Wroński Witold - Stary łowca i góry
Szczegóły |
Tytuł |
Wroński Witold - Stary łowca i góry |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wroński Witold - Stary łowca i góry PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wroński Witold - Stary łowca i góry PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wroński Witold - Stary łowca i góry - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Witold W. Wroński
Stary łowca i góry
Ernestowi,
na swój sposób dedykuję
*
Był starym łowcą, który łowił smoki w Górach Szarych1, wyruszając na samotne
wyprawy. I oto już blisko od czterdziestu trzech dni nie schwytał ani jednego.
Przez pierwsze dwa tygodnie polował z nim pewien chłopiec. Wkrótce rodzice
oświadczyli, że stary jest teraz bezwzględnie i bardziej niż ostatecznie
szalony, co zawsze jest gorsze niż pechowy. Chłopak wyruszył z kim innym.
Smuciło go jednak, że stary przyjaciel z każdej wyprawy wraca z pustymi rękoma.
Starzec był suchy, wychudzony i żylasty, na karku miał głębokie jak
górskie jary bruzdy. Brązowe szramy po jakimś nie chcącym umierać potworze,
widniały na nosie, czole i prawym policzku. Ręce miał tak poorane, że wydawało
się, że się tylko ze szram składają. Ale żadne z owych znamion nie były świeże.
Wszystko było w nim stare prócz oczu, które miały tę samą barwę co niebo i
wciąż były wesołe i niezłomne.
- Gareth? - rzekł chłopak. - Mógłbym z tobą znów wyruszyć. Zarobilibyśmy
trochę. - Łowca nauczył chłopca polować i kochał go jak syna, którego nigdy nie
miał. Chłopak szczerze odwzajemniał jego uczucie.
- Nie - odpowiedział. - Jesteś u szczęśliwego łowcy. Zostań z nim.
- A przypomnij sobie tylko, jak to było, kiedy przez sześćdziesiąt dni nie
złapałeś ani nawet pisklaka, a potem, o to dopiero było! Dzień w dzień łowiliśmy
takie wielkie! - I rozpostarł na całą długość swoje chude ramiona.
- Pamiętam - odrzekł łowca. - Wiem, że nie dlatego odszedłeś ode mnie, żeś
zwątpił.
- Tata kazał odejść. Jestem jeszcze mały, powinienem się go słuchać.
- Rozumiem - rzekł. - To całkiem normalne.
- Bo on już nie bardzo wierzy.
- Ano nie... - powiedział tamten. - Ale my ciągle wierzymy, prawda?
- Tak - odparł chłopiec szczerze. - Czy mogę cię poczęstować? Potem
zabierzemy rzeczy do domu - dodał szybko.
- Czemu nie? - powiedział starzec. - Między łowcami...
Siedzieli, a paru innych myśliwych podkpiwało ze starego, ale on się nie
gniewał. Nikt zresztą nie odważył się obrazić go głośno. Dwóch stareńkich jak
Góry krasnoludów patrzyło na nich i robiło się im smutno. W żaden jednak sposób
nie pokazywali tego po sobie, rozmawiali o czymś niezobowiązującym, jak również
o pogodzie, bo o niej można rozmawiać zawsze i wszędzie. Do sali weszli dwaj
łowcy. Na pierwszy rzut oka dało się rozpoznać dzikie elfy. Rzucili na stół
stwora, którego złapali. Jeden krzykliwie prezentował świeżą ranę i opowiadał
jak to niby cudem uniknął śmierci. Profesjonalizm zabójców smoków, na Tequili
zwykła rzecz. Jutro zaniosą smoka do skupu żywca, po drugiej stronie doliny.
Jeden z turystów zapytał czy może się sfotografować z panem smokobójcą. Wszyscy
go wyśmiali. Wśród tych ludzi, smokobójcą był ktoś, kto się smoków boi. Tacy nie
mieli do starego baropubu wstępu.
Z knajpą wiązała się jeszcze jedna zagadka. Gerard nazwał ją Santiago El
Campeon, ale nikomu nie powiedział co to znaczy. Nie wywiesił też żadnego
szczególnego szyldu. Dlatego też tylko najstarsi łowcy mówili: idziemy do
Santiago.
- Gareth? - zaczął chłopiec.
- A co? - odezwał się zaraz tamten. Wpatrywał się w kufel i rozmyślał o
przeszłości.
- Czy mogę ci przynieść ptaszków na jutro?
- Nie. Idź pobaw się w zakręconego hobbita2, albo w co tam... Przynęty
zostały mi z wczoraj.
- Szkoda, bardzo bym chciał ci jakoś pomóc.
- Postawiłeś mi przecież piwo - powiedział Gareth. - Już jesteś prawdziwym
mężczyzną.
- Ile miałem lat jak zabrałeś mnie pierwszy raz?
- Pięć, prawie sześć. Pewnego razu za wcześnie podeszliśmy i smoczysko,
takie wielkie wredne i zielone mało cię nie zabiło. Niewiele brakowało, a
zrzuciłby mnie ze skały. Pamiętasz?
- Tylko tyle, jak trzepał skrzydłami i bił ogonem i jak jedna lina trzasła
i sieć się porwała, bo wtedy jeszcze łapaliśmy na sieć. Pamiętam jak odepchnąłeś
mnie, a sam rzuciłeś się na gada. I słyszałem jak walczysz ze stworem, a on
ryczał i pewnie jeszcze ogniem pluł. Pamiętam jeszcze ten mdląco-słodki zapach
krwi na tobie i na mnie.
- Czy ty naprawdę pamiętasz, czy może ja ci to wszystko opowiadałem już
tyle razy...?
- Ależ ja pamiętam, pamiętam wszystko, odkąd pierwszy raz poszedłem z tobą
na łowy!
Stary łowca popatrzył na niego swymi wyblakłymi od wiatru, ufnymi,
kochającymi oczami.
- Gdybyś ty był mój, zabrałbym cię ze sobą i poszedł na całość -
powiedział. - Aleś ty ojca i matki. W dodatku teraz chodzisz ze szczęśliwcami. -
A po długim namyśle dodał - Pamiętaj jednak szczęście od wszystkich kiedyś się
odwraca.
- A mógłbym ci przynieść ptaszków chociaż? Wiem gdzie łatwo nałapać
młodych pustułek.
- Mówiłem już, zostały mi z wczoraj.
- Przyniosę ci świeżych!
- Jedną - powiedział Gareth. Nadzieja i ufność we własne siły nigdy go nie
opuszczały. A teraz przybierały na sile jak lawina, która nabiera rozpędu.
- Dwie - odparł chłopak.
- Niech będzie, może przyniosą szczęście. Nie kradzione czasem?
- Innym razem ukradłbym, ale te dostałem.
- W takim razie tym bardziej dziękuję - odparł mężczyzna. Był zbyt prostym
człekiem, by zastanawiać się głęboko nad tym kiedy osiągnął pokorę. Był, po
prostu, pewien, że ją ma i że nie ma w niej nic haniebnego, a wręcz przeciwnie.
Nie pociąga za sobą utraty dumy, a tylko ją wzmacnia.
- Przy takim wietrze jest szansa, że jutro będzie dobry dzień - rzekł.
- Dokąd pójdziesz? - spytał chłopiec.
- Jak najdalej. Może spróbuję na północy... Chcę być w daleko w górach,
nim się rozwidni.
- Spróbuję namówić moich byśmy też wcześnie wyruszyli. Może jak złapiesz
coś naprawdę wielkiego będziemy mogli ci pomóc.
- Z tym, że tamci nie lubią łowić za daleko.
- Tak - powiedział chłopiec. - Ale ja potrafię wypatrzyć to, czego nikt
nie dojrzy. Na przykład harpię albo furię i namówię ich żebyśmy poszli aż za
Stożek Graala.
- To takie kiepskie ma oczy?
- Jest prawie ślepy.
- To dziwne - rzekł stary łowca - nigdy nie polował na harpie, a właśnie
od ich jadu psuje się wzrok.
- A ty? Przecież całe lata polowałeś na strzygonie3 w Górach Szaleństwa, a
oczy masz wciąż dobre.
- Bo ze mnie już taki dziwaczny staruch.
- A masz sił dość, by dać radę naprawdę wielkiemu gadu?
- Znam wiele niezawodnych sposobów.
- Chodźmy pomału i weźmy rzeczy - powiedział chłopiec. - Żebym mógł pójść
po te pustułki.
Zarzucili na barki osprzęt. Stary wziął jeszcze kuszę, a chłopiec zabrał
drewnianą skrzynkę ze zwojami mocno splecionych linek, osękę i lekki
pneumatyczny harpun. Nikt z tutejszych, co prawda nie ukradłby nic staremu, ale
strzeżonego...
Ruszyli zatem do chaty i weszli przez drzwi, które nigdy nie były zamykane
na zamek. Nawet na noc. Łowca oparł ekwipunek o ścianę, a chłopak postawił obok
skrzynkę i całą resztę. W chacie, składającej się w zasadzie z jednej, jedynej
izby było łóżko, stół, krzesło i kominek. Na krześle wisiała czysta koszula.
Cała chata był zbudowana z drewna. Przy kominku stał stary model ansibla4 z
wielkimi pokrętłami. Gareth był jednym z pierwszych kolonistów na Tequili.
Pokochał jej dzikość i został. Wiedzieli o tym nieliczni. Na brunatnej ścianie
wisiał obrazek jakiegoś być może świątobliwego męża, albo przodka, albo gwiazdy
filmowej. A może tylko świętego przodka. Była tam też jedyna pamiątka po żonie
starego łowcy. Bo żona umarła i już nie był w stanie czuć się bardziej samotny.
- Masz coś do jedzenia? - spytał troskliwie chłopiec.
- Jesteś głodny? Mam błyskburgery i trochę...
- Nie. Dostanę coś w domu. Rozpalić ogień?
- Daj spokój, sam rozpalę, później. Zresztą biburger jest też smaczny na
zimno.
- Mogę pożyczyć sieć?
- Nooo... pewno.
Sieci nie było już od dawna i chłopiec doskonale pamiętał kiedy ją
sprzedawali. Mimo to niemal codziennie stwarzali sobie tę samą fikcję. Garnka z
jedzeniem też nie było. I chłopiec zdawał sobie z tego sprawę.
- Czterdzieści trzy to szczęśliwa liczba - na to stary. - Jak by ci się
podobało, gdybym przywiódł smoka, takiego na dobre trzy tony?
- Cieszyłbym się. Wezmę sieć i pójdę po pustułki. Będziesz siedział na
progu dopóki słońce nie schowa się za Yennefer5?
- Będę czekał. Mam coś do przemyślenia.
- Opowiesz mi jak wrócę?
- Jesteśmy umówieni. Myślisz, że uda się od kogoś pożyczyć trochę forsy?
- Nic trudnego. Zawsze mogę pożyczyć. Choćby od rodziców.
- Ja chyba też. Tylko że staram się nie pożyczać. Bo to najpierw
pożyczasz, a potem idziesz na żebry.
- Nie siedź za długo, uważaj żebyś nie złapał choróbska - rzekł chłopiec.
- Pamiętaj, że już dobrze po letnim przesileniu.
- Zbliża się miesiąc, w którym zwykle przylatują wielkie smoki - odparł
Gareth. - W lecie byle kto potrafi być łowcą.
- No dobrze, pójdę już po ptaszki - powiedział chłopak. Kiedy wrócił,
łowca spał na krześle. Głowa opadła mu na piersi, a słońce już dawno zaszło.
Zdjął więc pled i przykrył nim ramiona śpiącego. Dziwne to były ramiona, wciąż
bardzo silne choć bardzo stare. Kark też był mocny, a bruzdy na nim widoczne.
Strój, tyle razy naprawiany, że nie wiadomo jakiego był koloru na początku.
Twarz starego zdawała się nie mieć w sobie życia.
- Obudź się.
- Starzec otworzył oczy i przez chwilę powracał z dalekiej podróży. Potem
uśmiechnął się.
- Co przyniosłeś?
- Kolację - odrzekł chłopak. - Zjemy teraz kolację.
- Nie jestem głodny.
- Nie chcę tego słuchać - z troską dającą śmiałość zaprzeczył chłopiec. -
Nie możesz przecież polować i nic nie jeść.
- Nieraz już tak bywało. Miałem czas przywyknąć - powiedział stary wstając
i zabierając się do składania koca.
- Nie ruszaj tego - chłopak na to. - I zechciej przyjąć do wiadomości, że
póki ja żyję, nie będziesz wychodził w góry bez jedzenia.
- Cóż... W takim razie... - zadumał się łowca. - Żyj długo i uważaj na
siebie. W żadnym wypadku nie śpiesz się do żeniaczki. Co jemy?
- Coś mało wymyślnego, ale sycące - bigosencję6. - Chłopak przyniósł
jedzenie w podwójnej metalowej menażce. Z kieszeni wyjął dwa komplety metalowych
sztućców.
- Skąd masz to wszystko?
- Od Gerarda, właściciela gospody.
- Powinienem mu podziękować.
- Już to zrobiłem, również w twoim imieniu.
- Chętnie dałbym mu mięso z łapy smoka. - Na to łowca. - Czy on aby już
kiedyś nie podarował nam równie wyśmienitej kolacji?
- Nie pamiętam dobrze, być może...
- Więc nie mam wyjścia, jak podarować mu coś więcej niż mięso. Muszę to
dokładnie przemyśleć.
- Przyniosłem jeszcze dwa piwa.
- Chyba bardzo się o mnie troszczysz. Dobrze wiesz, jak przepadam za
piwem. Odwdzięczę ci się słowami, które przyszły mi na myśl, gdy patrzyłem na
czarującą Yen. Odchrząknął, zakasłał i poważnym tonem wyrecytował:
Nie trzeba lekko ważyć zła, mówiąc:
"mnie ono nie dosięgnie",
wszak spadające krople dżdżu
największy dzban napełnić mogą -
głupiec, gdy zbiera powolutku,
cały się w końcu złem napełnia7.
- Ładne - chłopiec zadumał się przez chwilkę. - Poczciwy jesteś stary.
Dobry z ciebie i człowiek i łowca. Opowiedz o tym jak złapałeś Czarnego Smoka, i
o tym jak z nim się zmagałeś.
- Przecież opowiadałem o tym z tysiąc razy!
- Co z tego, chcę posłuchać jeszcze raz.
* *
Tej nocy jednak mroźny powiew od gór przyszedł bardzo wcześnie, on zaś
śnił dalej, by ujrzeć białe szczyty wysp wynurzające się z morza, którego nigdy
nie widział. Od dawna nie śniły mu się już burze, ani kobiety, ani nawet
burzliwe związki z kobietami. Nie widywał w snach walk, ani bitew, ogromnych
smoków ani tym bardziej zmarłej żony. Śnił o plażach i o orłach na plażach. W
zmroku dokazywały niczym młode pisklęta, a on je kochał, podobnie jak kochał
chłopca. Chłopiec nie śnił mu się nigdy.
Kiedy przebudził się na dobre, a może raczej na złe, nie wiedział jeszcze
co go czeka. Spojrzał na oba księżyce, zabrał ubranie z krzesła i włożył je.
Jako ostatnie włożył buty. Stare wierne buty, zrobione z nieziemsko drogiej
skóry dziwacznie garbatych zwierząt - wielbłądów. Choć nigdy takiego zwierza nie
widział, umiał go sobie wyobrazić i był mu wdzięczny. W ciemności poruszał się
nadzwyczaj cicho i zręcznie, chociaż nie było kogo obudzić.
W góry ruszył samotnie. Było za wcześnie, by wstał ktoś inny niż tak stary
człowiek. Nikt więc go nie pozdrowił, nikt nie życzył mu szczęścia. Pamiętał
natomiast złożoną sobie obietnicę, że dziś ma pójść daleko. Zapach doliny
pozostał w tyle, a on wciąż wytrwale szedł szlakiem na Grań Kościeja. Z dala
dostrzegł skrzący się Trolli Lodospad. Jego nieodmiennie gładka i lśniąca
powierzchnia budziła podziw nie tylko wśród turystów przybyłych tu zwykle dla
rozrywki. Był on jednym z ostatnich stałych punktów rozpoznawczych. Dla
powracających wypraw był jak latarnia morska, która nigdy nie przestaje świecić.
Czuł w kościach zbliżanie się świtu i słyszał pomruk gór. Oprócz tego nic
nie zakłócało wszechmocnej ciszy. Pomyślał: ptaki mają cięższe życie niż my, z
wyjątkiem drapieżników i tych dużych, silniejszych. Po co Ktoś8 stworzył ptaki
delikatne i kruche, skoro góry i ludzie potrafią być tak okrutni? Góry są piękne
i dobre. Ale potrafią się srożyć. Lepiej skupić się na drodze. To ona jest
celem.
Od zawsze nazywał w myślach Góry Szare Górami, tak nazywają je ci, co góry
kochają. Czasem tylko ktoś w gniewie rzucił jakieś złe słowo, ale zawsze tak
jakby chodziło o kobietę. O mądrą kobietę. Niektórzy, ci najgorsi, bogaci,
obkupieni w najnowszy sprzęt i bandy tragarzy mówili o Górach jak o przeciwniku
czy nawet wrogu. Ale z nimi stary mało się zadawał. Nie kochali i nie rozumieli
Gór. Bali się ich, przyjeżdżali wyłącznie zabijać dla przyjemności. Łowca zawsze
myślał o Górach w rodzaju żeńskim, jako o czymś co udziela bądź odmawia
wszelkich łask. A jeśli czasem robi rzeczy bardzo straszne, to dlatego, że nie
potrafi inaczej. Księżyce pieszczą Góry jak dłonie mężczyzny kobietę - myślał. I
on podobnie ukochał swoją krainę wiecznych łowów.
Szedł równym krokiem i dobrze trzymał szybkość marszu. Gdzieniegdzie
kłębiły się drobne chmury strzępione przez ostro poszarpane szczyty. Szło mu się
tak dobrze, że z zadowoleniem stwierdził, że jest już znacznie dalej niż
spodziewał się być o tej godzinie.
Przez dwa tygodnie czatowałem przy Elfim Jarze i nic nie zdziałałem -
pomyślał. Dziś pójdę bardziej na wschód, tam gdzie ostatnio widziano walczące ze
sobą stada gryfów i harpi. Może przy nich trafi się jakaś naprawdę solidna
sztuka.
Zanim się na dobre rozwidniło doszedł już tak daleko, że okolica zaczynała
powoli tracić realny wymiar. Nie dla niego jednak, który chadzał tu jeszcze z
ojcem przed laty. Pierwotne odkształcenia nie mogły go zmylić.
Sięgnął po jednego z ptaków. Chwilę szeptał nad jasną główką, szybkim
ruchem zakrył złote ptasie oczy. Na jednej z łap zawiązał węzeł z własnego
włosa. Ptak rozwinął i zaraz złożył jasno szare, od spodu całkiem białe
skrzydła. Był gotów. Puścił go w powietrze, wypowiadając ostatnie słowa
zaklęcia.
W razie potrzeby, tak przygotowana więź z przynętą sprawiała, że łowca
wiedział wcześniej, z której strony nadchodzi smok. Czasem ratowało to życie.
Obserwował teraz lot ptaka, który coraz większymi kołami kierował się w
stronę majaczącej w dali Korony Kalibana. Po trzystu krokach wyjął gwizdawkę
grubości ołówka, zakrył właściwe dziurki i zagrał krótki świszczący sygnał. Po
pewnym czasie znów widział swoją kołującą przynętę i uważnie przyjrzał się jej
lotowi. Słońce miało wzejść lada chwila.
Skrawek słońca wynurzył się zza odległego szczytu i Ujrzał jak pobliska
grań zmienia swoje kształty. Wraz z ze zmianą faktury skał szły zmiany kolorów.
Początkowo szaro-brunatne przeszły w ciemny brąz, by skończyć na przyjemnym dla
oka granatowym. Nikt, nie wyłączając starego nie potrafił wytłumaczyć fenomenu
zmieniających się skał. Były wyjątkowe w całym poznanym odcinku Galaktyki. To
one ściągały turystów, ekipy naukowców i łowców przygód. To wśród nich żyły
istoty, których wygląd przypominał legendarne smoki. I tego też nie potrafił
nikt wytłumaczyć. Któryś z ośnieżonych szczytów odbił promienie słoneczne i
oślepił na moment starego. Przysłonił dłonią oczy i wpatrywał się w lot swojego
ptaka.
Skoro robię wszystko tak skrupulatnie - rozmyślał łowca. - To po prostu
szczęście się na chwilę ode mnie odwróciło. Tylko, że ta chwila trwa za długo.
Musiałem bardzo nagrzeszyć. Ale i tak będę dokładny, bo wtedy kiedy szczęście
wróci, nie dam się zaskoczyć. Będę gotów.
Słońce wzeszło już wyżej i oczy nie bolały już tak bardzo. Z dala ujrzał
jak zachodnią ścianą posuwa się wolno grupa ludzi.
Mało kto odważa się jeszcze polować w pojedynkę. Coraz mniej dzielnych
ludzi. - Myśli same podsunęły dawnych towarzyszy, z których większość nie
wróciła ze zbyt ryzykowanych wypraw. Takich jak ta dziś.
Przez całe życie poranne słońce raziło mnie w oczy. A jednak wciąż widzę
dobrze. Pod wieczór mogę patrzeć prosto w słońce i nie robi mi się czarno. A
przecież wtedy ma większą siłę. Ale jednak rano jest boleśniejsze.
Właśnie w tej chwili dostrzegł w oddali czarny punkt. Leciał wysoko i
zbliżał się szybko.
Gareth zagrał jedną drażliwą nutę na piszczałce. Pustułka prawie
natychmiast zaczęła wracać.
Czarny punkt okazał się wielkim dwugłowym sępem. Dostojnie kołował nad
rejonem, jak się wydawało staremu, Kotła Chichevache'a9. Ptaszysko szybko
opuściło się skosem w dół, ściągnąwszy skrzydła w dół, potem zaczęło krążyć
znowu.
- Pewnie coś tam ma - powiedział na głos stary. - Nie krąży dla zabicia
czasu.
Z pustułką, która przysiadła potulnie na ramieniu. Ruszył wolno i
spokojnie w tamtą stronę. Z początku szedł szlakiem, ale po chwili musiał
zboczyć i przedzierać się przez skały, co poniektóre pod wpływem dotyku
zmieniały kolor.
Ptak znów kołował. Wysoko ponad szczytami. Wzbił się wyżej w powietrze.
Wiedział co to oznacza. Za chwilę krótszą niż potrzeba na zrobienie trzech
kroków ptak runął w dół i zapewne pochwycił ofiarę, bo wzlatywał powoli i dał
się ujrzeć dopiero po dłuższym czasie.
- Jednorożec - powiedział bardziej do siebie niż ptaka. - Duży jednorożec.
Delikatnie zawiązał swemu ptakowi oczy i schował do worka na plecach,
wyjął długą cienką linkę, zarzucił sobie przez drugie ramię i rozpoczął
wspinaczkę po stromych skałach. Szedł w górę szybko nie marnując czasu na zbędne
ruchy czy wypoczynek. Zamierzał odsapnąć na szczycie. Skały zasłoniły mu widok,
a wysiłek i skupienie zajęły resztę myśli.
Kiedy wszedł na grań oślepiło go słońce, a wiatr mało nie zdmuchnął
nakrycia głowy. Postał chwilę i spojrzał w stronę sępa.
Nie był sam. Polowali we dwójkę. Oba goniły za stadem chyżych jednorogich.
Staremu zrobiło się trochę żal pięknych zwierząt, ale tak już świat jest źle
urządzony. Na nic zdaje się pocieszenie, że zło wcześniej czy później pożre się
samo.
Coś w biegu smukłych zwierząt było nie tak. Zwykle szybkie i płochliwe,
mknęły po łące w nieładzie. Czasem jeden wpadał na drugiego, czasem któryś się
potykał.
Być może wcale nie boją się sępów - wnioskował łowca. - Może tam w tym
cieniu czai się coś groźniejszego. Patrzył jak stado przeskakuje przez rozpiętą
między dwiema skałami przepaść, a niektóre ze zwierząt wyczerpane galopem
spadały w nią. Zwykły podły los, pisany każdej istocie.
Wyczekał aż ostatni z jednorogich zniknął za skalną bramą. Odczekał do
odlotu ptasich drapieżców. Moja wielka zdobycz musi przecież gdzieś tu być
- wmawiał sobie. Ale pośród cieni nic się nie poruszyło. Gareth nie tracił
nadziei. Wypuścił swego powiernika i długo wpatrywał w jego zwinny lot.
Tymczasem obłoki nad perciami spiętrzyły się na podobieństwo gór i
wyglądały jak kolejny pasmo niezdobycznych szczytów o jeszcze bardziej
fantazyjnych barwach. Stary zdawał sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwa mogą ze
sobą nieść. Rozpoczął mozolną wędrówkę w dół, zerkając i przywołując od czasu do
czasu ptaka. Niebo stało się stalowo szare, gdzieniegdzie jakby siwe. Nie
wiadomo skąd przebijało dziwne światło, które słońce zapalało tuż przy grani,
podnosiło wyżej, zapalało i nie wróżyło nic dobrego. Po lewo od szczytu, którego
nazwy łowca nie znał, a którego dumny kształt przypominał dziewczęcą pierś, szły
złe chmury. Skłębione, skotłowane, szare i groźne. Na razie szły wysoko. Lecz
wiadomo, że nikomu jeszcze nie przyniosły nic dobrego. Indiańska legenda głosi,
że kiedy góra znika, udaje się do świata duchów.
Szkoda, że nigdy nie poznałem Indianina. Mógłby się wiele nauczyć. A może
jednak odwrotnie?
- Wynoście się! - krzyknął w kierunku chmurzysk - Wy france jedne!
Wspinając się na lżejszym odcinku spojrzał w dół i dostrzegł jak po skale
spływa strumyk. Nie dość, że go tu przed chwilą nie było, to jeszcze u początku,
a wypływał z gołej skały, był jadowicie żółty, potem wściekle pomarańczowy i
kończył się czerwienią czerwieńszą od krwi. Smoki przepadały pić z takich
strumieni, ale dla ludzi były zabójcze. Poparzenia pojawiały się natychmiast po
dotknięciu owej wody ognistej. Robiły się bąble, rany piekły i długo się goiły.
Strumyk był piękny. Ale był też jedną z najzdradliwszych rzeczy w Górach i stary
lubił patrzeć jak woda tworzy nowe ścieżki pośród kamieni. Wziął to za kolejną
dobrą wróżbę.
Lubił też patrzeć na dziwacznych muflonów, których twarze potrafiły do
złudzenia przypominać ludzkie. Lubił je za ich grację, stanowczość i dużą
przydatność. Z przyjaznym również usposobieniem odnosił się do ogromnych,
leniwych i powolnych pajęczarzy, okrytych ciemnymi płytkami pancerzy,
kochających się zazwyczaj z powolną radością całymi dniami, z przymkniętymi
oczami spijającymi strumienie lawy w porze ichniej sjesty.
Nie miał natomiast żadnych wyobrażeń na temat gryfonów, choć czasem
polował na nie, więc poniekąd znał ich zwyczaje. Współczuł im wszystkim, nawet
tym gigantom, które ważyły ze dwie tony i były wielkie jak kosmiczny prom.
Większość ludzi nie ma współczucia dla gryfona, ponieważ jego serce zwykło bić
dzień cały, kiedy już rozcięto i wypatroszono zwierzę. Ale stary myślał: "I ja
też mam takie samo serce, a nasze członki są takie same i często do tego samego
służą". Chętnie zjadał ich białe mięso. Jadł je zwykle przez całą zimę oraz dwa
pierwsze wiosenne miesiące, aby później mieć dość sił na prawdziwe męskie łowy.
Dzień w dzień też wypijał kubek mleka od samicy zwierzęcia,
przypominającego ziemskiego renifera. Pito z wielkiego baniaka, który stał w
sieni karczmy. Tej samej, która słynęła, z tego, że jej smutnawy właściciel
często siadywał na progu i smutno śpiewał, tam od dawna chętnie przybywali łowcy
z najodleglejszych stron. Zawsze mogli się choćby tylko wzmocnić i ogrzać przy
zawsze płonącym ogniu. Większość myśliwych nie cierpiała jego smaku i nieraz
szydzono z turystów i w perfidnych żartach przymuszano do picia mleka. Nie było
to wcale gorsze od wstawania przed mroźnym świtem. Mleko nie dopuszczało do
przeziębień i było dobre na oczy.
Teraz łowca podniósł wzrok i dostrzegł, że sęp znów krąży.
- Złapał coś - powiedział do siebie. - Teraz już nie puści. Nie widział
już jednorożców. Nie było też nigdzie widać innych zwierząt. Ale kiedy tak
patrzał i patrzał, mały ptaszek wyprysnął w powietrze i zaraz zanurkował między
turnie. Zalśnił złociście w słońcu, a gdy już opadał, poleciały za nim inne.
Stado górskich kolibrów utworzyło w powietrzu prawdziwie tęczowy balet. Dla
takich widoków warto tu przychodzić - pomyślał. - Po chwili ptaszków już nie
było. Pędziły przed siebie w szalonej gonitwie życia i śmierci.
Gdyby tylko nie leciały tak chyżo - rozważał dalej. - Obserwując je i tego
tam ścierwojada, niechybnie wypatrzyłbym i moją zwierzynę.
- Wielką mam pomoc z tego ptaka - powiedział.
Właśnie w tej chwili usłyszał nad sobą lekki chrobot. Wsparł się silniej
uwolnił jedną rękę, biorąc jednocześnie w drugą nóż.
Po pionowej skale, nie dalej jak na wyciągnięcie ręki, przechodziła
rodzinka skavenów. Matka z trzema młodymi. Szły pewnie stąpając po wąskiej
półce. Staremu wystarczyło chwila i jeden szybszy niż mgnienie ruch, dźgnął
ostatniego z małych prosto pod żebro. Nawet nie kwiknął, a stary, wziąwszy
uprzednio nóż w zęby przygarnął go do siebie i przydusił. Tylko dla pewności, bo
cios dotarł do serca. Wpatrywały się w niego wielkie nierozumne oczy, a życie
uchodziło ze zwierzątka wraz z coraz słabszymi uderzeniami długiego na łokieć
ogona.
- Może tam i życie jest złe - rzekł. - Ale śmierć, choć sprawiedliwa,
jeszcze gorsza.
Opiekunka trzódki nie zauważyła co się stało.
- Będzie z ciebie pożytek - z tymi słowami schował zwierzątko do plecaka.
Nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, kiedy zaczął sam do siebie mówić.
Pamiętał za to wiele innych, przydatnych i całkiem nie potrzebnych rzeczy.
Na przykład, jak jedna taka, nawet dość niebrzydka turystka, powiedziała,
że w tych górach na pewno można usłyszeć jak bije dzwon i ona go usłyszy i
będzie wiedzieć komu ten niby dzwon bije. Gareth nigdy żadnego bicia nie
słyszał.
Nie utrafisz za nimi - rozmyślał. - Ludzie teraz kołowaci się porobili.
Przecież nawet dziecko to wie, że w Górach to jeno potwory, co jak to powiedział
jeden mądry uczony różni tam pisarze w poprzednich wiekach wymyślali. I jeszcze
im za to płacili. A że jeden z nich przyleciał na samym początku stąd te nazwy
dla zwierząt i całej przyrody.
Kiedyś tam, ktoś mądry, a może tylko przemądrzały i sprytnie wygadany
chciał otworzyć kopalnie polimerów. Po paru latach główni akcjonariusze
zniknęli. Wraz z niemi gotówka. Górnicy nie pozostało nic innego, jak szukać
szczęścia gdzie indziej, albo zasilić szeregi łowców. Tych nigdy nie było w
nadmiarze. Góry niczym zazdrosna, przepełniona chęcią zemsty kobieta co roku
zbierały krwawy haracz. A kiedy taka piękność wpada w gniew lepiej uciekać, albo
się skryć. Nie każdemu się udawało. Jak to w życiu często bywa. Może też i
dlatego wśród łowców prawie nie było kobiet.
Starego tak naprawdę niewiele to wszystko obchodziło. Między potwornymi
istotami, wśród nieustannie zmieniającego się krajobrazu Gór trafiały się smoki.
I nieraz tak piękne, że aż ból je łapać. A staremu płacono od każdego smoczego
zęba. Inne części też się sprzedawały, ale za zębiska zawsze płacono najwięcej.
I to wcale nie za te największe. Najkosztowniejsze były najmniejsze, tkwiące z
samego tyłu paszcz. Te wyrwać było najtrudniej. Bo i poparzyć się było łatwo,
albo zatruć jadem.
Dawniej śpiewał, gdy był sam, zdarzało się też, że śpiewał sobie nocą,
kiedy biwakował wśród skał. Prawdopodobnie zaczął mówić na głos, kiedy został
sam jeden po odejściu chłopca. Ale nie przypominał sobie dokładnie. Jeżeli
wyprawiał się razem z chłopcem, zazwyczaj rozmawiali wtedy tylko, gdy zaskoczyła
ich burza. Powstrzymywanie się od zbędnych rozmów zawsze jest uważane za cnotę i
Gareth zawsze był tego zdania, i postępował odpowiednio. Teraz jednakże nieraz
wypowiadał głośno swoje myśli, bo nie było nikogo, komu mógłby się uprzykrzyć.
- Gdyby inni usłyszeli, że głośno mówię, pomyśleliby, że zwariowałem -
powiedział na głos. - Ale ponieważ nie jestem wariatem, więc mi to obojętne.
Bogaci mają ze sobą radio, które do nich gada i przynosi im nowiny.
Teraz nie czas zastanawiać się nad głupotami - pomyślał. - Teraz trzeba
się skupić tylko na jednym. Na tym, do czego się urodziłem. Po tamtej stronie
doliny może być jakaś duża sztuka. Wszystko, co dziś pokazuje się w powietrzu,
leci bardzo prędko i na północny wschód. Może to pora dnia? A może jakaś nie
znana mi oznaka pogody?
Nie mógł już dojrzeć zieleni lasów, jakie pozostawił za sobą. Widział
tylko szczyty niebieskich wzgórz, które bielały lub czerwieniały. Nad nimi
obłoki przypominające jeszcze wyższe szczyty.
* * *
Smoki - tak łowcy zwali wszystkie gady tego nieodgadnionego gatunku i
rozróżniali je według właściwych nazw tylko wtedy, gdy przyszło je sprzedać albo
zamienić - skryły się pewnie głębiej. Słońce było teraz gorące i idąc, łowca
czuł je na karku; czuł także, że pot ścieka mu po plecach.
Mógłbym zwyczajnie przespać się, wypuściwszy oba ptaki, one by mnie
przebudziły. Ale dziś mija czterdziesty czwarty dzień i powinienem mocno się
starać.
Właśnie wtedy, obserwując ptaka, zauważył, że gwałtownie zmienił lot.
- Idę - powiedział. - Już idę. - Nie czuł zmęczenia ani ciężaru, wspinało
mu się lekko. A potem powtórzyło się znowu. Tym razem ptak zapikował ostro w
dół. Wiedział więc już dokładnie o co chodzi. W dolinie czaiło się coś naprawdę
dużego.
Musi być wielki, jeżeli dotarł tak daleko w tym miesiącu - pomyślał. -
Hej, smoku, hej! Proszę cię, nie odlatuj! Popatrz, już do ciebie idę, a ty tam
tkwisz po ciemku, w tej zimnej jaskini. Zrób jeszcze parę kroków, co to dla
ciebie? Zawróć i pokaż się.
Wypatrzył ponownie swojego ptaka. Później wszystko ustało.
- No, chodź - powiedział głośno.
- Jest - powiedział na głos. - Boże Wszechmogący, dopomóż.
Jednakże smok się nie pokazał.
- Nie mógł sobie pójść - rzekł. - Sam Bóg wie, że nie mógł. Może już go
kiedyś brali w sieć i zapamiętał to sobie.
- Zastanawia się co robić - powiedział.
Uszczęśliwiony, zbliżył się na tysiąc kroków do możliwego legowiska.
Poczuł smród siarki i wielkiego zwierza. Był to odór smoka; stary pozwolił
ptakowi zatoczyć parę kół i przywołał go do siebie. Kiedy wrócił powiedział:
- Dobrze się spisałeś, wiedziałem, że mogę ci zaufać. - A potem ukręcił mu
głowę.
- Co za dzień! - ucieszył się. - Teraz dam mu ciebie wierny sługo.
Przyjdzie i połknie go - pomyślał. Nie wyrzekł tego jednak, gdyż wiedział,
że jeśli się powie na głos coś dobrego, może się to nie zdarzyć. Domyślał się
jak wielki jest ów gad, i wyobrażał sobie, jak łatwo może go stracić. W tej
chwili uczuł, że wszystko zależy od niego. Od tego, czy wystarczy mu siły i
sprytu. Czy nie opuści go Wielkoduszny. Na moment zacisnął mocniej palce na
skale.
Rzucił martwego ptaka w kierunku jaskini. - Teraz niech sobie dobrze podje
- powiedział.
Pozwolił czasowi sunąć między palcami, a tymczasem wyciągnął lewą rękę i
przywiązał wolny koniec obu zapasowych zwojów do pętli linki na uprzęży. Był
teraz gotów. Wyłącznie na wszelki wypadek sprawdził harpun. Przestarzałej kuszy
nie zabierał już od dawna.
- Zjedz - powiedział. - Zjedz dobrze.
Zjedz i wyleź. Tak, żeby mój pocisk trafił prosto do serca i zabił cię -
pomyślał. - Pozwól, żebym wbił w ciebie harpun. W porządku. Jesteś gotowy? Dosyć
już nasiedziałeś się przy stole?
Nic nie pomogło. Smok nie zamierzał się pokazać. Trzeba było innej
przynęty. Miał na to radę.
- Szkoda, że nie ma tu chłopca - powiedział głośno. - Bogu dzięki, że mogę
chociaż go wspominać.
No, ale nie wiem, co zrobię, jak mi zabraknie sił. - myślał. - Nie wiem
też, co zrobię, jeżeli za wcześnie zdechnie. Ale coś przecie zrobię. Dużo jest
rzeczy, które mogę zrobić.
Oparłszy się plecami o skałę obserwował chmury.
Myślał. - Nie może tam tkwić bez końca. Musi wreszcie wyleźć, a ja muszę
być gotów.
Jednakże w cztery godziny później smoka nie było, a Gareth wciąż oparty
był silnie, zaczął czuć zmęczenie.
- Południe było, kiedy ptak go wypatrzył - powiedział. - A jeszcze go nie
widziałem.
Nacisnął mocno na oczy wełnianą czapkę, która teraz wrzynała mu się w
czoło. Odczuwał też pragnienie, więc ukląkł uważając i jedną rękę sięgnął po
pojemnik z wodą. Otworzył ją i wypił trochę. Potem odpoczywał i starał się nie
myśleć, tylko wytrwać.
Potem obejrzał się za siebie i stwierdził, że zmierzch przyszedł szybciej
niż zwykle. Nic nie szkodzi - pomyślał. - Zawsze mogę wracać na łunę świateł
Portu10. Mam jeszcze dwie godziny do zachodu słońca, a może on do tego czasu się
pokaże. Jeżeli nie, to może przy którymś księżycu. A jak i tego nie zrobi, może
o wschodzie. Nie mam kurczów i czuję się silny. To będzie patrzył śmierci w
oczy. Chciałbym go zobaczyć choć raz, żeby wiedzieć, z czym mam do czynienia.
O ile mógł się zorientować obserwując gwiazdy, przez cały dzień marszu nie
zmienił obranego kierunku. Kiedy słońce zaszło, zrobiło się zimno i pot
przysechł mu chłodno na grzbiecie, rękach i na starych nogach. Po zachodzie
zawsze robiło się lodowato, ale szło wytrzymać. Znalazł też taki sposób oparcia
się, że było mu znacznie lepiej. W gruncie rzeczy pozycja ta była zaledwie
trochę mniej nieznośna, ale jemu wydawała się prawie wygodna.
Nie mogę nic z nim zrobić i on nie może nic zrobić ze mną - pomyślał. -
Przynajmniej dopóki będzie dalej cierpliwy.
Raz oddał mocz, popatrzył na gwiazdy i sprawdził okolicę. Skała na prawo
wyglądała jak fosforyzująca pręga biegnąca prosto do fioletowego księżyca.
Ciekawe, jak wypadły dzisiejsze wielkie rozgrywki ligowe w rollerball.
Wspaniale byłoby to obejrzeć na żywo. A później pomyślał: "Myśl tylko o tym, co
należy. Miej w głowie to, co robisz. Nie wolno ci zrobić żadnego głupstwa".
Następnie powiedział na głos:
- Chciałbym tu mieć chłopca. Żeby mi pomógł i żeby to zobaczył.
Nikt nie powinien zostawać sam na starość - myślał. - Ale to nieuniknione.
Muszę pamiętać, żeby coś zjeść, bo trzeba zachować siły. Pamiętaj, że choćbyś
nie bardzo miał ochotę, musisz zjeść rano. Pamiętaj! - powiedział do siebie.
W nocy przeleciały obok dwa duże zwierzęta i słyszał, jak potem kotłowały
się między sobą. Zapewne o zdobycz. Nie interesowały go, chciał tylko zobaczyć z
czym przyjdzie mu się mierzyć.
- Poczciwe są - powiedział. - Bawią się, figlują i kochają wzajemnie. To
nasi bracia, tak jak i inne stworzenia.
A potem zrobiło mu się żal wielkiego smoka, którego miał schwytać.
Schwytać i najpewniej zabić. Wspaniały jest, dziwny, i kto wie ile ma lat -
pomyślał. - Jeszcze nigdy nie spotkałem równie wytrwałego, ani takiego, który
postępowałaby równie dziwacznie. Może jest mądry? Ileż to rzeczy mógłby
opowiedzieć! Mógłby mnie wykończyć, gdybym podszedł za blisko albo rzucił się
nagle. Ale pewnie już nieraz próbowano go schwytać i wie, że tak właśnie
powinien walczyć. Ale cóż to za ogromna sztuka i ileż zysku przyniesie, jeżeli
mięso jest dobre! Weźmie przynętę, jak na samca przystało, i będzie walczył jak
samiec, a czeka bez popłochu. Ciekawe, czy ma jakieś plany, czy też to taki sam
straceniec jak ja?
Przypomniał sobie, jak kiedyś złowił jednego z pary smoków. Samiec zawsze
pozwala samicy, by pierwsza się pożywiła: schwytana rozpoczęła wtedy dzikie,
oszalałe, rozpaczliwe zapasy, które wprędce ją wyczerpały, a przez cały ten czas
samiec pozostał przy niej, przelatując tuz nad głowami i krążąc przy swojej
towarzyszce. Trzymał się tak blisko, iż łowca obawiał się, że uderzy ogonem,
który był ostry jak kosa i niemal tejże wielkości i kształtu. Kiedy Gareth
zabijał smoczycę, trzymał za skrzydło, szorstkie na krawędziach niczym tarka,
walił pałką po łbie, aż przybrała barwę prawie taką jak odwrotna strona lustra,
i kiedy wreszcie z pomocą chłopca dali sobie radę - samiec nadal pozostał
niedaleko. Potem, gdy rozplątywał sieć i przygotowywał harpun, samiec wystrzelił
w powietrze tuż obok, żeby zobaczyć, gdzie jest samica, a następnie zanurkował,
rozpościerając swe lawendowe skrzydła, i ukazując szerokie migdałowe pasy na
ciele. Wciąż pamiętał, że był bardzo piękny.
To była jedna z najsmutniejszych rzeczy, jaką kiedykolwiek widziałem -
myślał. - Chłopcu też było smutno, więc przeprosiliśmy smoczycę i zarżnęliśmy ją
szybko.
- Chciałbym, żeby chłopiec tu był - powiedział głośno i oparł się.
No i przez mój podstęp musiał dokonać wyboru - pomyślał Gareth. - Jego
wyborem było pozostać w głębokich cieniach, daleko od wszystkich ludzi. Od
wszystkich ludzi na świecie. A teraz nasz los jest złączony ze sobą i trwamy tak
od południa. I nikt nie może dopomóc żadnemu z nas. Może nie powinienem był
zostać łowcą. Ale do tego właśnie się urodziłem. Muszę koniecznie pamiętać, żeby
coś zjeść, jak się rozwidni.
Jak się rozwidni - pomyślał - podsunę się bliżej, nie będę już czekał. Mam
tylko siebie samego i lepiej już nie zwlekać.
Zaczął schodzić. Trudne to było po ciemku. Padł raz na twarz i rozciął
sobie skórę pod okiem. Krew pociekła po policzku. Ale zakrzepła i przyschła,
zanim dotarła do brody, on zaś podciągnął się wyżej i kiedy już mógł, oparł się
dla wytchnienia. Poprawił worek i ostrożnie przesunął linkę, tak że znalazła się
w innym miejscu ramienia.
Ciekawe, dlaczego on tak tam siedzi - pomyślał. - Może jest ranny? Z
pewnością plecy nie bolą go tak paskudnie jak mnie. Ale chyba nie może siedzieć
tam bez końca, choćby był nie wiem jaki wielki. Teraz już usunąłem wszystko, co
mogłoby mi przeszkadzać i mam duży zapas linki, a więcej człowiek żądać nie
może.
- Smoku - powiedział łagodnie - zostanę z tobą, póki nie umrę.
I on też pewnie ze mną zostanie - myślał Gareth i czekał, aż się rozwidni.
Przed świtem zrobiło się zimno. Wytrzymam tak długo jak i on - pomyślał.
O pierwszym brzasku zobaczył ślady prowadzące daleko w głąb doliny. Kiedy
ukazał się pierwszy rąbek słońca, promienie padały na prawe ramię starego.
- Idzie na północ - powiedział. - Musiało być drugie wyjście z jaskini, a
ja zlekceważyłem jego rozum. Nic też nie wskazuje, że się męczy lub jest głodny.
Kiedy słońce podeszło wyżej, łowca uświadomił sobie, że smok się nie
męczy. Jeden był tylko pomyślny znak. Potwór nie wiedzieć czemu nie wzlatywał.
- Boże, pozwól, żebym go zobaczył! - powiedział do siebie. - Mam dosyć
sił, żeby dać sobie z nim radę.
Może, jak zdołam trochę zwiększyć szybkość? Może on czuje jakiś ból i się
jednak pokaże?! - myślał. - Najlepiej teraz, kiedy jest widno. Bo wtedy będę
miał większe szanse. Tak czy owak lepiej się czuję przy słońcu i raz
przynajmniej nie muszę w nie patrzeć.
Na trasie, kiedy zszedł trochę niżej, napotkał żółte-zielone zarośla, ale
wiedział, że w niczym smokowi nie pomogą, więc był zadowolony. Były to Gorejące
Krzaki, które silnie fosforyzowały w nocy. Trzeba był tylko uważać, by nie
dotknąć ich łodyg. Parzyły do gołej kości.
- Smoku - powiedział - kocham cię i szanuję bardzo. Ale zabiję cię, nim
ten dzień się skończy.
Miejmy nadzieję, że tak będzie - pomyślał.
Z północy nadleciał ku niemu mały ptaszek. Był to drozd i leciał tuż nad
skałami. Gareth zauważył, że jest bardzo zmęczony.
Ptaszek sfrunął na ramię i tam przysiadł. Potem okrążył głowę człowieka i
siadł na skale, gdzie było mu wygodniej.
- Ile masz lat? - zapytał go stary. - Czy to twoja pierwsza wyprawa?
Dlaczego twoi przodkowie opuścili Ziemię? Czy tak jak ja szukasz nowego domu???
Ptak patrzył na mówiącego. Był zbyt zmęczony, aby obejrzeć go, i kołysał
się, ściskając kamień mocno delikatnymi łapkami.
- Nie, nie - powiedział mu człowiek. - Nie powinieneś być tak zmęczony po
bezwietrznej nocy. Co tu się dzieje z tymi ptakami! I tak masz szczęście, że cię
nic nie złapało.
Drapieżnicy często wylatują im na spotkanie - pomyślał. Ale nie powiedział
tego ptakowi, który i tak nie mógł go zrozumieć, a o sępach miał się zapewne
dowiedzieć wkrótce.
- Odpocznij sobie dobrze, ptaszku - rzekł. - A potem leć i zaryzykuj jak
każdy człowiek, ptak czy ryba.
W nocy plecy mu zdrętwiały i bolały teraz naprawdę mocno. Mówienie
pokrzepiło go na duchu.
- Zostań obok mnie, jeżeli zechcesz, ptaku - powiedział. - Żałuję, że nie
mogę zabrać cię do domu, ale jestem tu z przyjacielem.
Ptak zerwał się po krótkiej chwili i łowca nawet nie zauważył jego odlotu.
Pomacał ostrożnie prawą rękę i spostrzegł, że dłoń mu krwawi.
- Coś go zabolało - powiedział na głos, choć sam nie wiedział czemu. - A
Bóg świadkiem, że i mnie także.
Rozejrzał się za ptakiem, bo miłe byłoby mu jego towarzystwo. Ale ptaka
nie było.
Niedługo tu zabawiłeś - pomyślał. - Ale tam, gdzie lecisz, gorzej ci
będzie, zanim dotrzesz w bezpieczne miejsce. Jakże mogłem pozwolić, żeby się
skaleczyć? Widocznie całkiem głupieję. A może patrzyłem na ptaszka i o nim
myślałem? Teraz skupię uwagę na swoim zadaniu, a poza tym pora coś zjeść, żeby
mi sił nie brakło.
- Chciałbym tu mieć chłopca, a także trochę soli - powiedział głośno.
Przeniósł ciężar worka na lewy bark, ukląkł i ostrożnie obmył rękę w
bystrym górskim strumieniu, przytrzymując ją zanurzoną przez dobrą minutę. Z
dziwną przyjemnością patrzył, jak krew wysnuwa się z niej, a woda przepływa po
dłoni.
- Porządnie zwolnił - powiedział.
Chętnie by potrzymał dłoń w kojąco chłodnej wodzie znacznie dłużej. Wstał,
zaparł się mocno i podniósł rękę ku słońcu. Było to tylko piekące skaleczenie od
kamienia, który rozciął mu dłoń. Ale znajdowało się na jej wewnętrznej,
pracującej stronie. Wiedział, że nim to wszystko się skończy ręce będą mu
potrzebne, więc nierad był, że się skaleczył, zanim coś się zaczęło na dobre.
- Teraz - powiedział, kiedy ręka obeschła - muszę zjeść tego małego
skavena. Mogę go swobodnie sięgnąć i zjeść tutaj wygodnie.
Czuł, że traci czas, ale nie miał wyjścia musiał się posilić, bo później
czasu nie będzie w ogóle.
- Cóż to ręko? - powiedział. - Kurcz się, jeśli chcesz. Przemień się w
szpon jeśli taka twoja wola. Nic na tym nie skorzystasz.
No, dalej - pomyślał i spojrzał w chmurzące się niebo. - Pojedz teraz, to
ręka ci się wzmocni. To nie jej wina, bo już wiele godzin jesteś na łowieckim
szlaku. Ale nie możesz przecież tu tkwić bez końca. Zjedz teraz proszę.
Wziął kawałek, włożył do ust i począł z wolna przeżuwać. Nie było to
nieprzyjemne.
Przeżuj dobrze - myślał - i wyssij wszystkie soki. Niezłe by było to
jedzenie z odrobiną cytryny albo solą.
- Jakże się czujesz? - zapytał zdrętwiałą rękę, która była niemal równie
sztywna jak ciało trupa. - Zjem jeszcze trochę specjalnie dla ciebie.
Zjadł drugą część kawałka, który przeciął na pół. Przeżuł go starannie, po
czym wypluł skórę.
- No, jak tam, ręko? A może jeszcze za wcześnie pytać? - Wziął następny
pasek mięsa i przeżuł go w całości.
Jedzenie prawie wcale nie jest słodkie, ale ma w sobie siłę. Tylko
praktyczność ma sens - rozmyślał. - Chciałbym mieć trochę soli. I nie wiem, czy
słońce zepsuje, czy wysuszy to, co zostało, więc lepiej zjeść wszystko, chociaż
nie jestem głodny. Merlin11 zawsze tak radził. Zjem wszystko i potem będę gotów.
- Cierpliwości, ręko - powiedział. - Robię to dla ciebie.
Chętnie bym nakarmił smoka - pomyślał. - Wszak jest moim bratem. Ale muszę
go zabić i zachować na to siły.
Powoli i sumiennie zjadł wszystkie klinowate paski mięsa, wyprostował się
i otarł rękę o spodnie.
W tej chwili zobaczył kątem oka jakiś ruch po przeciwległej stronie grani.
A potem, kiedy pochylił się, spostrzegł, że...
- Zawrócił?! - powiedział, a raczej krzyknął z niedowierzaniem. - No,
chodź do mnie. Proszę cię, chodź!
Głowa podnosiła się wolno i nieprzerwanie, a potem jakby wzdęła się i
wychynął cały smok. Wielki był, jakby bez końca, a kolory lśniły strumieniami na
jego skrzydłach. Mienił się w słońcu, głowa i grzbiet były ciemnofioletowe, a w
świetle widniały pasy na jego ciele, szerokie, jasnomelonowego koloru. Rogi miał
długie jak lance, spiczaste jak rapiery; wyszedł zza skał na całą długość,
następnie schował się znowu niby skalny nurek, a łowca ujrzał, jak znika ogromna
wężowa kosa jego ogona.
- Jest o osiem stóp dłuższy niż myślałem - powiedział. Wiedział, że w
żaden sposób nie zmusi gada do zwolnienia, smok jeśli zechce umknie.
Wielka z niego sztuka i muszę go jakoś zmóc - pomyślał. - Nie wolno dać mu
poznać jego własnej mocy ani tego, co mógłby zrobić, gdyby się rzucił na mnie.
Na jego miejscu zebrałbym teraz wszystkie siły i gnał. Ale, Bogu dzięki, smoki
nie są tak mądre jak ci, co je zabijają, chociaż są szlachetniejsze i
zręczniejsze.
Jako łowca widział już wiele dużych smoków. Widywał sztuki, które ważyły
ponad trzy tony, i złowił w swoim życiu dwie takich rozmiarów, ale nie zrobił
tego w pojedynkę. Teraz, samotny, daleko od bazy, ścigał największą sztukę, jaką
kiedykolwiek oglądał, większą od wszystkich, o jakich kiedykolwiek słyszał, a
jego lewa ręka była nadal skurczona niczym zaciśnięte szpony. Trudniej się było
wspinać pośród ostrych skał.
Przecież się jednak rozkurczy - myślał. - Z pewnością się rozkurczy, żeby
pomóc prawej. Trzy rzeczy są siostrami: fortuna i moje dwie ręce. Musi się
rozkurczyć. To jej niegodne, żeby była drętwa.
Sądząc po śladach smok znowu nieco zwolnił. Teraz kierował się na wschód
ku Chustce Boga - stawu ponoć bez dna.
Ciekawe, dlaczego? - pomyślał mężczyzna. - Zupełnie jakby chciał mi
pokazać, jaki jest wielki i silny. Teraz już wiem w każdym razie. Chciałbym,
żeby zobaczył, co ze mnie za człowiek. Ale znów wtedy zauważyłby, że mam kurcz w
ręce. Niech myśli, że jestem sprawniejszy, niż jestem, to będę taki. Chciałbym
być na jego miejscu i mieć to wszystko, co on ma przeciwko tylko mojej woli i
rozumowi.
Przyjmował swoje cierpienie w miarę, jak przychodziło; szło mu się równo,
a słońce posuwało się wolno po granatowo ciemniejącym niebie. Nadlatujący ze
wschodu wiatr przyniósł dziwacznie pokręcone chmury, a dobrze po południu kurcz
puścił lewą rękę.
- Złe mam nowiny dla ciebie, smoku - butnie powiedział łowca.
- Nie jestem religijny - powiedział - ale odmówię dziesięć Ojcze nasz i
dziesięć Zdrowaś Mario, żeby złapać tę bestię, i przyrzekam odprawić pielgrzymkę
do Najświętszej Panny z New Avalon, jeżeli mi się uda. To obiecane.
Zaczął mechanicznie odmawiać modlitwy. Chwilami ogarniało go takie
znużenie, że nie mógł sobie przypomnieć słów, i wtedy mówił je prędko, ażeby
wyszły automatycznie. Zdrowaśki łatwiejsze są do odmawiania niż ojczenasze -
pomyślał.
- Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z Tobą. Błogosławionaś Ty między
niewiastami i błogosławion owoc żywota Twojego, Jezus. Święta Mario, Matko Boża,
módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen - A potem
dodał: - Najświętsza Panienko, pomódl się