Wrozby kumaka - GRASS GUNTER(1)

Szczegóły
Tytuł Wrozby kumaka - GRASS GUNTER(1)
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wrozby kumaka - GRASS GUNTER(1) PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wrozby kumaka - GRASS GUNTER(1) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wrozby kumaka - GRASS GUNTER(1) - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Gunter Grass Wrozby kumaka Przelozyl SLAWOMIR BULAT Wydawnictwo Morskie Gdansk 1992 Tytul oryginalu UnkenrufeProjekt okladki i strony tytulowej JAN MISIEK Grafika na okladce Gunter Grass Copyright (C) 1992 by Gunter Grass Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Morskie. Gdansk 1992 ISBN 83-215-5779-1 Helenie Wolff 1 Przypadek postawil wdowca obok wdowy. A moze przypadek nie mial nic do rzeczy, poniewaz ich historia zaczela sie w Zaduszki? W kazdym razie wdowa byla juz na miejscu, kiedy wdowiec potknal sie, stracil na chwile rownowage, ale nie upadl.Stanal obok niej. Numer butow czterdziesci trzy obok numeru butow trzydziesci siedem. Przy straganie chlopki, ktory oferowal zebrane w koszyku i rozpostarte na gazecie grzyby, do tego ciete kwiaty w trzech wiadrach, wdowiec i wdowa znalezli sie nawzajem. Chlopka przysiadla z boku hali targowej miedzy innymi chlopkami i plonem ich malych ogrodkow: selerem, brukwia wielkosci dzieciecej glowki, szczypiorkiem i burakami. Jego dziennik potwierdza, ze bylo to w Zaduszki, i wyjawia numery butow. O potkniecie przyprawil go brzeg chodnika. Ale slowo "przypadek" u niego nie wystepuje. "Tego dnia i o tej godzinie - z wybiciem dziesiatej - zetknelo nas chyba zrzadzenie losu..." Jego starania, zeby ukonkretnic trzecia, niemo posredniczaca osobe, daja mglisty efekt, podobnie jak podejmowane kilkakrotnie proby okreslenia koloru jej chustki na glowie: "Nie byla to wlasciwa umbra, raczej brunatnosc ziemi niz czern torfu..." Lepiej wychodza mu cegly klasztornego muru: "Cale w strupach..." Reszte musze sobie wyobrazic. Zaledwie pare gatunkow cietych kwiatow stalo jeszcze w wiadrach: dalie, astry, chryzantemy. Koszyk wypelnialy podgrzybki brunatne. Cztery czy piec nadgryzionych przez slimaki prawdziwkow lezalo rzedem na tytulowej stronie starego egzemplarza lokalnej gazety, "Glosu Wybrzeza", ponadto peczek pietruszki i papier do zawijania. Kwiaty byly trzeciej jakosci. "Nic dziwnego", pisze wdowiec, "ze stragany pod Hala Dominikanski wydawaly sie tak marnie zaopatrzone, ostatecznie w Zaduszki kwiaty maja wziecie. Juz poprzedniego dnia, na Wszystkich Swietych, popyt jest czesto wiekszy od podazy..." Chociaz dalie i chryzantemy wygladaly okazalej, wdowa zdecydowala sie na astry. Wdowiec pozostawal niepewny: "Nawet jesli do tego wlasnie straganu zwabily mnie zaskakujaco pozne prawdziwki i podgrzybki, to przeciez po krotkim przestrachu - a moze bylo to bicie dzwonow? - uleglem szczegolnego rodzaju pokusie, nie, sile przyciagania..." Kiedy wdowa z trzech lub czterech wiader wyciagnela pierwszego, potem nastepnego, niezdecydowanie trzeciego astra, odlozyla kwiat, zeby wymienic go na inny i z kolei wyjac czwarty, ktory takze trzeba bylo odlozyc i zastapic, wdowiec zaczal tez wyciagac astry z wiader i wymieniac je wybrednie jak wdowa, przy czym wyciagal rdzawoczerwone, jak ona od poczatku wyciagala rdzawoczerwone; badz co badz do wyboru byly jeszcze bladofioletowe i bialawe. Ta kolorystyczna zgodnosc otumanila go: "Jakaz cicha harmonia! Podobnie jak ona szczegolnie lubie rdzawoczerwone astry, ktore plona sobie spokojnie..." W kazdym razie oboje zawzieli sie na rdzawa czerwien az do chwili, gdy w wiadrach nie bylo juz po niej sladu. Ani wdowie, ani wdowcowi nie starczylo na bukiet. Ona miala juz wrzucic swoja skapa wiazke do jednego z wiader, kiedy zaczelo sie cos, co zowie sie akcja: wdowiec odstapil wdowie swa rdzawoczerwona zdobycz. On podal, ona wziela. Milczace przekazanie. Juz nie do cofniecia. Nieugaszenie plonace astry. Tak skojarzyla sie para. Z wybiciem dziesiatej: byl to kosciol Swietej Katarzyny. To, co wiem o miejscu ich spotkania, stanowi mieszanine mojej po czesci zatartej, to znowu nader wyrazistej znajomosci topografii i dociekliwej pilnosci wdowca, ktorej plonem okraszal po trochu swoje notatki, chocby informacja, ze wzniesiona na planie osmiokata siedmiopietrowa wieza obronna jako polnocnozachodnia baszta narozna wchodzila w sklad wielkich murow miejskich. Nazwano ja zastepczo "Nosem w Garach"*, kiedy nizsza wieza, noszaca dawniej to miano, poniewaz przylegala do klasztoru Dominikanow i pozwalala dzien w dzien zagladac do garnkow klasztornej kuchni, popadala w coraz wieksza ruine, pozbawiona dachu, byla porosnieta przez drzewa i krzaki, wobec czego zwala sie jakis czas "Doniczka", i pod koniec dziewietnastego wieku wraz z pozostalosciami klasztoru musiala zostac zburzona. Na uprzatnietym terenie wybudowano po roku 1895 hale targowa w stylu neogotyckim, zwana Hala Dominikanska, ktora przetrwala pierwsza i druga wojne swiatowa i do dzisiaj pod szeroko sklepiona konstrukcja dachowa w szesciu rzedach budek wystepuje z czasem obfita, czesto nader uboga oferta: z nicmi i wedzona ryba, amerykanskimi papierosami i polskimi ogorkami konserwowymi, makowcami i o wiele za tlusta wieprzowina, plastykowymi zabawkami z Hongkongu, zapalniczkami z calego swiata, kminkiem i makiem w torebkach, serem topionym i perlonami. * Baszta Jacek {przyp. tlum.) Z klasztoru Dominikanow pozostal tylko ponury kosciol Swietego Mikolaja, ktorego wewnetrzny przepych opiera sie calkowicie na czerni i zlocie; poblask dawnych trwog. Ale do hali targowej wspomnienie mniszego zakonu przylgnelo tylko w nazwie, podobnie jak do letniego jarmarku, zwanego Dominikiem, ktory od poznego sredniowiecza przetrzymal wszelkie polityczne zmiany i obecnie tandeta i starzyzna przyciaga miejscowych i turystow. Tam wiec, miedzy Dominikanska Hala Targowa a Swietym Mikolajem, naprzeciw osmiokatnego "Nosa w Garach", znalezli sie wdowiec i wdowa w czasach, kiedy to recznie wymalowany szyld z napisem "Kantor" obwieszczal, ze na parterze wiezy obronnej miesci sie punkt wymiany walut. Ciagly ruch licznej klienteli i lupkowa tablica przy wejsciu, na ktorej dolar amerykanski w stosunku do miejscowej waluty co godzina drozal i drozal, swiadczyly o powszechnej bryndzy. -Czy wolno mi? - Tak zaczela sie rozmowa. Wdowiec chcial zaplacic nie tylko za swoje, rowniez za jej astry, teraz juz jeden bukiet, i wyciagal banknoty z portfela, niepewny wobec tak zasobnych w ze; pieniedzy. Wdowa odpowiedziala z polskim akcentem: - Nic panu n wolno. Byc moze fakt, ze odezwala sie w obcym jezyku, przydal owemu zakazowi dodatkowej ostrosci, i gdyby dorzucone zaraz spostrzezenie: -Wyszedl z tego jednak calkiem ladny bukiet - nie otworzylo wlasciwe rozmowy, przypadkowe spotkanie wdowca z wdowa mozna byloby porow nac ze spadkiem kursu zlotowki. Pisze on, ze jeszcze podczas gdy wdowa placila, wywiazala sie rozmowa grzybach, zwlaszcza o poznych, spoznionych prawdziwkach. Lato, ktore nie chcialo sie skonczyc, i lagodna jesien wymieniono jako przyczyny "Ale kiedy powolalem sie na globalna zmiane klimatu, ona po prosi mnie wysmiala". W bezchmurny lub lekko zachmurzony listopadowy dzien stali oboj zwroceni ku sobie i nic nie moglo oderwac ich od straganu z kwiatami i od prawdziwkow. On zapatrzony w nia, ona w niego. Wdowa smiala czesto. Jej z polska akcentowane zdania poprzedzal lub konczyl smiech, zdawalo sie: nieuzasadniony, zwykly dodatek przed albo po. Wdowcowi spodobal sie ten nieomal przerazliwy smiech, bo w jego papierach figuruja zdania: "Jak dzwonnik*! Nieraz az strach bierze, pewnie, jednakze lubie sluchac, jak sie smieje, nie pytajac o przyczyny jej czestego rozbawienia. Byc moze smieje sie ze mnie, wysmiewa mnie. Ale i to, ze jestem dla niej smieszny, podoba mi sie". Tak stali i stali. Albo: tak stoja pozujac dla mnie, jedna i druga chwilke, zebym sie przyzwyczail. O ile ona byla ubrana modnie - on uznal, ze jest "za bardzo wysztafirowana" - o tyle jemu tweedowa marynarka do kordowych spodni nadawala wyglad swobodny, pasujacy do torby z kamera: turysta lepszej kategorii, z ambicjami. - Jesli kwiaty odpadaja, to czy wolno mi ofiarowac pani przedmiot naszej dopiero co nawiazanej rozmowy, wybierajac kilka prawdziwkow, tego tutaj, tego, tego i jeszcze tego! Prawda, ze wygladaja apetycznie? * Niem. Glockelwogel. Wlasciwie: miekkodziob nagoszyjny (Procnias nudicollis) (przyp. tlum.). Wolno mu bylo. A ona pilnowala, zeby nie odliczyl straganiarce zbyt wielu banknotow. - Tutaj wszystko szalenie drogie! - zawolala. - Ale dla pana z niemieckimi markami wciaz jeszcze tanio. Zadaje sobie pytanie, czy on rachujac w pamieci porownywal swoja walute z liczbami o wielu zerach na zlotowych banknotach i czy powaznie, nie lekajac sie jej smiechu, zastanawial sie nad wypowiedzeniem poznego ostrzezenia przed Czarnobylem i jego skutkami. Pewne jest, ze przed kupnem sfotografowal grzyby i powiedzial, iz jego kamera jest japonskiej produkcji. Poniewaz zrobil to migawkowe zdjecie ukosem z gory, a w kadrze znalazly sie czubki butow przycupnietej straganiarki, fotografia swiadczy o zdumiewajacej wielkosci prawdziwkow. U obu mlodszych brzuchate lodygi sa szersze od wysoko sklepionych kapeluszy; miesista, skrecona w sobie kibic starszych ocieniaja rozlozyste, grubo wywiniete do wewnatrz, to znow na zewnatrz ronda. Kiedy tak lezac w czworke zwracaja ku sobie wysokie i szerokie kapelusze, a przy tym tak sa przez fotografa ulozone, ze bodaj nie nakladaja sie na siebie, tworza martwa nature. I prawdopodobnie to wdowiec dal odpowiedni komentarz; a moze to ona powiedziala: - Piekne jak martwa natura. - W kazdym razie wdowa znalazla w torebce siatke na zawiniete w gazete grzyby, do ktorych straganiarka dolozyla ekstra peczek pietruszki. On chcial niesc siatke. Ona mocno trzymala. On prosil o to. Ona odmawiala: - Najpierw zrobic prezent, a potem jeszcze taszczyc. Drobna sprzeczka, owo droczenie sie, w trakcie ktorego zawartosc siatki nie mogla doznac uszczerbku, trzymala pare pod hala targowa, jak gdyby oboje nie chcieli, jeszcze nie chcieli porzucic miejsca spotkania. Raz on jej odbieral siatke, to znow ona jemu. Nie wolno mu bylo niesc rowniez astrow. Sprzeczali sie jak dobrze zgrana, znajaca sie od dawna para. W kazdej operze mogliby zaspiewac duet, juz bym wiedzial, pod czyja muzyke. A widzow nie brakowalo. Niemo przygladala sie straganiarka. Wokolo swiadkiem bylo wszystko: osmiokatna wieza obronna, jej najnowszy sublokator zatloczony kantor walutowy, z boku rozlozona szeroko, jakby rozdeta od wyziewow hala targowa, posepny Swiety Mikolaj, chlopki z sasiednich straganow i potencjalna klientela; bo pomiedzy tym wszystkim klebil sie i przewalal biednie wsluchany tylko w powszednie klopoty tlum ludzi, ktorych nieduze pieniadze co godzina tracily na wartosci, pode gdy wdowa i wdowiec dojrzeli w sobie nawzajem dodatkowy zysk i chcieli od siebie odstapic. -Musze jeszcze pojsc gdzies indziej. -Gdyby wolno mi bylo towarzyszyc pani. -No, to spory kawalek. -Bylaby to dla mnie prawdziwa przyjemnosc... -Ale ja musze na cmentarz... -Jezeli nie bede zbytnio przeszkadzal... -No, to chodzmy. Ona niosla bukiet astrow. On w siatce na zakupy niosl grzyby. Oni chudy, pochylony. Ona stawiajaca krotkie, rozbrzmiewajace twardym stukotem kroki. On ze sklonnoscia do potykania sie, lekko powloczacy nogami i o dobra glowe wyzszy od niej. Ona niebieskooka w odcieniu farbki, on dalekowidz. Jej wlosy ufarbowane na tycjanowski blond, jego szpakowaty wasik. Ona zabrala ze soba zapach swych natarczywych perfum, on j przytlumiony sprzeciw swojej wody po goleniu. Oboje znikneli w cizbie pod hala targowa. Nie bylo juz tez widac baskijskiego beretu wdowca. Na krotko przed wybiciem jedenastej z wiezy Swietej Katarzyny. A ja? Ja musze podazyc za para. Od kiedy nosil sie z zamiarem przyslania mi do domu swoich obwiazanych sznurkiem papierzysk? Nie mogl mu przyjsc do glowy adres jakiegos archiwum? Musial, duren, we mnie upatrzyc sobie usluznego durnia? Te sterte listow, przedziurkowane rachunki i datowane zdjecia, jego brulion prowadzony raz jako dziennik, to znow jako silos czasochlonnych spekulacji, bezlad gazetowych wycinkow, kasety magnetofonowe - wszystko to lepiej byloby zlozyc u archiwariusza niz u mnie. Powinien byl wiedziec, jak latwo popadam w opowiadanie. Jesli juz nie do archiwum, to czemu nie poslal tego jakiemus skwapliwemu dziennikarzowi? I co mnie zmusilo do gonienia za nim, nie, za nimi obojgiem? Tylko to, ze pol wieku temu siedzielismy jakoby razem, tylek w tylek, na szkolnej lawie? On twierdzi: "W rzedzie pod oknami". Nie moge sobie przypomniec, zebym go mial obok siebie. Gimnazjum realne Swietego piotra. Moze i tak. Ale ja chodzilem tam ledwie dwa lata. Za czesto musialem zmieniac szkole. Raz tak, raz siak zmieszany pot uczniakow. Raz tak, raz siak obsadzone drzewami szkolne podworza. Naprawde nie pamietam, kto gdzie i od kiedy obok mnie gryzmolil ludzikow. Kiedy otworzylem paczke, na wierzchu lezal jego list przewodni: "Na pewno potrafisz cos z tym zrobic, wlasnie dlatego ze wszystko graniczy z niepodobienstwem". Zwracal sie do mnie per ty, jak gdyby czasy szkolne pozostaly dla niego czyms nieprzemijajacym: "W innych przedmiotach z pewnoscia nie byles tuzem, ale Twoje wypracowania juz wczesnie pozwalaly dostrzec..." Powinienem byl odeslac mu jego rupiecie, ale dokad? "W gruncie rzeczy wszystko to mogloby byc wymyslone przez Ciebie, ale mysmy tym zyli, mysmy przezyli to, co stalo sie juz przed dziesiatkiem lat..." Jego list jest postdatowany: napisal go jakoby 19 czerwca 1999. A pod koniec, przy skadinad klarownym toku wywodow, pisze o powszechnych przygotowaniach do uczczenia przelomu tysiacleci: "Jaki niepotrzebny wydatek! Konczy sie przeciez stulecie, ktore zwiazalo sie calkowicie z niszczycielskimi wojnami, masowymi wypedzeniami, nieprzeliczona smiercia. Ale teraz, z poczatkiem nowej epoki, zycie bedzie znow..." I tak dalej. Dajmy temu spokoj. Tylko tyle sie zgadza: spotkali sie 2 listopada przy slonecznej pogodzie, na kilka dni przed runieciem berlinskiego muru. Kiedy moglaby sie byla zaczac historia, jakich wiele, swiat albo czesc tego niezmiennego swiata zaczela sie faktycznie zmieniac, i to nie robiac ceregieli, swinskim truchtem. Wszedzie obalano pomniki. Moj dawny kolega szkolny w swym brulionie przyjmowal do wiadomosci te czesto zwalajace sie rownoczesnie fakty, ale traktowal je jak zwyczajne twierdzenia o faktach. Wrecz niechetnie w nawiasowych zdaniach uzyczal miejsca wydarzeniom, ktore wszystkie razem chcialy, by nazywac je historycznymi, a jego zbijaly z tropu, poniewaz, jak pisze, "odwracaja uwage od tego, co istotne, od idei, od naszej wielkiej, jednajacej narody idei..." I juz jestem w srodku jego, jej historii. Juz gadam, jak bym przy tym byl, o jego tweedowej marynarce, o jej siatce na zakupy, i wciskam mu beret na glowe, poniewaz ten beret istnieje, jak kordowe spodnie i jej pantofle na wysokich obcasach, mianowicie na czarno-bialych i kolorowych zdjeciach, jakie mam przed soba. Podobnie jak numery ich butow godne przekazania byly tez dla niego jej perfumy i wlasna woda po goleniu. Siatka na zakupy to nie wymysl. Pozniej z upodobaniem, ba, maniacko opisuje kazde oczko tego przedmiotu codziennego uzytku, jak gdyby chcial podniesc go do rangi przedmiotu kultu; ale wczesne, juz przy okazji kupna prawdziwkow, wprowadzenie szydelkowej pamiatki rodzinnej - wdowa znalazla siatke w spusciznie po matce - jest moim dodatkiem, tak samo jak antycypowane wprowadzenie baskijskiego beretu. Jako historyk sztuki i w dodatku profesor nie mogl zachowac sie inaczej: jak posadzkowe plyty grobowe i kamienie nagrobne, sarkofagi i epitafia, szkieleciarnie, krypty i zzarte przez mole choragwie pogrzebowe, nalezace wokol Morza Baltyckiego do tradycyjnego wyposazenia gotyckich kosciolow z wypalanej cegly, ktore oczyszczal i uczytelnial, oznaczal heraldycznie i emblematycznie, wreszcie czynil wymownymi przez zwiezle historie rodzinne slawnych ongis patrycjuszowskich rodow, tak teraz wdowie siatki na zakupy - odziedziczyla ona nie tylko te jedna, lecz pol tuzina siatek - byly dla niego swiadectwami minionej kultury, wypartymi przez brzydkie torby ceratowe i skasowanymi radykalnie przez plastykowy worek. Pisze on: "Cztery z siatek na zakupy sa szydelkowej natury, dwie sa wiazane, jak kiedys wiazalo sie recznie sieci rybackie. Z szydelkowych tylko jedna jest jednobarwna, mszystozielona, trzy pozostale i siatki wiazane maja wielobarwne wzory..." I jak w swej pracy doktorskiej objasnia trzy osty i piec roz w herbie teologa Aegidiusa Straucha z plaskorzezby nagrobka u Swietej Trojcy, gdzie Strauch pod koniec siedemnastego wieku byl proboszczem, i wiaze ze zmiennymi kolejami wojowniczego zycia - Strauch spedzil lata na odsiadywaniu twierdzy - tak tez probowal objasniac odziedziczone przez wdowe siatki na zakupy. Poniewaz w przewieszonej przez ramie torebce z cielecej skory nosila stale dwie z szesciu siatek, tlumaczyl te przezornosc panujaca we wszystkich krajach bloku wschodniego gospodarka niedoborow: "Nagle pokazuja sie gdzies swieze kalafiory, ogorki na mizerie albo jak ostatnio latajacy handlarz z bagaznika polskiego fiata sprzedaje banany i juz ma sie pod reka praktyczne siatki, bo torby plastykowe na Wschodzie wciaz jeszcze naleza do rzadkosci". A potem przez dwie strony ubolewa nad upadkiem wyrobow rekodzielniczych i zwyciestwem zachodniego worka ze sztucznego tworzywa jako nad kolejnym symptomem ludzkiej samozaglady. Dopiero pod koniec jego ubolewan wdowie siatki na zakupy staja mu sie na powrot mile, po brzegi wypelnione znaczeniami. I taka siatke, mianowicie jednobarwna, szydelkowa, przypisalem im z wyprzedzeniem przy zakupie grzybow. Pozwalam wdowcowi niesc pamiatke rodzinna i musze przyznac, ze kiedy lekko pochylony czlapie u boku stukajacej obcasami wdowy, nie tylko beret baskijski, ale i siatka na zakupy pasuje do niego jak ulal, jak gdyby nie ona, lecz on ja odziedziczyl, jak gdyby japonska kamera byla tylko wypozyczona, jak gdyby odtad u siebie, w drodze na uniwersytet Ruhry, nosil literature fachowa, grube tomiska traktujace o barokowej emblematyce, w szydelkowej badz wiazanej siatce na zakupy. Nawet jesli nie moge sobie przypomniec kolegi szkolnego o jego nazwisku, to ze swymi zakorzenionymi dziwactwami i poczatkami starczych dolegliwosci jest mi juz dobrze znany; a rowniez wdowa, stawiajaca obok niego krok za krokiem w kierunku cmentarza, dzieki samej tylko sile woli rysuje sie wyrazisciej: juz ona odzwyczai go od czlapania. Dluga, jednakze przyjemna piesza wedrowka, bo wdowa dzielila ja na krotsze odcinki, objasniajac go zwiezlymi, wszystko uzwiezlajacymi zdaniami i od czasu do czasu zanoszac sie swym smiechem dzwonnika. Miedzy kosciolem Swietej Katarzyny a Wielkim Mlynem, w poblizu ktorych w Kanale Raduni prawie nie ma wody, powiedziala: - Juz cuchnie! Ale co tutaj nie cuchnie! - a kolo hotelowego wiezowca "Heveliusa" domyslila sie: - No, szanowny pan to pewnie bedzie mial pokoj z widokiem na miasto z samiusienkiej gory. Dopiero pod boczna sciana biblioteki, a potem przed portalem dawnego gimnazjum realnego Swietego Piotra - obie te prusko-neogotyckie budowle zostaly przez wojne oszczedzone - do glosu doszedl wdowiec. Wyznal, ze we wczesnej mlodosci byl przesiadujacym w bibliotece molem ksiazkowym, nazwal sluzacy nadal za szkole gmach "moja dawna buda" i zawile tlumaczyl jej geneze tego uczniowskiego wyrazenia. Dopiero kiedy mieli za soba kosciol Swietego Jakuba, poniechal opowiadania o tym, co go w mlodzienczych latach ksztaltowalo: jakie to lektury w czytelni biblioteki miejskiej zarazaly go i jednoczesnie uodparnialy. - Nie wyobraza pani sobie, jaki bylem zarloczny. Na przyklad w stosunku do wszystkich monografii artystycznych Knackfussa. Polykalem kazdy tom... A potem przed brama stoczni Lenina - wkrotce pozniej zmieniono jej nazwe- rozciagal sie plac z trzema sterczacymi wysoko krzyzami, na ktorych wisza trzy ukrzyzowane kotwice. Wdowa powiedziala: - Dawno temu byla sobie Solidarnosc - a potem dorzucila jednak jeszcze jedno zdanie, ktore mialo troche zlagodzic szorstkosc jej posmiertnego wspomnienia: - Ale pomniki to my, Polacy, wciaz umiemy budowac. Wszedzie meczennicy i pomniki meczennikow! - Tych slow nie poprzedzal i nie konczyl smiech. Wdowiec dosluchal sie w wypowiedzi wdowy "goryczy graniczacej z rozpacza". Pozostaly jej tylko milczace gesty. Potem wyciagnela z bukietu jednego astra, dolozyla go do kwiatow lezacych u stop muru pamieci i na prosbe wdowca przetlumaczyla mu, linijka po linijce, wyryty na pomniku wiersz poety Czeslawa Milosza: slowa skladajace hold daremnosci. Nastepnie znienacka powiazala sama siebie i swoja rodzine z poeta i jego rodzina jako "uciekinierow wypedzonych ze Wschodu na ziemie zachodnie" i natychmiast zatoczyla kolejny luk: - My wszyscy musielismy wynosic sie z Wilna, jak wy wszyscy musieliscie wyniesc sie stad. Jeszcze na placu, ale juz na odchodnym, siegnela po papierosa. Zeby skrocic dalsza droge obojga na cmentarz: palac wdowa poprowadzila wdowca ze srodmiescia przez wiadukt, ktory od czasu zburzenia obwarowan i zbudowania Dworca Glownego ma pod soba wszystkie tory kolejowe prowadzace z Danzigu lub Gdanska na zachod badz biegnace z zachodu do Gdanska lub Danzigu. Jako ze w notatkach wdowca przeplataja sie dowolnie nazwy polskie i niemieckie, trzymam sie jego niezdecydowanego nazewnictwa, nie mowie: Brama Oliwska, tylko: wdowa poprowadzila go ze srodmiescia do przystanku tramwajowego Olivaer Tor, potem ze skrecajacej w lewo szosy do Kartuz w gore lagodnie wznoszacym sie stokiem Hagelsbergu* do stacji benzynowej dla jezdzacych na benzynie bezolowiowej turystow, naprzeciw ktorej lezy stary, ocieniony przez buki i lipy cmentarz sluzacy dawniej parafianom Bozego Ciala, wyzej Swietego Jozefa i Swietej Brygidy, a na zachodnim skraju kilku pozakoscielnym wspolnotom. Bedac juz od lat przepelniony, zdawal sie nieczynny. Zadna otwarta brama nie dawala przystepu. Szli wzdluz obroslego krzakami plotu. Naprzeciwko sasiedniego cmentarza wojskowego na wznoszacej sie lace z pomnikiem ku czci Armii Czerwonej, na ktorego przedpolu gral w pilke tuzin wyrostkow, znajdowala sie znana wdowie dziura w plocie. *Pol. Grodzisko (przyp. tlum.). I wtedy - ledwie staneli pod drzewami i posrod pojedynczych i podwojnych grobow - wdowiec formalnie przedstawil sie wdowie: - Pozwoli pani, ze sie pani przedstawie, naturalnie o wiele za pozno: nazywam sie Aleksander Reschke. Jej smiech potrzebowal czasu i musial, zwlaszcza miedzy rzedami grobow, wydac mu sie niestosowny, wyjasnil sie jednak, kiedy ona, wciaz jeszcze sie smiejac, odwzajemnila sie: - Aleksandra Piatkowska. W brulionie Reschkego ten zapis przypieczetowuje zrzadzenie losu. Coz z tego, ze jego relacjonujacemu tylko koledze szkolnemu - musieli nas wcisnac na jedna lawe w przedostatniej klasie - ta rownobrzmiennosc wydaje sie zbyt harmonijna, odpowiednia co najwyzej dla spiewogry wedlug znanego pierwowzoru, stosowna dla basniowych postaci, ale nie dla tej skojarzonej przez przypadek pary; trzeba jednak pozostac przy Aleksandrze i Aleksandrze, ostatecznie jest to ich historia. Ale rowniez wdowca i wdowe, jak ich dotychczas nazywalem, nawet jesli nie mogli byc swiadomi tego, ze spotkali sie jako ludzie owdowiali, bliskosc imion zapewne wystraszyla. Chcac zaznaczyc swa niezaleznosc, Aleksandra Piatkowska ruszyla w droge miedzy kwaterami. Zniknela za nagrobkami, wylonila sie ponownie, znow zginela z oczu, oddalala sie; a Aleksander Reschke rowniez zachowywal odstep. Czlapal po omszalych sciezkach, gdzie szelescily jesienne liscie. Jego baskijski beret zasloniety, znow widoczny. Jakby bez celu zatrzymywal sie przy tym, przy owym nagrobku: duzo diabazu i wypolerowanego na wysoki polysk granitu, malo piaskowca, marmuru i muszlowca. Wszystkie nagrobki pod polskimi nazwiskami podawaly daty smierci od konca lat piecdziesiatych, z wyjatkiem owych licznych, ciagnacych sie rzedami w polozonej na uboczu kwaterze grobow dzieciecych z roku 1946, roku zarazy: drewniane krzyze i kamienie nagrobne w ksztalcie poduszek. Ciszy pod cmentarnymi drzewami nie macily dalekie wrzaski grajacych w pilke wyrostkow, nie docieraly nawet odglosy ze stacji benzynowej. Czytam: "Tutaj na nowo uswiadomilem sobie sens wyrazenia "cmentarny spokoj". Jednakze Aleksander Reschke prowadzil poszukiwania. Znalazl na skraju cmentarza dwa przekrzywione nagrobki, pozniej dwa dalsze, calkowicie zarosniete, i mial klopoty z odczytaniem na nich czegokolwiek. Odleglymi w czasie datami smierci - od poczatku lat dwudziestych do polowy czterdziestych - i inskrypcjami nad nazwiskami - "Tutaj spoczywa w Bogu", "Smierc jest brama zycia" albo "Tu lezy nasza kochana Mama i Babcia" - przypominaly o czasie zaprzeszlym tego miejsca wiecznego spoczynku. Reschke odnotowuje: "Takze te nagrobki ze zwyklego tu materialu: diabaz i czarny granit szwedzki". Na chwilke zostawiam go przy ocalalych nagrobkach. Pani Piatkowska pewnie tymczasem wstawila bukiet astrow do wazonu na grobie swych rodzicow. Twierdze, ze ta podwojna mogila, okolona bukszpanem, jest mniej zarosnieta niz mogily sasiednie. Ojciec zmarl w piecdziesiatym osmym, matka w szescdziesiatym czwartym. Oboje nie dozyli siedemdziesiatki. We wszystkich kwaterach moge zaobserwowac zaduszkowy ruch: tu i owdzie zapalone znicze na grobach swiadczyly o tym, ze odwiedzil je ktos, kto juz sobie poszedl. Ale wdowa i wdowiec nie rozgladali sie wokolo. -Bylam u mamy i taty. Moj zmarly maz lezy na lesnym cmentarzu w Sopocie. - Powiedziala to Aleksandra Piatkowska stajac obok Aleksandra Reschkego, ktorego ocalale nagrobki oderwaly od terazniejszosci; glos rozbrzmiewajacy z boku i zza plecow pewnie go przestraszyl, w kazdym razie przywolal do rzeczywistosci. Znowu para. Poniewaz ona wyjawila mu swoje wdowienstwo, powinien byl i on powiedziec o smierci zony, a rowniez o wczesnej, zbyt wczesnej smierci rodzicow, ale zaczal mowic o swoim zawodzie, poinformowal, ze jest doktorem historii sztuki i profesorem wykladajacym w Zaglebiu Ruhry, w imie dokladnosci nie pominal tematu napisanej dziesiatki lat temu pracy doktorskiej, "Plyty nagrobne i epitafia w gdanskich kosciolach", i dopiero teraz, znienacka, wspomnial o smierci zony: - Edith zmarla piec lat temu. Wdowa milczala. Potem podeszla blizej, jeszcze o krok blizej do przekrzywionych nagrobkow, ktore byly dla wdowca godne uwagi. Nagle i jak na to miejsce zbyt glosno wybuchla: - To wstyd dla Polakow! Usuneli wszystko, gdzie bylo cos napisane po niemiecku. Tutaj i wszedzie. Takze na lesnym cmentarzu. Nie chcieli zmarlych zostawic w spokoju. Wszystko po prostu zrownali z ziemia. Juz wkrotce po wojnie i pozniej. Gorsi jeszcze niz Rosjanie. I to, zbrodniarze, nazywaja polityka! Sledzac zapiski Reschkego widze, ze probowal on uspokoic wzburzona wdowe podajac jako przyczyny, w tej mniej wiecej kolejnosci, najazd na Polske, konsekwencje wojny i ze wszystkich stron przesadnie akcentowany nacjonalizm: Naturalnie niszczenie cmentarzy graniczy z barbarzynstwem. Rowniez jemu, musi to przyznac, na widok takich zapomnianych nagrobkow robi sie smutno. Z pewnoscia nalezy sobie zyczyc bardziej ludzkiego obchodzenia sie ze zmarlymi. W koncu grob to ostateczny wyraz czlowieka. Ale badz co badz w duzej mierze uchroniono przed wandalizmem plyty na grobach patrycjuszowskich rodow niemieckiego pochodzenia we wszystkich wazniejszych kosciolach, takze w kosciele szpitalnym pod wezwaniem Bozego Ciala. Nie, nie, on rozumie jej trudny do usmierzenia gniew. Bliskie mu jest pragnienie pewnosci, ze groby najblizszych znajduja sie w dobrym stanie. Za pierwsza po wojnie bytnoscia w Gdansku -"To bylo wiosna piecdziesiatego osmego, kiedy siedzialem nad moja praca doktorska" - chcial odwiedzic grob dziadkow ze strony ojca na ongis Zjednoczonych Cmentarzach. O tak, to bylo straszne: zobaczyc to spustoszone, nawiedzone jakby przez nieokielznana zlosliwosc miejsce. -Ten widok! Niech mi pani wierzy, pani Piatkowska, ze rozumiem pani oburzenie. Mnie stac bylo tylko na smutek, ktory zostal zrelatywizowany przez fakty z czasem juz historyczne. W koncu to my pierwsi dopuscilismy sie tego barbarzynstwa. Nie mowiac o wszystkich innych ogromnych zbrodniach... Para zdawala sie stworzona do takich rozmow. On opanowal wysoki ton podnioslej mowy; ona potrafila wiarygodnie wpadac we wscieklosc. Pod sterczacymi wysoko, wyroslymi na przekor wszelkim politycznym perturbacjom bukami i lipami, ktore pozbywaly sie lisci, i w obliczu obu przekrzywionych nagrobkow wdowa i wdowiec zgodzili sie, ze gdzies, a juz z cala pewnoscia na cmentarzach, musi konczyc sie przekleta polityka. Mowi sie przeciez - zawolala ona - ze ze smiercia wrog przestaje byc wrogiem. Nazywali sie wzajem panem Reschke i pania Piatkowska. Odprezeni po obustronnych wyznaniach spostrzegli nagle, ze w poblizu i w oddali inni jeszcze ludzie skladajac kwiaty i zapalajac znicze czcili pamiec swoich zmarlych. I dopiero teraz wdowa powiedziala to, co brulion wdowca i utrwalil doslownie: - Oczywiscie mama i tata o wiele bardziej woleliby lezec na cmentarzu w Wilnie, nie tutaj, gdzie wszystko bylo obce i obce pozostalo. Czy bylo to juz owo elektryzujace zdanie? Czy tez nad ich cmentarna rozmowa nadal dazyly usuniete kamienie nagrobne? Moj dawny kolega szkolny, ktory zrobil doktorat i dochrapal sie profesury, Reschke, ten mistrz wznioslych tyrad, przekazal mi co prawda zbior uszeregowanych! nastrojowych obrazow - "Jesienne drzewa stanowia niemy komentarz? do tego siedliska przemijalnosci..." albo: "Tak to wybujaly bluszcz przetrzymal przymusowa likwidacje cmentarza i w stosowny dla siebie sposob! pozostal zwycieski, jesli nie niesmiertelny..." - ale dopiero po krytycznej uwadze: "Czy koniecznie musiala palic na cmentarzu!", wyznaje: "Czemu ociagalem sie z opowiedzeniem Aleksandrze o z pewnoscia wielkich nadziejach moich rodzicow, ktore - rzadko wypowiadane - mialy tylko ten cel: dostapic pogrzebania w rodzinnych stronach, moc kiedys jedna spoczac w ojczystej ziemi; aczkolwiek oboje nie spodziewali sie powrotu za zycia? Jak rodzice Aleksandry musieli oswoic sie z obczyzna". Para pozostala. Jej cmentarna rozmowa nie miala konca. Wreszcie znalezli lawke z lanego zelaza, ktorej udalo sie przetrwac wraz z bluszczem. Siedzieli oslonieci cisowym gaszczem. Wedlug zapiskow Reschkego jedynie pobliska wielka stacja benzynowa byla z tego swiata, wyrostkom gra w pilke na przedpolu cmentarza zolnierzy sowieckich nie sprawiala juz przyjemnosci. I palac, ciagle palac, jak gdyby kurzenie papierosow sprzyjalo wspominaniu, Aleksandra tak teraz nazywa sie oni w jego papierach opowiadala o swym dziecinstwie i latach mlodzienczych w Wilnie, jak zwie sie po polsku Vilnius czy Wilna. - To wszystko, odebrane przez Pilsudskiego Litwie, znow nalezalo do Polski. Bylo biale od baroku. A wokol pieknego miasta rosl las, nie konczacy sie las... Potem, po zabawnych historyjkach szkolnych, w ktorych byla mowa o przyjaciolkach, w tym dwoch Zydowkach, o wakacjach na wsi i o zbieraniu stonki ziemniaczanej, raptownie urwal sie jej watek: - Tylko w czasie wojny bylo w Wilnie strasznie. Widze jeszcze zabitych lezacych na ulicy. Znow zgielk wielkiej stacji benzynowej. Cmentarne drzewa bez ptakow. Palaczka, niepalacy. Para na lawce z lanego zelaza. A potem nagle, poniewaz naglosc lezala w jej naturze i poniewaz do rownobrzmiennosci imion i wspolnego obojgu stanu owdowienia chciala dorzucic jeszcze parzystosc, zaskoczyla go jej deklaracja zawodowa: - Jestem z tej branzy co pan. Ale historie sztuki studiowalam tylko szesc semestrow i gdzie mi tam do profesury. Za to mam praktyke, duza praktyke! Reschke dowiedzial sie, ze Piatkowska od dobrych trzydziestu lat pracuje jako konserwatorka wyspecjalizowana w pozlotnictwie. - No, robie wszystko. Pozlacanie matowe i blyszczace folia z dukatowego zlota. Nie tylko barokowe anioly, takze polimentacyjna pozlota na marmurowych stiukach. I dobrze sobie radze z rzezbionymi w drzewie rokokowymi oltarzami. W ogole z oltarzami. Mam ich za soba juz ze trzydziesci w kosciele Dominikanow i wszedzie. Material dostajemy z Drezna, z VEB Blattgold, gdzie jest upanstwowiona wytwornia zlotej folii... Pod cmentarnymi drzewami, ktore ogolacaly sie w oczach, musialo dojsc do fachowej wymiany zdan miedzy emblematykiem a pozlotniczka przyozdobionych zawijasami emblematow! Kiedy on opowiedzial o trzydziestu osmiu wymienionych przez Curickego epitafiach u Marii Panny, ona zdala sprawe ze swej pracy nad pozlacaniem dawno zatartego epitafium z roku 1588. On mowil o niderlandzkim manieryzmie, ona jako godne pozlocenia wymieniala pol konia na czerwonym polu i trzy lilie na niebieskim tle w herbie Jakobusa Schadiusa. On chwalil anatomie szkieletow, ktore na reliefie powstaly z grobow, ona przypominala mu zlote na czarnym tle w dolnym podluznym owalu. On zwabial ja po schodach w dol do krypty, ona prowadzila go u Swietego Mikolaja od oltarza do oltarza. Nigdy miedzy nagrobkami nie mowilo sie tyle o zlotych tlach, zlocie polerskim, recznym pozlacaniu i rzemieslniczych przyborach, poduszce zlotniczej, nozu zlotniczym. Zdaniem Reschkego, ktory siegnal az do grobow faraonow, nalezaloby obwolac zloto wlasciwa barwa zmarlych: zloto na czarnym. To mieniace sie pomiedzy czerwonym a zielonym zlotem rozpromienienie. - Zloty odblask smierci! - zawolal i wciaz bylo mu malo. Dopiero gdy Piatkowska opowiedziala o pracy sprzed lat, dzieki ktorej szczegolowo zaznajomila sie z prospektem organow z kosciola Swietego Jana, wywiezionym w czasie wojny i w ten sposob ocalalym, znow rozbrzmial jej smiech: - Takich rzeczy powinno byc wiecej. Wy kupujecie za marki niemieckie nowiutkie organy do kosciola Marii Panny. My upiekszamy stary prospekt zlota folia, co nie kosztuje duzo. Potem milczeli. A raczej: to ja przypuszczam, ze miedzy obojgiem zapadlo milczenie. Ale powolanie sie na niemiecko-polska wspolprace w sprawie organow i organowego prospektu mialo znow elektryzujacy walor. W brulionie Reschkego jest napisane: "Tak powinno byc! Dlaczego nie jednako sensownie w innej dziedzinie?" Mozliwe, ze palaczka i niepalacy jeszcze przez dwa, trzy papierosy chloneli cmentarny nastroj. Moze ich idea przybrala pierwszy ksztalt, aby ulotnic sie z papierosowym dymem. W kazdym razie wisiala w powietrzu, chciala, zeby ja pochwycic. Reschke informuje, ze Aleksandra potem jeszcze zaprowadzila go, nie, zaprosila na grob swoich rodzicow: - Bede rada, jesli zechce pan pojsc na grob mamy i taty. Wobec dwoch zniczy po obu stronach wazonu z rdzawoczerwonymi astrami przed szeroka granitowa tablica - nawiasem mowiac ze swiezo pozloconym napisem - to znowu wdowa znienacka dala impuls akcji. Jak gdyby otrzymawszy przy grobie rodzicow matczyna rade, Piatkowska wskazala na szydelkowa pamiatke rodzinna, w dalszym ciagu niesiona przez profesora, zasmiala sie krotko i powiedziala: - Teraz przyrzadze nam grzyby z siekana pietruszka. Przez dziure w cmentarnym plocie przeniesli sie do terazniejszosci wczesnego popoludnia. Tym razem wdowa niosla siatke z zakupami. Wdowiec musial sie podporzadkowac i ponownie nie odwazyl sie wspomniec o Czarnobylu i jego nastepstwach. Wsiedli do tramwaju i pojechali mijajac Dworzec Glowny do Hohes Tor, ktora nosi nazwe Bramy Wyzynnej. Aleksandra Piatkowska mieszkala przy ulicy Ogarnej, ktora biegnac z prawej strony rownolegle do Dlugiej podaza sladem dawnej Hundegasse. Ta ulica, podobnie jak cale srodmiescie wypalona pod koniec wojny do resztek fasad, zostala w latach piecdziesiatych ludzaco wiernie odbudowana i jak wszystkie glowne i boczne ulice zmartwychwstalego miasta domaga sie gruntownego odnowienia: z gzymsow sypie sie skruszaly stiuk. Reschke widzial, jak luszcza sie pecherzowate tynki. Nawiewane z portu opary siarki zeszpecily wszystkie wykute w kamieniu figury ze szczytow. Przedwczesnie postarzyly. Przy kilku szczegolnie zniszczonych fasadach staly juz znowu rusztowania. Czytam: "Temu wielce podziwianemu, kosztownie podtrzymywanemu zludzeniu nie ma konca". Jako ze mieszkania w historycznym obrebie Starego i Glownego Miasta z uwagi na swa atrakcyjnosc byly przydzielane nie bez stronniczosci, Piatkowskiej na pewno przydalo sie utrzymane do poczatku lat osiemdziesiatych czlonkostwo Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a jeszcze bardziej jej praca jako wyroznianej odznaczeniami konserwatorki. Mieszkala tam od polowy lat siedemdziesiatych. Przedtem z synem i mezem, az do jego przedwczesnego przejscia na emeryture - Jacek byl w marynarce handlowej - zajmowala dwa pokoje w nowym osiedlu miedzy Sopotem a Orlowem, w zwiazku z czym miala daleko do pracy w srodmiejskich warsztatach; zrozumiale, ze skarzyla sie w partii. Jako dlugoletnia czlonkini - nalezala juz w piecdziesiatym trzecim, podczas swiatowego festiwalu mlodziezy w Bukareszcie - uwazala, ze moze zadac mieszkania w poblizu. Wowczas pracownie konserwatorow i pozlotnikow znajdowaly sie w Bramie Zielonej, renesansowej budowli, ktora zamyka ulice Dluga i Dlugi Targ od wschodu, wychodzac na rzeke, na Motlawe. W pare lat po przeprowadzce na Ogarna jej maz umarl na bialaczke. A kiedy Witold, pozno urodzony jedyny syn, zaraz na poczatku lat osiemdziesiatych - ledwie general oglosil stan wojenny - uciekl na Zachod, aby studiowac w Bremie, w ciasnym dawniej, obecnie przestronnym trzypokojowym mieszkaniu wdowa byla sama, ale nie nieszczesliwa. Podwojnej kamienicy przy Ogarnej 78/79, jak poza tym zadnej przy tej ulicy, dzieje zabudowy przyznaly taras w postaci przedproza. W stanie wojennym na samym dole, majac osobne wejscie, zainstalowala sie rzadowa agencja "Interpress", ktora szukala teraz prywatnego statusu. Obszerne przedproze oddzielaly od ulicy kute w piaskowcu reliefy: amorki bawiace sie z Amorem. Reschke ubolewal nad ich stanem: "Nalezaloby sobie zyczyc, zeby te wesole swiadectwa kultury mieszczanskiej byly chronione przed grzybem i omszeniem". Mieszkanie na trzecim pietrze lezalo u konca ulicy, ktora jak wszystkie biegnace na wschod ulice Glownego Miasta konczy sie brama, Brama Krowia, wychodzaca na Motlawe. Patrzac z bawialni widzialo sie smukla wieze ratusza i plaska wieze kosciola Marii Panny, obie w gornej jednej trzeciej jakby uciete przez szczyty przeciwleglego ciagu kamienic. Z pokoju syna, obecnie pracowni Piatkowskiej, roztaczal sie widok na poludnie ponad trasa szybkiego ruchu. Tam w zwanej niegdys Zabim Krukiem czesci przedmiescia pozostal tylko kosciol Swietego Piotra. Wdowa pokazala takze wdowcowi wychodzaca rowniez na poludnie sypialnie z przylegajaca lazienka. A w kuchni obok bawialni Aleksandra Piatkowska powiedziala: - No i widzi pan, ze zyje sobie w luksusie, jesli to porownac z ogolna sytuacja. Dlaczego, do diabla, poszedlem razem? Co mnie zmusza do gonienia za nimi? I co mialem do roboty na cmentarzach albo przy Ogarnej? Dlaczego w ogole daje sie nabierac na jego spekulacje? Moze dlatego, ze wdowa... W swoich notatkach Reschke, zaraz po opisaniu trzypokojowego mieszkania, spogladajac wstecz raz jeszcze poddal sie dzialaniu jej oczu: "Pod cmentarnymi drzewami farbkowata niebieskosc jej spojrzenia zamienila sie w jasnoniebieskosc, przy czym promieniejaca jasnosc potegowaly czarne, jak sadze, zbyt czarno powleczone tuszem rzesy. Niczym bezladnie sterczace wlocznie ogradzaly one gorne i dolne powieki. Do tego po wielekroc rozgalezione zmarszczki od smiechu..." I potem dopiero zacytowal swoje dane co do sytuacji mieszkaniowej na Zachodzie: - Ja tez po smierci zony - to byl rak - i odkad corki sa poza domem, zamieszkuje rzeczywiscie obszerne trzypokojowe mieszkanie, cos w rodzaju apartamentu, jednakze w niepozornym nowym bloku z niezbyt imponujacym widokiem. Przemyslowy krajobraz, urozmaicony stosunkowo licznymi terenami zielonymi... Tu docierajace do kuchni, dlugotrwale i tragicznie brzmiace kuranty z wiezy ratusza przerwaly ich porownywanie mieszkan na Wschodzie i na Zachodzie; czesto jeszcze bedzie im przerywala ta wpadajaca w ucho melodia. Po ostatnim dzwieku wdowa skomentowala: - Troche glosno. Ale mozna sie przyzwyczaic do tego dzwonienia. Z jego brulionu wiem, ze do siekania pietruszki przypasala mu fartuch. Oczyscila cztery grubobrzuche, osloniete wypuklym kapeluszem z szerokim rondem prawdziwki, ktorych nozki nie byly ani zdrewniale, ani robaczywe. Malo odpadkow: poza mszystym spodem grzybich kapeluszy drobne slady slimaczej zarlocznosci. Potem on nalegal, ze pomoze jej obierac ziemniaki. Idzie mu to jak z platka, poniewaz od smierci zony nabral wprawy. Wypelniajaca kuchnie won grzybow zmusila oboje do poszukiwania najtrafniejszych okreslen. Nie moge doczytac sie u Reschkego, kto z nich, on czy ona, zaryzykowal wyrazenie "podniecajacy zapach". Jemu prawdziwki przypominaly dziecinstwo, kiedy to z babcia ze strony matki w lasach mieszanych wokol Zaskoczyna zbieral kurki. - Takie wspomnienia zapadaja glebiej niz wszystkie potrawy z grzybow, jakie trafiaja na stol we wloskich gospodach, ostatnim razem w Bolonii, kiedy z zona... Ona ubolewala nad tym, ze jeszcze nigdy nie byla we Wloszech, ale dluzsze pobyty w Niemczech Zachodnich i w Belgii stanowily jakas rekompensate: - Polscy konserwatorzy przynosza dewizy. No, jak polskie tuczone gesi, sa dobrzy na eksport. Pracowalam juz w Trewirze, Kolonii i Antwerpii... "Ona niekiedy wykorzystuje kuchnie jako warsztat", pisze Reschke i wskazuje na regal pelen butelek, puszek i narzedzi. Grzyby przytlumily dominujacy poczatkowo zapach pokostu "i ponadto perfumy Aleksandry". Wstawiwszy ziemniaki wdowa rozpuscila maslo na patelni i pokroila grzyby na plasterki grubosci malego palca, ktore smazyla na srednim ogniu. Wdowiec uczyl sie wymawiac po polsku "maslo". Ona znowu teraz palila, nad kuchenka, co jemu przeszkadzalo. Godne odnotowania bylo dla niego, ze nie tylko on przy obieraniu ziemniakow, ale i ona przy czyszczeniu grzybow musiala siegnac po okulary: "W domu nosi swoje na plecionym jedwabnym sznurku na szyi". Widze go, jak otwiera futeral, wyjmuje okulary, otwiera uszka, chucha na szkla, przeciera, wklada, zdejmuje, sklada, chowa i zamyka w solidnie staromodnym futerale. Jej oprawka - "Zrobilam sobie piekny prezent w Antwerpii" - rzuca sie podobno w oczy dzieki obramowaniu ze strasu. Jego okraglookie okulary w orzechowej rogowej oprawce pozwalaja patrzec uczenie. Teraz oboje zdejmuja okulary. Pozniej, po datowanej antycypacji przelomu tysiacleci, napisze on: "Chodze o lasce, prawie osleply..." Najpierw wdowa chciala nakryc powleczony cerata stol kuchenny: - Zjemy juz tutaj. W kuchni zawsze jest przyjemnie. - Potem jednak mieli przejsc do bawialni. Meble z lat szescdziesiatych, pare rzeczy w stylu rustykalnym. Kanapa z dwoma fotelami. Przeladowany, lekko przechylony regal z ksiazkami. Na scianach oprawione w ramki reprodukcje staroflamandzkich mistrzow, ale tez upiorny Ensor: Wjazd Chrystusa do Brukseli. Na desce do przypinania fotografie: Porta Nigra, ratusz w Antwerpii, kamienice cechowe. Miedzy kryminalami i powiesciami z polskiej literatury powojennej wielgachne tomy o tematyce morskiej. Stol przykrywa kaszubskie plotno z wyszytym tulipanowym wzorem. Zdjecia na oszklonym kredensie ukazuja meza wdowy w marynarskim mundurze, ja z mezem na sopockim molo oraz matke i syna przed portalem oliwskiej katedry: matka smiejaca sie, jak pisze Reschke, "oczami jak gwiazdki", syn ponuro zamkniety w sobie, oficer w sluzbie administracyjnej marynarki handlowej spokojnie spoglada przed siebie. -No, widzi pan - powiedziala Piatkowska wnoszac parujace polmiski - moj maz byl jeszcze wyzszy. Prawie o dwie glowy wiekszy ode mnie. Wdowiec troche za dlugo mitrezyl z ogladaniem zdjec z mola. - Niech juz pan przyjdzie, bo bedzie zimne. Siedzieli naprzeciwko siebie. Poszla im butelka bulgarskiego czerwonego wina. Wdowa na koniec wymieszala grzyby ze smietana, calosc lekko popieprzyla i posypala maczasto rozpadle ziemniaki siekana pietruszka. Dolewajac Reschke zabrudzil obrus. Skwitowana smiechem plama z czerwonego wina. Posypana sola. Znowu elektroniczne kuranty z ratusza: tragiczne, heroiczne. - To melodia do slawnego tekstu Marii Konopnickiej -powiedziala wdowa. - Nie rzucim ziemi, skad nasz rod... Z grzybow nie mialo prawa nic zostac. I dopiero przy kawie w malych filizaneczkach, z fusami, jak lubia Polacy, niepalacego i palaczke dopedzila cmentarna rozmowa. Z poczatku tylko szkolne historyjki. Wilno ciazylo: - Nie wolno nam bylo uczyc sie w liceum. Zabrali obie moje przyjaciolki. A tata stracil cukrownie... Potem dopiero wtracil sie Reschke, z banalnego raczej przypadku czyniac wyznanie: Z rodzicami i bracmi mieszkal kiedys po drugiej stronie Ogarnej w domu o prostym szczycie, bez przedproza, scislej mowiac: w jego oryginale. Ojciec byl urzednikiem pocztowym, juz za czasow Wolnego Miasta. Pracowal na Poczcie Glownej, tylko dwie przecznice stad. -Nawiasem mowiac grob rodzinny moich dziadkow ze strony ojca, polozony w srodkowej czesci Zjednoczonych Cmentarzy, byl juz wtedy zastrzezony dla moich rodzicow... -Jak u mamy i taty! - zawolala wdowa. - Oni zawsze wiedzieli, gdzie na cmentarzu w Wilnie bedzie miejsce ich ostatniego spoczynku... I teraz dopiero zaswitalo, rozjasnilo sie w glowach, narodzila sie, bez bolu, mysl, wdowcowi i wdowie udalo sie dostroic idee, ktorej prosta melodia miala sie okazac samograjem, gdyz do tak ogolnoludzkich odczuc odwoluje sie po polsku i po niemiecku. To dluga rozmowa przy coraz to na nowo zaparzanej kawie po kilkakrotnym wysluchaniu pobliskich kurantow "krotko przed wybiciem dziewiatej" musiala rozniecic te idee, uznac ja za swoja i wreszcie podniesc do rangi idei sluzacej pojednaniu narodow. Ona byla zdolna do entuzjazmu, on wykorzystal swoj temat, "Stulecie wypedzen", i wyliczal wypedzonych lub przymusowo przesiedlonych. Wszystkich, ktorzy musieli uciekac, Ormian i Tatarow krymskich, Zydow i Palestynczykow, Bengalczykow czy Pakistanczykow, Estonczykow czy Lotyszy, Polakow i wreszcie Niemcow z calym dobytkiem podazajacych na Zachod. - Widu zostalo na szlaku, nieprzeliczone trupy. Tyfus, glod, zimno. Miliony. Nikt nie wie, gdzie leza. Pogrzebani na skraju drogi. Pojedyncze i masowe groby. Albo pozostal tylko popiol. Fabryki smierci, ludobojstwo, zbrodnia wciaz jeszcze niepojeta. Dlatego powinnismy dzisiaj, w Zaduszki... Potem Reschke mowil o wlasciwej czlowiekowi potrzebie spoczecia na wieki tam, gdzie przed ucieczka albo wymuszonym przesiedleniem mial swoje miejsce, przypuszczal, ze ma, szukal i znalazl, odnalazl na nowo, mial je zawsze, od urodzenia. Powiedzial: - To, co nazywamy ziemia rodzinna, jest przez nas doswiadczane mocniej anizeli same pojecia ojczyzny czy narodu, dlatego tak liczni, z pewnoscia nie wszyscy, ale w miare starzenia sie coraz liczniejsi ludzie zywia pragnienie, zeby byc pogrzebanym niejako u siebie, pragnienie zreszta, ktore przewaznie pozostaje gorzko niespelnione, bo czesto okolicznosci stoja mu na przeszkodzie. My jednak powinni bysmy mowic o prawie naturalnym. W katalogu praw czlowieka nalezaloby wreszcie zagwarantowac rowniez i te zasade. Nie, nie mam na mysli postulowanego przez dzialaczy naszych uciekinierskich zwiazkow prawa do ziemi rodzinnej - wlasciwa nam ziemie rodzinna utracilismy w sposob zawiniony i ostateczny - ale o prawo zmarlych do powrotu w swoje strony mozna by bylo, powinno by sie, nalezaloby sie upominac! Przypuszczam, ze profesor doktor Reschke wyglaszal ten wyklad jak i dalsze mysli o smierci i czlowieczym miejscu ostatniego spoczynku przechadzajac sie tam i z powrotem i jakby zwracajac sie do wiekszego audytorium. Mial sklonnosc do przechodzenia do rzeczy dopiero po dluzszej mowie, przy czym ledwie wypowiedziane zuchwalosci natychmiast stawial na powrot pod znakiem zapytania. Ona przeciwnie. Aleksandra Piatkowska chciala jednoznacznosci. - Co to ma znaczyc: mogloby, powinno by, nalezaloby! To ladny koniunktyw. Uczylam sie go. Ale lepiej jest: moze, powinno, nalezy! My to zrobimy natychmiast. I powiemy glosno, gdzie sie konczy polityka i zaczyna czlowiek, mianowicie kiedy jest martwy i nic juz nie ma w kieszeni, tylko jeszcze ostatnie zyczenie, jak mowili mama i tata, do samego konca, bo pozostali obcy, nawet jesli mama na wycieczce w kaszubskie gorki wolala nieraz: Pieknie tu jak w domu! Tylko bedac wzburzona - a w toku wieczornej rozmowy przy zbyt duzej ilosci kawy pewnie ja raz za razem, zwlaszcza po dluzszych koniunktywnych zdaniach profesora, ogarnialo wzburzenie - wdowa czesciej niz zwykle pomijala rodzajniki i potykala sie w niemieckiej skladni. Doslownego cytowania jej tutaj wymaga relacja, ktora obarczyl mnie Reschke. Teraz, kiedy idea sie wyklula, nie moge juz sie wycofac. Poza tym w jego liscie, ktory przyszedl z papierzyskami, roi sie od kompromitujacych mnie przytykow. Na przyklad mialem jakoby, budzac podziw jego i innych uczniow, polknac zywa ropuche. Wiec polykam powtornie, zgodnie z zyczeniem. Reschke pewnie juz na targu, a najpozniej na cmentarzu zapytal Piatkowska, skad zna niemiecki, nie szczedzac oczywiscie komplementow. Dokladne informacje przynosi jego brulion dopiero pozniej: "Matka nie, ale ojciec mowil po niemiecku. W Poznaniu mogla ona obok historii sztuki jako drugi kierunek studiowac germanistyke. A jej maz, ktory ponadto podobno plynnie mowil po angielsku, musial byc jak belfer: >>Poprawial kazdy blad, taki byl!<< Skorzystal na tym Witold, jej syn. Tylko mowi on, jak twierdzi Aleksandra, o wiele za skomplikowanie. O niej tego nie mozna powiedziec. To prawda. Ostatecznie nie sposob nie zauwazyc, ze mojej eksportowanej za dewizy pozlotniczce pomoglo kilka pobytow za granica. Mowi ona: >>Trzy miesiace w Kolonii, cztery w Trewirze, za kazdym razem cos czlowiekowi zostanie w pamieci<<. Niedawno spiewala nawet kolonskie karnawalowe przeboje, kiedy pojechalismy nagrywac na Zulawy". To bylo pozniej, kiedy ich idea szerzyla sie juz niejako samoczynnie. Ale gdy za pierwszym podejsciem chodzilo o prawo zmarlych, Piatkowskiej brakowalo slow. Miedzy polskie okrzyki wdzieraly sie jej uwolnione od rodzajnikow niemieckie zdania glowne i poboczne: - Miejsce ostatniego spoczynku musi byc swiete... Przyjdzie wreszcie pojednanie... Nauczylam sie niemieckiego slowa: Friedhofsordnung... Niemiecki porzadek! No, zrobmy niemie