Gunter Grass Wrozby kumaka Przelozyl SLAWOMIR BULAT Wydawnictwo Morskie Gdansk 1992 Tytul oryginalu UnkenrufeProjekt okladki i strony tytulowej JAN MISIEK Grafika na okladce Gunter Grass Copyright (C) 1992 by Gunter Grass Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Morskie. Gdansk 1992 ISBN 83-215-5779-1 Helenie Wolff 1 Przypadek postawil wdowca obok wdowy. A moze przypadek nie mial nic do rzeczy, poniewaz ich historia zaczela sie w Zaduszki? W kazdym razie wdowa byla juz na miejscu, kiedy wdowiec potknal sie, stracil na chwile rownowage, ale nie upadl.Stanal obok niej. Numer butow czterdziesci trzy obok numeru butow trzydziesci siedem. Przy straganie chlopki, ktory oferowal zebrane w koszyku i rozpostarte na gazecie grzyby, do tego ciete kwiaty w trzech wiadrach, wdowiec i wdowa znalezli sie nawzajem. Chlopka przysiadla z boku hali targowej miedzy innymi chlopkami i plonem ich malych ogrodkow: selerem, brukwia wielkosci dzieciecej glowki, szczypiorkiem i burakami. Jego dziennik potwierdza, ze bylo to w Zaduszki, i wyjawia numery butow. O potkniecie przyprawil go brzeg chodnika. Ale slowo "przypadek" u niego nie wystepuje. "Tego dnia i o tej godzinie - z wybiciem dziesiatej - zetknelo nas chyba zrzadzenie losu..." Jego starania, zeby ukonkretnic trzecia, niemo posredniczaca osobe, daja mglisty efekt, podobnie jak podejmowane kilkakrotnie proby okreslenia koloru jej chustki na glowie: "Nie byla to wlasciwa umbra, raczej brunatnosc ziemi niz czern torfu..." Lepiej wychodza mu cegly klasztornego muru: "Cale w strupach..." Reszte musze sobie wyobrazic. Zaledwie pare gatunkow cietych kwiatow stalo jeszcze w wiadrach: dalie, astry, chryzantemy. Koszyk wypelnialy podgrzybki brunatne. Cztery czy piec nadgryzionych przez slimaki prawdziwkow lezalo rzedem na tytulowej stronie starego egzemplarza lokalnej gazety, "Glosu Wybrzeza", ponadto peczek pietruszki i papier do zawijania. Kwiaty byly trzeciej jakosci. "Nic dziwnego", pisze wdowiec, "ze stragany pod Hala Dominikanski wydawaly sie tak marnie zaopatrzone, ostatecznie w Zaduszki kwiaty maja wziecie. Juz poprzedniego dnia, na Wszystkich Swietych, popyt jest czesto wiekszy od podazy..." Chociaz dalie i chryzantemy wygladaly okazalej, wdowa zdecydowala sie na astry. Wdowiec pozostawal niepewny: "Nawet jesli do tego wlasnie straganu zwabily mnie zaskakujaco pozne prawdziwki i podgrzybki, to przeciez po krotkim przestrachu - a moze bylo to bicie dzwonow? - uleglem szczegolnego rodzaju pokusie, nie, sile przyciagania..." Kiedy wdowa z trzech lub czterech wiader wyciagnela pierwszego, potem nastepnego, niezdecydowanie trzeciego astra, odlozyla kwiat, zeby wymienic go na inny i z kolei wyjac czwarty, ktory takze trzeba bylo odlozyc i zastapic, wdowiec zaczal tez wyciagac astry z wiader i wymieniac je wybrednie jak wdowa, przy czym wyciagal rdzawoczerwone, jak ona od poczatku wyciagala rdzawoczerwone; badz co badz do wyboru byly jeszcze bladofioletowe i bialawe. Ta kolorystyczna zgodnosc otumanila go: "Jakaz cicha harmonia! Podobnie jak ona szczegolnie lubie rdzawoczerwone astry, ktore plona sobie spokojnie..." W kazdym razie oboje zawzieli sie na rdzawa czerwien az do chwili, gdy w wiadrach nie bylo juz po niej sladu. Ani wdowie, ani wdowcowi nie starczylo na bukiet. Ona miala juz wrzucic swoja skapa wiazke do jednego z wiader, kiedy zaczelo sie cos, co zowie sie akcja: wdowiec odstapil wdowie swa rdzawoczerwona zdobycz. On podal, ona wziela. Milczace przekazanie. Juz nie do cofniecia. Nieugaszenie plonace astry. Tak skojarzyla sie para. Z wybiciem dziesiatej: byl to kosciol Swietej Katarzyny. To, co wiem o miejscu ich spotkania, stanowi mieszanine mojej po czesci zatartej, to znowu nader wyrazistej znajomosci topografii i dociekliwej pilnosci wdowca, ktorej plonem okraszal po trochu swoje notatki, chocby informacja, ze wzniesiona na planie osmiokata siedmiopietrowa wieza obronna jako polnocnozachodnia baszta narozna wchodzila w sklad wielkich murow miejskich. Nazwano ja zastepczo "Nosem w Garach"*, kiedy nizsza wieza, noszaca dawniej to miano, poniewaz przylegala do klasztoru Dominikanow i pozwalala dzien w dzien zagladac do garnkow klasztornej kuchni, popadala w coraz wieksza ruine, pozbawiona dachu, byla porosnieta przez drzewa i krzaki, wobec czego zwala sie jakis czas "Doniczka", i pod koniec dziewietnastego wieku wraz z pozostalosciami klasztoru musiala zostac zburzona. Na uprzatnietym terenie wybudowano po roku 1895 hale targowa w stylu neogotyckim, zwana Hala Dominikanska, ktora przetrwala pierwsza i druga wojne swiatowa i do dzisiaj pod szeroko sklepiona konstrukcja dachowa w szesciu rzedach budek wystepuje z czasem obfita, czesto nader uboga oferta: z nicmi i wedzona ryba, amerykanskimi papierosami i polskimi ogorkami konserwowymi, makowcami i o wiele za tlusta wieprzowina, plastykowymi zabawkami z Hongkongu, zapalniczkami z calego swiata, kminkiem i makiem w torebkach, serem topionym i perlonami. * Baszta Jacek {przyp. tlum.) Z klasztoru Dominikanow pozostal tylko ponury kosciol Swietego Mikolaja, ktorego wewnetrzny przepych opiera sie calkowicie na czerni i zlocie; poblask dawnych trwog. Ale do hali targowej wspomnienie mniszego zakonu przylgnelo tylko w nazwie, podobnie jak do letniego jarmarku, zwanego Dominikiem, ktory od poznego sredniowiecza przetrzymal wszelkie polityczne zmiany i obecnie tandeta i starzyzna przyciaga miejscowych i turystow. Tam wiec, miedzy Dominikanska Hala Targowa a Swietym Mikolajem, naprzeciw osmiokatnego "Nosa w Garach", znalezli sie wdowiec i wdowa w czasach, kiedy to recznie wymalowany szyld z napisem "Kantor" obwieszczal, ze na parterze wiezy obronnej miesci sie punkt wymiany walut. Ciagly ruch licznej klienteli i lupkowa tablica przy wejsciu, na ktorej dolar amerykanski w stosunku do miejscowej waluty co godzina drozal i drozal, swiadczyly o powszechnej bryndzy. -Czy wolno mi? - Tak zaczela sie rozmowa. Wdowiec chcial zaplacic nie tylko za swoje, rowniez za jej astry, teraz juz jeden bukiet, i wyciagal banknoty z portfela, niepewny wobec tak zasobnych w ze; pieniedzy. Wdowa odpowiedziala z polskim akcentem: - Nic panu n wolno. Byc moze fakt, ze odezwala sie w obcym jezyku, przydal owemu zakazowi dodatkowej ostrosci, i gdyby dorzucone zaraz spostrzezenie: -Wyszedl z tego jednak calkiem ladny bukiet - nie otworzylo wlasciwe rozmowy, przypadkowe spotkanie wdowca z wdowa mozna byloby porow nac ze spadkiem kursu zlotowki. Pisze on, ze jeszcze podczas gdy wdowa placila, wywiazala sie rozmowa grzybach, zwlaszcza o poznych, spoznionych prawdziwkach. Lato, ktore nie chcialo sie skonczyc, i lagodna jesien wymieniono jako przyczyny "Ale kiedy powolalem sie na globalna zmiane klimatu, ona po prosi mnie wysmiala". W bezchmurny lub lekko zachmurzony listopadowy dzien stali oboj zwroceni ku sobie i nic nie moglo oderwac ich od straganu z kwiatami i od prawdziwkow. On zapatrzony w nia, ona w niego. Wdowa smiala czesto. Jej z polska akcentowane zdania poprzedzal lub konczyl smiech, zdawalo sie: nieuzasadniony, zwykly dodatek przed albo po. Wdowcowi spodobal sie ten nieomal przerazliwy smiech, bo w jego papierach figuruja zdania: "Jak dzwonnik*! Nieraz az strach bierze, pewnie, jednakze lubie sluchac, jak sie smieje, nie pytajac o przyczyny jej czestego rozbawienia. Byc moze smieje sie ze mnie, wysmiewa mnie. Ale i to, ze jestem dla niej smieszny, podoba mi sie". Tak stali i stali. Albo: tak stoja pozujac dla mnie, jedna i druga chwilke, zebym sie przyzwyczail. O ile ona byla ubrana modnie - on uznal, ze jest "za bardzo wysztafirowana" - o tyle jemu tweedowa marynarka do kordowych spodni nadawala wyglad swobodny, pasujacy do torby z kamera: turysta lepszej kategorii, z ambicjami. - Jesli kwiaty odpadaja, to czy wolno mi ofiarowac pani przedmiot naszej dopiero co nawiazanej rozmowy, wybierajac kilka prawdziwkow, tego tutaj, tego, tego i jeszcze tego! Prawda, ze wygladaja apetycznie? * Niem. Glockelwogel. Wlasciwie: miekkodziob nagoszyjny (Procnias nudicollis) (przyp. tlum.). Wolno mu bylo. A ona pilnowala, zeby nie odliczyl straganiarce zbyt wielu banknotow. - Tutaj wszystko szalenie drogie! - zawolala. - Ale dla pana z niemieckimi markami wciaz jeszcze tanio. Zadaje sobie pytanie, czy on rachujac w pamieci porownywal swoja walute z liczbami o wielu zerach na zlotowych banknotach i czy powaznie, nie lekajac sie jej smiechu, zastanawial sie nad wypowiedzeniem poznego ostrzezenia przed Czarnobylem i jego skutkami. Pewne jest, ze przed kupnem sfotografowal grzyby i powiedzial, iz jego kamera jest japonskiej produkcji. Poniewaz zrobil to migawkowe zdjecie ukosem z gory, a w kadrze znalazly sie czubki butow przycupnietej straganiarki, fotografia swiadczy o zdumiewajacej wielkosci prawdziwkow. U obu mlodszych brzuchate lodygi sa szersze od wysoko sklepionych kapeluszy; miesista, skrecona w sobie kibic starszych ocieniaja rozlozyste, grubo wywiniete do wewnatrz, to znow na zewnatrz ronda. Kiedy tak lezac w czworke zwracaja ku sobie wysokie i szerokie kapelusze, a przy tym tak sa przez fotografa ulozone, ze bodaj nie nakladaja sie na siebie, tworza martwa nature. I prawdopodobnie to wdowiec dal odpowiedni komentarz; a moze to ona powiedziala: - Piekne jak martwa natura. - W kazdym razie wdowa znalazla w torebce siatke na zawiniete w gazete grzyby, do ktorych straganiarka dolozyla ekstra peczek pietruszki. On chcial niesc siatke. Ona mocno trzymala. On prosil o to. Ona odmawiala: - Najpierw zrobic prezent, a potem jeszcze taszczyc. Drobna sprzeczka, owo droczenie sie, w trakcie ktorego zawartosc siatki nie mogla doznac uszczerbku, trzymala pare pod hala targowa, jak gdyby oboje nie chcieli, jeszcze nie chcieli porzucic miejsca spotkania. Raz on jej odbieral siatke, to znow ona jemu. Nie wolno mu bylo niesc rowniez astrow. Sprzeczali sie jak dobrze zgrana, znajaca sie od dawna para. W kazdej operze mogliby zaspiewac duet, juz bym wiedzial, pod czyja muzyke. A widzow nie brakowalo. Niemo przygladala sie straganiarka. Wokolo swiadkiem bylo wszystko: osmiokatna wieza obronna, jej najnowszy sublokator zatloczony kantor walutowy, z boku rozlozona szeroko, jakby rozdeta od wyziewow hala targowa, posepny Swiety Mikolaj, chlopki z sasiednich straganow i potencjalna klientela; bo pomiedzy tym wszystkim klebil sie i przewalal biednie wsluchany tylko w powszednie klopoty tlum ludzi, ktorych nieduze pieniadze co godzina tracily na wartosci, pode gdy wdowa i wdowiec dojrzeli w sobie nawzajem dodatkowy zysk i chcieli od siebie odstapic. -Musze jeszcze pojsc gdzies indziej. -Gdyby wolno mi bylo towarzyszyc pani. -No, to spory kawalek. -Bylaby to dla mnie prawdziwa przyjemnosc... -Ale ja musze na cmentarz... -Jezeli nie bede zbytnio przeszkadzal... -No, to chodzmy. Ona niosla bukiet astrow. On w siatce na zakupy niosl grzyby. Oni chudy, pochylony. Ona stawiajaca krotkie, rozbrzmiewajace twardym stukotem kroki. On ze sklonnoscia do potykania sie, lekko powloczacy nogami i o dobra glowe wyzszy od niej. Ona niebieskooka w odcieniu farbki, on dalekowidz. Jej wlosy ufarbowane na tycjanowski blond, jego szpakowaty wasik. Ona zabrala ze soba zapach swych natarczywych perfum, on j przytlumiony sprzeciw swojej wody po goleniu. Oboje znikneli w cizbie pod hala targowa. Nie bylo juz tez widac baskijskiego beretu wdowca. Na krotko przed wybiciem jedenastej z wiezy Swietej Katarzyny. A ja? Ja musze podazyc za para. Od kiedy nosil sie z zamiarem przyslania mi do domu swoich obwiazanych sznurkiem papierzysk? Nie mogl mu przyjsc do glowy adres jakiegos archiwum? Musial, duren, we mnie upatrzyc sobie usluznego durnia? Te sterte listow, przedziurkowane rachunki i datowane zdjecia, jego brulion prowadzony raz jako dziennik, to znow jako silos czasochlonnych spekulacji, bezlad gazetowych wycinkow, kasety magnetofonowe - wszystko to lepiej byloby zlozyc u archiwariusza niz u mnie. Powinien byl wiedziec, jak latwo popadam w opowiadanie. Jesli juz nie do archiwum, to czemu nie poslal tego jakiemus skwapliwemu dziennikarzowi? I co mnie zmusilo do gonienia za nim, nie, za nimi obojgiem? Tylko to, ze pol wieku temu siedzielismy jakoby razem, tylek w tylek, na szkolnej lawie? On twierdzi: "W rzedzie pod oknami". Nie moge sobie przypomniec, zebym go mial obok siebie. Gimnazjum realne Swietego piotra. Moze i tak. Ale ja chodzilem tam ledwie dwa lata. Za czesto musialem zmieniac szkole. Raz tak, raz siak zmieszany pot uczniakow. Raz tak, raz siak obsadzone drzewami szkolne podworza. Naprawde nie pamietam, kto gdzie i od kiedy obok mnie gryzmolil ludzikow. Kiedy otworzylem paczke, na wierzchu lezal jego list przewodni: "Na pewno potrafisz cos z tym zrobic, wlasnie dlatego ze wszystko graniczy z niepodobienstwem". Zwracal sie do mnie per ty, jak gdyby czasy szkolne pozostaly dla niego czyms nieprzemijajacym: "W innych przedmiotach z pewnoscia nie byles tuzem, ale Twoje wypracowania juz wczesnie pozwalaly dostrzec..." Powinienem byl odeslac mu jego rupiecie, ale dokad? "W gruncie rzeczy wszystko to mogloby byc wymyslone przez Ciebie, ale mysmy tym zyli, mysmy przezyli to, co stalo sie juz przed dziesiatkiem lat..." Jego list jest postdatowany: napisal go jakoby 19 czerwca 1999. A pod koniec, przy skadinad klarownym toku wywodow, pisze o powszechnych przygotowaniach do uczczenia przelomu tysiacleci: "Jaki niepotrzebny wydatek! Konczy sie przeciez stulecie, ktore zwiazalo sie calkowicie z niszczycielskimi wojnami, masowymi wypedzeniami, nieprzeliczona smiercia. Ale teraz, z poczatkiem nowej epoki, zycie bedzie znow..." I tak dalej. Dajmy temu spokoj. Tylko tyle sie zgadza: spotkali sie 2 listopada przy slonecznej pogodzie, na kilka dni przed runieciem berlinskiego muru. Kiedy moglaby sie byla zaczac historia, jakich wiele, swiat albo czesc tego niezmiennego swiata zaczela sie faktycznie zmieniac, i to nie robiac ceregieli, swinskim truchtem. Wszedzie obalano pomniki. Moj dawny kolega szkolny w swym brulionie przyjmowal do wiadomosci te czesto zwalajace sie rownoczesnie fakty, ale traktowal je jak zwyczajne twierdzenia o faktach. Wrecz niechetnie w nawiasowych zdaniach uzyczal miejsca wydarzeniom, ktore wszystkie razem chcialy, by nazywac je historycznymi, a jego zbijaly z tropu, poniewaz, jak pisze, "odwracaja uwage od tego, co istotne, od idei, od naszej wielkiej, jednajacej narody idei..." I juz jestem w srodku jego, jej historii. Juz gadam, jak bym przy tym byl, o jego tweedowej marynarce, o jej siatce na zakupy, i wciskam mu beret na glowe, poniewaz ten beret istnieje, jak kordowe spodnie i jej pantofle na wysokich obcasach, mianowicie na czarno-bialych i kolorowych zdjeciach, jakie mam przed soba. Podobnie jak numery ich butow godne przekazania byly tez dla niego jej perfumy i wlasna woda po goleniu. Siatka na zakupy to nie wymysl. Pozniej z upodobaniem, ba, maniacko opisuje kazde oczko tego przedmiotu codziennego uzytku, jak gdyby chcial podniesc go do rangi przedmiotu kultu; ale wczesne, juz przy okazji kupna prawdziwkow, wprowadzenie szydelkowej pamiatki rodzinnej - wdowa znalazla siatke w spusciznie po matce - jest moim dodatkiem, tak samo jak antycypowane wprowadzenie baskijskiego beretu. Jako historyk sztuki i w dodatku profesor nie mogl zachowac sie inaczej: jak posadzkowe plyty grobowe i kamienie nagrobne, sarkofagi i epitafia, szkieleciarnie, krypty i zzarte przez mole choragwie pogrzebowe, nalezace wokol Morza Baltyckiego do tradycyjnego wyposazenia gotyckich kosciolow z wypalanej cegly, ktore oczyszczal i uczytelnial, oznaczal heraldycznie i emblematycznie, wreszcie czynil wymownymi przez zwiezle historie rodzinne slawnych ongis patrycjuszowskich rodow, tak teraz wdowie siatki na zakupy - odziedziczyla ona nie tylko te jedna, lecz pol tuzina siatek - byly dla niego swiadectwami minionej kultury, wypartymi przez brzydkie torby ceratowe i skasowanymi radykalnie przez plastykowy worek. Pisze on: "Cztery z siatek na zakupy sa szydelkowej natury, dwie sa wiazane, jak kiedys wiazalo sie recznie sieci rybackie. Z szydelkowych tylko jedna jest jednobarwna, mszystozielona, trzy pozostale i siatki wiazane maja wielobarwne wzory..." I jak w swej pracy doktorskiej objasnia trzy osty i piec roz w herbie teologa Aegidiusa Straucha z plaskorzezby nagrobka u Swietej Trojcy, gdzie Strauch pod koniec siedemnastego wieku byl proboszczem, i wiaze ze zmiennymi kolejami wojowniczego zycia - Strauch spedzil lata na odsiadywaniu twierdzy - tak tez probowal objasniac odziedziczone przez wdowe siatki na zakupy. Poniewaz w przewieszonej przez ramie torebce z cielecej skory nosila stale dwie z szesciu siatek, tlumaczyl te przezornosc panujaca we wszystkich krajach bloku wschodniego gospodarka niedoborow: "Nagle pokazuja sie gdzies swieze kalafiory, ogorki na mizerie albo jak ostatnio latajacy handlarz z bagaznika polskiego fiata sprzedaje banany i juz ma sie pod reka praktyczne siatki, bo torby plastykowe na Wschodzie wciaz jeszcze naleza do rzadkosci". A potem przez dwie strony ubolewa nad upadkiem wyrobow rekodzielniczych i zwyciestwem zachodniego worka ze sztucznego tworzywa jako nad kolejnym symptomem ludzkiej samozaglady. Dopiero pod koniec jego ubolewan wdowie siatki na zakupy staja mu sie na powrot mile, po brzegi wypelnione znaczeniami. I taka siatke, mianowicie jednobarwna, szydelkowa, przypisalem im z wyprzedzeniem przy zakupie grzybow. Pozwalam wdowcowi niesc pamiatke rodzinna i musze przyznac, ze kiedy lekko pochylony czlapie u boku stukajacej obcasami wdowy, nie tylko beret baskijski, ale i siatka na zakupy pasuje do niego jak ulal, jak gdyby nie ona, lecz on ja odziedziczyl, jak gdyby japonska kamera byla tylko wypozyczona, jak gdyby odtad u siebie, w drodze na uniwersytet Ruhry, nosil literature fachowa, grube tomiska traktujace o barokowej emblematyce, w szydelkowej badz wiazanej siatce na zakupy. Nawet jesli nie moge sobie przypomniec kolegi szkolnego o jego nazwisku, to ze swymi zakorzenionymi dziwactwami i poczatkami starczych dolegliwosci jest mi juz dobrze znany; a rowniez wdowa, stawiajaca obok niego krok za krokiem w kierunku cmentarza, dzieki samej tylko sile woli rysuje sie wyrazisciej: juz ona odzwyczai go od czlapania. Dluga, jednakze przyjemna piesza wedrowka, bo wdowa dzielila ja na krotsze odcinki, objasniajac go zwiezlymi, wszystko uzwiezlajacymi zdaniami i od czasu do czasu zanoszac sie swym smiechem dzwonnika. Miedzy kosciolem Swietej Katarzyny a Wielkim Mlynem, w poblizu ktorych w Kanale Raduni prawie nie ma wody, powiedziala: - Juz cuchnie! Ale co tutaj nie cuchnie! - a kolo hotelowego wiezowca "Heveliusa" domyslila sie: - No, szanowny pan to pewnie bedzie mial pokoj z widokiem na miasto z samiusienkiej gory. Dopiero pod boczna sciana biblioteki, a potem przed portalem dawnego gimnazjum realnego Swietego Piotra - obie te prusko-neogotyckie budowle zostaly przez wojne oszczedzone - do glosu doszedl wdowiec. Wyznal, ze we wczesnej mlodosci byl przesiadujacym w bibliotece molem ksiazkowym, nazwal sluzacy nadal za szkole gmach "moja dawna buda" i zawile tlumaczyl jej geneze tego uczniowskiego wyrazenia. Dopiero kiedy mieli za soba kosciol Swietego Jakuba, poniechal opowiadania o tym, co go w mlodzienczych latach ksztaltowalo: jakie to lektury w czytelni biblioteki miejskiej zarazaly go i jednoczesnie uodparnialy. - Nie wyobraza pani sobie, jaki bylem zarloczny. Na przyklad w stosunku do wszystkich monografii artystycznych Knackfussa. Polykalem kazdy tom... A potem przed brama stoczni Lenina - wkrotce pozniej zmieniono jej nazwe- rozciagal sie plac z trzema sterczacymi wysoko krzyzami, na ktorych wisza trzy ukrzyzowane kotwice. Wdowa powiedziala: - Dawno temu byla sobie Solidarnosc - a potem dorzucila jednak jeszcze jedno zdanie, ktore mialo troche zlagodzic szorstkosc jej posmiertnego wspomnienia: - Ale pomniki to my, Polacy, wciaz umiemy budowac. Wszedzie meczennicy i pomniki meczennikow! - Tych slow nie poprzedzal i nie konczyl smiech. Wdowiec dosluchal sie w wypowiedzi wdowy "goryczy graniczacej z rozpacza". Pozostaly jej tylko milczace gesty. Potem wyciagnela z bukietu jednego astra, dolozyla go do kwiatow lezacych u stop muru pamieci i na prosbe wdowca przetlumaczyla mu, linijka po linijce, wyryty na pomniku wiersz poety Czeslawa Milosza: slowa skladajace hold daremnosci. Nastepnie znienacka powiazala sama siebie i swoja rodzine z poeta i jego rodzina jako "uciekinierow wypedzonych ze Wschodu na ziemie zachodnie" i natychmiast zatoczyla kolejny luk: - My wszyscy musielismy wynosic sie z Wilna, jak wy wszyscy musieliscie wyniesc sie stad. Jeszcze na placu, ale juz na odchodnym, siegnela po papierosa. Zeby skrocic dalsza droge obojga na cmentarz: palac wdowa poprowadzila wdowca ze srodmiescia przez wiadukt, ktory od czasu zburzenia obwarowan i zbudowania Dworca Glownego ma pod soba wszystkie tory kolejowe prowadzace z Danzigu lub Gdanska na zachod badz biegnace z zachodu do Gdanska lub Danzigu. Jako ze w notatkach wdowca przeplataja sie dowolnie nazwy polskie i niemieckie, trzymam sie jego niezdecydowanego nazewnictwa, nie mowie: Brama Oliwska, tylko: wdowa poprowadzila go ze srodmiescia do przystanku tramwajowego Olivaer Tor, potem ze skrecajacej w lewo szosy do Kartuz w gore lagodnie wznoszacym sie stokiem Hagelsbergu* do stacji benzynowej dla jezdzacych na benzynie bezolowiowej turystow, naprzeciw ktorej lezy stary, ocieniony przez buki i lipy cmentarz sluzacy dawniej parafianom Bozego Ciala, wyzej Swietego Jozefa i Swietej Brygidy, a na zachodnim skraju kilku pozakoscielnym wspolnotom. Bedac juz od lat przepelniony, zdawal sie nieczynny. Zadna otwarta brama nie dawala przystepu. Szli wzdluz obroslego krzakami plotu. Naprzeciwko sasiedniego cmentarza wojskowego na wznoszacej sie lace z pomnikiem ku czci Armii Czerwonej, na ktorego przedpolu gral w pilke tuzin wyrostkow, znajdowala sie znana wdowie dziura w plocie. *Pol. Grodzisko (przyp. tlum.). I wtedy - ledwie staneli pod drzewami i posrod pojedynczych i podwojnych grobow - wdowiec formalnie przedstawil sie wdowie: - Pozwoli pani, ze sie pani przedstawie, naturalnie o wiele za pozno: nazywam sie Aleksander Reschke. Jej smiech potrzebowal czasu i musial, zwlaszcza miedzy rzedami grobow, wydac mu sie niestosowny, wyjasnil sie jednak, kiedy ona, wciaz jeszcze sie smiejac, odwzajemnila sie: - Aleksandra Piatkowska. W brulionie Reschkego ten zapis przypieczetowuje zrzadzenie losu. Coz z tego, ze jego relacjonujacemu tylko koledze szkolnemu - musieli nas wcisnac na jedna lawe w przedostatniej klasie - ta rownobrzmiennosc wydaje sie zbyt harmonijna, odpowiednia co najwyzej dla spiewogry wedlug znanego pierwowzoru, stosowna dla basniowych postaci, ale nie dla tej skojarzonej przez przypadek pary; trzeba jednak pozostac przy Aleksandrze i Aleksandrze, ostatecznie jest to ich historia. Ale rowniez wdowca i wdowe, jak ich dotychczas nazywalem, nawet jesli nie mogli byc swiadomi tego, ze spotkali sie jako ludzie owdowiali, bliskosc imion zapewne wystraszyla. Chcac zaznaczyc swa niezaleznosc, Aleksandra Piatkowska ruszyla w droge miedzy kwaterami. Zniknela za nagrobkami, wylonila sie ponownie, znow zginela z oczu, oddalala sie; a Aleksander Reschke rowniez zachowywal odstep. Czlapal po omszalych sciezkach, gdzie szelescily jesienne liscie. Jego baskijski beret zasloniety, znow widoczny. Jakby bez celu zatrzymywal sie przy tym, przy owym nagrobku: duzo diabazu i wypolerowanego na wysoki polysk granitu, malo piaskowca, marmuru i muszlowca. Wszystkie nagrobki pod polskimi nazwiskami podawaly daty smierci od konca lat piecdziesiatych, z wyjatkiem owych licznych, ciagnacych sie rzedami w polozonej na uboczu kwaterze grobow dzieciecych z roku 1946, roku zarazy: drewniane krzyze i kamienie nagrobne w ksztalcie poduszek. Ciszy pod cmentarnymi drzewami nie macily dalekie wrzaski grajacych w pilke wyrostkow, nie docieraly nawet odglosy ze stacji benzynowej. Czytam: "Tutaj na nowo uswiadomilem sobie sens wyrazenia "cmentarny spokoj". Jednakze Aleksander Reschke prowadzil poszukiwania. Znalazl na skraju cmentarza dwa przekrzywione nagrobki, pozniej dwa dalsze, calkowicie zarosniete, i mial klopoty z odczytaniem na nich czegokolwiek. Odleglymi w czasie datami smierci - od poczatku lat dwudziestych do polowy czterdziestych - i inskrypcjami nad nazwiskami - "Tutaj spoczywa w Bogu", "Smierc jest brama zycia" albo "Tu lezy nasza kochana Mama i Babcia" - przypominaly o czasie zaprzeszlym tego miejsca wiecznego spoczynku. Reschke odnotowuje: "Takze te nagrobki ze zwyklego tu materialu: diabaz i czarny granit szwedzki". Na chwilke zostawiam go przy ocalalych nagrobkach. Pani Piatkowska pewnie tymczasem wstawila bukiet astrow do wazonu na grobie swych rodzicow. Twierdze, ze ta podwojna mogila, okolona bukszpanem, jest mniej zarosnieta niz mogily sasiednie. Ojciec zmarl w piecdziesiatym osmym, matka w szescdziesiatym czwartym. Oboje nie dozyli siedemdziesiatki. We wszystkich kwaterach moge zaobserwowac zaduszkowy ruch: tu i owdzie zapalone znicze na grobach swiadczyly o tym, ze odwiedzil je ktos, kto juz sobie poszedl. Ale wdowa i wdowiec nie rozgladali sie wokolo. -Bylam u mamy i taty. Moj zmarly maz lezy na lesnym cmentarzu w Sopocie. - Powiedziala to Aleksandra Piatkowska stajac obok Aleksandra Reschkego, ktorego ocalale nagrobki oderwaly od terazniejszosci; glos rozbrzmiewajacy z boku i zza plecow pewnie go przestraszyl, w kazdym razie przywolal do rzeczywistosci. Znowu para. Poniewaz ona wyjawila mu swoje wdowienstwo, powinien byl i on powiedziec o smierci zony, a rowniez o wczesnej, zbyt wczesnej smierci rodzicow, ale zaczal mowic o swoim zawodzie, poinformowal, ze jest doktorem historii sztuki i profesorem wykladajacym w Zaglebiu Ruhry, w imie dokladnosci nie pominal tematu napisanej dziesiatki lat temu pracy doktorskiej, "Plyty nagrobne i epitafia w gdanskich kosciolach", i dopiero teraz, znienacka, wspomnial o smierci zony: - Edith zmarla piec lat temu. Wdowa milczala. Potem podeszla blizej, jeszcze o krok blizej do przekrzywionych nagrobkow, ktore byly dla wdowca godne uwagi. Nagle i jak na to miejsce zbyt glosno wybuchla: - To wstyd dla Polakow! Usuneli wszystko, gdzie bylo cos napisane po niemiecku. Tutaj i wszedzie. Takze na lesnym cmentarzu. Nie chcieli zmarlych zostawic w spokoju. Wszystko po prostu zrownali z ziemia. Juz wkrotce po wojnie i pozniej. Gorsi jeszcze niz Rosjanie. I to, zbrodniarze, nazywaja polityka! Sledzac zapiski Reschkego widze, ze probowal on uspokoic wzburzona wdowe podajac jako przyczyny, w tej mniej wiecej kolejnosci, najazd na Polske, konsekwencje wojny i ze wszystkich stron przesadnie akcentowany nacjonalizm: Naturalnie niszczenie cmentarzy graniczy z barbarzynstwem. Rowniez jemu, musi to przyznac, na widok takich zapomnianych nagrobkow robi sie smutno. Z pewnoscia nalezy sobie zyczyc bardziej ludzkiego obchodzenia sie ze zmarlymi. W koncu grob to ostateczny wyraz czlowieka. Ale badz co badz w duzej mierze uchroniono przed wandalizmem plyty na grobach patrycjuszowskich rodow niemieckiego pochodzenia we wszystkich wazniejszych kosciolach, takze w kosciele szpitalnym pod wezwaniem Bozego Ciala. Nie, nie, on rozumie jej trudny do usmierzenia gniew. Bliskie mu jest pragnienie pewnosci, ze groby najblizszych znajduja sie w dobrym stanie. Za pierwsza po wojnie bytnoscia w Gdansku -"To bylo wiosna piecdziesiatego osmego, kiedy siedzialem nad moja praca doktorska" - chcial odwiedzic grob dziadkow ze strony ojca na ongis Zjednoczonych Cmentarzach. O tak, to bylo straszne: zobaczyc to spustoszone, nawiedzone jakby przez nieokielznana zlosliwosc miejsce. -Ten widok! Niech mi pani wierzy, pani Piatkowska, ze rozumiem pani oburzenie. Mnie stac bylo tylko na smutek, ktory zostal zrelatywizowany przez fakty z czasem juz historyczne. W koncu to my pierwsi dopuscilismy sie tego barbarzynstwa. Nie mowiac o wszystkich innych ogromnych zbrodniach... Para zdawala sie stworzona do takich rozmow. On opanowal wysoki ton podnioslej mowy; ona potrafila wiarygodnie wpadac we wscieklosc. Pod sterczacymi wysoko, wyroslymi na przekor wszelkim politycznym perturbacjom bukami i lipami, ktore pozbywaly sie lisci, i w obliczu obu przekrzywionych nagrobkow wdowa i wdowiec zgodzili sie, ze gdzies, a juz z cala pewnoscia na cmentarzach, musi konczyc sie przekleta polityka. Mowi sie przeciez - zawolala ona - ze ze smiercia wrog przestaje byc wrogiem. Nazywali sie wzajem panem Reschke i pania Piatkowska. Odprezeni po obustronnych wyznaniach spostrzegli nagle, ze w poblizu i w oddali inni jeszcze ludzie skladajac kwiaty i zapalajac znicze czcili pamiec swoich zmarlych. I dopiero teraz wdowa powiedziala to, co brulion wdowca i utrwalil doslownie: - Oczywiscie mama i tata o wiele bardziej woleliby lezec na cmentarzu w Wilnie, nie tutaj, gdzie wszystko bylo obce i obce pozostalo. Czy bylo to juz owo elektryzujace zdanie? Czy tez nad ich cmentarna rozmowa nadal dazyly usuniete kamienie nagrobne? Moj dawny kolega szkolny, ktory zrobil doktorat i dochrapal sie profesury, Reschke, ten mistrz wznioslych tyrad, przekazal mi co prawda zbior uszeregowanych! nastrojowych obrazow - "Jesienne drzewa stanowia niemy komentarz? do tego siedliska przemijalnosci..." albo: "Tak to wybujaly bluszcz przetrzymal przymusowa likwidacje cmentarza i w stosowny dla siebie sposob! pozostal zwycieski, jesli nie niesmiertelny..." - ale dopiero po krytycznej uwadze: "Czy koniecznie musiala palic na cmentarzu!", wyznaje: "Czemu ociagalem sie z opowiedzeniem Aleksandrze o z pewnoscia wielkich nadziejach moich rodzicow, ktore - rzadko wypowiadane - mialy tylko ten cel: dostapic pogrzebania w rodzinnych stronach, moc kiedys jedna spoczac w ojczystej ziemi; aczkolwiek oboje nie spodziewali sie powrotu za zycia? Jak rodzice Aleksandry musieli oswoic sie z obczyzna". Para pozostala. Jej cmentarna rozmowa nie miala konca. Wreszcie znalezli lawke z lanego zelaza, ktorej udalo sie przetrwac wraz z bluszczem. Siedzieli oslonieci cisowym gaszczem. Wedlug zapiskow Reschkego jedynie pobliska wielka stacja benzynowa byla z tego swiata, wyrostkom gra w pilke na przedpolu cmentarza zolnierzy sowieckich nie sprawiala juz przyjemnosci. I palac, ciagle palac, jak gdyby kurzenie papierosow sprzyjalo wspominaniu, Aleksandra tak teraz nazywa sie oni w jego papierach opowiadala o swym dziecinstwie i latach mlodzienczych w Wilnie, jak zwie sie po polsku Vilnius czy Wilna. - To wszystko, odebrane przez Pilsudskiego Litwie, znow nalezalo do Polski. Bylo biale od baroku. A wokol pieknego miasta rosl las, nie konczacy sie las... Potem, po zabawnych historyjkach szkolnych, w ktorych byla mowa o przyjaciolkach, w tym dwoch Zydowkach, o wakacjach na wsi i o zbieraniu stonki ziemniaczanej, raptownie urwal sie jej watek: - Tylko w czasie wojny bylo w Wilnie strasznie. Widze jeszcze zabitych lezacych na ulicy. Znow zgielk wielkiej stacji benzynowej. Cmentarne drzewa bez ptakow. Palaczka, niepalacy. Para na lawce z lanego zelaza. A potem nagle, poniewaz naglosc lezala w jej naturze i poniewaz do rownobrzmiennosci imion i wspolnego obojgu stanu owdowienia chciala dorzucic jeszcze parzystosc, zaskoczyla go jej deklaracja zawodowa: - Jestem z tej branzy co pan. Ale historie sztuki studiowalam tylko szesc semestrow i gdzie mi tam do profesury. Za to mam praktyke, duza praktyke! Reschke dowiedzial sie, ze Piatkowska od dobrych trzydziestu lat pracuje jako konserwatorka wyspecjalizowana w pozlotnictwie. - No, robie wszystko. Pozlacanie matowe i blyszczace folia z dukatowego zlota. Nie tylko barokowe anioly, takze polimentacyjna pozlota na marmurowych stiukach. I dobrze sobie radze z rzezbionymi w drzewie rokokowymi oltarzami. W ogole z oltarzami. Mam ich za soba juz ze trzydziesci w kosciele Dominikanow i wszedzie. Material dostajemy z Drezna, z VEB Blattgold, gdzie jest upanstwowiona wytwornia zlotej folii... Pod cmentarnymi drzewami, ktore ogolacaly sie w oczach, musialo dojsc do fachowej wymiany zdan miedzy emblematykiem a pozlotniczka przyozdobionych zawijasami emblematow! Kiedy on opowiedzial o trzydziestu osmiu wymienionych przez Curickego epitafiach u Marii Panny, ona zdala sprawe ze swej pracy nad pozlacaniem dawno zatartego epitafium z roku 1588. On mowil o niderlandzkim manieryzmie, ona jako godne pozlocenia wymieniala pol konia na czerwonym polu i trzy lilie na niebieskim tle w herbie Jakobusa Schadiusa. On chwalil anatomie szkieletow, ktore na reliefie powstaly z grobow, ona przypominala mu zlote na czarnym tle w dolnym podluznym owalu. On zwabial ja po schodach w dol do krypty, ona prowadzila go u Swietego Mikolaja od oltarza do oltarza. Nigdy miedzy nagrobkami nie mowilo sie tyle o zlotych tlach, zlocie polerskim, recznym pozlacaniu i rzemieslniczych przyborach, poduszce zlotniczej, nozu zlotniczym. Zdaniem Reschkego, ktory siegnal az do grobow faraonow, nalezaloby obwolac zloto wlasciwa barwa zmarlych: zloto na czarnym. To mieniace sie pomiedzy czerwonym a zielonym zlotem rozpromienienie. - Zloty odblask smierci! - zawolal i wciaz bylo mu malo. Dopiero gdy Piatkowska opowiedziala o pracy sprzed lat, dzieki ktorej szczegolowo zaznajomila sie z prospektem organow z kosciola Swietego Jana, wywiezionym w czasie wojny i w ten sposob ocalalym, znow rozbrzmial jej smiech: - Takich rzeczy powinno byc wiecej. Wy kupujecie za marki niemieckie nowiutkie organy do kosciola Marii Panny. My upiekszamy stary prospekt zlota folia, co nie kosztuje duzo. Potem milczeli. A raczej: to ja przypuszczam, ze miedzy obojgiem zapadlo milczenie. Ale powolanie sie na niemiecko-polska wspolprace w sprawie organow i organowego prospektu mialo znow elektryzujacy walor. W brulionie Reschkego jest napisane: "Tak powinno byc! Dlaczego nie jednako sensownie w innej dziedzinie?" Mozliwe, ze palaczka i niepalacy jeszcze przez dwa, trzy papierosy chloneli cmentarny nastroj. Moze ich idea przybrala pierwszy ksztalt, aby ulotnic sie z papierosowym dymem. W kazdym razie wisiala w powietrzu, chciala, zeby ja pochwycic. Reschke informuje, ze Aleksandra potem jeszcze zaprowadzila go, nie, zaprosila na grob swoich rodzicow: - Bede rada, jesli zechce pan pojsc na grob mamy i taty. Wobec dwoch zniczy po obu stronach wazonu z rdzawoczerwonymi astrami przed szeroka granitowa tablica - nawiasem mowiac ze swiezo pozloconym napisem - to znowu wdowa znienacka dala impuls akcji. Jak gdyby otrzymawszy przy grobie rodzicow matczyna rade, Piatkowska wskazala na szydelkowa pamiatke rodzinna, w dalszym ciagu niesiona przez profesora, zasmiala sie krotko i powiedziala: - Teraz przyrzadze nam grzyby z siekana pietruszka. Przez dziure w cmentarnym plocie przeniesli sie do terazniejszosci wczesnego popoludnia. Tym razem wdowa niosla siatke z zakupami. Wdowiec musial sie podporzadkowac i ponownie nie odwazyl sie wspomniec o Czarnobylu i jego nastepstwach. Wsiedli do tramwaju i pojechali mijajac Dworzec Glowny do Hohes Tor, ktora nosi nazwe Bramy Wyzynnej. Aleksandra Piatkowska mieszkala przy ulicy Ogarnej, ktora biegnac z prawej strony rownolegle do Dlugiej podaza sladem dawnej Hundegasse. Ta ulica, podobnie jak cale srodmiescie wypalona pod koniec wojny do resztek fasad, zostala w latach piecdziesiatych ludzaco wiernie odbudowana i jak wszystkie glowne i boczne ulice zmartwychwstalego miasta domaga sie gruntownego odnowienia: z gzymsow sypie sie skruszaly stiuk. Reschke widzial, jak luszcza sie pecherzowate tynki. Nawiewane z portu opary siarki zeszpecily wszystkie wykute w kamieniu figury ze szczytow. Przedwczesnie postarzyly. Przy kilku szczegolnie zniszczonych fasadach staly juz znowu rusztowania. Czytam: "Temu wielce podziwianemu, kosztownie podtrzymywanemu zludzeniu nie ma konca". Jako ze mieszkania w historycznym obrebie Starego i Glownego Miasta z uwagi na swa atrakcyjnosc byly przydzielane nie bez stronniczosci, Piatkowskiej na pewno przydalo sie utrzymane do poczatku lat osiemdziesiatych czlonkostwo Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a jeszcze bardziej jej praca jako wyroznianej odznaczeniami konserwatorki. Mieszkala tam od polowy lat siedemdziesiatych. Przedtem z synem i mezem, az do jego przedwczesnego przejscia na emeryture - Jacek byl w marynarce handlowej - zajmowala dwa pokoje w nowym osiedlu miedzy Sopotem a Orlowem, w zwiazku z czym miala daleko do pracy w srodmiejskich warsztatach; zrozumiale, ze skarzyla sie w partii. Jako dlugoletnia czlonkini - nalezala juz w piecdziesiatym trzecim, podczas swiatowego festiwalu mlodziezy w Bukareszcie - uwazala, ze moze zadac mieszkania w poblizu. Wowczas pracownie konserwatorow i pozlotnikow znajdowaly sie w Bramie Zielonej, renesansowej budowli, ktora zamyka ulice Dluga i Dlugi Targ od wschodu, wychodzac na rzeke, na Motlawe. W pare lat po przeprowadzce na Ogarna jej maz umarl na bialaczke. A kiedy Witold, pozno urodzony jedyny syn, zaraz na poczatku lat osiemdziesiatych - ledwie general oglosil stan wojenny - uciekl na Zachod, aby studiowac w Bremie, w ciasnym dawniej, obecnie przestronnym trzypokojowym mieszkaniu wdowa byla sama, ale nie nieszczesliwa. Podwojnej kamienicy przy Ogarnej 78/79, jak poza tym zadnej przy tej ulicy, dzieje zabudowy przyznaly taras w postaci przedproza. W stanie wojennym na samym dole, majac osobne wejscie, zainstalowala sie rzadowa agencja "Interpress", ktora szukala teraz prywatnego statusu. Obszerne przedproze oddzielaly od ulicy kute w piaskowcu reliefy: amorki bawiace sie z Amorem. Reschke ubolewal nad ich stanem: "Nalezaloby sobie zyczyc, zeby te wesole swiadectwa kultury mieszczanskiej byly chronione przed grzybem i omszeniem". Mieszkanie na trzecim pietrze lezalo u konca ulicy, ktora jak wszystkie biegnace na wschod ulice Glownego Miasta konczy sie brama, Brama Krowia, wychodzaca na Motlawe. Patrzac z bawialni widzialo sie smukla wieze ratusza i plaska wieze kosciola Marii Panny, obie w gornej jednej trzeciej jakby uciete przez szczyty przeciwleglego ciagu kamienic. Z pokoju syna, obecnie pracowni Piatkowskiej, roztaczal sie widok na poludnie ponad trasa szybkiego ruchu. Tam w zwanej niegdys Zabim Krukiem czesci przedmiescia pozostal tylko kosciol Swietego Piotra. Wdowa pokazala takze wdowcowi wychodzaca rowniez na poludnie sypialnie z przylegajaca lazienka. A w kuchni obok bawialni Aleksandra Piatkowska powiedziala: - No i widzi pan, ze zyje sobie w luksusie, jesli to porownac z ogolna sytuacja. Dlaczego, do diabla, poszedlem razem? Co mnie zmusza do gonienia za nimi? I co mialem do roboty na cmentarzach albo przy Ogarnej? Dlaczego w ogole daje sie nabierac na jego spekulacje? Moze dlatego, ze wdowa... W swoich notatkach Reschke, zaraz po opisaniu trzypokojowego mieszkania, spogladajac wstecz raz jeszcze poddal sie dzialaniu jej oczu: "Pod cmentarnymi drzewami farbkowata niebieskosc jej spojrzenia zamienila sie w jasnoniebieskosc, przy czym promieniejaca jasnosc potegowaly czarne, jak sadze, zbyt czarno powleczone tuszem rzesy. Niczym bezladnie sterczace wlocznie ogradzaly one gorne i dolne powieki. Do tego po wielekroc rozgalezione zmarszczki od smiechu..." I potem dopiero zacytowal swoje dane co do sytuacji mieszkaniowej na Zachodzie: - Ja tez po smierci zony - to byl rak - i odkad corki sa poza domem, zamieszkuje rzeczywiscie obszerne trzypokojowe mieszkanie, cos w rodzaju apartamentu, jednakze w niepozornym nowym bloku z niezbyt imponujacym widokiem. Przemyslowy krajobraz, urozmaicony stosunkowo licznymi terenami zielonymi... Tu docierajace do kuchni, dlugotrwale i tragicznie brzmiace kuranty z wiezy ratusza przerwaly ich porownywanie mieszkan na Wschodzie i na Zachodzie; czesto jeszcze bedzie im przerywala ta wpadajaca w ucho melodia. Po ostatnim dzwieku wdowa skomentowala: - Troche glosno. Ale mozna sie przyzwyczaic do tego dzwonienia. Z jego brulionu wiem, ze do siekania pietruszki przypasala mu fartuch. Oczyscila cztery grubobrzuche, osloniete wypuklym kapeluszem z szerokim rondem prawdziwki, ktorych nozki nie byly ani zdrewniale, ani robaczywe. Malo odpadkow: poza mszystym spodem grzybich kapeluszy drobne slady slimaczej zarlocznosci. Potem on nalegal, ze pomoze jej obierac ziemniaki. Idzie mu to jak z platka, poniewaz od smierci zony nabral wprawy. Wypelniajaca kuchnie won grzybow zmusila oboje do poszukiwania najtrafniejszych okreslen. Nie moge doczytac sie u Reschkego, kto z nich, on czy ona, zaryzykowal wyrazenie "podniecajacy zapach". Jemu prawdziwki przypominaly dziecinstwo, kiedy to z babcia ze strony matki w lasach mieszanych wokol Zaskoczyna zbieral kurki. - Takie wspomnienia zapadaja glebiej niz wszystkie potrawy z grzybow, jakie trafiaja na stol we wloskich gospodach, ostatnim razem w Bolonii, kiedy z zona... Ona ubolewala nad tym, ze jeszcze nigdy nie byla we Wloszech, ale dluzsze pobyty w Niemczech Zachodnich i w Belgii stanowily jakas rekompensate: - Polscy konserwatorzy przynosza dewizy. No, jak polskie tuczone gesi, sa dobrzy na eksport. Pracowalam juz w Trewirze, Kolonii i Antwerpii... "Ona niekiedy wykorzystuje kuchnie jako warsztat", pisze Reschke i wskazuje na regal pelen butelek, puszek i narzedzi. Grzyby przytlumily dominujacy poczatkowo zapach pokostu "i ponadto perfumy Aleksandry". Wstawiwszy ziemniaki wdowa rozpuscila maslo na patelni i pokroila grzyby na plasterki grubosci malego palca, ktore smazyla na srednim ogniu. Wdowiec uczyl sie wymawiac po polsku "maslo". Ona znowu teraz palila, nad kuchenka, co jemu przeszkadzalo. Godne odnotowania bylo dla niego, ze nie tylko on przy obieraniu ziemniakow, ale i ona przy czyszczeniu grzybow musiala siegnac po okulary: "W domu nosi swoje na plecionym jedwabnym sznurku na szyi". Widze go, jak otwiera futeral, wyjmuje okulary, otwiera uszka, chucha na szkla, przeciera, wklada, zdejmuje, sklada, chowa i zamyka w solidnie staromodnym futerale. Jej oprawka - "Zrobilam sobie piekny prezent w Antwerpii" - rzuca sie podobno w oczy dzieki obramowaniu ze strasu. Jego okraglookie okulary w orzechowej rogowej oprawce pozwalaja patrzec uczenie. Teraz oboje zdejmuja okulary. Pozniej, po datowanej antycypacji przelomu tysiacleci, napisze on: "Chodze o lasce, prawie osleply..." Najpierw wdowa chciala nakryc powleczony cerata stol kuchenny: - Zjemy juz tutaj. W kuchni zawsze jest przyjemnie. - Potem jednak mieli przejsc do bawialni. Meble z lat szescdziesiatych, pare rzeczy w stylu rustykalnym. Kanapa z dwoma fotelami. Przeladowany, lekko przechylony regal z ksiazkami. Na scianach oprawione w ramki reprodukcje staroflamandzkich mistrzow, ale tez upiorny Ensor: Wjazd Chrystusa do Brukseli. Na desce do przypinania fotografie: Porta Nigra, ratusz w Antwerpii, kamienice cechowe. Miedzy kryminalami i powiesciami z polskiej literatury powojennej wielgachne tomy o tematyce morskiej. Stol przykrywa kaszubskie plotno z wyszytym tulipanowym wzorem. Zdjecia na oszklonym kredensie ukazuja meza wdowy w marynarskim mundurze, ja z mezem na sopockim molo oraz matke i syna przed portalem oliwskiej katedry: matka smiejaca sie, jak pisze Reschke, "oczami jak gwiazdki", syn ponuro zamkniety w sobie, oficer w sluzbie administracyjnej marynarki handlowej spokojnie spoglada przed siebie. -No, widzi pan - powiedziala Piatkowska wnoszac parujace polmiski - moj maz byl jeszcze wyzszy. Prawie o dwie glowy wiekszy ode mnie. Wdowiec troche za dlugo mitrezyl z ogladaniem zdjec z mola. - Niech juz pan przyjdzie, bo bedzie zimne. Siedzieli naprzeciwko siebie. Poszla im butelka bulgarskiego czerwonego wina. Wdowa na koniec wymieszala grzyby ze smietana, calosc lekko popieprzyla i posypala maczasto rozpadle ziemniaki siekana pietruszka. Dolewajac Reschke zabrudzil obrus. Skwitowana smiechem plama z czerwonego wina. Posypana sola. Znowu elektroniczne kuranty z ratusza: tragiczne, heroiczne. - To melodia do slawnego tekstu Marii Konopnickiej -powiedziala wdowa. - Nie rzucim ziemi, skad nasz rod... Z grzybow nie mialo prawa nic zostac. I dopiero przy kawie w malych filizaneczkach, z fusami, jak lubia Polacy, niepalacego i palaczke dopedzila cmentarna rozmowa. Z poczatku tylko szkolne historyjki. Wilno ciazylo: - Nie wolno nam bylo uczyc sie w liceum. Zabrali obie moje przyjaciolki. A tata stracil cukrownie... Potem dopiero wtracil sie Reschke, z banalnego raczej przypadku czyniac wyznanie: Z rodzicami i bracmi mieszkal kiedys po drugiej stronie Ogarnej w domu o prostym szczycie, bez przedproza, scislej mowiac: w jego oryginale. Ojciec byl urzednikiem pocztowym, juz za czasow Wolnego Miasta. Pracowal na Poczcie Glownej, tylko dwie przecznice stad. -Nawiasem mowiac grob rodzinny moich dziadkow ze strony ojca, polozony w srodkowej czesci Zjednoczonych Cmentarzy, byl juz wtedy zastrzezony dla moich rodzicow... -Jak u mamy i taty! - zawolala wdowa. - Oni zawsze wiedzieli, gdzie na cmentarzu w Wilnie bedzie miejsce ich ostatniego spoczynku... I teraz dopiero zaswitalo, rozjasnilo sie w glowach, narodzila sie, bez bolu, mysl, wdowcowi i wdowie udalo sie dostroic idee, ktorej prosta melodia miala sie okazac samograjem, gdyz do tak ogolnoludzkich odczuc odwoluje sie po polsku i po niemiecku. To dluga rozmowa przy coraz to na nowo zaparzanej kawie po kilkakrotnym wysluchaniu pobliskich kurantow "krotko przed wybiciem dziewiatej" musiala rozniecic te idee, uznac ja za swoja i wreszcie podniesc do rangi idei sluzacej pojednaniu narodow. Ona byla zdolna do entuzjazmu, on wykorzystal swoj temat, "Stulecie wypedzen", i wyliczal wypedzonych lub przymusowo przesiedlonych. Wszystkich, ktorzy musieli uciekac, Ormian i Tatarow krymskich, Zydow i Palestynczykow, Bengalczykow czy Pakistanczykow, Estonczykow czy Lotyszy, Polakow i wreszcie Niemcow z calym dobytkiem podazajacych na Zachod. - Widu zostalo na szlaku, nieprzeliczone trupy. Tyfus, glod, zimno. Miliony. Nikt nie wie, gdzie leza. Pogrzebani na skraju drogi. Pojedyncze i masowe groby. Albo pozostal tylko popiol. Fabryki smierci, ludobojstwo, zbrodnia wciaz jeszcze niepojeta. Dlatego powinnismy dzisiaj, w Zaduszki... Potem Reschke mowil o wlasciwej czlowiekowi potrzebie spoczecia na wieki tam, gdzie przed ucieczka albo wymuszonym przesiedleniem mial swoje miejsce, przypuszczal, ze ma, szukal i znalazl, odnalazl na nowo, mial je zawsze, od urodzenia. Powiedzial: - To, co nazywamy ziemia rodzinna, jest przez nas doswiadczane mocniej anizeli same pojecia ojczyzny czy narodu, dlatego tak liczni, z pewnoscia nie wszyscy, ale w miare starzenia sie coraz liczniejsi ludzie zywia pragnienie, zeby byc pogrzebanym niejako u siebie, pragnienie zreszta, ktore przewaznie pozostaje gorzko niespelnione, bo czesto okolicznosci stoja mu na przeszkodzie. My jednak powinni bysmy mowic o prawie naturalnym. W katalogu praw czlowieka nalezaloby wreszcie zagwarantowac rowniez i te zasade. Nie, nie mam na mysli postulowanego przez dzialaczy naszych uciekinierskich zwiazkow prawa do ziemi rodzinnej - wlasciwa nam ziemie rodzinna utracilismy w sposob zawiniony i ostateczny - ale o prawo zmarlych do powrotu w swoje strony mozna by bylo, powinno by sie, nalezaloby sie upominac! Przypuszczam, ze profesor doktor Reschke wyglaszal ten wyklad jak i dalsze mysli o smierci i czlowieczym miejscu ostatniego spoczynku przechadzajac sie tam i z powrotem i jakby zwracajac sie do wiekszego audytorium. Mial sklonnosc do przechodzenia do rzeczy dopiero po dluzszej mowie, przy czym ledwie wypowiedziane zuchwalosci natychmiast stawial na powrot pod znakiem zapytania. Ona przeciwnie. Aleksandra Piatkowska chciala jednoznacznosci. - Co to ma znaczyc: mogloby, powinno by, nalezaloby! To ladny koniunktyw. Uczylam sie go. Ale lepiej jest: moze, powinno, nalezy! My to zrobimy natychmiast. I powiemy glosno, gdzie sie konczy polityka i zaczyna czlowiek, mianowicie kiedy jest martwy i nic juz nie ma w kieszeni, tylko jeszcze ostatnie zyczenie, jak mowili mama i tata, do samego konca, bo pozostali obcy, nawet jesli mama na wycieczce w kaszubskie gorki wolala nieraz: Pieknie tu jak w domu! Tylko bedac wzburzona - a w toku wieczornej rozmowy przy zbyt duzej ilosci kawy pewnie ja raz za razem, zwlaszcza po dluzszych koniunktywnych zdaniach profesora, ogarnialo wzburzenie - wdowa czesciej niz zwykle pomijala rodzajniki i potykala sie w niemieckiej skladni. Doslownego cytowania jej tutaj wymaga relacja, ktora obarczyl mnie Reschke. Teraz, kiedy idea sie wyklula, nie moge juz sie wycofac. Poza tym w jego liscie, ktory przyszedl z papierzyskami, roi sie od kompromitujacych mnie przytykow. Na przyklad mialem jakoby, budzac podziw jego i innych uczniow, polknac zywa ropuche. Wiec polykam powtornie, zgodnie z zyczeniem. Reschke pewnie juz na targu, a najpozniej na cmentarzu zapytal Piatkowska, skad zna niemiecki, nie szczedzac oczywiscie komplementow. Dokladne informacje przynosi jego brulion dopiero pozniej: "Matka nie, ale ojciec mowil po niemiecku. W Poznaniu mogla ona obok historii sztuki jako drugi kierunek studiowac germanistyke. A jej maz, ktory ponadto podobno plynnie mowil po angielsku, musial byc jak belfer: >>Poprawial kazdy blad, taki byl!<< Skorzystal na tym Witold, jej syn. Tylko mowi on, jak twierdzi Aleksandra, o wiele za skomplikowanie. O niej tego nie mozna powiedziec. To prawda. Ostatecznie nie sposob nie zauwazyc, ze mojej eksportowanej za dewizy pozlotniczce pomoglo kilka pobytow za granica. Mowi ona: >>Trzy miesiace w Kolonii, cztery w Trewirze, za kazdym razem cos czlowiekowi zostanie w pamieci<<. Niedawno spiewala nawet kolonskie karnawalowe przeboje, kiedy pojechalismy nagrywac na Zulawy". To bylo pozniej, kiedy ich idea szerzyla sie juz niejako samoczynnie. Ale gdy za pierwszym podejsciem chodzilo o prawo zmarlych, Piatkowskiej brakowalo slow. Miedzy polskie okrzyki wdzieraly sie jej uwolnione od rodzajnikow niemieckie zdania glowne i poboczne: - Miejsce ostatniego spoczynku musi byc swiete... Przyjdzie wreszcie pojednanie... Nauczylam sie niemieckiego slowa: Friedhofsordnung... Niemiecki porzadek! No, zrobmy niemiecko-polski porzadek cmentarny,,. Skoro musimy sie juz uczyc, ze nie moze byc polskiej gospodarki, tylko niemiecka. Przypuszczam, ze w kuchennym kredensie wdowy znalazla sie druga butelka bulgarskiego czerwonego wina. W kazdym razie dziennik Reschkego porecza kilkakrotny smiech Piatkowskiej. On zaczal juz liczyc jej zmarszczki towarzyszace smiechowi: "Ta aureola!" Co prawda ledwie idea stanela na nogi, mowilo sie juz tylko o zakladach pogrzebowych, terminowych pochowkach, transporcie zwlok i spodziewanych trudnosciach z przewozeniem trumien i urn, ale Aleksandra uznawala to wszystko, lacznie z nazwa ich wspolnej idei, ktora zaproponowal Aleksander, za godne smiechu, jej smiechu dzwonnika. Jego propozycja brzmiala: "Polsko-Niemieckie Towarzystwo Cmentarne". Ona, "bo Niemcy sa bogaci i zawsze musza byc pierwsi", za korzystniejsza uwazala swoja kontrpropozycje: "Niemiecko-Polskie Towarzystwo Cmentarne". W koncu para, jako ze trzeba bylo uwzglednic Wilno, zgodzila sie na umieszczenie bogatych i pierwszych posrodku: Polsko-Niemiecko-Litewskie Towarzystwo Cmentarne, zwane wkrotce PNLTC, zostalo 2 listopada 1989 roku wprawdzie nie zalozone, ale jednak proklamowane; brakowalo jeszcze takich niezbednych elementow, jak dalsi czlonkowie-zalozyciele, umowa miedzy czlonkami, statut i regulamin, rada nadzorcza i - poniewaz na tym swiecie nie ma nic za darmo - kapital zakladowy z numerem konta. Jesli zalozyc, ze w domu nie bylo juz wiecej czerwonego wina ani tez wodki, to z pewnoscia w jakiejs butelce znalazla sie, jakby zaoszczedzona na te okazje, resztka krupniku - akurat na dwa kieliszki. Tym sie stukneli. On podobno sprobowal z polska pocalowac ja w reke. Ona nie smiala sie. Potem wdowiec poszedl sobie pozegnany przez wdowe: - Teraz przespimy sie z tym wszystkim - po raz pierwszy nazwany po imieniu: - prawda, Aleksandrze? -Tak, Aleksandro - odrzekl w drzwiach - dobrze sie z tym wszystkim przespimy. 2 Byc moze jeden jedyny raz, dla fasonu albo z dobrego serca, bo znudzona zgraja chciala to zobaczyc, polknalem ropuche. Na koloniach albo gdzie indziej. Ja jednak przypominam sobie tylko zabki, ktore na boiskach albo nad Strzyza lykalem na zyczenie, wyrzygiwalem z powrotem i puszczalem potem wolno. Czasem trzy, cztery naraz. Ale on rzekomo widzial, jak polknalem dorosla ropuche, nie, kumaka, kumaka czerwono-brzuchego, nie dlawiac sie, przelknalem, zjadlem, na dobre, bez zwracania.Wywolalo to podziw, pisze Reschke. Ten pozer ze swoja pozerska idea jakoby pamieta mnie dokladniej, nizby mi zalezalo: mialem rozdawac w klasie prezerwatywy zwane balonikami. Teraz, kiedy z pozostalymi mi slowami zmierzam calkiem gdzie indziej, on wciaga mnie z powrotem w szkolny zaduch. "Pamietasz, jak wtedy, krotko po Stalingradzie, profesor Korngiebel pojawil sie nagle bez odznaki partyjnej..." Byc moze w poczatkach czterdziestego trzeciego czesto, i to - on wie dokladnie - przed glownym wejsciem do Dominikanskiej Hali Targowej, spotykalem sie z jedna z jego kuzynek, miala sie nazywac Hildchen. Zawsze po szkole: Hildchen i ja. Ale tu trzeba opowiedziec historie Aleksandra i Aleksandry: Wlasnie pozegnala go przy drzwiach wejsciowych, po dwoch kieliszkach krupniku... I oto stoi on samotnie na przedprozu. Ale poniewaz juz w uczniowskich czasach nachodzilem sie tam i z powrotem po wszystkich podawanych przez Reschkego szlakach, wobec czego to ludzaco prawdziwie odbudowane z ruin miasto pozostalo mi znane jak wlasna kieszen i jego droga okrezna przez Kaletnicza do Marii Panny moglaby byc moja droga okrezna, podazam za nim do orbisowskiego hotelu "Hevelius", dopasowuje sie do jego czlapania, jestem jego nocnym cieniem i echem. Aleksander Reschke nie mial ochoty przechodzic kolo hali targowej. Jej opuszczenie i utrzymujacy sie zapach moglyby obrocic wniwecz jego podniosly nastroj. Szedl rozwaznie i pewnie. Slysze jego nucenie: cos miedzy "Eine kleine Nachtmusik" a "Suita z czasow Holberga". Okrazyl olbrzymia poznogotycka budowle zataczajac luk w prawo, przystanal z ociaganiem, kiedy otworzyla sie przed nim Mariacka ze swymi przedprozami, brala go pokusa, zeby w otwartym jeszcze barze wychylic jeden i drugi kieliszek, chocby w klubie aktora, ktory byl czynny, o czym swiadczyl spiew dochodzacy z otworzonych szeroko podwojnych drzwi, oparl sie pokusie i pozostal wierny uczuciu radosnej podnioslosci: kierunek hotel. W "Heveliusie" nie chcialo mu sie jednak potem isc do pokoju na czternastym pietrze. Z wahaniem przemierzal hol tam i z powrotem, nie zdecydowal sie jednak na hotelowy bar. Raz jeszcze przeszedl obok obojetnego portiera i zanurzyl sie w pachnaca siarka noc. Zdecydowany teraz, choc nie bez nieodlacznych watpliwosci, poczlapal dziarsko w strone knajpy, ktora czekala na niego zaraz za stojacym na sztorc hotelem w postaci stylowo odnowionego domku z pruskiego muru, zabawnie wcisnietego w zarosla nad brzegiem Raduni. Profesor bywal tu juz czesto: podczas wczesniejszych odwiedzin w tym biednym, ale jakze bogatym w wieze miescie, kiedy jego dyscyplina dostarczala mu jeszcze przyjemnosci, a kilka budowli sakralnych, na przyklad uwolniony na ostatku od gruzow kosciol Swietego Piotra, mialo do zaoferowania plyty nagrobne, ktore nalezalo odkryc na nowo. Na moment tylko zalecial go zapach Raduni. - Nie, Aleksandro, ona cuchnela tak zawsze, w kazdym razie za moich szkolnych czasow. W bardzo umiarkowanie odwiedzanym domku z pruskiego muru bylo miejsce przy barze. Aleksander Reschke odnotowal pozniej "natarczywa, chociaz nieostra pewnosc, ze ten niezrownany dzien nie mogl jeszcze sie skonczyc. Mial cos w programie, co przyjemnie lub bulwersujace domagalo sie scenicznego wystepu. W kazdym razie odczuwalem lekliwa ciekawosc. Moja znajomosc rzeczy, a raczej moj wczesnie uksztaltowany dar widzenia tego, co nadchodzi, niejako w lusterku wstecznym byl nastawiony na konsternacje". Jednakze nawiazana w knajpie znajomosc ocenil poczatkowo jako "tylko osobliwa". Ponad trzema pustymi barowymi stolkami zagadnal go z lewej ubrany w stylu poludniowowschodnioazjatyckich dyplomatow pan, ktorego dziwnie gulgoczaca angielszczyzna pozwalala domyslac sie wyksztalconego Pakistanczyka lub Hindusa. Drobny, ale kryjacy w sobie znaczne zasoby energii mezczyzna w niebieskoszarej, wysoko zapinanej marynarce przedstawil sie jako ktos z brytyjskim paszportem, kto, urodzony w Pakistanie, po ucieczce stamtad dorastal w Bombaju, ale szeroko rozgaleziona rodzine ma czesciowo w Dakce, czesc w Kalkucie, zatem w wiekszym czy mniejszym stopniu uwaza sie za Bogatczyka, nawet jesli studiowal, procz literatury angielskiej dziewietnastego wieku, ekoomie w Cambridge i zbieral w Londynie pierwsze doswiadczenia w interesach, szczegolnie intensywne w dziedzinie komunikacji. Przysunal sie o stolek blizej i - w swobodnym tlumaczeniu Reschkego - powiedzial: - Prosze widziec we mnie kogos, za kim stoi dziewiecset piecdziesiat milionow ludzi; niedlugo bedzie ich okragly miliard. Rowniez Reschke przysunal sie o stolek blizej, tak ze dzielil ich juz tylko dystans jednego pustego miejsca. Liczbom obywatela swiata brakowalo jeszcze namacalnego dowodu. Ale poniewaz wdowiec w ciagu dnia i w trwajacej do nocy rozmowie z wdowa skupial sie wylacznie na zmarlych i ich ostatnich zyczeniach, ucieszyla go, przy calym przerazeniu, ta nowa znajomosc z tylu zywymi w tle. Pomiedzy ciasnymi scianami knajpy mial pewnie przed oczyma owa zapowiedziana na bliska przyszlosc cizbe. Z kolei to on przedstawil siebie i swoja zawodowa dzialalnosc, nie bez powolywania sie na roznorodnosc barokowej emblematyki. Jako swe wzory wymienil wielkie nazwiska: Cassirer, Panofsky i tak dalej, wspomnial tez Instytut Warburga jako zrodlo swoich londynskich studiow. Potem probowal popisac sie dowcipem nawiazujac do najnowszych zmian politycznych i nazywajac mozliwe zjednoczenie wszystkich Niemcow "niemiecka jednogarnkowa potrawa". Zarazem przyznal, ze skupienie badz co badz osiemdziesieciu milionow zapobiegliwych wspolobywateli troche go niepokoi, zwlaszcza ze do skoncentrowania tej sily dojdzie w srodku Europy. - W porownaniu z panskimi imponujacymi liczbami moze to niewiele, jednakze: nie do wyobrazenia! Mister Chatterjee, ktory jak Reschke pil dortmundzkie piwo eksportowe, potrafil z miejsca rozproszyc obawy znajomego z knajpy: - Dopoki jeszcze obowiazuje stary europejski system hierarchizacji, na pewno beda problemy. Ale on sie nie utrzyma. Wszystko plynie, o czym wiedzieli juz Grecy. My przyjdziemy. Musimy przyjsc, bo u nas zrobilo sie cokolwiek za ciasno. Kazdy popycha kazdego, az z tego popychania zrobi sie wielkie, niepowstrzymane wedrowanie. Kilkaset tysiecy zreszta jest juz w drodze. Nie wszyscy docieraja do celu. Ale dalsi juz pakuja manatki. Prosze widziec we mnie zwiastuna badz kwatermistrza przyszlej spolecznosci swiatowej, w ktorej zatraca sie egocentryczne stany lekowe panskich rodakow. Nawet Polacy, ktorzy zawsze chca byc tylko Polakami, niczym innym jak tylko Polakami, beda musieli sie nauczyc, ze obok czarnej Madonny z Czestochowy jest dosc miejsca dla innej czarnej bogini; bo nasza rownie kochana co budzaca strach matke Kali zabieramy oczywiscie ze soba - w Londynie juz sie zadomowila. Unoszac szklanke piwa Reschke od razu temu przytaknal: - Ja to widze podobnie! - Co wiecej, przemawialo z niego oczekiwanie, poniewaz przeczucie tego, co nazywal "bezglosna inwazja Azji", zostalo potwierdzone tak obrazowo. - A jakze! - zawolal. - Nie ma rzeczy bardziej pozadanej anizeli symbioza Kali z Maria Panna, anizeli przywolany przez pana podwojny oltarz. Chociaz wiedza fachowa czynila profesora specjalista od posadzkowych plyt nagrobnych, orientowal sie wsrod hinduistycznych bostw, znal nawet boginie Kali pod imieniem Parwati. Nie tylko z uprzejmosci powiedzial, ze widzi, jak to wszystko nieuchronnie nadchodzi. Spodziewa sie, ze za sprawa stapiajacych narody procesow nastapi ostateczna wymiana kultur. Przepowiadanej przez pana Chatterjee spolecznosci swiatowej bedzie odpowiadala przyszla kultura swiatowa. Ale na razie niepoprawna angielszczyzna Reschkego i bengalska odmiana niegdys panujacego jezyka kolonialnego jeszcze sie ze soba nie oswoily. Dopiero kiedy mloda, przez Reschkego nazwana ladna dziewczyna za kontuarem wykazala sie szkolnym angielskim zapytujac panow, czy zycza sobie "more German beer", a Chatterjee odpowiedzial po polsku i zaraz potem poprosil w dziwacznej niemczyznie, zeby mu bylo wolno zaprosic profesora na kolejne piwo, dzwiecznie, bulgoczac, twardo jak kamien, wargowo, podniebiennie i z uzyciem glosek syczacych, ktore nawzajem sie zasykiwaly, zaczela sie zaznaczac wymieszana na nowo Europa. Smiano sie w trojke. Ladna barmanka smiejac sie nie przestawala byc ladna. Waska dlon Chatterjee jakby zrosnieta ze szklanka piwa. Lekko przechylona wydluzona glowa Reschkego. Zapomnial beretu u wdowy. Dziewczyna za kontuarem, imieniem Iwona, przedstawila sie jako studentka medycyny, ktora tylko dwa razy w tygodniu moze pracowac w barze. Chatterjee chwalil eksportowe piwo. Reschke oznajmil, ze pochodzi ono z Zaglebia Ruhry. Potem poprosil, zeby dwie nastepne butelki wolno mu bylo wziac na swoj rachunek. Studentka medycyny dala sie zaprosic na jedna whisky. Ja, nie zaproszony i oddalony o pol tuzina barowych stolkow, zamowilbym wodke. Rozmawiali teraz o sprawach raczej malej wagi, o pogodzie, kursie dolara, permanentnym kryzysie stoczni. Bylo juz po wielkim temacie, Azji nie dalo sie niczym przebic. Nawet kiedy Chatterjee mowil, jego oczy niejednakowo przesloniete gornymi powiekami pozostawaly obojetne, wedlug Reschkego "smutno nieobecne". Jednakze nie zapadalo milczenie. Podobno cytowali nawet wiersze: Bengalczyk deklamowal Kiplinga; profesorowi przypomnialy sie strofy Poego. Zapytawszy nawzajem o wiek panowie pozwolili najpierw zgadywac Iwonie. Na koniec czterdziesci dwa lata bengalsko-brytyjskiego przedsiebiorcy, ktory urodzil sie, kiedy dokonano podzialu subkontynentu indyjskiego, zostaly przyjete z wiekszym zdziwieniem niz szescdziesiat dwa lata mojego dawnego kolegi szkolnego, ktory jak ja przyszedl na swiat, kiedy wieze kosciola Marii Panny ze wzgledu na grozbe zawalenia otoczono rusztowaniami az po plaski czubek. Przerzedzone wlosy Chatterjee kontrastowaly ze szpakowata co prawda, ale wciaz jeszcze gesta czupryna bliskiego juz emerytury profesora; swymi gestami natomiast, ktore z powolnym zaklinaniem, to znow z nagla gwaltownoscia - i z pomoca wszystkich palcow - opowiadaly epizody przebiegajacej pierscieniowato orientalnej historii, przedsiebiorca sie odmladzal. W porownaniu z tym uczony znal tylko pare zawsze jednakowo smutnych gestow, chocby nieme unoszenie i opuszczanie dloni na sposob starzejacych sie mezczyzn; tak w kazdym razie zestawiam ich ze soba. Poprzestali na trzeciej butelce eksportowego. Gdy Chatterjee stwierdzil, ze uprawia sport, by utrzymac sie w formie, Iwona uznala to za smieszne. Widac znala Bengalczyka nie tylko z knajpy. Jej smiech, ktory raz za razem zarazal sam siebie, czynil ja teraz mniej ladna. Kiedy nazwala go "kolarskim mistrzem swiata" i przy tym "pogardliwie pstryknela palcami", co Reschke odnotowal jako "obrazliwe", Chatterjee to zniosl, ale zaraz zaplacil i nie bardzo chcial czekac, az zaplaci Reschke. Wkrotce po pomocy panowie pozegnali sie przed domkiem z pruskiego muru. - Jeszcze sie spotkamy! - zawolal nieduzy wzrostem, znow naladowany energia Bengalczyk z brytyjskim paszportem i ruszyl brzegiem Raduni znikajac w nocnej ciemnosci. Wzdluz hotelowego parkingu Reschke mial krociutka droge. Bulgarskie czerwone wino, kieliszek krupniku i trzy butelki dortmundzkiego eksportowego nie przyprawily jednak wdowca o wystarczajaca sennosc, w kazdym razie Reschke byl na tyle rzeski, zeby z kramarska drobiazgowoscia poswiadczyc siebie w swym brulionie. Odtworzyl wszystkie rozmowy minionego dnia. Nie pominal zadnego z przelotnych nastrojow. Wazny byl dla niego lekki bol glowy i mozliwosc wystapienia zgagi; mial na to w walizce tabletki, krople, pastylki: podrozna apteka Reschkego. Nie chce raz jeszcze pozwalac mu, zeby wyjmowal okulary z futeralu, rozkladal, chuchal na nie, przecieral. Pisal plynnie. Ilekroc wydawal sie sobie zbyt rozwlekly, chocby przy chwaleniu smazonych grzybow w perspektywie mozliwych pozniejszych nastepstw, streszczal swoje watpliwosci jak wprawny protokolant: "Znow postapilem wbrew przekonaniu". Nawet zapowiadana przez mister Chatterjee wedrowke ludow, ktora miala nastepowac w niepohamowanych falach imigracyjnych i wlasciwie usprawiedliwialaby serie dramatycznych wyobrazen, ujal zwiezle: "Ten podajacy sie za Brytyjczyka Bengalczyk plastycznie opisal azjatycki basen przelewowy. Dopoki powolywal sie na subkontynent indyjski, nie sposob bylo mu zaprzeczyc. Grozi nam nieszczescie czy tez - co byloby pozadane - stara Europa zostanie poddana rownie radykalnej jak zbawiennej kuracji odmladzajacej?" Dziwne, ze na czolo przebiegu dnia Reschke wybil to, co przezyl na ostatku. Zwyczajna znajomosc z knajpy zyskuje u niego miano "wienczacego wszystko spotkania". Lubil wyolbrzymiac i nazwal Chatterjee, ktory przedstawil mu sie jako przedsiebiorca dzialajacy w dziedzinie komunikacji, "ekspertem komunikacyjnym", w dodatku "uprzejmym". Potem dopiero mozna bylo przeczytac o potknieciu sie przy wiadrach z kwiatami, o rdzawoczerwonych astrach, o wdowie i zrzadzeniu losu. Pani Piatkowska przeobrazila sie wkrotce w Aleksandre. Uznal ja za witalna, sklonna do sarkazmu, zainteresowana polityka, choc rozgoryczona, nie wolna od apodyktycznosci, przy tym obdarzona zyciowa madroscia i serdeczna. "Mam wrazenie, ze Aleksandra chce swoj niekiedy wrecz dziecinny upor powetowac wdziekiem. Zabawny pojedynek, ktoremu chetnie sekunduje. Ona bardzo chce byc >>dzisiejsza<< i pewnie dlatego maluje sie troche za krzykliwie. Kilka razy nazwala mnie staroswieckim czy, uzywajac jej slow, >>ze starej szkoly<<, ale widac, ze podobaja sie jej moje, przyznaje, czasem przesadne maniery". Po dlugim korowodzie "wtopionej" w obraz ulicy "polskiej biedy", dewaluacji zlotowki i powszechnej drozyzny, popartym przykladami dysproporcji miedzy placami a cenami, po utyskiwaniach na wywolujacy wiele narzekan handel czarnorynkowy, zebranine dzieci pod hotelem, stan chodnikow, niekompletne oswietlenie ulic i przybierajaca na sile "od czasu rozkladu wladzy komunistycznej" przestepczosc, jak i na wzrost potegi katolickiego duchowienstwa, przy czym nie zostaly zapomniane ani fetor siarki, ani chmura spalin nad miastem, w polu jego widzenia ponownie znalazla sie Aleksandra Piatkowska. Nazwal ja czarujaca". Przytrafialy mu sie takie wyrazenia jak "rowna babeczka" i "mala, ale ho, ho!" Mieszkanie przy Ogarnej zaciesnilo sie w jego oczach do wymiarow "w sumie przytulnego gniazdka". Czytam: Przy niej znow zyje". Dopiero po szczegolowym opisaniu cmentarza na Grodzisku przechodzi do rzeczy, wazne staje sie dla niego zaproponowane przez wdowe "Polsko-Niemiecko-Litewskie Towarzystwo Cmentarne". Nazywa je "nasza ledwie splodzona, a juz narodzona idea". Skladnik litewski uwaza za "przekonujacy i pozadany", zarazem jednak "trudny do wprowadzenia w czyn". A przeciez ufa w dynamike przedsiewziecia: "Projekt wilenski trzeba bedzie sfinansowac. Musi udac sie odparcie wszystkich zastrzezen, jakie moglyby zostac wysuniete w Vilniusie. Ostatecznie jedno wiaze sie z drugim, na dobre i na zle. Jak nam, Niemcom, tak i Polakom nalezy przyznac prawo do powrotu zmarlych na ziemie rodzinna. To prawo czlowieka nie zna granic!" Same gromkie slowa. Przyznaje: ta nadajaca sobie pozory szlachetnosci zawzietosc w sluzbie zmarlym od poczatku mi cuchnela. "Posluchaj, Reschke", nagryzmolilem jego piorem na marginesie, "to jest poroniony pomysl!" A potem jednak sie ruszylem. Jedno zdanie wdowy, z ktorym mozna sie tylko zgodzic: "Na cmentarzu trzeba skonczyc z polityka!", sprawilo, ze poszedlem za nimi w trop. Teraz ciekaw jestem ich niepowodzenia. I jeszcze cos dodalo mi bodzca: fakt, ze oboje byli owdowiali, przemawial za nimi. Gdyby ich historia byla przesycona pospolitym cudzolostwem, gdyby w papierach Reschkego zalosnie domagal sie miejsca jeden z wyeksploatowanych do cna romansow, gdyby chodzilo o podstepne oszustwo mezatki czy wprawne przyprawianie rogow, to wierz mi, Reschke, nie moglbym ci oddac przyslugi; a tak, od lat owdowiali, po smierci malzonkow majacy ponownie wolna reke i niezaleznosc, oboje, zwlaszcza ze dzieci dorosly i wyszly z domu, sa dla mnie poreczni i zawsze w zasiegu wzroku: moge za nimi podazac. Pod koniec zapiskow Reschkego "w Zaduszki" raz jeszcze nabrala dla niego waznosci wdowia siatka na zakupy. W kilkakrotnie ponawianych podejsciach przypisywal znaczenie tej pamiatce rodzinnej: Jak chetnie niosl wypelniona Siatke u boku Aleksandry. Jak porusza go ten wyszly z mody przedmiot codziennego uzytku. Ile pragnien, w tym tesknych, znalazloby w takiej siatce miejsce. No coz, takze to jeszcze: "Mam wrazenie, ze juz wpadlem w jej sieci..." I tak, dokonujac w myslach przegladu wiazanych i szydelkowych oczek wszystkich siatek na zakupy, odziedziczonych przez wdowe po matce, wdowiec pewnie zapadl jednak w sen; a moze Reschke zaczal liczyc od lewej do prawej dziewiecset piecdziesiat milionow ludzi stojacych za panem Chatterjee? Co do Aleksandry Piatkowskiej nalezy przyjac, ze rachujac w pamieci probowala ustalic koszty Towarzystwa Cmentarnego. Dopiero po zbilansowaniu kapitalu wyjsciowego - "Musi tego byc z pol miliona marek" - pograzyla sie pewnie w senny rachunek z jeszcze wieksza liczba zer. Przed szeroka oszklona sciana frontowa filary, ktorych betonowe rdzenie pokryte sa wokol chropowata ceramiczna okladzina. Od strony kuchni dalsze filary z licowka w kolorze starej cegly. Poza tym gladka boazeria. W glebi plaskorzezba, chropawa jak filary. Na sniadanie, znalazlszy krotko przed dziewiata wolny stolik w hotelowej restauracji, Reschke chcial zamowic herbate, gdyz wolal ja od kawy z fusami, do tego dzem i bialy ser. Z wielkim ociaganiem, jakby pokonujac wewnetrzne opory, zblizyla sie kelnerka w bialych falbankach. Ledwie zamowil, przysiadl sie do jego stolika - jak sie okazalo - rodak, ktory jednak nie nalezal, jak przewaznie starsi panowie i panie przy sasiednich stolikach, do grupy turystow, lecz przyjechal w sprawach prywatnej kasy chorych majacej glowna siedzibe w Hamburgu. Ucieli sobie rozmowe. Ow pan, ktory w dzienniku Reschkego pozostal bezimienny, usilowal z pomoca czarodziejskiego zaklecia ,joint venture" nawiazac kontakty, szukajac atrakcyjnie polozonych domow wypoczynkowych i oferujac wejscie z kapitalem jak tez zainteresowana klientele. Powiedzial, ze jego towarzystwo planuje umozliwienie swym ubezpieczonym dluzszych i krotszych pobytow kuracyjnych w Europie Wschodniej, zwlaszcza w dawniej niemieckich prowincjach. Nie brakuje chetnych. Jako wlasciciele duzej liczby sredniej wielkosci domow okazuja co najmniej zainteresowanie panstwowe zwiazki zawodowe: - No, mowa! Oni przeciez ledwie zipia! Jednakze sasiad Reschkego przy stoliku narzekal na niedostateczna wole wspolpracy strony polskiej. Nie moze zrozumiec, ze kwestia wlasnosci stanowi na razie temat drazliwy, ale przy calej, zrozumialej skadinad nieufnosci mozliwe powinny byc dlugoterminowe umowy dzierzawne z prawem pierwokupu. - W przeciwnym razie niedlugo wszystko utknie tu na martwym punkcie. Oni musza to wreszcie zrozumiec. Nie mozna z jednej strony chciec kapitalizmu, a z drugiej udawac pierwszej naiwnej. Polak wciaz jeszcze tu wierzy, ze dostanie cos w prezencie. Reschke - od wczoraj zajmujacy sie pokrewnymi planami - chcial wiedziec, czy generalnie sa widoki na sfinalizowanie takich przedsiewziec typu joint venture. -To jest przede wszystkim kwestia polityczna. Musimy im w koncu uznac ich granice na Odrze i Nysie. I to bez zadnych jesli i ale. Nie zwracajac tez uwagi na paru pozostalych zawodowych uciekinierow. Wtedy powstanie tu masa mozliwosci. Polak nas przeciez potrzebuje. A odkad NRD staje sztorcem, ci tutaj wpadaja w panike. Kto inny ma im pomoc? Moze Francuz? No wiec. Powiadam panu: za dwa, trzy lata bedziemy tu zaangazowani na calego. Oni bez naszych marek nie uciagna. A jak Polak nie zechce, zwrocimy sie do Czechow i Wegrow. Ci sa bardziej otwarci... Wstajac, skory do inwestowania pan, pod piecdziesiatke, ktory za duzo sobie zamowil i prawie nie tknal swoich dwoch jajek w szklance, powiedzial: - Ale tutaj byloby najpiekniej, nawet jesli Baltyk nie jest juz tym, czym byl kiedys. Obejrzalem sobie pare ich domow zwiazkowych. Na Mierzei Wislanej, na Helu. Te nadmorskie sosnowe lasy! Albo tak zwana Szwajcaria Kaszubska. Wszystko znakomicie polozone, poza tym znajome, pelne wspomnien dla tej czesci naszych klientow, ktorzy musieli sie stad wyniesc. A nie jest ich malo. Moja rodzina zreszta tez. Pochodzi z Kwidzyna. Dobrze pamietam ucieczke, chociaz bylem wtedy bardzo maly... Kiedy Reschke wyszedl z hotelu, nadal zbyt ciepla jesienna pogoda przeczyla poczatkowi listopada. Dokladal staran, zeby nic nie dac zebrzacym dzieciom. Od chlopca, ktory trzymal za reke mlodsza siostre, kupil po zawyzonej cenie szesc widokowek. Niezdecydowany, czy ostatniego dnia pobytu w Gdansku jeszcze raz odwiedzic kosciol Marii Panny, czy wybrac sie bez celu na przedpoludniowa wloczege po miescie, za dlugo ociagal sie przed wejsciem do hotelu; bo ledwie zdecydowal sie na plyty nagrobne u Marii Panny, zostal zagadniety po nazwisku owa szczegolna angielszczyzna, ktora poslugiwal sie poznany o polnocy w barze Bengalczyk z brytyjskim obywatelstwem... Czytam o tym w notatkach Aleksandra Reschkego: "W pewnej odleglosci od rzedu czekajacych taksowek stal mister Chatterjee kolo rowerowej rikszy. Z naturalnoscia trzymal reke na kierownicy. Stal nawiasem mowiac w dresie kolo pojazdu, ktory choc nie zaliczal sie do oslawionych, ciagnietych przez kulisow riksz, wydawal sie jednak nie na miejscu, z pewnoscia na pierwszy rzut oka. On przywolal mnie, zebym mogl podziwiac jego riksze, bo byla to jego wlasnosc. Wszystko lsniace. Skladany dach w bialo-czerwone pasy dla oslony pasazerow przy zlej pogodzie. Ciemnoniebieska stabilna konstrukcja, ani sladu rdzy, nigdzie ani odrobiny luszczacego sie lakieru. Chatterjee objasnial: Raz stoi pod tym, raz pod tamtym hotelem. Przypadek, ze sie nie spotkali juz wczesniej. Nie, nie przywiozl rikszy z Dakki czy Kalkuty, ten pojazd holenderskiej produkcji odpowiada europejskim wymogom. Marka Sparta gwarantuje jakosc. Wymyslny - >>sophisticated!<< - system zmiany biegow. On posiada jeszcze szesc dalszych riksz, wszystkie fabrycznie nowe. Ale tylko dwie kursuja po miescie na objazdowych trasach. Tak, on ma licencje na obszar komunikacyjny srodmiescia lacznie ze strefa dla pieszych i od niedawna nawet na cala Aleje Zwyciestwa i Grunwaldzka. Poczatkowo napotykal trudnosci, ale potrafil zjednac sobie odpowiednie wladze. Tak i nie inaczej odbywa sie to na calym swiecie. Niestety brak kierowcow czy rikszawalas, jak sie mowi w Kalkucie, chociaz taksowkarze, jak widac, sa niemal bezrobotni. Zbyt wybujala, jak sadzi, duma uniemozliwia jeszcze Polakom powierzenie swej sily roboczej jego przedsiebiorstwu komunikacyjnemu. On dobrze placi. Calosc ma przed soba perspektywy rozwojowe. Totez on sprowadza z Holandii dwanascie dalszych riksz. >>Bo do rikszy rowerowej<<, zawolal mister Chatterjee, >>nalezy przyszlosc. Nie tylko w biednej Polsce, nie, w calej Europie!<<" Reschke natychmiast dostrzegl duza skale projektu Bengalczyka i z tego wzgledu uznal, ze warto o nim wspomniec. Malo tego: w swych notatkach potraktowal planowane przez sasiada przy sniadaniowym stole pobyty kuracyjne i tak przyjazny dla srodowiska srodek lokomocji jak riksza rowerowa jako dazenia paralelne do Towarzystwa Cmentarnego. "Wszystkie trzy projekty jedno maja wspolne. Sluza ludziom, w szczegolnosci ludziom starszym. Sa niejako przyjazne dla seniorow". Dopingowany pytaniami Reschkego Chatterjee wypowiedzial sie szczegolowo na temat rychlego zalamania sie komunikacji samochodowej we wszystkich europejskich skupiskach i zalet zwrotnej, cichej i oczywiscie wolnej od spalin rikszy rowerowej w ruchu wielkomiejskim, potem ogolnie na temat witalizacji Europy przez azjatyckie przymieszki, w koncu, choc ironicznie, przywolal kapitalistyczna idee luk na rynku; a tymczasem rzeczywistosc potwierdzila jego wizje: na hotelowy podjazd wtoczyla sie prowadzona przez jedynego dotychczas polskiego kierowce riksza rowerowa tego samego typu, ktora wrocil z porannego objazdu po miescie usmiechniety staruszek; po czym dwie szykownie ubrane panie - obie w wieku Reschkego - zechcialy skorzystac z uslug Chatterjee: z trudem pomiescily sie obok siebie okazujac dziecieca ucieche. Profesor zapisuje dla mnie: "Przewaznie to klienci zachodnioniemieccy nie maja oporow przed korzystaniem z rikszy. Wiekszosc tutaj wyrastala i wraca, zeby, jak to sie mowi, odswiezyc dawne wspomnienia. Z paplaniny kobiet dowiedzialem sie, ze pragnely one po krociutkiej rundce w srodmiesciu przejechac sie Wielka Aleja z Gdanska do Wrzeszcza i z powrotem, jak przed laty, w czasach szkolnych. Najwidoczniej dwie przyjaciolki. Kiedys przemierzaly te trase na rowerze. Nawiasem mowiac sypaly dawnymi nazwami ulic i dzielnic jak z rekawa; a mister Chatterjee rozumial". Bengalczyk wlozyl kolarska czapeczke. Reschke zyczyl przyjemnej jazdy. Obie przyjaciolki ze szkoly wolaly: - Mozemy te przyjemnosc najgorecej panu polecic! Pan przeciez tez jest stad, prawda? - I naciskajac mocno na pedaly, jakby wozenie riksza dwoch korpulentnych pan nalezalo do jego treningu kondycyjnego, Chatterjee zawolal ponownie: - Jeszcze sie spotkamy, mister Reschke! Dobrze wiec, jako uczen na zyczenie polykalem ropuchy. Byc moze w zaciemnionym miescie na parkowych lawkach obsciskiwalem kuzynke Reschkego Hildchen, nawet w trakcie alarmu przeciwlotniczego i po jego odwolaniu. Reschke i ja w jednej lawce i to, ze moglem odpisywac od niego matme, lacine - pewnie tak bylo; ze musze teraz podazac za nim krok w krok, to jednak zbyt duze wymaganie. Wiadomo, ze on czlapie. Nie wszystkie jego drogi okrezne musza byc moimi. Tak, wiec pozwalam mu isc, bez beretu i torby z kamera, podczas gdy moje mysli podazaja jeszcze chwilke za owa riksza, ktora, gdziekolwiek sie znajdujac, toczy sie w kierunku przyszlosci... Nieliczni turysci i kilkoro modlacych sie Polakow nikneli w halowym kosciele, ktorego rozpiete na nowo sklepienie wspiera sie az do nastepnego zniszczenia na dwudziestu szesciu wolno stojacych osmiokatnych filarach. Kiedy sklepienie runelo po raz ostatni, pod gruzami popekalo kilka posadzkowych plyt nagrobnych. Jednakze idac droga wzdluz bocznych kaplic, przez nawe srodkowa lub poprzeczna, kolo prezbiterium, ma sie pod nogami znakomite nazwiska i wieloznaczne teksty. Wedlug relacji Reschkego, mimo pekniecia, w Neuwergowym herbie wyrastajacy z latorosli pies nadal polyka kamienna kosc, i to od roku 1538, kiedy polozono plaskorzezbiona plyte Sebalda Rudolfa von Neuwerga. Raz jeszcze, jak gdyby chcac pozegnac sie ze zdeptanymi obiektami swego badawczego zapalu, profesor obchodzil posadzkowe plyty, ktorych wypukle pismo, ledwie jeszcze czytelne, podawalo nazwiska i daty smierci niegdys poteznych patrycjuszow oraz, w barokowej niemczyznie, cytaty z Biblii. Rodowe herby i heraldyczne akcesoria, wszystko to przez pokolenia trzymanych w strachu bywalcow kosciola, pozniej przez turystow zdeptane, starte, plasko zniwelowane; spotkalo to tez - nie opodal Pieknej Madonny - plyte nagrobna w posadzce pomocnej bocznej nawy, ktorej reliefowa ozdobna tarcza na pionowo podzielonym na pol polu ukazuje z lewej jedna pod druga dwie gwiazdy i drzewo, z prawej korone na klepsydrze, z trupia czaszka pod spodem i labedziem powyzej tarczy, w nawiazaniu do "slaskiego Labedzia", jak w kregu Towarzystwa Owocodajnego nazywano poete i nadwornego historiografa, Martina Opitza z Boleslawca, ktorego w sierpniu roku 1639 dzuma przywiodla pod te kuta w kamieniu plyte. Reschke po raz kolejny zzymal sie na dodatkowo "z lokalnopatriotycznej tepoty" wykuta w roku 1873 inskrypcje: "Poecie - rodacy", az na plycie nagrobnej malzonkow Mattiasa i Lovisy Lemmanow ucieszyl go umieszczony w roku 1732 napis: "Ich szczatki nadal sie zielenia, a nazwisko chwalone w dzieciach jest, ktore je odziedziczyly..." Potem jednak napisane jest cos dziwnego: "Natknalem sie na swoj grob, i to w srodkowej nawie. Na szarej, calkowicie zdeptanej granitowej plycie klinowym pismem bylo swiezo wyryte moje nazwisko, aczkolwiek wedle dawniejszej pisowni i uzupelnione imionami moich braci, tak ze odczytalem siebie jako Aleksandra Eugena Maksymiliana Rebeschke, raz po raz i jeszcze raz, w koncu polglosem, zeby sie upewnic. Wszelako bez daty. Nie poswiecono mi tez epitafium, nie mowiac o umieszczeniu herbu. Jak gdybym nie mogl zniesc swiadomosci, ze to ja leze pod granitem, zaczalem uciekac jak szalony, dudniac krokami po plytach, tak ze wystraszylem modlacych sie i sciagnalem na siebie ich spojrzenia. Mnie, ktoremu zasada przemijalnosci znana jest od wczesnych lat studiow, nie chcialo trafic do przekonania, ze to omamienie. Bieglem wiec, uciekalem, uciekalem przed soba, przez poludniowe boczne wejscie, bieglem, jak juz dawno mi sie to nie zdarzylo, bieglem i bylem w koncu rad wiedzac, dokad biegne..." Bo z wybiciem dwunastej Aleksander Reschke byl umowiony z Aleksandra Piatkowska: na Dlugim Targu, przy Fontannie Neptuna. Wdowa wziela sobie pol dnia wolnego. Chcieli znalezc odpowiedni teren i dopomoc idei w nabraniu realnego ksztaltu, zwlaszcza ze wdowiec musial nazajutrz ruszac w droge powrotna. Zdyszany przybyl punktualnie, nie powiedzial jednak, co przyprawilo go o siodme poty, lecz zawolal, jeszcze w biegu, jakby ucieczce nie bylo konca: - Najlepiej bedzie, jak wezmiemy woz... Reschke jako kierowca. Zadne zdjecie nie ukazuje go za kierownica. Jakkolwiek czesto sie fotografowali, nie staneli nigdy przed maska silnika, w kadrze wraz z nimi nie znalazla sie gwiazda mercedesa. Jego dziennik nie udziela informacji. Zawsze podaje tylko: "Wzielismy woz..." albo "Kiedy zostawilismy woz na strzezonym parkingu..." Moge wiec jedynie zgadywac lub typowac na chybil trafil. Czy jezdzil jedna z tych limuzyn Skody, ktore na zachod od Laby sprawiaja egzotyczne wrazenie? Jako ze Reschke pozwalal sobie na ekstrawagancje, chocby na aksamitny kolnierz u wcietego w talii plaszcza, nostalgicznie moglby do niego pasowac peugeot 404. ze skorzanymi obiciami, ale i kosztownie wmontowanym katalizatorem. Bo tankujac Reschke tankowal benzyne bezolowiowa. W zadnym razie nie widze go zajezdzajacego pod "Heveliusa" porschem. Trzeba poprzestac na jego peryfrazie: "Najlepiej bedzie, jak wezmiemy woz..." Poniewaz do glownych kosciolow srodmiejskich, gdzie przeprowadzal badania, chodzil pieszo, zostawil woz na strzezonym parkingu hotelowym. Kiedy wdowa i wdowiec spotkali sie pod wygietym trojzebem boga Neptuna, Piatkowska miala zapiety na ostatni guzik plan na popoludnie, ktory mozna bylo zrealizowac tylko samochodem. Przed pojsciem na parking Aleksandra otarla pot z jego czola: - Ale pan jest zmachany, Aleksandrze! - i dopiero potem wlozyla mu zapomniany poprzedniego wieczora baskijski beret. Reschke stwierdza, ze teren miedzy Bretowem a Matarnia wydal mu sie poczatkowo odpowiedni na cmentarz lesny, zwlaszcza ze "wysokopienne buki zachowuja nalezyty odstep i nadaja projektowi naturalne ramy. Tylko pare okazow nalezy sciac. Karczunek nie ominie natomiast wielu drzew niskiego drzewostanu. Bo zmarli, ktorzy wroca na rodzinna ziemie, powinni znalezc spoczynek nie w ukryciu, lecz raczej w zaciszu, pod dachem lisci". Przeciwko temu idealnemu polozeniu cmentarza przemawiala zbytnia bliskosc gdanskiego lotniska, ktorego pasy startowe zajmowaly plaska przestrzen tam, gdzie dawniej zagrody wsi Bysewo gromadzily wokol siebie lekko pagorkowate pola. Naturalnie lotnisko Rebiechowo mialo zagwarantowana mozliwosc rozbudowy az po Matarnie. Do tego dochodzil halas startujacych i ladujacych samolotow; kto by chcial spoczywac pod korytarzem powietrznym? Niestety wydluzona dolina na poludniowy zachod od Oliwy rowniez okazala sie nieodpowiednia. Tam, gdzie Reschke zapamietal lesne polany i niedzielne wycieczki rodzinne, tloczyly sie skonstruowane na podobienstwo namiotow drewniane domy, otoczone przez dzialkowe ogrodki. Choc wypielegnowane i pozyteczne szczescie dzialkowiczow odgradzalo sie plotami, choc wzdluz doliny ciagnely sie nadal geste i bodaj nie tkniete choroba mieszane zasoby lesne Lasu Oliwskiego, Reschke zaproponowal odwrot. Tutaj nie bylo miejsca. Piekna okolica spaskudzona zabudowa... Wrocili juz wczesnym popoludniem. Wyobrazam sobie, ze kierowca i pasazerka zrobili sie milczacy, jesli nie rozczarowani i mocno zamysleni: ich idea nadwerezona, ich postanowienie, ledwie podjete, juz zastopowane, a ich entuzjazm, ktory jeszcze wczoraj rozplomienil sie jasno, wyraznie przygaszony. Kiedy Wielka Aleja, ktora w tym miejscu nazywa sie Aleja Zwyciestwa i laczy przedmiescie Wrzeszcz z centrum miasta, na wysokosci dawnej hali sportowej jechali w kierunku srodmiescia i strzezonego parkingu, Reschke wskazal, zwalniajac tempo, na lezacy po prawej rozlegly park: - To byly dawniej Zjednoczone Cmentarze, na ktorych moi dziadkowie ze strony ojca... Piatkowska powiedziala mu, nie, kazala, zeby sie zatrzymal: - No to znow beda cmentarze jak dawniej... -Alez Aleksandro... -Co to znaczy: alez? Wysiadamy. -Chodzi mi o to, ze tymczasem ten park... -Przeciez powiedzialam. Tymczasem to jest tylko tymczasem... -Ale przeciez historii nie mozna... -Zobaczymy, co mozna, a czego nie. Podczas gdy Reschke parkuje woz i oboje dyskutuja jeszcze chwile o odwracalnosci historycznych faktow, ja musze wstecznie okreslic usytuowanie i przyblizona wielkosc zniwelowanych na mocy uchwaly Zjednoczonych Cmentarzy, tak jak lezaly obok siebie i jeden za drugim; na terenie zwanym pozniej Parkiem Akademickim miedzy Poliklinika a Wyzsza Szkola Techniczna, biegnaca rownolegle Wielka Aleja i prowadzaca do krematorium ulica Swietego Michala rozciagal sie mniej wiecej poltorahektarowy cmentarz katolickich parafii Swietej Brygidy i Swietego Jozefa, ktory, jak dalsze cmentarze, byl od roku 1966 niwelowany; przylegly dwuhektarowy ewangelicki cmentarz Marii Panny, na ktorego czesci od strony Swietego Michala wybudowano Szpital Studencki; okolo trzyipolhektarowy ewangelicki cmentarz Swietej Katarzyny, na ktorego wschodniej czesci stanelo kilka nowych budynkow dawnej Wyzszej Szkoly Technicznej, pozniejszej Politechniki Gdanskiej; katolicki cmentarz parafii Swietego Mikolaja i Kaplicy Krolewskiej liczacy sobie dwa i pol hektara oraz polozony po drugiej stronie ulicy Swietego Michala na przestrzeni jednego i trzech czwartych hektara cmentarz krematoryjny, gdzie wciaz jeszcze stala imponujaca klinkierowa budowla krematorium z hala zalobna i dwoma kominami. Rowniez ten urnowy cmentarz zostal do konca lat szescdziesiatych zniwelowany i pozniej jako skwer publiczny pod nazwa "Park XXV-lecia PRL" oddany do powszechnego uzytku. Wiecej daloby sie powiedziec o zniwelowanych takze cmentarzach po przeciwnej stronie Wielkiej Alei; bo za Malym Placem Cwiczen - zwanym pozniej Laka Majowa - i parkiem Steffensa ciagnely sie Zjednoczone Cmentarze Swietego Jana, Swietego Bartlomieja i Swietych Piotra i Pawla z sasiadujacym cmentarzem menonitow - dalej tory kolejowe, osiedle Nowe Szkoty, stocznia, port. Poniewaz jednak Reschke mial na mysli wylacznie ow teren, na ktorym podwojny grob jego dziadkow ze strony ojca zastrzezony byl dla rodzicow, zaparkowal woz tam, gdzie wybudowany na przelomie wiekow ceglany budynek z pruskiego muru jako siedziba zarzadu cmentarza strzegl kiedys glownego wejscia na cmentarz i w tej roli utkwil mu w pamieci. Wdowa tez sobie przypominala: - To za Gomulki zrownali z ziemia ostatnie niemieckie cmentarze. Dlaczego juz wtedy nie wystapilam z partii, tylko grubo za pozno, jak wprowadzili stan wojenny? Sprzed ceglanego budynku wysadzana rownomiernie lipami aleja prowadzila wciaz jeszcze do Swietego Michala, gdzie na zniwelowanym cmentarzysku czy, jak powiedziala wdowa, "na szczatkach zmarlych" wzniesiono nowy, plaskodachy gmach szpitala specjalistycznego dla studentow. W polowie wzniesienia aleja lipowa tworzyla rondo, z ktorego w lewo i w prawo odchodzily rowniez lipowe aleje, tak ze pozostaly wyobrazalne cztery duze kwatery cmentarne, porosle pojedynczymi drzewami i kepami drzew. Uroczyscie, jak maja to do siebie cmentarne aleje, zakreslaly one krzyz, od ktorego odgalezialy sie dalsze drogi i drozki. Wysokie, obiecujace cien kasztany, wiazy, wierzby placzace. Mniej czy bardziej lamliwe lawki, na nich mezczyzni zajeci butelkami piwa albo matki z malymi dziecmi. Tu i owdzie ludzie czytajacy gazety, tam para, a tam samotny student, ktory, jak twierdzi Reschke, czytal polglosem francuskie wiersze. Kiedy wdowa i wdowiec przemierzyli biegnaca poprzecznie aleje od podjazdu do Politechniki po przylegajaca od strony miasta Poliklinike i upewnili sie co do wymiarow Parku Akademickiego, przy czym Piatkowska dluzsze kroki Reschkego glosno liczyla w metrach, on, spogladajac na zbudowana w poczatku lat dwudziestych klinike, powiedzial: - Tam w dziecinstwie wycieli mi migdalki. Moglem po tym jesc tylko lody waniliowe. - A ona na to: - Zabawne, mnie tez wycieli oba migdalki, kiedy bylam juz podlotkiem. Przemierzywszy wszystko Aleksander i Aleksandra oszacowali wielkosc zamienionego na park cmentarza. Ona przesadzila. On mowiac o dziesieciu, moze dwunastu hektarach zblizyl sie do urzedowych danych. Para entuzjazmowala sie lezaca odlogiem uzytkowa powierzchnia. Reschke, zaprawiony w przewidywaniu, widzial juz kwatere cmentarna za kwatera. Kiedy po drugiej stronie ulicy Swietego Michala - noszacej dzisiaj imie powstanczego przywodcy Traugutta - wokol krematorium wyobrazili sobie dalsza przestrzen na groby i urny, ich entuzjazm wzrosl o dobre poltora hektara. Takze ten teren przemierzyli liczac kroki. Zaraz za krematorium, w ktorego hali zalobnej, jak wiedzial Aleksander, odprawiano nabozenstwa wedlug prawoslawnego obrzadku dla osiadlej w Gdansku od konca wojny bialoruskiej mniejszosci, teren parku konczyl sie nadwerezonym ogrodzeniem przechodzac w ogrodki dzialkowe. "Dalej", pisze Reschke, "leza wciaz jeszcze rozlegle obiekty sportowe, podporzadkowane wszystkie stadionowi pilkarskiemu". W swoim dzienniku chce mi przypomniec, ze wkrotce po wlaczeniu miasta do Rzeszy w trzydziestym dziewiatym przebudowano boiska Heinricha Ehlersa i nadano im pozniej imie gauleitera z Frankonii, ktoremu dostal sie okreg Gdansk-Prusy Zachodnie. Tak, Reschke, zgadza sie: "My, uczniowie od Swietego Piotra, kilkakrotnie bralismy udzial w dorocznych zawodach mlodziezy Rzeszy na stadionie Alberta Forstera. Pot, gwizdki, komendy i nuda. Okropne te wspomnienia..." Moge je tylko uzupelnic: Pamietam mecze pilkarskie gdanskiej druzyny, ktora reprezentowala raczej srednia klase, z przyjezdnymi klubami - z Wroclawiem, Furth, nawet z Schalke. Przypominam sobie nazwiska slawnych wowczas pilkarzy, jak Goldbrunner, Lehner. I ze 21 czerwca 1941 roku, w niedziele, kiedy wraz z komunikatami nadzwyczajnymi zaczela sie kampania rosyjska, ogladalem tam, z miejsc stojacych, mecz we wkleslej misie stadionu - nie wiem juz, z kim. -To bedzie tutaj! - zawolala Aleksandra Piatkowska, gdy oboje znow staneli na rondzie. Miala na uwadze wszystkie cztery kwatery i wskazala krotka reka w kazda strone. Aleksander Reschke byl pod wrazeniem jej zaborczych gestow: "Nie tylko ja, rowniez Aleksandra widziala przed soba to, co jest dotychczas tylko idea. Mowila o rzedach grobow i niemieckich nazwiskach na uszeregowanych nagrobkach. Nawet inskrypcje w rodzaju >>Spij snem blogim<< czy >>Tutaj spoczywa w pokoju<< wymawiala jak zaklecia. W jej oczach odbijalo sie to, o czym mowila: >>To tutaj, dokladnie tutaj beda wracac na rodzinna ziemie Niemcy, jak juz umra!<< Jakkolwiek bardzo bym chcial, zeby jej nazbyt glosny okrzyk - ogladano sie za nami - doczekal sie potwierdzenia, to jednak przestraszylo mnie jej wizjonerstwo". Wdowa pewnie go uspokajala. Przekonana o prawie zmarlych do powrotu na ziemie rodzinna i pewna wykonalnosci ich idei, powiedziala, kiedy ruszyli wreszcie do wyjscia z parku: - Dlaczego ma to byc straszne, Aleksandrze? Ze my, Polacy, rownalismy z ziemia, to bylo straszne. Dlatego ze polityka ciagle wtraca sie do wszystkiego, a ja za pozno skapowalam, co nazywalo sie, ale nie bylo komunizmem, wszedzie dzialy sie straszne rzeczy. Moze pan juz teraz wierzyc: to, co tu powstanie, sprawi przyjemnosc, bo jest ludzkie. Ale rachunek musi sie zgadzac. Rozumie pan: Rechnung! Jeszcze na terenie dawnego cmentarza, miedzy zachowujacymi rownomierny odstep lipami, potem po drodze do zaparkowanego wozu Aleksandra Piatkowska mowila o utargu swej niemal bezsennej nocy, o pieniadzach, ktore beda potrzebne jako kapital wyjsciowy. To wybiegala naprzod na wysokich obcasach, to znow przystawala. Krotkie, mocne palce pozlotniczki wyliczaly mu praktycznie i wymownie: Jako ze zlotowka nic nie jest warta, fundamentem ich przeobrazonej w projekt idei winna sie stac waluta zachodnioniemieckiego panstwa. Tak to juz jest, ze wszystko, nawet smierc, ma swoja cene. - Z marka niemiecka to sie uda. Juz troszeczke widze, jak bedzie pieknie... Podczas jazdy w strone srodmiescia zaczelo sie sciemniac. Jechali rachujac w pamieci. Tytulem proby wyobrazam sobie oboje w saabie. Ona powiedziala: - Na poczatek musi byc milion niemieckich marek. - Stabilny woz, ktory gwarantuje bezpieczenstwo. Oboje przypieci pasami, lacznie ze swoja euforia. Teraz milczeli. Na krotko przed Brama Oliwska wydawalo sie Reschkemu, ze wyprzedzil nie jakis tam pojazd, lecz riksze rowerowa z dwojka pasazerow. Odnotowal to i kolarska czapeczke Chatterjee: "... i jestem pewien, ze to on naciskal mocno na pedaly. Chociaz to my z naszymi cmentarnymi planami nabralismy takiego rozpedu..." Saab czy volvo, a moze jednak peugeot? Zostawiam sprawe marki samochodu. Zaparkowal woz na hotelowym parkingu. Ale trzeba z opoznieniem poinformowac o uscisku, zanim akcja ponownie przyspieszy ich historie. Wdowa, jak donosi Reschke, rzucila mu sie na szyje, kiedy patrzac z ronda ujrzala przyszly cmentarz. Przezyl uscisk nie wolny od strachu. Stajac na palcach krzepka, nieduza osoba byla mu prawie rowna. On czuje sie odtad jakby przebudzony i przywolany do zycia nawet tam, gdzie zycia juz nie oczekiwal. Zarzucila mu na szyje rece ze zbyt wielu bezustannie szczekajacymi bransoletkami, ucalowala go z lewej, z prawej i zawolala: - Ach, Aleksandrze! Teraz brakuje nam juz tylko miejsca w Wilnie! - Jemu rece nie chcialy byc posluszne. "Stalem jak kolek,, wstrzasniety wprawdzie, ale sztywny, jakbym kij polknal". Cielesne uniesienie wdowy przypuszczalnie speszylo wdowca, ale wstrzymal napor ciala odzianego w spodnice i zakiet kostiumu, poczul bliskosc i przeniesionemu na siebie entuzjazmowi co najmniej sie nie sprzeciwil. Pozniej - juz w Bochum, pod data 9 listopada - skwitowal nawet wzmianke Aleksandry o wystarczajacej sumie niemieckich marek niefrasobliwym, jak przyznaje, zdaniem: "To, droga Aleksandro, niech bedzie calkowicie moim zmartwieniem. Smiechu byloby warte, gdyby nie udalo mi sie wycisnac potrzebnych funduszy. W dzisiejszych czasach, kiedy wszystko sie chwieje, liczy sie w zyciu podejmowanie ryzyka. Nie bedziemy co prawda szarzowac, ale lamac sie tez nie. W kazdym razie nasz podwojny projekt wymaga pelnego zaangazowania!" Kiedy Reschke parkowal woz kolo "Heveliusa", miasto spoczywalo w listopadowych ciemnosciach. Nie bylo juz riksz, ale taksowki, jak zwykle, czekaly pod hotelem. Znajoma byla mu gorzko-slodka mieszanina zapachu spalin i siarki. Niezdecydowany, co poczac z wczesnym wieczorem, wdowiec zaprosil wdowe na drinka do baru, zaraz za recepcja. Poniewaz orbisowskie autokary z uczestnikami tanich wycieczek nie wrocily jeszcze z Malborka i Pelplina, Elblaga i Fromborka, oboje - przez pierwsza, druga whisky - pozostawali jedynymi goscmi przy dlugim kontuarze. Po tak duzej bliskosci jeszcze niedawno pewnie byli sobie troche obcy. Lod brzeczacy w szklance przemawial zastepczo. Kiedy bar zapelnil sie szybko nastepujacymi po sobie falami, po czym zapanowala halasliwa wesolosc, Reschke natychmiast zaplacil, nie chcac narazac Piatkowskiej na taki scisk. Panowie ubrani raczej swobodnie, panie w podroznych kostiumach z duza iloscia bizuterii. Posluchawszy troche mowy wycieczkowiczow Reschke uznal, ze moze im przypisac tutejsze pochodzenie: "Nader wyraznie wykazywali sie znajomoscia miasta. Wiekszosc nie mlodsza od nas, a wiec w wieku, ktory predzej czy pozniej uczyni z nich uzytkownikow naszego projektu". Nie tylko on, wdowa tez to pojela i szepnela zbyt glosno: - Wszyscy beda wkrotce naszymi klientami. -Prosze pania, Aleksandro... -Na pewno maja dosyc niemieckich marek... -Nie chcemy przeciez na wolnym rynku... -No, juz nic nie mowie. Potem jej smiech. Aleksandry nie mozna bylo powsciagnac. Kto wie, czy nie przystapilaby - po tylko dwoch szklaneczkach whisky - do bezposredniego werbowania klientow, gdyby on ceremonialnie nie zaprosil jej na kolacje do hotelowej restauracji. Piatkowska odmowila: - Potwornie drogo i niesmacznie! - aby zaraz zaprosic jego: - No to chodzmy. Zupelnie blisko, za kosciolem Swietego Jakuba, w malej prywatnej restauracji zamowila wczesniej stolik na dwie osoby. Jedli przy swiecach to, co obiecywala Piatkowska: - Oryginalna polska kuchnia, taka, jaka mama prowadzila w Wilnie. Przy jedzeniu - przekaska, danie glowne, deser - tworzyli pare, ktora ma sobie duzo do powiedzenia. Nie znaczy to, ze on mowil o zmarlej zonie, ona o przedwczesnie zgaslym mezu, nie rozpamietywano niczego procz dobrze dobranych wspomnien. Tylko krotkich wzmianek doczekali sie: jej syn studiujacy w Bremie filozofie i jego trzy pracujace i w wiekszym czy mniejszym stopniu zamezne corki. - Widzi pani we mnie dwukrotnego dziadka... W rozmowie przeskakiwali z tematu na temat, pokrotce dotkneli polityki - Mur niedlugo padnie - zatrzymali sie chwile na wymianie narodowych stereotypow, typowych cech, jakie przypisuje sie Polakom i Niemcom, i raz za razem zaglebiali sie w kwestie fachowe, zwlaszcza ze praca Aleksandry jako pozlotniczki czesto calymi miesiacami skupiala sie na pozlacaniu napisow i ornamentow drewnianych i kutych w kamieniu epitafiow, ostatnio u Swietego Mikolaja. Nazwiska i herby wymarlych patrycjuszowskich rodow, od lawnika i rajcy Angermundego przez kupca Schwartzwaldta, ktorego w Londynie malowal Holbein i ktorego herb, mimo czerwieni jezyka i niebieskosci helmu, opieral sie na czerni i zlocie, az po herb Johanna Uphagena, na ktorym srebrny labedz trzymal w garbatym dziobie zlota podkowe - wszyscy oni, rowniez Ferber i jego trzy swinskie lby, byli jej znani, ba, blisko znajomi az po najwymyslniejszy zakretas i najdrobniejsza ozdobe helmu. Mniej pewnie poruszala sie pozlotniczka w dziedzinie zdeptanych posadzkowych plyt nagrobnych, wobec czego nie tylko przez grzecznosc poprosila go, zeby przy okazji przyslal jej swoja prace doktorska: - Wie pan, panie profesorze, kiedy jest sie w naszym wieku, uczucie nie wystarcza. Trzeba wiedziec. Nie wszystko. Ale duzo drobiazgow. To, ze go tytulowala, sprawilo mu przykrosc, jesli wolno mi wierzyc jego brulionowi. Dopiero gdy w trakcie kolacji, przy tym razem wegierskim winie, wdowa z pomoca zdrobnienia spiescila jego uniwersytecki stopien, w ferworze rozmowy - w danym momencie chodzilo o to, czy pochodzacego z Gdanska grafika Daniela Chodowieckiego nalezy podziwiac jako Polaka, czy trzeba potepic jako pruskiego urzednika panstwowego - mowiac do niego kilkakrotnie: "profesorku", potem sponad kieliszka: "moj drogi profesorku", nawet szepczac, Reschke, jak wynika z pozniejszych notatek, uwierzyl, ze "wolno mu byc troche bardziej pewnym sympatii Aleksandry". Nawiasem mowiac o Chodowieckiego omal sie nie poklocili. Piatkowska byla zdolna do wzburzenia na tle narodowym. Nazwala rysownika i miedziorytnika, ktory pod koniec zycia zreformowal krolewsko-pruska Akademie, "zdrajca sprawy polskiej", gdyz po rozbiorach, gdy Polska byla w najwyzszej opresji, swiadczyl swoje uslugi w Berlinie, akurat w Berlinie. Reschke zaoponowal. Uznal jej spojrzenie za "zbyt waskie", a grafika, "jako ze wykraczal poza rokoko, za wybitnego, o europejskiej randze". Chociaz wyznania reformowanego, Chodowiecki pozostal zwiazany z polskim - ze strony ojca - pochodzeniem. Z pewnoscia bardziej ufal hugenotom, ktorzy wyemigrowali do Prus, niz katolickiemu duchowienstwu. - Jednakze powinna pani, droga Aleksandro, byc dumna z tego polskiego Europejczyka! - zawolal i uniosl kieliszek. Na to wdowa tracila sie z nim i po raz pierwszy ulegla: - Pojednal mnie pan z wielkim polskim artysta. Dziekuje panu, profesorku! Jest pan bardzo milym profesorkiem! Byli wtedy juz przy deserze. Widac to nic specjalnego, bo w zapiskach Reschkego mowa jest o czerwonym barszczu, pierogach i karpiu w sosie piwnym, ale nie o wetach. Potem zaczely sie ceregiele. Ona upierala sie, ze zaplaci. On musial ustapic. Ale kiedy pozniej odprowadzila go do pobliskiego hotelu i potem chciala samotnie, przy zlym oswietleniu ulic, isc na Ogarna, on postawil na swoim, wzial ja pod reke i poczlapal obok niej, podczas gdy ona stukala wysokimi obcasami, az do stopni wysunietego przed drzwi wejsciowe jej kamienicy przedproza, ktorego wykute w piaskowcu reliefy ledwie pozwalaly sie domyslic zabawy puttow i amorkow. Z kazdym mijanym rogiem mowili coraz mniej. On tylko odnotowal jej nagly niepokoj, ze jesli padnie mur miedzy Zachodem a Wschodem, wszystko moze stac sie inne, trudniejsze: - Nie bedzie juz w Dreznie upanstwowionych zakladow Blattgold. Zaczna sie dla nas klopoty z materialem... A potem po spiesznym pocalunku i pozegnalnej formulce: - Niechze pan napisze, jesli bedzie pan mial ochote - wdowa zostawila wdowca przed drzwiami do sieni, a ten, teraz sam ze swoim czlapaniem, ruszyl w droge powrotna. Nie, Reschke nie zamierzal chronic sie w domku z pruskiego muru nad Radunia. Krotko po jedenastej zazadal klucza, wjechal winda na czternaste pietro, otworzyl swoj pokoj, zamienil buty na towarzyszace mu w kazdej podrozy ranne pantofle, umyl rece wlasnym mydlem, usiadl, pochylil sie nad brulionem, otworzyl futeral i wlozyl okulary do czytania. Potem zamknal futeral i siegnal po wieczne pioro, jak gdyby odczuwajac potrzebe upewnienia sie co do samego siebie. Byc moze plyta nagrobna u Marii Panny, na ktorej wyryte bylo jego nazwisko sklonila go do przywolania na pismie patrona czworograniasto sterczacego w gore hotelu, astronoma Jonanna Hewelke, zwanego Heveliusem, i jego zony Cathariny z domu Rebeschke, zwanej tez Rebeschkinia, aby-jak to daremnie czynil juz jego ojciec - przesledzic az po wiek siedemnasty linie spokrewniona z rodzina piwowarow Rebeschkow i w ten sposob nadac sens pojawieniu sie jego nagrobka, gdy rozleglo sie pukanie: najpierw dwa razy cicho, potem glosno -To znowu ja - powiedziala wdowa Aleksandra Piatkowska, nawiedzajac krotko przed polnoca wdowca Aleksandra Reschkego. Przyszla zdyszana niosac procz torebki wypelniona pamiatke rodzinna, odziedziczona po mamie siatke na zakupy. Tym razem byla to brazowo-niebieska w zabkowany wzor. W pospiechu, jakby sie za nia palilo, spakowala dla profesora to i tamto i jeszcze pare drobiazdzkow, aby potem, nie odsapnawszy, podazyc za nim, Aleksandrem, ktory tymczasem byl pewnie na wysokosci Dominikanskiej Hali Targowej, i to krotkimi, niosacymi sie dalekim echem po wszystkich ulicach krokami na wysokich obcasach. -Calkiem zapomnialam. To do wziecia na droge! Sloik zawekowanych burakow, nanizane na dlugi sznurek, zwiazany jak lancuch, suszone grzyby i kawalek bursztynu wielkosci wloskiego orzecha - Z komarem w srodku! - wypelnialy siatke na zakupy. Zdjela myszaty plaszcz od deszczu, zakiet kostiumu, stanela przed nim w jasnoniebieskiej, jedwabiscie blyszczacej, pod pachami ciemno przepoconej bluzce i wciaz jeszcze byla zdyszana. Czy mam byc przy tym i mimo hotelowego oswietlenia trzymac lampe? Ona zobaczyla go w rannych pantoflach. On zobaczyl jej plamy od potu. Ona upuscila siatke z zawartoscia na pokryta wykladzina podloge. On zdjal okulary i znalazl jeszcze czas na futeral. Ona zrobila maly krok. On krok-potkniecie. Potem ona jeszcze jeden, rownoczesnie on. I juz przypadli do siebie, rzucili sie sobie w ramiona. Tak to musialo byc. Albo tak ja widze ich sprawe, choc Reschke powierzyl swemu dziennikowi bardzo niewiele szczegolow. Zaraz po przerazajacym widoku wlasnej plyty nagrobnej i wzmiankach o wykoncypowanym pokrewienstwie -"Niestety pierwsze malzenstwo Heveliusa pozostalo bezdzietne..." - nastepowaly suszone grzyby, wek, bursztyn z komarem w siatce na zakupy i ciemnoniebieskie plamy od potu. To, ze wdowa, jak wdowiec zauwazyl nazajutrz rano, przyniosla ze soba szczoteczke do zebow, nazwal on "zdumiewajaca, ale roztropna przezornoscia". A jej ze smiechem wypowiedziane po polnocy czy wczesnym rankiem zdanie: "Mielismy szczescie, Aleksandrze, bo ja mam juz klimakterium za soba" zapisal niczym wielka nowine: "Jak otwarcie Aleksandra nazywa wszystko po imieniu". Potem sa jeszcze wzmianki o zbyt waskim jednoosobowym lozku i wykladzinie podlogowej, ktora byla dla nich zbyt poplamiona. A po zasygnalizowaniu krotkiej utarczki - on chcial zgasic swiatlo, ona nie - przychodzi jego wyznanie: "Tak, kochalismy sie, moglismy, mielismy prawo sie kochac. I ja - o Boze - bylem zdolny do milosci!" To jest wszystko. I nie chce klasc na waskim hotelowym lozku wiecej, niz moj szkolny kolega wyjawil. Spogladajac przy swietle czy w ciemnosci: on chudy, ale nie starczo wychudzony, ona kragla i krzepka, lecz nie otyla; oboje tworzyli mozliwa pare. Niewiele snu zaznali Aleksandra i Aleksander. Podolali pewnie swej milosci jak zadaniu. W ich wieku potrzebna byla cierpliwosc, owa odmiana humoru, ktora wyklucza kleski. Jak mogli zapewniac sie wzajem przy sniadaniu w hotelowej restauracji, w trakcie krotkich faz wyczerpanego snu ani on, ani ona nie chrapali. Pozniej jednak, w innym miejscu ich historii, odnotowal on umiarkowanie przeszkadzajace mu chrapanie; ona byla chyba podobnie tolerancyjna. Jej wezwaniu, by wreszcie zasneli, to znaczy odwrocili sie plecami do siebie, zawdzieczam notatke: "Zrobmy dwuglowego orla". Czy rozmawiali chwilami o swej idei? Czy byla mowa, przynajmniej mimochodem, o cmentarzach w Gdansku i Wilnie, o wystarczajacej ilosci niemieckich marek? Czy tez milosc na waskim lozku nie pozostawiala miejsca na cmentarze tutaj i tam? A moze ich idea, ktorej wciaz jeszcze brakowalo hubki, zostala ozywiona przez milosc? Na pytanie przy sniadaniu, czy dowiadywala sie w recepcji o numer jego pokoju, Reschke otrzymal okraszona smiechem odpowiedz: - Alez to ty mi podales numer i ktore pietro, no, kiedy troszke sie klocilismy o wielkiego polskiego artyste w pruskiej Akademii. Z pozegnaniem uporali sie szybko. Zaplaciwszy za pojedynczy pokoj Reschke powiedzial: - Badz pewna, Aleksandro, ze odezwe sie do ciebie. Mnie sie juz nie pozbedziesz. A ona, kiedy jego walizka stala juz przy nim w pogotowiu, miala powiedziec: - Wiem, Aleksandrze. I na szosie nie pedz tak szybko. Ja juz nie jestem wdowa. Piatkowska poszla sobie, zanim Reschke zaniosl swoj bagaz na parking, tak sie umowili. Napiwek dla portiera, ktoremu nie pozwolil niesc walizki. Poranne slonce: zachmurzenie male lub umiarkowane. Wiatr z polnocnego zachodu niosl siarczany fetor portowych wyladowni gdzie indziej. Kiedy Reschke krotko po osmej wyszedl przed hotel, nie bylo jeszcze taksowek, ale naprzeciwko trzy riksze w sloncu zapraszaly na przejazdzke. Lsnily lakier i chrom. Trzej rikszarze zajeci rozmowa, miedzy nimi Chatterjee w czapeczce. Trzeci rikszarz mial cudzoziemski wyglad. Na widok wdowca z walizka Chatterjee po paru krokach byl przy nim i oznajmil, ze Pakistanczyk zostal swiezo zaangazowany: - Dalsi stoja pod "Novotelem". Moj szkolny kolega pogratulowal, zwlaszcza ze drugi Polak przelamal swa dume. Chatterjee powiedzial: - Kiedy znow pan przyjedzie, mister Reschke? Juz teraz zapraszam pana na przejazdzke po miescie. Zna pan moja teze: jesli w ogole cokolwiek ma przyszlosc, to wlasnie riksza rowerowa. Z tego pozegnania pozostala kilkakrotna wzmianka o smutno umykajacym w bok spojrzeniu Bengalczyka. Dal on Reschkemu plik prospektow - "Chatterjes Sightseeing-Tours" - na droge: - Dla panskich przyjaciol w Old Germany! Wszedzie korki, stres, halas! Jest tylko jedna rada: prosze zapytac Chatterjee. Ten wie, jak miastom pomoc. Aleksander Reschke wlozyl prospekty do schowka na rekawiczki. Na miejscu obok kierowcy ulokowal inny prezent: szydelkowa siatke na zakupy z goscincami, w tym z suszonymi grzybami. 3 Teraz moglaby sie zaczac powiesc epistolarna, owo szeleszczace przerzucanie sie to tu, to tam, ktore zwierza sie zmienionym glosem, pozostawiajac wolne miejsce i ciagle zaprzatajac czytelnika wymownymi lukami. Otwartosc, ktora uznaje tylko granice wytyczone przez znaki przestankowe. Wyglodzone zdania pytajne i namietnosc, zaciesniona scisle do dwoch osob, ktora dochodzi do glosu na papierze, bez wtracania sie z zewnatrz...Ale para wypuscila swa idee w swiat; juz chodzi sobie i przywoluje na plan osoby, ktore zgodnie ze statutem chca miec cos do powiedzenia, nie tylko szeptac za czyims posrednictwem. Niedlugo beda sie domagac regulaminu. Jako ze moj dawny kolega szkolny pomiedzy doreczone mi przez poczte rupiecie wlozyl swoje wieczne pioro, moge - w przeciwienstwie do wybranego przezen auta - okreslic przyrzad do pisania: czarny Mont-blanc, gruby jak brazylijskie cygaro, ze zlota stalowka, napelniony na moj uzytek droga wessania niebieskoftoletowym atramentem. Ach, Reschke, pisze, czegos Ty mi nawarzyl... Jeszcze w Polsce, w Poznaniu - hotel "Merkury" - gdzie z powodu przemeczenia zrobil przerwe w podrozy, napisal pierwszy list. Nie chce ulatwiac sobie sprawy, przytaczajac tu jego kilkunastostronicowe odreczne pismo, ktore zachowuje rownomierny margines i ktorego kaligrafowane litery wciaz jeszcze zaslugiwalyby na swiadectwie na stopien "bardzo dobry". Nie ma co zaczynac powiesci epistolarnej. Ponadto publikacja bez skrotow moglaby sie nie spodobac, bo na trzech z pieciu zapisanych obustronnie arkuszy papieru listowego Reschke w coraz to nowych podejsciach przezywa noc w jednoosobowym pokoju, ktora podsuwa mu po czesci niedorzeczne, po czesci oryginalne peryfrazy, odnoszace sie bez wyjatku do narzadow plciowych dwojga kochankow. Co prawda splywaja muz piora hymniczne wybujalosci, ale z rzeczywistych wysilkow w zbyt waskim lozku ujawnia malo co, jesli nie liczyc zrozumienia, ze starszego pana wzielo pozno i zarazem w stylu dojrzewajacego chlopaka. Niby z peknietej rury leja sie nieprzyzwoitosci, ktore - nazbyt dlugo tamowane - wypelniaja niezmacenie spokojnym pismem kartke za kartka; przy tym musze przyznac, ze przesada profesora co najwyzej tam przemawia do przekonania, gdzie on, po serii barokowych przymiotnikow, nazywa na koniec swego penisa "zapoznionym w rozwoju polglowkiem". Wrecz korci go, zeby pojsc na calego, byc ordynarnie nieobyczajnym i w dwoch, trzech miejscach uzyc wyrazen, jakie w uniesieniu wyszeptala mu Aleksandra, chocby kiedy zaraz po milosnym spelnieniu, co zdradza jego list, prosi go - Zostan jeszcze troche w mojej rupieciarni. Zrozumiale, ze w odpowiedzi, ktorej za sprawa polskich kretych drog trzeba bylo dziesieciu dni, by dotrzec do Bochum, wnosi sprzeciw. Co prawda noc w waskim lozku jest dla niej niezapomniana i rowniez ona zyczy sobie "pieknego i rychlego powtorzenia", ale w liscie nie chce nigdy wiecej czytac tego nagromadzenia dosadnosci, spisanych slowo w slowo, zwlaszcza takich, jakie podyktowal jej zar chwili. "Nigdy wiecej ze wzgledu na przyzwoitosc, nie dlatego, ze nadal boje sie cenzury". Potem przechodzi ona do ostatniej jednej trzeciej listu, ktorej tresc brzmi bardziej rzeczowo i bodaj obywa sie bez wykrzyknikow. Ostroznie, obwarowujac sie kilkoma "jesli" i "ale", Reschke wyplacil wspolnej idei pewna zaliczke na przyszlosc: "Po wszystkich krzywdach, jakie ludzie sobie wyrzadzili, powinno by byc rzecza mozliwa, teraz, odkad horyzonty sie przejasniaja i spelnia sie tyle z tego, co jeszcze przed rokiem zdawalo sie niewyobrazalne, nie tylko otwarcie lepszej przyszlosci przed zywymi, lecz takze dopomozenie zmarlym w uzyskaniu naleznego prawa. Slow >>cmentarny spokoj<< czesto uzywano pejoratywnie, teraz nalezaloby - nie, Aleksandro, slysze, jak marszczysz czolo - nalezy wypelnic je nowym sensem. Stulecie wypedzen dobiegnie kresu pod znakiem powrotu na rodzinna ziemie. Tak, tylko tak wypada uczcic jego koniec. Zadnego wiecej ociagania sie! Jak Cie, Najdrozsza, zapewnilem, nawiaze po powrocie kontakty z osobami i grupami osob, w tym z kregow koscielnych, i zarazem stworze podwaliny pod kartoteke..." Podobne zamiary zywila Piatkowska: "Trzeba Ci wiedziec, ze w Gdansku i w Gdyni, nie, w calym wojewodztwie przeszlo jedna trzecia ludnosci pochodzi z Wilna i chcialaby tam lezec, kiedy przyjdzie pora. Nie wszyscy, ale dosyc. W kosciele Swietego Bartlomieja, bardzo blisko Twojego hotelu "Hevelius", czesto odbywaja sie spotkania przyjaciol Wilna i Grodna. Napisze do biskupa, ktory rezyduje w Oliwie. Zapytam, ale ostroznie, bo z Kosciolem zawsze trzeba byc ostroznym, gdyz w Polsce Kosciol to wszystko..." W nastepnych listach Reschke trzymal sie w ryzach. Jednakze romans Aleksandra i Aleksandry, nazwany przez niego "nasza nieporownana miloscia", zajmowal duzo miejsca. Reschke nie odziewa juz genitaliow obojga kochankow w zmieniajace sie kostiumy, mowi natomiast o ich "ponadzmyslowym zlaczeniu", ktore niesie sie echem to huczacego dzwieku organow, to znow instrumentu strunowego. "Nasze pozne unisono, to radosne Gloria, to przytlumione Credo rozbrzmiewa we mnie i rozbrzmiewa. I nawet Twoj smiech, o ktorym czesto sadzilem, ze mnie wysmiewa, znajduje coraz to nowe przestrzenie rezonansowe, chociaz to bolesnie mi uswiadamia Twoja nieobecnosc i staje sie moim, podszytym cierpieniem, motywem przewodnim - wiecej w nim cierpienia niz przewodzenia". Jesli przedtem wypadalo pochwalic kaligraficzne pismo Reschkego, to teraz trzeba przyznac, ze z trudem przychodzi mi odcyfrowanie listow Piatkowskiej az po ostatni kulfon. Klopotow przysparza mi nie jej skladnia czy oszczedne obchodzenie sie z rodzajnikami, ktore generalnie odrzuca jako "typowo niemieckie udreczenie", lecz swoistosc jej pisma, ktore raz wali sie na plecy, to znow pedzi pochylone do przodu. Ma sie wrazenie, jakby jej slowa, a z nimi poszczegolne litery cierpialy na padaczke. Depcza sobie po pietach, zahaczaja sie, popychaja, tracaja, nie dopuszczaja do odstepow ani miedzy wierszami, ani miedzy slowami: litery tanczace w ekstazie, dla oka nie pozbawione wdzieku. Tymczasem to, co z tego miotania sie mozna wyczytac, brzmi nader rozsadnie i konkretnie, chocby wowczas, gdy stara sie kanalizowac wynurzenia swego Aleksandra: "Chyba mielismy troszeczke szczescia, ze spotkalismy sie przypadkiem na targu i od razu musielismy sie pospierac o kwiaty i o pieniadze. Ale ja juz wtedy wiedzialam, ze zabawny pan obok mnie to cos specjalnego..." Przyznaje: Aleksandra staje mi sie blizsza, niz to relacjonujacemu moze byc dozwolone, ale moja ocena, ze trzeba by jej bylo zyczyc innego chlopa niz Reschke, nie liczy sie. Od pierwszego do ostatniego listu ona trzyma sie polskiej pisowni ich imion. Zawsze "Aleksandra" pisze do "Aleksandra". Na pismie nigdy nie nazwala go "Aleksem" czy "Alexem". Nie wiadomo, czy nadawala mu jakies przezwiska. Badz co badz mozna by sobie wyobrazic "Czlapa". Tylko od czasu do czasu, ilekroc jego fachowe wywody domagaja sie potwierdzenia, przywoluje "kochanego Profesorka". Z listow wymienionych przez pare w adwencie, potem na Boze Narodzenie i koniec roku, mozna zorientowac sie w ogolnych zarysach, w jakim kierunku zmierzaja ich wysilki. Ona informuje, ze Kosciol katolicki, w osobie biskupa z siedziba w Oliwie, nie tylko okazal zainteresowanie, lecz "nasza idee", przy wszystkich przewidywalnych trudnosciach, nazwal "mila Bogu". "To wazne", pisze, "bo w Polsce Kosciol jest zawsze, a rzad raz jest, raz go nie ma". U swych rodakow polsko-litewskiej proweniencji spotkala sie z duza doza sceptycznego zdziwienia, ale i ze slowami poparcia: "Duzo osob chce lezec na cmentarzu w Wilnie. A niektore plakaly, bo mysl jest piekna". Reschke pisze o pierwszych kontaktach ze zorganizowanym ziomko-stwem. "Ci ludzie sa mniej reakcyjni, nizby to chcialy wmowic niektore artykuly wstepne w ich pisemku". Kilka oddzialow, majacych siedziby w dolnosaksonskich i szlezwicko-holsztynskich miastach, odpowiedzialo pozytywnie, inne nie bez nieufnosci. W jednym z listow wyrazono "zywotne zainteresowanie powrotem na ziemie rodzinna, chocby tylko zmarlych". Po rozmowach z dostojnikami Kosciola luteranskiego - "Rozmowy z duchowienstwem katolickim jeszcze nie bylo" - mozna odnotowac wstepne sukcesy. "Pewien radca konsystorialny rodem z Elbfaga, ktory chce aktywnie sie wlaczyc, powiedzial mi, ze taki cmentarz juz teraz, jako obietnica, nastraja go radosnie. Widzisz, kochana Aleksandro, nasza idea, aczkolwiek zwiazana ze smiercia, kryje w sobie element afirmacji zycia, ktory u wielu ludzi wzbudza nadzieje; jak sredniowieczny motyw tanca smierci okazuje umieraniu jako zasadzie rownosci szacunek na sposob nie tylko makabryczny, nie, takze radosny; pomysl, prosze, o lubeckim Tancu smierci, ktory niestety zniszczyla wojna, i o zachowanym w Tallinie dziele mistrza Bernta Notke: ten nie konczacy sie korowod stanow, od patrycjatu po pospolstwo, wszyscy, krol czy zebrak, tanczac zdazaja do grobu, i tak po dzis dzien. A wszystko to, Najdrozsza, dzieje sie w czasach wielkich przemian, ktore nie wiadomo co przyniosa. Widze nadciagajace ku nam okreznymi drogami i wprost przeobrazenia o barbarzynskiej gwaltownosci, niektore moga byc zbawienne. Jednakze nie moge bez zastrzezen podzielic obecnego entuzjazmu, jego przejscie w rozgoryczenie jest jakby przesadzone z gory. Aczkolwiek koniec czasow muru przynosi mi satysfakcje, mam zle przeczucia. Tak, jestem w rozterce, robi mi sie zimno i goraco, ciesze sie, ze u nas nie doszlo, jak w Rumunii, do rozlewu krwi, nie wykluczam jednak brutalnosci szczegolnego rodzaju, poniewaz w Niemczech zawsze..." To tylko swiadczy, w jak rosnacej mierze na korespondencji miedzy Aleksandrem a Aleksandra ciazyly aktualne wydarzenia. W jednym z grudniowych listow - z kazdej strony bylo ich po cztery - Reschke donosi. Wprawdzie szczegolowo o "dalszych wstepnych sukcesach, ktore powinny wesprzec nasza cmentarna idee", potem jednak oznajmia: "Zarysowuje sie jednosc, ktora - aczkolwiek upragniona - zaczyna przejmowac mnie lekiem..." Temu Piatkowska przeciwstawia sie z taka stanowczoscia, jak gdyby wszystkie polskie leki o przyszlosc ulotnily sie wraz ze spadkiem na leb, na szyje wartosci zlotowki: "Nie rozumiem Cie, Aleksandrze! Jako Polka moge tylko serdecznie pogratulowac Twoim rodakom. Kto chce miec nie podzielony narod polski, ten musi tez chciec jednego narodu niemieckiego. A moze chcesz urzadzic w Gdansku dwa cmentarze, dla tych ze Wschodu i dla tych z Zachodu?" Potem jednak przychodzi jej jeszcze mysl, ze trzeba by zagwarantowac granice miedzy obu przeciwstawnymi narodami: "W przeciwnym razie jednosc bedzie niebezpieczna, jak juz czesto zagrazala calemu swiatu". Mozna by sadzic, ze ten napor brzemiennej w wydarzenia rzeczywistosci bedzie niekorzystny dla ledwie rozgorzalej milosci miedzy dwojgiem: wscibskie wtracanie sie polityki, ten wdzierajacy sie nawet w sny "tetent cwalujacego ducha swiata", te napisy na transparentach. Czy spotegowane przez wzmacniacze wolanie: "Jestesmy jednym narodem!", nie zagluszylo szeptu kochankow, ich cichego zapewnienia: "Jestesmy jednym cialem"? Sceny z lipskich poniedzialkow obiegly swiat. Kiedy na Bramie Brandenburskiej i u jej stop swietowano sylwestra, kiedy wspolswietowac mogli wszyscy, az po indyjskie i brazylijskie slumsy, ogromna rodzina narodow przygladala sie i zdumiewala. Rowniez w Gdansku i w Bochum Aleksander i Aleksandra patrzyli na to, co im przynosila do pokoju telewizja. Ktoz by wylaczyl wtedy odbiornik i tu ogladal fotografie przedstawiajaca grzyby, tam trzymal pod swiatlo grudke bursztynu wielkosci wloskiego orzecha? Ich milosc nie doznala uszczerbku. W liscie na Boze Narodzenie i Nowy Rok to skadinad zaprzysiegla zwolenniczka rzeczowosci Piatkowska wspomina chude cialo na, pod i obok swojego ciala. Wszystko pozostalo dla niej namacalne, kiedy zapewnia, jak milo bylo jej dotykac, liczyc zebra swego "kochanego Aleksandra". "Masz cialo jak chlopiec!" - wola. Skape owlosienie na piersi zapisuje mu na plus. W jednym z fragmentow listu Piatkowska uzywa wyrazenia, ktore zaslyszala pewnie jako eksportowa pozlotniczka w Trewirze albo w Kolonii: "Wymlociles mnie jak sie patrzy i chcialabym jeszcze wiele razy..." Reschke natomiast odmawia sobie wszelkich cielesnych aluzji i ujmuje ich milosc drogocennie we wzniosle kategorie, jakby chcial ja postawic na cokole. Nawet wielkie zdarzenia polityczne zaprzega do ich kruchego wehikulu. Na samym poczatku nowego roku pisze: "I to, co sie tam dzialo w sylwestrowa noc, co zdarzylo sie na i pod owa klasycystyczna, dlugo zamurowana, nareszcie otwarta budowla, co z wybiciem dwunastej, kiedy minelo krwawe, do ostatka pobrzekujace bronia dziesieciolecie, raptownie wybuchlo, co potem, ledwie nowa dekada, na ktorej rozpoczecie patrzylem z obawa i nadzieja, nieodwolalnie sie rozpoczela, wziela poczatek we wrzasku - bo lud w Berlinie i gdzie indziej byl jakby nieokielznany - wszystko to wysokonakladowa gazeta, ktora codziennie przemawia do naszego ludu, sprowadzila do jednego slowa-naglowka: >>Szalenstwo!<< Tak, Aleksandro, tym slowem zaczelo sie nowe dziesieciolecie. Ludzie tak sie ostatnio pozdrawiaja: >>Czy to nie szalenstwo?<< >>Tak, to szalenstwo!<< We wszystkim, co sie dzieje, musi miec udzial szalenstwo. Gdy zdarzy sie cos niewytlumaczalnego, ten okrzyk od razu wszystko tlumaczy. Dla kazdego otwartego garnka szalenstwo jest odpowiednia pokrywka. I nawet nas, Najdrozsza, to chyba szalenstwo, wszelako owo lube, zetknelo przy straganie z kwiatami, zawiodlo na cmentarz, skusilo na aromatycznie smazone grzyby, doprowadzilo do ponownego spotkania i zespolilo w waskim lozku. Ale temu szalenstwu, sensowi tego szalenstwa, naszemu sensownemu szalenstwu mowie: tak, tak, raz po raz tak..." Potem, gdzies od polowy stycznia, wiele spraw staje sie nieprzejrzystych. Nie widze juz pary albo widze jeszcze tylko jako sylwetki. Co prawda w stercie lezacych przede mna papierzysk nie brakuje ani jednego listu, ale jakkolwiek zabawna moze byc dla czlowieka z zewnatrz lektura tu wypelnionej gruchaniem, tam walkowaniem idee foce korespondencji, rzadko trafia sie cos uchwytnego. Musze czepiac sie zdan pobocznych lub wyciskac, ile sie da, z jednego jedynego slowa, zeby ich sprawa posuwala sie nadal. Chce wyjasnic ten niedostatek: Reschke i Piatkowska duzo rzeczy omawiali przez telefon. Po tych rozmowach nie ma wlasciwie sladu, co najwyzej w listach i jego dzienniku trafiaja sie wzmianki o trudnosciach z telefonowaniem miedzy Wschodem a Zachodem. Te bynajmniej nie naturalne, lecz oddzielajace zlo od dobra strony swiata odciskaja sie na ich papierze listowym jak znaki wodne. Kiedy ona narzeka na wschodnia biede, drozyzne, kuchnie dla ubogich - w Polsce teraz za okazaniem kwitka biedni dostaja porcje zupy, "kuroniowke", nazwana tak od nazwiska ministra spraw socjalnych Jacka Kuronia - on lamentuje nad zachodnim nadmiarem i bezlitosna twardoscia zachodnioniemieckiej waluty, ktora wzorem Aleksandry nazywa juz tylko "niemiecka marka"; a kiedy ona potepia jako hanbe swoja zbyt dlugo trwajaca przynaleznosc do partii, aby natychmiast obarczyc komunizm odpowiedzialnoscia za wszystkie przyszle nieszczescia - nawet upieranie sie Kosciola katolickiego przy dogmatach mial on spowodowac swoimi antydogmatami - dla niego kapitalizm jest jucznym oslem, ktorego mozna obarczyc wszystkimi trudnosciami, takze wlasnymi: kupiwszy ze wzgledow podatkowych - "u nas takie rzeczy sie odlicza" - komputer, czuje sie przymusowo poddany kapitalistycznej zasadzie przyrostu. "Przy tym uniwersytet ma aparatow do gromadzenia danych az za duzo..." Jest to napisane jakby na marginesie, a przeciez ten komputer, z ktorym potrafi sobie radzic "bardzo po partacku", bedzie mu pomocny przy wcielaniu ich idei w czyn. Tak zwany PC, prawdopodobnie marki "Apple". Znow brak dokladnych danych, on skapi technicznych szczegolow, ktorych ja. uparcie obywajac sie bez komputera, nie umiem wyczarowac z kapelusza. W kazdym razie "pozyteczny nabytek", jak juz wkrotce okresla swoj bezimienny aparat, wypluwal szacunkowe wyliczenia, ktore opieraly sie na danych statystycznych i uwzglednialy informacje dostarczane mu przez coraz wieksza liczbe oddzialow zorganizowanego ziomkostwa. Po raz pierwszy mowi on, zupelnie bez ironii, o "amatorach pochowku". Mozna juz teraz wyjsc z zalozenia, ze blisko trzydziesci tysiecy osob jest gotowych, poza dalszymi swiadczeniami wlasnymi i naleznymi pozniej doplatami z kas chorych i kas pogrzebowych, wplacic zaliczkowo do tysiaca marek, tak ze majac gwarancje zatwierdzonego cmentarza mozna uznac za pewny kapital zakladowy w wysokosci dwudziestu osmiu milionow. Wszelako trzecia czesc tej sumy trzeba wydzielic na cmentarz w Wilnie i przechowywac na zablokowanym koncie, bo z pewnoscia nalezy oczekiwac, "ze Litwa bedzie chciala, by za powrot chetnych do pochowku Polakow placic w dewizach. Tak to juz jest, kochana Aleksandro. Tylko z pomoca niemieckiej marki mozemy nadac naszej idei okazaly ksztalt..." Dawni mieszkancy wolnego do roku trzydziestego dziewiatego, potem wcielonego do Rzeszy miasta Gdanska i okolic znalezli przewaznie w Szlezwiku-Holsztynie, Hamburgu, Bremie i Dolnej Saksonii jesli nie ziemie ojczysta, to przeciez znosne schronienie; skoro tylko Reschke wprowadzil do komputera dane z terenow osiedlenczych w zachodnich i poludniowych Niemczech, wyniklo z szacunkowych obliczen, ze dochodzi dodatkowo pietnascie tysiecy "amatorow pochowku". Moj dawny kolega szkolny nie wykluczal, ze po sfinalizowaniu zjednoczenia nalezy sie liczyc z dalszym przyrostem, "aczkolwiek wowczas bedzie mozna w najlepszym razie spodziewac sie stawki podstawowe; w wysokosci pieciuset marek. Ostatecznie Niemcy Wschodnie musza jeczec pod podobnymi zadawnionymi ciezarami jak Polska, nawet jesli tutaj podzwigniecie sie mialoby nastapic szybciej niz u Was; Wy nie macie starszego brata, ktory na wszystko zna odpowiedz". Zabawy z komputerem musialy Reschkemu sprawiac przyjemnosc. Do jego listow wkradaly sie takie slowa, jak network, monitor czy digipad. Skrot ROM zostal objasniony Aleksandrze jako Road Only Memory, okreslenie naszpikowanej instrukcjami pamieci operacyjnej. Jako ze ich idea spotkala sie ze znakomitym przyjeciem, do jego. domu naplywalo j mnostwo materialu do zabawy, ktory wprowadzal przez keyboard i gromadzil na dysku magnetycznym. Choc domowy komputer nie zastepowal mu dalekiej ukochanej, mowi on z czuloscia o nowym nabytku: "... i jak: mi niedawno szepnelo moje brzeczace, zacinajace sie w sposob wyuczony, a przeciez jakze dyskretne vis-a-vis, mozemy zalozyc towarzystwo cmentarne z kapitalem wyjsciowym, ktory - jak sie zanosi - siegnie duzo i wyzszej sumy, niz tego pozwalaly sie spodziewac moje pierwsze obliczenia..." Nigdy bym go nie posadzil o takie swobodne podejscie do oprogramowania. Poczatkowo Reschke sadzil jeszcze, ze musi uzasadniac posiadanie PC wymogami naukowymi. Godnymi utrwalenia w komputerowej pamieci nazywal cytaty z literatury przedmiotu, zawijasowaty melanz barokowej emblematyki, potem jednak juz tylko Polsko-Niemiecko-Litewskie Towarzystwo Cmentarne i jego planistyczne warunki przyciagaly profesora do "kapitalistycznego wytworu". Uzyskawszy przez biblioteke uniwersytecka wglad do kilku rocznikow miesiecznika "Unser Danzig", karmil domowy komputer - widze go, jak w rannych pantoflach siedzi przed "Applem" - informacjami wyczytanymi na ostatnich stronach tego pisemka. Znajdowal tam nekrologi, gratulacje z okazji okraglych urodzin, srebrnych, zlotych, diamentowych wesel i przejscia "w zasluzony stan spoczynku". Opatrzone komentarzem zdjecia ze zjazdow kolezenskich mowily mu, ilu pozostalych przy zyciu, sedziwych juz uczniow wciaz jeszcze skorych bylo do podrozy. Do tego dochodzily fotografie rozmaitych szkol powszechnych i srednich, liceow i gimnazjow, z lista nazwisk przykucnietych z przodu, potem siedzacych, z kolei stojacych, za nim ustawionych na podwyzszeniu uczniow i uczennic. Ich przedzialki i warkocze, kokardy i schillerowskie kolnierze, ich podkolanowki i pasiaste skarpetki, ich szczerzenie zebow, plochliwy usmiech i jakze duzo skrzywionej powagi, w otoczeniu dyrektora szkoly i wychowawcy: dobrze podszykowane dla Reschkego zrodla wiedzy, bo te i dalsze informacje zdradzaly cos niecos na temat dlugowiecznosci dawnych uciekinierow. Moj szkolny kolega waha sie miedzy kategoriami j mowi "przesiedlency" majac na mysli "wypedzonych" oraz wykonuje lamance wpisujac w swoje rubryki naszych coraz starszych ziomkow jako "przesiedlonych uciekinierow". Na dowod ponadprzecietnej zywotnosci przyslal Piatkowskiej fotokopie takich urodzinowych i jubileuszowych ogloszen, do tego nekrologi, wedle ktorych na przyklad niejaki pan Augustin Habernoll obchodzil nie tylko 95 urodziny, lecz takze jubileusz 75-lecia pracy jako organista, pani Frieda Knippel w najlepszym zdrowiu ukonczyla 86 lat, a pan Otto Maschke w wieku 91 lat "po dlugiej chorobie zasnal na wieki". Aleksandra czytala: "Czy nie jest tak, ze zaawansowany wiek dawnych przesiedlencow usiluje napominajac dac nam do zrozumienia, ze na utworzenie towarzystwa cmentarnego czeka sie z niecierpliwoscia, ba, z utesknieniem? I co wiecej: przypuszczam, ze to lek przed uwarunkowana czasem pewnoscia, iz bedzie sie musialo lezec w obcej ziemi, zmieszany z nadzieja, iz kiedys jednak spocznie sie na rodzinnym poletku Pana Boga, przedluzyl wieczor zycia moich ziomkow. Rosnie liczba stulatkow. Lawa czekajacych robi sie coraz dluzsza. Ma sie wrazenie, jakby starzy i bardzo starzy wolali do nas: Pospieszcie sie! Nie kazcie nam dluzej czekac! Jak to dobrze, ze w moim skadinad obskurnym ziomkowskim pisemku, ktorego redakcja nadal uwaza, ze mozna odwrocic bieg historii, podaje sie dawne adresy, na przyklad: >>Dawniej Gdansk, Wartka 13 b<<, i obecne miejsce zamieszkania, >>teraz 2300 Kilonia 1, Lornsenstr. 57<<, wszystkich jubilatow. Dzieki temu udalo mi sie zgromadzic ponad tysiac adresow. A codziennie moje doprawdy latwe do utrzymania zwierze domowe dostaje nowy pokarm. Wiekszosc oddzialow zorganizowanego ziomkostwa odpowiada na moje pismo okolne z zainteresowaniem. Zaopatruja mnie w podstawowe dane. I prawie wszystkie oddzialy, co zasluguje na wdziecznosc, puscily w obieg moj kwestionariusz. Siedemdziesiat dwa procent odpowiadajacych zglasza chec pochowania zgodnie z zalozeniami naszego towarzystwa cmentarnego. Z tego 51 procent chce jak najszybciej wniesc podstawowa oplate, tylko 35 procent woli zaproponowane wplaty ratalne, reszta nie moze sie jeszcze zdecydowac. Wielokrotnie sprawdzalem te liczby i raz po raz jestem zdumiony, co potrafi zdzialac technika komputerowa, ktora przez dlugi czas jako bezduszna wydawala mi sie podejrzana. Wkrotce zainstalujemy taka czarodziejska skrzynke przy Ogarnej. Jestem pewien, ze moja Aleksandra predzej niz ja nauczy sie ja obslugiwac". Ona zareagowala na pojawienie sie nowego mebla: "Juz wiem, dlaczego pan z Niemiec ciagle powtarza, ile to Polacy musza sie nauczyc, zeby wszystko gralo..." To bylo pod koniec lutego, kiedy pojawilo sie niebezpieczenstwo, ze panstwo wschodnioniemieckie wycieknie na Zachod, i kiedy Reschke oszacowywal w swoim PC codzienne liczby wychodzcow, po czym aparatura wypluwala rezultat, budzacy obawy, ze w niedalekiej przyszlosci landy majace przed soba perspektywe przylaczenia wyludnia sie. Czytam: "Aktualne wydarzenia martwia mnie w coraz wiekszym stopniu, poniewaz nasza idea moglaby ucierpiec wskutek niemieckich dysonansow..." Na to odwrotna poczta przychodzi odpowiedz, ktora ma byc pocieszeniem, gdyz Piatkowska porownuje zatroskana twarz swego premiera ze standardowa mina zachodnioniemieckiego kanclerza: "Czemu ty biadolisz, Aleksandrze! Kiedy biedna Polska ma rycerza smetnego oblicza, Wy macie grubego Sancho Panse, co musi ciagle szczerzyc zeby w usmiechu..." Teraz mialbym chec dac upust swojej irytacji. Co mnie obchodza ich listy! Co mnie zmusza do udzialu w jego zabawach komputerowych? Co , mnie jeszcze pociaga w ich historii? Czy ich milosc nie jest juz teraz czyms j zwyczajnym, ich przedsiewziecie ze zmarlymi - sprawa przesadzona? Ile ropuch musze jeszcze polknac? Lutowe listy starannie i kulfoniasto usprawiedliwiaja moja niechec. Piatkowska donosi, ze jej studiujacy w Bremie syn wszystkie plany matki i jej ukochanego dotyczace towarzystwa cmentarnego zjechal jako "typowy produkt drobnomieszczanskiego chciejstwa". "Witold mowi, bo zawsze musi mnie zloscic, ze nasza idea bierze sie z falszywej swiadomosci i ze on jest teraz trockista, bo ja za dlugo bylam w partii, i ze nie chce miec przyjacioleczki, czego ja zawsze sobie zycze". W rewanzu Reschke uzala sie na "samolubne niezrozumienie" ze strony dwoch z jego trzech corek, z ktorych jedna zarzucila mu "anachroniczny kult rodzinnych stron", druga - "nekrofilski rewanzyzm". "Najmlodsza corka nie zabiera glosu, najwidoczniej nasza idea nie ma w jej oczach zadnej wartosci". Dalej ubolewa on nad biurokratycznymi blahostkami na niwie uniwersyteckiej, kleska wyborcza sandinistow w Nikaragui, pogoda i neonarodowymi tonami swych kolegow; ona natomiast bez skargi zdaje sprawe ze swej pracy, obecnie w kosciele Marii Panny: "Gdzie stoi duzy zegar astronomiczny, ktory skonstruowal, jak wiesz, niejaki Hans Duringer. Wszystko jednak, jak glosi legenda, na powrot popsul, bo rada patrycjuszy wyklula mu oczy oslepiajac go, aby nie mogl robic cudownych zegarow gdzie indziej. A teraz ja musze naprawiac..." Praca pozlotniczki polegala na zabezpieczaniu sladow pierwotnego stanu, na przyklad na cyfrach swiat koscielnych. Kiedy pisala ten list, byly to grudniowe: Swieta Barbara, Swiety Mikolaj, Poczecie Marii Panny i Swieta Lucja. Zlota Liczba, obwod ksiezyca biegnacy od 1 do 19, potem dwanascie zlotych cyfr godzinowych na kole zewnetrznym zegara i nieliczne slady zlota w uszeregowanych na wewnetrznym obwodzie znakach Zodiaku nadal ja czekaly. "Zwlaszcza Lwu sporo jeszcze zostalo z pierwszego pozlocenia. No, ciesze sie z gory na to, ze przyjdzie kolej na Lwa, bo mam urodziny, kiedy Lew panuje..." Nasza czynna zawodowo para. Juz mnie na nowo zaciekawia. Na szczescie oboje mieli nie tylko swa idee w glowie. Podczas gdy Piatkowska pozlacala zatrzymany czas, Reschke obmyslal cwiczenia dla swoich studentow. "Mily prezent, jaki dostalem z Twoich rak", pisze, "natchnal mnie mysla, zeby irytacje uniwersytetem i ciaglymi intrygami wylaczyc poprzez prace, organizujac seminarium o przedmiotach uzytkowych sluzacych kupnu i sprzedazy. W rachube wchodzi wszystko, co pokazane zostalo w dzielach sztuki. Rzecz dotyczy koszykow, koszy na plecy, kies, workow, siatek, toreb, modnych dzis znowu wsrod mlodziezy plecakow, niestety rowniez zalosnych toreb plastykowych. Duzo oferuja naturalnie holenderscy mali mistrzowie. Noszone na widoku sakiewki, czesto przedniej roboty, znajduja sie na drzeworytach od poznego gotyku. A sztuka wspolczesna, az po Beuysa, wrecz celebruje te przedmioty; zaden filcowy pantofel nie jest przed nia bezpieczny. Nawiasem mowiac nasz wspolny przyjaciel Chodowiecki - pamietasz drobny spor - w swoich sztychach i rysunkach utrwalil wiele tych pozytecznych utensyliow, na przyklad w rycinach powstalych podczas jego podrozy z Berlina do Gdanska i tamze, chocby w zachwycajacym szkicu dziewczyny z koszykiem. Te oryginalne rysunki budza entuzjazm moich studentow. A juz calkiem wychodzili z siebie, kiedy ja - mam nadzieje: z Twoim przyzwoleniem - przynioslem na seminarium ow mily prezent od Ciebie. Przy tym wszystkim chodzi mi o plastycznosc i o przerzucenie mostu miedzy sztuka a dniem powszednim. Nic dziwnego, ze dwie studentki, a wkrotce po nich jeden student zaczeli szydelkowac siatki na zakupy w zabkowany wzor. Inspiruje ich Twoja siatka, ktora obecnie dane mi jest nazywac moja..." Mozliwe, ze to codzienna stycznosc pozlotniczki z astronomicznym zegarem naklonila rzeczowa zazwyczaj Piatkowska do rozmyslan, bo w pierwszym marcowym liscie pisze ona: "Musimy przyspieszyc tempo. Bo czas ucieka. Nie tylko dlatego, ze Niemcy wkrotce sie zjednocza i nie zechca juz myslec o cmentarzu, w ogole wszystkiego jest za malo. Rozumiesz! Za malo czasu, jak dawniej bylo za malo miesa albo za malo cukru. W sklepach jest teraz duzo, tylko za drogo, bo za malo pieniedzy. A czas ucieknie, jesli niedlugo nie przyspieszymy tempa..." Odpowiadalo to obawom Reschkego, ktory wszakze mniej przejmowal sie uplywajacym czasem, duzo wiecej pogoda: "Juz 25 stycznia pierwsza wichura, nadciagajaca znad Anglii przez Belgie i polnocna Francje, wyrzadzila znaczne szkody. Byli zabici. Ale po tym orkanie nastapilo piec dalszych, ktore w i tak chorych lasach pozostawily chaos nie do rozplatania. Szerzy sie przestrach. W Dusseldorfie i gdzie indziej trzeba nawet bylo odwolac pochod karnawalowy w zapustny poniedzialek; tego jeszcze nigdy nie bylo. Przy tym pomiedzy wichurami pogoda jest lagodna, zbyt lagodna jak na luty. Prawdziwej zimy dawno juz nie mielismy. Od polowy miesiaca w ogrodkach i parkach kwitna krokusy i inne kwiaty. Wierz mi, prosze, Aleksandro, nie tylko mnie niepokoi zarysowujaca sie zmiana klimatu, rowniez kilku prowadzacych badania w tej dziedzinie kolegow z mojego uniwersytetu, przy calej obowiazujacej nauke powsciagliwosci, w tak zwanym efekcie cieplarnianym upatruje sprawcy gwaltownych orkanow. Wysylam Ci ta sama poczta kilka artykulow na ten temat, poniewaz nie wiem, czy i jak dalece Wasze gazety pisza o zmianach klimatu. Tutaj w kazdym razie ludzie zywia powazne obawy, ale domyslam sie, ze Wy macie inne klopoty..." Reschke i uniwersytet. Moze powinien bym byl przedstawic mojego dawnego kolege szkolnego obszerniej, niz to wynika z jego listow. Troche informacji daje pozostawiony mi material. O reszte musialem sie dopytac. Majaczy mi sie nasz wspolny szkolny czas: my - dwaj czlonkowie Hitler-Jugend, w jednej lawce co prawda, ale nie w tej samej druzynie maszerujacy w kolumnach na porannym apelu albo przed trybuna na Lace Majowej, jak nazywal sie pozniej Maly Plac Cwiczen tuz kolo hali sportowej... Studiowal w Heidelbergu, a doktoryzowal sie w Hamburgu, gdzie jego ojciec wkrotce po ucieczce zaczepil sie na poczcie. Pozno dopiero, jako czterdziestolatek, Aleksander Reschke dochrapal sie profesury. Stalo sie to w Bochum, na uniwersytecie Ruhry. Polityczne zmiany pod koniec lat szescdziesiatych mogly w tym dopomoc; niejeden asystent, docent czy profesor bez katedry zakrzatnal sie wtedy kolo swej kariery. W kazdym razie jego idace z duchem czasu tezy, czy to w odniesieniu do reformy uniwersytetu, czy do sensu studenckiego wspoldecydowania, szczegolnie jednak do rozumienia historii sztuki, tchnely pewnym radykalizmem. Domagal sie badan nad swiatem pracy, nad jego odzwierciedleniem w produktach plastycznych artystycznego i pospolitego rodzaju. Juz jego prace doktorska o posadzkowych plytach nagrobnych czyta sie jak zarys pozniejszych tez. Sporo miejsca poswieca sie w niej zwyczajom grzebalnym i ich spolecznemu stopniowaniu: rozpietosci miedzy cmentarzem biedakow a ksiazeca krypta. Reschke byl jednakze umiarkowanym radykalem. Jako czlonek grona profesorskiego i jako jednostka podczas czestych wowczas siedzacych demonstracji odrzucal nazbyt rewolucyjne cele. Po pewnym szamotaniu sie to tu, to tam, ktore na krotki czas zblizylo go nawet do grupki komunistycznych odchylencow, przyjal postawe lewicowo-liberalna, ktora w ciagu dwoch dziesiecioleci musiala ulec stonowaniu, ale pozostala rozpoznawalna. Podobnie jak on wielu sprowadzilo swoje protesty do jednego mianownika, a ten brzmial: zycie toczy sie dalej. W latach osiemdziesiatych za sprawa coraz to nowych studenckich rocznikow doszlo do wzbogacenia jego postawy, tak ze do resztek lewicowego i liberalnego zrebu mogl domieszac poglady ekologiczne. Ta szeroka skala przekonan doprowadzala go czesto do dysputy z samym soba. Skarzyl sie na ciasnote i zaduch, bo podobnie jak innym profesorom rowniez jemu wyklady goscinne za oceanem jak i dluzsze pobyty studyjne w Londynie i Uppsali nadaly ow stopien swiatowosci, ktory pozwala w domu wietrzyc juz tylko zapach prowincji. Lubiany przez studentow, ale przez niektorych, pragnacych wiekszego autorytetu, traktowany z usmieszkiem jako weteran roku szescdziesiatego osmego, Reschke, kiedy zaczela sie korespondencja miedzy wdowcem a wdowa, czul sie "do glebi rozdwojony, pozbawiony wszelkiej perspektywy". Uniwersytet i - jak pisze Piatkowskiej - "bardziej jeszcze jego dydaktyczny kolowrot" budzily w nim wstret. Nic dziwnego, ze zrodzona na opuszczonym cmentarzu idea od razu trafila mu do przekonania. To byl cel - w dodatku godny czlowieka. Na razie ograniczony do jednego regionu, zwiastuje jednak znaczenie globalne. Pozniej Reschke mowil o "epifanii"; lubil nie tylko rzeczy, lecz takze uczucia, sny na jawie, zwyczajne przypadki, nawet miraze podnosic do rangi pojec z piedestalu. Studentka, ktora uczestniczyla w seminarium na temat koszykow, siatek na zakupy, plastykowych toreb, powiedziala mi: "W swoim nieodlacznym baskijskim berecie robil smetne wrazenie, nie byl jednak niesympatyczny, tylko cokolwiek staroswiecki, kiedy przesuwal tysiac swoich szczegolow to tu, to tam, no, jak przy ukladance. Wlasciwie lubilismy go. Co mam jeszcze powiedziec? Czasami stal jak kolowaty i ciagle wyrzekal, no, na przyszlosc, pogode i chaos komunikacyjny, na zjednoczenie i tak dalej. Mniej czy bardziej mial racje - moze nie?" Czego nie wiedzialem: profesor doktor Aleksander Reschke mial, nadane przez studentow, przezwisko: Kumak. Taki wiec mial byc: rozdwojony, niezdolny do zdecydowanego dzialania, rozpraszajacy sie w rozne strony Reschke, w ktorym kazdy temat wywolywal niepewne trzepotanie: totez w sprawie jednosci potrafil przeciwstawic sobie tyle samo argumentow na tak i na nie: jesli z jednej strony rozwiazanie kwestii niemieckiej przez zjednoczenie wydawalo mu sie ...czysto uczuciowo pozadane", to z drugiej obawial sie narodowej egzaltacji i -jak pisze w liscie do redakcji - "ciazacego jak koszmar kolosa w srodku Europy". Fakt. ze po zakonczeniu drugiej wojny swiatowej miliony Niemcow musialy opuscic swoje ziemie rodzinne, Slask i Pomorze, Prusy Wschodnie, Sudety i - jak jego i moi rodzice - miasto Gdansk, podzielil rowniez jego umyslowosc nie rozdzierajac go jednak; bo Reschke bolal wprawdzie nad tym, ze ma w piersi dwie dusze, ale po operacyjnym usunieciu jednej lub drugiej czulby sie martwy. Dlatego wyznawal w liscie, ze jest "hamletowsko niemiecki", dlatego wydawalo mu sie dozwolone mowienie tego i zarazem tamtego, dlatego mowil na przemian o "wypedzonych" i "przesiedlencach"; podczas gdy Piatkowska Polakow i Niemcow, czy musieli opuscic Wilno, czy Gdansk, nazywala "wszystkich biednymi uciekinierami". Natknawszy sie na te sprzecznosci w prowadzonym jako dziennik brulionie i w jego nie ogloszonym dotad drukiem memoriale "Stulecie wypedzen", wypada zapytac: Jak rozdwojony Reschke mogl obstawac przy idei, ktora napominala go codziennie, zeby byl przebojowy, stanowczy, ba, gluchy na watpliwosci? Co z niego, kunktatora, Kumaka, zrobilo czlowieka czynu? Z moich badan wynika, ze juz raz przedtem - i to jako profesor - wystapil z pewna idea i forsowal ja uparcie wbrew oporom kolegow z innych dziedzin, forsowal nawet dosc bezwzglednie. Chodzilo wowczas o powiazany z praktyka tok studiow dla historykow sztuki. Reschke na podstawie danych statystycznych wykazal, ilu studentow opuszcza uniwersytet nie bedac przygotowanymi do pozniejszego zycia zawodowego. Jego argumenty glosily, ze brakuje odniesienia do praktyki. Jako ze w muzeach miejsc pracy jest niewiele, wydawnictwa ksiazek o sztuce z reguly oszczedzaja na redaktorach, przy obsadzaniu stanowisk referentow kulturalnych we wladzach miejskich decyduja najczesciej kryteria polityczne, przyszly historyk sztuki powinien miec mozliwosc obrania innych drog zawodowych. Jego tok studiow przewidywal wiec Kursy z dziedziny oswiaty doroslych, turystyki masowej, zagospodarowania wolnego czasu i opieki nad ludzmi starszymi. Do wygloszenia wykladow zaproszono fachowcow, ni przyklad kierownika biura podrozy, szefowa odwiedzanego przez miliony parku wypoczynkowego, dyrektora programowego tak zwanej Akademii Letniej. Zapytywano o popyt na kulture w sieciach hoteli, na polach golfowych z pomieszczeniami klubowymi i w domach seniora. Odniosl sukces. Jego powiazane z praktyka programy studiow nazwano przykladowymi. Kiedy idea Reschkego znalazla dobrze dotowane miejsce w uniwersyteckim budzecie, odpowiedzialna za nauke w kraju zwiazkowym Nadrenia Polnocna-Westfalia pani minister mowila o "kroku odpowiedzialnym spolecznie". Duzo pochwal w prasie i odpowiednio duzo zarzutow: To wszystko obniza poziom studiow. Uniwersytet nie moze wyrodzic sie w biuro posrednictwa pracy. I tak dalej. Jednakze Reschke sie przebil. Na innych uniwersytetach kopiowano jego "powiazany z praktyka tok studiow dla historykow sztuki". Moj dawny kolega szkolny, ktorego, spogladajac wstecz, zaczynam teraz widziec wyrazniej - czy to nie on w latach wojny organizowal obowiazkowe akcje zbierania stonki ziemniaczanej i dzieki efektywnym metodom zapewnial im sukces? - - Reschke, rozdwojony Aleksander Reschke, potrafil dzialac konsekwentnie, stwarzac fakty i czysta idee wprowadzic w czyn. Totez nie jestem zaskoczony czytajac w napisanym na poczatku marca liscie, ze ze swymi komputerowymi wyliczeniami "wypowiadanych i skrywanych zyczen pochowkowych" dawnych wypedzonych znalazl posluch, to znaczy odbyl spotkania w Bonn, Dusseldorfie i Hanowerze. Okazano zainteresowanie. Juz w samej idei dostrzezono szanse rozladowania niemiecko-polskich napiec Uznano jego plany na konstruktywne i godne poparcia. Mowiono, ze takie dlugoterminowe przedsiewziecie jako dzialanie flankujace moze nawet okazac sie pozyteczne dla niemieckiej jednosci. W ukladzie granicznym z Polska, ktorego podpisanie jest obecnie sprawa pilna, nie powinno zabraknac odnosnego ustepu. Rzecz teraz w tym, zeby z zadeklarowanej rezygnacji wyciagnac korzysc. Pisma urzedowe potwierdzaja, ze Reschkemu udalo sie uzyskac obietnice zwolnienia od podatku podstawowej oplaty wnoszonej przez wszystkich "amatorow pochowku". Do listu dolaczyl odpowiednie podkladki. "Widzisz, kochana Aleksandro, ze nasza sprawa sie rozkreca. Nawet moja korespondencja z centrala gdanskiego ziomkostwa w Lubece pozwala obecnie na otwartosc. Tam i gdzie indziej: zadnej juz rezerwy. Ponadto z rozmow z kierownictwem dwoch znanych zakladow pogrzebowych dowiedzialem sie, ze te wielkie przedsiebiorstwa gotowe sa pojsc nowymi drogami; jedno z nich juz teraz przeprowadzilo pertraktacje z fabryka w NRD, ktora zgodnie z tamtejszym nazewnictwem nosi miano >>Meble Ziemne, przedsiebiorstwo upanstwowione<< i produkuje tanie trumny. Wkrotce i ona bedzie musiala walczyc z trudnosciami ze zbytem; gdyby nasze towarzystwo cmentarne juz istnialo, moglbym sie skusic na zaangazowanie sie w produkcje mebli ziemnych. Nigdy bym nie pomyslal, ze praktyczna realizacja naszej idei, a wiec kalkulowanie kosztow przewozu, projektowanie przyszlego regulaminu cmentarza, wertowanie katalogow trumien i przygotowywanie rozmow z tak zwanymi zawodowymi wypedzonymi, moze sprawiac tyle przyjemnosci, nie, raczej wewnetrznej radosci. Nawiasem mowiac oba zaklady pogrzebowe sa zainteresowane wspolpraca z zakladem polskim w sensie joint venture. Rowniez - jesli ktoregos dnia do tego dojdzie - przewozami z Gdanska do Wilna..." Stamtad Piatkowska dostala zla wiadomosc. Co prawda w zasadzie okazano zainteresowanie transakcjami za dewizy, uznano jednak cala sprawe za nie do zrealizowania. Aleksandra pisze: "W Wilnie nie wychodzi, bo Litwa chce najpierw miec wlasne panstwo. Moge nawet zrozumiec, ze oni chca sie oderwac od Zwiazku Radzieckiego. Ale to smutne, ze wciaz jeszcze jestesmy zalezni od przekletych Rosjan. Ty masz piekne sukcesy na poczatek, a ja musze czekac, az polityka powie: tak. No, zrobmy najpierw niemiecko-polskie towarzystwo cmentarne. Tutaj duzo ludzi chce z Toba rozmawiac. Takich z wojewodztwa i z Kosciola. Ale i wicedyrektor Banku Narodowego tez nie chce juz dluzej czekac. Musisz przyjechac, moj Aleksandrze. Ja tez serdecznie pragne, zebys byl tu szybko..." Ale zanim on ponownie pojechal do Gdanska, oboje spotkali sie na hamburskim lotnisku Fuhlsbuttel. Po zajechaniu utykajaca w korkach taksowka na Dworzec Glowny wsiedli w najblizszy pociag do Lubeki. Tam Reschke zamowil wczesniej w hotelu "Kaiserhof" dwa sasiadujace ze soba pokoje z widokiem na pobliska Muhlentor i wieze miasta. Wyczytuje to z fotokopii hotelowego rachunku, ktory wraz z biletami lotniczymi i kolejowymi oraz kilkoma pokwitowaniami taksowkarzy nalezy do dokumentacji lezacej na moim biurku. On na wszystko bral pokwitowania, nawet na to, co zjedli na stojaco na hamburskim Dworcu Glownym. Para umowila sie na spotkanie przez telefon. Poza data, 15 marca, niewiele wiem. Tylko na podstawie pozniej pisanych listow mozna snuc przypuszczenia. Pewne jest, ze w dzien po przybyciu i przenocowaniu w hotelu - pokoj obok pokoju - odbyli spacer po miescie, obejrzeli katedre, a w niej astronomiczny zegar, potem w restauracji "Towarzystwo Szyprow" zjedli obiad, a po poludniu byli umowieni w "Domu hanzeatyckiego miasta Gdanska" i siedzibie zorganizowanego ziomkostwa przy Engelgrube, i to "z kilkoma nadajacymi tam ton panami i paniami". Moze miedzy obiadem a umowionym spotkaniem pozostal jeszcze czas na zwiedzenie kosciola Marii Panny. Tam Reschke moglby opowiedziec Piatkowskiej historie falszerza obrazow Malskata i objasnic jej zmyte wysoko w prezbiterium, szyderczo puste powierzchnie po malowidlach. Slysze go, jak gada i gada. Jego staroswiecki, zawsze jakby troche urazony sposob mowienia, jego dygresje... Potwierdzona na pismie jest tylko jej pozniejsza opinia w sprawie Malskata: "Dlaczego usuneli wszystko, skoro to bylo piekne? Mysmy na fasadach wymalowali roznosci, ktorych nigdy przedtem nie bylo. Czy sztuka nie jest zawsze po trosze falszerstwem? Ale rozumiem, ze niemiecka sztuka musi byc na sto procent". O obiedzie w "Towarzystwie Szyprow", restauracji, w ktorej goscie siedza na drugich lawach, pod wiernie otaklowanymi modelami statkow, przy drugich stolach, swiadczy, procz pokwitowanego rachunku, jadlospis ze sporzadzona na marginesie drobnym i starannym pismem notatka Reschkego: "Aleksandra chciala zjesc cos egzotycznie polnocnoniemieckiego: labskaus*, potrawe marynarska. Moj maties, ktorego sprobowala. bardziej jej smakowal, tak samo kisiel na deser..." Przypuszczam, ze nasza para rozmawiajac przy stole bodaj nie dopuszczala polityki do glosu, chociaz w owym czasie przez bliska, otwarta teraz granice przybywalo wielu odwiedzajacych ze Schwerina i Wismaru, bardziej zeby popatrzec niz kupowac - bo za co? * Puree z peklowanego miesa, ziemniakow, ryby, cebuli, kiszonych ogorkow lub burakow (przyp. tlum.). Wlasciwie zyczylbym sobie, zeby dwojka przy dlugim stole rozmawiala mniej prywatnie, zwlaszcza ze juz wtedy gazety donosily o wrogosci wobec cudzoziemcow: nienawisci, szczegolnie wobec przybyszow z Polski. Ale nie, oni raz jeszcze rozpamietywali noc w hotelu "Kaiserhof, odwiedziny z pokoju do pokoju, powrot wezbranego zaru; i chyba dopiero po kisielu Aleksander i Aleksandra mogli przejsc do omawiania politycznej codziennosci - on wspominal o czekajacych wyciekajace panstwo wyborach do Izby Ludowej, ona o polskiej drozyznie - a nastepnie wyznaczonego spotkania w "Domu hanzeatyckiego miasta Gdanska". Jesli pozniejsze listy nie kwapia sie do wyjawiania szczegolow ich drugiej wspolnej nocy - bo coz znaczy pochwala hotelu, ktory zachowal sie w jej pamieci jako "czysciutki i ladnie pachnacy" - to popoludniowe spotkanie oboje poddaja ocenie. Po szczegolowej prezentacji witryny, w ktorej wystawiono stare sztychy, weduty i pozolkle dokumenty, pisze on: "Zrobilismy niebagatelny krok naprzod", a ona: "Nie przypuszczalam, ze Wasi dzialacze potrafia byc tacy uprzejmi i ze nie uslysze z ich ust odwetowych wypowiedzi..." To niewiele mowi, ale pewne jest jedno: Reschke mogl przedlozyc nie tylko swiadczace o pilnosci jego komputera tabele i szacunkowe obliczenia, lecz takze zapewnienia zakladow i kas pogrzebowych, do tego przychylne pisma wysokich ranga urzednikow ministerialnych, ekspertyzy fiskalne i plan sytuacyjny przyszlego cmentarza. Piatkowska przedstawila pisma wojewodztwa, Narodowego Banku Polskiego, oddzial w Gdansku, dwoch poslow na Sejm i kurii biskupiej. Doszedl do tego wlasciwy Reschkemu dar wykladania: elokwentnie zasiedlal zjednoczone ongis cmentarze rzad za rzedem, wszystko wedlug niemieckiego regulaminu cmentarnego. Z pozniejszych informacji wiem, ze ze strony zwiazku uciekinierow - noszacego oficjalnie nazwe "Zwiazku Gdanszczan" - obiecano dyskretne poparcie. Powiedziano, ze zapewni sie wglad do kartoteki. Rozwazy sie kwestie osobowego uczestnictwa, przy czym Zwiazek nie bedzie stawial dalej idacych wymagan. Humanitarne wspolne dzielo Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego nie powinno stawac sie podstawa do wysuwania jakichkolwiek zadan. Niejaka pani Johanna Dettlaff powiedziala: -Chodzi tylko o ten wymarzony skrawek rodzinnej ziemi. - Zgodzono sie: Wszystko to bedzie sluzyc pokojowi i porozumieniu miedzy narodami. Reschke zaprotokolowal nawet podana w trakcie kawe, odnotowal ciasteczka Bahlsena i pare kieliszkow kminkowki, wspomnial, ze pani Dettlaff, krzepka kobieta po szescdziesiatce, byla w bursztynowym naszyjniku z oszlifowanych na okraglo grudek. Wreszcie prezent Piatkowskiej dla Zwiazku: kopia kutego w srebrze i czesciowo pozlacanego pucharu gdanskiego cechu piwowarow z dedykacja z roku 1653; i w rewanzu prezent Zwiazku: najwidoczniej chytrze zaproponowany przez Reschkego egzemplarz wydanej w roku 1907 u Velhagena i Klasinga monografii artystycznej "Z miedziorytow Daniela Chodowieckiego". Wyjechali poznym popoludniem. Jak wykazuje rachunek, noc z 17 na 18 marca spedzili w hamburskim hotelu "Prem", tym razem w dwuosobowym pokoju. Pewna jest rowniez jej bytnosc na cmentarzu ohlsdorfskim, rozleglym, zblizonym do parku obiekcie, bo pozniej Piatkowska zachwyca sie: "Ze ja to zobaczylam! Taki piekny jak Ohlsdorf musi byc niemiecki cmentarz w Gdansku. Oczywiscie nie taki duzy, ale wypielegnowany, ze chcialoby sie isc na spacer i juz teraz wyszukac sobie miejsce wiecznego spoczynku..." Potem para przez kilka dni aklimatyzowala sie w Bochum. Nie ma ani slowa o bytnosci na innych cmentarzach. Zwiezla notatka o wynikach wyborow do Izby Ludowej, ktore Reschke nazywa "pyrrusowym zwyciestwem zblokowanych partii". Ani slowa o Zaglebiu Ruhry, ale mieszkanie wdowca musialo spodobac sie wdowie, gdyz zaraz po powrocie pisze ona: "To byla rzeczywiscie niespodzianka, ze moj Aleksander ma w domu taki porzadek, nie tylko ksiazki, wszystko poukladane, reczniki, bielizna poscielowa. Trudno uwierzyc, ze prowadzi kawalerskie gospodarstwo..." Z tej pierwszej wizyty w Bochum sa ich zdjecia - we dwojke i w szerszym gronie. Reschke zabral ja na uniwersytet i zapoznal tam z kolegami i swym powiazanym z praktyka programem studiow. "Zaimprowizowany wyklad Aleksandry o pozlotnictwie jako rzemiosle i jej tezy o potrzebie odbudowywania zniszczonych przez wojne starych miast spotkaly sie z uznaniem moich studentow. Nic dziwnego: calym swoim wdziekiem pokrywala lezace u podstaw kazdej rekonstrukcji falszerstwo..." Duzo podrozowali i zyli nie tylko przyjemnosciami. W obecnosci urzednika ministerialnego z Bonn poswiadczono notarialnie w Dusseldorfie umowe wstepna, ktora pozwalala na zalozenie zablokowanego konta w Deutsche Bank. Odbylo sie to bez biurokracji, ale powaznie. Jako ze bonskie ministerstwo spraw ogolnoniemieckich uznalo juz, ze nie powstale jeszcze towarzystwo cmentarne zasluguje na wsparcie, znalazly sie srodki, pomyslane jako pomoc na starcie, dla ktorych otworzone zostalo specjalne konto; i w pierwszym raporcie kasowym Reschkego wynosza one 20 tysiecy marek. Wspomina sie o szeroko rozprowadzanych formularzach czlonkowskich, ktore pozwalaly na wplacanie podstawowej sumy w pelnej wysokosci lub na raty. Gwarantowano tez zwrot wplaty, jesli do konca roku mialoby nie dojsc do zalozenia towarzystwa cmentarnego. Na fotografii, ktora ukazuje ich oboje, stoja przed drzwiami domu, obok ktorych notariusz na mosieznej tabliczce utrwalil jakby na wiecznosc godziny otwarcia swego biura. Ona ma na sobie kupiony w Essen i czesto w dzienniku wspominany kostium: w kolorze bordo. On w nieodlacznym berecie. Oboje bez siatki na zakupy. W jego dloni aktowka. 21 marca Aleksandra odjechala. Przedtem na zablokowane konto wplynely pierwsze wplaty. Komputer trafnie obliczyl: tylko jedna trzecia wplacajacych skorzystala z zaproponowanej mozliwosci wplat ratalnych. 31 marca stan konta wynosil 317 400 marek. Niezly start. Idea robila kase. Wkrotce mieli dojsc do pierwszego miliona. Nasuwa sie pytanie, czemu wdowiec i wdowa nie spotkali sie wczesniej, chocby juz na Boze Narodzenie. Jesli jej nie poszloby tak szybko z wiza, to dla niego przyjazd samochodem czy samolotem nie stanowilby problemu. Mogliby oboje umowic sie w trzecim, niejako neutralnym miejscu, na przyklad w Pradze. W jego dzienniku nie ma sladu spontanicznego spotkania. Jakkolwiek gwaltownie pozadali sie w listach i znajdowali oboje dla swego pozadania zarliwe slowa, to jednak niczego nie chcieli przyspieszac. Kaligraficzne pismo glosi: "W naszym wieku doswiadczenie nakazuje rozsadek". Z jej bazgraniny wyczytuje: "Nasza milosc to nie fraszka - nie ucieknie nam". On w grudniu: "Lata czekalismy na siebie; coz znaczy pare miesiecy..." "Wiesz", pisze pozlotniczka, "kiedy siedze na rusztowaniu i mam przed soba wielki astronomiczny zegar, czas uplywa niepostrzezenie". On chce byc niczym komar w grudce bursztynu wielkosci wloskiego orzecha: "Jestem przeciez zamkniety w Tobie..." "A ja w moim Aleksandrze..." "Tak, Aleksandro, kazde z kazdym..." "Ale wielkie jest juz pragnienie..." "Nie mozemy, Najdrozsza, jeszcze nie!" W dodatku para miala obowiazki rodzinne. Do niej na Boze Narodzenie przyjechal syn Witold - "Byl bardzo mily i rozpieszczal mnie jak dziecko" - on spedzil swieta u najmlodszej corki, wydajac sie jako dziadek przez trzy dni na pastwe wnukow: "Jednakze obaj chlopcy mniej mnie wymeczyli anizeli ich opetani ciaglym konfliktem rodzice". Nie wiem, czy juz w Gdansku, moze przy sniadaniu w "Heveliusie", przysiegli sobie, ze nagrodza sie nawzajem ponownym spotkaniem dopiero wtedy, kiedy ich idea nabierze samodzielnosci, ale bylo rzecza postanowiona, ze w wypadkach watpliwych pierwszenstwo zawsze przypadnie Polsko-Niemiecko-Litewskiemu Towarzystwu Cmentarnemu. "Sluzba to sluzba, a wodka to wodka", glosi jeden z jej kwietniowych listow. Totez przepuscili ferie wielkanocne i wyznaczyli sobie trzecie spotkanie dopiero na polowe maja. Do tego czasu powinny byly zakonczyc sie przygotowania do zalozenia towarzystwa. On pojechal samochodem, trzy dalsze osoby odlecialy z Hamburga: pani Johanna Dettlaff, 65 lat, zona emerytowanego dyrektora powiatowej kasy oszczednosci w Lubece, pan Gerhard Vielbrand, 57 lat, sredni przedsiebiorca z Brunszwiku, i doktor Heinz Karau, radca konsystorialny polnocnopolabskiego Kosciola luteranskiego. Te osoby przyrzekly, ze w wypadku zalozenia towarzystwa zajma trzy przypadajace Niemcom miejsca w radzie nadzorczej, pani Dettlaff na propozycje Zwiazku. Ponadto przybyl radca prawny, ktorego nazwisko nie zostalo przekazane. Oczywiscie to w centralnie polozonym hotelu "Hevelius" Piatkowska zarezerwowala pojedyncze pokoje i sale konferencyjna na siedemnastym pietrze. Mam przed soba kopie rozliczen kosztow pokrytych z owego konta, ktore ogolnoniemieckie ministerstwo zasililo funduszem startowym. Dwukrotnie oplacono z tej kasy obiad na czternascie osob. Kolacje na zakonczenie drugiego dnia pertraktacji, o ktorej Reschke pisze, "ze przebiegla w swobodnej atmosferze, z wyglaszaniem toastow", najwidoczniej wzial na siebie gdanski Urzad Wojewodzki albo Narodowy Bank Polski, nie znajduje bowiem zadnego zalacznika. Wiele spraw pozostaje niejasnych: Dlaczego Reschke i Piatkowska chcieli byc tylko zarzadzajacymi czlonkami bez prawa glosu w radzie nadzorczej? Na jakiej podstawie prawnej pertraktowano? Nie dysponuje kopia umowy miedzy czlonkami. Ale pewne jest jedno: Caly teren dawnych Zjednoczonych Cmentarzy, a zatem Park Akademicki, w sumie kompleks jedenastoipolhektarowy, z wylaczeniem arealu kliniki studenckiej, zostal wydzierzawiony na 60 lat przez nazwane obecnie zwiezle niemiecko-polskim towarzystwo cmentarne, z zagwarantowanym na pismie prawem pierwokupu. Trzymajac sie limitow niemieckiego regulaminu cmentarnego, mozna bylo przy pelnym oblozeniu liczyc sie z 20 tysiacami miejsc grobowych, lacznie z mniejszymi grobami urnowymi. W jakikolwiek sposob wyliczona, suma dzierzawy wynosila 484 tysiace marek i miala byc platna co roku do 2 listopada. Dodatkowa oplate za uzytkowanie przez caly czas trwania umowy dzierzawnej ustalono na sume 6 milionow marek, ktora powinna byla byc wniesiona w ciagu dwoch lat. Wszystkie koszty uboczne obciazaly towarzystwo. Przypuszczam, ze oboje przeszwarcowali do tekstu umowy swoja listopadowa date, nie powolujac sie na dodatkowe znaczenie Zaduszek. Oczywiscie koszty pogrzebow i pielegnacji wskrzeszonego cmentarza niemieckiego, ktory oficjalnie mial sie nazywac "Cmentarzem Pojednania", spoczywaly na uzytkownikach. Opracowany przez Reschkego regulamin cmentarny zostal zaakceptowany. Po ostatnich korekturach ze strony radcow prawnych - chodzilo o terminy spoczywania i prawo do anonimowego pochowku - Aleksandra Piatkowska i Aleksander Reschke podpisali umowe jako czlonkowie zarzadzajacy. Litewski skladnik idei, "cmentarz polski w Wilnie" i zapewnienie mu finansowych podstaw w markach, zostal umieszczony w dodatkowym paragrafie - kompromis, na ktory Piatkowska musiala sie zgodzic. Reschke pisze: "Obradowalismy w skapo wyposazonej sali posiedzen, ale widok z siedemnastego pietra na odrodzone ze wszystkimi wiezami miasto uprzytomnil obecnym wymiar omawianej sprawy. Zakonczenie bylo uroczyste. Nie wiem, kto zamowil szampana i zaplacil..." Rada nadzorcza skladala sie z siedmiorga czlonkow: Dettlaff, Vielbranda i Karaua jak tez ze strony polskiej z Mariana Marczaka, Stefana Bieronskiego, Jerzego Wrobla i Erny Brakup, ktora bedac pochodzenia niemieckiego miala relatywizowac nierownomiernosc ukladu trzy na cztery; byl to, jak pisze Reschke, "przyjazny gest Polakow, zwlaszcza ze to kobieta szczegolnego kalibru. Grubo po osiemdziesiatce, mamrocze bez ustanku..." Nazajutrz sprawa nabrala rozglosu. Moj dawny kolega szkolny, ktory swa okrzepla w umowie idee nazwal "dzielem stulecia", reagowal drazliwie, kiedy nie wszyscy chcieli sie z nim zgodzic. Od skarg prasy, ze dziennikarzom dopiero po podpisaniu umowy pozwolono zadawac pytania, opedza sie jak od much: "Bedziemy musieli przywyknac do tego natretnego wtracania sie". Na koniec nazywa przebieg konferencji prasowej jednak zadowalajacym. "Raczej prostoduszne niz zlosliwe pytania. Kiedy redaktor naczelny studenckiej gazety wypomnial, ze wciaz jeszcze nie doszlo do jednoznacznego uznania polskiej granicy zachodniej, moglem powolac sie na ow passus w umowie, wedlug ktorego w wypadku nieuznania wszystko bierze w leb. Klauzula, ktora przyjeto bez glosow sprzeciwu, tylko przy jednym wstrzymujacym sie..." Pomocny wobec prasy, jak wspomina Reschke, okazal sie wymieniony uprzednio Marian Marczak, ktory jako wicedyrektor Banku Narodowego z "lagodna surowoscia" obstawal przy tym, ze wskazane przeorientowanie gospodarki na prawa rynku, w interesie Polski, nie dopuszcza zadnych polowicznosci, chyba ze zamierza sie wskrzesic komunistyczna zasade niedoboru. "Podoba mi sie ten pan Marczak, aczkolwiek nie moge w pelni podzielic jego gospodarczego liberalizmu..." Przychylnie przyjeto slowa Piatkowskiej o Wilnie jako celu perspektywicznym i cmentarzu, jaki nalezaloby tam wziac w dzierzawe. Moze on rowniez nazywac sie Cmentarzem Pojednania, bo miedzy Litwa a Polska potrzeba pojednania. Najpierw w swoim jezyku, potem w swojej niemczyznie miala ona powiedziec: "Wszyscy dosc juz wycierpielismy!" A jednak Reschke uwazal za stosowne wyrazic ubolewanie nad jej gwaltownymi, on pisze: "brutalnymi", antyrosyjskimi wypadami, ktore rozbrzmialy nazbyt glosno, co prawda nie w czasie konferencji prasowej, ale po niej: "Boli mnie, kiedy slysze, ze Aleksandra tak mowi. Jakkolwiek wytlumaczalna moze byc nienawisc wielu Polakow do Rosjan, nasza idea nie dopuszcza ryczaltowych sadow. Przynajmniej przez wzglad na mnie powinna z nich zrezygnowac..." Poza tym nic nie macilo maja naszej pary. Aleksander Reschke prawie nie korzystal ze swego pojedynczego pokoju w "Heveliusie": trzypokojowe mieszkanie przy Ogarnej stalo przed nim otworem. Przywieziony przezen z Zachodu podarek, poreczny, przenosny komputer osobisty, bardzo sie Aleksandrze spodobal; rychlo umiala go obslugiwac. Musialy to byc szczesliwe dni. Czlonkowie Dettlaff, Vielbrand i Karau wyjechali po uchwaleniu przez rade nadzorcza statutu i regulaminu oraz wybraniu wicedyrektora Banku Narodowego na przewodniczacego. Mimo pewnych problemow organizacyjnych, ktore nalezalo jeszcze rozwiazac, byl czas na wycieczki na Kaszuby i na Zulawy az po Nowy Dwor. Jezdzili samochodem. Ale kiedy moj dawny kolega szkolny chcial krociutka trase do dzierzawionego juz terenu cmentarza przebyc riksza rowerowa, doszlo do sprzeczki, ktora moglaby zmacic ich szczescie. Wedle dziennika Reschke ustapil. A mister Chatterjee, ktorego firma eksploatowala tymczasem ponad trzydziesci riksz, obiecal pozniejsza przejazdzke. Krotki spor miedzy Aleksandrem a Aleksandra rozgorzal zreszta nie o jezdzenie riksza samo w sobie. Gdyby tylko Pakistanczycy i Bengalczycy czy tez Rosjanie pozostawali w sluzbie Chatterjee, Piatkowska zaryzykowalaby mala egzotyczna przygode, poniewaz jednak to Polacy, z biegiem czasu wylacznie Polacy utrzymywali w ruchu trzy tuziny riksz, sprzeciw wdowy byl podyktowany narodowa duma i z tego wzgledu wywolal irytacje wdowca. - Juz do tego dochodzi - wolala Aleksandra - ze Polak musi byc kulisem! 4 Moj dawny kolega szkolny z mysla o mnie odnotowal wiele osob: ubranego jak z igly wicedyrektora Mariana Marczaka, ksiedza w dzinsach Stefana Bieronskiego, urzednika miejskiego Jerzego Wrobla, o ktorym wspomina, ze w nieodlacznej wiatrowce prowadzi zabezpieczajace slady badania terenowe, i Erne Brakup w garnkowatym kapeluszu i sniegowcach, ktora juz teraz staje mi przed oczyma jak zywa.Z panami Karauem i Vielbrandem wyjechala pani Johanna Dettlaff. wedlug slow Reschkego wyrozniajaca sie w toku pertraktacji wytwornym usmiechem i umiejetnoscia blyskawicznego liczenia w pamieci, aby powrocic, skoro tylko Marczak zwola rade nadzorcza. Bedac obstawieni przez osoby, ktore chca glosowac, wtracac sie, pilnowac, Aleksander i Aleksandra moga jeszcze troszke pozyc dla siebie; duzo czasu naszej parze nie pozostalo. Piatkowska zaczela zabezpieczac slady zlota na najbardziej zewnetrznym obwodzie astronomicznego zegara. Reschke prowadzil rozmowy z polskimi czlonkami rady nadzorczej, szczegolnie czesto z Marczakiem, ktory obiecywal liberalne potraktowanie przez swoj bank mieszczacy sie w starej budowli kolo Bramy Wyzynnej. Kasetonowy sufit wsparty na granitowych filarach mamil tam staloscia; za sprawa ornamentu, calego z majoliki - pola zewnetrzne utrzymane w zieleni, bieli i ochrze, pole srodkowe podcieniowane brazowo, ochrowo i bialo - stanowil dla zmieniajacych sie walut solidna obudowe, czesto teraz odwiedzana przez Reschkego. Od czasu do czasu trzeba bylo karmic komputer Aleksandry nagromadzona w Bochum pilnoscia. Z biura Interpressu przy Ogarnej Reschke mogl prowadzic zamiejscowe rozmowy, a pozniej nawet faksowac. Ktos, prawdopodobnie Wrobel, doradzal ostroznosc - starym zwyczajem moze tam byc podsluch - ale Reschke sie nie przejal: - My nie mamy nic do ukrycia. - Jego zapiski donosza codziennie o nowych dzialaniach; niemniej jednak udokumentowane sa dwie weekendowe wycieczki: samochodowa jazda na Zulawy przez most na Wisle i wypad nad jezioro. Od poczatku maja, wczesnie jak na te pore roku, wszedzie kwitl rzepak. "Za wczesnie!", pisze Reschke. "Jakkolwiek to wspaniale wrazenie, kiedy zoltosc chce samej sobie skladac hold, nie przestaje podejrzewac, ze ta wiosna, obwolana za wczesnie, juz w lutym, orkanopodobnymi wichurami, mami wszystkich. Niech sobie Aleksandra wysmiewa mnie i jednobarwne upojenie kwitnieniem nazywa darem niebios, na ktory nie wypada utyskiwac, ja obstaje przy swoim: za nasze czyny i zaniechania otrzymamy rachunek jesli nie jutro, to pojutrze. Juz widze nas w przyszlosci, chocby na przelomie tysiacleci, wkrotce po tym, gdy riksza rowerowa, jak mowi Chatterjee, wyprze z miast samochod. Zapanuja surowe prawa. Wiele z tego, co dzisiaj sie pyszni, zmarnieje pod haslem: to bylo kiedys. Przezyty luksus! Ale naszej idei, ktora ma juz staly adres, gwaltowne przeobrazenia nie dotkna, poniewaz sluzy ona zmarlym, nie zywym. Wszelako dbajac o zielen cmentarza, ktorego przywolujaca pojednanie nazwe zawdzieczamy radcy konsystorialnemu Karauowi, zatem osobie duchownej, przemawiajacej chetnie alegoriami, powinnismy pomyslec o roslinach, ktore zdolaja wytrzymac przyszle ocieplenie powierzchni ziemi. Niestety za malo na ten temat wiem. Chce to nadrobic. Co wytrzyma brak wody, nawet dluzsze okresy suszy? Przejezdzajac po drodze przez okrzyczane jako piaszczyste i malo uwodnione Bory Tucholskie zwrocilem tym razem uwage na ow kulisty krzak jalowca i z miejsca wyobrazilem sobie, ze jest malo wymagajacy, w sam raz na nasz cmentarz..." Ale nie tylko za wczesnie rozkwitly rzepak dawal pozywke jego przeczuciom; moj kolega szkolny, ktoremu juz podczas cotygodniowych podwojnych lekcji wychowania estetycznego w pelikanowym bloku wychodzily zastraszajaco prorocze gryzmoly - gdzies w polowie roku czterdziestego trzeciego machnal rysunek, na ktorym miasto, dotychczas nie tkniete, ze wszystkimi wiezami stalo w plomieniach pod gradem bomb - znalazl dla swego talentu szersze pole do popisu: czy to na rowninnych Zulawach, czy u brzegow kaszubskich jezior, tu w rowach odwadniajacych obwalowanej krainy, tam w przybrzeznej trzcinie, wszedzie halasowaly ropuchy, z ktorych godowych dzwiekow Reschke wylawial glosy kumakow czerwbnobrzuchych, tak zwanych kumakow ognistych. Pisze: "Tutaj one jeszcze sa! A w wyzej polozonych jeziorach i bajorkach sa nawet kumaki zoltobrzuche". Kiedy Piatkowska, dumna ze swego zasobu slow, wykrzyknela: - Istny zabi koncert wszedzie! - profesor historii sztuki byl dobrze przygotowany do nie tylko przyrodniczego wykladu o plazach bezogonowych, zabach wszelkiej wielkosci, ropuchach zwyczajnych i zmiennych, grzebuszkach, ropuszkach, wiec takze o kumakach: - Nie slyszysz, jak wyraznie odcina sie ich wolanie? Brzmi jak uderzanie w szklany klosz. Znowu i znowu. Po krotkim uderzeniu ten podwojny dzwiek. Ten ciagly lament wieszczacy: "O, biada!" Nic dziwnego, ze wolanie kumaka, jeszcze bardziej niz puszczyka czy sowy, sprzyjalo zabobonom. W wielu niemieckich basniach - jestem pewien, ze w polskich tez - wolanie kumaka wrozy nieszczescie. Mowi sie, ze kumak nieszczescie przywoluje. Znajdujemy go w balladach Burgera, u Vossa i Brentano. Natomiast w czasach dawniejszych kumakowi przypisywano madrosc; dopiero pozniej, pod naporem coraz gorszego biegu wydarzen, jemu, nie na przyklad ropusze zwyczajnej, przypada rola wieszczka, ktory zwiastuje nadciagajace nieszczescie. Nikt nie moglby byc z tym tematem bardziej za pan brat niz Reschke. Na poroslym trzcina brzegu jeziora niedaleko Kartuz i przy szosie z Nowego Stawu do Nowego Dworu, kiedy zaparkowali woz miedzy przydroznymi drzewami, aby sfotografowac wierzby glowiaste stojace rzedem nad brzegiem Swietej albo wzdluz rowow odwadniajacych, profesor, jako ze ton nadawaly kumaki, cytowal wiersze romantykow i ostatnim cytatem z Achima von Arnima - "... i kumakow, i zab roje wyspiewuja jutrznie swoje w swietojanskich ogni skrach..." - powrocil do przedwczesnie wybuchlej wiosny. Jesli Arnim kojarzy wolanie kumakow ze skrami swietojanskich ogni, to chce zaznaczyc, ze to schylek czerwca, czas sobotek; natomiast slyszane tutaj, w polowie maja, wolanie kumakow jest niepokojaco antycypowane. - Wierz mi, Aleksandro, podobnie jak rzepak kwitnie za wczesnie, tak za wczesnie wolaja czerwonobrzuche i zoltobrzuche kumaki. One chca nam cos powiedziec... Po przedstawieniu tego spotkania ze zbyt wczesnie zbudzona natura Reschke pisze, ze ona po poczatkowym smiechu i okrzykach w rodzaju: -Nie mozesz powiedziec po prostu: jak pieknie kwitnie rzepak! - i: -Sam jestes kumak! - kurzyla papierosa za papierosem, cichla coraz bardziej i na koniec zamilkla. "Nigdy jeszcze nie widzialem Aleksandry tak malomownej". Zdobyla sie juz tylko na jedna prosbe: - Jedzmy z powrotem. Tutaj wszystko jest troche niesamowite. Dziennik nie mowi, czy wypowiedziala te prosbe nad brzegiem jeziora, czy miedzy glowiastymi wierzbami. Tylko na tasmie glos Reschkego informuje, dokad to sie wybral z magnetofonem i czulym mikrofonem, zeby nagrywac wyrazne i delikatne jak pobrzekiwanie szklanego klosza wolania kumaka. Na Kaszubach, niedaleko Chmielna, ponad kumaczym podzwanianiem slysze Aleksandre. - Komary mnie tu zjedza! - wola i jest zdania: - Juz dosyc tych glosow natury, Aleksandrze. Niedlugo bedzie wieczor. -Zaraz, jeszcze tylko kwadransik, zebym wiedzial, jak interwaly maja sie do siebie... -Cala jestem juz pogryziona... -Przykro mi, najdrozsza, ale... -Wiem, wiem, wszystko musi byc zrobione dokladnie. Tak szczegolowo, z pomoca techniki dzwiekowej, zmieszaly mi sie w trio jego informacje o miejscu i czasie, jej narzekania i wolania kumaka. Odtad wiem, ze kumaki ogniste wolaja w dluzszych odstepach niz kumaki zoltobrzuche, wiem, jak cieplo, miekko brzmi jego bliski basowemu dudnieniu, ale zawsze troche zakatarzony glos, jak ona stanowczo akcentuje swoje slowa i miesza z podzwanianiem kumakow. Ta sama technika Reschke utrwalil potok wymowy kobiety, ktora weszla do rady nadzorczej Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego jako obywatelka polska pochodzenia niemieckiego. Zarazem byla Erna Brakup rzeczniczka mniejszosci niemieckiej w Gdansku, ktora do tej pory musiala milczec; nie moglo byc zadnych mniejszosci. Magnetofonowe nagranie, ktore zaraz po wolaniach kumaka uwiecznia gadanine Erny Brakup, odgrzewa wspomnienia. Tak mowili dziadek i babka ze strony ojca. Tak szwargotali sasiedzi, woznice rozwozacy piwo, robotnicy ze stoczni, rybacy w Brzeznie, robotnice z fabryki margaryny Amada, sluzace, w soboty straganiarki, we wtorki smieciarze, z powsciagana rozlewnoscia nawet profesorowie gimnazjalni, urzednicy pocztowi i funkcjonariusze policji, a w niedziele pastor z kazalnicy. "Ni telko zwierzchnoszcz gnietla nasz i cisla..." Potok slow Erny Brakup, po prawie piecdziesiecioletnim zatamowaniu - malo kto z wladajacych jej gwara pozostal - przynosi ze soba osobliwosci, ze tak powiem: rarytasy, ktorym grozi zaginiecie: ktoz wie, co to sa peluszki? Mowila ona jezykiem wymierajacym, "totez slusznie", pisze Reschke, "przyznano jej miejsce w radzie nadzorczej towarzystwa cmentarnego. Kiedy ktoregos dnia zaniosa ja do grobu, a ma juz blisko dziewiecdziesiatke, wraz z nia pogrzebana zostanie ta ocalala mowa; jeszcze jeden powod, zeby nagrywac Brakup na magnetofon". Dysponuje pol tuzinem kaset. Ale zanim puszcze pierwsza do spisywania, musze, dla lepszego zrozumienia starej, zboczyc na glowny szlak wielkiej polityki: ledwie rozpoczely sie pertraktacje o zalozeniu towarzystwa cmentarnego, zapowiedziano wizyte panstwowa - najpierw w Warszawie, potem w Gdansku. Prezydent republiki zachodnioniemieckiej przybywal, aby wywazonymi przemowieniami pokryc pol tuzina niezrecznosci urzedujacego kanclerza i stworzyc dobry klimat dla przyszlego sasiedztwa obu wypominajacych sobie tyle cierpien narodow. Erna Brakup podazala w slad za dostojnym gosciem, kiedy ten, posrod swity, przechadzal sie po Dlugiej, zdawal sie sluchac naszpikowanych historia objasnien, to tu, to tam rzucal bystre spojrzenia, znoszac przy tym wewnetrzny i zewnetrzny krag ochroniarzy i fotoreporterow jako cos naturalnego, wreszcie wprowadzony zostal na schody Ratusza Glownego Miasta, aby - pomachawszy ze schodow rownie przyjaznie jak powsciagliwie - zniknac w Ratuszu; miano mu tam pokazac drogocenne rzeczy, miedzy nimi takie, ktore w rekach Piatkowskiej pozlocone na nowo nabraly przed laty blasku. Pomiedzy miejscowymi widzami i turystami, ktorzy musieli wszyscy wytrzymac spojrzenie prezydenta, Erna Brakup pozostala na zewnatrz. I tak powiedziala pozniej Reschkemu do mikrofonu: "A ja tam bym rada bela z nim pogadacz. Bym jemu rzekla, co mnie frajde zrobil, tero, jak wiek sa do konca zbliza. I co bym doczekacz chciala, jak niemiecki frydhof tam bandze, gdzie dawniej bel. I moja mlodsza siostra, co zaro po wojnie na Zachod wyjechala i juz piecdziesiat lat w Bad Segeberg mieszka, na Georg-Fock-Strasse pod czwartym, bandze mogla tutaj lezecz, jak juz na nia czasz przyjdzie. Chcialam tylko rzec: Serdeczne dzieki, panie prezydencie, cosmy niemiecki frydhof dostali i co checz goraca mojej siostry Frydy sa spelnila. Ja tez, bym mu rzekla, co tak dlugo za Polke belam, jak juz Pan Bog do siebie mnie powola, na niemieckim frydhofie lezecz bym chciala, nie z tymi wszystkimi Polakami, co tak nasz wymieszaly, az nic ni zostalo. Ale cizba bela taka, com sa do niego ni dopchala..." Nie tylko Erna Brakup, takze Aleksander i Aleksandra stali przed schodami Ratusza z kamiennymi kandelabrami po bokach. Turysci klaskali, kiedy maz stanu troszeczke z gory pomachal, a jego srebrzyste wlosy dzieki korzystnemu polozeniu slonca zalsnily. Mieszkancy odwiedzanego miasta podziwiali wspanialy widok, ale nie chcieli klaskac; nawet Reschke sie powstrzymal, chociaz zdawal sobie sprawe, ze juz sama zapowiedz prezydenckiej wizyty postawila przedsiewziecie "Cmentarz Pojednania" w korzystnym swietle. Podobnie jak Erna Brakup o pomocy z najwyzszego szczebla przekonany byl wicedyrektor Narodowego Banku. A Aleksandra Piatkowska zapewniala Jerzego Wrobla, ze jej Aleksander nie zaaranzowal co prawda krotkiej wizyty glowy panstwa, ale postaral sie, zeby wypadla w terminowej bliskosci pertraktacji. Pozniej, kiedy po wizycie duzo wody juz uplynelo, slysze ja, jak stojac nie opodal przybrzeznych trzcin ponad wolaniami kumakow mowi do magnetofonu: "Ladne oczy ma ten twoj prezydent. Nie musi nosic ciemnych okularow jak nasz. To dobrze, ze przyjechal we wlasciwym czasie. W przeciwnym razie moze by nic nie wyszlo z cmentarza dla Niemcow". Z latwo zrozumialych wzgledow, rowniez z tego, ze i tak mial uniwersytetu po dziurki w nosie, profesor Reschke postaral sie o urlop. Zaraz po powrocie do Bochum przekazal asystentom biezace seminaria i zwiazany z praktyka tok studiow i na nadchodzacy semestr calkowicie zawiesil wyklady. Nie musial ograniczac sie z tego powodu. Rada nadzorcza Towarzystwa Cmentarnego jeszcze na posiedzeniu zalozycielskim przyznala czlonkom zarzadzajacym ryczaltowe wynagrodzenie; majac takie zabezpieczenie latwo pozegnal sie z uniwersytetem i jego profesorskim gronem. Pewnie, chichotano, ale Reschke nie dal sie zbic z tropu drwinom kolegow, smial sie nawet, kiedy pewien badacz literatury, czyniac aluzje do znanego zakladu pogrzebowego, nazwal go "profesorem Grieneisenem". Utwierdzono sie w przekonaniu, ze starannie skatalogowana kolekcja recznie kutych gwozdzi trumiennych, ktora zawdzieczal dlugoletnim badaniom barokowych nagrobkow na polnocnoniemieckich cmentarzach, byla czyms wiecej niz kaprysem: to, co mu znosili grabarze i zakrystianie -krzywe i proste, czesto zzarte przez rdze i takie z peknietymi lebkami, ale tez nie naruszone i nadal graniaste gwozdzie trumienne, przewaznie dlugosci wskazujacego palca, z dawnych czasow: od wczesnego baroku po pozny biedermeier - wskazywalo na obecne plany Reschkego. Pisal do Aleksandry: "Nigdy bym nie pomyslal, ze ten zwyczajny produkt uboczny mojej pracy habilitacyjnej moze miec jakies znaczenie..." W swym kawalerskim mieszkaniu urzadzil sekretariat, ktorego metraz i oproznione regaly przeszly wkrotce we wladanie jego uniwersyteckiej sekretarki. Wraz z ksiazkami do holu musiala sie przeniesc kolekcja recznie kutych gwozdzi trumiennych. I teraz dopiero Reschke przejrzal swoja garderobe i kupil sobie, co poswiadczaja lezace przede mna kwity, czarny kamgarnowy garnitur, czarne buty, czarne skarpetki, szare krawaty w szary wzor, czarny borsalino oraz -pasujacy do parasola - asfaltowoszary plaszcz od deszczu rowniez wloskiej produkcji; bo w drugiej polowie czerwca mialo nastapic uroczyste poswiecenie Cmentarza Pojednania: zaplanowane byly pierwsze pogrzeby. Przywiezionym przezen podarunkiem byla tym razem porcelanowa umywalka z armatura. Jak Reschke troszczyl sie o wszystko, tak Piatkowska uzupelniala przezorne planowanie: podczas gdy on i jego obsadzony na razie tylko na pol etatu sekretariat przewidujaco utrzymywali kontakt z wydzialem wizowym polskiej ambasady, ona przez biuro turystyki "Orbis" zapewnila wystarczajaca liczbe jedno- i dwuosobowych pokoi dla spodziewanych niebawem zalobnikow. Przewozem zwlok mial sie zajac zaklad pogrzebowy, ktory szukal kontaktu z odpowiednim zakladem w Gdansku i wkrotce zawarl umowe kooperacyjna. Ze wschodnioniemiecka firma "Meble Ziemne, przedsiebiorstwo upanstwowione" nie ubito interesu, poniewaz produkowane przez nia trumny nadawalyby sie co najwyzej do kremacji; te wszakze, jesli pozadane, mialy odbywac sie w miejscu zamieszkania zmarlych. O ponownym uruchomieniu starego krematorium przy Swietego Michala na razie nie mozna bylo myslec. Dobrze, ze Reschke odnotowywal w swoim brulionie takze codzienne pospolitosci: "Nareszcie mozna wymienic uszkodzona umywalke przy Ogarnej; Aleksandra jest rada, ze przy wszystkich zajeciach nie zapomnialem o jej zyczeniu". Potem nadszedl oczekiwany dzien. Jako ze biskupowi z Oliwy, ktory obiecal przybyc, nagle cos podobno stanelo na przeszkodzie, poswiecenia Cmentarza Pojednania dokonali w ekumenicznym duecie ksiadz Bieronski, kaplan z kosciola Swietego Piotra, i radca konsystorialny Karau, doktor teologii; w osobach obu duchownych, katolickiego i ewangelickiego, odzwierciedlal sie nie tylko mieszany wyznaniowo sklad rady nadzorczej, lecz rowniez jej zamiar niedopuszczenia do powstawania odrebnych kwater wedle wyznawanej wiary, jak to bylo za czasow Zjednoczonych Cmentarzy. Sprawie nie nadano wielkiego rozglosu. Malo kto przybyl z prasy, nie bylo telewizji, Reschke jednak widac zamowil w jakiejs prywatnej firmie nagranie uroczystosci poswiecenia cmentarza i - z nalezytego dystansu - pierwszych pogrzebow. Kaseta video, badz co badz polgodzinna, znajduje sie w dostarczonych mi materialach. Po kilkakrotnym puszczaniu kasety, ktora wszelako leci bez sciezki dzwiekowej, moglbym powiedziec: Bylem przy tym. Na poczatku lata odbylo sie poswiecenie, a potem dwa pogrzeby w prawym tylnym rogu rozleglego terenu, tam, gdzie aleja wiodaca do glownego gmachu Politechniki wyznacza granice Cmentarza Pojednania. Mimo ladnej pogody, zachmurzenie male lub umiarkowane, przyszlo dzieki Bogu niewielu ciekawskich: niesmialo stojace z boku stare kobiety, paru bezrobotnych. W kazdym razie w kadrze znalezli sie tylko zalobnicy i Reschke, naturalnie w nowym kamgarnowym garniturze, trzymajacy z boku borsalino, ze zlozonym parasolem pod pacha. Obok niego pozlotniczka w zalobnej czerni i kapeluszu z szerokim rondem, nie pozbawiona elegancji. Do tego Brakup: mala, pomarszczona, w filcowym nakryciu glowy w ksztalcie garnka, na nogach sniegowce. A za para Jerzy Wrobel. Na srodku glowy juz lysy, ale po bokach jeszcze faliscie dlugowlosy, ma mine wciaz zdumionego artysty. Jego wiatrowka, ktora Reschke przypisuje mu za kazdym razem, musi pasowac do danej okazji. Poniewaz 21 czerwca jednoczesnie, choc w innym miejscu, dzialo sie cos w wielkiej polityce, mowiono pozniej, ze para Reschke-Piatkowska potrafi powiazac wazne terminy ze swoimi interesami: oboje kuci sa na cztery nogi. Jednakze w jego dzienniku jest napisane, ze to nie zamiar, lecz przypadek, a jesli nie przypadek, to zrzadzenie losu wchodzilo w gre przy ustalaniu terminu pierwszych pogrzebow, wszelako zrzadzenie, ktore uczynilo go radosnym i wdziecznym. "Fakt, ze tego samego dnia, ba, w godzinie poswiecenia Cmentarza Pojednania, w Bonn i w Berlinie Wschodnim, w Bundestagu jak i w Izbie Ludowej oznajmiono o wiazacym z punktu widzenia prawa miedzynarodowego uznaniu polskiej granicy zachodniej, byl dla dalszej realizacji naszej idei korzystny: juz od sierpnia wolno nam bylo wykorzystywac dawna hale krematorium na nabozenstwa zalobne. Wspolnota bialoruska wypelnila sucha pustke niegdys uzytkowego tylko pomieszczenia prawoslawnym przepychem..." Potem stalo sie nad otwartymi grobami. Jak gdyby nasza para wyszukala sobie pierwszych nieboszczykow: starego mezczyzne wyznania luteranskiego i stara kobiete wyznania katolickiego pochowano jedno za drugim w tak krotkim odstepie, ze obydwa orszaki zalobne uczestniczyly w jednej jak i w drugiej ceremonii. W dodatku pogoda zachecala do pozostania. Blask slonca przefiltrowany przez lisciaste drzewa padal na zalobnikow; poswiadcza to film video. W ziemi spoczeli: Egon Eggert, dawniej Gdansk, Kramarska 8, ostatnio zamieszkaly w Boblingen, 82 lata, i Auguste Koschnick, dawniej Mokry Dwor, powiat Gdanskie Niziny, ostatnio zamieszkala w Peine, 91 lat. Jedna trumna czarna, druga orzechowa. Bieronski i ministranci w bieli i fiolecie. Karau w koloratce i todze. Wedlug relacji Reschkego obecni byli nie tylko czlonkowie rodzin i przyjaciele zmarlych; kilka oddzialow terenowych zorganizowanego ziomkostwa przyslalo obserwatorow, Zwiazek - pania Johanne Dettlaff. Chciano sprawdzic, czy w polskim otoczeniu zapewniony jest godny przebieg niemieckich uroczystosci pogrzebowych. Miano zapoznac sie z polozeniem cmentarza i zasiegnac informacji o pielegnowaniu grobow. Poza tym bylo duze zainteresowanie podwojnymi grobami. Poniewaz obecna byla pani Martha Eggert, wdowa po Egonie Eggercie, mogla zagwarantowac sobie pozniejsze miejsce u boku meza. O to wszystko pytano polglosem. I cichym, zawsze dbalym o wlasciwa intonacje glosem Jerzy Wrobel odpowiadal jak osoba urzedowa. Reschke jeszcze w swych zapiskach jest poruszony pierwszymi pochowkami. Sadze, ze na filmie video zdolalem dostrzec, iz Piatkowska w kapeluszu z szerokim rondem plakala w trakcie jednej jak i drugiej ceremonii. Wzruszajace, jak mlodzienczo kanciasty ksiadz z kosciola Swietego Piotra na poczatku zwiezlej przemowy nad grobem przepraszal za swa, jak powiedzial, "kaleka niemczyzne". Troche przydlugie kazanie radcy konsystorialnego Karaua, ktory z przesadnym naciskiem faszerowal swoje wciaz szukajace alegorii zdania takimi slowami, jak "ziemia ojczysta" i "powrot". Pani Dettlaff, ktora - jak mi sie zdaje - rozpoznaje jako postawna, ze smakiem ubrana na czarno dame, chciala wlasciwie po poswieceniu wyglosic w imieniu Zwiazku przygotowana mowe, ale Reschkemu udalo sie jej to odradzic: niechze zechce laskawie zabrac glos przy innej, mniej wystawionej na nieporozumienia okazji. Z takim taktem to sie odbywalo. Prasa uznala, ze pierwsze pogrzeby na Cmentarzu Pojednania przebiegly w sumie godnie i na szczescie bez politycznych zaklocen. Podczas skladania kondolencji kamerzysta filmu video powoli przejezdzajac obiektywem ukazal biegnace w ksztalcie krzyza lipowe aleje, duze rondo, poszczegolne kepy drzew, tutaj wiazy i kasztany, tam wierzbe placzaca, owdzie buk czerwony, i wprowadzil troche polskich akcentow, prezentujac uzytkownikow parku, kobiety z malymi dziecmi, emerytow, ludzi pograzonych w lekturze, samotnego pijaka i grajacych w karty bezrobotnych, ktorzy nie zwracaja uwagi na pogrzeby. Potem pojawia sie w kadrze majacy w sobie cos z domku czarownicy ceglany budynek u wejscia do parku badz na cmentarz, a wraz z nim zamontowana na zoltym klinkierze mosiezna tabliczka, ktora po polsku i po niemiecku obwieszcza, ze teren parku bedzie w przyszlosci uzytkowany jako "Cmentarz Pojednania" - "Versohnungsfriedhof". Starsi zalobnicy byli zgorszeni, ze kilkoro mlodszych zalobnikow, wsrod nich prawnuki zmarlej, przyjechalo z hotelu na cmentarz, a potem odjechalo rikszami rowerowymi Chatterjee, "aczkolwiek", jak pisze Reschke, "nie zdarzylo sie nic niestosownego, bo riksze przemierzaja te sama co taksowki trase, rozniaca sie tylko cena za przejazd, przybrane z boku powiewajacym kirem". To, co nazywano dawniej stypa, odbylo sie w "Heveliusie". Uczestnicy obu pogrzebow zasiedli w zarezerwowanej hotelowej restauracji przy dlugich stolach. W zapiskach Reschkego jest wzmianka, ze przy tej sposobnosci pani Johanna Dettlaff wyglosila jednak swoja na ogol umiarkowana mowe. Niestety nie dysponuje ani tekstem, ani nagraniem. Ale kiedy w dalszym toku podwojnej uroczystosci rozkrochmalila sie czlonkini rady nadzorczej Erna Brakup, magnetofon byl puszczony w ruch. Posrod szumow i trzaskow slysze: "No, wezme se jesz sztuk szwininy i ni dam sa prosicz, kiej mnie Pan Bog rece dal, co bym se brala... Ale pogrzeb mnie sa widzial, lubo nie belo jak dawniej, kiej to sa zwalo Zjednoczone Frydhofy. Tako mnie checz wziela, co bym i ja rychlo w ziemi legla. Jezus, Maria! No, zdziebko se jesz poczekam..." Co tez myslal sobie Reschke, opatrujac stype w "Heveliusie" nekrologiem, przywolujac w swoim brulionie dla porownania obrzedy grzebalne Meksykanow i Chinczykow i wyliczajac na koniec zalety hinduistycznego palenia zwlok? Chwali "minimalizacje zwlok" i ryzykuje wyrazenie "oszczednosc miejsca". Czy obawial sie, ze Cmentarz Pojednania moze okazac sie ktoregos dnia za ciasny, wykorzystany do ostatka, przepelniony? Czy on, ktory zdecydowanie odrzucal groby masowe - "Nigdy wiecej nie moze do tego dojsc!" - przeczuwal mozliwosc zbiorowych pochowkow? W nowym garniturze - a w deszczu pod parasolem - towarzyszyl dalszym pogrzebom, wspolnie z Piatkowska skladal kondolencje, mial przy tym na oku nalezyty przebieg ceremonii i ostroznie nim kierowal, po czym przerwal pobyt w Gdansku, aby ze swego mieszkania w Bochum zapewnic regularne obsylanie Cmentarza Pojednania. W krotkim, napisanym jakby w pospiechu liscie mozna przeczytac: "Sluszne bylo, Najdrozsza, tak wczesne zorganizowanie sekretariatu, nawet jesli wskutek tego moje mieszkanie zrobilo sie male. Pani von Denkwitz okazuje sie w wykonywaniu nowych zadan pomocna. Jako mojej dlugoletniej sekretarce moge jej calkowicie zaufac. Pomyslny jest stan konta. Niedlugo osiagniemy czwarty milion. Liczba amatorow pochowku rosnie. Do tego dochodzi fakt, ze na otwarte w poczatkach czerwca specjalne konto obok wielu drobnych datkow wplynely znaczne sumy, w tym kilka wplat zza oceanu. Pani von Denkwitz jest tutaj teraz przez caly dzien..." Sprawa rozkrecala sie, ale sukcesy mojego kolegi szkolnego nie pozostawaly niezamacone: duzo obelzywych listow w stertach korespondencji. Komentarze gazetowe lubowaly sie w mnozeniu "zlosliwych dowcipow i cynicznych inwektyw". Reschke czytal uszczypliwe uwagi z taka drazliwoscia, ze zadaje sobie pytanie, czy moj sasiad ze szkolnej lawy to nie byl ow wyrosniety, pryszczaty chlopak, ktorego najlzejsza krytyka doprowadzala do placzu. Prawie we wszystkich przedmiotach nieprzecietnie dobry, pozwalal wprawdzie odpisywac od siebie, chcial jednak, zeby go za to chwalic, zeby chwalili go wszyscy. A kiedy ten niezdarny rysunek, na ktorym miasto pod gradem bomb stalo w plomieniach, spotkal sie z przygana, przygana z ust wszystkich nauczycieli i uczniow, stanal we lzach; przy tym on wszystko trafnie przewidzial. W kazdym razie Reschke uznal za smieszne, ze akurat jemu wymyslano od "zatwardzialych rewanzystow". Pomawiano go o "nieczyste interesy na zmarlych". Na jeden z komentarzy, ktory ukazal sie pod naglowkiem "Niemiecki spokoj cmentarny zapewniony!" i ktorego kulminacja byl zarzut daznosci do "rewindykacji przy pomocy zmarlych", odpowiedzial z miejsca jako wprawny autor listow do redakcji i nazwal swoje organizatorskie wysilki "ostatnia z mozliwych form porozumienia miedzy narodami". Wedlug tego Reschke nie mogl jednak byc pryszczatym, wyrosnietym, chciwym pochwal chlopakiem; raczej widze mojego dawnego sasiada z lawki jako gorliwego druzynowego, ktory poza organizowaniem akcji przeciwko stonce ziemniaczanej odznaczyl sie urzadzeniem, podczas pierwszej czy drugiej rosyjskiej zimy wojennej, punktu zbierania i pakowania swetrow i welnianych ocieplaczy, dlugich kalesonow i futrzanych palt, do tego nausznikow i nart dla zolnierzy na froncie wschodnim. Ale takze straszny rysunek musial byc dzielem druzynowego Reschkego; tylko on przewidzial... Duza liczba aprobujacych artykulow i entuzjastycznych listow kompensowala zreszta obelgi. Nawet z Ameryki i Australii pisali ziomkowie. Cytat z jednego listu niech wystarczy za wszystkie: "... i niedawno doznalem radosnej satysfakcji czytajac w naszym ciagle opoznionym biuletynie, ze Zjednoczone Cmentarze przy Alei Hindenburga znow sa czynne. Gratuluje! Przy moich niebawem 75 latach jestem co prawda jeszcze krzepki i pracuje przy strzyzeniu owiec, rozwazam jednak mozliwosc skorzystania z wielkodusznej oferty Panstwa. Nie. Nie chce lezec w obcej ziemi..." Pozniej dochodzilo do przewozenia zwlok zza oceanu. Na ten list Reschke odpowiedzial osobiscie. Ale wieksza czesc korespondencji mogl pozostawic swojej sekretarce, od lat jego listowy styl byl jej stylem. Poza tym miedzy obojgiem nic nie bylo, zadnych sekretnych historii, ktore moglyby wysadzic Aleksandre z siodla; w dodatku ja bym sie wzdragal przed wprowadzaniem tu akcji ubocznej. Erika von Denkwitz, ktorej zdjeciem nie dysponuje, miala piec lat, kiedy jej matka z nia i trojgiem rodzenstwa jak tez rzadca majatku i jego zona dwoma wyladowanymi furmankami zdecydowala sie uciekac ze Sztumu na Zachod. Dwoje z rodzenstwa i zona rzadcy zmarli w drodze. Tylko jedna furmanka wytrzymala do konca. Denkwitz stracila wszystkie lalki. Reschke w swych zapiskach podziwia "za sprawa szczegolow zycia na zachodniopruskiej wsi jakze gleboko zakorzenione dzieciece wspomnienia" sekretarki, ktora wszelako nie chciala wciagnac samej siebie do kartoteki zebranych w komputerze amatorow pochowku. Utrzymuje on, ze rozumie jej skrupuly, nie chce jej do niczego namawiac, chwali niezachwiana "mimo zasadniczych watpliwosci" lojalnosc Denkwitz i po ledwie dwoch tygodniach pozostawia jej sekretariat. Moj dawny kolega szkolny umial podrzucac zadania innym; w przeciwnym razie nie siedzialbym nad ta relacja. Powrociwszy do Gdanska Aleksander musial uspokajac swoja Aleksandre, z racji niedawno przeprowadzonej unii walutowej pelna niepokoju o biedna Polske, ktora musi odtad zyc drzwi w drzwi z niemiecka marka. - Co my mamy zrobic, kiedy wy przyjdziecie z wypchanym portfelem i nas wykupicie? Reschke byl pewien, ze marka niemiecka bedzie miala dostatecznie duzo roboty ze stawianiem na nogi wschodnioniemieckiej gospodarki. - Wobec tego na Polske niewiele zostanie. A mimo to wskutek zmienionej sytuacji marki Towarzystwo Cmentarne raczej nie ucierpi. Przezornosc na wypadek smierci jest niezalezna od zmiennosci koniunktury. Wierz mi, Aleksandro, na pogrzebach sie nie oszczedza! Ta rozmowa odbyla sie w czasie weekendu, wkrotce po jego powrocie z Bochum. Para pojechala samochodem na Kaszuby. Rzepak juz przekwitl, ale utrzymywala sie piekna letnia pogoda. Tutaj byly jeszcze maki i chabry, byli chlopi chodzacy za plugiem zaprzezonym w konia. Na kupie gnoju pial kogut z ksiazki z obrazkami. Aleksandra zrobila zakupy na piknik, ktore nad brzegiem jeziora niedaleko Zukowa rozlozyla na ladnym, ozdobionym czerwono-niebieskim haftem obrusie: gruba czosnkowa kielbase, twarog wymieszany z cebula i szczypiorkiem, sloik konserwowych ogorkow, rzodkiewki, za duzo ugotowanych na twardo jajek, grzyby w occie i oleju, do tego maslo i chleb, nie zapominajac o solniczce. Cztery butelki piwa wstawila do cmoktajacej przybrzeznej wody. Posrod trzciny znalezli piaszczysta zatoczke, w sam raz dla dwojga. Oboje siedzieli boso na skladanych krzeslach, on z podwinietymi nogawkami. Nie, ropuchy nie halasowaly. Raz zawarczal w oddali motocykl. Wazki nad woda, trzmiele, bielinki kapustniki, co jeszcze? Tak nadszedl wieczor. Od czasu do czasu wyskoczyla ryba. Papierosowy dym przeciwko komarom. I nagle wolanie jednego jedynego kumaka - raczej podzwanianie niz wolanie. "Kiedy juz zarzucilismy nadzieje, ten po trzykroc uderzony klosz: krotko, dlugo, dlugo... Od nieporuszonej powierzchni wody takie dzwonienie odbija sie szczegolnie. Skad dochodzilo? Nie potrafilbym powiedziec: z bliska czy z daleka. Poza tym nic sie nie odzywalo, chyba ze skowronki, ktore wysoko ponad wczesnie dojrzalymi polami az do wieczora mialy swa scene. I biale, naplywajace z polnocnego wschodu worki chmur nalezaly do kaszubskiego lata. Wolanie kumaka nie chcialo sie skonczyc..." I w ciszy, ponad nie konczacym sie kumkaniem, odezwala sie Piatkowska: - Powinnismy sie teraz wycofac. Reschke chyba nie od razu odpowiedzial: - Myslisz, ze to, cosmy zaczeli, nie moze sie udac? -Ja tylko mowie, zebysmy sie wycofali, poki jest fajnie. -Ale mysmy dopiero zaczeli... -Ja mowie: mimo to. -Nie ma jeszcze pelnych trzech rzedow grobow... -Wierz mi, Aleksandrze, fajniej nie bedzie. -To znaczy pozostawic sprawe swojemu biegowi, bo nikt zatrzymac jej juz jej nie zdola... -Tylko dlatego, ze to nasza idea? -Ktora nie doprowadzona do konca jest zwykla fuszerka... Te wymiane zdan, przeplatana wolaniami kumaka, zakonczyla Aleksandra: nagranie Reschkego utrwalilo jej smiech. Naturalnie oboje ciagneli sprawe dalej - teraz nawet ja chce, zeby ciagneli dalej, do jasnej i niespodziewanej! - ale propozycja, zeby sie wycofac, poki jest fajnie, zaznaczyla w ich historii punkt wezlowy. Pozniej znajduje zapiski, ktore potwierdzaja te cezure: "To jeden jedyny kumak poradzil Aleksandrze, zebysmy uprzedzili koniec naszych wysilkow. Czy powinienem byl tego posluchac?" Co do owego pikniku wypada jeszcze powiedziec, ze cztery butelki piwa nie chcialy sie ochlodzic w cieplej wodzie jeziora. "Powinnismy byli, jak radzilem, wziac stroje kapielowe", pisze Reschke. Ale ja jestem rad z tego zaniedbania, poniewaz w ten sposob relacjonujacemu zostaje oszczedzone zadanie sportretowania historyka sztuki i pozlotniczki, wdowca, wdowy, bladego, koscistego Reschkego i tu sprezystej, owdzie nazbyt pulchnej Piatkowskiej, Olka i Oli, poznej pary jaku kapiacych sie. Tylko z podwinietymi nogawkami spodni, w podkasanej spodnicy weszli do plytkiej przybrzeznej wody. On oglada swoje stopy pod woda, jak sie zamazuja, ustawione raz tak, raz siak, sa mu dalekie, obce. Ona w lewej dloni trzyma papierosa, prawa zadziera spodnice. Potem Reschke unosil z piaszczystego dna plaskie, dosc oblepione kamienie. - Za moich mlodych lat byly tu raki - powiedzial, kiedy pod ; kamieniami nic sie nie ruszalo. Ona odrzekla: - Kiedy bylam tu z mama i tata, zaraz jak skonczyla sie wojna, nadal bylo duzo rakow. Gdy Aleksandra dorzucila: - To sie juz skonczylo - Aleksander potwierdzil: - To sie skonczylo na zawsze. Nazajutrz Reschke musial wbic sie w garnitur na uroczyste okazje. Trzy pogrzeby byly w programie, po dwoch protestanckich jeden katolicki. A kazda grupa zalobnikow przybyla ze swoim pastorem, ze swoim ksiedzem, na co zezwalaly przepisy. Chowano leciwe kobiety, odprowadzane do grobu przez licznych krewnych. Pogrzeb wedlug obrzadku katolickiego mial zapoczatkowac czwarty rzad grobow. Sadzac z fotografii, jakie pstryknal Reschke i opatrzyl na odwrocie data, polscy karawaniarze mogliby tez byc niemieckimi. Z biegiem czasu zaangazowano na stale, procz grabarzy, dwoch ogrodnikow cmentarnych. Od strony Wielkiej Alei w ceglanym budynku siedziala sobie portierka, ktora w ciagu dnia udzielala informacji odwiedzajacym cmentarz, poza tym miala w swojej pieczy karawan, sprzet ogrodniczy i narzedzia grabarzy. To na razie jeszcze spokojne stanowisko chetnie objelaby Erna Brakup. Z trudem tlumaczyl jej Jerzy Wrobel sprzecznosc nie do pogodzenia miedzy przynaleznym do cmentarza miejscem pracy a jej zasiadaniem w radzie nadzorczej, ale dopiero gdy uprzytomnil Brakup wysoki stopien jej odpowiedzialnosci jako rzeczniczki mniejszosci, Reschke zas zaproponowal jej dobra zaplate za nagrywane na magnetofon monologi, stara byla zadowolona: "No, jak sa ni da, to sa ni da. A juzem se tak myslala, co by mnie w tym domeczku jak u Pana Boga za piecem belo. I w noc, jak na dworzu je ciemno. I bym uwazala, co by rabuszniki ni przylazily i ni buchaly czego. No, to sa mowi trudno. Alem se tak imer marzyla, co by za strozke byc na frydhofie..." Nie tylko Reschke sluchal jej, jesli sie dalo, z puszczonym w ruch magnetofonem; Jerzy Wrobel, ktory pochodzil z Grodna, trafil po wojnie w ruiny miasta Gdanska, wyrastal pod rusztowaniami i byl teraz chciwy dawniejszych historii, gdyz slady przeszlosci powstalego z ruin miasta znajdowal w najlepszym razie w urzedzie katastralnym. Nauczyciele i ksieza zaszczepili mu przekonanie, ze Gdansk zawsze byl polski, prapolski. Nie nasycily go zwiazane sznurkiem akta pelne prawowania sie w jezyku niemieckim o granice posesji i prawo przejazdu, przedawnione tytuly wlasnosci i miejsca w kolejnosci do spadku, zatechle sterty dziedziczonego od wiekow pieniactwa; ale szczegolow, ktore mialy smak i zapach, mu dostarczyc Brakup. Jej powiedzenie - "Obce ziemie idzie chwaliczj ale zycz ni idzie, gdzie je obco" - bylo swiadectwem nieprzerwanej zasiedzialosci. Z zamierzchlych wspomnien wydobywala plotki i politycznej zachmurzenia. Wiedziala, kto mieszkal w mieszczanskich superwilla wzdluz Alei, a wiec w sasiedztwie Zjednoczonych Cmentarzy: "Same rechtory to bely, bogate, ze strach. Mialy nianki i stroze. No, tutaj, na Alei Hindenburga aze do ulicy Adolfa Hitlera, jak musiela potem zwac sa Glowna. Ja to dobrze pamietam, bom w willi dochtora Citrona z moui sercem bela. Rzeke panu, panie Wrobel, fajny to bel dochtor, jezle nawel Zyd. Zrobili go fertik i do Szwecji musiel uciekacz, bo tu nie dawali mi juz bycz za dochtora..." Wszystko, co dla Wrobla bylo wazne, nawet przebieg linii tramwajowych i to, kto w jakim kosciele krotko albo dlugo glosil kazania, potrafila zapytana wyrecytowac Brakup. Bedac zamezna za robotnikiem ze stoczni, ktory w czterdziestym drugim polegl na Krymie, wiedziala, kto z kim nienawidzil sie za czasow Wolnego Miasta: "Moge panu rzeknacz, panie Wrobel! Tu, u Schichaua, i w fabryce wagonow zdrowo sa kotlowalo. Czerwone z brunatnymi za lby sa braly, brunatne z lagami na Czerwony Front. No, aze potem Adolf przyszedl i wszystko za twar wzial..." Wrobel wciaz tego nie mial dosc. Jesli z Reschkem takim nie majacym konca historiom asystowala Piatkowska, to dokonywala porowna z cioteczna babka, ktora ilekroc wspominala dawne czasy, zawsze dochodzila do marszalka Pilsudskiego i jego wkroczenia do Wilna: ze mu oko blyszczalo, ze was mial nastroszony, ze jego wierzchowiec, siwek, sypna konskimi jablkami. Aleksandra smiala sie: - Nie we wszystko trzeba wie rzyc. - A Reschke napisal w dzienniku: "Nie powinnismy zbyt chciwie odgrzebywac starych historii, bo jak powiada Brakup: >>Kto bagno kijem trzepie, ten blotem sa ochlepie<<. Zreszta cmentarz to wystarczajace danie. Nasza idea zwraca sie ku przyszlosci, nawet wowczas, gdy obiecuje zmarlym skapo odmierzony skrawek rodzinnej ziemi". To odwolanie sie do zapelnionych grobow moglo dotyczyc tylko praktykowanych dotad pochowkow ziemnych; juz w koncu lipca trzeba bylo na Cmentarzu Pojednania zalozyc kwatere urn, poniewaz rosnacej liczbie "amatorow pochowku" zalezalo na spaleniu zwlok. Wiele zgloszen z landow niemal juz nie istniejacego jako panstwo wschodnioniemieckiego tworu domagalo sie spopielenia i rezygnowalo z chrzescijanskich obrzedow grzebalnych. Nie nazywajac sie ateistami wnioskodawcy ze Stralsundu, Neubrandenburga czy Bad Doberan chcieli "tylko skromnego pochowku bez pastora i mow nad grobem". Za tymi zyczeniami przemawialy pewnie poza tym nizsze koszty, w szczegolnosci przy przewozeniu urn, zwlaszcza ze nowej, zachowujacej dawny blask waluty, tylko w ograniczonym zakresie wymienionej jeden do jednego, zrobilo sie malo. Jako ze uruchomienie na nowo starego krematorium przy Swietego Michala nie bylo mozliwe - w jego piwnicznych pomieszczeniach ulokowala sie skladnica kaset video - pierwsza kwatere urn zalozono rowniez w zachodniej czesci Cmentarza Pojednania, rownolegle do Wielkiej Alei. Przy pogrzebach urnowych grono zalobnikow bylo mniejsze, czesto ograniczone tylko do blizszej rodziny. To zmniejszone uczestnictwo tlumaczy sie takze przyjeta wkrotce praktyka przywozenia popiolow ludzi dawno zmarlych. Na pewno opierano sie przy tym na wyrazanych za zycia zyczeniach, ktore szukaly spelnienia w zawsze tym samym zdaniu: zeby spoczac na wieki tam, tylko tam, gdzie sie czlowiek urodzil. Takie cofanie sie w przeszlosc mialo juz wkrotce przysporzyc klopotow radzie nadzorczej Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego; ale nie chce uprzedzac faktow. Jeszcze wszystko szlo jak po masle. Tylko Reschke, bo to esteta z zawodu, byl zaniepokojony przywozeniem urn. Totez powolujac sie na regulamin cmentarza rozeslal pismo okolne do wszystkich zarejestrowanych w komputerze. Wprowadzil zakaz uzywania naczyn ze sztucznego tworzywa i dzieki temu utorowal droge stosowaniu urn dobrze wypalonych, uformowanych z gliny garncarskiej. Wkrotce potem tematem stal sie charakter przyszlych nagrobkow; przyjdzie na nie pora, kiedy groby osiada. Za posrednictwem Piatkowskiej Reschke przeprowadzil rozmowy z kilkoma kamieniarzami, ktorzy w miejskich warsztatach wykonywali zamowienia konserwatorskie. Odkad zrekonstruowano przedproza, ostatnio na Chlebnickiej, skarzyli sie, ze maja malo pracy. Po wyplaceniu bezprocentowego kredytu, przyznanego przez rade nadzorcza po krotkiej, czesciowo prowadzonej przez telefon dyskusji, na terenie dawnego krematorium otworzono zaklad kamieniarski, ktory zaczal pracowac na zapas dla Cmentarza Pojednania. Reschke rygorystycznie pilnowal, zeby zaden kamien nagrobny nie byl na bakier z przepisami cmentarnego regulaminu. W paragrafach zostalo ustalone: "... kazdy nagrobek musi byc ustawiony stabilnie i polaczony kolkami z cokolem lub fundamentem. Zabrania sie umieszczania fotografii, sztucznych wiencow i tablic ze szkla lub emalii..." Po dalszych zakazach figurowal zakaz sztucznego kamienia. Ale Reschke nie poprzestawal na przepisach; kilka z polecanych przez warsztat kamieniarski wzorow, ktorych kopie leza przede mna, mialo wskrzesic barokowy ksztalt nagrobkow. Proponowal on tradycyjne emblematy i ornamenty. Wedlug cytatow z jego rozprawy habilitacyjnej plaskie i wypukle reliefy mialyby przedstawiac motywy biblijne: grzech pierworodny, przypowiesc o synu marnotrawnym, cudowne przebudzenie Lazarza, zlozenie Pana Jezusa do grobu, zmartwychwstanie zmarlych... Nie brakowalo lisci akantu i girland owocowych. Wiecej klopotow nastreczaly proponowane inskrypcje nagrobne. Poniewaz wiele trzeba bylo odrzucic, pociagalo to za soba czesto uciazliwa korespondencje z krewnymi. Kilka nie wyrytych w kamieniu sentencji znajduje w zapiskach mojego nader skrupulatnego kolegi szkolnego, na przyklad te: "Co Ci odebral wrog, po smierci oddal Bog". Albo: "W rodzinnej ziemi niemieckiej spoczywa nasz kochany ojciec i dziadek Adolf Zollkau". Albo: "Wypedzona i powrocona spoczywa tutaj w Bogu i rodzinnej ziemi Elfriede Napf z domu Zeidler". Albo krotko i wezlowato: "W ziemi niemieckiej spoczywa..." Trzeba bylo sprawa zaprzatnac rade nadzorcza, przy czym doszlo do roznicy zdan miedzy reprezentujacym stan sredni przedsiebiorca Gerhardem Vielbrandem a wicedyrektorem Marianem Marczakiem, kiedy omawiano inskrypcje: "Bezprawia minal czas, prawo nastalo, ojczysta ziemia ojczysta zostala". Po krotkim starciu, w ktorym niemieckiej apodyktycznosci dorownywala polska drazliwosc, to obiekcja Erny Brakup - Ja tutaj ni chce gadac o sprawiedliwoszczy, co to jej ni ma, ale co je hajmat.musi hajmatem zostacz! - miala doprowadzic do kompromisu, w mysl ktorego pierwszy wers inskrypcji nagrobnej skreslono, zezwalajac na wykucie w kamieniu drugiego. Vielbrand przepraszal na pismie, ze w trakcie telefonicznej interwencji uzyl slowa "cenzura"; Marczak prosil, zeby nie brac zbyt doslownie pewnych opryskliwosci, jakie mu sie wymknely. Piatkowska podobno smiala sie z tego sporu: - Po co jakies sentencje? Czy nazwisko w kamieniu nie wystarczy? Sierpien na wiele sposobow dawal dowod swych sklonnosci, ktore przyniosly mu miano miesiaca kryzysow. W Gdansku i gdzie indziej nie dopisali turysci. Zlotowka co prawda gdzies niziutko, jak to sie nazywalo z perspektywy Warszawy, ustabilizowala sie i byla juz wymienialna, ale ceny nadal rosly jak na drozdzach i mialy w pogardzie pensje i zarobki. Daleko stad, ale z pomoca telewizji w przyblizeniu, napasc Iraku na szejkat naftowy Kuwejt wywolala kryzys, zwany wkrotce kryzysem w Zatoce Perskiej. Nie nalezy zapominac o i tak zaostrzonej sytuacji w Gruzji, na Litwie, w Jugoslawii. Ale rowniez bez wyzierania poza granice sprawy nie wygladaly dobrze: Niemiecko-Polskie Towarzystwo Cmentarne czekal spor. Pytanie, czy noszacy nazwe Cmentarza Pojednania teren parkowy miedzy Politechnika a Poliklinika nalezy ogrodzic, pojawilo sie wczesnie, zaraz po zalozeniu Towarzystwa, lecz jako nie naglace zostalo odroczone. Kiedy jednak ze swiezo usypanych mogil ginely wiazanki i wience, a w dodatku twierdzono, ze zlodziejski lup, wprawdzie bez szarf, ale wciaz jeszcze prezentujacy sie okazale i swiezo, mozna na drugi dzien nabyc u sprzedawcow kwiatow i wiencow obok Hali Dominikanskiej, kiedy mimo odszkodowania za straty skargom dotknietych kradziezami rodzin zmarlych nie bylo konca, kiedy potem nawet przewrocono urne, przewrocono z chuliganska brutalnoscia, choc nie rozbito, rada nadzorcza obradujac na pograniczu kworum - ze strony niemieckiej brakowalo czlonkow Karaua i Vielbranda - po zbyt krotkiej dyskusji i na wniosek pani Johanny Dettlaff, ktora wszystko to nazwala "oburzajacym" i "nie do przyjecia", postanowila ogrodzic teren cmentarza plotem i ponadto zaangazowac nocnych strozow, oczywiscie na koszt Towarzystwa Cmentarnego. Teraz zemscilo sie to, ze Piatkowska i Reschke jako czlonkowie zrzadzajacy nie mieli glosu w radzie nadzorczej. Ich zastrzezenie, ze narobi to bigosu, pozostalo bez znaczenia. Nawet Wrobel glosowal za plotem. Juz w polowie sierpnia, kiedy codzienne doniesienia o kryzysie w Zatoce Perskiej byly juz tylko kropla w morzu innych kryzysowych doniesien. wzdluz Alei Zwyciestwa postawiono slupy pod wysokie na czlowieka ogrodzenie z siatki, ktora miano pozniej obsadzic zielenia. Prasa natychmiast podchwycila sprawe. Takie sformulowania, jak "cmentarny kacet" i "Niemcy kochaja ploty", zostaly przebite przez komentarz, ktory konczyl sie zaleceniem, zeby oszczedzic na drogiej siatce i bez cla sprowadzic do Polski elementy podlegajacego od niedawna rozbiorce berlinskiego muru a nastepnie postawic go ponownie dla ochrony niemieckiego cmentarza "Sprowadzic mur!" W sumie wiecej bylo wysmiewania niz lajania. Czesci plotu tuz postawieniu zostaly rozebrane. Postepowano przy tym ostroznie, oszczedzano material, by siatka i betonowe slupy znalazly zastosowanie gdzie indziej, na przyklad miedzy ogrodkami dzialkowymi albo przy ogradzaniu kurzych ferm. Demontaz przerodzil sie w festyn ludowy. "A mimo to", pisze Reschke, "paskudny widok!" Bo codziennie mozna bylo doliczyc sie szesciu do dziesieciu pochowkow. Juz siodmy rzad grobow zostal kompletnie zapelniony, a kwatera urn domagala sie powiekszenia. Cmentarz prosperowal w najlepsze, kiedy przytrafil sie ow spor o plot; nic dziwnego, ze zmieniajacy sie zalobnicy zaczeli zadawac pytania o bezpieczenstwo swoich zmarlych. Jedna z rodzin wyjechala oburzona z prochami ojca i dziadka. Kiedy w koncu przy resztkach ogrodzenia odbywaly sie manifestacje protestacyjne i skandowane okrzyki zaklocaly cmentarny spokoj, rada nadzorcza po telefonicznej naradzie odwolala j swoje postanowienie. Tego, politycznych swarow, nikt nie chcial. Resztki plotu zniknely przez noc. Przeciwko zasadzeniu szybko rosnacego zywoplotu - Reschke proponowal jalowiec - nie bylo zadnych zastrzezen. Rada nadzorcza wyrazila publicznie swe ubolewanie a sprawa przestala bawic dziennikarzy. Chociaz kradzieze kwiatow i wiencow, mimo dyzurow nocnych strozow, nigdy calkiem nie ustaly, to przynajmniej powrocil cmentarny spokoj. Inaczej rzecz sie miala ze swiatowymi kryzysami: jesli tutaj na pustyni arabskiej mialy zostac wyprobowane nowe systemy broni, to tam Zwiazkowi Radzieckiemu grozil rozpad na odlegle od siebie czesci skladowe. Sierpien cierpial na przeladowanie programu; i tylko z Niemiec nadchodzily wiadomosci brzmiace pomyslnie: z wyprzedzeniem ustalono termin dnia zjednoczenia. Ostatni podarunek Reschkego z Bochum, chromowany komplet prysznicowy z regulowana armatura, zostal uroczyscie oddany do uzytku - z dala od wszelkich kryzysow - juz 7 sierpnia: tak mokro i radosnie zaczely sie szescdziesiate urodziny Aleksandry. Pisze on: "Jak ona potrafi sie cieszyc. >>To jest luksus!<< wolala. Musielismy koniecznie wejsc razem pod nowy nabytek, jakbysmy byli dziecmi..." Potem para stanela u Marii Panny przed miejscem pracy Aleksandry, zegarem astronomicznym. Wszystko wygladalo na gotowe. Ona nie bez dumy w kregu zwierzat i zodiakowych postaci pokazala mu Lwa, ktory z Rakiem i Strzelcem, Bykiem i Panna nie blyszczal pozlocony na nowo, lecz polyskiwal matowa ziemistoscia. - To jest moj znak. Lew sprawia, ze lubie przygody i jestem troche lekkomyslna. Lew chce oczywiscie panowac, ale jest zawsze wielkoduszny, marza mu sie dalekie podroze i wesole biesiadowanie z przyjaciolmi... Biesiadowali w bardzo malym gronie. Jedna z jej kolezanek i Jerzy Wrobel przyszli na kolacje przy Ogarnej. Na stole pojawil sie wedzony wegorz, potem filety z sandacza. Rozmawiano na wszystkie mozliwe tematy, na koniec o bliskich i dalekich kryzysach. Ale przedtem para wmieszala sie miedzy turystow i tubylcow: na wszystkich uliczkach, jak zawsze od poczatku sierpnia, odbywal sie Jarmark Dominikanski. O ich przechadzce we dwoje swiadcza sylwetki z czarnego papieru przedstawiajace jedno i drugie razem na tym samym arkuszu: z profilu i lekko przesunieci, Aleksandra przed Aleksandrem. Jej nosek, jego nos. Jej pelne usta, jego cofnieta dolna warga. Jej podbrodek tworzacy podwojna wypuklosc przed krotka szyja, jego wysokie i strome czolo, w zbyt malym stopniu sprzeciwiajace sie podbrodkowi. Tyl jego glowy, ktory wystaje jak - juz u nasady - jej biust. Biedermeierowska para, ktorej odpowiadal drugi prezent Reschkego: tom ilustrowany wieloma sylwetkami. W mojej dokumentacji brak wzmianek o podrozach. Majac za soba tak duzy bagaz przezyc oboje zaczeli odkrywac siebie. Jednakze nie sadz. zeby czynili sobie wyznania, zeby sie wywnetrzali. Ani wdowa, ani wdowiec wiec nie mieli powodu skarzyc sie na zmarlego meza, na zmarla zone; nie tylko w mieszkaniu przy Ogarnej, takze w bochumskim apartamencie zachowano oprawione ramki i zebrane w albumach z fotografiami pamiatki z normalnie szczesliwych dni. Nie bylo potrzeby grzebac w przeszlosci, bo nieliczne przygody na boku stanowily bardzo niewyrazne albo zle zaszeregowane wspomnienia. A to, ze on majac czternascie i pol roku byl druzynowym w Hitler-Jugend, a ona jako siedemnastoletnia dziewczyna zostala pelna entuzjazmu czlonkinia komunistycznej organizacji mlodziezowej, oboje wybaczali sobie jako wady wrodzone swego pokolenia; nie musieli sondowac przepastnych glebin; nawet jesli on w chwilach zwatpienia w siebie uwazal, ze musi stale zwalczac w sobie czlonka Hitler-Jugend,, a ona wolalaby, zeby do jej wystapienia z partii doszlo wczesniej, juz i w szescdziesiatym osmym albo w dwa lata pozniej: - Kiedy milicja strzelala tutaj do robotnikow... Na pogrzeby od konca sierpnia chodzili bardzo rzadko. Pozostawili to Wroblowi i Ernie Brakup, ktorzy nie przepuszczali zadnego pochowku i zadnej stypy w "Heveliusie". Cmentarz Pojednania funkcjonowal teraz bez zaklocen. Piatkowska byla zaprzatnieta ostatnimi pracami przy zegarze: Slonce miedzy Rakiem a Bliznietami i Ksiezyc miedzy Waga a Skorpionem domagaly sie zlota. Reschke skupial sie na obowiazkach organizacyjnych. Poniewaz komputer w Bochum byl polaczony z tym przy Ogarnej. wobec czego obydwa karmily sie i wypytywaly nawzajem, rzadko dochodzilo do wpadek i zatorow przy obslugiwaniu Cmentarza Pojednania. Prasa uspokoila sie zarowno po polskiej, jak i po niemieckiej stronie. Inne wiadomosci miary pierwszenstwo, chocby codzienne zwiekszanie liczebnosci wojsk i sprzetu w rejonie Zatoki Perskiej, najnowsze wydarzenia na Litwie i nuzace napiecie miedzy wciaz smetnym premierem a osiadlym w Gdansku przywodca robotniczym, ktory - jak wielu ludzi malego wzrostu - czul sie powolany do rzeczy wielkich. Stan konta Towarzystwa Cmentarnego wykazywal jednak, ze napieta sytuacja na swiecie nie zaszkodzila niemiecko-polskiemu dzielu pojednania. Mimo znacznych kosztow utrzymania i wydatkow dodatkowych konta rosly do nieoczekiwanych wysokosci. Dobrze ulokowane szesnascie milionow niemieckich marek przynosilo tak wysokie miesieczne oprocentowanie, ze przypadajace koszty transportu i uzytkowania - reszte pokrywaly kasy chorych i kasy pogrzebowe - w niewielkim tylko stopniu uszczuplaly kapital. Nie mowiac o koncie datkow, z ktorego oplacano pogrzeby biedakow; oni, jak tez czlonkowie mniejszosci niemieckiej w Gdansku, mieli miec zagwarantowane miejsce spoczynku na Cmentarzu Pojednania; NPTC dzialalo na zasadzie uzytecznosci publicznej. Mimo pomyslnego stanu kont trzeba powiedziec, ze jedna trzecia kapitalu wraz z procentami byla zarezerwowana na litewska czesc programu; ale dazenie Litwinow do narodowej niezawislosci wykluczalo pragnienia mniejszosci. Osobnemu cmentarzowi dla zmarlych Polakow, ktorzy kiedys mieszkali w Wilnie, nie przydzielono lokalizacji, w kazdym razie, jak mowiono, jeszcze nie przydzielono. Najpierw trzeba byc gospodarzem we wlasnym panstwie. Moze pozniej, kiedy pojda sobie Rosjanie, bedzie mozna pertraktowac w oparciu o dewizy, ale obecnie... W brulionie mojego kolegi szkolnego czytam: "Aleksandra boleje z powodu tej nieprzejednanej postawy. Zeby robic cokolwiek, wysyla ostatnio za posrednictwem swojego Towarzystwa Przyjaciol Wilna i Grodna przez granice polskie podreczniki. Oboje uwazamy, ze to jest malo, za malo. Jednakze ona nie dopuszcza, by to zmartwienie rzucalo cien na nasze nieustanne letnie szczescie..." Potem zostaly pstrykniete owe zdjecia, ktore Reschke zinterpretowal nazbyt prosto. Motyw nadarzyl sie w poczatku wrzesnia, podczas weekendu. Jako ze na zdjeciach wbrew stosowanej na ogol praktyce nie podano miejsca, gdzie je zrobiono, moge tylko snuc przypuszczenia. Pewne jest, ze przeprawili sie przez ujscie Wisly promem ze Swibna do Mikoszewa; migawka ukazuje Piatkowska w jasnoniebieskiej bluzce przy relingu samochodowego promu. Wiec jechali pewnie szosa rownolegla do waskotorowki w kierunku Sztutowa i Mierzei Wislanej. Lisciastym tunelem przydroznych drzew wzdluz nadbrzeznych lasow. Moje przypuszczenie opiera sie na zapisku w dzienniku: "W drodze przez nizine rzuca sie w oczy, jak rakowato rozrastajace sie na wschod od miasta tereny przemyslowe wzeraja sie w plaska, tylko nadwislanskim walem ograniczona okolice. >>To zaczelo sie juz za Gierka<<, zawolala Aleksandra. Nad wszystkim unosi sie odor siarki..." Na czterech zdjeciach polyskuje asfaltowa nawierzchnia szosy. Wyraznie zaznaczaja sie na niej kontury rozgniecionych ropuch. Nie jest to jedna i ta sama ropucha. Cztery ropuchy zostaly nie tylko raz, lecz, jestem pewien, kilka razy przejechane. Moze podazaly rownoczesnie, cala grupa, moze parami. Mozliwe tez jednak, ze dostaly sie pod kola w kilkukilometrowej odleglosci od siebie. Dopiero zdjecia zblizaja je ku sobie. Przypuszczam, ze wiecej niz cztery ropuchy tu czy tam, czy tez wszystkie w jednym miejscu probowaly przeciac szose. Kilka mialo szczescie, innym sie dostalo. Po prostu rozgniecione, zamienione w plaski relief, pozostaly mimo wszystko rozpoznawalne jako ropuchy. Jedna z typowych szos, ktore sa z obu stron porosle Kpami i kasztanami i tworza latem ciemnozielony tunel, stala sie dla ropuch pulapka. Na fotografiach mozna wyraznie dojrzec wszystkie cztery palce konczyn przednich i rowniez cztery konczyn tylnych wraz z blona plywna, a nawet zaczatek piatego palca z przodu jak i z tylu. Plaskie glowy i oczne wypuklosci wcisniete w cialo. Mimo to wyraznie odcina sie brodawkowaty grzbiet. Odsaczone cialo pofaldowalo sie. Na dwoch zdjeciach wnetrznosci zaschly obok ciala. Wedlug mojej wiedzy o ropuchach, ktora - przyznaje - nie jest duza, powinny to byc ropuchy zwyczajne; ale Reschke napisal na odwrocie zdjec: "To byl kumak" - "Ten kumak juz nie wola" - "Splaszczony kumak" - i - "Jeszcze jeden rozgnieciony kumak, to niedobry znak!" Byc moze on ma racje. Jako ze kumaki czerwono- i zoltobrzuche sa mniejsze od ropuch zwyczajnych, a on podaje, iz rozplaszczone ciala mialy piec, dwa razy po piec i pol oraz szesc centymetrow dlugosci, pewnie jednak byly to ropuszki, a wiec kumaki, nie zas ropuchy zwyczajne, ktorych dlugosc dochodzi do pietnastu centymetrow. Poniewaz zostaly rozjechane na Zulawach, byly to z pewnoscia kumaki nizinne. Gdyby Reschke ten czy ow relief ostroznie oderwal od asfaltu, odwrocil i sfotografowal pekniety bokiem spod, moglbym teraz mowic na pewniaka o kumakach czerwbnobrzuchych. Ale jemu wystarczyl widok z gory. Taki pewny swego byl profesor. Przypuszczam, ze nie pojechali dalej do Sztutowa i do muzeum na terenie dawnego obozu koncentracyjnego w Stutthofie. To pewnie Aleksandra zyczyla sobie, zeby zawrocili. Chociaz lubila wygadywac bezboznosci - przy innej okazji powiedziala: "Tu pozostaje komunistka, nawet jesli wystapilam z partii" - to jednak byla przywiazana do swoich przesadow. Tu nie ma protokolow posiedzen. Ani zestawienie wydatkow, ani zdjecia nie dokumentuja kilkakrotnych spotkan. Tylko jego dziennik wyjawia rzecz skrywana nawet przed Aleksandra: od poczatku wrzesnia Reschke spotykal sie kilka razy z Chatterjee, "poniewaz", jak uzasadnia swoje sekrety, "ten bywaly w swiecie i obrotny Bengalczyk potrafi nieprzerwanie budzic nadzieje, prawdziwie dwuznaczne nadzieje. Ze wszystkiego, co nas przytlacza cetnarowym ciezarem, wyciska cos pozytywnego. Na przyklad radosnie nastraja go fakt, ze zwiekszone ceny ropy czynia benzyne coraz drozsza, co szczegolnie odczuwa sie w krajach biednych, zatem i w Polsce, totez jego rikszarskiemu przedsiebiorstwu stale przybywa klientow. To sie zgadza. Kazdego dnia widze, jak sprawdzaja sie jego rachuby na drozyzne. Nie tylko po Starym Miescie kursuja zwinne, z biegiem czasu bez skrepowania poruszane przez mlodych Polakow riksze, widzi sie je na Grunwaldzkiej w te i we wte, z kompletem pasazerow w Sopocie i Oliwie, a nie sa juz nimi wylacznie turysci. Inzynierowie od budowy statkow, pracownicy zarzadu miejskiego, duchowni, a nawet oficerowie milicji dojezdzaja tym niedrogim srodkiem lokomocji do pracy albo z pracy pod dom. Chatterjee powiada: >>My jestesmy nie tylko przychylni dla srodowiska, my jestesmy autonomiczni. Niezaleznie od zazartych walk, jakie beda sie niebawem toczyc o pola naftowe, gwarantujemy uczciwa cene. Ale bedzie jeszcze lepiej, bo wszystko sie pogorszy. Zna pan moja teze: Tylko riksza rowerowa ma przed soba przyszlosc! Nie zaprzeczylem mu, jakze bym mogl..." Moj dawny kolega szkolny czesto pewnie widywal sie z Bengalczykiem w miejscu ich pierwszego spotkania, w domku z pruskiego muru, i pil z nim dortmundzkie piwo eksportowe, Ich rozmowy przy barze: slysze Reschkego, ktorego postawe utwierdzily rozgniecione ropuchy, jak wrozy najgorsze nastepstwa kazdemu ekologicznemu grzechowi pierworodnemu, od brazylijskich tropikalnych lasow po wydobywanie wegla brunatnego na Luzycach, i slysze, jak Chatterjee przyszlosciowym pasem ruchu ratuje zapchane samochodami wielkie miasta, Rzym i Paryz. Jedyna troska, jaka go nurtuje, wiaze sie ze zbyt dlugimi terminami przywozu holenderskich riksz, a w dodatku z ciaglymi przeprawami na cle. I logicznie znajduje wzmianki o najnowszych inicjatywach Bengalczyka z brytyjskim paszportem. "Wkupil sie do dawnej stoczni Lenina. Nowe liberalne ustawy pozwalaja na to. Chce produkowac w dwoch sredniej wielkosci halach, ktore od poczatku stoczniowego kryzysu stoja puste. Ma juz w kieszeni licencje firmy z Rotterdamu. Pokrywane ma byc nie tylko polskie zapotrzebowanie, jego celem jest eksport. Chatterjee mowi, ze zaangazowal dwudziestu osmiu wyjatkowo sprawnych robotnikow stoczniowych i powierzyl na przeszkolenie dwom holenderskim majstrom. Ich fachowa wiedza jest podstawa planowanej tasmowej produkcji, ktora wkrotce rusza..." Miedzy dwiema butelkami dortmundzkiego profesor w Reschkem wskazal Bengalczykowi na to, ze miasto Gdansk przez stulecia, kiedy jeszcze nazywalo sie Dantzik, utrzymywalo stosunki handlowe z Holandia i Flandria i sprowadzalo stamtad artystow, tak ze pochodzacy z Mechelen budowniczy Anthony van Obbergen na zlecenie magistratu mogl wzniesc w stylu poznego renesansu pobliski Ratusz Starego Miasta, Wielka Zbrojownie przy Tkackiej jak i domy kaznodziejow kolo kosciola Swietej Katarzyny; a Chatterjee chyba przypomnial sobie, ze nad rzeka Hooghly znajdowaly sie osady handlowe Holendrow, zanim Kalkuta padla lupem Anglikow, a rowniez ze okolo roku 1870 franciszkanie holenderskiego pochodzenia wyslani jako misjonarze do Japonii wynalezli riksze i ze to slowo wywodzi sie z japonskiego "jin riki shaw", co znaczy: pojazd ciagniety przez biegacza. To sa tylko przypuszczenia, ale na pewno podczas takiej rozmowy przy barze doszlo do spisania pierwszej umowy finansowej miedzy przedsiebiorca a czlonkiem zarzadzajacym, tak wczesnie bowiem obaj ubili interes; wszelako trzydziestoprocentowy udzial kapitalowy Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego w wytworni riksz rowerowych S. Ch. Chatterjee wyszedl na jaw dopiero przy okazji zwolanego duzo pozniej posiedzenia rady nadzorczej. W kazdym razie Reschke byl na tyle smialy i dalekowzroczny, zeby inwestowac w projekt rokujacy sukces. Stan konta Towarzystwa Cmentarnego pozwalal na te transakcje. W dzienniku nie pada zadna suma. Ryzykownej samowoli nie dokumentuja wyciagi z konta. Tylko "przyszlosciowe rozwazania" mozna wyczytac w jego brulionie. "Ten mister Chatterjee potrafi sprawic, ze moje czesto ponure przeczucia rozplywaja sie w powietrzu; albo zabarwia je czyniac z nich w mgnieniu oka rozowe obloczki. Gdybyz udalo mi sie przekonac Aleksandre o humanizmie jego idei. Jakze chetnie przyblizylbym jej troche Bengalczyka jako kogos podobnego do nas. Ja w kazdym razie mam przed oczyma mozliwosc skoordynowania naszej pracy, poswieconej czlowiekowi obroconemu w proch, z jego zamierzeniami. O ile my jestesmy zobowiazani wobec zmarlych, o tyle on chce ludzkosci zapewnic przezycie. O ile my dbamy o koniec, o tyle jego czeka poczatek. Jesli wielkie slowa maja jeszcze sens, to tutaj, na polu naszych wspolnych dazen. Powrot zmarlych w swoje strony, jaki dzien w dzien odbywa sie na naszym Cmentarzu Pojednania, i riksza rowerowa jako srodek transportu, z ktorego nader chetnie korzystaja nasi mlodzi zalobnicy, sa - wypowiadam to - liczacymi sie dowodami na odwieczne >>umieraj i powstawaj"..." Aleksandra zachowala dystans. Chocby najsmielej zataczane luki nie zdolaly doprowadzic jej do Chatterjee. Nie tylko odrzucala propozycje przejazdzek melodyjnie dzwoniacymi rikszami, ale oburzala sie na ich wlasciciela, czlowieka dla niej niepojetego. On jest niesamowity. Od niego zalatuje obcoscia. Jemu ona nie ufa ani za dnia, ani w nocy. - Zawsze ma polprzymkniete oczy! - wolala. Juz dawno, jeszcze przed pierwszymi pogrzebami, Reschke utrwalil jej opinie: - To falszywy Anglik! My, Polacy, poradzimy sobie z takimi, jakzesmy zwyciezyli Turkow pod Wiedniem... Nieufnosc Aleksandry, jesli chodzi o pochodzenie Chatterjee, nie byla nieuzasadniona. W trakcie jednej z rozmow przy barze doszlo jakby mimochodem do wyznania, ze "rikszarz", jak Piatkowska nazywala pogardliwie Subhasa Chandre Chatterjee, tylko ze strony ojca byl pochodzenia bengalskiego. Nie bez zaklopotania oznajmil, ze jego matka najzwyczajniej w swiecie wywodzi sie z kasty handlarzy marwari, ze ci marwari z polnocy, z Radzasthanu, przywedrowali do Bengalu, ze w krotkim czasie opanowali tam rynek nieruchomosci, potem w Kalkucie objeli w posiadanie wiele fabryk juty i ze nie zyskali sobie zbyt wielkiej sympatii. Ale tacy juz sa marwari: obrotni w interesach. I on, Chatterjee, wdal sie calkowicie w matke, podczas gdy ojciec byl milosnikiem poezji, opetanym marzeniami o wladzy, w zwiazku z czym nadal jedynemu synowi odpowiednie imiona. Ale on nie chce isc sladami manii wielkosci legendarnego Subhasa Chandry Bose, ktory jako przywodca Indii musial zawiesc tak zalosnie, lecz stawia, maminsynek, na przedsiebiorcza moralnosc marwarich. - Prosze mi wierzyc, mister Reschke, jesli chcemy przyszlosci, to musimy udzielac jej kredytow! O tym wszystkim przy Ogarnej oczywiscie sie nie mowilo. Reschke zagniezdzil sie tam w rannych pantoflach. Jestem pewien, ze Aleksandra wywachala jego sekrety. Ale poniewaz rozmowy przy barze pozostawaly wyjatkiem, a para rzadko przyjmowala zaproszenia na wieczor, mozna powiedziec, ze zyli po domowemu. Tylko na niewiele minut pozwalali telewizji zajmowac bawialnie kryzysowymi wydarzeniami. Gotowali dla siebie nawzajem - zgodni i w tym - wedlug wloskich przepisow. On nauczyl sie kilku polskich slow. Na zmiane bawili sie malym komputerem. Kiedy ona w kuchni gruntowala suto rzezbiona rame obrazu i siegajac do pozlotniczej poduszki pozlacala na nowo listek po listku, Reschke przygladal sie. A kiedy on nawiazywal do emblematyki i odkrywal przed nia podwojne znaczenia barokowych nagrobkow, ona chciwie sluchala. Czasem Olek i Ola wspolnie przesluchiwali kasety magnetofonowe; to, co pozostalo z weekendowych wycieczek na Zulawy lub na trzcina porosle brzegi kaszubskich jezior: choralne i pojedyncze podzwanianie kumakow. 5 Na zdjeciach widze ich trzymajacych sie za rece albo pod reke. Kultywowanie tego zwyczaju, ktoremu w weekendy odpowiadal dostosowany stroj, zostalo przerwane przez wyjazd Reschkego do Bochum. Procz zapiskow w dzienniku i skopiowanych rachunkow zdaja z tego sprawe listy, ktore tylko nawiasem zapewniaja o milosci. On pisze skrzetnie o "nieodzownych transakcjach" i "naleznej reorganizacji kont". Posrod wzmianek o zyskach gieldowych kilku koncernow ubezpieczeniowych oznajmia, ze wskazane byloby "tworzenie tu i owdzie cichych rezerw". Ale zdania: "Wysokie oprocentowanie, dopasowane do trendu politycznego, pozwala obecnie na korzystne lokaty", nie powierzyl listowi, lecz wykaligrafowal je w brulionie tylko po to, zebym mogl wysnuc wniosek: Reschke umie obchodzic sie z pieniedzmi.Aleksander Reschke zawsze umial obchodzic sie z pieniedzmi, na przyklad w latach wojny, kiedy organizowal przymusowe wowczas akcje zbierania stonki ziemniaczanej i przemianowywal je na kampanie walki z amerykanskim chrzaszczem colorado. Po dziarskim raporcie zlozonym kreisbauernfuhrerowi udalo mu sie zwiekszyc premie za wypelniona po brzegi litrowa butelke o dziesiec fenigow do blisko marki, po czym zawiadywal dodatkowym zarobkiem jako "cicha rezerwa", zeby nasza kolumna - ja bralem udzial w "Akcji Chrzaszcz Colorado" - na koncowym festynie w stodole majatku Kielpino mogla sobie pozwolic na pare rzeczy ekstra: placek z kruszonka, lizaki i ciemne piwo. I stosownie do tych wczesnych wprawek profesor historii sztuki zaczaj obracac kapitalem Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego. Nie ogladajac sie na rade nadzorcza wykazywal intuicje, dzielil konta, tu w pore sie pozbywal, tam osiagal zysk i w efekcie stwarzal podstawy dla inwestycji, z ktorych pomoca NPTC stawalo sie przedsiewzieciem rozgalezionym, jak mysle: nieprzejrzystym. Tylko jego sekretariat w Bochum zachowal przejrzystosc, "...aczkolwiek tam", pisze Reschke, "przestalo juz byc naprawde przytulnie. Denkwitz musiala przyjac maszynistke i kogos do pomocy w ksiegowaniu, ktore zrobilo sie skomplikowane". Jego podroz w interesach przypada na koniec wrzesnia i poczatek pazdziernika. Spotkania we Frankfurcie nad Menem, Dusseldorfie i Wuppertalu nazywa on pilnymi, w swym brulionie pominal jednak wydarzenia polityczne owych dni, tylko w liscie z 4 pazdziernika czytam: "No i mamy jednosc na papierze. Dla ludzi z Zaglebia Ruhry, ktorych, przyznaje, malo znam, niewiele to znaczylo i co najwyzej sklonilo ich do wrzasku przyjetego na stadionach. Chyba masz racje, Aleksandro, my, Niemcy, nie umiemy sie cieszyc..." Potem znow jest mowa o pieniadzach "amatorow pochowku". Zostaly mu powierzone. Trzeba gospodarowac nimi rozwaznie i przezornie. Pieniadze, ktore tylko leza, nie pracuja. Totez on chce dyskretnie pomnazac ich wartosc. "Niech tam polityka dajac niezbite dowody zycia raz po raz wdziera sie na pierwszy plan, my, Najdrozsza, w ciszy pozostajemy zobowiazani wobec naszych zmarlych; nareszcie na uboczu zadnej zmian historii powinni lezec sobie bezpiecznie". Tyle co do checi Reschkego, ktore obok prezentow innego rodzaju, w tym lampy stojacej o ladnym ksztalcie, zaliczal do bagazu na droge powrotna. A przeciez parze przy Ogarnej nie udalo sie zyc tylko swoimi sprawami i swoja zwiazana z ziemia idea pojednania. Jesli w listopadzie dominowal jeszcze cmentarny ruch, to w grudniu rowniez w Polsce tloczyly sie wielkie wydarzenia. Ow premier, ktorego Piatkowska lubila porownywac do hiszpanskiego rycerza smetnego oblicza, kiedy w dwoch turach wyborow ubiegano sie o najwyzszy urzad w panstwie, odpadl juz w pierwszej, pokonany, pozostawiajac pole dwom takim, co duzo obiecywali. O zwyciezcy Aleksandra powiedziala: - Byl kiedys dobry na robotnicze strajki. Zachcialo mu sie byc malym marszalkiem Pilsudskim. Juz teraz smiech mnie bierze... Nieomal podziwiam, jak oboje, unoszeni przez swoja idee, zyli coraz bardziej i bardziej na uboczu swych narodow albo czuli sie na tyle wywyzszeni, ze spogladali na nie z ukosa i zarazem z gory. Z cowieczornego gadania dyskutujacej pary moge wylowic pol tuzina ocen Niemcow i Polakow, w tym takie oto swiadectwo: Jedni, bogaci, nie sa wystarczajaco dojrzali, zeby po osiagnieciu jednosci zachowywac sie jak dorosly narod; drugim natomiast, biednym, ktorzy zawsze, nawet pozbawieni wlasnego panstwa, byli pewni swego narodu, brakuje, jako ze doswiadczonym tylko w oporze, demokratycznej dojrzalosci, tak ze odtad po sasiedzku bedzie sie pienic niedojrzalosc biedna jak i bogata. - To wyjdzie bokiem - mowil Reschke. - Juz bokiem wychodzi! - wolala Piatkowska. Ocenianie tak posepnych diagnoz nie nalezy do zadan, jakie postawil mi moj dawny kolega szkolny, trudno by tez bylo poprawic podwojne swiadectwo niedojrzalosci lepszymi stopniami, zwlaszcza ze czarnowidze, w miare rozwoju sytuacji, przewaznie maja racje: ale mozna by lagodzaco powiedziec, ze nasza niemiecko-polska para dawala dowody dojrzalosci, codziennie stajac na nowo przed zadaniem przezimowania w trzypokojowym mieszkaniu Aleksandry. Ona, nie mowiac: ,.typowe", wybaczala mu przemadrzalstwo: on znosil jej nienawisc do Rosjan, relatywizujac ja tak dlugo, az stala sie jako zawiedziona milosc znosna. Moze to kryzysowa sytuacja na swiecie, ktora potokiem obrazow nawiedzala kazdy dom, nastawila pare tak ustepliwie, w kazdym razie ona nie gorszyla sie jego rannymi pantoflami, on zas zrezygnowal z prob zaprowadzenia ladu w jej wymieszanej jak groch z kapusta bibliotece. Malo tego: ona kochala nie tylko jego, lecz i jego ranne pantofle z wielbladziej welny. A jemu wraz z jej osoba mily byl balagan na przekrzywionym regale z ksiazkami. Ona nie chciala odzwyczajac go od czlapania, on jej - od kurzenia papierosow. Polka i Niemiec! Moglbym wypelnic nimi ksiazke z obrazkami: wolna od klotni, pelna ustepliwosci, zbyt piekna, zeby byla prawdziwa. Bardzo rzadko przychodzil ktos w odwiedziny. Zachowala sie wzmianka o ksiedzu z kosciola Sw. Piotra i jego jedynym temacie: brakujacym sklepieniu we wciaz jeszcze spustoszonej przez wojne srodkowej nawie jego swiatyni. Dwukrotnie byli z wizyta Erna Brakup i Jerzy Wrobel. Aleksandra podobno sprobowala swoich sil piekac swietomarcinska ges nadziewana jablkami i bylica. Datowane na polowe listopada magnetofonowe nagranie dopuszcza do glosu Brakup: "Tako gaseczka z apflami to mnie sa dawno ni trafila. Ale se przypominam, jak za czasow Wolnego Miasta..." W taki to sposob Wrobel dowiedzial sie ceny kaszubskich gesi w guldenach i kto tez to jesienia trzydziestego drugiego siedzial przy stole na weselu Friedy Formella, najmlodszej siostry Erny Brakup, z Otto Prillem, brygadzista w fabryce margaryny Amada. Rok z ociaganiem zblizal sie do konca. Jesien nie chciala ustac, a zima zapowiadala sie na tak lagodna, ze Cmentarz Pojednania, jesli ziemia nie zamarznie glebiej niz na jedno pchniecia szpadla, bedzie sie rozrastal jakby samoczynnie: rzad za rzedem grobow, kwatera za kwatera urn. Moglbym ograniczyc sie do stwierdzenia, ze poza pogrzebami nie dzialo sie nic, gdyby nie notatka: "Przy skadinad normalnym funkcjonowaniu cmentarza na posiedzeniu rady nadzorczej w dniu 5 listopada doszlo do burzliwej dyskusji. Odtad niepokoj..." Juz Zaduszki, ktore chcialo sie obejsc spokojnie na cmentarzu na Grodzisku, przebiegly niespokojnie: "Wiecej odwiedzajacych, niz przewidywano, nie uleklo sie dalekiej podrozy. Z zapewnieniem wszystkim pokoi hotelowych byly trudnosci, bo na Cmentarz Pojednania przyszly tlumy. Co prawda Denkwitz ostrzegala mnie przez telefon i faksem, ale ten napor... Podniosly sie skargi. Mizerny wybor kwiatow pod Hala Dominikanska musial byc rzeczywiscie denerwujacy. Tylko astry i chryzantemy. Do tego wysrubowane ceny. Musialem przyrzec, ze to sie nastepnym razem poprawi, i wysluchac zarzutow w rodzaju >>polskiej gospodarki<<. Dopiero po poludniu znalezlismy czas na grob rodzicow Aleksandry, godzinke tylko, na krotko przed zmrokiem. Towarzyszyl nam Wrobel. On, ktoremu znane sa wszystkie dawno polikwidowane cmentarze miedzy Oliwa a Orunia, zaprowadzil nas pozniej na przylegly teren dawnego cmentarza garnizonowego. Zobaczylismy tam prawdziwe rarytasy, ktore Jerzy odslanial przed nami z zawstydzona duma odkrywcy jak rzeczy z zamierzchlej przeszlosci. Na przyklad: posrod gaszczu swiadczacy o dobrej kamieniarskiej robocie krzyz z muszlowca, a na nim napis wspominajacy jencow francuskich, ktorzy w latach 1870-71 zmarli w obozach. Trojlistne konce krzyza. Wiedzial, ze w innym miejscu, skryta za zielskiem, wznosi sie stela z wapienia, przed nia lezy zardzewiala kotwica. Tym razem smierc kilku marynarzy z krazownika SMS >>Magdeburg<< i jednego jedynego marynarza z torpedowca numer 26 byla datowana na wojenny rok 1914. I dalsze pozostalosci, ktore nasz przyjaciel zarezerwowal dla nas: chocby owa wpuszczona w wolno stojacy ceglany mur plyta z trawertynu, na ktorej w wypuklym reliefie ponad liscmi debowymi widac profil policyjnego helmu z czasow Wolnego Miasta, ponizej uszkodzony uderzeniami napis: >>Naszym Zmarlym<<. Aleksandre zdziwil ponad tuzin polerowanych czarnych granitowych nagrobkow, na ktorych wraz z polksiezycem i gwiazda wyryte sa nazwiska i daty zycia spolonizowanych Tatarow. Ani jednej daty smierci sprzed piecdziesiatego siodmego. >>Skad oni sie wzieli na wojskowym cmentarzu?<<, zawolala. Wrobel, ktory miewa niekiedy, jak i Aleksandra, przyplywy szowinistycznej ciasnoty, nie wiedzial, jak to wytlumaczyc; stal w swojej wiatrowce zaklopotany miedzy nagrobkami i uznal, ze musi wyjasnic obecnosc tatarskich grobow faktem, iz byly to >>dzikie pochowki<<. Nie opodal przerazaly drewniane krzyze na dzieciecych grobach, na ktorych juz przed rokiem pod niemieckimi i polskimi nazwiskami odczytalismy rok zarazy: 1946. Odezwalem sie: >>Pamietasz, Olu...<< - >>No, jakze bym nie pamietala, Olku...<< - >>Nioslem siatke z grzybami... - >>I przy grobie mojej mamy i mojego taty wpadlismy na piekny pomysl...<< Tak obeszlismy Zaduszki. Dopedzil nas czas. Daremnie szukalem ogarniajacego wszystko sformulowania, ale nawet Jerzy i Aleksandra stali jak wryci, kiedy na skraju ogrodzonego nadwerezonym plotem terenu, gdzie zaczynaja sie ogrodki dzialkowe, przerazil nas po chuligansku powalany farba grob jencow rosyjskich z pierwszej wojny. Tyle pisanej smiercia historii i barbarzynstwa! Tylu zmarlych w obcej ziemi! Tyle okazji do pojednania! A wciaz ze starych i posadzonych pozniej drzew opadaly liscie. Lisc szybujacy swobodnie w powietrzu. Jakze wszelka wyrazajaca smierc emblematyka pozostaje przyporzadkowana naturze. Nagle ujrzalem Aleksandre i siebie, jak szukamy swoich grobow w obcej ziemi... Kiedy w zapadajacym zmierzchu Wrobel wyprowadzal nas ze spustoszonego terenu, zaproponowalem, ze polece zaprowadzic tu porzadek, oczywiscie na koszt Towarzystwa. Jerzy obiecal postawic wniosek na najblizszym posiedzeniu rady nadzorczej. Aleksandra zasmiala sie. nie wiem czemu". Posiedzenie mialo co prawda przebieg zadowalajacy - wicedyrektor Narodowego Banku potwierdzil terminowe przekazanie oplat za dzierzawe i uzytkowanie - ale potem strona niemiecka przez samo wyliczanie zyczen wywolala zasadnicza dyskusje. Raz po raz sedziwi zalobnicy po pogrzebach rownie sedziwych zmarlych wyrazali pragnienie spedzenia wieczoru zycia jesli nie w bezposredniej bliskosci Cmentarza Pojednania, to przeciez w jego przyjemnym krajobrazowo otoczeniu. I juz Vielbrand, poparty przez pania Johanne Dettlaff, postawil wniosek o urzadzenie komfortowych domow seniora - pozadane bylyby: nadmorskie polozenie, sosnowe lasy i brzegi kaszubskich jezior. Podczas gdy pani Dettlaff miala bardziej na uwadze wzgledy uczuciowe, Vielbrand wymienial argumenty, ktore uznawal za rzeczowe. - Nasi sedziwi ziomkowie sa nawet sklonni zamieszkac w opustoszalych lub zagrozonych bankructwem zwiazkowych domach wczasowych, oczywiscie po gruntownym remoncie. - Potem zaproponowal, zeby juz teraz, "wybiegajac w przyszlosc", planowac budowe nowych obiektow. Zainteresowanie polozonymi w ojczystych stronach domami seniora rosnie. Widac wyrazna, choc nie manifestacyjna gotowosc krewnych do spelnienia tych pragnien rodzicow, dziadkow i pradziadkow. Kwestia kosztow odgrywa przy tym drugorzedna role. Koncerny ubezpieczeniowe gotowe sa do wspolfinansowania. Mozna liczyc sie z zapotrzebowaniem na dwa do trzech tysiecy miejsc w domach seniora. Potrzebny bedzie liczny personel do opieki. Stworzy to miejsca pracy. Mogloby wesprzec zaklady rzemieslnicze, a wiec stan sredni. - Bo czego Polsce brakuje, to zdrowego stanu sredniego! - zawolal Vielbrand. Jesli jednak do zyczen ludzi starych podchodzi sie z nieufnoscia i - jak wnosi on z okrzyku wielebnego ksiedza Bieronskiego - zywi sie lek przed niebezpieczenstwem nie kontrolowanej reemigracji i z tego wzgledu sadzi sie, ze trzeba sie zamknac, zamknac na cztery spusty, to program "Wieczor zycia w ojczystych stronach" mozna zrealizowac calkowicie w ramach Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego, bo w gruncie rzeczy chodzi o urzadzenie umieralni, ktorych naturalnie tak nie nalezy nazywac. W przedlozonym opisie projektu uzywa sie wylacznie wyrazenia "domy seniora". Pani Dettlaff sugestywnie cytowala fragmenty listow. Radca konsystorialny doktor Karau nazwal wieczor zycia "czasem wejrzenia w siebie, a wiec i powrotu do siebie". Ksiadz Bieronski zaczal nagle i nie w pora mowic o zniszczonym przez wojne sklepieniu kosciola Swietego Piotra. - Prosze do rzeczy! - zawolal przewodniczacy Marczak, po czym urzednikowi miejskiemu Wroblowi przyszly zaraz na mysl zwiazkowe domy wypoczynkowe wzdluz oblozonej zakazem kapieli Zatoki, jak tez na polwyspie Hel, gdzie w Jastarni jest odpowiedni dom wczasowy. I Wrobel zaoferowal sie, ze pokaze zgromadzonej radzie kilka obiektow przy Polankach, chocby palacowata letnia siedzibe rodziny Schopenhauerow albo juz dawniej uzytkowany jako dom starcow dwor Polanki. Mowil jak makler zachwalajacy korzystna oferte i wskazywal na wielopokojowe oficyny, portyk i jesionowe rondo na wewnetrznym dziedzincu, ponadto na stawy z karpiami u stop Lasu Oliwskiego Jak nalezalo sie spodziewac, Bank Narodowy w osobie swego wicedyrektora okazal zainteresowanie, wniosek zyskal poparcie strony polskiej, a w koncu doczekal sie zatwierdzenia: umowe miedzy czlonkami uzupelniono o sformulowanie, z ktorego wynikalo, ze strona niemiecka nie uleknie sie zadnej finansowej ofiary. Proponowane obiekty ogladano, odrzucano lub akceptowano, tak jak dwor Polanki z przybudowkami i rybnymi stawami, chociaz kompleks ten po dlugoletnim stacjonowaniu jednostek wojskowych byl mocno zdewastowany. W ogledzinach uczestniczyli Aleksander i Aleksandra. Reschke, ktory wszedzie widzial upadek, chcial pewnie widziec upadek, odnotowal tylko upadek: "Absurdalny ten wybebeszony trolejbus miedzy dworem a budynkiem gospodarczym. Jedynie zegar sloneczny dziala. Jeszcze gorzej z palacem Schopenhauerow: jak gdyby letnia siedziba ojca chciala po latach potwierdzic filozofie syna. Ach, i te nowe bloki! Jak powiedziala Aleksandra: >>Sa z czasow Gomulki...<< Ruiny od samego poczatku. Byloby lepiej, gdyby poczciwy Wrobel trzymal swa katastralna wiedze pod kluczem. To po prostu wstretne, jak ten Vielbrand wszystko mierzy, tu opukuje tynk. tam oglada drewniana podloge szukajac grzyba. A Bieronski milczy, poniewaz Karau obiecal mu sfinansowanie >>prawdziwie poznogotyckiego-sklepienia..." Jeszcze przed koncem roku podpisano pierwsze umowy na dzierzawe i uzytkowanie; bylo to bolesne dla Reschkego, ktory dla uregulowania pierwszego rzutu wplat musial uszczuplic kilka kont, w tym "ciche rezerwy". Dodatkowy kapital wylozyly prywatne ubezpieczenia, pozniej opieka spoleczna. W Bochum Denkwitz musiala zaangazowac dalsza sile biurowa. Wkrotce potem rozpoczely sie prace remontowe w pol tuzinie domow wczasowych, w tym i takich z widokiem na morze. Przy Polankach wydzierzawiono i z miejsca obstawiono rusztowaniami kilka duzych willi i tak zwanych dworow. Udalo sie uniknac przeprawy z dotychczasowymi lokatorami; otrzymawszy hojne odstepne znalezli sobie nowe mieszkania. Wszystko to dzialo sie zgodnie z podjeta uchwala. Tylko komentarz Erny Brakup uznano za wstrzymanie sie od glosu: "A co bandze, jak mnie sa ni chce spedzacz wieczoru zycia w hajmacie, tylko bym gemitlich przebalowala se pare latek na jednej wyspie, co po niemiecku zowie sa Machorka?" Decyzje rady nadzorczej nie wywolaly powazniejszego sprzeciwu zarzadzajacej pary. O ile moge sie zorientowac, oboje byli zadowoleni, poniewaz zgloszony przez Jerzego Wrobla wniosek w sprawie "dawnego cmentarza garnizonowego" zostal przyjety bez glosow przeciwnych: pieniadze, wystarczajaca ilosc niemieckich marek, mialy tam zaprowadzic porzadek. Moze uznali domy seniora za mozliwe do przyjecia, a nawet godne pochwaly uzupelnienie swej idei. W kazdym razie umieralnie nie byly tematem wieczornych rozmow przy Ogarnej. Para byla zdania, ze po fajerancie ma prawo myslec o sobie, tylko o sobie. Kto pozno sie kojarzy, ten nie ma czasu do stracenia. Trzeba duzo nadrobic. I temu podobne postanowienia. U Reschkego jest napisane: "Rzadko sie zdarza, zeby Aleksandra zyczyla sobie czegos, co tylko jej dotyczy. Wszystko chce przezywac ze mna, wspolnie..." Niebawem Piatkowska zazyczyla sobie jednak czegos, co moglo byc celem tylko jej marzen: - Chcialabym kiedys przejechac sie wzdluz, wloskiego buta i, jak sie da, zobaczyc Neapol. -Dlaczego Neapol? -Bo tak sie mowi. -I Umbrie, sladami Etruskow... -Ale potem Neapol. Poniewaz na zwichrowanym regale Aleksandry z ksiazkami miedzy fachowa literatura morska albo pod sterta kryminalow na pewno znajdowal sie atlas, widze oboje pochylonych nad wloskim butem. - Naturalnie Asyz. Takze Orvieto. Nie mozemy pominac Florencji. - Ona przeciez chce jechac w dol buta nie sama, lecz razem z nim. On tak duzo wie. On wszystko widzial juz kilka razy: - Wobec tego mozesz mi pokazywac. Takich widze oboje: zadowolonych. Lubie ich widziec takimi. Po pieczeni wieprzowej z przyprawiona kminkiem kiszona kapusta wspolnie i przykladnie zmywali w kuchni. Zawieszona plachtami czeka na nowe pozlocenie rama lustra. Kiedy po raz kolejny przebrzmia elektroniczne kuranty z wiezy pobliskiego ratusza, jest czas na papierosa. Aleksandra pali teraz w cygarniczce. Nowa stojaca lampa o ladnym ksztalcie znalazla swoje miejsce. Siedza, nie trzymajac sie za raczki, na kanapie, oboje w okularach. Atlas ze spuscizny oficera marynarki handlowej sklada propozycje. - No, jak juz zobacze Neapol, to moge zaraz umrzec. - Potem jej smiech. Czy para musiala koniecznie pokazywac sie rodzinie? Wolalbym moc ograniczyc te relacje do ich pieknej idei i jej okropnego wcielenia. Czy w ogole mozna bylo od nich wymagac tej podrozy? Moim zdaniem, ktore - wiem - nie liczy sie, w ich wieku nie powinni byli zmuszac sie do skladania pierwszych wizyt. Te nieprzyjemnosci, te zaklopotane slowa proszace o wyrozumialosc. Czy zdjecia, ktore przedstawiaja pare jako pare - chocby oboje na promie wislanym albo, utrwaleni na migawce z pomoca samowyzwalacza, na pikniku nad jeziorem - nie powiedzialyby dosyc o ich poznym zwiazku? I czy te forsowna podroz rodzinna trzeba bylo koniecznie, jesli juz, zaliczyc miedzy swietami, etap po etapie? Wigilie spedzili jeszcze w Bochum, wszelako bez choinki. On dal w prezencie dyskretniejsze perfumy, ona krzykliwe krawaty. Po poludniu w pierwszy dzien Bozego Narodzenia przyjechali - samochodem - do Bremy. Juz na drugi dzien swiat zamowiony byl dwuosobowy pokoj w Getyndze, w hotelu Gebharda. W dwa dni pozniej maja potwierdzona rezerwacje hotelu w Wiesbaden. 30 grudnia w programie jest Limburg nad Lahn, gdzie chca zostac na sylwestra i zwiedzic Stare Miasto. Do tego nie dochodzi. Tylko z wiaduktu autostrady Aleksandra widzi katedre w dole. Znowu we dwojke pija za nowy rok w pelniacym funkcje sekretariatu mieszkaniu Reschkego: oboje wyczerpani, zgnebieni i urazeni do zywego, ale przeciez radzi, ze maja ten wysilek za soba. "Jak to dobrze, ze Aleksandra przezornie wstawila choinkowe galazki ze swieczkami do wazonu". Cztery pierwsze wizyty ukladaja sie u Reschkego w lamento. Tym razem nic z hymnicznych wynurzen. Kiepsko musialo im sie wiesc, chociaz z etapu na etap bardziej albo mniej kiepsko. Nie znaczy to, ze syn Aleksandry Witold wprost, niejako wytykajac palcem, obrazil mezczyzne u boku matki; ani ze corki Aleksandra, Sophia, Dorothea i Margaretha, potraktowaly kobiete u boku ojca arogancko, lekcewazaco, szorstko: obojgu jako parze zgotowano obojetne przyjecie. Tylko trzej zieciowie, pisze Reschke, okazali zainteresowanie Niemiecko-Polskim Towarzystwem Cmentarnym: jeden drwiaco, drugi protekcjonalnie, trzeci udzielajac na wskros cynicznych rad. Zadnych skarg najadlo i picie. Nie zabraklo gwiazdkowych prezentow dla ojca, dla matki Na temat pierwszego etapu. Bremy, zostalo napisane: "Aleksandra musiala byc urazona, ze Witold wzdragal sie rozmawiac z nami - chocby najogolniej - o Cmentarzu Pojednania. Jego zdanie: >>To jest wasze piwo!<< dowodzi badz co badz. jak swobodnie wlada potoczna niemczyzna. Na moje pytanie, w jakiej fazie znajduja sie jego filozoficzne studia, odpowiedzial wyjasniajaco: >>Rozbieramy teraz Blocha na czynniki pierwsze. No. to utopijne gowno. Nic z tego nie zostaje<<. I tak. w tej tonacji, przebiegala kolacja w - przyznaje - prowokujaco solidnej restauracji naszego hotelu Dawal do zrozumienia, ze wolalby zwykla smazalnie. Juz przy zupie ostro, po polsku, nawymyslal matce. Ja bylem dla niego jak powietrze. Zrywal sie, siadal z powrotem. Kilku gosci ogladalo sie Aleksandra, ktora z poczatku probowala oponowac, coraz bardziej cichla. Pozniej, kiedy Witold, jeszcze przed deserem, poszedl sobie, plakala, nie chciala mi jednak powiedziec, jakimi slowami syn jej dopiekl. Tylko tyle zdradzila, juz znowu sie usmiechajac: >>No, nareszcie ma mala przyjacioleczke<<. Prezent gwiazdkowy od niego, z pewnoscia drogi pedzel z borsuczego wlosia dla pozlotniczki, lezal obok talerza matki, zapakowany w plastykowa torebke". O pobycie w Getyndze Reschke pisze: "Jedynie dzieci Sophii zachowywaly sie naturalnie: zrazu niesmiale, potem serdeczne, takze wobec Aleksandry. Moja najmlodsza corka dopuszczala tylko do rozmow na temat swojej poletatowej pracy w charakterze pedagoga spolecznego, to znaczy narzekala na wszystko: samo zajecie, podopiecznych, kolegow, zarobek. Kiedy zapytalem, czy moge jej pokazac zdjecia z Cmentarza Pojednania, ktore zbieram dla biezacej dokumentacji, odmowila: >>Boze Narodzenie i caly ten swiateczny rejwach sa juz wystarczajaco deprymujace<<. Jej maz, ktory jako ksiegarz uskarzal sie na >>o wiele za wielu Ossich<<* i z wysilona swoboda wykpiwal ich zachlannosc na poradniki z dziedziny przedsiebiorczosci i prawa pracy, zdobyl sie tylko na jedno zdanie: "Bardzo zachecajacy ten wasz cmentarz!" Do tego jego szyderczy usmiech. Cynik, ktory byl dawniej skrajnym lewicowcem, a teraz juz tylko sili sie na dowcipy, na przyklad z ruchu pokojowego i jego protestu przeciwko grozbie wojny w Zatoce. *W potocznej niemczyznie mieszkancy bylej NRD (przyp. tlum). Jako ze oboje sa od niedawna namietnymi niepalacymi, Aleksandra, ilekroc miala chec na papierosa, musiala wychodzic na balkon. On zrobil mi prezent z kieszonkowego wydania ksiazki o starczej potencji, dowcipny, strasznie dowcipny! Sophia podarowala ranne pantofle, ktore nazywala papuciami, okropne. Jedynie dzieci sprawialy radosc". W zwiazku z pierwsza wizyta w Wiesbaden czytam: "Co to sie zrobilo z Dorothei! Zrezygnowala z pracy lekarza pediatry. Wszedzie stoja slodycze: tluscieje w oczach, robi sie przy tym opryskliwa i malomowna, tylko o swoich chorobach rozprawia z upodobaniem: dusznosc, swedzenie skory i tak dalej. Ani razu Dorothea nie odezwala sie do Aleksandry. Jej maz, ktory jest tymczasem naczelnikiem wydzialu w ministerstwie ochrony srodowiska, zajal sie co prawda nasza idea i jej, Bog swiadkiem, trudna realizacja, jednakze, tak jak go znam, z wysoka: "Powinniscie byli odkupic to od Polakow duzo taniej. Umowa dzierzawna nic przeciez nie daje. Teraz, po uznaniu ich granicy, domaganie sie wlasnosci byloby jak najbardziej uprawnione, zwlaszcza w odniesieniu do terenu cmentarza. Ostatecznie wszystko to kiedys nalezalo do nas<<. Aleksandra milczala. Ja powiedzialem: >>Zapominacie, ze my - a takze nasi zmarli - jestesmy tam goscmi<<. Potem byla mowa o skladowiskach odpadow w Hesji, coraz bardziej malostkowych klotniach partyjnych i bliskich wyborach do landtagu. Ja dostalem w prezencie album, ktory juz mam: >>Kosciol Marii Panny<< Drosta, Aleksandra zas zmywak do garnkow ze sklepu Trzeciego Swiata. Wszystko to skwitowalismy milczeniem". Wreszcie ostatni etap tej drogi przez meke, ktora moj szkolny kolega uszeregowal tak kompletnie jak swoje posadzkowe plyty nagrobne. Godne podziwu, ze Piatkowska byla zdecydowana wytrzymac az do Limburga nad Lahn i znosic jego trzy corki oraz ich partnerow; juz w Getyndze powinna byla polozyc krzyzyk. Nawet Reschke tak to widzi: "Moja najukochansza! Na co ja cie narazilem. Ta ozieblosc! Ta impertynencja! Wlasciwie chcielismy spedzic sylwestra z Margaretha i jej Fredem. To bylo jej zyczenie. Kiedy jednak moja najstarsza corka wcale nie pytana wyrazila swoja opinie o naszej idei, bylo tego za wiele nawet dla Aleksandry. Gret, jak dawniej na nia mowilem, pstryknela palcem w rozlozone zdjecia i mlasnela jezykiem. >>Toscie odkryli prawdziwa luke na rynku!<<, zawolala. I: >>Ile na tym wyciagacie? A potem jeszcze: >>No coz, trzeba miec pomysly<<. Ten Fred, ktory uwaza sie za aktora, w rzeczywistosci jednak od lat pozostaje na utrzymaniu mojej glupiej Gret, wtracil swoje trzy grosze: >>Wlasnie! trzeba wpasc na taki numer. Dorwac sie do dojnej krowy. Musicie w kazdym razie dopuscic do przeflancowywania umarlakow. To wam zapewni zaopatrzenie do, powiedzmy, konca tysiaclecia. Powinienem byl strzelic go w pysk. Aleksandra wszakze sadzi, ze to bylby zbyt wielki honor. Wyjechalismy z miejsca. Nie tknelismy przeznaczonych dla nas gwiazdkowych prezentow - praliny dla Aleksandry, dla mnie bardzo ladny secesyjny futeral na okulary. A Margaretha, profesorka gimnazjalna z zamilowania, zachowala sie na koniec, juz przy otwartych drzwiach wejsciowych, ordynarnie: >>Wy chyba nie znosicie zadnej krytyki? Odstawiac tutaj obrazonych! Mozecie sie pochowac na tym swoim cmentarzu, jesli o mnie chodzi. Cmentarz Pojednania! Smiechu warte. To po prostu zerowanie na trupach!<<" Nieco pozniej Reschke pisze: "Nie wiem, skad Aleksandra bierze sily, zeby po tym wszystkim zachowac spokoj, ba, odzyskac pogode ducha. Kiedy wreszcie wrocilismy i wypilismy u nas za nowy rok, poprosila mnie, zebym puscil dobra muzyke. Podczas gdy ja szukalem czegos odpowiedniego, ona zapalila obie swieczki na jodlowych galazkach i powiedziala: >>Rozumiem twoje corki. Witolda troche tez. To jest inne pokolenie. Oni nie przezyli nigdy wypedzenia i ucieczki na zimnie. Maja wszystko i nic nie wiedza<<". Moge tylko domniemywac, jaka muzyke puscil, jestem pewien, ze klasyczna. W jego dzienniku muzyka wystepuje tylko w tle. Nigdy nie wymienia kompozytora, nawet Szopena. Poza tym mozna jeszcze przeczytac, ze pogoda podczas swiat byla za lagodna, o wiele za lagodna: "Znowu nie mielismy bialego Bozego Narodzenia..." Kiedy nasza para po zakonczeniu pierwszego tygodnia stycznia znow zamieszkala w trzypokojowym mieszkaniu przy Ogarnej, zrobilo sie jednak zimno. Padal snieg, ktory zalegal, coraz wiecej sniegu, sniezny pyl na snieznym pyle. Reschke komentuje: "Jest tak, jak gdyby natura chciala sie usprawiedliwic za zbyt dlugi brak opadow sniegu. Na wszystkich ozdobnych szczytach czapy. Jak bardzo brakowalo mi tego dzwieku: chodzenia po skrzypiacym sniegu, pozostawiania sladow w sniegu. Pantofle Aleksandry na wysokim obcasie musza pauzowac..." To, o czym jest mowa w dzienniku, uzasadnia zakup podbitych futrem "okropnie drogich botkow" dla Piatkowskiej; on sprawil sobie rowniez mocne buty. Tak wyposazeni chodzili razem na przyklad po walach obronnych przy Bramie Nizinnej albo z Wroblem na stary cmentarz Salwator powyzej Raduni, gdzie pod zwalami sniegu mozna bylo wciaz jeszcze domyslic sie zdewastowanego poltorahektarowego cmentarnego terenu; albo widze ich, jak we dwojke, poniewaz Wroblowi zajecia sluzbowe stanely na przeszkodzie, krocza lewa strona wysadzanej drzewami Wielkiej Alei w kierunku Cmentarza Pojednania, widze te narzucona mi pare ona beczulkowato okragla w futrzanej czapce, on w czarnym, wiszacym plaszczu pochylony do przodu jakby przy przeciwnym wietrze, chociaz jest mrozno i bezwietrznie. Jako ze i on ma na glowie futrzana czapke, zadaje sobie pytanie: czy wlozyl rzecz nowo na ten sezon nabyta, Czy tez Aleksandra znalazla zabezpieczona przed molami czapke z minionych malzenskich lat? Zdjecia wywoluja domysly. Oboje w drodze i pozniej na Cmentarzu Pojednania dali sie sfotografowac, kilkakrotnie w kolorze. Trzeba bylo wstrzymac pogrzeby. Gleboko zamarznieta ziemia nie pozwalala na wykopy. Przy minus siedemnastu stopniach nie mozna bylo nawet nalezycie skladac urn. Reschke pisze: "Bylismy radzi widzac, ze miedzy rzedami grobow jestesmy sami. Pagorek przy pagorku. Zadziwiajace, jak szybko uformowaly sie pierwsze kwatery. Wiosna zapelni sie prawa gorna cwiartka cmentarnego terenu. Dolna cwiartke, zarezerwowana dla urn, rowniez widze do tego czasu jako zamknieta calosc. Jakkolwiek indywidualnie moze przedstawiac sie na zyczenie rodzin ogrodnicza pielegnacja poszczegolnych grobow, snieg wyrownal wszystko. W dodatku proste krzyze nagrobne, ktore podaja tymczasowo nazwiska i daty zycia zmarlych, zostaja potwierdzone w swej jednolitosci: wszystko spoczywa pod gruba biela, swiezo obsadzone bukszpanowe ocembrowania. wszystkie przykrywajace groby na zime jodlowe galezie. Na widok sniegowych czap na urnach Aleksandra nie mogla wstrzymac sie od smiechu. Po raz pierwszy slysze ja, jak smieje sie posrod sniegu. Jaka jest znow pogodna. >>Zabawnie wygladaja te wasze garnki. Na polskim cmentarzu czegos takiego nie ma. My wszystko robimy po katolicku<<. Pozniej nie bylismy juz sami. Grubo opatulona, w kapcach, przyturlala sie Brakup i gadala bez ustanku..." Jestem mu wdzieczny, ze zaraz po powrocie z cmentarza spisal rzeke slow starej kobiety, nie ujmujac jej mamrotania w ramy literackiej niemczyzny. "No, widzielo pansztwo w telewizjorze, jak one wojne robia z Arabami na pusztyni?" Brakup zawolala to na powitanie. Dopiero przez nia trafila do dziennika Reschkego wiadomosc o rozpoczeciu wojny w Zatoce Perskiej. "Tako to juz imer belo. Kiej te panowie na gorze ni wiedza co i jak, glajch wojne robia. Najprzod myslalam se, co nam fajerwerki pokazuja, jak to dawniej belo, kiej sa Dominik konczyl. Alem potem zobaczyla, co one na calego chca wszystkie Araby zrobic kaput. I wtedym sa zapytala, czemu to tak. Przecie taki Arab to tez czlowiek. Jezle nawet mozliwe, co zle zrobil. Kto na swiecie ni robi zle! To ja sa pytam pana, panie profesor. To jesz imer zadnego zmilowania ni ma?" Nie wiem. czy ktos z nich, on lub ona, wytlumaczyli starej, pozostalej z dawnych czasow kobiecie sens wojny w Zatoce. Reschke w swym dzienniku nie mowi wprost. Jego zdania: "Brakup znow trzymala reke na pulsie. Zdumiewajace, ile zainteresowania wykazuje stara coraz to nowymi aktualnymi wydarzeniami..." - niewiele mowia na temat oceny nowych, wyslawianych w telewizji systemow niszczenia. Czytam tylko, ze on, jak zwykle, mial dwa zdania i uznawal masakre z jednej strony za usprawiedliwiona, z drugiej za barbarzynska. Zanim ultimatum dobieglo konca, niemieckie dostawy broni do Iraku jednoznacznie go oburzaly, ale skoro tylko nazwie bron chemiczna "niemiecka trucizna", jego oburzenie rozplywa sie w ogolnikach: "Jest tak, jak gdyby ludzie chcieli z rozmyslem wytepic sie nawzajem, zeby nic nie pozostalo..." Sfotografowal Brakup na sniegu, a stara pewnie sfotografowala pare miedzy zasniezonymi mogilami, na tle urn w bialych czapach i pod po-lukrowanymi cmentarnymi lipami. Wszystkie lezace przede mna zdjecia opowiadaja o styczniowym mrozie, o zimowym sloncu, o niebiesko zacienionym sniegu. Jak prezentowala sie para w zasniezonym otoczeniu, juz wiemy, nowa jest Brakup. Mala, juz skurczona glowe owinela kilkakrotnie chusta tak szczelnie, ze w okutanej kulce ledwie widac ciasno osadzone oczy, zaczerwieniony haczykowaty nos i zapadniete usta. I to te sfotografowane usta powiedzialy w cmentarnej ciszy: "A jak zechca z wojna zrobicz szlus, bandze tako, jako belo tutaj, w Dancygu. Wszystko kaput. I trupow tyle, co nikt ni mogl zliczycz..." Czyms obcym, a z pewnoscia nieodpowiednim dla dokumentacji Reschkego wydaje sie zdjecie, ktore musiala pstryknac Piatkowska. Widze jego i Brakup posrodku cmentarnego ronda, oboje w gwaltownym ruchu. Lekko zamazani obrzucaja sie sniegiem. W kapcach, jakie nosilo sie w czasach wojny, stanawszy w rozkroku rzuca Erna Brakup. Trafia, az snieg rozprosza sie na wszystkie strony, Aleksandra Reschkego, ktory zamierza sie do rzutu i ktoremu przekrzywila sie futrzana czapka. Nazywa sie to bitwa na sniezki. Do polowy lutego trzymal mroz. Cmentarz jak martwy. Ale ten spokojny czas byl wypelniony aktywnoscia: pierwsze dawne domy wczasowe zostaly zasiedlone jako domy seniora. W innych domach postepowaly prace remontowe. Wolniej szlo z wielkopanskimi willami i dworami przy Polankach. Reschke odnotowal to raczej mimochodem; oboje nie widzieli powodow, ktore by przemawialy przeciwko dodatkowym umowom dzierzawnym; czlonkowie zarzadzajacy i tak nie mieli glosu w radzie nadzorczej. Przedsiewziecie pod haslem "Wieczor zycia w ojczystych stronach", zachwalane w lsniacych prospektach reklamowych, bylo samograjem. Zgloszen przybywalo. Konieczne okazalo sie sporzadzenie list oczekujacych. Na osiem dalszych domow, wsrod ktorych byly hotele zagrozone bankructwem, trzeba bylo zawierac umowy dzierzawne, oczywiscie z prawem pierwokupu. Vielbrand zainwestowal duzo czasu w nowe zadanie; jego sredniej wielkosci przedsiebiorstwo, specjalizujace sie w ogrzewaniu podlogowym, dawalo mozliwosci fachowej wspolpracy. Przez jakis czas dzialania te absorbowaly Reschkego i Piatkowska. Pod wrazeniem radosci zycia duzej liczby starych ludzi - w pierwszych pieciu domach zdolano pomiescic ponad szesciuset seniorow - zaaprobowali z opoznieniem uchwale rady nadzorczej. On poswiecil nawet dalsze kwoty ze swych surowo strzezonych "cichych rezerw", kiedy trzeba bylo zdecydowac sie na utworzenie wyposazonej wedlug zachodnich standardow kliniki dla seniorow. Po krotkiej, odmladzajacej radosci z przybycia w te strony odzywaly sie u starcow i staruszek niedomagania podeszlego wieku, co gorsza: pod wplywem chcianej, ba, goraco upragnionej zmiany miejsca zwiekszala sie slabowitosc seniorow. Klinika byla potrzebna, bo nie chciano zdawac sie na polskie szpitale. Z nich mozna bylo od biedy korzystac w okresie przejsciowym. W kazdym razie liczba zgonow w domach seniora rosla. W koncu lutego powstala, jak musial przyznac nawet Vielbrand, krytyczna sytuacja. Reschke, ktorego wczesniej wypowiadane zastrzezenia zostaly potwierdzone przez zwiekszona smiertelnosc, podjal jednak polemike z zamieszczonym w zachodnioniemieckim magazynie napastliwym artykulem, ktory dochodzil do wniosku, ze w wypadku "intratnego interesu robionego na tesknocie starych ludzi do rodzinnych stron chodzi o zalosne przytulki i prawdziwe umieralnie, ktore nalezy pozamykac". W nadeslanym sprostowaniu czlonek zarzadzajacy wskazywal na podeszly, jak napisal: "matuzalemowy", wiek zmarlych: na trzydziesci osiem zgonow od chwili otwarcia domow seniora przypada siedmiu dziewiecdziesiecio- badz nieomal stulatkow, zaden z nieboszczykow nie mial ponizej siedemdziesiatki. "Mozna zreszta przyjac, ze we wszystkich wypadkach spelnione zostaly starcze zyczenia. Wypowiadane w wielu listach, zyczenia te daja sie sprowadzic do kilku slow: Chcemy umrzec na rodzinnej ziemi". W imieniu rady nadzorczej Vielbrand podziekowal za to polemiczne wyjasnienie. A u Reschkego znajduje wzmianki, ktore przedstawiaja przedsiebiorce w lagodniejszym swietle: "Rozmawialismy niedawno w cztery oczy. Bylem zaskoczony slyszac, jak bardzo mu zalezy na gospodarczym uzdrowieniu Polski. To ujmujace, jak sie zapala. Stale powiedzenie Gerharda Vielbranda: >>Czego Polsce brakuje, to zdrowego stanu sredniego!<< sklania nie tylko Marczaka i ksiedza Bieronskiego do gwaltownego kiwania glowa, wraz z Wroblem kiwa glowa Aleksandra, kiwaja wszyscy - a czasem kiwam nawet ja". Jednakze doszlo do kontrowersji. Juz posiedzenie na poczatku marca odbylo sie w nerwowej atmosferze. Na swoj podajacy koszta i pozytki sposob, ktory per saldo zawsze obiecywal zysk, Vielbrand przedlozyl propozycje, ktora tylko u wicedyrektora Narodowego Banku znalazla zainteresowanie. Odtad nalezaloby torowac droge przenosinom zwlok i szczatkow z innych cmentarzy. Marczak, ktory natychmiast przychylil sie do tego, podal 1 grudnia 1970 roku jako date graniczna; w Warszawie spisano wowczas pierwsze niemiecko-polskie porozumienie. Wszystkim zmarlym po tej dacie przesiedlencom powinno sie obecnie stworzyc mozliwosci powrotu droga przenosin z cmentarza na cmentarz. Vielbrand konczac powiedzial: "Mozna spokojnie przyjac liczbe przeszlo trzydziestu tysiecy wnioskow o przenosiny. Mozna to odpowiednio przeliczyc. Oczywiscie umozliwie tez przenosiny moim rodzicom zmarlym w polowie i pod koniec lat siedemdziesiatych. Prosze naszych polskich przyjaciol, aby zrozumieli, ze jestesmy swiadomi ogromnych kosztow. To, co sluzy pojednaniu naszych narodow, moze spokojnie miec swoja cene" Podano sumy w twardej walucie, wszelako z wieloma zerami. Powiedziano, ze w wypadku powtornych pochowkow trzeba bedzie znacznie podniesc podstawowa oplate. Jednakze, przy calym zainteresowaniu wicedyrektora, strona polska zachowala rezerwe. Stefan Bieronski jako ksiadz powiedzial zdecydowanie nie. Cicho, lecz z wyraznym wzburzeniem Jerzy Wrobel wykazal "nieludzki wymiar" planowanej akcji. Piatkowska podobno zasmiala sie glosno i nastepnie spytala Vielbranda, czy jego propozycja ma uzdrowic polska klase srednia. Gwaltownie, gniewnie reagowali zebrani przy stole obrad. I prawdopodobnie nazwane przez Vielbranda "Akcja Przenosiny", a przez Marczaka okreslone mianem "poszerzonej dzialalnosci cmentarnej" przedsiewziecie zostaloby zagadane bez szans na uzyskanie wiekszosci i pogrzebane pod rumowiskiem kontrowersji, gdyby w Reschkem nie wzial gory profesor. Cos go podkusilo, zeby przed zgromadzona rada nadzorcza wyglosic wyklad naszkicowany w brulionie w postaci "zwiezlego ekskursu". Nuzaco dzielil sie swoja wiedza na temat praktyki pogrzebowej w kosciolach. Dlugo walkowal kwestie wyrytych na posadzkowych plytach nagrobnych terminow uzytkowania, a potem przenoszenia szczatkow z grobow rodzinnych do szkieleciarni danego kosciola parafialnego, ktorego ograniczone wnetrza nie dopuszczaly do trwalego uzytkowania, pozwalajac tylko na urzadzenie krypt, wypelnionych czaszkami i koscmi, tym wedlug Reschkego "najplastyczniejszym przedstawieniem smierci". Jestem pewien, ze swoj psujacy wszystko wyklad wzbogacil dodatkowo o owe znaleziska, na ktore zwrocil mu uwage Jerzy Wrobel w zrujnowanej nawie kosciola Swietego Jana, i to na krotko przedtem, w polowie lutego, kiedy zelzal mroz. Przez prowizoryczny plot i byle jak zastawione przegroda z desek 3oczne wejscie do prawej nawy dostali sie do srodka, Wrobel przodem. Zachwycone przerazenie Reschkego: "Jakiz widok! W mrocznie zalamanym swietle leza tam pod rusztowaniami i belkami podpierajacymi, miedzy popekanymi plytami nagrobnymi i gruzem gotyckiego sklepienia swiadectwa naszej przemijalnosci: sterty kosci, fragmenty czaszek, miednice i obojczyki. Widzialem pojedyncze czesci stosu pacierzowego i kosteczki, jak gdyby wojna dopiero wczoraj wydobyla je na swiatlo dzienne, kiedy pod gradem bomb i granatow miasto walilo sie w ogniowej burzy... Obraz, ktory mam przed oczyma, aczkolwiek opuscilem miasto, kiedy jeszcze bylo cale... W srodkowej nawie, co godne pochwaly, porzadkujaca reka zaczela zbierac szczatki do skrzyn. Na takiej skrzyni napisane jest, jak mi przetlumaczyl Jerzy, >>Ostroznie, szklo!<< Co z tym zrobic? Tak, miedzy niedopalkami papierosow i butelkami po piwie, nie wolno tego zostawic. Trzeba by, poniewaz nie ma co myslec o szkieleciarni, wykopac specjalny dol i przykryc. Chocby u stop wiezy... Potem w gruzie, po prawej stronie zniszczonego glownego oltarza, znalazlem kilka bardzo fragmentarycznych, na poly zapadnietych do wnetrza grobowcow plyt nagrobnych, w tym jedna dla dwoch kapitanow statkow - Swiety Jan byl kosciolem zeglarzy, takielarzy i rybakow - i plyte z wapienia, na ktorej pod nieczytelnym nazwiskiem dwie dlonie w plaskim reliefie trzymaja klucz. Takze tam kosci i czaszki..." I te szczegoly, kazde wskazanie Reschkego na szczatki i szkieleciarnie, podchwycil Vielbrand, aby sie nimi, uwolnionymi od barokowej grozy, posluzyc: Oczywiscie przy planowanych przenosinach trzeba miec na wzgledzie problem przestrzeni. Duza liczba wnioskow wymaga skoncentrowania. On moze sobie w pelni wyobrazic groby zbiorowe i proponuje mogily na piecdziesiat wtornych pochowkow kazda, przy czym nazwiska i daty przeniesionych z innych cmentarzy moglyby sie znalezc w porzadku alfabetycznym na prostym kamieniu nagrobnym. Postepujac calkowicie w duchu szanownego pana profesora doktora Reschkego daloby sie te czy inna posadzkowa plyte nagrobna opatrzyc kutym w kamieniu napisem. Byloby nawet miejsce na tradycyjne symbole, chocby na dopiero co wspomniany klucz. Kazdy problem ma wlasciwe sobie rozwiazanie. Musi sie tylko chciec, a znajdzie sie sposob Ale na razie nikt nie byl gotow musiec chciec. Reschke zaprotestowal przeciwko naduzyciu swoich naukowych danych i wspomniane przez siebie szkieleciarnie nazwal "wyczerpanym modelem". Radca konsystorialny Karau przyznal, ze jest "targany sprzecznymi uczuciami". Pani Joanna Dettlaff powiedziala: - Ja nie moge jeszcze oswoic sie na dobre z makabryczna strona planowanej akcji. - Bieronski i Wrobel pozostali przy swoim "nie". Marczak, zbity z tropu, powiedzial: - Moze pozniej... - Po raporcie Reschkego Aleksandrze udalo sie zakonczyc te dyskusje; powolujac sie na podwojny grob swych rodzicow na cmentarzu na Grodzisku sprzeciwila sie zdecydowanie przenosinom, chocby nawet, gdyby to bylo mozliwe, do Wilna: - Kto juz lezy w ziemi, powinien w niej pozostac! Na razie wiec nic z tego nie wyszlo. Marczak odroczyl glosowanie. W ostatnim punkcie porzadku dziennego, "Rozne", mowiono o niektorych reakcjach publicznych. Z satysfakcja stwierdzono, ze debata w Sejmie przebiegla pomyslnie dla Towarzystwa Cmentarnego. Byly posel komunistyczny podejrzewal niemiecko-polskie dzielo pojednania o "zamaskowany rewanzyzm". Kulminacyjnym momentem polemicznego wystapienia byl okrzyk: "Armia niemieckich trupow rusza na podboj naszych ziem zachodnich!" Marczak relacjonowal, ze kilku poslow na Sejm odrzucilo te insynuacje, zdemaskowalo ja, jak powiedzial, jako "stalinowski straszak"; potem zaprosil zebrana rade nadzorcza na drinka do hotelowego baru. Sale posiedzen na najwyzszym, siedemnastym pietrze "Heveliusa" trzeba sobie wyobrazic jako polaczenie dwoch hotelowych pokoi. Ekskluzywny byl tylko widok z okien na wszystkie wieze Starego i Glownego Miasta. Dzieki urokowi Marczaka wypowiedzi zgromadzonych czlonkow rady, nawet w toku burzliwej dyskusji, nie przeradzaly sie prawie nigdy w obrazliwa wymiane ciosow, chociaz spor w dwoch jezykach, do tego po angielsku, czesto dostarczal dosc materialu zapalnego. Ten zawsze starannie ubrany pan po czterdziestce, ktorego czolo, wskutek lysienia siegajace daleko, blyszczalo jak wypolerowane, potrafil jako wielojezyczny przewodniczacy obrad pozbawic ostrosci kazda przybierajaca zbyt gwaltowny ton mowe czy replike, niczym dyrygent orkiestry tu uspokajajac gestami, tam powsciagajac, niekiedy rowniez po francusku. Skracal rozwleklosc Wrobla wtracanymi pytaniami. Kaznodziejskiemu zapalowi Karaua cytatem z Biblii sugerowal rychle zakonczenie. Kilkakrotnie wysuwany przez pania Dettlaff postulat generalnego zakazu palenia lagodzil oglaszajac z mysla o Piatkowskiej przerwy na papierosa. Nie uciekajac sie do ironii przywolywal czasem zapadla w drzemke Erne Brakup do wydarzen zwiazanych z punktami porzadku dziennego. Udawalo mu sie redukowac wnioski Vielbranda co do regulaminu i drobnym, zachecajacym gestem zainteresowac Stefana Bieronskiego, ktorego czesto nawiedzalo znudzenie, nawet wtedy, kiedy Reschke po raz kolejny korzystal z okazji, aby powrocic do pierwotnej idei Cmentarza Pojednania. Marczak panowal nad nimi, rowniez podczas owego posiedzenia rady nadzorczej, ktore nie dopuscilo do zadnej decyzji w kwestii przenosin. Bieronski przysluchiwal sie, Brakup nie spala, kiedy Reschke wzbogacil swoj odwieczny temat "Stulecia wypedzen" o nowy wariant, prowokujac sprzeciw panow Vielbranda i Karaua twierdzeniem: "Przenosiny tez sa wypedzeniem". Wrobel bil brawo. - To idzie zdecydowanie za daleko! - zawolala pani Dettlaff. Vielbrand grozil przerwaniem posiedzenia. Brakup mamrotala pod nosem, chociaz nie puszczono magnetofonu. Mimo ze nie ogloszono przerwy, Piatkowska zapalila. Ale Marian Marczak rozbroil wszystkich bezradnie ujmujacym usmiechem. Pozniej, w hotelowym barze, bylo swobodnie, niemal wesolo. Wyobrazam sobie Brakup na barowym stolku. W niespelna tydzien po tym posiedzeniu Reschke znow odbyl rozmowe z Chatterjee, tym razem nie w domku z muru pruskiego nad Radunia, lecz konspiracyjnie na terenie zaroslego cmentarza za kosciolem Bozego Ciala, gdzie miejscem spotkania stal sie, zapomniany lub jakby oszczedzony, grobowiec rodziny Klawitterow. "Na szarym cokole czarny, wypolerowany na wysoki polysk granit. Rozlegly grob otoczony jest pordzewialym zelaznym ogrodzeniem. Nazwisko ostatniego z Klawitterow, prezesa Izby Handlowej, wyryte jest na samym dole. Naturalnie zawdzieczam to znalezisko Wroblowi. A Chatterjee sluchal uwaznie, kiedy mu opowiadalem o Johannie Wilhelmie, zalozycielu pierwszej tutejszej stoczni..." Moj dawny kolega szkolny powierzyl to potajemne spotkanie swemu dziennikowi; w mojej, uzwiezlonej wersji nie trwalo ono dluzej niz pol godziny: "Czekal oparty o ogrodzenie grobowca. Ten zywy, czesto meczaco ozywiony, ba, spontanicznie cieszacy sie zyciem i czynnie afirmujacy zycie czlowiek, ktoremu nasze dzialania, sluzace jedynie smierci, musza pozostawac obce, fascynuje mnie wciaz na nowo. Grzebanie zmarlych w ziemi nazywa on zwyczajnym marnotrawieniem miejsca. Moglbym sie z nim przyjaznie, gdyby udalo mi sie nie odczuwac z jego strony zagrozenia Jakkolwiek jego wizje nowego ladu komunikacyjnego bardzo mi przemawiaja do przekonania i jakkolwiek jako kierowca gotow jestem bez strzezen wyrzec sie samochodu i widziec w jego rikszy rowerowej wehikul, ktory wielkim miastom przyniesie ocalenie, to nie moge wcale zgodzic sie z jego ocena obecnej wojny i jej globalnych nastepstw. Nie, jego konkluzje przerazaja mnie! Chatterjee uwaza, ze wojna w Zatoce Perskiej jest potrzebna, aby pauperyzacje, na przyklad w Azji i Afryce, uczynic odczuwalna az nie do zniesienia. Przekonujacy dowod militarnej sily pozwala; jednoczesnie dostrzec bezsilnosc zachodniego myslenia. Tego, co teraz zaczyna sie ruszac, nikt nie zdola powstrzymac. Kosci zostaly rzucone. Poczatek nowej ery i zwiazane z nia przewartosciowanie wszystkich wartosci chcial mi nawet oslodzic cytatem z Nietzschego. >>My jestesmy juz w drodze. Na razie tylko pareset tysiecy, z malym bagazem, ale z bogactwem pomyslow. Jak wyscie przyszli do nas, zeby nauczyc nas podwojnej buchalterii, tak teraz my przychodzimy i ubijemy z wami interes na zasadzie wzajemnosci<<. I tym sposobem przeszedl do swej zasady rikszy, ktorej sukces faktycznie mowi za siebie. Po naglym skoku, smignieciu bokiem nad badz co badz siegajacym do pepka ogrodzeniem z zelaznych pretow, przypisal duze znaczenie uzyskanym za moim posrednictwem srodkom finansowym na rozruch i wskazujac na nagrobek zalozyciela stoczni obiecal ozywic jego przedsiebiorczego ducha. Po nastepnym skoku z udawana podniosloscia sypal liczbami, znow przemknal nad metalowym ogrodzeniem nie podpierajac sie ani lewa, ani prawa reka i przysiagl, na Klawittera, zrobic ze stoczni kopalnie zlota. Duzo teatralnosci, pewnie, ale to prawda: produkcja riksz Chatterjee idzie w trzech stoczniowych halach na wysokich obrotach. Najpierw ma byc obsluzony rynek krajowy, potem zapowiedziany jest eksport. Poswiecajac duzo czasu planowaniu moj kontrahent nieco sie zaokraglil. Nie ma on juz niestety okazji, zeby jako swoj wlasny pracownik prowadzic riksze, na czym cierpi jego trening kondycyjny, totez musi wspomagac sie cwiczeniem skokow. I jeszcze raz smignal na ogrodzony czworokat grobowca, potem znow na moja strone, aby mi sie zwierzyc, ze chcac sie odciazyc uzyskal zgode na przyjazd i - w zamian za niewielka grzecznosc - pobyt dla szesciu sposrod swych licznych kuzynow - czterech z Kalkuty, dwoch z Dakki. Trzej ze spodziewanych niebawem krewnych to maja byc marwari, ludzie nadzwyczaj pracowici". Tego wszystkiego wysluchal zapomniany i ocalaly grobowiec zalozyciela stoczni Klawittera, ktorego okazale obramowanie posluzylo Bengalczykowi za przyrzad gimnastyczny: jeszcze i jeszcze cwiczyl skok bokiem z miejsca. Dokola zarosla, rdzewiejace zelastwo, resztki drewnianej szopy, dalej ogrodki dzialkowe. Klawitter dzialal jeszcze przed Schichauem. Jego pierwszy statek parowy. Dopiero pozniej, duzo pozniej przyszedl Lenin, ktory nie budowal statkow, tylko mial idee. I znow hop! I hop! Po dwunastym skoku - Reschke je liczyl - Chatterjee wskazal na wypolerowany granit i dotknal lekko wyrytego na samej gorze nazwiska, potem dat 1801-1863: - Tego to chcialbym miec za wspolnika! - I Reschke, biedny Reschke, ktory nie odwazyl sie na zaden skok, ale zamiast Klawittera chcial byc wspolnikiem, zaofiarowal dalsze finansowanie ze swych ukrytych zasobow. Wymieniano liczby i adresy bankow. Majac za plecami nagrobek wysokosci mezczyzny, przedsiebiorstwo rikszowe i towarzystwo cmentarne, a wiec ruch i bezruch, zywi i martwi ponownie dobijali targu, jak powiedzial Chatterjee, na zasadzie wzajemnosci. Kiedy Reschke dopytywal sie, jak interes idzie w okresie zimowym, uslyszal, ze nawet w styczniu, kiedy trzymal tegi mroz, korzysci plynace z dogodnej taryfy rikszowej dostrzegalo wielu Polakow, miedzy nimi wicedyrektor Narodowego Banku. - Mister Marczak jest wiernym i zawsze uprzejmym pasazerem - powiedzial Bengalczyk po ostatnim skoku ponad kutym z zelaza ogrodzeniem. Takze Erna Brakup lubila jezdzic riksza. Kiedy zbierala sie rada nadzorcza, ona podjezdzala pod samo wejscie do hotelu, czemu zwykle przygladali sie widzowie. To ona zreszta naprowadzila Chatterjee na pomysl wykorzystania rikszy rowerowej jako srodka transportu do malych przeprowadzek. Wkrotce w programie znalazlo sie doreczanie paczek w srodmiesciu i uslugi kurierskie. Kiedy z nadejsciem przedwiosennej pogody ruch na Cmentarzu Pojednania wzrosl, czesto widywalo sie Brakup jadaca Wielka Aleja az do starego budyneczku przy wejsciu. Nie opuszczala zadnego pogrzebu. Wszystkim zalobnikom skladala kondolencje sprowadzone do jednego tylko zdania: "Niechaj szpoczywa w szpokoju wiecznym". Do Chatterjee, ktory kazal ja wozic wedlug obnizonej taryfy, stara miala powiedziec: "My dwoje jeszteszmy tutaj w minderhajcie. Dlatego muszymy sa gegenzajtik wszpieracz. No, przeczywko Polaczkom i Niemcom sztamtad. One by nasz chczaly pognebicz..." Potem zmusila Reschkego, ktory wcale sie do tego nie kwapil, zeby przetlumaczyl jej gadanine na angielski: "i to z wzajemnoszcza". Wprowadzone za jej namowa drobne przewozy cieszyly sie takim wzieciem, ze Chatterjee polecil produkowac w swoich halach montazowych specjalne riksze i uhonorowal swa doradczynie bloczkiem biletow wolnej jazdy. Rowniez przy wejsciu na cmentarz, skoro tylko zajezdzala Brakup, znajdowali sie widzowie. Z ceglanego domku, gdzie grabarze i cmentarni ogrodnicy przechowywali sprzet i gdzie pelnil portierska sluzbe zaangazowany na stale personel, brala potem swa konewke i lopatke, ktora z drugiego konca nadawala sie do grabienia. Mam przed soba zdjecie, na ktorym Brakup siedzi w rikszy rowerowej z podniesiona buda, chociaz fotografia swiadczy o pieknej pogodzie. Siedzi jak w muszli, jest w garnkoksztaltnym filcowym kapeluszu i wciaz jeszcze zimowych kapcach z czasow wojny. Palce splecione na kolanach. Nie usmiecha sie. Jako ze kierowca nie jest Pakistanczykiem, lecz jasnym blondynem, moglby byc Polakiem, a jesli nie Polakiem, to Kaszuba. Niestety jest bardzo malo zdjec dokumentujacych rikszowe przedsiewziecie Chatterjee. To wydaje sie autentyczne jak owe odbitki, ktore leza czarno-biale przede mna i dowodza, ze w Warszawie w czasie niemieckiej okupacji, kiedy wszystko bylo zabronione i zaden Polak nie mial prawa jezdzic samochodem prywatnie czy jako taksowkarz, istniala utrzymywana przez Polakow dla Polakow regularna komunikacja rikszowa, do przewozu osob i towarow. Rowery i doczepione do nich skrzynie maja wyglad obskurny, kierowcy - ponury, pasazerowie - zatroskany. Na innej odbitce kierowca pcha zaladowana skrzynie. Pisarz Kazimierz Brandys wprowadza ten uwarunkowany czasem pojazd w swej powiesci "Rondo". Takze u Szczypiorskiego wystepuje prowizoryczna riksza... Natomiast kolorowe zdjecie, na ktorym postacia centralna jest Erna Brakup, ukazuje nowiusienki rower wyprodukowany w stoczniowych halach. Lisciowozielony napis na bialym lakierowanym tle z boku rowerowego siedzenia unika miejscowego jezyka i chce byc powszechnie zrozumialy: "Chatterjees Ricksha-Service". Postawiona buda jest wymalowana w pasy o barwach narodowych tego kraju: bialo-czerwone, bialo-czerwone. Kierowca ma na sobie podobny do munduru, jednakze sportowy stroj: kolarska czapeczka, luzna opadajaca koszulka bez kolnierza, spodnie przypominajace przedpotopowe pumpy, wszystko jednolicie szaroniebieskie. Napis na piersiach obejmuje nazwe firmy i numer rikszy. Ta kursuje jako numer 97. Jak na czarno-bialych zdjeciach z czasow wojny warszawscy pasazerowie maja zastygle miny, tak i Erna Brakup nieruchomo patrzy w kamere, jakby byla zrosnieta z riksza. Te migawke pstryknal pewnie Reschke, bo na odwrocie widnieje jego adnotacja: "Tak po pansku przyjezdza ostatnio na Cmentarz Pojednania rzeczniczka mniejszosci niemieckiej w Gdansku". Zdjecie zostalo zrobione w koncu marca. W tym czasie ustabilizowana na krotko waluta zaczela znow nabierac inflacyjnych sklonnosci, i to przy rosnacych cenach, malejacej produkcji i zamrozonych placach. Nowy prezydent Rzeczypospolitej - o ktorym Piatkowska powiedziala: "Teraz elektryk chce byc krolem Polski", wzial sobie premiera pozbawionego melancholijnej aury poprzednika, ale w calym kraju wszystko wygladalo duzo bardziej ponuro; tylko koscioly, wszedzie budowano bezksztaltne koscioly. Reschke pisze: "Juz zalamuja sie mamiace takim optymizmem przedsiewziecia typu joint venture. Jak przed rokiem Amerykanie wycofali sie z przejecia podupadlej stoczni Lenina, tak teraz Norwegowie ociagaja sie z wejsciem do deficytowej stoczni Komuny Paryskiej w sasiedniej Gdyni. W najlepszym razie robi sie lewe interesy, na ktorych oblawiaja sie fikcyjne firmy zagraniczne i miejscowi, zasiedziali dyrektorzy fabryk. Pewnie dlatego produkcja Chatterjee, aczkolwiek na razie to jeszcze przedsiewziecie sredniej wielkosci, cieszy sie rosnacym powazaniem..." I dlatego zdjecie Erny Brakup jako pasazerki rikszy musi mowic mi wiecej, niz taka migawka moze dowiesc. Bengalczyk z brytyjskim paszportem usadowil sie w Polsce. Szesciu jego kuzynow, w tym trzech marwarich, zastalo rozlegle wytyczone pole dzialania i zalozylo filie w Warszawie, Lodzi, Wroclawiu i Poznaniu. Reschke postepowal slusznie, lokujac kapital Towarzystwa Cmentarnego - nieznanej wysokosci - w produkcji riksz. Juz teraz daloby sie snuc spekulacje, czy i kiedy dawna stocznia Lenina, przedtem stocznia Schichaua - a na samym poczatku byl Klawitter - moglaby otrzymac imie jesli nie czarnej bogini Bengalu Kali, to bengalskiego bohatera narodowego Subhasa Chandry Bose. W kazdym razie z Chatterjee wkroczyla do Polski nadzieja. Jesli mam wierzyc Reschkemu, a musze wierzyc, to Niemiecko-Polskie Towarzystwo Cmentarne cieszylo sie tez niemalym powazaniem, ktore jednak przez smutne doswiadczenia raz po raz stawalo pod znakiem zapytania; szanowano NPTC, podczas gdy Chatterjee kreowano mistyfikujaco na dobroczynce. Jednakze Reschke czul sie rowny ranga Bengalczykowi. Coraz czesciej nazywa go "moim kontrahentem i partnerem w przyszlej sprawie". Nie posadzalbym Alexa, jak mowilismy na niego w budzie i pozniej w sluzbie pomocniczej lotnictwa, o tyle dalekowzrocznosci, wszelako musze sie zastrzec, ze Reschke rozwijal dzialalnosc w korzystnym, sprzyjajacym jego idei czasie, kiedy wszystko sie zatrzeslo, swiat wypadl z wiazan i nic juz nie uchodzilo za pewne: on jednak mogl byc pewny swojej Aleksandry. Wystepuja juz nie jako wdowiec i wdowa, lecz jako para. Widze, jak sugestywnie uosabiaja swoja idee: na przyjeciu w ratuszu albo na zaproszenie biskupa z siedziba w Oliwie, na honorowych miejscach w Operze Baltyckiej, podczas panelowych dyskusji na temat "Odwagi do pojednania" czy we dwojke posrod tlumu, kiedy Chatterjee na terenie stoczni podejmowal gosci piwem i pieczona kielbasa z okazji otwarcia czwartej hali montazowej. Cokolwiek bylo w programie, nasza para brala w tym udzial: stajac ramie w ramie i w razie potrzeby udzielajac sobie wsparcia; bo na najblizsze posiedzenie, ktore mialo odbyc sie w poczatku kwietnia, zapowiedziana byla walka. Poniewaz na Jerzym Wroblu, ktory wciaz grzebal w przeszlosci, i na Stefanie Bieronskim, dla ktorego liczyly sie tylko sute datki na sklepienie jego kosciola parafialnego, nie bardzo mozna bylo polegac i w rachube wchodzila co najwyzej pomoc ze strony Erny Brakup - jesliby nie zasnela posrod gadaniny - posiedzenie przebieglo tak, jak nie powinno bylo przebiec. "Akcja Przenosiny" powrocila w postaci na nowo sformulowanego wniosku. Sporzadzil go Vielbrand. Ostrzyzony na jeza, w okularach bez oprawki, energicznie, rzeczowo przemawial jak general na krotko przed bitwa. Przedsiebiorca sredniego szczebla wykorzystal wedlug swego uznania niedawny wyklad profesora i czesto wspominane barokowe szkieleciarnie wzial za wzor nowych planow, tak ze przenosiny smiertelnych resztek wydawaly sie czyms praktycznym i juz ani troche nie gorszacym. Zaproponowano wspolne groby o dajacej sie ogarnac wielkosci i kamienie pamiatkowe w formie plyt nagrobnych. Powiedzial: - To oszczedzajace miejsca przedsiewziecie wymaga absolutnie godnej oprawy. Tak to pilnosc badawcza profesora stala sie woda na mlyn Vielbranda. Slodka nuda uwiodla Bieronskiego. Wrobel wyruszyl na poszukiwanie sladow. Brakup w kapeluszu spala. A Reschke przyznaje: "On pobil mnie moimi wlasnymi slowami. To ja, lekkomyslnie ja dostarczylem mu argumentow za jego obrzydliwa akcja przenosin. On, ten zawsze poprawny rzecznik nie skrywanych interesow, zamknal mi usta. Nawet wyrazony w obu jezykach protest Aleksandry, zakonczony pieknym zdaniem: >>Do przenosin dojdzie tylko po moim trupie!<<, przeszedl jak slowa rzucane na wiatr - nie, niezupelnie tak: zbudzila sie Erna Brakup. Dobierajac slowa w sposob sobie wlasciwy zrobila nawet wrazenie. Kaznodziei w radcy konsystorialnym Karau wydawalo sie, ze slyszy mowiace jezyki. Bieronski i Wrobel jak wywolani po nazwisku, pani Dettlaff zaszokowana i Vielbrand oslupialy..." Brakup mowila na stojaco, w kapeluszu, w swoich odwiecznych kapcach: "Jezle tutaj, moje pansztwo, szczatki przenoszycz sa bandze, to baldik dla prawdziwych umarlakow miejsca ni sztarczy. I kto odkopie wszystkie Niemce, co pomarly, kiej wojna sa konczyla, i glajch po wojnie? Zaden diabel ni wie, gdzie leza te, co ich dopadlo w ucieczce. I kto za to wszysztko bandze placzycz? Najn! To ni je szprawiedliwoszcz. Tylko jakes bogaty Niemiec, bandzesz miecz przenoszyny. A Polak jesz na tym interes zrobi. Ale jakes golec, lubo Niemiec, mozesz se lezecz wajter, gdzie cie zakopaly, damalik w zlych czasach, kiej ni belo tez szprawiedliwoszczy. Najn! To ja do tego nie przyloze reki. To mnie mozeta pochowacz gdzie indziej. Chocby na pusztyni u Arabow, gdzie tylko co jesz bela wojna. Ale przedtem, moje pansztwo, to ja, powiadam, odejde z rady!" Jesli pominac protest zarzadzajacej pary, to jedyny glos przeciw nalezalo zawdzieczac Ernie Brakup. Wrobel i Bieronski wstrzymali sie. Trzema niemieckimi glosami i glosem Marczaka sprawa bylaby przesadzona, gdyby stara grozac ustapieniem nie doprowadzila do odroczenia decyzji. Nastepne posiedzenie mialo odbyc sie za dwa tygodnie, czas naglil. Vielbrand, ktory zaczal dzialac nie powiadamiajac zarzadzajacej pary. mowil o 37 tysiacach wnioskow o przenosiny przy oplacie podstawowej podniesionej do wysokosci ni mniej, ni wiecej tylko 2000 marek niemieckich. Latwo bylo liczyc wicedyrektorowi Narodowego Banku Polskiego. Oddzial w Gdansku. Nalezy zdac sprawe z wyjazdow, ktore nie tylko Reschkego i Piatkowska, lecz takze Chatterjee skierowaly w przeciwlegle strony, przy czym Bengalczyk podrozowal wedlug przygotowanego planu, natomiast nasza para wyruszyla w pospiechu, jak gdyby trzeba bylo wykorzystac dni, jakie pozostaly do nastepnego posiedzenia rady nadzorczej. Celem podrozy Reschkego byla Lubeka, wyprawa Piatkowskiej do Wilna przesunela sie o pare dni, poniewaz zaproszenie nadeszlo z opoznieniem, Chatterjee objezdzal wieksza liczbe duzych miast. Kazdy sie spieszyl i ruszyl w droge z niewielkim bagazem. Reschke pojechal samochodem, Piatkowska skorzystala z pociagu, a Chatterjee, no coz, polecial samolotem. Choc trudno dopatrzyc sie zwiazku miedzy zamiarami pary a planami producenta riksz, wszystkim osobom jedno bylo wspolne: podazaly sladem swych idei, czy to aby je ratowac, czy to aby dodac im skrzydel. Europejska podroz S. Ch. Chatterjee sluzyla zakladaniu i rozbudowywaniu filii; Piatkowska chciala podjac ostatnia probe utworzenia polskiego cmentarza w Wilnie; a zamiarem Reschkego bylo powstrzymanie "Akcji Przenosiny". Przedsiebiorcy towarzyszylo dwoch z szesciu kuzynow. O ile Chatterjee chcial swoja koncepcja komunikacji dopomoc wszystkim duzym miastom zapchanym zmotoryzowana blacha, przesyconym spalinami i ogluszonym halasem, gwarantujac od zaraz dostawe na razie jeszcze ograniczonej liczby fabrycznie nowych riksz rowerowych, o tyle Piatkowska szermowala obietnica finansowych swiadczen, majaca pokrycie w jednej trzeciej majatku Towarzystwa Cmentarnego; tylko Reschke nic nie mial w reku protestujac w Lubece przeciwko, jak mowil, "niegodnej czlowieka Akcji Przenosin". Jesli wzielo sie pod uwage sytuacje komunikacyjna zachodnio- i poludniowoeuropejskich metropolii, to sukces Chatterjee byl zaprogramowany: kompetentni politycy skwapliwie podchwycili jego koncepcje udzielajac koncesji na wprowadzenie riksz na srodmiejskie szlaki w Amsterdamie i Kopenhadze od razu, w Paryzu i Rzymie po pewnym zwlekaniu, w Londynie z ograniczeniami, a w Atenach dopiero po wyswiadczonych uprzejmosciach. Na Litwie ostatnie referendum i glosny sprzeciw mniejszosci - nieliczni Bialorusini i Ukraincy, liczni Rosjanie i Polacy, ktorym niepodleglosc, jakiej domaga sie wiekszosc, dawala zbyt male gwarancje - nie stwarzaly dobrego klimatu dla zyczen Aleksandry: co prawda oferte finansowa uznano za necaca, ale nie chciano przyrzec utworzenia cmentarza dla obywateli polskich, obojetne, skad sie wywodzacych. Powiedziano: "Najpierw musimy sie uwolnic spod dominacji Kremla!" W Lubece wysluchano trosk i skarg Reschkego. Panowie i panie ze Zwiazku, w tym pani Dettlaff, nie widzieli mozliwosci przyjscia mu z pomoca, poniewaz zadeklarowanej gotowosci tak wielu ziomkow do przeniesienia szczatkow swych krewnych na Cmentarz Pojednania w Gdansku nie mozna przekreslic zadna uchwala. Sprawa nabrala juz biegu, powiedziano. Jesli teraz powiem: milo mi widziec, jak Reschke wraca z pustymi rekami -jego idea od poczatku wydawala mi sie podejrzana - to z drugiej strony zal mi Aleksandry: nie chciala mowic o swej porazce za granica, nawet jej wentyl - uraganie na Rosjan - pozostawal na razie zamkniety. Tylko Chatterjee mogl na nastepnym spotkaniu - przy grobie Klawittera - wyliczac postepy, ktore Reschke nazwal "zapierajacymi dech w piersiach". Profesor, poznajacy zawczasu smak kazdego nieszczescia, slepo wierzyl Bengalczykowi; i natychmiast staje mi przed oczyma obraz, w ktorym nowiusienka riksza rowerowa z kumakiem jako pasazerem toczy sie w kierunku przyszlosci... Nie wiem, jak Aleksander i Aleksandra pocieszali sie nawzajem. Ich milosc wytrzymywala wiele. Nie tylko czeste usciski, rowniez czule slowa mogly byc pomocne. W dzienniku jest napisane: "Z poczatku byla jakby zapieczetowana, niezdolna nawet do lez. Pozniej kilkakrotny okrzyk: >>Przekleta polityka wszystko psuje!<< troche jej ulzyl. Ale wczoraj Aleksandra napedzila mi stracha. Zlapala butelke, ona, ktora co najwyzej saczy likier z malenkich kieliszeczkow, wlewala w siebie wodke wyborowa szklankami i spietrzala swoje przeklenstwa w kaskady slow, ktorych nie chce przytaczac. W kazdym razie dostawali za swoje na zmiane Litwini, Rosjanie i Polacy. Gwoli sprawiedliwosci zaczalem potem, nie muszac siegac po butelke z wodka, przeklinac nas, Niemcow. Z ponadnarodowa ocena Aleksandry: >>Niczego nie nauczyli sie z przeszlosci, mnoza stare bledy<<, moglem sie tylko zgodzic. Przeszla nam ostatnio ochota na ogladanie dalszych terenow cmentarnych, jakkolwiek Wrobel bardzo nalega. Wrecz boje sie, ze Jerzy w swojej nadgorliwosci wystara sie o miejsce na przenosiny; sam Cmentarz Pojednania nie sprostalby gwaltownemu naplywowi smiertelnych szczatkow". Stoczni natomiast wyprawa objazdowa Chatterjee wyszla na dobre. Produkcja riksz objela w posiadanie dalsze hale montazowe. Niebawem grozba zapasci zmusila wszystkie europejskie metropolie -a pozniej srednie i male miasta - do bezsamochodowego ruchu. Wytwarzany w warsztatach Chatterjee trojdzwieczny dzwonek rozbrzmiewal w wielu miejscach melodyjnym koncertem, ktory, jak pisze Reschke, "na moje polecenie wzorowal sie na podzwanianiu kumakow. Od tej pory to podzwanianie ze swym pieknym smutkiem wyparlo agresywne ciagle trabienie, przynajmniej z obrebu srodmiescia". Wszystko to przysparzalo miejsc pracy i ozywialo marniejaca stocznie, ktorej swiatowy niegdys rozglos opieral sie na pojeciu "solidarnosci". Dla Chatterjee rzecza samo przez sie zrozumiala bylo nazwanie modelu rikszy, ktory stal sie pozniej szlagierem eksportowym, imieniem, z biegiem czasu, historycznego juz ruchu robotniczego: riksza rowerowa "Solidarnosc" weszla do seryjnej produkcji i miala, poza Europa, pokryc zapotrzebowanie afrykanskich, azjatyckich i poludniowoamerykanskich miast. Takze ten model poruszal sie ze smutno pieknym kumaczym podzwanianiem. Ale zanim do tego doszlo, Chatterjee musial sciagnac dalszych bengalskich kuzynow, miedzy nimi znow marwarich. Bylo ich co najmniej tuzin, a wnosili poza energia zmysl do interesow; Polska dostarczala sily roboczej. Wedlug notatek mojego szkolnego kolegi, ktore czesto teraz wyprzedzaja czas, prezydent Polski polecal swoje nazwisko, kiedy prosperujacy zaklad produkcyjny, wciaz jeszcze tradycyjnie zwany stocznia, domagal sie dzwiecznego przemianowania. Reschke pisze: "Cala zaloga wytworni riksz odrzucila te oferte". Totez na krotko przed koncem tysiaclecia mialo dojsc - "poniewaz Chatterjee umial sie powsciagac" - do tego, ze stocznie Schichaua, a potem Lenina nazwano imieniem legendarnego bengalskiego bohatera narodowego Subhasa Chandry Bose; postaci - z mojego punktu widzenia - bardziej dwuznacznej niz przykladowej. Ale to juz jest inna historia. Pozostaje mi doniesc, ze .Akcja Przenosiny" ruszyla, zanim odbylo sie nastepne posiedzenie rady nadzorczej. Jerzy Wrobel, ten zawsze pomocny, uprzedzajaco grzeczny, gorliwy, nadgorliwy czlowiek, wypatrzyl odpowiedni teren. Rozlegle polacie parku po drugiej stronie Wielkiej Alei dawaly lokalizacyjne mozliwosci. Po obu stronach sowieckiego czolgu - ktory jako pomnik ku czci stoi - jak dlugo jeszcze? - tam, gdzie za szkolnych czasow Reschkego i moich znajdowala sie popularna kawiarnia "Cztery Pory Roku", Wrobel odmierzal krokami powierzchnie, na ktore Towarzystwo Cmentarne moglo zawrzec umowy o dzierzawe i uzytkowanie. Dawniej przylegal do nich, zaraz za parkiem Steffensa, cmentarz Marii Panny: trzy i pol hektara pod lipami, jesionami, brzozami i klonami a nawet pojedynczymi wierzbami placzacymi, ktore stoja nadal. Nagrobki usunieto juz w koncu lat czterdziestych i z lezacego na tylach dworca towarowego wyekspediowano w celu dalszego wykorzystania do Warszawy. Na osmiu hektarach, wysuniete przed wszystkie tory kolejowe, domy robotnicze z czasow cesarza i Schichaua oraz stocznie z dzwigami i dokami, rozposcieraly sie zjednoczone cmentarze Swietego Jana, Swietego Bartlomieja, Swietych Piotra i Pawla i cmentarz menonitow. Dopiero potem ciagnal sie teren zabudowany barakami: dawna Laka Majowa; za moich czasow zdatna na defilady przed trybunami, okrzyki "Sieg heil!", muzyke marszowa, komendy i przemowy gauleiterow. I tutaj, troche w bok od Wielkiej Alei, zaraz za ocalalym budynkiem gospodarczym kawiarni "Cztery Pory Roku", w dwoch wspolnych grobach pogrzebano pierwsze transporty smiertelnych szczatkow: za kazdym razem w stu prostych drewnianych mini-pojemnikach. Nie bylo przy tym ani Reschkego w czarnym kamgarnowym garniturze, ani Piatkowskiej w kapeluszu z szerokim rondem, ale przyszlo wielu czlonkow rodzin. Poniewaz nad grobami przemawiano krotko i z umiarem, polska opinia publiczna nie zgorszyla sie tym niemieckojezycznym zbiegowiskiem, zwlaszcza ze cizba po wtornych pochowkach rozchodzila sie szybko i podazala do zwyklych turystycznych zajec. Naszej parze, postawionej wobec faktow dokonanych, pozostalo tylko przyjac do wiadomosci dokonane przenosiny, wszelako nie bez protestu. Mam przed soba cos z jej gryzmolowatym i jego wykaligrafowanym podpisem, co przelala na papier ich wspolna bezsilnosc: "Spadla na nas hanba! Jesli dotychczas dobrowolnie i za zycia podejmowalo sie decyzje, czy chce sie spoczac w rodzinnej ziemi, to odtad ma sie rozporzadzac zmarlymi. Gore wzial brak szacunku skrzyzowany z zadza zysku. Na porzadku dziennym coraz wiecej jest niemieckich roszczen. Zwalczajcie to w zarodku!" Wprawdzie z tekstu tej noty protestacyjnej przemawia bardziej Aleksander niz Aleksandra, ale to ona postawila na swoim, to jej zdanie: "Jesli wszystko nie zostanie zaprotokolowane, to ja z miejsca ustepuje!" - zostalo przez Reschkego zanotowane. O replikach nie ma ani slowa. Bieronski i Wrobel milczeli. Za to jedna jedyna linijka informuje o ustapieniu Erny Brakup. Nie nastapilo to bez slowa. Podobno walila piescia w stol obrad, raz za razem. Mowila przy tym donosnie: "To je wielkie szwajneraj! Widzialam ja, jak sztawialy te szkrzynki, no, takie, jak dawniej bely szkrzynki z margaryna, sztawialy rzadkiem i jedna na drugiej. Porzadniutko, jak pod sznurek. Bo ordnung mus sajn, jak mowia Niemce. Ale ja to juz ni chce bycz Niemka, predzej chce bycz Polaczka, co to i tak jesztem katoliczka. I wszysztko za pieniundze! Najn! Za taki gelt to ja sa ni szprzedam. A z rady zaro odchodze. Tfu, do diabla!" Reschke i ja, ja i Reschke. "My dwaj jako pomocniczy artylerzysci", pisze on, "w superbaterii osiemdziesiatek osemek Brzezno/Jelitkowo..." W Brzeznie juz wtedy mieszkala Erna Brakup. Potem znalazla sie wsrod ledwie szesciuset Niemcow, jacy pozostali w Gdansku i okolicach. Moze takich, co mieli sie za Niemcow, zebralo sie ledwie pieciuset, a pozniej stale ich przybywalo. Kiedy setki tysiecy pakowaly manatki, oni przez przypadek badz z przemoznej zasiedzialosci nie ruszyli sie z miejsca albo tez przegapili okazje powedrowania na Zachod: w resztkach domow pomiedzy dymiacymi przez cale tygodnie ruinami srodmiescia albo w dzielnicach biedakow na przedmiesciach, gdzie nikt im nie kwestionowal sutereny czy klitki na poddaszu. Erna Brakup byla z koncem wojny czterdziestoletnia wdowa; jej troje dzieci zmarlo na tyfus w roku zarazy 1946. Szybko przyswoila sobie niezbedne minimum polszczyzny i utrzymywala swoja izbe w uzdrowiskowo-rybackiej wiosce Brzezno jak bunkier, kiedy z prawej i lewej strony jej chaty wyrosly pudelkowate nowe bloki. Dopoki stal grozacy zawaleniem dom zdrojowy, zatrudniala sie jako kelnerka, pozniej znalazla prace w sklepie spozywczym. Od polowy lat szescdziesiatych dorabiala do emerytury chodzeniem na posylki, staniem w kolejce pod rzeznikiem i podobnymi uslugami. Tylko z takimi jak ona albo kiedy przychodzili turysci i pytali, gdzie sie podzialo molo i zaklad kapielowy, poslugiwala sie coraz osobliwsza odmiana ojczystej mowy. Kiedy po zwrocie, jaki dokonal sie w Europie Wschodniej, wszystkim pozostalym w Polsce Niemcom pozwolono, zrazu z ociaganiem, utworzyc wlasne stowarzyszenie, Erna Brakup nie poprzestala na biernym uczestnictwie. Wywalczyla przy Jaskowej Dolinie sale zebran dla okolo trzystu zorganizowanych, ktorzy starzy juz i bezuzyteczni nie wiedzieli, co to sie z nimi nagle stalo. Teraz wolno im bylo nawet spiewac: Radosc w lesie..., U studni przed brama... albo w srodku zimy: Nadszedl maj... W taki to sposob Erna Brakup uzyskala miejsce i glos w radzie nadzorczej Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego. Diety za posiedzenia stanowily teraz dodatek do jej emerytury, i to zasluzony: dzieki jej staraniom ludziom od dawna tu zasiedzialym zapewniono miejsce na Cmentarzu Pojednania za niewielka, wniesiona w zlotowkach oplata. To ona, wyduszajac srodki z konta datkow, starala sie tez o spiewniki, ilustrowane czasopisma, katalogi Quelle i dalsze produkty na wysoki polysk. Jej glosu, kiedy obradowala rada, nie sposob bylo nie doslyszec. "Czlonkowie rady", pisze Reschke, "czesto rzucaja sobie spojrzenia, skoro tylko glos zabiera Erna Brakup". Na zredukowana niemieckosc starej kobiety z irytacja i odraza reagowala podobno pani Johanna Dettlaff, "jak gdyby w Lubece jej uciekinierski bagaz, gdanska hanzeatycka pycha, ulegl podwojeniu". O Vielbrandzie mozna przeczytac: "Ten holdujacy zwiezlosci przedsiebiorca probowal poczatkowo kanalizowac potok wymowy Brakup i w konsekwencji odczul jej gniew: >>Tero gadam ja!<<" Radca konsystorialny Karau uwazal ja za ekscentryczke. Po drugiej stronie stolu obrad przygladano sie i przysluchiwano Ernie Brakup rowniez nie bez uprzedzen. Jej istnienie przypominalo Polakom o krzywdzie, ktorej nie mozna bylo, jak to sie zazwyczaj dzialo, zwalic na Rosjan. Marczak i Bieronski milczeli zaklopotani, kiedy stara wygadywala, "jak elendik tu po wojnie belo". Tylko Jerzy Wrobel niefrasobliwie i czasem z bukietem kwiatow jak kochanek demonstrowal wobec starej kobiety swa zadze wiedzy. Jej mamrotanie bylo dla niego zrodlana woda. Chciwy szczegolow sluchal, jak wygladalo Brzezno przed zniszczeniem przez stawiane gdzie popadnie nowe bloki, ktorzy rybacy i po ile sprzedawali swoj polow z wlokow dennych i jakie kawalki mozna bylo uslyszec na popoludniowym koncercie z muszli orkiestrowej w ogrodzie zdrojowym; bo Brakup wiedziala, kto mieszkal w pozostalych chatach rybackich i w kamienicach o sypiacych sie fasadach w poblizu przystanku tramwajowego, ile kosztowaly swiezo zlowione fladry, jak nazywali sie kapielowi. Opowiadala o splywie kry na zamarznietym Baltyku. "Takich zim to tero juz ni ma!" I gwizdala albo spiewala Wroblowi potpourri, melodie z "Carewicza" i "Pani Luny". Wraz z Jerzym Wroblem rowniez Aleksandra Piatkowska interesowala sie przebrzmiala przeszloscia swojego miasta, ktorego dzieje od sredniowiecza po barok pozlotniczce drewnianych rzezb glownych oltarzy byly znane az po udrapowane faldy ekstatycznych swietych; ale tego, jakie domy towarowe staly w dzisiejszym Wrzeszczu i jakie filmy z Asta Nie-lsen czy Harrym Pielem, z Zarah Leander czy Hansem Albersem byly od kiedy pokazywane w dwoch kinach przedmiescia, dowiadywala sie od Brakup. Do swego Aleksandra powiedziala: - To byla przedtem luka. Teraz wiem, gdzie wznosil sie dom towarowy Sternfelda i jakie tanie byly tam ladne rzeczy. - Ale korzysci ze zrodla Brakup, korzysci dla Towarzystwa Cmentarnego wyciagal jedynie Jerzy Wrobel. Musiala to byc polowa marca, kiedy przyjaciel zaprosil pare, jak pisze Reschke, na ekspresowy objazd polskim fiatem terenow polikwidowanych cmentarzy. Przyjeli zaproszenie bardzo niechetnie; oboje od rozpoczecia "Akcji Przenosiny" stracili serce do swojej idei. Najpierw Jerzy zawiozl pare do Oruni, na robotnicze przedmiescie, ktorego dawny cmentarz jest uzytkowany jako park, malo przydatny dla Towarzystwa, poniewaz usytuowany pomiedzy torami kolejowymi. Potem pojechali na Siedlce, gdzie tylko nieliczne fragmenty nagrobkow przypominaja o rowniez zamienionym na park cmentarzu Swietej Barbary: glowna aleja i cztery aleje poprzeczne na wznoszacym sie terenie wysadzane lipami, do tego kasztany, pojedyncze klony, kepa brzoz na tle resztek cmentarnego ogrodzenia, latanego zasiekami z podkladow kolejowych. Potem w gornej czesci Siedlec wspinali sie zaroslym dziko zboczem: "Nad dolna trzecia czescia zniwelowanego dopiero w polowie lat siedemdziesiatych cmentarza Swietego Jozefa biegnie platanina rur przewodow cieplowniczych, ktore wija sie zygzakowato do pobliskich nowych osiedli". Dotarli od tylu do Biskupiej Gorki. Podazajac za Wroblem przedzierali sie - Aleksandra w zbyt lekkich miejskich pantoflach - przez kilka skasowanych, poroslych dzika roslinnoscia cmentarzy, na ktorych bez ustanku wszystko objasniajacy przyjaciel odslanial im zwalone, popekane albo jeszcze cale nagrobki. Takie nazwiska jak Auguste Wiegandt i Emma Czapp z domu Rodler, ledwie przesylabizowane, byly wymazywane przez inne. Na zolto-brazowo nakrapianym granicie wykute bylo jak wiadomosc nie wiadomo dla kogo przeznaczona nazwisko niejakiego Paula Stellmachera, ktorego zycie trwalo od roku 1884 do 1941. I potem dopiero Jerzy Wrobel zaprowadzil ich tam, gdzie opodal osiedla Stolzenberg lezacego na tylnym garbie Biskupiej Gorki, nazywanym przez Polakow Chelmem, teren parku przechodzi w gesty las i wznosi sie stromo az do zalosnych resztek starego cmentarza zydowskiego, z ktorego skraju mozna bardziej wyczuc niz zobaczyc ciagnace sie u stop gory miasto. Wraz z Reschkem wdrapuje sie pod gore. Juz w trakcie wspinaczki granit uzyty niewlasciwie jako prog wyjawia nazwisko Silberstein. Duze, zwalone w tyl kamienie nagrobne, ktorych hebrajskie i niemieckie inskrypcje sa omszale, leza porosle zielskiem, tylko Wrobel wie gdzie. Zgadzam sie z Reschkem, ze te kamienie zostaly zwalone "juz za naszych czasow". Wrobel nie oponuje. A Aleksandra powiada: "Ale mysmy ich nie postawili i nie doprowadzili do porzadku". Stare nagrobki, ktore oznajmiaja: Abraham Rollgerber urodzil sie w 1766. Alexander Deutschland zyl od 1799 do 1870. Trzeba by wydrapac mech z wyrytych napisow, zeby uslyszec wiecej. Reschke mowi o hanbie, Piatkowska o podwojnej hanbie. Wiem, ze gdanska gmina zydowska byla po roku 1937 zmuszona sprzedac ten i inne cmentarze Wolnemu Miastu, aby sfinansowac emigracje czlonkow gminy do Palestyny. Reschke i ja mielismy wtedy dziesiec, jedenascie lat. Moglibysmy byli pytac jak dzieci, dowiedziec sie wczesnie... Tylko jesli zatkac uszy, jest to ciche miejsce. Z boku, na pustym cokole, dwoch chlopakow ze sluchawkami w uszach. Pozostalo bardzo niewiele zwalonych kamieni. Zawsze pozostaja kamienie, o ktorych powiada sie, ze moglyby mowic... Domyslam sie, w jakim nastroju byla para, kiedy wszyscy siedzieli znow w polskim nacie. - "Prawie sie nie odzywalismy" - jednakze oboje bez slowa godzili sie na to, ze Wrobel mijajac cmentarz Salwator i kosciol menonitow, ktory jest dzisiaj sala modlow i chrztow wspolnoty zielonoswiatkowcow, wiozl ich na dawny cmentarz Marii Panny; jego teren sasiaduje z kompleksem wieziennym Strzelnica, ktory wciaz jeszcze nadaje sie na wiezienie. Aleksandra powiedziala: - W grudniu siedemdziesiatego, jak byl strajk, tutaj zamykali robotnikow Nie chciala juz ogladac cmentarzy. Jej zbyt lekkie pantofle nie nadaja sie do chodzenia po jeszcze jednym cmentarnym terenie. Wszystko to zmeczylo ja i wpedzilo w smutek. - Musze troche posiedziec i ochlonac. Nie odwiedzili wiec grobu Klawitterow, tylko pobliski kosciol Bozego Ciala, ktory od konca czternastego wieku byl kosciolem szpitalnym i - dawniej rzymsko-katolicki - od konca wojny stoi otworem dla polskiej mniejszosci starokatolickiej. Jerzy w jednym z dawnych budynkow szpitala odszukal ksiedza, ktory uprzejmie nam otworzyl i miedzy koscielnymi lawkami oznajmil, jak daleki jest papiezowi Jako chrzescijanin nie chce byc poddany jego nieomylnosci. Jasny, niemal przytulny kosciol. W dobrym stanie utrzymane wszystkie posadzkowe plyty nagrobne, ktore w polowie lat osiemdziesiatych zostaly przeniesione z podluznej nawy do lewego bocznego skrzydla prezbiterium. Aleksandra usiadla w lawce". Opuszczam dygresje szkolnego kolegi na temat podwojnego grobu braci Mackensenow i duzej porfirowej plyty ze skaczacym jeleniem posrodku, ktory pozwala snuc interpretacje; podobnie nie ma co zajmowac sie jego notatkami o runicznym znaku domowym patrycjusza Georga Brothagena i cytatami z pracy doktorskiej. Wszystko to tylko odwracac uwage, chce mi przeszkodzic w przejsciu do rzeczy. Kiedy Reschke, wobec przemieszczonych plyt posadzkowych, zapytal o szczatki przeniesionych zmarlych. Ksiadz zaproponowal im zwiedzenie krypty pod lewym rzedem lawek. Z pomoca lezacego w pogotowiu bosaka Wrobel uniosl dwie deski z drewnianej podlogi. Poniewaz Aleksandra chciala znow slyszec i widziec, Reschke przecisnal sie za nia przez luke. Ksiadz zostal na gorze. Jerzy od razu znalazl wylacznik swiatla. Chlodne, suche powietrze, brak uchwytnego zapachu. W dole pod murowanym sklepieniem otwieralo sie pomieszczenie, nie szersze od nawy kosciola. Staly w nim spietrzone trumny: po lewej pod sklepieniem, na wprost schodow i u naszych stop tylko do polowy wysokosci krypty. Stalismy ciasno, nie majac odwagi zapuscic sie w waskie przejscie. Na kazdej trumnie grubo nabazgrana liczba. Numery wymieszane bez skladu. Jednakze niesystematyczne spietrzenie pewnie odpowiadalo liczbie okolo trzydziestu przemieszczonych posadzkowych plyt nagrobnych..." Aleksandra dopytywala sie: - Czy tam w srodku jeszcze ktos jest? Wrobel byl pewien, ze trumny sa zajete; a Reschke stwierdzil, ze musi tu chodzic o Brothagena, braci Mackensenow, patrycjuszy Moewesa i Schmida, ponadto o Gralatha. -Nie mozna otworzyc tej tutaj? -Czy to konieczne? -No, jak juz tu jestesmy... -Nie wiem... -Tylko troszeczke... I Wrobel podniosl wieko stojacej najblizej nich - nogami do przodu - trumny, tak ze tworzylo ono kat mniej wiecej czterdziestu pieciu stopni, po czym Reschke, choc tym razem nie bylo to zyczenie Aleksandry, sam, z wlasnej inicjatywy, "poniewaz trzeba to bylo udokumentowac", sfotografowal wnetrze trumny pod uchylonym wiekiem, kilka razy, z przerwami, jakich wymagalo swiatlo blyskowe. Po prostu tak: wieko w gore, pstryk, pstryk, wieko w dol. Jerzy Wrobel glosno oddychal unoszac wieko trumny. -Prosze jeszcze troche wyzej. Mam przed soba dwa zdjecia, kolorowe, scisle mowiac: brazowawo szare. Oba pokazuja pod lekko odmiennym katem jedna i te sama mumie w rozsypujacej sie, niegdys bialej, teraz poplamionej plesnia smiertelnej koszuli, ktora trzyma zlozone dlonie, prawa na lewej, gdzies na wysokosci przyrodzenia. Sa to meskie, dlugopalce dlonie, a ich kosci, w przeciwienstwie do glowy, z ktorej pozostala tylko czaszka, utrzymuje razem skora, widoczna az po faldy rekawow smiertelnej koszuli; zachowaly sie nawet trzy paznokcie prawej, lezacej na wierzchu reki. Ani pierscienia, ani rozanca, tylko na wszystkim pyl barwy piasku. Stwardniala niczym piaskowiec poduszka unosi czaszke, ktorej broda uciska kryze koszuli. W kolorze cielistym sfotografowana jest dlon Wrobla, prawa, jak wespol z lewa, ktorej na zdjeciu nie widac, podnosi w nogach wieko trumny. Wydaje mi sie, ze w prawej krawedzi trumny dostrzegam dwa recznie kute gwozdzie trumienne, ktore juz niczego nie trzymaly; pasowalyby do kolekcji Reschkego. Naturalnie wazne bylo dla niego uwiecznienie w dzienniku "ujmujacego piekna zmumifikowanego mezczyzny", jego lekko przechylonej w bok czaszki, wciaz jeszcze obfitych fald smiertelnej koszuli az po zakryte stopy. "Jestem wdzieczny Aleksandrze", pisze, "ze dane mi bylo spojrzec na trwajacy dobre dwiescie lat spokoj, jesli przeniesienie z koscielnej nawy do krypty uznac za krotkotrwale tylko zaklocenie". Stwierdziwszy, ze tego spokoju nie da sie zwiekszyc i ze jest on zastrzezony jedynie dla smierci, Reschke wysuwa przypuszczenie, ze stal wobec smiertelnych szczatkow burmistrza Daniela Gralatha, ktory zmarl w roku 1767 i zasluzyl sie wysadzeniem drzewami Wielkiej Alei. "Mumii patrycjusza wlasciwa byla pewna godnosc. Gralath nalezal do fundatorow organow dla kosciola Bozego Ciala, z ktorych wszelako zachowal sie tylko odrestaurowany prospekt. Organy, jak nam poskarzyl sie starokatolicki ksiadz, zaraz po zakonczeniu wojny zostaly wywiezione do Bytowa". Potem jest napisane, ze zejscie do krypty i widok zmumifikowanego mezczyzny rozniecily ich juz przygasly zapal i zachecily, by na przekor wszelkim przeciwnosciom dzialac dalej. Przed klasycystycznie rozczlonkowanym portalem kosciola Aleksandra podobno znow sie smiala: - Juz mi jest lepiej i znowu wiem, ze idea jest sluszna. Tylko przenosiny sa bledem, bo przenosiny zaklocaja spokoj zmarlych. A potem ustapila Erna Brakup. Wedlug mojej woli dopiero teraz ustepuje ona naprawde, powiadomiwszy uprzednio o swojej decyzji rade nadzorcza Towarzystwa Cmentarnego. Wraz z ostatnim slowem zaczela wkladac swoje kapce, ktore zazwyczaj nosila od jesieni do kwietnia, ale w przegrzanej sali posiedzen hotelu chetnie sciagala, wkladala wiec lewy, potem prawy, nie bez postekiwania, ale poza tym w milczeniu. Caly stol patrzyl, jak sie obuwala. I oto juz w kapcach ruszyla tylem, krok za krokiem, do drzwi. Pietami do przodu sunela raz za razem nie odrywajac stop od podlogi. Dla utrzymania rownowagi uniosla obie rece lekko w bok. Tak szla i ani na jeden kapcowy krok nie spuszczala z oka niekompletnej juz rady nadzorczej. Tak mialo sie wryc w pamiec to, co ich spotkalo; i wszyscy widzieli i slyszeli, czlap, czlap, jak Erna Brakup odsuwala sie, nieublaganie. Tak, w kapcach, ktore niekiedy sciagala, w garnkowatym kapeluszu, ktorego nie zdejmowala nigdy, wycofywala sie jakby wymierzajac kare. I Wrobel jak tez Aleksander i Aleksandra pewnie czuli sie ukarani, kiedy Brakup trafila do drzwi, otworzyla je tylem i - rzuciwszy z korytarza ostatnie spojrzenie - zatrzasnela. Reschke pisze: "Wszyscy dlugo milczeli. Na pewno milczelibysmy jeszcze dluzej, gdyby Vielbrand nie zawolal: >>Do rzeczy!<<" Gdybym i ja chcial plynnie kontynuowac moja relacje, stwierdzajac, ze pozostali czlonkowie rady przeszli do rzeczy, zbyt predko podazylbym za suchym przebiegiem tego, co jest akcja. Ale nic z tego. Nie moge tak szybko rozstac sie z Erna Brakup. Procz sprawozdania z dzialalnosci - to do jego niezwlocznego przedlozenia wzywal Vielbrand - dostarczono mi fotokopie odrecznego listu napisanego lekko drzaca dlonia przez stara kobiete w dniu jej pamietnego ustapienia owa pochodna pisma Sutterlina, ktora w szkolnych czasach wbijano z powodzeniem do glowy rowniez Reschkemu i mnie i ktorej po zakonczeniu wojny, dzieki demokratycznej reedukacji, pozbylismy sie wraz z innymi zlymi nawykami. Czytam pisane spiczastymi, kanciastymi i brzuchatymi literami slowa, nie wyzbyte jednak calkowicie intonacji Brakup: "Wielce szanowna Rado! Jak do dymiszji podacz sa muszalam i zdenerwowana belam, to naturalnie ganc zapomnialam, co to ja jesz Pansztwu powiedziecz musze. Imer belam szczerze za niemieckim frydhofem. Bo Niemce powinny lezecz z Niemcami, a Polaki z Polakami. Ale to, co sa tero robi, to ni po ludzku sa robi. To czlowieka pomija, jak czesto belo. Przed wojna, we wojne i po wojnie. Wiem, bom to sama przezyla. Ale jak frydhof, co taki piekny sa zrobil, prawie jak dawniej, ni dla czlowieka ma bycz, tylko dla geszeftow, to ja ni chce tam lezecz, jak przyjdzie pora. To mowie Pansztwu wszysztkim, ale bezonders Panu Wroblowi, co z koszczami dobry je czlowiek, z calego serca Erna Brakup z domu Formella". Byc moze to ten list sklonil urzednika zarzadu miejskiego do zlozenia dymisji przy najblizszej okazji - a ta nadarzyla sie w polowie kwietnia. Dopoki jednak trwa biezace posiedzenie, bedzie on z ksiedzem z kosciola Swietego Piotra i nasza para, a rowniez z Karauem zywil nadzieje, ze Brakup po krotkich dasach niedlugo do nich wroci w garnkowatym kapeluszu i swoich kapcach. W kazdym razie na wezwanie Vielbranda przeszlo sie zaraz do rzeczy. Podpisane przez Reschkego i Piatkowska sprawozdanie z dzialalnosci wyliczalo sukcesy i wyrazalo watpliwosci. Jako fakty pomyslne podawalo zalozenie towarzystw cmentarnych i otwarcie cmentarzy pojednania w ongis niemieckich miastach: Wroclawiu, Szczecinie, Gorzowie Wielkopolskim, Kostrzynie i Glogowie. Tylko z Poznania donoszono o trudnosciach. Twarde "nie" nadeszlo z Bydgoszczy. "Jednakze idea zatacza coraz szersze kregi i wszedzie wschodzi zasiew. W najblizszym czasie mozna liczyc sie z otwarciem cmentarzy w Slupsku i Olsztynie, w Jeleniej Gorze. Boleslawcu i Gliwicach..." Przyjeto to z aplauzem. Marczak i pani Dettlaff gratulowali parze. Jako ze naplyw wnioskow od dawnych przesiedlencow ze Slaska, Prus Wschodnich i Pomorza osiagnal rozmiary, ktore sprowadzily wszystkie gdanskie liczby do rzedu sredniej wielkosci, Vielbrand i Marczak zasugerowali utworzenie nadrzednej rady nadzorczej proponujac Warszawe na jej siedzibe. W ten sposob wyszloby sie naprzeciw polskiej potrzebie centralnego kierownictwa. Radca konsystorialny Karau i ksiadz Bieronski w niemiecko-polskiej harmonii ostrzegali przed niebezpieczenstwami centralizmu. A z Wroblem Reschke byl przeciwny centralnemu nadzorowi. Ten problem wywolal dluzsza dyskusje, ktora rozgorzala wokol zalet i wad federalistycznych struktur panstwowych, a w koncu zatracila wszelki sens, nie ma jednak potrzeby przytaczac jej tutaj slowo w slowo. Potem z zadowoleniem powitano wzrost liczby domow seniora, ktore na poczatku dyskredytowano w gazetach jako "zwykle umieralnie", z zadowoleniem tym wiekszym, ze w niektorych z nich zaczelo sie rozwijac cos na ksztalt dzialalnosci spolecznej. Mozna bylo opowiedziec o jadlodajniach dla ludzi starych, ktorzy znalezli sie w biedzie. Strona niemiecka wziela przyklad z dawnego polskiego ministra spraw socjalnych, nie zadajac wszakze od biedakow kwitka na tak zwana "kuroniowke", zupe rozdaje sie bez biurokracji. Sprawozdanie z dzialalnosci mialo dluzyzny. Uwaga slabla. Bieronski i Wrobel, nawet Karau jakby nieobecni. Chodzilo o uzupelnienie regulaminu, o brak pokoi hotelowych przy coraz liczniej przyjezdzajacych orszakach zalobnych i o cerkiew prawoslawna w dawnym krematorium. Regulamin cmentarny zostal wydluzony o dodatek: "skoncentrowane przestrzennie wtorne pochowki" i okreslal wreszcie, na naleganie Piatkowskiej, prawo do bezimiennych pogrzebow. Rada postanowila wspierac budowe nowych hoteli. Przywolany na pomoc Bieronski, ktory boczna kaplice kosciola Swietego Piotra oddal do dyspozycji mniejszosci ormianskiej, przyrzekl znalezc wkrotce cos podobnego dla mniejszosci prawoslawnej. Z miejsca tez poprosil o dotacje na sklepienie w srodkowej nawie swego kosciola. Bieronski otrzymal dotacje. Odfajkowywano punkt po punkcie. Posiedzenie przebiegalo dobrze, za dobrze. Dopiero wniesienie nowego projektu wywolalo zaniepokojenie po polskiej stronie, zwlaszcza ze para poprzedzila te czesc sprawozdania ostrzezeniem: "Nastepujacy wniosek jest bardziej niz problematyczny, poniewaz trudno go pogodzic z mysla o pojednaniu. Zalecamy decyzje odmowna". Chodzilo o pensjonaty i pola golfowe. Poniewaz przyjezdni wnukowie i prawnukowie zmarlych poznawali nie tylko wielowiezowe miasto, lecz takze jego plaskie i pagorkowate okolice, u czesci tych jeszcze mlodych ludzi, ktorzy dorobili sie czegos albo cos tam odziedziczyli, utwierdzilo sie pragnienie spedzenia urlopu tam, gdzie dziadkowie i pradziadkowie za pierwszym czy drugim pochowkiem znalezli miejsce ostatniego spoczynku. Lagodnie pagorkowate tereny miedzy Kartuzami a Koscierzyna, tak zwane Kaszuby, spodobaly sie im. Nazywali okolice urocza, a ze regiony poludniowoeuropejskie byly i tak przepelnione i spaskudzone przez prowadzone na calym wybrzezu prace budowlane, chcieli wypoczywac czy - jak cytuje Reschke - "ladowac akumulatory" tam, gdzie byla kiedys ziemia ojczysta, gdzie w milym krajobrazie zycie toczylo sie jeszcze spokojnie i zwyczajnie. Wedlug sprawozdania wnioskodawcy przyrzekli, ze przy budowie osiedli bungalowow i przy urzadzaniu pol golfowych uszanuja nature. Nie powtorzy sie grzechow budowlanych popelnionych na srodziemnomorskim wybrzezu. We wspolpracy z polskimi architektami, ktorych plany sa dolaczone, chce sie ostroznie zagospodarowac region i tylko tam, gdzie rolnictwo i tak nie ma przyszlosci, wspierac przyjazny srodowisku naturalnemu sport golfowy, ktorego uprawianie musi oczywiscie zostac umozliwione rowniez polskim czlonkom klubow. Bog swiadkiem, ze ani mysli sie o ekskluzywnosci, "przeciwnie: oto mozna idee pojednania przeniesc na dziedziny, ktore sa dostepne dla zywych..." Przedlozono projekt pilotowy. Pierwsze osiedle bungalowow mialo sie wtopic w lesiscie pagorkowaty brzeg jeziora. Przewidziany na golfowisko areal mial 75 hektarow, obejmowal doliny i wzgorza, a plany zagospodarowania zachowywaly kepy drzew i na brzegu jeziora nie dopuszczaly wysokich budynkow, tylko plaska, wznoszaca sie tarasowato zabudowe az po ostentacyjnie prosty dom klubowy. Gontowe dachy mialy wskrzesic kaszubska tradycje. Oferta finansowa byla z polskiego punktu widzenia korzystna: blisko dwustu przyszlych czlonkow klubu zadeklarowalo platny z gory udzial w projekcie "Bungagolf" na sume 30 tysiecy marek niemieckich kazdy. Zapewniono, ze nie chce sie koniecznie wykupywac gruntow; wobec polskich zastrzezen mozna sie zadowolic ograniczona do stu lat dzierzawa wieczysta. Nawiasem mowiac zanosi sie na to, ze jednosc Europy uczyni bezprzedmiotowymi wszystkie dzis jeszcze drazliwe kwestie wlasnosci. A Polska - jak wolno przypuszczac - z pewnoscia chce nalezec do Europy. Dyskusja nad tym ostatnim punktem sprawozdania z dzialalnosci przebiegla zgodnie z dotychczasowa praktyka. Wszystkie przytoczone na wstepie przez Reschkego i Piatkowska watpliwosci zostaly z poczatku podzielone, nastepnie przez Vielbranda zrelatywizowane, po czym wyrazne "nie" urzednika zarzadu miasta zostalo przez wicedyrektora Banku Narodowego nazwane pochopnym i zamienione w "nie, ale", a wreszcie w "tak, pod warunkiem, ze". Przy rozpatrywaniu wniosku "Bungagolf chodzilo juz tylko o krotsza dzierzawe wieczysta, ewentualny udzial kapitalowy Towarzystwa Cmentarnego i zagwarantowane miejsca pracy dla wylacznie polskich robotnikow budowlanych, ogrodnikow, pokojowek, kucharzy, kelnerow... Para milczala. W trakcie coraz bardziej drobiazgowej dyskusji Reschke wstal i stanal przy jednym z okien na siedemnastym pietrze "Heveliusa". Spogladal z gory na srodmiescie i powoli przesuwal wzrokiem od prawej do lewej, jak gdyby chcial policzyc wieze w wieczornej mgle i sprawdzic ich kolejnosc: szczyt Wielkiego Mlyna, ponad dachem Swietej Katarzyny czubek wiezy Nosa w Garach i kosciol Dominikanow za okraglym dachem hali targowej. Plan pierwszy zajmowal wraz z plebania wydluzony kosciol Swietej Brygidy. Na lewo od niego, plynac w mglistym tle ponad szczytami kamienic, ciemnial Swiety Jan z masywna wieza i jej zgrabnym czubkiem. Daleko stad, tylko w domysle: Swiety Piotr na Starym Przedmiesciu. Smukla wieze ratusza zaslaniala kolosalna budowla kosciola Marii Panny, ktora przewyzszala wszystko. Na ciasnej przestrzeni wielowiezowe zgromadzenie. Ponad nim przeciagajace nisko, atramentowe chmury. Ach tak, na samym dole, jakby u stop stojacego na sztorc hotelowego pudelka malenki jak zabawka domek z muru pruskiego nad brzegiem Raduni zapraszal do rozmow przy barze. Kiedy Reschke lekko uchylil okno, juz stanela kolo niego Piatkowska z papierosem. Jej dym ulatywal, wieczorne powietrze slodkawo pachnialo gazem. Pozniej on zapisal w swoim brulionie: "Mialem wrazenie, ze miasto jest uluda, tylko powietrze naplywajace przez uchylone na szerokosc dloni okno i nasycone spalinami wydawalo sie rzeczywiste. Pojawilo sie pragnienie spokoju, jaki ujrzalem ostatnio w krypcie kosciola Bozego Ciala, tego ostatniego z mozliwych spokoju. A potem mialem wrazenie, ze koscioly wszystkie, wieze, Mlyn, Zbrojownie i hale targowa zajmuje wewnetrzny ogien, ktory zaraz rozsadzi wysokie okna i wszystkie dachowe okienka... po czym znow miasto w plomieniach... na wszystkich ulicach ogniowa burza... niebo juz przybralo barwe... Jak to dobrze, ze Aleksandra stala obok mnie. Powiedziala: >>No i sprzedaja nas, kawalek po kawalku<<". Moj szkolny kolega i ja nie zawsze jestesmy zgodni. On chce juz tutaj umiescic wypowiedziane w Sejmie ostrzezenie przed "niemieckim podbojem", lecz krzyk kilku parlamentarzystow dopiero pozniej, zbyt pozno stal sie powszechnie slyszalny, a ja bylem przeciwny wspominaniu o zanotowanym u niego, postawionym juz podczas przedostatniego posiedzenia wniosku o pochowki w Zatoce Gdanskiej i obecnie uzupelniam: chociaz ten wniosek, z powolaniem sie na marna jakosc wody u wybrzezy, zostal odrzucony, dochodzilo jednak pozniej, z pokladu kutrow, do "dzikich pogrzebow morskich", na ktorych dorabiali sobie rybacy z Pucka i Jastarni. Dalej nalezy poinformowac, ze od lutego czarterowymi samolotami przywozono zwloki, dla ktorych trzeba bylo wybudowac hale chlodnicza w towarowej czesci lotniska Gdansk-Rebiechowo. Brak co do tego szczegolow. On niejedno przemilczal albo zawoalowal: kupa papieru, jaka pozostawil mi moj dawny sasiad z lawki, cechuje sie lukami. Na przyklad nie zostalo wyraznie powiedziane, od kiedy podjal prace dla Towarzystwa Cmentarnego zaangazowany na stale szef planowania w Dusseldorfskim biurze. Czy to Reschke go powolal? Czy tez rada nadzorcza posluzyla sie mlodym czlowiekiem do zaszachowania go? Nie wiem tego, nie jestem Reschkem. Pewne jest, ze nowe zadania stanowily dla naszej pary zbyt duze obciazenie. Tak jak dotychczas, utrzymujac kontakt telefoniczny z arystokratyczna sekretarka w Bochum i po amatorsku faksujac przez Interpress, nie dalo sie ciagnac dalej. Co najmniej od rozpoczecia przenosin zmarlych potrzebny byl szef planowania. A ze para wypowiedziala sie przeciwko tej akcji, do dzialania przystapila rada nadzorcza, reprezentowana przez przedsiebiorce Vielbranda; dopoki pani von Denkwitz siedziala w Bochum, Reschke mogl niczego nie zauwazyc albo malo czego sie domyslac. Wiem tylko tyle: ow mlody czlowiek, niejaki doktor Torsten Timmstedt, zbieral menedzerskie doswiadczenia w ubezpieczeniach na zycie, majac trzydziesci cztery lata i nie bedac sam dzieckiem uciekinierow traktowal dazenia ziomkostwa jako "prawdziwe wyzwanie" i niezbyt poglebiony talent organizacyjny Reschkego zepchnal na bok, a w koncu profesjonalnie zakasowal. Ostatni punkt sprawozdania z dzialalnosci zostal sformulowany juz w Dusseldorfskim biurze, totez filialne towarzystwo "Bungagolf" bylo wkupieniem sie Timmstedta do NPTC. Dzieki niemu Towarzystwo Cmentarne widocznie sie odmlodzilo. Od konca marca, wedlug slow Vielbranda, wial "swiezy wiatr". Nasza jeszcze zarzadzajaca para pogodzila sie z tym pozbawieniem wladzy, a nawet mu sprzyjala, bo Reschke pochwalil wprowadzona przez Timmstedta obsluge klientow i pisze: "Dyskretna piecza, z wizytami domowymi wlacznie, od dawna lezala w moich zamiarach, ale bylem zwiazany z Gdanskiem..." Jakze slusznie! Tam bylo jego miejsce. Gdyby przechwycil zadania mlodego menedzera, przeniosl swoje biurko do Dusseldorfu, zaaprobowal "Bungagolf i rozbudowal obsluge klientow na caly kraj, skutkiem byloby rozejscie sie, cos nie do wyobrazenia! Jednakze spuszczajac z tonu i pozwalajac sie odciazyc nasza para oszczedzila sobie rozstania. Z drugiej strony ich wystepowanie w parze musialo wywolac zgorszenie. Poniewaz pozlotniczka przeniosla czesc swojej pracy zawodowej do kuchni trzypokojowego mieszkania, profesor zachowywal sie tam jak gospodarz, a Jerzy Wrobel czesto przy Ogarnej 78/79 bywal, kilkoro czlonkow rady nadzorczej uznalo: Tego jest juz za wiele, to prowadzi do zlosliwych plotek. Przed zakonczeniem posiedzenia - omawiano punkt "Rozne" - pani Johanna Dettlaff wystapila z narzekaniami na zaniedbania zarzadzajacych i zyskala poparcie Karaua, domagajac sie zaprotokolowania karcacego zdania: "Sprawy prywatne i sprawy Towarzystwa musza byc w przyszlosci scisle rozdzielone". Podniesienie kwestii watpliwego rozliczania kosztow bylej czlonkini rady, Erny Brakup, nalezy jednak przypisac Vielbrandowi. O tych przykrych sprawach mowiono, kiedy para wrocila z ubocza przy jednym z okien z panoramicznym widokiem i usiadla ponownie przy stole obrad; Aleksandra juz nie palila. Na dodatek pani Dettlaff oznajmila, ze jest na tropie pewnych "cichych rezerw" - "Jako zona dyrektora powiatowej kasy oszczednosciowej wiem, o czym mowie" - ale Marczak, ktory wiedzial wiecej, niz uznawal za wskazane powiedziec, uspokajal, klasyfikujac poczynania finansowe Reschkego jako "niekonwencjonalne, ale zyskowne". A Wrobel poprosil, zeby drobne niescislosci Brakup puscic w niepamiec i zarzadzajacej parze wyrazic zaufanie, jak to on czyni. - Wszyscy wiemy, komu nalezy zawdzieczac idee i realizacje dziela pojednania... Mowil cicho, jakby musial prosic o wyrozumialosc: On nie bardzo zna sie na finansach, ale nie moglo zdarzyc sie nic podejrzanego, skoro nie brakuje zadnych pieniedzy, przeciwnie, pieniadze sie pomnozyly, nieomal cudownie. On nie widzi powodu, dla ktorego mieliby byc drobiazgowi. Tak samo uwaza pan Marczak, ktory z pieniedzmi jest za pan brat. I to przyjaciel Wrobel w pare dni pozniej jednakowo cichym glosem obwiescil przy Ogarnej niepokojaca wiadomosc. Akurat Piatkowska nalozyla poznogotyckiemu kleczacemu aniolowi warstwe mastyksu w okolicy prawego skrzydla i poprosila swojego Aleksandra, zeby nastawil wode na kawe, kiedy przyszedl przyjaciel i opowiedzial o chorobie Erny Brakup. Z aniolem musiala zaczekac i kawa. Poniewaz Wrobel oszczedzal ostatnio na benzynie - o samochodzie Reschkego od tygodni nie ma zadnej wzmianki - na przystanku przy Bramie Wyzynnej wsiedli w tramwaj do Nowego Portu, aby wysiasc w Brzeznie. Tam do zimna i dzdzu doszedl porywisty wiatr z polnocnego zachodu. Krotkotrwala ulewa siekla jak batem. Dawna wioska rybacka, odwiedzana kiedys przez amatorow kapieli i kuracjuszy, przedstawiala widok postepujacej z kazdym dniem ruiny. Predzej niz ocalale domy rozpadaly sie nowe bloki. W odpowiednim stanie bruk i chodniki. Musieli skakac przez kaluze. Wrobel wprowadzil ich w boczna ulice, po ktorej lewej stronie miedzy sprochnialymi drewnianymi szopami ciagnelo sie kilka rybackich chat. Prawa strone wypelnialy zachodzace na siebie pudla nowych budynkow, ktore takze zamykaly ulice: byla slepa. W przeciwnym kierunku ulica biegla ku nadbrzeznym wydmom. W wycinku przejscia widac bylo, jak Baltyk tworzy male fale. Polowka malenkiej chatki z pruskiego muru, z dachem krytym smolowana papa i z dobudowana weranda, byla domem Erny Brakup. Lezala w kapeluszu pod pekata pierzyna i krzyczala: - Wchodzta! Wchodzta! Mnie juz je lepiej! Baldik bande wider chodzicz. - Jej kapce stary w nogach przedpotopowego loza, pod nim nocnik. Potem swa potoczna polszczyzna rozmawiala juz tylko z Wroblem, pozniej oszczedniej z Piatkowska, do Reschkego nie zwracajac sie ani slowem. To, co Aleksandra tlumaczyla swojemu Aleksandrowi na niemiecki, stanowilo powracanie w glab czasu, tylko kaszel chorej byl terazniejszy; bo wszystko, co opowiadala Erna Brakup, dzialo sie podczas wojen albo nastapilo przed wojnami. Jej dziecinstwo, spedzone czesciowo na wsi, czesciowo na Dolnym Miescie, musialo byc bogate w wydarzenia: raz za razem miedzy Rebiechowem a Matarnia cielily sie krowy, nauczyciel w szkole powszechnej przy Lakowej lamal trzcinke, palily sie stodoly, grozila powodz, od poczatku pierwszej wojny swiatowej bylo o jednego brata mniej, a potem przyszla wywolujaca biadania grypowa i brukwiana zima roku dziewiecset siedemnastego. Kilkakrotnie, miedzy napadami kaszlu, musiala byc tez mowa o stonce ziemniaczanej, bo Reschke porownuje w swym brulionie wspomnienia z dziecinstwa Brakup z wlasnymi: "Dziwne, ze chrzaszcz colorado mial wystepowac tak masowo juz podczas pierwszej wojny swiatowej. Nam opowiadano, ze dopiero w polowie lat trzydziestych przekroczyl Ren, ale potem dotarl az na Ukraine..." Zgadza sie! Od kampanii polskiej, najpozniej od kampanii francuskiej musielismy zbierac je do butelek, nawet w deszczu, zgrabialymi palcami. Te obrzydliwe robale w czarno-zolte paski. Mowiono, ze to Anglicy zrzucaja je w nocy z samolotow: masowo, calymi tonami. W kazdym razie musielismy codziennie przynajmniej trzy pelniusienkie litrowe butelki... Alex organizowal zbieranie... I wtedy Reschke i ja... W kazdym razie juz Brakup musiala przy kazdej pogodzie... Meczyl ja suchy kaszel. Sypialnia byla zarazem bawialnia. Naprzeciw loza wisial na scianie zegar, ktory stanal. Na oszklonej kiedys wylacznie zoltymi i zielonymi szybkami werandzie - kilka stluczek zastapiono czworokatami z mlecznego szkla - stal piecyk gazowy, na ktorym Piatkowska nastawila wode. Miala napelnic wrzatkiem fajansowy dzbanek sluzacy za butelke do ogrzewania i zaparzyc czajniczek herbaty od kaszlu. Pozniej stara pila grzecznie lyk po lyku. Nad lozem, scislej mowiac: nad jego rozlozystym wezglowiem, wisial wielobarwny obraz Serca Jezusowego, przy czym to serce, skapujace do zlotego kielicha, korespondowalo z zarzaca sie sercowa czerwienia broszka, przypieta do filcowego kapelusza Brakup. Jej widocznie zmalala, szeroka twarz. Wrobel ujal jej prawa dlon, ktora przebierajac palcami i unoszac sie w bok z pierzyny szukala jego dloni. Jej oddech teraz rownomierny. Ostry, kwaskowaty zapach. Wszyscy mysleli, ze wreszcie usnela, i stali juz przy drzwiach, kiedy jeszcze raz zabrzmiala jej archaiczna niemczyzna: - A co je z rada po mojej dymiszji? A na pusztyni? Imer wojna? Juz idzieta? No to idzta. Wrobel wrocil z nimi na Ogarna. Kleczal tam poznogotycki aniol, ktorego mastyksowy podklad na kredowym gruncie czekal na dalsze powleczenie zlota folia. Wrobel wpadl tylko na filizanke kawy. Aniol kleczal na kuchennym stole: mial okolo metra wysokosci. Podczas gdy Reschke parzyl kawe, Piatkowska nakladala zloto cieniusienkimi plateczkami, aby je zaraz docisnac delikatnym wlosianym pedzelkiem. Panowie mieli zachowywac sie spokojnie i siedziec z boku ze swymi filizankami kawy. Z poczatku rozmawiali o Brakup - czy i jak dlugo to przetrzyma - potem przyszla kolej na rade nadzorcza. Obrabiali poszczegolnych czlonkow, porownywali dowcipnie Bieronskiego z Karauem, wspomnieli pokrotce nieszczesny projekt "Bungagolf", rozwazali wspolna wiosenna podroz na Slask, aby odwiedzic tam nowo powstale cmentarze pojednania, wymienili dodatkowo Olsztyn i Slupsk jako cele podrozy, chcieli nawet zaryzykowac ostatnia probe w Bydgoszczy, chwalili darmowe kuchnie kilku domow seniora i uznali dzialalnosc Towarzystwa - abstrahujac od akcji przenosin - ze sensowna, bo pojednawcza, az raptem, podczas gdy Piatkowska plaskim teraz pedzelkiem rozprowadzala pozlotke po skrzydle aniola, Jerzy Wrobel jakby od niechcenia wypowiedzial slowo "dymisja"; i juz na najblizszym posiedzeniu rady zglosil dymisje. On nie chce juz i nie moze. Jako Polak ubolewa nad tym, ze swoja znajomoscia topografii i ksiag wieczystych dopomogl nowemu niemieckiemu podbojowi. Jako patriota z tego wzgledu podaje sie do dymisji. Niestety za pozno. Musi sie wstydzic. Stalo sie to na poczatku posiedzenia. Rada przyjela dymisje Wrobla. Nasza para ociagala sie. A moze oboje czekali ze wzgledow taktycznych na uchwalenie projektu "Bungagolf i przejscie do punktu trzeciego? porzadku dziennego? Chodzilo w nim o tablice objasniajace na historycznych budowlach i o tabliczki z nazwami ulic na Starym i Glownym Miescie. Poniewaz Wrobel, ktory opracowal na pismie ten wniosek ze wszystkimi szczegolami, zaraz po podaniu sie do dymisji opuscil posiedzenie, zreferowanie sprawy przypadlo ksiedzu Bieronskiemu. Proponowano umieszczenie na tabliczkach z nazwami ulic i zabytkow rowniez tradycyjnych nazw i objasnien niemieckich, jak to juz nastapilo po prawej stronie portalu kosciola Swietego Bartlomieja. Tam na mszystozielonej, po brzegach zdobniczo falistej tablicy mozna bylo przeczytac, jak kosciol chcial byc nazywany po polsku, angielsku, rosyjsku i niemiecku. Wrobel podbudowal swoj wniosek przytaczajac glosy kilku znanych historykow polskich, ktorzy juz od dluzszego czasu domagali sie uznania dokonan kultury niemieckiej na zachodnich ziemiach Polski: "Minal czas rugowania, ba, zaprzeczania. Tylko nowa otwartosc moze odpowiadac ogolnoeuropejskiemu rozumieniu kultury..." Radca konsystorialny Karau podchwycil haslo "Europa" i zaproponowal mozliwie jak najbardziej wielojezyczne napisy na obszernych i ladnych w ksztalcie tablicach: obok francuskich brak mu tekstow szwedzkich. Sprzeciwil sie temu wicedyrektor Banku Narodowego. Wskazal na niewielki udzial turystow skandynawskich w ogolnym bilansie glownego sezonu. Ani Amerykanie, ani Francuzi nie sa czestymi goscmi. Z napisow rosyjskich mozna nareszcie, i to calkowicie, zrezygnowac. Ksiadz Bieronski mogl temu tylko przyklasnac. Na koniec Marian Marczak powolal sie na dowody, wedle ktorych przeszlo siedemdziesiat procent wszystkich zagranicznych turystow to ludzie poslugujacy sie jezykiem niemieckim, a liczba ta wykazuje tendencje rosnaca. Kiedy miano przystapic do glosowania nad wnioskami w punkcie trzecim porzadku dziennego, Vielbrand zapytal o opinie czlonkow zarzadzajacych, ktorzy dotychczas milczeli. Od zlozenia dymisji przez Wrobla i jego wyjscia z sali oboje siedzieli jak pod szklanym kloszem. A moze przezywali ucieczke mysli: do domu, do kuchni Aleksandry, do kleczacego aniola? Reschke - co nie bylo przyjete - powstal, zeby przemowic, i mowil w imieniu obojga: Dwujezyczne tablice nie budza zadnych zastrzezen, aczkolwiek on wnosi o napisy w czterech jezykach, lacznie z rosyjskim. Niechze wzajemny szacunek dla dokonan kulturalnych bedzie czescia owego pojednania, ktore pani Piatkowska i on zaczeli przed rokiem wspierac. Od tego czasu dzielo pojednania zdobylo sobie rozglos nie tylko w Gdansku, takze na Slasku i Pomorzu. Coraz wiecej cmentarzy stoi otworem dla powracajacych. Totez podziekowanie nalezy sie przede wszystkim im, wielu zmarlym. Z ich niemej pomocy wywodzi sie owa sila, ktora byla potrzebna Niemiecko-Polskiemu Towarzystwu Cmentarnemu. Ale od dluzszego czasu idea cierpi, gorzej jeszcze: laczac ja z pospolita zachlannoscia sporzadza sie kiepska mieszanke. Nie pachnie ona dobrze, nie, cuchnie pod niebiosa... W tym miejscu swej przemowy Reschke musial podniesc glos. W kazdym razie czytajac jego slowa slysze, jak pobrzmiewaja echem: "Tu i teraz osiagnieta zostala granica tego, co mozna zniesc! Domy seniora moglismy jeszcze zaakceptowac, sluza przeciez po sasiedzku przygotowaniu do smierci; wszelako kwitnacy interes z przenosinami zmarlych jest szczegolnie niegodziwy, jesli nie plugawy. A teraz siega sie jeszcze po ziemie. Bulnac ma za to generacja wnukow i prawnukow zaspokajajac swoj dostatecznie znany maniakalny ped do zabawy. Calosc stroi sie w piekne slowa o pojednaniu, jak gdyby pola golfowe byly tylko poszerzonymi cmentarzami. Nie! To juz nie jest nasza idea. Co przepadlo wskutek wojny, odbiera sie tutaj dzieki sile ekonomii. Pewnie, wszystko to przebiega pokojowo. Tym razem nie uzywa sie czolgow, samolotow nurkowych. Nie ma dyktatora, rzadzi jedynie wolna gospodarka rynkowa. Nieprawdaz, panie Vielbrand! Nieprawdaz, panie wicedyrektorze Narodowego Banku! Rzadzi pieniadz! Oboje zarzadzajacy z ubolewaniem odcinaja sie od tego. Podajemy sie do dymisji". Widze, ze Reschke, choc jako profesor otrzaskany z przemawianiem z glowy, usiadl wyczerpany; ale jak dlugie badz krotkie bylo milczenie po jego pozegnalnym wystapieniu, mozna tylko przypuszczac. Nie odnotowano szyderczego aplauzu, chocby w wykonaniu Vielbranda, ale za to wystep Aleksandry: "Wbrew naszej umowie zabrala glos i na stojaco - jak przedtem ja - wyrzekala na niepowodzenie w realizacji litewskiej czesci programu Towarzystwa. >>Zla sytuacja w Zwiazku Radzieckim popsula wszystko<<, wolala. Tylko dzieki mojej pomocy - >>bo pan Aleksander zawsze dodawal otuchy<< - byla do niedawna pelna nadziei. Potem Aleksandra poprosila o skreslenie ze statutu litewskich paragrafow i przekazanie srodkow z prowadzonego osobno konta >>Cmentarz Pojednania w Wilnie<< na cele spoleczne: >>Biednych ludzi jest dosyc!<< Nastepnie sciszyla glos, jak ja pod koniec mojej mowy glos podnioslem, podnioslem o wiele za bardzo. Jako ze mowila zdanie po zdaniu najpierw po polsku, nastepnie w swojej ujmujacej niemczyznie, moglem zanotowac jej koncowe slowa: >>Teraz chodzi juz tylko o Polske. Nie znaczy to, ze jestem chocby troche nacjonalistka, znaczy, ze sie boje. Czego sie boje, skoro nigdy nie bywam bojazliwa? Pan Aleksander czesto mowil: Musimy uwazac, zeby Polska nie znalazla sie w niemieckim jadlospisie. Mowie, co widze: Niemcy sa zawsze glodni, nawet bedac juz nasyceni. I tego sie obawiam<<. Potem moja Aleksandra usiadla, aby z miejsca siegnac po papierosy, lufke. Palila, nie zwazajac na Dettlaff, z zamknietymi oczami. Jej liczne bransoletki szczekaly..." -Alez, szanowna pani Piatkowska! Skad to czarnowidztwo? - To wtret radcy konsystorialnego Karaua. Reschke poslyszal jakoby polglosny szept Johanny Dettlaff: - Ciagle widac po niej, ze byla kiedys zagorzala komunistka. Takze Vielbrand mowil na stojaco: - Wszyscy jestesmy skonsternowani i odczuwamy rezygnacje obojga panstwa jako bolesna strate. Musze jednak zdecydowanie odeprzec zarzuty dotyczace rzekomego wilczego glodu Niemcow. Bog swiadkiem, ze musielismy wyciagnac nauke z historii. Latami zmuszano nas do chodzenia w worku pokutnym i z glowa posypana popiolem. Wystepujemy raczej skromnie. Nikt nie musi sie nas bac. Dlatego serdecznie panstwa prosze: nie dzialajcie pochopnie. Powinna pani, szanowna pani Piatkowska, wspolnie z naszym drogim panem profesorem, jeszcze raz przemyslec swoja decyzje. Jak to tak porywajaco glosi wasz hymn: "Jeszcze Polska nie zginela..." Potem rzecz robi sie dziwna albo po prostu tylko smieszna czy przykra. Niech cie, Reschke! Jaki diabel opetal ciebie, nasza pare, ze po gwaltownie wypowiedzianej rezygnacji, speszona, byla gotowa przyjac owo wyczarowane z kapelusza "honorowe przewodnictwo", ktore - choc nie przewidziane w statucie - zostalo uchwalone przez pozostala rade nadzorcza bez glosu sprzeciwu i zaproponowane obojgu? Czy spodziewali sie, ze zdolaja odkopac swoja przysypana lapczywymi interesami idee? Do tego brakowalo narzedzia. Honorowym przewodniczacym procz honoru niczego nie dano do reki. Ani prawa sprzeciwu, ani zgola prawa veta. Nie mogli oboje skladac badz odmawiac podpisow. Odebrano im nadzor finansowy. Wkrotce zostaly ujawnione "ciche rezerwy" Reschkego, wyszly na jaw jego transakcje. Ledwie oni zlozyli dymisje z funkcji zarzadzajacych i zajeli miejsce honorowych przewodniczacych, a juz pani Johanna Dettlaff i Marian Marczak byli gotowi objac zarzadzanie i zaraz po kolejnej zmianie miejsc poprosili Vielbranda o uzupelnienie przerzedzonej rady nadzorczej do pelnej liczby, po czym ten siegnal po telefon i wezwal czworo, dokladnie czworo, czekajacych w swych hotelowych pokojach kandydatow do sali posiedzen, gdzie zostali powitani, wypytani, potem powolani i przez pozostalych czlonkow szczatkowej rady zatwierdzeni. Dwojka honorowych przewodniczacych byla pewnie zdumiona, ze wszystko zostalo tak zawczasu obmyslane i szlo jak w zegarku. Do czworki swiezo upieczonych czlonkow rady nalezal Torsten Timmstedt; o jego prowadzonych z Dusseldorfu planistycznych dzialaniach wspomniano jedynie mimochodem, byla to oczywistosc, ktora nie zaskoczyla nikogo z wyjatkiem naszej pary. Wedlug zapiskow Reschkego zadne z nich nie mialo mniej niz trzydziesci lat, zadne tez nie przekroczylo czterdziestki. Miejsce Brakup i Wrobla, ktorzy ustapili, oraz Marczaka, ktory przeszedl obecnie do zarzadzania, zajeli dwaj mlodzi mezczyzni urodzeni i wyrosli w Gdansku i mloda kobieta, ktora podala sie za Niemke z pochodzenia, ale jezyka rodzicow prawie nie znala. Jesli Timmstedt, ktory wszedl do rady za pania Dettlaff, zbieral doswiadczenia menedzerskie w koncernie ubezpieczeniowym, to dwaj inni mlodzi mezczyzni mogli sie wykazac doswiadczeniami zawodowymi uzupelniajacego rodzaju: jeden kierowal biurem architektonicznym, ktore mialo juz na rajzbrecie plany dla "Bungagolfu", drugi zwiazany byl z kuria biskupia majaca siedzibe w Oliwie. Nie znajaca niemieckiego mloda kobieta niemieckiego pochodzenia przedstawila sie jako wspolwlascicielka prywatnego biura podrozy, ktore zaczelo konkurowac z panstwowa agencja "Orbis". Wszyscy nowicjusze byli przekonani: Tylko efektywnosc sie liczy! Reschke, glupiec, pisze w swoim dzienniku: "To orzezwiajace, z jakim brakiem uprzedzen ci mlodzi ludzie, ledwie objawszy swe funkcje, przystapili z miejsca do zalatwiania pozostalych wnioskow. Przeforsowali po mojej mysli czterojezyczne tabliczki z nazwami ulic, chcieli wszakze, aby rosyjski zastapic szwedzkim. Mniej nam sie podobalo, ze wszyscy, z Timmstedtem na czele, domagali sie prowadzenia "Akcji Przenosiny" z wiekszym rozmachem. Timmstedt powiedzial: Z wszystkich danych planistycznych mozna wyczytac, ze groby zbiorowe nalezaloby obsylac bardziej regularnie. Liczba oplaconych z gory wnioskow pozostaje w niekorzystnej proporcji do stosunkowo niewielkiej liczby zrealizowanych wtornych pochowkow. Klientela - naprawde mowil o klienteli! - reaguje zaniepokojeniem na zbyt dlugie okresy oczekiwania. Sekretariat w Bochum nie moze juz sprostac tym i przyszlym zadaniom. Pani von Denkwitz tez tak to widzi. Jest gotowa z cala dokumentacja przeniesc sie do Dusseldorfu, prosi jednak o krotkie potwierdzenie tego przez honorowego przewodniczacego, ktorego zaufania nie chce zawiesc... Coz pozostawalo Reschkemu, jesli nie skinac glowa. Potem Timmstedt zaproponowal wydzierzawienie dalszych terenow cmentarnych, aby "Akcja Przenosiny" nabrala plynnosci. Nie wiem, jaka decyzje powziela odnowiona rada nadzorcza. Ledwie Timmstedt wyjawil swoje plany i rzucil haslo "pelzajacej strategii", Aleksandra poprosila swojego Aleksandra, zeby wyszedl z nia przed koncem. Powiedziala: - Wiesz, czeka na nas aniol w kuchni. W zwiazku z tym nasza para dowiedziala sie dopiero pozniej, ze pomiedzy dawna Hala Sportowa, przebudowana w latach szescdziesiatych na Opere Baltycka, a dzierzawionym juz arealem dawnych Zjednoczonych Cmentarzy Towarzystwo Cmentarne dysponowalo obecnie rozleglym terenem, nazywanym kiedys Malym Placem Cwiczen, a potem Laka Majowa: gdzie przed laty maszerowaly tlumy i z wyprzedzeniem swietowaly ostateczne zwyciestwo, gdzie posrod tlumow bylismy w mundurach Jungvolku my, Reschke i ja, gdzie trybuna z flagami i przynaleznosciami rzucala poranny niedzielny cien, mialy powstac juz wkrotce jeden przy drugim zbiorowe groby. Nawiasem mowiac w owej Hali Sportowej krotko po zakonczeniu wojny zrobiono proces gauleiterowi, ktorego imie nosil jakis czas stadion sportowy na tylach Cmentarza Pojednania; wowczas, kiedy Reschke i ja bylismy jeszcze uczniami szkoly Swietego Piotra, potem zostalismy zmobilizowani do sluzby pomocniczej lotnictwa, nastepnie poszlismy do Arbeitsdienstu, wowczas powyzej Zjednoczonych Cmentarzy czynne jeszcze bylo krematorium. Metrowej wysokosci kleczacy aniol na przykrytym gazetami kuchennym stole. Musze przyznac: rzemioslo swojej Aleksandry opisuje on z upodobaniem. Do jej narzedzi odnosi sie z czcia niczym do przedmiotow sakralnych i pozlotnicza poduszke, na ktorej ona tnie zlota folie na odpowiednie kwadraty, nazywa "jej traktowanym jak paleta oltarzem, z ktorego wycieta z bukszpanu peseta podejmuje z uroczysta powolnoscia cieniusienkie plateczki, aby specjalnym pedzlem z miekkiego wielbladziego wlosia naniesc je na kredowy grunt na starym drewnie aniola. Rozkladany pergaminowy parasol strzeze plateczki na pozlotniczej poduszce przed gwaltownym powiewem..." Raz po raz Reschke zaznacza, ze pozlacac mozna tylko przy zamknietych drzwiach i szczelnych oknach. Jemu, bezczynnemu widzowi, ktory w najlepszym razie czyta badz szepce z przyjacielem Wroblem, nie wolno wykonac jakiegokolwiek zamaszystego gestu; przeczytane strony trzeba przewracac ostroznie, jak i ona pomalu bierze i naklada zlota folie. Wszystko dzieje sie w zwolnionym tempie. Nigdy nie smiala sie przy pozlacaniu. Czasami "dobra muzyka" mogla podmalowywac tlo kuchennej idylli. On nie opuszcza niczego: jej kamienia polerowniczego z agatu, rozmaitych pedzli, ktorymi nanosi sie jedna na druga osiem warstw kredowego gruntu, pokrojonej na kawalki skory cielecej, z ktorej Aleksandra przyrzadza klej na palenisku, dodajac pozniej do niego kore chinowa. Historyk sztuki wie i nie przemilcza, ze rzemioslo pozlacania pozostalo sobie wierne przez cztery tysiace lat. "Juz Egipcjanie klepiac cierpliwie uzyskiwali owe cieniusienkie platki, ktore jeszcze dzisiaj, zebrane po dwadziescia piec sztuk, tworza bloczki zlotej folii..." Aleksandra wykorzystywala ostatnie zapasy z Drezna. - To jeszcze zloto z upanstwowionej wytworni - mowila. Dla juz tylko honorowych przewodniczacych Towarzystwa Cmentarnego chroniona od przeciagow kuchnia, w ktorej poznogotycki kleczacy aniol przyjmowal coraz wiecej zlotej folii, stala sie miejscem centralnym. Oboje prawie nie wychodzili, jesli nie liczyc odwiedzania chorej Erny Brakup ktora "pograza sie w coraz bardziej dzieciecych wspomnieniach..." Przy pozlacaniu pilo sie duzo kawy. On nazwal aniola "praca anonimowa, prawdopodobnie poludniowoniemiecka, jesli nie czeska". Ona powiedziala: - To typowa szkola krakowska. - Wilgotnosc powietrza w kuchni trzeba bylo stale mierzyc i utrzymywac na tym samym poziomie. Niewiele mowilo sie przy pozlacaniu. Albo on puszczal plyty dlugograjace, albo sluchali stacji radiowej, ktora od rana do nocy nadawala muzyke klasyczna. Ponad tym kuranty z wiezy ratusza, o kazdej pelnej godzinie: "Nie rzucim ziemi, skad nasz rod..." Kleczacy, wyrzezbiony w lipowym drzewie aniol dal w trabe: mozna go wiec bylo przyporzadkowac scenie Sadu Ostatecznego. "Pierwotnie bylo ich wiele, byl to pewnie chor aniolow, ktory, caly pozlacany, dzwiekiem trab rozsadzal krypty, otwieral grobowce, odslanial szkieleciarnie, aby spelnilo sie to, co wyczytalem niedawno na posadzkowej plycie w srodkowej nawie Swietej Trojcy: >>Po trudach i znojach spoczywam w pokoju, az z martwych powstane ku wiecznej radosci<<. I do tego dawal sygnal aniol Aleksandry..." Rzezbiona w drzewie figure wziela do siebie z innego warsztatu. Kwadratowe wstawki, czopy w lipowym drewnie, spryskane i zaszpachlowane slady czerwia swiadczyly o dlugotrwalej renowacji. Kleczacy na lewym kolanie aniol musial w polatanym stanie wygladac zalosnie: weteran zmieniajacych sie czasow. Nawet po skomplikowanym nalozeniu osmiu wiazanych klejem warstw kredy, chociaz pozlotniczka nie zalepila zadnej subtelnosci poznogotyckiego udrapowania, pozostala mu tylko czastka przypuszczalnej urody. Ale kiedy kleczacy aniol w oczach oblekal sie w zloto, lsniac para zlotych skrzydel, kiedy Aleksandra naniosla stopiony z bialym i czerwonym zlotem material warstwy mastyksu na kredowy grunt, kiedy wreszcie zaczela polerowac agatowym kamieniem zlota powloke od wylotu traby po czubki palcow u nog, figura powstawala na nowo w nadanej jej przez anonimowa reke krasie. Jakby markotny przedtem wyraz dmacego w trabe, dlugowlosego aniola, skrywajacego pod draperia raczej mlodzienca niz dziewice, nabral owego cierpkiego powabu, jakim wedlug slow Reschkego "odznaczaja sie wczesne anioly Riemenschneidera..." Jednakze pod wzgledem artystycznym ocenil przywrocona do zycia rzezbe niezbyt wysoko: "Aniol razem z innymi figurami byl zapewne fragmentem ornamentyki oltarza, ktorego motyw centralny stanowilo, jak przypuszczam, Zmartwychwstanie. Zdumiewajace, ile to sfatygowane dzielo zyskalo w rekach Aleksandry. Raz po raz - teraz przy polerowaniu wyzej polozonych partii - obiecuje ona sobie i mnie: >>Zobaczysz, bedzie jak nowo narodzony<<". Tymczasem nadciagnela wiosna. Kiedy kuchnie Aleksandry Piatkowskiej zamieszkiwal juz calkowicie pozlocony na wysoki polysk aniol Zmartwychwstania, urzednik zarzadu miasta Jerzy Wrobel przyniosl wiadomosc o smierci Erny Brakup. Zanim spocznie w ziemi, musze cos uzupelnic: w kwietniu, scislej mowiac: od 8 kwietnia szerzyla sie goraczka podrozna, bo od tej daty Polacy mogli wreszcie jezdzic bez wiz za zachodnia granice przez Niemcy do Francji, Holandii, Wloch - o ile mieli dosyc zlotowek, by wymienic je na waluty zachodnie. Pragnienia chcialy dostapic spelnienia. Na pare tygodni czy tylko dni wszystkie polskie troski mialy pojsc w zapomnienie. Ale zaraz po przekroczeniu granicy nienawisc podniosla wrzask az do ochrypniecia. Spuszczona z lancucha przemoc ruszyla do natarcia, hasla ze skarbnicy mowy, sceny z ksiazki z obrazkami o niemiecko-polskiej historii powtarzaly sie wstretnie, a wszystkie slowa ostatniego czasu marnialy zdewaluowane. Bylo czego sie lekac. Niemile widzianym Polakom przeszla ochota do podrozowania; i dlatego wcale to nie bylo dziwne, ze wielu z tych, co wlasciwie chcieli juz byc w drodze na Zachod, przyszlo na pogrzeb Erny Brakup. Nabozenstwo zalobne odbylo sie w kaplicy nie opodal cmentarza w Matami. To musial jej obiecac Jerzy Wrobel: chciala lezec nie na Cmentarzu Pojednania, lecz w Matern, jak ta wies dawniej sie nazywala. Przyszla ponad setka ludzi w czerni, mlodych i starych; nie wszyscy zmiescili sie w cmentarnej kaplicy. Na zdjeciach widze scisk u wrot. Brakup lezala w otwartej jeszcze trumnie z sosnowego drzewa. Katolickie nabozenstwo przebiegalo powoli i glosno. Lezala w czarnej welnianej niedzielnej sukni. Wszyscy spiewali chetnie i zalosliwie. Nie, na nogach miala nie zimowe kozaczki na futerku, tylko sznurowane trzewiki, w domu tez musiala zostawic filcowy kapelusz: jakie rzadkie wlosy pokrywaly jej skurczona glowke. Brosze z kapelusza jednak, w ktorej srodku zarzyl sie czerwony jak serce Jezusowe polszlachetny kamien, ktos - moze przyjaciel Wrobel - przypial jej do zapinanej pod szyje sukni, tuz pod broda. Ksieza i ministranci w bieli i fiolecie. Wokol trumny ustawione tulipany i swiece. Palce Erny Brakup, splecione ze soba, trzymaly rozaniec i swiety obrazek, na ktorym Reschke rozpoznal jakoby Czarna Madonne. I od niego wiem, ze podczas mszy zalobnej spowiadano sie i przyjmowano Komunie. Jako ze wielu sprawialo sobie ulge, msza trwala przeszlo godzine. Reschke nie byl ani katolickiego, ani jakiegokolwiek innego wyznania; natomiast Piatkowska, ktora czesto go zapewniala, jak bezboznie oddawala sie rzemioslu pozlacania, a jednak dwom tuzinom oltarzy przydala nowego blasku, odsunela sie nagle od niego w koscielnej lawce, wyszla z lawki, czekala w dlugiej kolejce przed jednym z konfesjonalow, w ktorych ksieza nadstawiali ucha, na dany przez ksiedza stukaniem znak zniknela w konfesjonale, wrocila stamtad zatopiona w myslach, stanela pomiedzy wszystkimi, ktorzy jak ona mieli za soba spowiedz, w srodkowym przejsciu, czekala w pokorze na ostatnich grzesznikow, uklekla pozniej pomiedzy innymi w czerni przy balaskach, glowe w kapeluszu odchylila w tyl, przyjela hostie, wrocila ze spuszczonym wzrokiem do lawki, ponownie uklekla na oba kolana, poruszala wargami i nauczyla swego Aleksandra, ze w Polsce praktykowana niewiara nie wyklucza katolickiego zachowania. Pisze on: "Nie bedac pytana czy zgola molestowana pytaniami Aleksandra, zreszta ze smiechem, juz w drodze do domu, oznajmila mi: >>No to znow moge byc troszke bezbozna az do nastepnego razu<<". W ogole pogrzeb Erny Brakup musial byc tez impreza wesola. Usmiech starej w wylozonej lsniaca biela trumnie, usmiech, ktory mam przed soba na jednym ze zdjec i o ktorym fotograf twierdzi, ze byl "bardziej drwiacym smiechem niz usmiechem ulgi", przeniosl sie na zalobnikow. Przyszlo wielu autochtonow. I wszyscy potrafili opowiadac historyjki Erny Brakup. Kiedy zalobnicy tloczyli sie przy trumnie, zeby sie pozegnac, przy czym kazdy i kazda glaskali splecione palce, Reschke slyszal pozegnalne mamrotanie dalekie od wszelkiego smutku: "Tero je tobie juz lepiej", "Nie musisz juz sa meczyc", ale tez: "Dziekuje tobie, Erna", "Trzymaj sa, Erna!" i "No to do rychlego, Erna". Wlasciwy pogrzeb potoczyl sie szybko. Grunt tam gliniasty. Patrzac z cmentarnego wzgorza widzialo sie zaraz za wsia lotnisko Rebiechowo. Budynku dworca lotniczego i hal towarowych mozna bylo sie tylko domyslac. W trakcie pogrzebu nie wystartowal i nie wyladowal ani jeden samolot. Kiedy zamknieta trumne wyniesiono z cmentarnej kaplicy, kiedy rozwinieto koscielne choragwie z wizerunkami swietych, kiedy orszak zalobny -ksieza i ministranci na czele, Wrobel zaraz za trumna - uformowal sie w czarna cizbe, ktora ruszyla przed siebie, pod brame cmentarza zajechal taksowka S. Ch. Chatterjee, aby z wiencem i szarfa dolaczyc do orszaku: on tez byl ubrany na czarno, co nie zacieralo jego obcosci. W Matami leza prawie sami Kaszubi. Erna Brakup z domu Formella. ktora przezyla dziewiecdziesiat lat, znalazla swoje miejsce miedzy Stefanem Szulcem a Rozalia Szwabe. Okragle urodziny starej swietowano jeszcze w styczniu, kiedy lezal snieg, przy Ogarnej. Zdjecie ukazuje Wrobla i Brakup w tancu. Kiedy zaraz po pogrzebie Reschke przywital sie z Chatterjee, Bengalczyk usmiechajac sie i umykajac smutnym wzrokiem podobno powiedzial: -Nalezala do moich najlepszych klientow. Szczegolnie lubila nasza przyjaciolka jezdzic na ten panski specjalny cmentarz. Dlaczego jej grob jest tutaj? Byla za malo niemiecka? Co najmniej w tym momencie uderza mnie, ze w papiery mojego szkolnego kolegi coraz szerzej wdziera sie zamet. Na porzadku dziennym sa skoki w czasie. Przy niezmiennym kaligraficznym pismie w srodku zdania zmieniaja sie przebiegi. Nagle to, co stalo sie przed chwila, odsuwa sie daleko w przeszlosc. Dopiero co jeszcze wprowadzil Chatterjee, ktory zajechal na cmentarz taksowka, a juz widzi go z wydluzonego w czasie dystansu, ogladajac sie wstecz jako czlowiek stary, ktory nazywa sie juz nie Reschke, lecz jak przed niegdys ogolnie przyjetym zniemczeniem nazwisk Reszkowski i w iles tam lat po przelomie tysiacleci niejasno przypomina sobie pogrzeb Erny Brakup i przybycie Chatterjee na cmentarz: "... ale skoro tylko usiluje przywolac na pamiec ow dzien i z przykroscia uprzytamniam sobie, ze wowczas jeszcze sadzilem, iz zgodnie z decyzja mojego ojca z roku trzydziestego dziewiatego musze nosic zniemczone nazwisko, przychodzi mi na mysl moj stary przyjaciel Chatterjee, ktory pierwszy wyprobowal praktykowany dzisiaj wszedzie system rikszowy..." A tak Reschke jako Reszkowski opisuje mi obecna sytuacje w retrospekcji: "Ach, jak zlowieszczo wygladal wowczas swiat. Glod i wojny, niezliczeni zabici i fale uciekinierow juz w drodze, wkrotce u celu... Na wszystkich scianach Mane, tekel, fares... Ktoz wtedy mogl zywic nadzieje, ze zycie bedzie znow warte zycia. Ktoz osmielilby sie wierzyc, ze miastu i jego okolicom dane jeszcze bedzie cieszyc sie gospodarczym rozkwitem. Co prawda tymczasem wszystko trzymane jest mocno bengalska reka, ale ta reka nie uciska. Nawet Aleksandra uwaza to za godne pochwaly. Wkrotce zamierza sie na duza skale podjac probe wykorzystania zmienionego klimatu, sadzac na Zulawach ryz, na Kaszubach uprawiajac soje. Nowoniemcom trudno odnalezc sie w zmienionej sytuacji, podczas gdy dla Staropolakow azjatycka dominacja wydaje sie znosna, zwlaszcza ze hinduizm nie musi koniecznie byc sprzeczny z katolicka praktyka..." I juz zaczynam wierzyc w jego zwidy: "Niedawno u Swietej Trojcy poswiecono nowy oltarz. Zgodnie wzywaja tam do modlitwy Czarna Madonna z Wilna w aureoli i patronka Kalkuty, czarna bogini Kali z czerwonym jezykiem. Nawet Aleksandra znalazla teraz swoja wiare, a u jej boku i ja staje sie nabozny..." 7 Aleksander i Aleksandra ogladali z kanapy, co swiat mial do zaofiarowania. On w rannych pantoflach, ona z papierosem w lufce patrzyli na wiesci danego dnia: powodzie, pozogi i kurdyjskich uchodzcow, zmieniajace sie jak w kalejdoskopie obrazy, ktore wymazywaly wszystko widziane z kanapy przedtem: tak to para sledzila wojne w Zatoce Perskiej, ktorej zabitych nikt me chcial zliczyc.Do kanapy i foteli nalezal stoliczek, na ktorym stalo cos do pochrupania. Kiedy potem wybuchy wulkanu na wyspie Luzon zasypaly popiolem i szlamem dostarczone przedtem obrazy - plonace szyby naftowe i ucieczka Kurdow, obwieszczone zwyciestwo i oszacowana z grubsza liczba zabitych - skutki zdewaluowanych wydarzen pozostaly doniosle dla nastepnych kalejdoskopowych serii. Reschke, ktory wszystko, co zobaczyl, przelewal kaligraficznym pismem na papier, wstal z kanapy i chrupiac slone paluszki doszedl do przekonania: Nic nie znajduje konca. O czyms przeciwnym mowi doniesienie z jesieni roku czterdziestego czwartego, ktore pomieszczam w mojej relacji: Uszlismy z miasta Gdanska, zanim strawily je plomienie. Zwolnionych z Arbeitsdienstu. wcisnieto nas na poligonach w mundury, wyszkolono: jego na radiotelegrafiste, mnie na celowniczego czolgu i na zachod od Odry rzucono do ostatecznej walki. I przez przypadek - slyszysz, Reschke! - tylko przez czysty przypadek, nie dzieki wyzszemu zrzadzeniu, ocalelismy, przezylismy, nie liczac paru drasniec pozostalismy nietknieci i ucieklismy na Zachod; ale brat Aleksandry zostal rok wczesniej rozstrzelany jako partyzant, siedemnastolatek jak my, a bracia Reschkego byli martwi od lata czterdziestego trzeciego: Maximilian spalil sie jako kierowca czolgu pod Kurskiem, Eugena pod Tobrukiem rozerwala mina talerzowa; oni znalezli swoj koniec, my nie. Te informacje o smierci sa wplecione w rozmowe, o ktorej musze w uzupelnieniu opowiedziec. Zanim Erna Brakup ze splecionymi palcami spoczela w ziemi na cmentarzu w Matami, para po raz ostatni odwiedzila rybacka chate. Zaraz po tym, jak Wrobel przyniosl do kuchnio-warsztatu wiadomosc o zgonie starej, pojechali, jak przy wszystkich poprzednich odwiedzinach, tramwajem do Brzezna, trasa kolo cmentarza na Zaspie, dawno objezdzona przeze mnie z okazji innej historii. Ale ani tramwaj, ani pozegnalna wizyta u zlozonej na marach starej kobiety nie zmuszaja do skoku w czasie; to spacer w kierunku Jelitkowa wzdluz niemrawo pluszczacego Baltyku rozciagnal sie w brulionie Reschkego, wspominany przez niego kilkakrotnie, poczatkowo bezposrednio, potem z siedmioletniego dystansu. Z haslowych zapiskow wyczytuje, ze w chacie Erny Brakup bawialnio-sypialnia jak i weranda byly przepelnione, ani sie przecisnac, za malo krzesel. Wokol lozka zmarlej tlum stojacych. Swiece, kwiaty, zapach i tak dalej. Reschke pisze: "Na werandzie modlac sie glosno siedzieli zgromadzeni przy stole sasiedzi, do ktorych przysiadl sie Wrobel, zeby sie wlaczyc, jak tylko zwolnilo sie miejsce. Rzucily mi sie w oczy trzy spodeczki, do polowy albo juz tylko ledwie, ledwie wypelnione cukierkami do ssania, po ktore siegali modlacy sie i spiewajacy, zeby zachowac glos. Nieustanny rozaniec pozwalal na modly bez konca, przerywane wyspiewywanymi zalami. Wrobel poczestowal sie cukierkiem. Ja trzymalem sie z boku. Bez filcowego kapelusza nasza droga Erna wygladala troche obco, zdawala sie usmiechac, ale podobnie jak ja Aleksandra dopatrzyla sie raczej drwiny jako ostatniego wyrazu: >>Poniewaz my wciaz jeszcze robimy za honorowych przewodniczacych, a honoru to tam juz nie ma, ona nas troszeczke wysmiewa". Potem bez przejscia para znajduje sie nad morzem. Wrobel zostal przy cukierkach, ktorych zapas w razie potrzeby uzupelniano. Poszli pewnie kolo starej szkoly powszechnej przez wydmy. Reschke opisuje Baltyk jako morze metne, szare, nieporuszone, nie mowi nic o pogodzie. wspomina tylko krotko o obowiazujacym od lat na wszystkich plazach Zatoki zakazie kapieli i przechodzi potem do o wiele zbyt licznych labedzi u brzegu, ktorym zlorzeczy jako "zatrutym pasozytom zatrutego morza". "Ten agresywny napor! Dwa labedzie moga byc piekne, ale spasiona, mimo nasycenia zarloczna horda labedzi..." Widze oboje ze zmiennej perspektywy. Jakby przez wlasciwie trzymana, jakby przez odwrocona lornetke: w oddali, w poblizu. Raz jestem przed, to znow za nimi, depcze im po pietach, wyprzedzam ich, widze. jak sie zblizaja, powiekszaja, znow znikaja: nierowna para w ruchu. Kiedy zawrocili na krotko przed Jelitkowem, nadal perorowali w otoczeniu labedzi, ona mimo niego, on ponad nia. I tak Reschke odtwarza ich rozmowe: smierc Erny Brakup odslonila smierc braci. Powiazania miedzy zabitymi w wojnie w Zatoce Perskiej a wczesna utrata rodzenstwa staly sie wyrazne. Bylo sie w towarzystwie. "Bo nic, powiadam, nawet zycie nie znajduje konca. Rozstrzelany brat Aleksandry, moi bracia, jeden spalony, drugi rozerwany, zyja nadal. Aczkolwiek gdzies tam albo nigdzie pogrzebani, tkwia mimo to w nas. nie chca przestac byc obecni w naszym zyciu..." Nastepnie, nie zapowiadajac skoku w czasie, donosi juz tylko o rzeczach pomyslnych: "Ktoz osmielilby sie zywic nadzieje, ze te skazone wody znow beda obfitowaly w ryby i przy niezmiennie lagodnej temperaturze zapraszaly do kapieli? Wowczas, gdy Erna Brakup lezala na marach, nie bylo co myslec o wznowieniu dzialalnosci uzdrowiskowej. Baltyk wydawal sie martwy na zawsze. Rowniez ja przewidywalem w owym czasie tylko ponura przyszlosc, w zwiazku z czym moja kochana Aleksandra dostatecznie czesto wykpiwala moja sklonnosc do dopatrywania sie w najsolidniejszych nawet murach posepnych wrozb: >>Kto wciaz tylko kracze, bedzie zyl dlugo i przekona sie, ze krakanie bylo niesluszne..." To typowe dla Reschkego, ze skrocil odstep miedzy retrospekcja a terazniejszoscia, skoro tylko uzmyslowil sobie zlozone w poblizu Brzezna oswiadczyny. Zaraz po zapisku: "Po poludniu, kiedysmy szli zanieczyszczona plaza, oswiadczylem sie Aleksandrze" - czuje sie "juz od siedmiu lat" szczesliwie zonaty. "Czas nie przyniosl naszej milosci uszczerbku. Aczkolwiek rzadziej, wciaz jeszcze obejmujemy sie jak za pierwszym razem... Kiedy moimi oswiadczynami sprowokowalem jej spontaniczne >>tak<<, Aleksandra chyba przeczuwala, ze czeka nas oboje szczesliwe starzenie sie, ze bedziemy otaczac sie wzajemna opieka, nieodzowna wskutek nieszczesliwego wypadku i jego nastepstw..."; zeby od razu zbeltac osad zaolowionych wspomnien: "Przy tym niemal do samego wesela bylismy mocno zdeprymowani. Mysl o wspolnym koncu nasuwala sie niejako sama przez sie, bo powodow nie brakowalo. Meczylismy sie z niegodnym honorowym przewodnictwem. Do tego pogoda. Przypominam sobie: ani rusz nie chciala nadejsc wiosna. Potem zaczely sie nieprzyjemnosci z samochodem, to plugastwo zlosliwych podejrzen. Nic dziwnego, ze pewnego dnia, nie, wkrotce po moich oswiadczynach, rzucilismy caly ten gips, Bog swiadkiem, ze nie bez slowa. Ach, ta ulga i pustka potem. Zadnej juz perspektywy. Bylismy bez idei..." W dwoch miejscach dziennikowych zapiskow rozne plany czasowe, bliski i daleki, koresponduja ze soba, Reschke swobodnie obchodzi sie z oswietleniem na werandzie Erny Brakup: "Jeszcze przed chwila, kiedy rzucilem okiem na modlacych sie nieustannie, potem znow zalosnie po katolicku spiewajacych zalobnikow, wazne byly dla mnie trzy spodeczki pelne rozowych cukierkow do ssania, a drugorzedne pozostawalo zabarwione, wyblakle za sprawa oszklenia werandy swiatlo; kiedy dzisiaj usiluje uprzytomnic sobie te scene, mam w oczach glownie zolto-zielone szybki, ktore przenosily stol i siedzacych przy nim ludzi do akwarium. Nieme pozostaja ich modlitwy i spiewy. W zanurzeniu obchodzilo sie zalobe. Wszyscy oni byli uzalajacymi sie czlonkami podwodnego towarzystwa, obecnymi i zarazem odleglymi..." W innym miejscu wiele, "zbyt wiele zachlannych labedzi w plytkim ukropie Baltyku" zamienia mu sie po latach dystansu w jednego jedynego zarlocznego labedzia, "ktory probowal wowczas swoja zebranina zagegac moje oswiadczyny, Jak to dobrze, ze Aleksandra pamieta dzisiaj nie labedzia, tylko moje, przyznaje, staroswiecko sztywne slowa: >>Czy bedziemy, najdrozsza, rowniez wobec prawa mezem i zona?<< A ja pamietam jej odpowiedz: >>Taktaktak!<<" Po zalatwieniu wszystkich formalnosci 30 maja odbyl sie slub. Ale w polowie maja nasza para musiala jeszcze raz honorowo uczestniczyc w posiedzeniu rady nadzorczej. Pani Johanna Dettlaff i Marian Marczak zdawali sprawe ze spotkania wszystkich zarzadzajacych z obejmujacych obecnie cala zachodnia i pomocna Polske Towarzystw Cmentarnych. Zewszad donoszono, widzac w tym sukces, o zawieraniu dlugoterminowych umow dzierzawnych. Zanosilo sie na to, ze liczba Cmentarzy Pojednania zaokragli sie niebawem do setki, odpowiednio rosly obroty. Na spotkaniu nieuniknione okazalo sie zalozenie centrali w Warszawie. Marczak zapewnial, ze procz Gdanska brano pod uwage Krakow i Poznan, ale po burzliwej dyskusji palme pierwszenstwa otrzymala Warszawa. - To juz taka polska tradycja, ktora my jako Niemcy musimy respektowac - powiedziala pani Dettlaff. Radca konsystorialny Karau i ksiadz Bieronski nazwali powolanie centrali "robieniem wody z mozgu" i "biurokratycznym absurdem". Obaj, jeden wzburzony, drugi ostrym tonem, poprosili o zwolnienie i niezwloczne obsadzenie ich miejsc w radzie nowymi ludzmi. Abstrahujac od tych przyjetych z ubolewaniem rezygnacji, "ekspansywne szerzenie idei pojednania" spotkalo sie z aplauzem, zwlaszcza ze program "Wieczor zycia na rodzinnej ziemi" z uruchamianiem domow seniora, wtornymi pochowkami w ramach "Akcji Przenosiny" i projektem "Bungagolf" wszedzie znajdowal nasladowcow. Ostatnie sukcesy przedstawil jako czlonek rady nadzorczej szef planowania z Dusseldorfu Torsten Timmstedt: Na Kaszubach niedaleko Kartuz znaleziono rzeczywiscie dogodny dla golfa teren nad jeziorem, nadajacy sie na osiedle bungalowow. Przy zawieraniu umowy wytargowano tylko szescdziesiecioletni termin dzierzawy, wszelako z zapisanym prawem pierwokupu. Podobny tryb postepowania przyjeto ostatnio w Olsztynie, gdzie Towarzystwo Cmentarne planuje zrealizowanie pierwszego projektu "Bungagolf" wsrod jezior mazurskich. Istnieje zamysl zagospodarowania tak zwanego Wzniesienia Elblaskiego. O dalszym zainteresowaniu donosza z Dolnego Slaska i pomorskiego wybrzeza. Reschke zacytowal Timmstedta: "Na dluzsza mete nie ma rzeczy bardziej przekonujacej niz korzysc... Nareszcie zaczyna sie w Polsce liczyc, to znaczy myslec po ogolnoeuropejsku... Ostatecznie wlasnosc gruntow bedzie sprawa drugorzedna... O tym i jeszcze o czyms wiecej zapewniamy naszych laskawie tu obecnych honorowych przewodniczacych, wobec ktorych Niemiecko-Polskie Towarzystwo Cmentarne ma wszelkie powody do wdziecznosci". Potem naglace stalo sie co innego. Duza liczba przyjezdnych zalobnikow, ta permanentna inwazja uczestnikow pogrzebowych uroczystosci, niosla ze soba ryzyko, poniewaz coraz wiecej kobiet w zaawansowanej ciazy z pokolenia wnukow i prawnukow nie lekalo sie podrozy: przed albo po pogrzebach dochodzilo do naglych porodow, do poronien. Pani Johanna Dettlaff, ktora zdawala z tego sprawe, powiedziala: - Co prawda jest to mile, ze na naszej starej ziemi rodzinnej znow rodza sie Niemcy, ale nie mozemy dodatkowo obciazac i tak przeciazonego lecznictwa naszych polskich przyjaciol. Natychmiast uzgodniono urzadzenie oddzialu polozniczego z sala porodowa w bocznym skrzydle obszernego domu seniora przy Polankach. Stwierdzono: "Naturalnie wyposazenie medyczne musi byc na poziomie zachodnim, ale w Polsce na pewno nie zabraknie lekarzy i poloznych, ktorzy sa na tyle wykwalifikowani, aby dopomoc w przyjsciu na swiat naszym nowogdanskim obywatelom Ziemi..." Nastepnie przedlozono do wgladu wzory czterojezycznych tabliczek z nazwami ulic i tablic na zabytkowe budowle. Odrzucono projekty, na ktorych nazwy i objasnienia kulturalno-historyczne figurowaly jedno pod drugim wypisane pismem tej samej wielkosci. Niemieccy czlonkowie rady uwazali, ze umieszczony na samej gorze napis polski powinien byc wyraznie wiekszy niz teksty w trzech innych jezykach. Tak duza dawka okazanej delikatnosci dala asumpt do prawienia sobie komplementow. Nawet honorowi przewodniczacy uczestniczyli odprezeni w tej paplaninie. Kiedy jednak Aleksandra Piatkowska zapytala, czy wobec gospodarczego rozwoju miasta nalezy liczyc sie z piatym tekstem, mianowicie w jezyku i alfabecie bengalskim, uznano to za niezbyt dowcipne. - Juz do tego dochodzi! - zawolal Vielbrand. Marczak zapewnil: - W Polsce to nie do pomyslenia! - Tylko Timmstedt zachowal swobode: - Czemu nie? W wolnym spoleczenstwie wszystko jest mozliwe. U Reschkego pytanie Aleksandry i swobodna odpowiedz Timmstedta poprzedzaja wypad w daleka przyszlosc: "Poczciwi ludzie, z Marczakiem na czele, zdziwia sie, kiedy pewnego dnia Grunwaldzka, noszaca dawniej nazwe Wielkiej Alei, potem Alei Hindenburga, nastepnie Alei Stalina, po zaledwie krotkim czasie, w ktorym nosila imie swego tworcy, burmistrza Daniela Gralatha - nawiasem mowiac jego herb wienczy lew z dwoma srebrnymi kosturami na ramieniu - otrzyma wreszcie miano na czesc mego bengalskiego partnera w interesach, ktoremu caly swiat zawdziecza rozwoj srodmiejskiej komunikacji rikszowej..." Wszelako Reschke poprawia sie juz w nastepnym zdaniu, ktore - jak to sie teraz czesto zdarza - zostalo napisane z wyprzedzeniem: "Skromnosc Chatterjee doprowadzila do tego, ze dawna Aleja Grunwaldzka obecnie, na wniosek wplywowej mniejszosci bengalskiej, nazywa sie Aleja Rabindranatha Tagore. Nic nadzwyczajnego, jesli Aleksandra i ja zwazymy, ile ulic, placow, miast, stadionow i stoczni musialo w ciagu naszego zycia pozbywac sie swoich nazw, zmieniac je, odswiezac, kilkakrotnie, po kazdym zwrocie historii, jak gdyby to ciagle przemianowywanie nie chcialo sie skonczyc". Przebieg relacjonowanego tu posiedzenia nalezaloby sobie wyobrazic juz nie na siedemnastym pietrze hotelu "Hevelius". Urzad miasta oddal do dyspozycji Towarzystwa Cmentarnego utrzymana calkowicie w stylu siedemnastego wieku sale w pobliskim Ratuszu Staromiejskim ze stolem obrad z masywnego debu i tuzinem starogdanskich debowych krzesel. Sa zdjecia z tego posiedzenia przy dlugim stole, u ktorego wezglowia przewodnicza zarzadzajacy Dettlaff i Marczak, u przeciwleglego zas konca, blizej drzwi, siedzi nasza para. sprawujac wciaz jeszcze honorowe przewodnictwo. Przy podluznych stronach stolu zajela miejsca rada nadzorcza, ale strona niemiecka nie siedzi sztywno naprzeciw polskiej; z przemieszania wylania sie uklad, w ktorym Vielbrand jako przewodniczacy siedzi miedzy dwojka nowych czlonkow: z lewej mloda szefowa agencji turystycznej jest uczesana z przedzialkiem na madonne, jego poznaje po okularach bez oprawki i fryzurze na jeza, o ktorych Reschke czesto wspomina. Wyprezony jak struna pan o srebrzystobialych falujacych wlosach, ktore wygladaja jak dopasowana do stylowych mebli peruka, to, wkrotce po zgloszonej rezygnacji, radca konsystorialny Karau; ten, co tam znudzony rozpiera sie na krzesle, to bedzie zapewne, nie tylko przez wzglad na sutanne, ksiadz Bieronski, ktory podal sie rowniez do dymisji. Po pozostalych czlonkach rady nie moge poznac, czy sa narodowosci polskiej, czy niemieckiej: stosunkowo mlodzi, tchna nie tyle wyrazistoscia charakterow, co znaczna oglada, polaczona z owa niedbala wola efektywnego dzialania, ktora bedzie odtad robila Towarzystwu Cmentarnemu kase. Ten tutaj, mlodzienczo rzeski, to chyba Torsten Timmstedt: wlasnie poslugujac sie modelami, nie wiekszymi od pudelka zapalek, probuje zapoznac rade z nowa kultura trumienna. Przez lupe dostrzegam dostosowane kolorystycznie, jajowate, wielo-kanciaste, piramidowo spiczaste lub udziwnione na podobienstwo skrzypiec trumny, ktore serwis Timmstedta bedzie w przyszlosci proponowal klientom obok trumien tradycyjnych, zwezajacych sie u stop. Maja one dzieki postmodernistycznym ksztaltom uwolnic grzebalnictwo od zastyglej rutyny. Chce sie wprowadzic mode nawet na szklana trumne Sniezki. U Reschkego jest w zwiazku z tym napisane: "Zupelnie sensowny ten dalszy rozwoj artystyczny klasycznego, ale z czasem chelpliwie zmarnialego ksztaltu trumny. I latwo przyszlo mi zgodzic sie z zaproponowanym przez Timmstedta zakazem uzywania trumien z drewna tropikalnego, jak tek, mahon i palisander..." Coz wciaz jeszcze krzepka dama i elegancki wicedyrektor mogli powiedziec na temat najnowszych "mebli ziemnych"? Oboje, majac za plecami rzad okien, tworza pare tylko z racji zajmowanych miejsc, podczas gdy honorowi przewodniczacy, nawet sfotografowani zza wysokich oparc krzesel i bardziej wyczuwani niz widziani, sprawiaja wrazenie zlaczonych w pare, chociaz jeszcze nie wzieli slubu. Zdjecia mowia niewiele wiecej. Obficie rzezbione oparcia uroczyscie wypolerowanych na czarnobrazowo krzesel, choc zapewne kanciasto niewygodne, mamia barokowa ostoja: astronom i piwowar Johann Hevelius, ktory w swoim czasie nalezal do staromiejskiej rady i mieszkal niedaleko przy Korzennej, moglby, spozniony, zajac miejsce miedzy przedstawicielami Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego i opowiadac o fazach Ksiezyca albo kosztach pogrzebu swej niedawno zmarlej zony Cathariny z domu Rebeschke... Kurczy mi sie material, ale z boku lezy sterta kartek ze wzmiankami, ktore pozostaly bez nastepstw. Wedlug jednej z notatek Reschke chce przeprowadzic z Timmstedtem rozmowe na temat nowej kultury trumiennej, nastepnie zaproponowac utworzenie nekropoli w poblizu wschodnio-pruskiego miasta Rastembork, a ponadto zachecic do urzadzenia wystawy, na ktorej "etruskie sarkofagi, rumby, szkieleciarnie i tradycyjne trumny zataczajac historyczny luk dochodza do najnowszych tworow..." Nic z tego nie wyszlo. A moze Timmstedt wspieral pozniej pokazy tego rodzaju? Na innej kartce zostaje kaligraficznie udzielona rada, zeby Aleksandra udokumentowala wreszcie okres swego aktywnego czlonkostwa w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, i w wypadku oszczerczych posadzen, mogla udzielic przygotowanej odpowiedzi. Nie mam przed soba pisemnego wytlumaczenia. Pewne jest tylko tyle: jako mloda dziewczyna wstapila pelna wiary, jako piecdziesiecioletnia kobieta wystapila rozczarowana. Podczas swiatowego festiwalu mlodziezy w Bukareszcie w krotkim przemowieniu wyslawiala Stalina jako wyzwoliciela Polski. Potem watpliwosci, ociaganie sie, wspoluczestnictwo, wstyd, milczenie, udawanie martwej. "No, bylam martwa dusza na dlugo przed szescdziesiatym osmym, kiedy w Warszawie zaczelo sie antysemickie dranstwo..." Jest to zapisane w dzienniku Reschkego wraz z jego wspolczuciem: "Ona sie oskarza, wylicza zaniedbania, ale az do wystapienia - >>Stanu wojennego nie moglam przelknac<< - miala nadzieje, ze komunizm przyniesie cos dobrego. Coz moglem jej zaofiarowac jako pocieszenie? Moj niejasny opor? Niezmacona wiare czlonka Hitler-Jugend? Bedziemy chyba musieli z tym zyc. Wciaz jeszcze z tym zyjemy. A potem na domiar zlego rozbila sie nasza idea..." W nastepny weekend zrobili wycieczke na Kaszuby. Co prawda pojechali z Wroblem przy kierownicy, ale nie jego polskim fiatem. Na kartce z notatnika jest napisane: "Nareszcie nowym wozem na zielona trawke". To nie pogoda ich skusila. Jesli przed rokiem wszystko przyszlo za wczesnie, o wiele za wczesnie - rzepak, kumaki - to tej wiosny wszystko bylo spoznione, grubo spoznione. Kwitnace drzewa owocowe ucierpialy od nocnego mrozu. Nie tylko chlopi narzekali, ogolny nastroj odpowiadal slotnemu i zimnemu majowi. Nasycone nieszczesciem doniesienia napieraly wzajem na siebie, a politycy, jako ze we wlasnym domu nic nie wychodzilo, szukali ratunku w amfiladzie europejskiego myslenia. Zjednoczeni Niemcy byli dalsi od jednosci niz kiedykolwiek; a wolna Polska poddala sie obecnie dyktatowi Kosciola. Nic nie chcialo zaczac sie swobodnie. Nawet w polowie maja nie bylo co myslec o kwitnieniu rzepaku. Ale kiedy pojechali w trojke na zielona trawke, pogoda musiala byc zmienna: od czasu do czasu przebijalo slonce. Wybrali sie nad Jezioro Radunskie, w kierunku Chmielna. Aleksandra przygotowala piknik: tym razem bez marynowanych polskich grzybow i jajek na twardo. Mieli widelcami wyjadac z puszek grenlandzkie krewetki i norweskiego wedzonego lososia, do tego ser z Francji, mortadela i salami w plasterkach, dunskie piwo i hiszpanskie oliwki. Wszystko bylo przeciez do kupienia, chociaz drogie, nawet owoce Nowej Zelandii o nazwie kiwi. Nie doszlo do pikniku. Przed i po zbyt krotkich przejasnieniach przelotne ulewne deszcze nie dopuscily do ich poznego sniadania, jednakze oni gdzies sie zatrzymali. Przy schodzeniu z szosy na lezacy w dole brzeg jeziora okazalo sie, ze Aleksandra znow miala nieodpowiednie pantofle. W nadbrzeznych zaroslach znalezli posrod trzciny mala zatoke, ktora byla juz odwiedzana, o czym swiadczyly zweglone, polyskujace deszczowa wilgocia resztki ogniska, do tego polkole z kamieni, jakie czesto leza na skraju pol. "Trafiaja sie tutaj tak duze jak owe glazy narzutowe, ktore, opatrzone prosta inskrypcja, znajduja zastosowanie na Cmentarzu Pojednania, ostatnio na grobach zbiorowych". Chyba z tuzin harcerzy przytoczylo polne kamienie do ogniska w poroslej trzcina zatoce. Teraz siedzieli na nich w trojke oni. Piatkowska od razu zapalila, chociaz komary nie dawaly pretekstu. Koszyk piknikowy zostal w samochodzie. Wszyscy troje milczeli na swoich kamieniach. Z daleka dolecialy glosy ponad jeziorem, ostre, jak w klotni, potem znow cisza. Wrobel puscil pare kaczek po wodzie i usiadl, kiedy nikt nie kwapil sie pojsc w jego slady. Ponownie z daleka ostre glosy. Potem z drugiej strony szosy, gdzie zaparkowali nowy woz, zaryczaly ochryple krowy, jakby na krotko przed zarznieciem. I znowu cisza, zwlaszcza ze niebo nad jeziorem bylo pozbawione skowronkow. Reschke opisal mi krajobraz, jak gdyby chcial mi go namalowac akwarelowym pedzlem: rzadki las mieszany po lewej, schodzace nad jezioro pola, drewniana szope z plaskim dachem na wysunietym naprzod wzgorzu, ponownie las, potem znow pola, a posrod pol kepy drzew. Zadnej lodki, zadnego zagla, wymienia tylko dwie plynace w przeciwnych kierunkach kaczki. "Wiatr rzadko marszczy jezioro". A potem, kiedy juz wszystko porzadnie odmalowal, nawet ciemnobrazowa szope, przypisal jezioru odbicie, ktore moge tylko przytoczyc doslownie: "Jakkolwiek pagorkowata okolica nad jeziorem jest - jesli pominac szope - nie zabudowana i oferuje tylko przemiennosc pol i lasow, odczytuje odbity, odbity na gladkiej powierzchni, inny obraz: Na samym dole okalaja jezioro ceglastoczerwone, nie na przyklad gontowobrazowe, dachy osiedla, ktore tarasami wspina sie pod gore, starannie wtapiajac sie w krajobraz, ale tez obejmujac go w posiadanie, tak ze niewielkie polacie lasu i kepy drzew musialy ustapic woli planujacego architekta i realizujacego plany budowniczego, aby zazebiajacej sie zwartosci tej zabudowy, w ktorej dostrzegam odzwierciedlenie znanych mi projektow, nie stalo nic na przeszkodzie. Jesli sie chce, to mozna by to osiedle, zwienczone u gory, ale dla mnie na samym dole, budynkiem klubowym i obejmujace, posrod wzgorz i poza lagodnymi wzgorzami, rozlegly teren, odpowiedni dla gry w golfa i stosownie zazieleniony, uznac za estetyczne, ba, nazwac udanym, poniewaz stojacy, odwrocony w moich oczach, kompleks zabudowy daje dowody dbalosci o zachowanie krajobrazu; a przeciez to odbicie, im dluzej patrze, napelnia mnie smutkiem, ktory wzbiera, nawet teraz, kiedy podmuchy wiatru wzburzyly powierzchnie jeziora i zniszczyly obraz. Powinnismy byli odejsc, Aleksandro". Nie wiem, czy Reschke zwierzyl sie ze swego widzenia - moze lepiej powiedziec: wizji - Piatkowskiej i Wroblowi, jesli tak, to watpie, zeby oboje byli zdolni dojrzec odbity obraz wyprzedzajacy zawile dzialania towarzystwa budowlanego "Bungagolf". To potrafil tylko on! Tylko ty wykazales dalekowzrocznosc. Tylko on wyprzedzal czas. Ale rezygnacje z honorowego przewodniczenia Niemiecko-Polskiemu Towarzystwu Cmentarnemu Aleksander i Aleksandra zglosili wspolnie. Oboje zlozyli pisemne oswiadczenie. Dodatkowo Reschke przeslal podobno radzie nadzorczej tasme magnetofonowa, na ktora oboje nagrali swoje wypowiedzi, on dluzsza, ona krotsza. Stalo sie to na drugi dzien, tak im pilno bylo z powzieciem decyzji. W momencie ich rezygnacji Towarzystwo Cmentarne, ktorego rada nadzorcza obradowala w staromiejskim Ratuszu, mialo juz wlasne biura, i to nie opodal terenow stoczni, na pietrze wiezowca wybudowanego za czasow Gierka. Pomieszczenia pietro wyzej wynajmowala firma Chatterjee Co. Jako ze przy sprawdzeniu wszystkich kont wyszlo na jaw, w jak zyskowny sposob, ale bez wiedzy rady nadzorczej - tylko Marczak wiedzial i milczal - Reschke lokowal rozgalezione kapitaly Towarzystwa, potem pomnazal, wkladal w kazda nowa hale montazowa i w ten sposob laczyl produkcje riksz z interesami Towarzystwa Cmentarnego, mozna bylo przyjac za rzecz sama przez sie zrozumiala, ze zarzady ekspansywnej organizacji i nastawionej na eksport firmy wynajely sobie lokale w tym samym wiezowcu, na sasiadujacych pietrach. Tam Reschke oddal tasme i zarazem komputer osobisty Aleksandry. W swoim oswiadczeniu - i na tasmie - wskazuje on na to, ze ten aparat, sprzezony z jego domowym komputerem w Bochum, oddawal wierne uslugi w realizowaniu idei; dorzuca nawet zart: "Oczywiscie przekazujemy nasz bank informacji absolutnie wolny od wirusa". Nagranie magnetofonowe bylo praca nocna. Pierwsza, nieudana probe zrobiono juz nad jeziorem: "Pogoda byla zbyt zmienna. Nie nadawala sie nawet na piknik. Tej wiosny wszystko przychodzi zbyt pozno. Dlatego chyba nie odzywaly sie kumaki..." Druga, nocna proba powiodla sie dzieki manipulacji. "Podzwanianie kumakow, nagrane wiosna ubieglego roku, ktora zaczela sie wczesnie, na pewno zbyt wczesnie, miedzy wierzbami glowiastymi na plaskich Zulawach, okazalo sie pomocne. Wowczas uchwycilismy trwajace dluzszy czas melodyjne, chociaz napawajace glebokim smutkiem wolania godowe kilku kumakow nizinnych, ktore podlozylismy pod nasz mowiony tekst, albo powiem lepiej: nasze ostatnie slowo, wykorzystujac pauzy miedzy poszczegolnymi wolaniami, aby w ten sposob, z pomoca natury, dac wyraz naszym ostrzegawczym przewidywaniom". Mam przed soba tylko kopie napisanych tekstow, ale jako ze do spuscizny po Reschkem nalezy owa tasma z poprzedniego roku, na ktorej nagral kumakowe wrozby na zapas, domyslam sie, jakie wrazenie zrobila ta manipulacja na sluchajacej nagrania radzie nadzorczej. Cos wiecej niz rozbawione potrzasanie glowami pewnie tym jeszcze mlodym ludziom nie przyszlo na mysl. Vielbrand, jestem pewien, pukal sie w czolo, a pani Dettlaff chyba polglosem wzywala psychiatre. Z pewnoscia Marczak, ze swoim zmyslem do teatralnych gestow, znalazl w tej audycji upodobanie. I przypuszczam, ze Torsten Timmstedt wysluchal calosci jak udanego kolazu. Pisany i mowiony po polsku tekst Piatkowskiej jest krotki: kazalem go sobie przetlumaczyc. Po zgloszeniu rezygnacji stwierdza ona: "Jako ze honorowa przewodniczaca ma robic honory, a ci wszyscy, ktorym przewodniczy, powinni jej honory oddawac, ja zas moge sie dopatrzec tylko chciwosci i juz ani krzty honoru, moja dzialalnosc ustaje". Oswiadczenie Reschkego jest dluzsze, poniewaz raz jeszcze rzuca na szeroki ekran swoj temat, stulecie wypedzen, zaczynajac od Ormian, nie pomijajac zadnej kolumny uciekinierow, zadnego przymusowego przesiedlenia i poprzez wypedzanych Kurdow nawiazujac do aktualnych wydarzen. Potem z powszechnosci utraty ziemi rodzinnej wywodzi swoja i Aleksandry pierwotna idee, powrot zmarlych w ojczyste strony i mysl o pojednaniu, wola: "Dwa i pol metra kwadratowego ziemi rodzinnej bylo i pozostaje prawem czlowieka!", przyporzadkowuje temu roszczeniu prawnemu ograniczona oferte cmentarna, nastepnie przechodzi do ogolnie problematycznej, zmniejszonej przez scieki, substancje trujace i przenawozenie jakosci ziemi, przy pomocy owego wybiegniecia w przyszlosc, jakie na krotko przedtem wyprobowal nad jednym z kaszubskich jezior, odzwierciedla przestrzenne konsekwencje opracowywanych projektow "Bungagolfu", rzuca takie slowa jak "zbojecki", "poroniony pomysl", "dzielo szatana", odmalowuje przerazajaca wizje butnego podboju, powiada: "ostatnie slowo, nigdy wiecej, oderwanie od swiata", aby potem nagle, bez przejscia, spojrzec na dzialalnosc Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego z dziesiecioletniego dystansu: "Skoro nie moge obecnie nie dostrzegac, ze z dawnych umow dzierzawnych na tereny cmentarzy wszedzie porobily sie tytuly wlasnosci, ze - co duzo gorsze - brzegi odbijajacych kiedys obloki jezior na Mazurach i Kaszubach zostaly zabudowane, zabarykadowane zabudowa i wydane na pastwe zadzy posiadania, to ogarniaja mnie watpliwosci, czy nasza idea byla dobra i sluszna; nawet jesli byla slusznie pomyslana i w dobrej wierze poczeta, to jednak wyrodzila sie w cos zlego. Dzisiaj wiem, zesmy zawiedli, jednakze widze, jak wszystko teraz idzie ku lepszemu. To, co toczylo sie falszywie, bierze wlasciwy obrot! Niemieckiemu wilczemu glodowi nakryla do stolu wstrzemiezliwa Azja. Weselnie rozkwita polsko-bengalska symbioza. Dowodzi kramarskim duszom, jak ograniczona wartosc maja tytuly wlasnosci. Wskazuje, jak po azjatycku wytyczona jest przyszlosc Europy: wolna od ciasnoty panstw narodowych, nie poprzegradzana granicami jezykowymi, wieloglosowo religijna i niezmiernie bogata w bostwa, do tego dobroczynnie spowolniona, bo na nowo przyhamowana i bezpieczna w cieplym i wilgotnym klimacie..." I jak przy zwiezlych slowach Aleksandry slysze podlozone pod wszystkie wywolane na koniec obrazy wolania kumakow nizinnych. Po kazdym wybiegnieciu w przyszlosc cezura stanowi ich smetne dzwonienie. Piekniejszego odejscia nasza para nie moglaby sobie wymyslic. Byly to kumaki czerwonobrzuche, od dawna zadomowione na plaskich, lezacych nieco ponizej poziomu morza Zulawach. Ach, jakiego stracha napedzaly nam, dzieciom, wierzby glowiaste w wieczornej mgle, coraz bardziej zblizajace sie zjawy, do tego godowe wabienie wyposazonych w pecherze glosowe samcow, ktore plywaly na powierzchni rozgalezionego systemu kanalow. Przy wyzszych temperaturach wody interwaly miedzy wolaniami byly krotsze. W cieply majowy dzien kumak czerwono-brzuchy, zwany tez kumakiem nizinnym lub ognistym, wydaje do czterdziestu wolan na minute. Jesli wolalo kilka naraz, to ich skarga - niosaca sie ponad woda szczegolnym echem - wzbierala w nie konczaca sie wrozbe... Przypuszczam, ze Reschke mial na tasmie chor tylko w charakterze uwertury, a potem pojedynczego kumaka nizinnego. Dzieki temu mogl pomiedzy wolaniami wybijac - ponad inne - poszczegolne slowa, jak "niemieckostronnie" i "zbojecko" czy "prawo czlowieka", ale tez "tulaczy" i "nigdy wiecej". Tylko tak przyszla symbioze polsko-bengalska dalo sie uczcic wybitym przez kumacze podzwanianie slowem "weselnie"; nawiasem mowiac slowo to, w miare jak zblizal sie termin zaslubin, coraz czesciej trafialo do jego dziennika. Ale zanim bede mogl postawic pare przed biurkiem urzednika stanu cywilnego, trzeba jeszcze raz zajac sie stosunkiem Reschkego do samochodow. Jako ze moj szkolny kolega wyrazal sie czasami nieprzychylnie o kierowcach mercedesow, na kartkach zas z notatnika mowi pogardliwie o kierowcach BMW, a ja ponadto domyslam sie, ze jego maniera ubierania sie ze staroswiecka elegancja mogla miec tez decydujace znaczenie przy wyborze samochodu, przez dlugi czas, ilekroc kursowal miedzy Zaglebiem Ruhry a Gdanskiem, Gdanskiem a Bochum, widzialem go za kierownica starszych modeli; ale kiedy na krotko przed ustapieniem Erny Brakup przeczytalem w jego dzienniku: "moj woz skradziony z nie strzezonego parkingu", bylem pewien, ze zlodzieje samochodowi, ktorych paserzy jako posrednicy obslugiwali rynek w calej Polsce, nigdy by nie probowali rabnac i przefasonowac jakiejs skody czy chocby nie wiem jak wypieszczonego starego grata, na przyklad peugeota 404 z roku 1960; musialo to byc cos drogiego i zachodniego. Czyzby Reschke skusil zlodziei porschem? Ktos mi radzil, zeby przypisac mu alfa romeo. ja stawiam ostatnio na marki szwedzkie, saaba albo volvo. W kazdym razie od polowy marca byl bez samochodu. Jak wspominalem, w odwiedziny do chorej para jezdzila tramwajem. Na dalsze trasy zabieral ich Jerzy Wrobel. Rowniez do Matami, na pogrzeb, wybrali sie polskim fiatem. Dopiero kiedy pojechali na Kaszuby, zeby nagrac na magnetofon wolania kumaka - ale nie wolal zaden kumak - przedstawil w notatce "nowy woz". Znow nie podal marki, ale musialo to byc cos drogiego, bo wokol kupna zrobil sie smrod. Ledwie zlozyli honorowe przewodnictwo i usilowali czuc sie wolni, jakby wyzwoleni, zwolano nadzwyczajne posiedzenie rady nadzorczej Towarzystwa Cmentarnego. Poniewaz pani Johanna Dettlaff w swoim wniosku domagala sie obecnosci bylych honorowych przewodniczacych, Reschke i Piatkowska musieli zniesc cierpliwie kilka pytan. Chodzilo w ogolnosci o postepowanie obojga w sprawach finansowych, a szczegolnie o sfinansowanie nowego wozu. Poczatkowo zachowywano ton umiarkowany, poniewaz Timmstedt chwalil "smiale i juz teraz przynoszace zyski inwestowanie w firme Chatterjee Co.", a Marczak "nie zyczyl sobie skandalu", ale potem doszlo do przesluchania. Na zmiane atakowali Vielbrand i Dettlaff. Co prawda nie mogli wylozyc na stol nic konkretnego, ale podejrzen bylo pod dostatkiem: On, Reschke, od poczatku kryzysu w Zatoce Perskiej spekulowal na zmiennym kursie dolara; on, Reschke, uzyskal specjalne rabaty od zachodnioniemieckich zakladow pogrzebowych, nie deklarujac jasno i wyraznie ich wysokosci; on, Reschke, nie moze wykazac, z jakich zrodel zostalo sfinansowane jego nowe auto, ktore musi obecnie uchodzic za samochod prywatny, kto wie, czy nie z pieniedzy ofiarodawcow? Tutaj wtracila sie Aleksandra: - Czemu nie powiesz, ze to twoj rikszarz zrobil ci piekny prezent? -To nie ma tu nic do rzeczy. -A jesli rozmawiaja z toba jak ze zlodziejem? -Niech sobie rozmawiaja. -Ale to inni ukradli z parkingu... -To prywatna sprawa. -No to ja powiem. On dostal drogi samochod za zaslugi dla produkcji riksz rowerowych. -Aleksandro, prosze cie... -Czemu nikt sie nie smieje? To przeciez zabawne! Podobno to Timmstedt pierwszy gruchnal smiechem, a Marczak wtorujac mu ten smiech usankcjonowal. Wszyscy nowi czlonkowie okazali sie podatni na zarazliwosc smiechu. W koncu nawet Vielbrand i pani Dettlaff odkryli komizm akcji prezentowej. On jakoby "zrazu chichotal, potem rechotal na caly glos", ona zdobyla sie tylko na "krzywy usmiech", ktory nagle zlodowacial i polozyl kres ogolnemu smiechowi. I natychmiast grad pytan spadl na Aleksandre. Kiedy procz nie dosc wyraznie zadeklarowanej ofiary na sfinansowanie organow dla kosciola Bozego Ciala nie mozna bylo sie do niej o nic przyczepic, Dettlaff przystapila do osobistego ataku. Grzebala w zyciorysie Piatkowskiej, cytowala akta personalne, ktore ktos - diabli wiedza kto - jej podrzucil, mowila: "Pani jako dlugoletnia komunistka powinna wiedziec..." albo "Nawet od komunistki nalezaloby oczekiwac..." i traktowala przynaleznosc partyjna Piatkowskiej jak przestepstwo. Miala pod reka nawet jej hymn na czesc Stalina z roku piecdziesiatego trzeciego i z rozmyslna niejasnoscia przywolala "zgubna bliskosc stalinizmu i zydostwa", "zgubna szczegolnie dla Polski, prawda, panie Marczak?" I Marczak kiwnal glowa. Piatkowska milczala, nie milczal Reschke. Przedstawiwszy sie zebranej radzie jako dawny druzynowy Hitler-Jugend zapytal Dettlaff o jej stopien sluzbowy w dziewczecej organizacji tegoz HJ. - Nieprawdaz, wielce szanowna? Nasze pokolenie wtorowalo az milo! - Johanna Dettlaff zaczerwienila sie az po srebrzyste zaczatki swej fryzury. A kiedy Marian Marczak posrod milczenia powiedzial: - Kazdy ma jakas przeszlosc - i zaraz spuscil oczy, wszyscy sie z nim zgodzili. Reschke pisze: "Ten poglad mogl nawet podzielic Gerhard Vielbrand i zawolal: >>Koniec dyskusji!<< Mlodzi czlonkowie rady i tak nic sobie nie robili ze starych historii. Drwiace wyznanie Timmstedta: >>A ja majac dziewietnascie lat bylem u Mlodych Socjalistow i trzymalem z superlewica!<<. ponownie wywolalo smiech, jednakze dysonans pozostal. A kontrowersyjny prezent od Chatterjee? No coz, nie przyniosl nam szczescia..." Nikt nie zostal zdemaskowany, nadzwyczajne posiedzenie przebieglo bez nastepstw, para wyszla z opresji bez szwanku, a kiedy w koncu maja zaslubiny staly sie okazja do swietowania, nowy woz Reschkego stal na parkingu miedzy Teatrem a Wieza Wiezienna, naprzeciwko Zrojowni. Jednakze do urzedu stanu cywilnego pojechali nie seryjnym wyrobem szwedzkim, lecz riksza rowerowa bengalsko-polskiej produkcji. Bylo to - nie do uwierzenia - zyczenie Aleksandry. Piatkowska, w ktorej "ten ter Chatterjee" budzil obawe, ona, ktora nazwala Bengalczyka "falszywym Anglikiem" i w swej katolickiej bezboznosci pomawiala go o czarnoksiestwo i gorsze rzeczy, "szatanskie sztuczki", ona, pozlotniczka, chciala koniecznie zajechac pod Ratusz Glownego Miasta riksza: "Chce podjechac po krolewsku, jesli nie powozem, to tak". Prawdopodobnie ulegla kaprysowi, bo Chatterjee i jego kuzyni pozostali jej obcy. Jej typowe zdanie, zanotowane przez Reschkego wraz z innymi powiedzeniami, brzmialo: "Nigdy nie przyzwyczaje sie do tego, ledwie pozbylismy sie Ruskich, a juz jest w Polsce tylu Turkow". Ilekroc on probowal objasnic swojej Aleksandrze pochodzenie fabrykanta : - otwieral jej nawet atlas - ona upierala sie przy swoim odrzucajac Turkow, wszystkich Turkow, to znaczy wszystkich obcych, do ktorych czula jeszcze wieksza odraze niz do znienawidzonych Rosjan. Piatkowska widziala to historycznie. Jako Polka miala sklonnosc do porzadkowywania wszelkich zdarzen martyrologu polskich dziejow. Przewaznie siegala daleko wstecz i powolywala sie na bitwe pod Legnica, w ktorej zginal wprawdzie ksiaze ze slawnego rodu Piastow, ale zmusil on Mongolow do odwrotu. Po tym pierwszym ocaleniu Zachodu polskie bohaterstwo to krol Polski Jan Sobieski pobil Turkow pod Wiedniem. Zachod mogl ponownie odetchnac. - Od czasu tej bitwy - i Aleksandra - wszyscy Turcy dysza zemsta, twoj mister Chatterjee Ostatnio zaczela nawet wietrzyc spisek: - Juz widze, jak panowie z Niemiec przywoza swoich Turkow, zeby zrobili z nas polskich kulisow. Czesto smiala sie po takich zwiezlych historycznych rozwazaniach, jak jej smiech chcial zazegnac nieszczescie: Chyba nie bedzie tak zle. Wszelako Aleksandra musiala sie przemoc do podjecia tej decyzji, chociaz baly sie jej liczne lsniace, ozywiajace Stare i Glowne Miasto riksze z ich trojdzwiecznym dzwonieniem. - Powietrze juz jest duzo lepsze! - wolala. U Reschkego jest napisane: "Nareszcie nadszedl ten dzien. Zal, ze Chatterjee nie ma w miescie, chetnie zawiozlby nas do Ratusza osobiscie. Ale prezent slubny od niego, zgrabny, caly upleciony ze zlotego drutu model rikszy rowerowej, ucieszyl nawet Aleksandre. Jej dziecinne klaskanie w rece, kiedy rozpakowala miniature i odkryla nas oboje jako laleczki na lawce dla pasazerow w zlotej rikszy! >>Sliczni jestesmy!<< zawolala. Ona i Chatterjee z biegiem czasu na pewno by sie zblizyli. Niestety wowczas, kiedy wymienialismy sie obraczkami, musial na krotko wyjechac do Paryza i dalej do Madrytu, poniewaz takze tam z pomoca rikszy rowerowej nalezalo zaradzic srodmiejskiemu chaosowi komunikacyjnemu. Wiozl nas jeden z jego kuzynow. A kiedy dzisiaj, po tylu latach, przypominam sobie ow majowy dzien..." Naturalnie ich przejazdzka riksza byla godna kilku zdjec, ktore mam w kolorze przed soba. Wedlug opisow Reschkego chodzilo tu o najnowszy model eksportowy produkowany w stoczniowych halach. Na odwrocie jednego ze zdjec zostalo wykaligrafowane: "Po gruntownym sprawdzeniu w probnych jazdach i testach przeprowadzonych ostatnio poza Europa, w Rio, do tego modelu nalezy przyszlosc". Riksza, w ktorej na zdjeciach siedza nowozency, jest przystrojona kwiatami. Nie, tym razem to nie astry ani tulipany. "Piwonie sa tej wiosny opoznione, jak i wszystko inne". W drugiej rikszy tego samego typu siedza swiadkowie, Jerzy Wrobel i Helena, kolezanka Piatkowskiej, jako pozlotniczka wyspecjalizowana bardziej w liternictwie. Na zdjeciach nie widac ani slonca, ani deszczu. Musialo byc chlodno, bo Aleksandra narzucila na kostium szeroki welniany szal. Jednakze para prezentuje sie w letnich strojach: on w lnianym garniturze koloru morskiego piasku i slomkowym kapeluszu z waskim rondem; ona do kapelusza z szerokim rondem kazala sobie uszyc dopasowany kostium, ktorego kolor Reschke opisuje jako "ciepla, sklaniajaca sie ku zlotu neapolitanska zoltosc", do tego "fiolkowy" kapelusz. Sprzed kamienicy przy Ogarnej, gdzie na przedprozu serwowano koktajle dla przyjaciol i sasiadow, dwie riksze pojechaly do Ujezdzalni, kolo Narodowego Banku, Wiezy Wieziennej, potem przez Targ Weglowy i Targ Drzewny dalej az do Wielkiego Mlyna, aby w znajomym otoczeniu Starego Miasta - Nos w Garach, Hala Targowa, kosciol Dominikanow - zawrocic. Stamtad droga wiodla przez codzienny ruch targowy Tkackiej, kolo Zbrojowni, w lewo w Dluga, po ktorej lewej stronie, na krotko przed kinem "Leningrad", wciaz jeszcze noszacym nazwe Leningradu, od niewielu dni na szerokosc dwoch kamienic stalo otworem kasyno gry. Podczas gdy w gorze niszczaly podrobione do zludzenia renesansowe szczyty, na samym dole zachodni blichtr obiecywal trwala swietnosc. "Try your luck!", glosil zachecajacy napis. Dluga jak zawsze byla pelna turystow. Wedlug notatki Reschkego przyjaznie bito brawo, kiedy przystrojona kwiatami riksza ze slubna para toczyla sie powoli w kierunku Ratusza. Wykrzykiwano gratulacje po polsku i po niemiecku. Jeden z nader licznych golebi narobil na rondo jego kapelusza. - To na szczescie! Aleksandrze, to na szczescie! - wolala oblubienica. Wlasciwie w Ratuszu tylko wyjatkowo udzielano slubow, ale Aleksandrze udalo sie cywilna ceremonie, a z nia nasza pare podniesc do rangi wyjatku; pracujac latami we wnetrzu poznogotyckiej budowli zasluzyla sie: mijajac konsole, wspinajac sie po kretych schodach, przechodzac obok barokowych draperii i luster w staroswiecko przebogatych ramach - wszedzie mogla zawolac: - Wszystko to uczynila zlota folia z mojej pozlotniczej poduszki! O zaslubinach Reschke pisze tylko, ze dokonaly sie "z wybiciem jedenastej!" w Sali Czerwonej, w obliczu szerokiego na cala sciane obrazu, nazwanego "Grosz czynszowy", w srodku ktorego Jezus z biblijnym orszakiem stoi na Dlugim Targu wiedzac, ze ma za plecami Ratusz, w ktorym para wlasnie mowi sobie: tak; dla historyka sztuki, ktory poslubia pozlotniczke, odpowiednie ramy. Dopoki trwala urzedowa ceremonia, nie tylko oblubiencom, takze swiadkom wydawalo sie, ze jako pasazerowie skarbca zostali przeniesieni w inny czas. Poniewaz na dworze nagle przedarlo sie slonce, robiono zdjecia, ktore ukazuja nowozencow przy Fontannie Neptuna i Dworze Artusa, raz ze swiadkami, raz bez. W bezowym lnianym garniturze, ktory juz sie gniecie, w neapolitansko zoltym kostiumie, on w slomkowym kapeluszu z waskim brzegiem, ona ocieniona rozrzutnie wysunietym rondem wygladaja oboje, jak gdyby byli juz w drodze i daleko stad. Pieszo poszli potem przez Dlugi Targ na ulice Kotwicznikow. Wszedzie wisialy wielojezyczne tabliczki z nazwami ulic. W pobliskiej restauracji Reschke zamowil stolik na cztery osoby. Nie zaproszono nikogo z krewnych, bo nasza para nie powiadomila ani corek, ani syna; od czasu nieudanej podrozy na Boze Narodzenie nie znajduje juz zadnej wzmianki o rodzinie. W dzienniku przeskok w czasie i retrospekcja: "Byl filet z sandacza w sosie koperkowym, potem pieczen wieprzowa. Aleksandra miala porywajaco dobry humor. Jej dziewczeca swawola, ktora - jak dzisiaj wiem: z powodzeniem, starala sie skojarzyc Wrobla i Helene, i jej owczesny smiech pozostaly sobie wierne. Jesli dobrze pamietam, powiedziala: >>Czemu ja, glupia ges, dawno juz nie jezdzilam riksza!<<" Nic dziwnego, ze Jerzy Wrobel i kolezanka Aleksandry latwo nawiazali rozmowe. Smiano sie z prezydenta i jego dworu w warszawskim Belwederze. Byla mowa o rychlej wizycie papieza, i jej wplywie na sytuacje Polski; Wrobel wiecej sobie po niej obiecywal, niz namiestnikowi Pana Boga chciala pozwolic Piatkowska. Potem zajmowano sie S. Ch. Chatterjee. Przypuszczenia, wedle ktorych niedawny mord na indyjskim polityku mogl byl zmusic Bengalczyka do naglego wyjazdu, zostaly wyrugowane przez inne okropnosci: wybuchy Pinatubo. Ani slowa o Towarzystwie Cmentarnym az do kawy. Nagle Wrobel zaproponowal, zeby ktos, obojetnie w jakim jezyku, spisal kronike poswiecona Cmentarzowi Pojednania, nie zapominajac przy tym o dawniejszych dziejach Zjednoczonych Cmentarzy Swietej Katarzyny, Marii Panny, Swietego Jozefa, Swietej Brygidy i tak dalej, a takze o ich brutalnym zniwelowaniu. W czarnym, jak przypuszcza Reschke: pozyczonym, garniturze uderzyl w uroczysty ton: Jesli sie zwazy, ile to rzeczy stalo sie mozliwymi w ciagu jednego jedynego roku, to mozna przelac na papier ocene Niemiecko-Polskiego Towarzystwa Cmentarnego, ktora przy wszelkiej koniecznej krytyce powinna w sumie wypasc pozytywnie: mowi to on, choc z nieszczesnych powodow musial zlozyc rezygnacje. Taka kronika przedstawilaby wszystko we wlasciwym swietle. Zainteresowanych czytelnikow nie zabraknie ani wsrod Polakow, ani wsrod Niemcow. Materialu jest pod dostatkiem. Potrzebne byloby pioro z zamilowaniem do detalu. Czy urzednik biura katastralnego widzial siebie jako autora kroniki? Czy mial na mysli Reschkego i siebie ze swa znajomoscia ksiag gruntowych chcial wysunac na asystenta? Aleksandra powiedziala: - My tkwimy o wiele za gleboko we wszystkim, co sie zdarzylo i co sie nie powiodlo. Reschke dodal: - Cos takiego mozna ogarnac i ostatecznie ocenic tylko z czasowego dystansu. Aleksandra: - Ale kronika powinna powstac teraz. Pozniej bedzie za pozno. Ty, Aleksandrze, musisz napisac, jak to wszystko bylo". Tego zdania byla tez kolezanka Aleksandry, Helena. Ale moj dawny kolega szkolny nie chcial byc autorem. Piatkowska twierdzila, ze potrafi pisac tylko listy milosne. Na wytrwalosci Wrobla, jak sam przyznal, nie mozna bylo polegac. Czy Reschke zaraz po tej rozmowie zaczal szukac kogos z ochota do pisania; czy tez on, kiedy Wrobel zaproponowal kronike, pomyslalo mnie, swoim sasiedzie z lawki, wyselekcjonowanym z jego uczniowskich wspomnien? Jak gdyby przeczuwal, czym mozna mnie zwabic; w owym liscie, ktory ; wkrotce potem wyslal mi ze wszystkimi papierzyskami, napisal: "Tylko Ty to potrafisz. Zawsze Cie bawilo bycie bardziej faktycznym niz wszelkie fakty..." Potem Jerzy Wrobel podobno wyglosil na stojaco toast, z ktorego nic nie zostalo zacytowane; Reschke zanotowal tylko tyle: "Nasz przyjaciel malo mowil o slubie, ale wzruszajaco duzo o pozegnaniu z >>Olkiem i Ola<<, ktore sprawia mu bol..." Ja tez chetnie bym sie teraz pozegnal i zyczylbym sobie zakonczenia mojej relacji w tym miejscu. Czy wszystko nie zostalo powiedziane? Niemal samoczynnie zapelniaja sie Cmentarze Pojednania. Niemcy wracaja po smierci w rodzinne strony. Przyszlosc nalezy do rikszy rowerowej. Polska nie zginela. Aleksander i Aleksandra sa szczesliwie poslubieni. Mnie podobalby sie ten koniec. Ale oboje wybrali sie w podroz poslubna. Dokad? W jej ustach brzmi to tak: - Skoro Polacy moga teraz jezdzic wszedzie bez wizy, to ja chce wreszcie zobaczyc Neapol. Planowali podroz przez Slowenie i Triest, pojechali jednak, ostrzezeni przez najnowsze doniesienia, wyjezdzona trasa przez Brenner w dol buta do Rzymu. Wiem, ze nowy woz, ktorym podazali na poludnie, to bylo volvo 440. Przejezdzajac przez Niemcy wschodnie nie zatrzymywali sie nigdzie. Naturalnie byli w Asyzu i Orvieto. Volvo, jak wszystkie szwedzkie samochody, uchodzi za szczegolnie stabilne. Juz w niedlugi czas po slubie i na krotko przed przyjazdem polskiego papieza w burzliwa pogode do Polski, gdzie zaraz ucalowal betonowy pas na polskiej ziemi, Aleksander i Aleksandra wyjechali. Tylko z pobytow w Sienie, Florencji i Rzymie sa zdjecia, jedno podobne do drugiego; ona juz nie w kapeluszu z szerokim rondem, lecz w bialej kibucowej czapeczce. Jako ze przyslal mi swoj kram z Rzymu, nie jestem pewien, czy dojechali do Neapolu. Volvo zostawili chyba w hotelowym garazu. Na zdjeciach, pstrykanych przez uczynnych turystow, para wygladala na szczesliwa, takze przed Panteonem. On zazyczyl sobie odwiedzenia tej kopulowej budowli. I posrodku rotundy, ze wzrokiem zwroconym na polkule az po okragly otwor na wierzcholku, poczuli, pisze Reschke, jak serce im rosnie. Nie grob Rafaela, ale budowla Hadriana uczynila ich lekkimi i wyzwolonymi. "Naturalnie zbyt wielu zwiedzajacych, jednakze nie ma scisku. Wzniosla wielkosc tej mysli, co oblekla sie w ksztalt budowli, czyni nas, ludzi, malymi, a przeciez spojrzenie na zwezajace sie kasetonowe pola wyzwala odwage, bo jakis starszy pan, najwidoczniej rodem z Anglii, nagle, posrodku uszczesliwiajacej przestrzeni, zaczal spiewac. Jego piekny, aczkolwiek z lekka drzacy glos poczatkowo niesmialo, potem ryzykownie wystawial kopule na probe. Zaspiewal cos z Purcella i dostal za to brawa. Potem brawurowo zaspiewala mloda Wloszka, z wygladu wiesniaczka, oczywiscie Verdiego. Jej aria tez zostala nagrodzona brawami. Ja dlugo sie ociagalem. Aleksandra juz mnie szarpala za rekaw, chciala isc, wtedy stanalem pod kopula, nie, nie po to, zeby spiewac, tego nie umiem, ale zwracajac sie ku kregowi otworu kopuly poslalem w gore wolanie pojedynczego kumaka: krotko, dlugo, dlugo-krotko, dlugo, dlugo. A kopula Panteonu byla jakby zbudowana dla wolania kumaka, moze dlatego ze wysokosc jest rowna srednicy. Moj wystep, jak mi pozniej powiedziala Aleksandra, nakazal cisze wszystkim turystom w rozleglej rotundzie, nawet Japonczykom. Zadnego juz brzeczenia kamer. Ale to nie ja bylem wieszczkiem, to raczej kumak z mego najglebszego wnetrza... Co prawda stalem tam jak wykapany wieszczek: z zadarta glowa, otwartymi ustami i kapeluszem u boku, ale wolanie kumaka unosilo sie wysoko nade mna ku otworowi u wierzcholka i ponad otwor... Aleksandra swoimi slowami powiedziala wszystko: >>Ludzie calkiem zamilkli i ani troche nie chcieli klaskac<<". Potem siedzieli w ulicznej kawiarni i do nikogo nie pisali pozdrowien. Ostatnie zapiski Reschkego odzwierciedlaja jego stan nawiedzenia skokami w czasie: "Duzo muzeow jest niestety zamknietych. Jako ze Aleksandra chce ogladac >>najwyzej trzy koscioly dziennie<<, aby wszedzie zapalac cienkie jak szparagi swiece ofiarne, pozostaje duzo wolnego czasu na spacerowanie i jej ulubione espresso. Wciaz piekne sa etruskie sarkofagi. Oboje stoimy zachwyceni przed wykutymi w kamieniu, lezacymi na boku parami malzenskimi na pokrywach kamiennych trumien. W niejednej parze odkrywamy siebie. Moc tak lezec! Ale do katakumb Aleksandra za nic nie chce isc. >>Nie moge juz sluchac o smierci i kosciotrupach!, wola. >>Teraz bedziemy juz tylko zyc<<. Wiec przezywamy nasze lata. Interesujace, jak zmienil sie Rzym od naszej pierwszej bytnosci. Juz wowczas wszystkie dluzsze drogi przemierzalismy riksza, przez Tyber do Watykanu. Tam, przed siedmiu laty, kiedy postanowila rzucic palenie, Aleksandra dokonala porownania: >>Zabawna rzecz. Papiez jest w Polsce, a ja stoje przed bazylika Swietego Piotra<<. Jesli w owym czasie komunikacja srodmiejska, mimo riksz, byla wciaz jeszcze zdominowana przez samochod, to dzisiaj mozna powiedziec: Rzym jest wolny od smrodu, nie ma ciaglego trabienia, jest juz tylko melodyjne brzmienie trojdzwiecznych dzwonkow. Przyjaciel Chatterjee wygral - a my z nim..." W skierowanym do mnie, napisanym na rzymskim hotelowym papierze liscie przewodnim, moj szkolny kolega zrezygnowal, jesli pominac date w naglowku, ze skokow w czasie. Rzeczowo informuje o wartosci przesylanego materialu. Proponuje mi napisanie kroniki albo relacji: "Nie daj sie porwac kilku zdarzeniom o powiesciowym przebiegu; wiem, ze wolisz opowiadac..." A potem angazuje mnie powolujac sie na nasze wspolne szkolne czasy: "Na pewno przypominasz sobie wojenne lata, kiedy musielismy cala klasa zasuwac na kaszubskie pola. Nawet przy ciaglym deszczu czlowiek mogl zejsc z pola dopiero, jak zebrana stonka ziemniaczana napelnil pod korek trzy litrowe butelki..." Tak, Alex, przypominam sobie. Ty nas organizowales. Z toba dobrze nam szlo. Twoj system zbierania uchodzil za wzorowy. Oplacalo sie nam to. A za mnie, patentowanego lenia, ktory ciagle myslal o niebieskich migdalach, zbierales ty, nieraz ufundowales mi trzecia litrowa butelke i dopelniles druga. Te wstretne robale w czarno-zolte paski. To prawda, jestem twoim dluznikiem. Dlatego, tylko dlatego dopisuje te relacje do konca. A jakze! Staralem sie nie wtracac. Powstrzymywalem sie od nazbyt powiesciowych wycieczek. Ale czy koniecznie musieliscie jechac w te podroz poslubna, jasny gwint! W jego liscie przewodnim napisane jest na zakonczenie: Jutro jedziemy dalej. Mimo ostrzezen przed tym, co sie tam dzieje, Neapol to nadal pielegnowane od dawna marzenie Aleksandry. Obawiam sie, ze bedzie rozczarowana. Jak tylko wrocimy, odezwe sie..." Nie odezwal sie. Koniec, jesli jakis koniec istnieje, jest pewny. Stalo sie to w drodze do albo juz z Neapolu. Nie, nie w Gorach Albanskich. Miedzy Rzymem a Neapolem jest duzo miejsca. Jako ze stalo sie to na trzy dni przed odjazdem, przypuszczam, ze Aleksandra zobaczyla Neapol, byla zaszokowana i dlatego chciala czym predzej wracac. Na kretym odcinku musialo - ale kim jest to cos? - wyniesc ich z wirazu. Przeszlo trzydziesci metrow w dol, tego nawet volvo nie wytrzyma. Przekoziolkowalo kilka razy. Ponizej stromego stoku na kraglym siodle lezy wioska, przed nia, w szczerym polu, ogrodzony murem i obsadzony cyprysami cmentarz. Policja byla chetna do pomocy, kiedy zaczalem pytac, szukac. Proboszcz, naczelnik gminy potwierdzili: wypalony wrak samochodu, zweglone ciala. Mimo to raport policyjny glosi: to bylo volvo. Wszystko spalone, takze papiery w schowku. Ocalaly, poniewaz wyrzucilo je z wozu, ktory koziolkowal, koziolkowal, jeden skorzany pantofel i szydelkowa siatkala, jak sam przyznal, nie M________________________________________________________________________________________________ na zakupy. Nie podaje nazwy wioski, na ktorej cmentarzu leza tuz pod murem. Na ile moge byc pewny, jestem pewny: Aleksander i Aleksandra leza tam bezimiennie. Tylko dwa drewniane krzyze oznaczaja podwojny grob. Nie chce, zeby ich przenosic. Byli przeciwni przenosinom. Z wiejskiego cmentarza ma sie rozlegly widok na okolice. Zdawalo mi sie, ze dojrzalem morze. Dobrze im sie lezy. Pozwolcie im tak lezec. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-14 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/