizyjne za bardziej obiektywne od prasowych? -Nic nie uwazam, po prostu ogladam telewizje. Starszy dziennikarz cofnal sie nieco. -Dziekuje panu - rzekl. - Jest to chyba najbardziej szczere wyznanie, jakie od lat udalo mi sie slyszec. Niewielu ludzi zajmujacych wazne stanowiska w zyciu publicznym kraju ma odwage nie czytac prasy. A juz z pewnoscia nikt nie ma odwagi otwarcie sie do tego przyznac! Tuz przy drzwiach wychodzaca pare dogonila mloda fotoreporterka. -Przepraszam, ze pana niepokoje - powiedziala zdyszana. - Ale czy moglabym panu zrobic jeszcze jedno zdjecie? Jest pan niezwykle fotogeniczny! Los usmiechnal sie uprzejmie. Zauwazyl jednak, ze EE tlumi w sobie zlosc. Zdumialo go jej zachowanie. Nie wiedzial, co ja rozgniewalo. Prezydent rzucil pobieznie okiem na wycinki z wczorajszej prasy. Wszystkie wazniejsze gazety wydrukowaly przemowienie, jakie wyglosil w Instytucie Finansow, a takze zamiescily jego uwagi o Benjaminie Randzie i Rossie O'Grodnicku. Nagle przyszlo mu do glowy, ze powinien dowiedziec sie czegos wiecej o tym czlowieku. Zadzwonil do swojej osobistej sekretarki i poprosil ja, zeby zebrala wszelkie dostepne informacje o przyjacielu pana Randa. Pozniej, w przerwie miedzy umowionymi spotkaniami, wezwal ja do gabinetu. Kobieta wreczyla prezydentowi przygotowana teczke. Wewnatrz znalazl akta dotyczace Benjamina Randa, ktore szybko odlozyl na bok, krotka relacje z rozmowy, jaka przeprowadzono z szoferem Randow na temat wypadku z udzialem O'Grodnicka, oraz zapis tego, co O'Grodnick mowil w programie "Nocni goscie". -Zdaje sie, ze to wszystko, co mamy, panie prezydencie - przyznala z ociaganiem sekretarka. -Potrzebuje podstawowych danych, jakie zawsze otrzymujemy przed zaproszeniem kogos do Bialego Domu, niczego wiecej. Kobieta poruszyla sie nerwowo. -Zwracalam sie po nie tam, gdzie zwykle, panie prezydencie, ale zdaje sie, ze nic nie maja na temat Rossa O'Grodnicka. Prezydent zmarszczyl czolo. -Przypuszczam - oznajmil lodowatym tonem - ze pan Ross O'Grodnick, podobnie jak i my wszyscy, przyszedl na swiat jako syn swoich rodzicow, gdzies sie wychowal i mieszkal, zawieral znajomosci i tak jak my wszyscy placil podatki, wzbogacajac budzet naszego panstwa. Podatki na pewno placila rowniez jego rodzina. Chodzi mi tylko o normalne, podstawowe dane. -Przykro mi, panie prezydencie - sekretarka byla wyraznie stropiona - ale, niestety, nie zdolalam znalezc nic ponadto, co panu przynioslam. Prosze mi wierzyc, sprawdzi lam wszystkie nasze zrodla. -Chce pani powiedziec, ze nic wiecej nie maja na jego temat? - spytal z powaga prezydent, wskazujac na teczke z aktami. -Tak, panie prezydencie. -Czy mam przez to rozumiec, ze ani jedna z naszych agencji nie posiada zadnych informacji o czlowieku, z ktorym spedzilem pol godziny i ktorego cytowalem w swoim przemowieniu? Czy sprawdzala pani w Who's Who? Na milosc boska, jesli tam tez nic nie ma, niech pani zajrzy do ksiazki telefonicznej Manhattanu! Sekretarka rozesmiala sie nerwowo. -Postaram sie cos znalezc. -Bylbym pani wdzieczny. Kiedy kobieta wyszla z gabinetu, prezydent siegnal po kalendarz i na marginesie nabazgral: O'Grodnick? Natychmiast po przyjeciu zorganizowanym przez ONZ ambasador Skrapinow przygotowal tajny raport o O'Grodnicku. Ross O'Grodnick, napisal, to bystry i wszechstronnie wyksztalcony czlowiek, posiadajacy znajomosc jezyka rosyjskiego i oczytany w literaturze rosyjskiej; jego poglady zas "odzwierciedlaja nastroje tych przedstawicieli amerykanskiego swiata interesu, ktorzy w obliczu poglebiajacego sie kryzysu oraz szerzacych sie niepokojow spolecznych pragna zachowac swoje zagrozone pozycje, nawet za cene politycznych i ekonomicznych ustepstw na rzecz bloku wschodniego".Po powrocie do siedziby radzieckiej misji przy ONZ Skrapinow zadzwonil do swojej ambasady w Waszyngtonie i polaczyl sie z szefem sekcji specjalnej. Poprosil, zeby natychmiast przeslano mu wszystkie informacje na temat O'Grodnicka: szczegoly dotyczace jego rodziny, wyksztalcenia, przyjaciol i wspolpracownikow; pragnal poznac, jakie stosunki lacza go z Randem i dlaczego, majac tylu doradcow do spraw finansowych, prezydent wymienil z nazwiska wlasnie jego. Szef sekcji specjalnej obiecal, ze do rana ambasador otrzyma wyczerpujace wiadomosci na interesujacy go temat. Po rozmowie telefonicznej z Waszyngtonem Skrapinow osobiscie dopilnowal pakowania drobnych upominkow przeznaczonych dla O'Grodnicka i Randa. Kazda paczka zawierala kilka duzych puszek czarnego kawioru oraz kilka butelek specjalnie destylowanej rosyjskiej wodki. Do paczki O'Grodnicka dolaczyl prawdziwego bialego kruka: pierwsze wydanie Bajek Krylowa, z wlasnorecznymi uwagami autora na marginesach. Ksiazka nalezala do prywatnego ksiegozbioru pewnego Zyda, ktorego niedawno aresztowano, czlonka Akademii Nauk w Leningradzie. Nieco pozniej, przy goleniu, ambasador Skrapinow postanowil zaryzykowac i wymienic nazwisko O'Grodnicka w przemowieniu, ktore mial wyglosic wieczorem na Miedzynarodowym Kongresie Przemyslowcow obradujacym w Filadelfii. W akapicie dolaczonym do przemowienia, ktorego tresc wczesniej zostala zatwierdzona przez wyzsze instancje w Moskwie, ambasador stwierdzil, ze z zadowoleniem obserwuje pojawienie sie w Stanach Zjednoczonych "swiatlych politykow, takich jak pan Ross O'Grodnick, swiadomych faktu, ze jesli przywodcy przeciwnych systemow politycznych nie zbliza do siebie krzesel, na ktorych siedza, zostana ich pozbawieni na skutek gwaltownych zmian spoleczno-politycznych zachodzach we wspolczesnym swiecie". Przemowienie Skrapinowa wywolalo sensacje. Wszystkie wazniejsze gazety odnotowaly wzmianke o O'Grodnicku. Kiedy o polnocy Skrapinow ogladal telewizje, uslyszal fragmenty wlasnego przemowienia, a zaraz po nich zobaczyl zblizenie twarzy O'Grodnicka, czlowieka, ktorego wypowiedzi - jak oznajmil spiker - "byly cytowane w ciagu ostatnich dwoch dni zarowno przez prezydenta Stanow Zjednoczonych, jak i ambasadora radzieckiego przy ONZ". Na frontyspisie Bajek Krylowa ambasador wpisal dedykacje: "Niedookreslam Bajki w pewnym sensie - boje sie lechtac aspiracje gesie (Krylow). Panu Rossowi O'Grodnickowi, z podziwem i nadzieja przyszlych spotkan, serdecznie pozdrawiani, Skrapinow". Prosto z przyjecia wydanego przez ONZ EE i Los pojechali do przyjaciol panstwa Randow. Bankiet odbywal sie w sali siegajacej co najmniej trzech pieter; w polowie jej wysokosci biegla wzdluz scian galeria z ozdobnie rzezbiona balustrada. Sale wypelnialy rzezby i szklane gabloty, w ktorych lezaly wyeksponowane rozne lsniace przedmioty. Wiszacy na zlotym lancuchu zyrandol przypominal drzewo o migoczacych swieczkach zamiast lisci. Miedzy rozproszonymi grupkami gosci krazyli kelnerzy roznoszac na tacach napoje alkoholowe. Na widok EE i Losa gospodyni, gruba kobieta w zielonej, wydekoltowanej sukni i ciezkim, wysadzanym klejnotami naszyjniku, ruszyla im naprzeciw z wyciagnietymi rekami. Kiedy obie panie przywitaly sie i ucalowaly w policzki, EE przedstawila Losa. Gospodyni uscisnela jego reke i dlugo jej nie puszczala. -No nareszcie! - zawolala radosnie. - Slawny Ross O'Grodnick we wlasnej osobie! EE mowila mi, jak ogromnie ceni pan sobie spokoj i samotnosc. - Zamilkla i nagle jakby doznala olsnienia: odrzucila do tylu glowe i uwaznie przyjrzala sie Losowi. - Hm, teraz gdy widze, jakim pan jest przystojnym czlowiekiem, zaczynam podejrzewac, ze to EE ceni sobie spokoj i samotnosc w panskim towarzystwie! -Sophie, prosze cie - zaprotestowala niesmialo EE. -Wiem, wiem, czujesz sie speszona! Alez, moja mila, to nie grzech lubic samotnosc! - Rozesmiala sie i polozywszy dlon na ramieniu Losa, ciagnela dalej tym samym wesolym tonem: - Prosze mi wybaczyc, panie O'Grodnick, ale EE i ja zawsze sobie tak zartujemy. Swoja droga musze przyznac, ze jest pan jeszcze przystojniejszy niz na zdjeciach, i wie pan co? Calkowicie zgadzam sie z,,Women's Daily Wear": nalezy pan do najlepiej ubranych przedstawicieli swiata interesow. Oczywiscie przy panskim wzroscie, szerokich ramionach, waskich biodrach i dlugich nogach... -Sophie, blagam... - wtracila EE, cala w rumiencach. -Dobrze, juz nic wiecej nie powiem; obiecuje. Chodz cie, poznacie kilku ciekawych ludzi. Ledwo moga sie doczekac, zeby zamienic z panem slowo! Przedstawila Losa swoim licznym gosciom. Sciskal wyciagajace sie ku niemu rece, napotykal badawcze spojrzenia, z trudem wychwytywal podawane nazwiska, ciagle wymienial swoje. Po pewnym czasie, gdy stal przy jakims wielkim meblu o ostrych krawedziach, dopadl go niski, lysy jegomosc. -Jestem Ronald Stiegler z wydawnictwa Eidolon Books. Milo mi pana poznac - rzekl wyciagajac reke. - Z prawdzi wym zainteresowaniem obejrzalem panski wystep w telewizji, a dzis w drodze na przyjecie wlaczylem w samochodzie radio i uslyszalem, jak ambasador radziecki wymienia pana nazwisko w swoim przemowieniu w Filadelfii... -Uslyszal pan w radio? Nie ma pan telewizora w samochodzie? - zdziwil sie Los. Stiegler przybral rozbawiona mine. -Rzadko slucham nawet radia - odparl. - Przy tak zawrotnym ruchu ulicznym trzeba sie wciaz miec na bacznosci. Zatrzymal przechodzacego obok kelnera i poprosil o wodke z wermutem, dwiema kostkami lodu i odrobina soku pomaranczowego. -Tak sie zastanawialismy w wydawnictwie - ciagnal dalej opierajac sie o sciane - czy nie zechcialby pan napisac dla nas ksiazki? O sprawach, na ktorych pan sie zna. Wiadomo przeciez, ze poglady Bialego Domu roznia sie od pogladow intelektualistow czy twardoglowych konserwatystow. Co pan na to? - Kilkoma lykami oproznil zawartosc szklanki i gdy tylko zauwazyl przechodzacego z taca kelnera, szybko chwycil nastepna. - Nie pije pan? - spytal z usmiechem Losa. -Nie, nie pije. -Pomyslalem sobie, ze byloby to sluszne i z pewnoscia korzystne dla kraju, gdyby panska filozofia zostala szerzej rozpowszechniona. Wydawnictwo Eidolon Books z przyjemnoscia podjeloby sie tego zadania. Sadze, ze juz teraz moglbym zaproponowac panu szesciocyfrowa zaliczke, atrakcyjne honorarium i obiecac ponowne wydanie. Sporzadzil bym umowe, za dzien lub dwa moglby ja pan podpisac, a potem za rok czy dwa zlozyc nam maszynopis. -Nie umiem pisac. Stiegler usmiechnal sie poblazliwie. -A ktoz dzis umie? To zaden problem. Zapewnimy panu pomoc najlepszych redaktorow, a takze fachowcow do gromadzenia materialow. Ja sam nie potrafie napisac kilku prostych zdan do wlasnych dzieci. No wiec? -Nie umiem tez czytac. -Nic dziwnego! A kto dzis ma czas na czytanie? Czlowiek patrzy, dyskutuje, slucha, obserwuje. Prosze pana, jako wydawca nie powinienem panu tego mowic, ale kiedys dzialalnosc wydawnicza to byl kwitnacy interes, a teraz... -Kwitnacy? - zainteresowal sie Los. -No coz, dawna swietnosc minela. Nadal oczywiscie rozwijamy sie, rozrastamy, ale wydaje sie obecnie zbyt duzo ksiazek. A zwazywszy na kryzys, stagnacje, bezrobocie... Jak pan zapewne sie orientuje, ludzie przestali kupowac ksiazki. Jednakze zawsze znajdzie sie u nas miejsce na nowa sadzonke, na nowy, wielki talent. Tak, prosze pana, oczami wyobrazni widze, jak talent Rossa O'Grodnicka rozkwita pod znakiem firmowym Eidolon Books! Moze umowmy sie, ze przysle panu jutro list, w ktorym opisze pokrotce, o co nam chodzi, i podam warunki finansowe. Gzy nadal pan mieszka u Randow? -Tak. Podano kolacje. Goscie udali sie do jadalni i zajeli miejsca przy kilku symetrycznie ustawionych stolach. Los siedzial w towarzystwie dziewieciu innych osob, pomiedzy dwiema nieznajomymi paniami. Wkrotce rozmowa zeszla na temat polityki. Siedzacy naprzeciw starszy mezczyzna zwrocil sie nagle do Losa, ktory na dzwiek swojego nazwiska wyprostowal sie niepewnie. -Panie O'Grodnick, kiedy wreszcie rzad przestanie okreslac produkty uboczne roznych galezi przemyslu mianem trucizny? Rozumiem wprowadzenie zakazu na produkcje DDT, bo DDT w istocie jest trucizna, a znalezienie innej substancji chemicznej o podobnych wlasciwosciach nie przedstawia problemu. Natomiast nie rozumiem, kiedy wstrzymuje sie produkcje oleju napedowego tylko dlatego, ze nie podobaja nam sie produkty uboczne procesu spalania! Los spogladal na starca w milczeniu. - Na milosc boska, przeciez istnieje roznica miedzy spalinami a proszkiem na robaki! Nawet idiota to wie! -Mialem do czynienia zarowno ze spalinami, jak i z proszkiem - powiedzial Los. - I wiem, ze i jedno, i drugie jest szkodliwe dla roslin w ogrodzie. -Prosze, prosze! - zawolala kobieta siedzaca po prawej stronie Losa. - On jest wspanialy! - szepnela glosno do swojego sasiada, tak aby wszyscy ja slyszeli, po czym zwracajac sie do pozostalych osob dodala: - Pan O'Grodnick posiada niezwykly dar upraszczania najbardziej skomplikowanych zagadnien poprzez sprowadzanie wszystkiego do konkretow, do wlasnego domu i ogrodu. Dopiero teraz widze, jak bardzo ta kwestia lezy na sercu zarowno jemu, jak i innym wplywowym ludziom, rowniez prezydentowi, ktory tak czesto cytuje pana O'Grodnicka w swoich przemowieniach. Kilka osob usmiechnelo sie. Dystyngowanie wygladajacy jegomosc w binoklach popatrzyl na Losa. -Prosze pana - rzekl - przemowienie prezydenta bylo bardzo pokrzepiajace, jednakze fakty pozostaja faktami: bezrobocie wkrotce osiagnie katastrofalne, nie spotykane dotad w tym kraju rozmiary, produkcja spadla do poziomu tej z tysiac dziewiecset dwudziestego dziewiatego roku, kilka najwiekszych, najbardziej liczacych sie firm zbankrutowalo. Prosze mi powiedziec, czy naprawde pan sadzi, ze prezydent zdola powstrzymac te negatywne tendencje? -Pan Rand twierdzi, ze prezydent wie, co robi - odparl Los. - Rozmawiali ze soba, a ja bylem przy tym obecny; kiedy prezydent odjechal, pan Rand wyrazil taki wlasnie poglad. -A wojna? - spytala mloda kobieta po jego lewej stronie, przysuwajac sie nieco blizej. -Wojna? Ktora wojna? Widzialem ich wiele w telewizji. -Niestety - westchnela kobieta. - Ilekroc w tym kraju snimy o rzeczywistosci, telewizja brutalnie otwiera nam oczy. Dla milionow ludzi wojna to kolejny program w telewizji. A tam na froncie gina prawdziwi zolnierze. Los siedzial w jednym z przyleglych do jadalni salonow i popijal kawe, kiedy podszedl do niego jakis mezczyzna, ktory przedstawil sie i usiadl obok, przygladajac mu sie badawczo. Byl starszy od Losa i podobny do pewnego typu ludzi, jakich Los czesto widywal w telewizji. Mial przyproszone siwizna, jedwabiste wlosy, ktore nosil zaczesane do gory i opadajace na kark, oraz duze, wyraziste oczy obramowane niezwykle dlugimi rzesami. Mowil miekkim glosem i od czasu do czasu wybuchal krotkim, ironicznym smiechem. Los nie rozumial ani tego, nad czym mezczyzna sie rozwodzi, ani powodu jego wesolosci. Ilekroc wydawalo mu sie, ze tamten oczekuje od niego jakiejs reakcji, odpowiadal "tak". Czesciej jednak po prostu sie usmiechal i kiwal glowa. W pewnym momencie mezczyzna pochylil sie i szeptem zapytal o cos, najwyrazniej oczekujac konkretnej odpowiedzi. Niepewien, o co chodzi, Los milczal. Mezczyzna powtorzyl pytanie. Los nadal milczal. Mezczyzna pochylil sie jeszcze blizej i wbil w niego wzrok; prawdopodobnie cos, co dojrzal w twarzy Losa, sprawilo, ze chlodnym, beznamietnym tonem spytal: -Chcesz to zrobic teraz? Jesli tak, mozemy od razu pojsc na gore. Los nie wiedzial, czego mezczyzna od niego chce. Bal sie, ze moze nie podolac zadaniu. Po dluzszej chwili odparl: -Chetnie popatrze. -Jak to? Chcesz tylko patrzec? Patrzec na mnie? - Mezczyzna nawet nie staral sie ukryc zdumienia. -Tak. Bardzo lubie patrzec. Mezczyzna na moment odwrocil wzrok, po czym znow spojrzal na Losa i rzekl smialo: -Dobrze. Skoro tego pragniesz, niech tak bedzie. Kiedy podano likiery, popatrzyl Losowi gleboko w oczy, a nastepnie niecierpliwie ujal go za lokiec i z zadziwiajaca sila przyciagnal do siebie. -Czas na nas - szepnal.- Chodzmy na gore. Los zawahal sie, niepewien, czy moze opuscic salon nie mowiac EE, dokad idzie. -Tylko powiem EE - rzekl. Mezczyzne niemal zatkalo. -EE? - I po chwili dodal: - Zreszta wszystko jedno, powiesz jej pozniej. -Wolalbym teraz. -Prosze cie, chodzmy. W tym tlumie nawet nie spostrzeze twojej nieobecnosci. Przejdziemy powoli do windy, tej na tylach domu, i wjedziemy na gore. Nie obawiaj sie. Ruszyli przez zatloczony salon. Po drodze Los rozgladal sie za EE, ale nigdzie jej nie dostrzegl. Kabina byla ciasna, o scianach obitych miekkim, fioletowym materialem. Stali obok siebie, kiedy nagle mezczyzna chwycil Losa za krocze. Los nie wiedzial, jak zareagowac. Mezczyzna patrzyl na niego przyjaznie, a na jego twarzy malowalo sie pozadanie. Reka wciaz szukal czegos pod spodniami Losa, ktory uznal, ze najlepiej bedzie udawac, ze nic sie nie dzieje. Winda zatrzymala sie. Mezczyzna ruszyl przodem, prowadzac Losa za ramie. Wokol panowala cisza. Weszli do sypialni. Mezczyzna poprosil Losa, zeby usiadl, po czym otworzyl maly, ukryty barek i zaproponowal mu cos do picia. Los odmowil bojac sie, ze zemdleje, tak jak wtedy, gdy jechal z EE limuzyna. Odmowil takze palenia dziwnie pachnacej fajki, ktora tamten mu podsunal. Mezczyzna nalal sobie sporego drinka i wypil jednym haustem. Nastepnie zblizyl sie do Losa i objal go mocno, przywierajac do niego udami. Pocalowal go w szyje, w policzek, powachal jego wlosy, pogladzil je. Los siedzial zdumiony, zastanawiajac sie, jakim slowem czy gestem zasluzyl na takie oznaki czulosci. Z calej sily usilowal odtworzyc w pamieci podobne sceny widziane w telewizji, ale przypomnial sobie tylko jeden film, w ktorym dwaj mezczyzni sie calowali. Jednakze nawet wtedy, gdy ten film ogladal, nie bardzo rozumial, o co wlasciwie chodzi. Postanowil nie ruszac sie. Mezczyznie to bynajmniej nie przeszkadzalo. Oczy mial zamkniete, wargi rozchylone. Wsunal rece pod marynarke Losa, przez chwile mietoszac go goraczkowo, po czym podniosl sie, spojrzal na swego milczacego towarzysza i pospiesznie zaczal sie rozbierac. Na koncu zrzucil buty i polozyl sie nagi na lozku; ruchem dloni wezwal do siebie Losa, ktory stanal obok i popatrzyl na wyciagnieta postac. Zaskoczony spostrzegl, ze mezczyzna bierze do reki czlonek, a nastepnie zaczyna ciskac sie po lozku, drzac i jeczac. Czlowiek na lozku musial byc chory. Los czesto widzial w telewizji ludzi dygoczacych w ataku febry. Pochylil sie i w tym momencie mezczyzna przyciagnal go do siebie. Los stracil rownowage i omal nie upadl na nagie cialo. Mezczyzna siegnal reka w dol, podniosl noge Losa i bez slowa przycisnal twarda podeszwe jego buta do swojego sztywniejacego czlonka. Widzac, jak dotykajacy buta organ powieksza sie i prezy, Los przypomnial sobie zdjecia rozebranej pary, ktore pokazal mu mechanik w domu Starego Czlowieka. Czul sie nieswojo, ale nie ruszal sie z miejsca. Pozwalal mezczyznie ugniatac sie swoim butem: obserwowal, jak nagie cialo drzy, nogi prostuja sie, a miesnie mocno napinaja, i wkrotce uslyszal rozdzierajacy krzyk, pelen jakiegos wewnetrznego bolu. Mezczyzna znow przycisnal do siebie but. I raptem spod podeszwy wytrysnela urywana struga biala substancja. Twarz mezczyzny pobladla. Krecil glowa z boku na bok, dopoki ostatni dreszcz nie wstrzasnal jego cialem. Dopiero wowczas, gdy drzenie ustalo, napiete miesnie pod butem rozluznily sie, zupelnie jakby nagle ktos odcial je od zrodla energii. Mezczyzna zamknal oczy, a Los wyszarpnal noge i pospiesznie opuscil pokoj. Odszukal winde, zjechal na parter i ruszyl przed siebie dlugim korytarzem, kierujac sie w strone, skad dobiegal szmer rozmow. Po chwili wmieszal sie w tlum gosci. Rozgladal sie za EE, kiedy poczul na ramieniu czyjs dotyk. Obejrzal sie: to byla ona. -Balam sie, ze znudzilo cie przyjecie i wrociles do domu - powiedziala. - Albo ze zostales porwany. Kreci sie tu mnostwo kobiet, ktore chetnie zniklyby stad razem z toba. Nie rozumial, dlaczego ktos mialby go porywac. Dluzsza chwile milczal i wreszcie rzekl: -Nie bylem z kobieta. Bylem z mezczyzna. Poszlismy na gore, ale on zachorowal, wiec wrocilem tu sam. -Na gore? Och, Ross, ciagle prowadzisz jakies dyskusje; tak bardzo bym chciala, zebys sie odprezyl i po prostu milo spedzil wieczor. -Zachorowal. Bylem z nim przez kilka minut. -Malo ktory mezczyzna moze dorownac ci zdrowiem, wiekszosc zle znosi takie ilosci alkoholu i te towarzyskie pogawedki. Jestes aniolem, kochany. Dzieki Bogu, ze sa jeszcze tacy mezczyzni jak ty, ktorzy umieja przyjsc innym z pomoca i podniesc ich na duchu. Kiedy wrocili do domu, Los wlaczyl telewizor i polozyl sie do lozka. W sypialni panowal mrok, jedynie bladawe swiatlo z ekranu migotalo na scianach. Nagle drzwi otworzyly sie i do pokoju weszla EE ubrana w koszule nocna. -Nie moglam zasnac, Ross - powiedziala i lekko dotknela jego ramienia. Pochylil sie, zeby wylaczyc telewizor i zapalic swiatlo. -Nie - powstrzymala go. - Niech tak zostanie. Przysiadla na lozku i objela rekami kolana. -Musialam sie z toba zobaczyc... i wiem... wiem... - mowila szeptem, wyrzucajac z siebie po kilka slow naraz - ze nie masz mi tego za zle, prawda?... tego, ze tu przyszlam? -Oczywiscie, ze nie. Powoli przysuwala sie coraz blizej, muskajac wlosami jego twarz. Nagle, zanim sie zorientowal, zrzucila z siebie koszule i wsliznela sie pod koc. Ulozyla sie wygodnie i po chwili Los poczul, jak jej dlon wedruje po jego nagiej klatce piersiowej, po biodrze; czul, jak gladzi go, sciska, zsuwa sie nizej, a palce goraczkowo wpijaja mu sie w skore. Wyciagnal reke i przejechal nia po szyi, piersiach i brzuchu kobiety. Zadrzala i rozchylila nogi. Nie wiedzac, co robic, cofnal reke. Kobieta dygotala na calym ciele i, spocona, tulila do siebie jego glowe, jego twarz, jakby chciala, zeby ja polknal. Z jej ust wydobywaly sie piski lub krotkie urywane dzwieki, czasem mowila cos i nagle milkla albo wydawala odglosy przypominajace sapanie jakiegos zwierzecia. Zawodzac cichutko, obsypywala pocalunkami cialo mezczyzny, a potem na wpol pojekujac, na wpol smiejac sie zaczela piescic jezykiem jego bezwladny czlonek. Glowa kiwala sie jej przy tym, kolana uderzaly o siebie, ramiona drzaly. Uda miala wilgotne. Chcial wyjasnic kobiecie, ze znacznie bardziej wolalby na nia patrzec, ze tylko poprzez obserwacje zdolaja zapamietac, poznac i posiasc. Nie wiedzial, w jaki sposob wytlumaczyc jej, ze oczy potrafia piescic lepiej i dokladniej niz dlonie. Wzrokiem obejmuje sie calosc naraz, dotyk zas ograniczony jest tylko do jednego miejsca. Pragnienie EE, zeby byc dotykana, wydawalo mu sie rownie absurdalne jak to, zeby telewizor domagal sie pieszczot. Nie poruszal sie, nie opieral. Nagle EE poddala sie i, zrezygnowana, polozyla glowe na jego piersi. -Nie pociagam cie - szepnela. - Nic do mnie nie czujesz. Nic a nic. Delikatnie odsunal ja na bok i usiadl ociezale na brzegu lozka. -Wiem, wiem! Nie podniecam cie ani troche! - Nie mial pojecia, o co jej chodzi. - Nie myle sie, prawda, Ross? Odwrocil sie i spojrzal na nia. -Chce na ciebie patrzec. Zdumiala sie. -Patrzec? -Tak. Lubie patrzec. Usiadla, bez tchu, wciagajac gwaltownie powietrze. -Czy dlatego... czy tylko tego chcesz? Patrzec? -Tak. Lubie na ciebie patrzec. -A to cie nie podnieca? - spytala. Zsunela sie nizej i wziela do reki jego czlonek. Mezczyzna z kolei polozyl dlon u zbiegu jej ud, a po chwili wsadzil palce do srodka. EE zadrzala, po czym przekrecila glowe i gwaltownie zacisnela usta na miekkim czlonku: ssala go, piescila jezykiem, kasala lekko zebami, rozpaczliwie usilujac tchnac w niego zycie. Los czekal cierpliwie, az kobieta sie zmeczy. Zaczela gorzko plakac. -Nie kochasz mnie! Nie znosisz mojego dotyku! -Chce na ciebie patrzec. -Nie rozumiem - szepnela placzliwie. - Bez wzgledu na to, co robie, nie potrafie cie podniecic. A ty wciaz powtarzasz, ze lubisz... ze chcesz na mnie patrzec... o Boze, to znaczy chcesz patrzec, kiedy ja... kiedy sama... -Tak, chce na ciebie patrzec. W niebieskawym swietle padajacym z ekranu telewizora EE zerknela na Losa przez na wpol przymkniete powieki. -Chcesz patrzec, jak sama doprowadzam sie do orgazmu? Nic nie odpowiedzial. -Czy patrzenie podnieci cie na tyle, zeby sie ze mna pozniej kochac? Nadal milczal, niepewien sensu jej slow. -Chce patrzec - powtorzyl po raz kolejny. -No tak, chyba rozumiem. Wstala i zaczela spacerowac przed ekranem telewizora, nerwowo przemierzajac pokoj tam i z powrotem. Co pewien czas jakies slowo wyrywalo sie jej z ust, slowo niewiele glosniejsze niz oddech. Wrocila do lozka i wyciagnela sie na wznak. Gladzila sie dlonia po ciele, a potem wolno, leniwie, rozchylila nogi i przesunela rozcapierzone jak u zaby palce w strone brzucha. Kolysala sie z boku na bok, czasem lekko sie podrywala, jakby kluly ja w plecy ostre zdzbla trawy. Piescila swoje piersi, posladki, uda. Nagle przylgnela do Losa, oplatajac go rekami i nogami - poczul sie jak w gestwinie rozlozystych galezi. Zadrzala gwaltownie; delikatne dreszcze dlugo jeszcze przebiegaly jej po ciele i wreszcie zamarla bez ruchu, zapadajac w polsen. Mezczyzna przykryl ja kocem. Nastepnie sciszyl dzwiek i zaczal zmieniac kanaly. Lezal w lozku, tuz przy kobiecie, i ogladal telewizje, bojac sie poruszyc. Nieco pozniej EE powiedziala: -Przy tobie czuje sie taka nieskrepowana. Zanim cie poznalam, mezczyzni ledwo mnie dostrzegali. Traktowali mnie jak naczynie, jak cos, w co mozna wejsc i zbrukac swoja wydzielina. Sluzylam tylko do zaspokojenia cudzych potrzeb. Rozumiesz, o co mi chodzi, prawda? Los popatrzyl na nia bez slowa. -Najdrozszy... wyzwalasz moje pragnienia; plonie we mnie zadza, a kiedy widze, jak mi sie przygladasz, gasze ja wlasna namietnoscia. Dajesz mi poczucie swobody, odslaniam sie sama przed soba, staje sie mokra i oczyszczona. Los nadal milczal. EE przeciagnela sie i usmiech pojawil sie na jej twarzy. -Ross, moj mily, zapomnialam ci o czyms wspomniec. Ben chce, zebys polecial ze mna jutro do Waszyngtonu i towarzyszyl mi na balu, jaki wydaje Kongres. Jestem przewodniczaca komitetu organizacyjnego, wiec wypada, zebym tam byla. Pojedziesz ze mna, prawda? -Chetnie. Przytulila sie do niego i ponownie zapadla w drzemke. Los ogladal telewizje, dopoki i jego nie zmorzyl sen. 6 Rano zadzwonila pani Aubrey.-Wlasnie przejrzalam poranne gazety. Wszystkie o panu pisza, a zdjecia sa wprost fantastyczne! Na jednym rozmawia pan z ambasadorem Skrapinowem, na innym z sekretarzem generalnym, a na jeszcze innym z jakims niemieckim hrabia. "Daily News" wydrukowalo zdjecie, i to na cala strone, pana z pania Rand. Nawet,,Village Voice"... -Nie czytam gazet - przerwal jej Los. -Aha... kilka liczacych sie sieci telewizyjnych zaprosilo pana do swoich programow. "Fortune", "Newsweek", "Life", "Look",,,Vogue" oraz "House and Garden" zamierzaja zamiescic o panu dlugie artykuly. Dzwonili z "Irish Times", a takze z redakcji "Spectatora", "Sunday Telegraph" i "Guardian" z prosba, zeby sie pan zgodzil na konferencje prasowa. Niejaki lord Beauclerk prosil o przekazanie, ze BBC oplaci panu przelot do Londynu, jesli wystapi pan w specjalnym programie telewizji angielskiej; ma nadzieje, ze podczas pobytu w Londynie zatrzyma sie pan u niego. Dzwonili tez nowojorscy korespondenci, "Jours de France", "Der Spiegel", "L'Osservatore Romano", "Pravdy" i "Neue Ziircher Zeitung", zeby sie z panem umowic na wywiad. Byl tez telefon od hrabiego Brockburga-Schulendorffa z wiadomoscia, ze "Stern" zamiesci pana zdjecie na okladce; ponadto "Stern" chce zakupic swiatowe prawa druku panskich wypowiedzi telewizyjnych i czeka tylko na panskie warunki. Francuski "L'Express" zaprasza pana do dyskusji przy okraglym stole na temat sposobow walki z amerykanskim kryzysem, gazeta oczywiscie pokryje koszty podrozy. Pan Gaufridi dzwonil dwukrotnie, oferujac panu swoja goscine we Francji. Dyrektorzy tokijskiej gieldy proponuja panu obejrzenie nowego japonskiego komputera, specjalnie przystosowanego do celow gieldowych... Los wreszcie doszedl do slowa. -Nie mam ochoty spotykac sie z tymi ludzmi. -Rozumiem. Jeszcze tylko dwie sprawy: dziennikarze z "Wall Street Journal" przepowiedzieli na laniach prasy, ze wkrotce wejdzie pan do zarzadu Pierwszej Amerykanskiej Korporacji Finansowej, i redakcja chcialaby otrzymac od pana oswiadczenie w tej kwestii. Uwazam, ze gdyby przedstawil im pan swoja opinie, ich akcje poszlyby w gore... -Nic nie bede przedstawial. -Dobrze. I ostatnia sprawa: czlonkowie zarzadu Eastshore University chca przyznac panu tytul doktora honoris causa w zakresie prawa podczas tegorocznych uroczystosci nadawania stopni doktorskich, pragna jednak upewnic sie, czy pan go przyjmie. -Nie potrzebuje doktora. -Czy porozmawia pan z czlonkami zarzadu? -Nie. -Dobrze. A co z prasa? -Nie lubie prasy. -Czy spotka sie pan z zagranicznymi korespondentami? -Wystarczajaco czesto ogladam ich w telewizji. -Dobrze, prosze pana. Aha, pani Rand prosila, abym przekazala panu, ze poleca panstwo do Waszyngtonu prywatnym samolotem Randow o czwartej po poludniu i ze zatrzymaja sie panstwo w domu osoby, ktora wydaje bal. Karpatow, szef sekcji specjalnej, przybyl w piatek do Nowego Jorku na spotkanie z ambasadorem Skrapinowem. Bez zwloki wprowadzono go do gabinetu ambasadora. -Nie mamy zadnych informacji o O'Grodnicku - zameldowal, kladac na biurku cienki skoroszyt. Ambasador zerknal do srodka i odsunal skoroszyt na bok. -A kto je ma? - spytal. -Nie znalezlismy nawet wzmianki na jego temat. -Karpatow, prosze przejsc do sedna! Mezczyzna zawahal sie. -Towarzyszu ambasadorze - powiedzial - zdolalem jedynie ustalic, ze Bialy Dom intensywnie probuje odkryc, co my wiemy o O'Grodnicku. Wynikaloby z tego, ze facet jest osobistoscia polityczna najwyzszego rzedu. Skrapinow popatrzyl z wsciekloscia na Karpatowa, po czym wstal i zaczal spacerowac wzdluz biurka. -Od waszej sekcji zadam jednego: faktow z zycia Rossa O'Grodnicka! -Towarzyszu ambasadorze... - Karpatow mial posepna mine. - Moim obowiazkiem jest was powiadomic, ze nie udalo nam sie zdobyc chocby najbardziej podstawowych danych o tym czlowieku. Nigdzie nie ma zadnego sladu, zupelnie jakby wczesniej nie istnial. Skrapinow huknal dlonia w blat biurka; drobna statuetka przewrocila sie i spadla na dywan. Karpatow podniosl ja drzaca reka i ostroznie postawil na miejscu. -Niech wam sie nie zdaje - powiedzial przez zacisniete zeby Skrapinow - ze mozecie mi wciskac ciemnote! Nie pozwole na to!, Jakby wczesniej nie istnial"! Nie zapominajcie, ze O'Grodnick jest jedna z najwazniejszych osob w tym kraju, a tak sie sklada, ze ten kraj nie nazywa sie Gruzja, tylko Stany Zjednoczone Ameryki Polnocnej i jest najwiekszym imperialistycznym mocarstwem swiata! Tacy ludzie jak O'Grodnick codziennie decyduja o losach milionow obywateli! "Jakby wczesniej nie istnial"! Czyscie oszaleli? Nie zdajecie sobie sprawy, ze powolalem sie na niego w swoim przemowieniu? - Nagle urwal i pochylil sie w strone Karpatowa. - W przeciwienstwie do czlonkow waszej sekcji nie wierze w duchy ani w pokazywanych tak czesto w amerykanskiej telewizji kosmitow, ktorzy przybywaja z odleglych planet, zeby straszyc ziemian. Dlatego tez stanowczo zadam, aby wszystkie informacje na temat Rossa O'Grodnicka zostaly mi dostarczone do rak wlasnych najdalej za cztery godziny! Zgarbiwszy plecy, Karpatow opuscil ambasade. Kiedy cztery godziny minely i wciaz nie mial wiadomosci od Karpatowa, Skrapinow postanowil dac mu nauczke. Wezwal do siebie Sulkina, czlowieka, ktory uchodzil w misji za malo waznego urzednika, a w rzeczywistosci byl jednym z najbardziej wplywowych ludzi od polityki zagranicznej. Poskarzyl mu sie na nieudolnosc Karpatowa; podkreslil, jak nieslychanie wazna sprawa jest zdobycie informacji o przyjacielu Randow, i zwrocil sie do Sulkina o pomoc w uzyskaniu jasnego obrazu przeszlosci O'Grodnicka. Po obiedzie Sulkin zaprosil Skrapinowa na poufna rozmowe. Przeszli do pomieszczenia zwanego w misji "Piwnica", ktore bylo specjalnie zabezpieczone przed wszelkiego rodzaju podsluchami. Tam otworzyl skorzana teczke, z ktorej uroczystym gestem wyjal czarny skoroszyt, a z niego czysty arkusz papieru. Skrapinow czekal w napieciu. -Oto jak wyglada przeszlosc O'Grodnicka! - warknal Sulkin. Skrapinow wzial do reki kartke; ujrzawszy, ze jest nie zapisana, rzucil ja na podloge i zmierzyl Sulkina gniewnym wzrokiem. -Nie rozumiem, towarzyszu. Karta jest pusta. Czyzby to mialo oznaczac, ze nie jestem dosc zaufanym czlowiekiem, aby mi powierzono informacje na temat O'Grodnicka? Sulkin usiadl na krzesle, zapalil papierosa i wolno potrzasajac reka, zgasil zapalke. -Towarzyszu ambasadorze, zbadanie przeszlosci O'Grodnicka okazalo sie zadaniem nader trudnym dla agentow sekcji specjalnej, tak trudnym, ze w wyniku tej pracy stracilismy jednego z naszych ludzi, nie dowiedziawszy sie najdrobniejszego nawet szczegolu z przeszlosci czlowieka, ktory was interesuje! - Przerwal na moment i zaciagnal sie papierosem. - Na szczescie wpadlem na pomysl, zeby od razu w srode wieczorem przeslac do Moskwy tasme z nagraniem "Nocnych gosci". Z pewnoscia zainteresuje was, towarzyszu ambasadorze, ze tasme natychmiast przekazano do analizy psychiatrom, neurologom i jezykoznawcom. Z pomoca najnowszych komputerow nasi fachowcy przestudiowali slownictwo O'Grodnicka, jego sposob wypowiadania sie, akcent, gesty, mimike oraz inne cechy. Wyniki badan zdziwia was, towarzyszu. Otoz wszelkie proby, majace na celu ustalenie pochodzenia etnicznego O'Grodnicka czy dopasowanie jego akcentu do jakiejkolwiek spolecznosci na terenie Stanow Zjednoczonych, spelzly na niczym. Na twarzy Skrapinowa pojawil sie wyraz dezorientacji. Usmiechajac sie blado, Sulkin ciagnal dalej: -Z pewnoscia zainteresuje was rowniez fakt, ze ow O'Grodnick wydaje sie byc jedna z najbardziej emocjonalnie stabilnych postaci, jakie na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat pojawily sie na forum publicznym w Ameryce. Ale jego przeszlosc przedstawia sie... jak pusta kartka papieru - oznajmil unoszac za rog nie zapisany arkusz, ktory przyniosl ze soba w teczce. -Jak pusta kartka? -Wlasnie tak. Jak pusta kartka. Niech to bedzie kryptonim O'Grodnicka. Skrapinow siegnal po szklanke wody, ktora wypil jednym haustem. -Wybaczcie, towarzyszu, ale kiedy w czwartek wieczorem postanowilem wspomniec O'Grodnicka w przemowieniu, jakie wyglosilem w Filadelfii, myslalem, ze nalezy on do uznanej elity finansowej z Wall Street. Przeciez sam prezydent powolal sie na niego. Jesli jednak zaszla pomylka... Sulkin podniosl dlon. -Pomylka? - spytal. - Jaki macie powod, aby sadzic, ze Ross O'Grodnick nie jest tym czlowiekiem, ktorego opisaliscie? -No ale jesli pusta kartka... - wydusil z trudem Skrapinow - jesli brak jakichkolwiek faktow... -Towarzyszu ambasadorze - przerwal mu Sulkin - poprosilem was na rozmowe specjalnie po to, zeby pogratulowac wam waszej intuicji. Mamy glebokie przekonanie, ze O'Grodnick nalezy do grona czolowych przedstawicieli pewnej frakcji amerykanskiej elity, ktora od kilku lat przygotowuje przewrot. Musi byc kims niezwykle waznym w tej frakcji, skoro wszystkim tak bardzo zalezy na ukryciu faktow z jego zyciorysu. -Powiedzieliscie przewrot? - spytal Skrapinow. -Owszem. Czyzbyscie watpili w taka mozliwosc? -Alez nie. Skadze znowu. Sam Lenin ja przewidzial. -Bardzo dobrze, towarzyszu ambasadorze, bardzo dobrze - rzekl Sulkin zatrzaskujac teczke. - Intuicja was nie zawiodla, a zainteresowanie O'Grodnickiem okazalo sie w pelni uzasadnione. Macie, towarzyszu, swietny instynkt, prawdziwie marksistowski instynkt! - Wstal i ruszyl w strone drzwi. - Wkrotce otrzymacie instrukcje odnosnie do postepowania, jakie nalezy przyjac w stosunku do tego czlowieka. Nie do wiary! - pomyslal Skrapinow po wyjsciu Sulkina. Co roku wydaje sie miliardy rubli na sprytne japonskie urzadzenia, na szkolenie i ukrywanie calymi latami asow wywiadu, na satelity rozpoznawcze, na utrzymywanie tak licznego personelu w przedstawicielstwach dyplomatycznych i misjach handlowych, na wymiany kulturalne, lapowki i prezenty, a w koncowym efekcie liczy sie tylko dobry marksistowski instynkt! Rozmyslajac o O'Grodnicku, Skrapinow zazdroscil mu jego mlodosci, opanowania i przyszlej roli jako przywodcy panstwa. Pusta Karta, Pusta Karta - kryptonim O'Grodnicka obudzil w nim wspomnienia z drugiej wojny swiatowej, wspomnienia o partyzantach, ktorych tylekroc prowadzil do zwyciestwa. Moze dokonal niewlasciwego wyboru, decydujac sie na sluzbe dyplomatyczna, moze kariera wojskowego bardziej by mu odpowiadala... Ale byl juz za stary. W piatek po poludniu sekretarka prezydenta zjawila sie w jego gabinecie. -Przykro mi, panie prezydencie, ale od wczoraj udalo mi sie zdobyc zaledwie dwa wycinki prasowe na temat O'Grodnicka: pierwszy to wzmianka o nim w przemowieniu ambasadora radzieckiego, a drugi to relacja z wywiadu, jakiego udzielil dziennikarzom w gmachu ONZ... -Wystarczy! - zdenerwowal sie prezydent. - Czy rozmawiala pani z Benjaminem Randem? -Dzwonilam do Randow, panie prezydencie. Niestety, stan zdrowia pana Randa nagle sie pogorszyl; pacjent jest pod dzialaniem silnych srodkow przeciwbolowych i nie moze podchodzic do telefonu. -A pani Rand? -Tak, z pania Rand rozmawialam. Caly czas czuwa przy mezu. Powiedziala tylko, ze pan O'Grodnick jest czlowiekiem szalenie skromnym i unikajacym rozglosu i ze ona ogromnie to ceni. Powiedziala tez, ze podejrzewa, ale tylko podejrzewa, ze teraz, gdy jej maz lezy przykuty do lozka, pan O'Grodnick wezmie znacznie bardziej czynny udzial w zyciu publicznym. Nie potrafila jednak podac, czym konkretnie zajmuje sie jej gosc, i nie orientowala sie w jego sytuacji rodzinnej. -To juz wiecej wyczytalem w "Timesie"! A nasze zrodla? Rozmawiala pani ze Stevenem? -Tak, panie prezydencie. Ale nic nit znalazl. Dowiadywal sie dwukrotnie i zadna agencja nie moze nam pomoc. Zanim udal sie pan z wizyta do Randa, sprawdzono oczywiscie zdjecie i odciski palcow O'Grodnicka, ale poniewaz byl gosciem panstwa Randow i nigdzie nie figurowal jako karany, nikt sie nim wiecej nie interesowal. I to juz chyba wszystko, panie prezydencie. -No dobrze. Prosze zadzwonic do Grunmanna. Niech mu pani powie, czego sie pani dowiedziala, a raczej, czego sie pani nie dowiedziala, i poprosi go, zeby zadzwonil do mnie, gdy tylko zdobedzie jakiekolwiek informacje. Grunmann zatelefonowal juz wkrotce. -Panie prezydencie, wszyscy stajemy na glowie, ale nie mozemy trafic na zaden slad. Wyglada to niemal tak, jakby facet narodzil sie dopiero trzy dni temu, kiedy wprowadzil sie do domu Randow! -Niepokoi mnie ta sytuacja, bardzo mnie niepokoi - oswiadczyl prezydent. - Sluchaj, sprobujcie jeszcze raz. I caly czas trzymajcie reke na pulsie, rozumiesz? Nie wiem, Walter, czy go ogladasz, ale leci w telewizji taki serial o normalnych z pozoru ludziach mieszkajacych tu, w Ameryce, ktorzy w rzeczywistosci sa przybyszami z obcej planety. Nie przekonasz mnie, ze bedac w Nowym Jorku rozmawialem z jednym z tych kosmitow! Oczekuje dokladnych i wyczerpujacych informacji o O'Grodnicku, w przeciwnym razie uprzedzam cie, Walter, ze sam osobiscie kaze przeprowadzic dochodzenie, zeby wykryc, kto jest odpowiedzialny za tak skandaliczne naruszenie przepisow bezpieczenstwa: Grunmann ponownie zadzwonil. -Panie prezydencie - oznajmil niskim glosem - przykro mi, ale nasze poczatkowe obawy potwierdzily sie. Nie istnieja zadne dane o narodzinach tego czlowieka, o jego rodzicach czy krewnych. Mamy natomiast pewnosc, i za to moge reczyc osobiscie, ze nigdy nie byl w kolizji z prawem i nie procesowal sie z zadna osoba czy agencja prywatna, z zadna organizacja stanowa lub federalna, ani tez z zadna korporacja. Nigdy nie spowodowal kraksy, nie wyrzadzil zadnych szkod i z wyjatkiem tego razu, gdy potracil go kierowca Randow, nigdy nie byl ofiara zadnego wypadku. Ani razu nie leczyl sie w szpitalu; nie posiada karty ubezpieczeniowej ani, skoro juz o tym mowa, zadnych dokumentow tozsamosci. Nie potrafi prowadzic samochodu, nie ma licencji pilota; nigdy nie wystepowal o pozwolenie na uzytkowanie jakiegokolwiek pojazdu czy sprzetu. Nie posiada kart kredytowych, ksiazeczek czekowych, wizytowek. Nie jest wlascicielem zadnej nieruchomosci w Ameryce...Panie prezydencie, weszylismy co nieco w Nowym Jorku; wiemy, ze ani w domu, ani przez telefon nie rozmawia o interesach czy polityce. Bez przerwy oglada telewizje, calymi dniami nie wylacza odbiornika; w jego pokoju wciaz slychac nieustajacy szmer... -Co robi? - spytal prezydent. - Powtorz, prosze, Walterze. -Powiedzialem, ze calymi dniami oglada telewizje, wszystkie kanaly; nawet wtedy... nawet wtedy, gdy pani Rand odwiedza go w sypial... -Dosc! - Prezydent przerwal mu w pol slowa. - Nie ma zadnego powodu, zeby prowadzic az taka inwigilacje! I, do jasnej cholery, nie zycze sobie znac tego rodzaju szczegolow! Kogo, u diabla, obchodzi, co facet robi we wlasnej sypialni? -Przepraszam, panie prezydencie, ale szukamy informacji wszedzie, gdzie sie da. - Grunmann odkaszlnal. - Mamy coraz wieksze obawy, jesli chodzi o tego czlowieka. Nagralismy rozmowy, w ktorych bral udzial na przyjeciu w ONZ, lecz w sumie niewiele sie odzywal. Prawde mowiac, przyszlo nam na mysl, ze jest agentem obcego mocarstwa. Tylko ze ci ludzie niemal z reguly wyposazeni sa az w nadmiar roznego typu dokumentow stwierdzajacych ich amerykanska tozsamosc. Sprawiaja wrazenie autentycznych Amerykanow; to cud, jak powiada nasz dyrektor, ze jeszcze zaden nie zostal wybrany na prezydenta tego kra... - Grunmann ugryzl sie w jezyk, ale nie dalo sie juz zatuszowac gafy. -Kiepski zart, Walterze - oswiadczyl surowym tonem prezydent. -No tak, nie chcialem... najmocniej przepraszam... -Mow dalej, prosze. -Dobrze, wiec uwazamy, ze jednak O'Grodnick z cala pewnoscia nie jest jedna z ich wtyczek. Ponadto sami Rosjanie usilnie staraja sie zdobyc informacje na jego temat. Z przyjemnoscia moge pana powiadomic, ze ich chorobliwa ciekawosc tez nie zostala zaspokojona. Prosze mi wierzyc, nie tylko ze nie zdobyli zadnych danych, jesli nie liczyc tego, co bylo w tutejszej prasie, ale w wyniku nadgorliwosci stracili jednego ze swoich najlepszych agentow! Osiem innych mocarstw rowniez umiescilo zdobycie informacji o O'Grodnicku na liscie priorytetowych zadan dla swoich szpiegow. No coz, panie prezydencie, moge panu jedynie obiecac, ze nie poddamy sie, przeciwnie, bedziemy zajmowac sie ta sprawa dwadziescia cztery godziny na dobe. Zadzwonie do pana, gdy tylko na cos trafimy. Prezydent udal sie na odpoczynek do swoich pokoi na pietrze. To nie do wiary, pomyslal, wprost nie do wiary! Co roku kazdej agencji przyznaje sie na dzialalnosc kwote wielu milionow dolarow, a zadna nie potrafi dostarczyc mi kilku prostych informacji o czlowieku, ktory mieszka w jednym z najbardziej luksusowych domow w Nowym Jorku jako gosc jednego z naszych najbardziej szacownych biznesmenow. Czyzby ktos knul przeciwko rzadowi federalnemu? Ale kto? Westchnal gleboko, wlaczyl telewizor i zapadl w sen. 7 Czlowiek siedzacy na kanapie spojrzal na niewielka grupe mezczyzn, ktorzy zebrali sie w jego gabinecie.-Panowie - zaczal wolno - niektorzy z was orientuja sie juz, ze Duncan postanowil nie kandydowac razem ze mna. Oznacza to, ze w chwili obecnej jestesmy bez kandydata. Wkrotce jednak musimy kogos wysunac, czlowieka rownie porzadnego jak Duncan, i mowie to pomimo pewnych niepokojacych faktow z jego przeszlosci, jakie niestety ostat nio wyszly na jaw. Pierwszy odezwal sie Schneider. -Mielismy sporo klopotow, zanim wpadlismy na Duncana... nie oszukujmy sie; kogo znajdziemy w tak krotkim czasie? Shellman zamierza pozostac w swojej firmie. Kandydatury Franka nawet nie mozemy brac pod uwage, znajac jego zalosne osiagniecia jako rektora... -A George? - spytal ktos z obecnych. -George'a znow operowano, po raz drugi w ciagu trzech miesiecy. Ze wzgledu na swoj stan zdrowia nie jest dobrym kandydatem. Cisze, ktora nastala, przerwal OTlaherty. -Chyba mam kogos - powiedzial cicho. - Co sadzicie o Rossie O'Grodnicku? Wszystkie pary oczu skierowaly sie na czlowieka, ktory siedzial na kanapie popijajac kawe. -O O'Grodnicku? Rossie O'Grodnicku? Wlasciwie to nic o nim nie wiemy, prawda? Nasi ludzie nie zdolali niczego odkryc, on sam zas nie okazal sie zbyt pomocny; odkad cztery dni temu zamieszkal u Randow, nic o sobie nie powiedzial... -Panowie, moim zdaniem to jego ogromna zaleta - stwierdzil OTlaherty. -Dlaczego? - rozleglo sie choralne pytanie. -Skad sie wziely klopoty Duncana? A takze Franka, Shellmana i wielu innych, nad ktorych kandydaturami sie zastanawialismy i ktorych musielismy odrzucic? Wszyscy mieli przeszlosc, zbyt bujna przeszlosc! A przeszlosc okalecza czlowieka, to wielkie bagno, w ktorym kazdy moze cos znalezc! - Podniecony wymachiwal rekami. - Teraz pomyslmy o O'Grodnicku. Pozwolcie, ze wam przypomne, co przed chwila powiedzial o nim najwiekszy autorytet w tym kraju: O'Grodnick to czlowiek bez przeszlosci. A wiec nikt nie moze miec do niego zastrzezen. Ma nienaganny wyglad, potrafi sie wyslawiac, dobrze sie prezentuje w telewizji. Jesli natomiast chodzi o jego poglady, sa zbiezne z naszymi. To wszystko. Wiemy, jaki jest. I w nim widze nasza jedyna szanse. Schneider zgasil cygaro. -Panowie, OTlaherty podsunal nam pomysl... i to wcale niezly pomysl. Hm... O'Grodnick, O'Grodnick... Sluzacy wniosl do pokoju dzbanki ze swiezo zaparzona, parujaca kawa i po chwili dyskusja potoczyla sie dalej. Los przeciskal sie przez tlum tanczacych par, kierujac sie ku wyjsciu. Przed oczami wciaz majaczyl mu niewyrazny, lekko zamazany obraz wielkiej sali balowej, bufetu, tac zastawionych trunkami, wielobarwnych kwiatow, wspanialych butelek, a na stole ciagnacych sie rzedami lsniacych szklanek. Katem oka dostrzegl EE w objeciach wysokiego generala, ktorego mundur polyskiwal licznymi medalami. Niczym przez mgle przebil sie przez blyski reporterskich fleszy. I nagle wszystko, z czym zetknal sie po opuszczeniu ogrodu, rozplynelo sie. Znajdowal sie w stanie oszolomienia. Zastanawiajac sie nad soba, ujrzal w myslach zwiednieta postac Rossa O'Grodnicka: postac zadrzala, jakby byla tylko odbiciem w kaluzy, w ktorej ktos zabeltal wode kijem, i po chwili znikla. Jego wlasny wizerunek tez znikl. Ruszyl przez hol. Chlodne powietrze wpadalo do srodka otwartym oknem. Pchnal ciezkie, szklane drzwi i wyszedl do ogrodu. Sztywne galezie porosniete nowymi pedami oraz wiotkie lodygi wypuszczajace drobne listki prezyly sie ku gorze. Ogrod, pograzony we snie, zalegala cisza. Pasma chmur przesuwaly sie po niebie, polerujac ksiezyc. Od czasu do czasu galezie szelescily, lagodnie strzasajac z siebie krople wody. Lekki wietrzyk owiewal drzewa i kryl sie pod wilgotnymi liscmi. Zadna mysl nie kolatala w glowie Losa. Spokoj zagoscil w jego sercu. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-11-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/